WACŁAW BERENT
snadź targały nim jeszcze ostatnie, te nąjsilniejsze rozterki.. Dziś wiem, czemu po nim góry pozostać nie mogły. On był zbyt pełen kultury ducha, zbyt szerokie widnokręgi myśli ogarnął i opanował, zbyt potężny świat w nim żył i poezją swą zbyt go przeniknął. Może brakło mu tego uświadomienia tylko, że tu twórczości być nie może: snadź nie był ostatnim ogniwem swego rozwoju.
Zamilkł, a po chwili:
— Przypomnij sobie jej męża — Borowskiego.
— No? — Muller mimo woli ścisnął go za rękę.
— Widzisz, w nim, po części i w tobie, jest przerost nerwu twórczego, który zwie się aktorstwem. Aktorem każdy z nich jest, z tych twórców — w mizernym otoczeniu rzeczywistości swojej... W tamtym z zamku tego nerwu nie było i być nie mogło: Jeżeliby ta twarz dumna larwę1 zniosła, larwa na niej przezroczą by się stała i zdradziła właściwe oblicze. On nie mógł stawać się „tym” i „owym”, bo człowiek i rzecz każda mogły być tylko lustrem jego ducha; świat zewnętrzny zbyt nikły był wobec tego, co on mu z siebie narzucać musiał... Taki nie mógł się nawet wypowiadać: zbyt głęboko sięgał; tam, gdzie jawną się staje cała mizerna nikczemność słowa, barwy, dźwięku, kształtu. Taki mógł chyba przemawiać uśmiechem, spojrzeniem; już nawet nie gestem, który jest rzeczą trywialną.
Muller wsparł aż podbródek na splecionych dłoniach i zapatrzył się uważnie na niego.
— Mówisz?... — mruknął tylko.
A Hertenstein coraz to żarliwiej:
— Sztuka jest dla wszystkiego, czym targają namiętności; co się tworzy, przeradza, przetwarza; co kulturę wieków i pokoleń w jednym osobniku skupić, natężyć i prześwietlić w sobie musi. Taki to wszystko z trudem z chaosu wyłuskał i opanował i odrzuca z siebie wraz z kawałami serca: drgające ciepłem, życiem, krwią! — Twórcą się nazywa. Zaś po-
tein... Jeśli go głód życia pokonał, wówczas zaczyna przeżuwać to, co przeżył w sercu, i staje się literatem, art malarzem, art. rzeźbiarzem, art. muzykiem — obywatelem, czymś w rodzaju „uoila celui, qui va venirm°, jenerałem dla ludzkich czapek. — Mistrzem się nazywa... Jeśli głód ducha przemógł głód życia, wówczas pogrąża się dalej w nową głąb ciemnych zagadek i w nowe otchłanie potężniejszych jeszcze namiętności. Tam też grzęźnie, tonie i — przepada. Nazywa się dekadentem (jeśli słówko w modzie). Jest zwyrodniałym, a więc przynętą dla kruków, czymś w rodzaju „Biada społeczeństwu, w którym...!" — jest przedwczesną mogiłą, na której powiewa zwycięski sztandar poprawnej mierności.
Hertenstein rzucił te słowa mocno i zerwał się w podnieceniu. Począł chodzić po pokoju, odprowadzany czujnym spojrzeniem Mullera.
— Ale przychodzi czas — mówił zatrzymując się przed nim — iw rozwoju duchowej kultury czas taki przyjść musi — kiedy się ci twórcy, ci mistrze, ci wiecznie szukający na taką dal od nas odsuną, że dla naszych oczu maleje, obojętnieje i znika wzajemna ich odległość. Bo oto duch ujrzał ich wszystkich we właściwym świetle życiowych zabiegów i daremnych wzlotów. Poprzez ciemnie zagadek, poprzez otchłanie namiętności i cierpień, poprzez bankructwa wszelkich wartości, poprzez zmierzchy bogów2 3 wszystkich, wydostaje się na świty wiecznych wartości. Oto się przerodził, przetworzył, kulturę czasów skupił, natężył, głodem własnej duszy prześwietlił i ponad nią się wzbił... Aż tam, na te najwyższe, najbielsze szczyty, na których nic rosnąć już nie może! — Taki wcale się nie nazywa: i to jest jego dumą.
larwa (arch.) — maska.
(fr.) — oto ten, który ma nadejść.
zmierzch bogów — określenie zaczerpnięte z german skich sag, jest m. in. tytułem opery Richarda Wagnera (Gótter-dammerung, 1874) i tomu Nietzschego (Gótzendammcrung. 1889), śmierć Boga głosił Nietzsche w takich swych dziełach jak £kc fróhliche Wissenschafł (1882) czy Alao apracn Zaroi h ust ro (1883> Fraza ta często pojawiała się w literaturze modernizmu