120 WACŁAW BERENT
dłonie splótł na czole, oczy sobie nimi przysłaniał i idąc szeroko, jak po polu, śpiewał sobie, myślom i wspomnieniom swoim:
Niescenśliwe te pokoje,
O-jo-jo-jojoj!
Ka nas było tyło dwoje —
O Bożeć Ty mój!1
Ludziom zaskoczonym znienacka wysokością i czystością tonu lekki dreszcz po ciele przebiegał. Jelsky nawet zdjął cylinder i dłonią w rękawiczce powiódł po włosach.
— Ta-ak! — wyrwało mu się z ust.
Inni słów nie pojęli, rozumiano jednak, że to skarga ludzka z tchnieniem zmroku po polach idzie, że wsłuchuje się w nią wśród poszumów zboża wieczorna cisza na szerokich rozłogach.
Ludzie czuli coraz bardziej, że ta piosnka zabłąkała się w te obce mury z daleka i dalekie smutki młodości ze sobą niesie. Ale Borowski urwał i szedł coraz to prędzej, wiodąc za sobą zbitą i milczącą gromadę.
Pawluk rzucał się między ludźmi jak piskorz, sapał i powtarzał bez końca:
— U nas, jak za duszę chwyci, rady nie ma. Nie mogę nie chcieć! Ne mahu! Choć zabij, wyśpiewać się musi.
Jakoż Borowski zmienił melodię i zaczął na bardziej jeszcze rozlewną nutę. Ludzie, nie rozumiejąc, czuli, że ta krzywda ludzka na rozdrożu pod krzyżem stanęła i skarży się samotna:
Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem Druhny płakały,
A nad twoim złym copcyskiem
Wrony krakały2.
Na samym końcu, wyprzedzeni znacznie przez innych, postępowali Jelsky i Turkuł. Kroki ich stawały się powolne i ociężałe, głowy w cylindrach chyliły się coraz niżej — O la ! — westchnął Jelsky i uderzył laską w bruki. Turkuł próbował gwizdać, lecz zagłuszono go niebawem.
A ludzie czuli, jak krzywda ludzka w wielką pustkę nagich pól ramiona wyciąga, ku krwawemu słońcu, co w kłębach rdzawych tonie chmur; jak jesienne wichry po sinych skibach i rudych ścierniskach kołem się niosą, żółtymi liśćmi sypią i wirem je pędzą, jak w przydrożnych badylach dziewanny świszczą i wokół wierzb suchych zawodzą a płaczą.
Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem Przedmowa było,
A nad twoim złym copcyskiem
Sucysko wyło...3
Jelsky i Turkuł przystanęli w tyle. Nagle strzepnęli obaj zadumę z czoła i spojrzeli na siebie. W tejże chwili odczuli jakby niechęć wzajemną, gdyż przyśpieszyli czym prędzej kroku. Pan von Hertenstein dogonił Borowskiego, przedstawił mu się zupełnie zbytecznie po raz drugi i wyściskał go serdecznie.
— Czuję, choć nie rozumiem, czuję wszystko! Żal i skarga za dawnym, szczerym, prostym, ludzkim — za tymi czasy, kiedy to dusza chyliła się do duszy jak kwiaty na słońcu, kiedy tu na piersiach biło nam trwożnie czyjeś szczere, proste serce... Czy tak, panie Borowski?
Borowski skinął głową, uśmiechnął się doń i schwyciwszy z góry jego rękę, potrząsnął nią silnie.
Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem...
— łkało jeszcze ponad głowami całej gromady.
Lecz oto wysunęły się z poprzecznicy dwie szerokie syl-
Fragment ludowej piosenki z Mazowsza. Zob. O. Kolberg,
Dzieła wszystkie, t. 25: Mazowsze, cz. 2, Warszawa 1963, s. 192 oraz t. 22,s. 116. _
Ludowa piosenka z Mazowsza. Zob.: O. Kolberg, op. cit., t. 26, s. 215.
Ibidem.