128 WACŁAW BERENT
Oczy Mullera skierowały się znów na prawo, gdzie świeciła w półcieniu biała dłoń na parapecie loży. Kobieta nie drgnęła nawet od tego czasu. I wydało mu się w tej chwili, że tam na oparciu loży siedzi sęp, ostrą głowę w puszysty kołnierz wgarbił i zamarł nieruchomo; czasami tylko senne powieki uniesie, szklane ślepia leniwo przewraca, zamyka i czeka, zimny, na padlinę.
Z brzękiem ostróg, łoskotem i tupaniną wyrzuciła się na scenę gromada mężczyzn. Połączyły się pary i poczęły się wikłać w coraz to dzikszym tańcu. Za chwilę było już tylko widać czerwone plamy, białe kłęby koronek i czarne wiry oraz koliska od wyrzucanych wysoko ponad sąsiednie głowy nóg. Huczały ponad tym wszystkim trąby, bębny i piszczałki, z łoskotem waliły cymbały, odrzynały twardo rytm tańca basowe struny wiolonczeli. Długie ramiona kapelmistrza, wyciągając się w kierunku wirujących nóg, wołały jakby: „wyżej!” — a wymachując rozpacznie ponad orkiestrą krzyczały niecierpliwie: „prędzej!”. Ten zawrotny chaos buchnął jakby ze sceny na widownię i porwał, zdało się, wszystko za sobą: oko chwytało tylko pęd, ucho szaloną kakofonię dźwięków! Ponad tym sabatem8 tanecznym królowały tylko i śmigały w powietrzu czarne nogi; wszystko wpadło w jakiś idiotyczny, jak zmora senna dokuczliwy pęd i wir: świat zburzył się, zwichrzył, oszalał, wściekł!...
Wyżej, prędzej — prędzej, wyżej!...
Urwała się wreszcie muzyka i runęła kurtyna.
Błysk światła, oklaski, bicia lasek o podłogę...
Tyngiel-tangiel!
— Dobre! — chwalił po raz drugi Jelsky życzliwym skinieniem w kierunku sceny. — Czerwone, węgierskie kankani-sko! — tłumaczył swym przyjaciołom.
Pawluk zapatrzył się tępo w kurtynę.
— Tfu, czort! — splunął nagle, zerwał się z krzesła i począł krzątać się ruchliwie po loży.
« sabat (z hebr.) — zjazd czarownic; tu: wir tańca.
Jelsky’ego przyszły odwiedzić dwie artystki: witały się piskliwie z obecnymi.
— Nie rozumiem... — odezwał się po raz pierwszy Kunicki
— Jeszcze pan czegoś nie rozumiesz?! — przerwano mu śmiechem.
— Nie rozumiem — mówił nieustraszony Kunicki — co w tej całej kakofonii robi Bizet, Liszt...
— Co robią? Dostali bzika i cieszą się — odpowiedział Jelsky. — Tam, na dole — tłumaczył poważnie — siedzą panowie, którzy mają dosyć tragedii w życiu i — w swych głowach. Panowie żądają wesołości; nie dowcipu ludzkich głów. bo to już dziś nuży, lecz humoru kobiecych nóżek. Ib jeszcze bawi tymczasem. Jeżeli ewolucja pójdzie dalej w tym kierunku, należy się spodziewać, że przy ulepszonych dekoracjach wejdzie, na przykład, na scenę wieża katedry kolońskiej stanie dęba i zatańczy kozaka... Myśl z wieczora nuży ludzi pracy, ludzi wielkomiejskich!
— Ale w takim razie, co wy tu robicie? — niecierpliwił się Kunicki. — Gdzież konsekwencja!?
— Młodzieńcze, zrujnujesz się na konsekwencję! — huknął z kąta basowy głos.
— Ależ logika!?
— Pan masz świetne zadatki na bakałarza!
— Więc sens? Sens! Głowa moja! — krzyczał Kunicki ściskając dłońmi skronie.
— I panicz chce zostać literatem?...
Muller i Jelsky prostują pomyłkę; towarzystwo chce być grzecznym i kiwa smętnie głowami, na znak widocznie, że i takie fachy być muszą. Bas tylko szepcze niechętnie do sąsiada: — Co ta racjonalistyczna hołota między nami robi? — lekarze! przyrodniki!
— Czyż nie mam racji? — zwrócił się głośno do jednej z dam.
9 katedra kolońska — słynna kolegiata w Kolonii, której najstarsze części pochodzą z IX w.