WACŁAW BERENT
* A///
— Mów! — zaniepokoił się nagle i targnął go za ramię.
— Potem przyszło to, co przyjść musiało — zaczął nie odrywając oczu od żółtych kart. — Zgasły zorze i siny chłód rozlał się po szczytach. Przycichła ta muzyka we mnie, opadł duch i zamarł świat cały. Tylko to rozbudzone tętno życia burzyło się gorączkowym pulsem i tylko te poruszone trzęsawiska namiętności ziały trującym oddechem, warząc resztę myśli i pragnień innych. Tak oto po raz ostatni zwielokrotniłem, pogłębiłem i rozszerzyłem żądz moich tęsknotę. I była pustka tylko i znużenie okropne — w sercu, w myślach: wielki, szary smutek głodnego ciała. Duch mój stał się wrzodem ciała, a myśli ropą jego krwi zburzonej.
Zważ i ty to sobie: te natchnienia z rąk kobiet zawsze tak się kończą.
— Widzisz — zaczął znów po chwili i uniósłszy teraz dopiero głowę, wskazywał gdzieś przed siebie ramieniem — tam po drugiej stronie zamku, w ocalałym jeszcze jodłowym lesie... Stoją tam drzewa dziwnie kurczowo powykręcane, pełne kłębiastych guzów, grubych narośli, na pół suche, spróchniałe i brodate. Tam dnie całe spędzałem, stąpając po głębokim dywanie zielonego aksamitu: takim szczelnym kobiercem pokrywał mech śliskie głazy podłoża. W tej cmentarnej głuszy drzemały tylko na gałęziach rude sowy, tak leniwe i harde, że gdym się zbliżał, puszyły tylko pióra na łbie i przewracały kołem te zielonawe, płonące białka na wpuklo-nej i w pierzach1 ukrytej twarzy. Węże oślizłymi pęczyska-mi oplatały wyważone z ziemi korzenie: po dwa, po sześć, w siebie lubieżnie wplątane i senne. Te płoszyły się za każdym moim krokiem i wszczynały naokół obrzydliwe gadzie szelesty wilgotnych grobów. Czasami droga wiodła przez wykrot2: w zawieruchę suchych konarów i gałęzi, w kłęby
kurczowo sterczących korzeni po wplątywały się całe pęki i warkocze rudych i siwych wiedźmowych włosów Stąpiłeś nogą na pień: i wnet pień, konary i gałęzie prysły ci pod stopą rzucając w górę dymne kłęby rudej, grzybiej kurzawy: próchno!...
Takim był świat mój konający, takim duch mój młody.
I patrz! — z tej piwnicznej ciemni wywiodła mnie myśl w bezkresną jasność śnieżnych szczytów. Wiedziałem drogę moją...
— I cóżeś ty wiedział? — pytał Muller czym prędzej, śledząc każde drgnienie na jego twarzy. A podbródek w splecione dłonie wciąż wtłaczał i chłodził nimi policzki.
— Wiedziałem, jak cierpienia wszystkie korzenie wyplenić można...
— No? — zgrzytnął Muller podejrzliwie.
— Prawą i głęboką myślą, rozwagą nad czterema prawdami najwyższej nauki3.
I Hertenstein w szczególnym skupieniu odliczał na palcach, jakby bojąc się zmylić lub opuścić cokolwiek. Mówił przy tym sucho, twardo, jak rzecz po tysiąc razy powtarzaną w myślach:
— O bycie cierpienia,
o przyczynie jego trwania, to jest o niemożebności
zadowolenia swego Ja”,
o możliwości usunięcia cierpienia,
o drogach wiodących do tego4.
Muller powstał powoli i prężył ramiona, chcąc tym fizycznym wysiłkiem spędzić jakieś odrętwienie z ciała i ducha.
— To jest gra na niemych klawiszach! — krzyknął wreszcie i sięgnął nerwowo po papierosa. — Tyś to wszystko wygrać był powinien: i twe wzloty, i twój upadek, i te namiętności, i ten bór wiedźmowy... To zresztą w muzyce tkwi: te ogro-
w pierzach — tak w rękopisie; w dotychczasowych wydaniach drukowano: „w piersiach”.
18 wykrot — drzewa powywracane przez burzę i swoimi korzeniami wraz z ziemią tworzące całe ściany utrudniające przejście.
najwyższa nauka — chodzi o doktrynę buddyjską, która wyj a śnią istotę życia jako cierpienie.
O bycie cierpienia [...] — słowa Buddy z kazania w Benares