56 WACŁAW BERENT
się na nas, wesprzyj! Wszak tą drogą, kosztem najmizerniejszego kalectwa doszedłeś do poczucia twej wyższości, dorobiłeś się marsa poważnej zadumy*.
Tymczasem wiatr idzie ponad miastem: syczy z dala jak raca, lada chwila skłębi się, zburzy, w szyby zadzwoni, oknami zatrzęsie. Lecz oto syk ten ani w dal się nie ponosi, ani zawierucha nie pęka: łamie się, tonie, grzęźnie wśród nocy.
Na stole pali się świeca tylko, o ceglasty jej płomień tłuką się ćmy. Słuch Kunickiego zapada w tę pustkę i ciszę, czai się w półsennym odrętwieniu, czuwa niezmordowanie — iw tejże chwili wydąje mu się, że ktoś za nim stoi: czyjeś miękkie dłonie chłodzą mu czoło, ktoś się nad nim pochyla, owionęło go ciepłe tchnienie, słyszy własny swój oddech...
Zerwał się i zgasił świecę. Za chwilę szedł, a raczej biegł przed siebie, byle w tłum, byle między ludzi!
Niebawem znalazł się w parku. Ale i tu były pustki. Po długich alejach wałęsały się jakieś ciemne i gnuśne postacie, których cienie nawet miały w sobie coś podejrzanego. Zaś po ławkach, gdzie spojrzeć — znieruchomione w cieniu, w siebie wtulone i zaszeptane pary.
Kunicki poczuł nagle niewypowiedzianą odrazę do tych ludzi, do których tak gorączkowo garnął się przed chwilą. Osunął się na ławkę, nastawił kołnierz i zapadł we własne myśli. Od czasu do czasu nietoperz, zmyliwszy w górę drogę, spadał mu kulą przed twarz i zrywał się sprzed oczu jak czarny upiór. A ciężka głowa chyliła się coraz niżej w jakiś bezdenny, niewypowiedziany smutek.
Wyszumiały mu go wreszcie drzewa; tak niedawno czytał:
Sąmotoyś. Błądzisz. W .wyobraźni chorej.
Roj dziwnych widem myśli twoje manczą,
Zdasz się sam sobie duszą wywołańczą,
Od której pierzcha tłum w ucieczce skory.
I mroki z wolna w duszę twą się sączą,
Gaszą w niej wszystko, tłumią swą opończą,
I pustka wielka zalewa ci łono.
Nawet marzenia, które życie złocą.
Pierzchły jak ptaki. Z głową opuszczoną Szepczesz bez myśli: „Po cp wszystko? po coT1
...I znów tylko wilgotne poszumy drzew, i ten głuchy, ciężki gwar miasta z daleka. Czujne ucho chwyta nagle szmer odmienny, cichy, jakby lekkie, pospieszne stąpanie. Żwir za* szeleściał — a jemu serce młotem w piersiach zabiło... Ktoś podchodzi, słania się nad nim, chłodne, miękkie dłonie obejmują skroń...
Boże mój, Boże!...
Spod ławki wysunął się kotj) grzbiecie w pałąk zgiętym i twardo wystawioną kitą ogofia. Na stężałych jakby nogach szedł sztywno, błędnie, świecił ogromnie rozszerzonymi ślepiami i wlókł za sobą wielki, potworny cień. Kunicki uderzył kijem to czarne licho. Kot skoczył w kierz1 2 i rozległy się niebawem przeraźliwe, ochrypłe, gardłowe syki, a potem jakby beznadziejne szlochanie dzieci po ciemnym parku. Koty darły się po kątach.
A gdy one ucichły, rozległ się z pobliskiej ławki głośny pocałunek i szept stłumiony — duszny. Kunicki miał ochotę podejść tam i bić, bić, co sił starczy.
Jezus Maria —jakież to wszystko wstrętne!
Powiał znowuż wiatr wilgotny, niosący z sobą miękką woń świeżo zoranej ziemi.
Wiosna — przypomniało się Kunickiemu.
Za chwilę był w kawiarni.
Tu przynosił zwykle ciężkie brzemię samotności i w ogromnej potrzebie ludzi wchłaniał w siebie wielki gwar obcego życia. Cichy i niewidoczny na uboczu, leczył się jak cho-
Fragment sonetu'Minama pt. y- fomu Z czary mło
dości. Liryczny pamięfTńfrSuszy (Wiedeń 1893). Wiersz ten ukazał się także pt. Nastrój w cyklu Męty w pucharze w „Ateneum* (1893. t. 2, s. 277).
s kierz (arch.) — krzak.