70 WACŁAW BERENT
jąc z wolnego miejsca za księdzem, postępuje tuż za nim. Ludzie najwyraźniej przypuszczają, że to on księdza do kogoś sprowadza. Jakaś baba podbiegła nawet, by zagadnąć, do kogo.
„Ja muszę mieć ładną minę, jeśli pasuję nawet do takiego rodzajowego obrazka.
Ależ traf szczególny, żeby akurat do mego domu szli... na schody moje... Co, u diabła!... Czyżby na drugim?... Trzecie!...
Baba!... Oczywiście baba. Ale cóż by jej tak nagle? Z czego?
A co? — dzwonią..."
Otworzył obcy człowiek w mundurze warty sanitarnej. Kunicki zaniepokoił się już poważnie. Ksiądz pyta, do kogo. Kunicki, stojąc o pół piętra niżej, nadstawia uszu. Tymczasem nie chce mieszać się do niczego. Poczeka.
— Do młodego pana — brzmiała odpowiedź.
.Co!?”
— Kto taki? — pyta ksiądz.
— Student.
Kunicki chce w pierwszej chwili krzyknąć przeraźliwie. Ale się słania, za poręcz chwyta i ściska ją z całych sił. Lewą dłonią po ciele wodzi, szarpie spotniałe włosy, szczypie się w wargę. „Nie, ja przecież nie śpię. U Boga — co to jest!? Co to wszystko znaczy?” Chłopak kościelny zadzwonił raz: cicho, króciutko, jakby przez nieostrożność.
— Niech będzie pochwalony — obcy, cichy, zapłakany głos, gdzieś w głębi korytarza.
— Na wieki.
Ktoś klęka tam w głębi korytarza. Szlocha. Jak strasznie szlocha!
— Wypadek? — pyta ksiądz człowieka w czapce z odwa-chu sanitarnego. — Przytomny?
— Bardzo mało — szepcze ktoś basem. — Samobójstwo.
Ksiądz cofa się od progu.
Wypada młoda kobieta z głębi i buch! księdzu do nóg.
„Jak ona strasznie upadła!" 1 szlocha „Chrv*u*. jak ona */lo cha!*
Kunicki puszcza poręcz schodów. Pręży się jak struna, za ciska pięście kurczowo. Nie da się halucynacji Nie da obłędowi, jeśli to jest obłęd! On tu jest — nie tara!.. Nie da się. Woli ma jeszcze trochę.
Zimny pot strugami zlewa mu twarz.
Przeskakując po kilka stopni pędzi na dół. Instynkt zachowawczy woła w nim bezładnie: „Dorożka. Z powrotem do profesora. Szpital. Osobny pokój... 1 cisza, cisza wielka Z początku morfina, a potem cisza i spokój tylko Musi przejść... Aby tylko dorożka!"
Wyskoczył z bramy aż na środek ulicy. 1 tu się dopiero obejrzał. W imię Ojca, Syna i Ducha!... Numer 38.
O dwa domy za daleko!
Otarł chustką pot z twarzy, poprawił kapelusz, zapiął palto i zagryzając wargi, aby się nie trzęsły, zawrócił pod numer 34. Obejrzał swój dom uważnie i porównał go z tam-tym. Podobne oczywiście jak bliźniaki, a jednak trzeba być bardzo roztargnionym. „Oj, ta czarna kawa, to cygaro!”
W domu zastał swą gospodynię w niesłychanym podnieceniu.
— Wypadek był w sąsiedztwie — wołała od proga, a raczej wymlaskała z prawdziwym smakiem.
— Wiem.
W myśli zaś dodał: „Chwała Bogu, rzeczywistość! Konkretny, policyjny fakt, entuzjazmujący wszystkie kucharki w całej dzielnicy. Ależ napatrzyłem się dziś rozkoszy miejskich. I to mnie tak niesłychanie rozdrażniło”.
Zmaczał głowę i piersi, natarł skronie wodą kolonską i postanowił natychmiast posłać do apteki. Wyrwał więc kartkę z notatnika i pisał pedantycznie:
Natri brom ........3,0
Kali brom ........2,0
Amon ..........