WACŁAW BERENT
I zdawało się Mullerowi, że oto zrywa się z szpitalnego łóżka i ucieka z tej chłodnej toni ludzkiego miłosierdzia — aby prędzej — tam poprzez okno: na bruki! I oto uderza głową i krwawi o dobroczynne kraty...
Ocknął się i krzyknął niecierpliwie na Hertensteina:
— Dąj tamto... Po co zwlekać?
— Jeszcze nie czas.
„Nie, ten jego spokój! — myślał — ten bezduszny, zimny spokój. Ten człowiek wyzuł się ze wszystkich namiętności, z uczuć wszelkich. On tam chce dojść wyrozumowaniem. Taki musi się własnymi myślami wpędzić wprzódy w jakiś beznadziejny trójkąt, zamurować sobie wprzódy wszelką drogę logicznego odwrotu, chce jakby zabrać ze sobą całą świadomość wzgardy dla życia”.
— Jeśli ja chcę swego życia treść usprawiedliwić — krzyknął wreszcie — ty szukasz logiki w śmierci. Tej podwójnej gry nie rozegramy dzisiąj. Skończ! Upij się, to powinno ułatwić ten krok. Albo nie, to przypomnij sobie wszystkie krzywdy życia, wszystkie jego zawody, wszystkie tryumfy małych, niskich, miernych i wszystkie własne upokorzenia. (Szkoda wielka, żeś ty i nędzy nie zaznał!...) O, to wszystko upije cię stokroć większym szałem, da ci siłę postanowienia stokroć większą od rozpaczy — da ci nienawiść!
Ostro zarysowane pąsowe rumieńce wytrysnęły mu na twarz: pod nawałem wspomnień chłostały go, zda się, w tej chwili wszystkie doznane w mizernym życiu upokorzenia i nędze.
— Pić daj! — dopominał się. — Widzisz., to są najżałośniejsze twory ci Prometeusze^
I śmiał się. Tym razem bezdźwięcznie, cicho: pierś mu się tylko trzęsła, łkała; krzywiła się twarz.
— ..rktórym nie^przyszło nawet wałczyć z bogamiTTjo ich, mizerne przykuło życie. I nie orły pierś im szarpią, lecz robactwo ich obsiadło, to najmizerniejsze robactwo ludzkie... Wiesz, co taki uczyni, gdy utraciwszy wiarę w świat, w ludzi, w siebie, zachowa jeszcze tylko siłę woli? Wiesz, co taki donkiszot uczyni?...
Długimi, kleszczowymi palcami swej suchej ręki wpił się w ramię Hertensteina.
— Pamiętasz — w Chicago? — wczoraj na bulwarach okrzykiwano. Właśnie tam — w rój ludzki: gdzie radość bez myślnej uciechy, gdzie głupstwo życia tryumfuje.
Urwał. Odurzał go, otumaniał wprost ten potworny obraz, jaki mu zawsze czujna wyobraźnia wnet podsunęła. Po chwili dokończył szeptem cichym i miękkim, jakby w zaufaniu serdecznym:
— Nienawiść, to jest wielkie, święte uczucie!...
— Lzemsta — dodał po chwili jakby dla siebie.
— Na kim?
— Na wszystkich! — odparł, rozrzuciwszy ramiona jak skrzydła.
— Ża kogo?!
— Za siebie! -*r kończył uderzając się w piersi. Hertenstein dobył z bocznej kieszeni chustkę: chrząknął,
splunął i chowając ją z powrotem, pytał zimno:
— Więc ty dlatego tylko myślisz o swej śmierci?
Wtulony w kąt kanapy, głowy nawet tym razem nie
uniósł, tylko swe długie i kościste palce wyciągał, aby Hertensteina za ramię ująć, do siebie widocznie pochylić i na ucho coś szepnąć. Lecz w tejże chwili zakaszlał głucho i ciężko. Ściskał oburącz czoło, pasował się z ciałem. Uspokoił się wreszcie i z zaciętym uporem zapatrzył się gdzieś hardo przed siebie. Nagle łzy trysnęły mu nawałem do oczu i w szybkim biegu potoczyły się jedna za drugą po zapadłych policzkach.
— Daj mi pokój! — żachnął się wnet potem w rękach Hertensteina. — Daj pokój — słyszysz!... Czułości!... Niech mnie piekło pochłonie, że ta moja nienawiść jest taka niedołężna, taka mizerna, że nie znajduje innej broni prócz... prócz samobójczych myśli!
Hertenstein przysiadł się do niego. Milczał długo, rzucając nań ukośne spojrzenia; wreszcie odważył się ująć go za rękę.