158 WACŁAW BERENT
1 trzepotała się ta łuna na chmurach, jako wielki krwawy ptak; cicha i niema, próbowała jakby zniewolić do ratunku obojętny huk, zgiełk i gwar pustego życia miast wielkich. Czarne wieże kościołów strzelały w tej krwawej topieli coraz to wyżej i wyżej; zapomniane od ludzi, same nieba sięgały, Boga wzywały na ratunek.
Turkuł spojrzał na Borowskiego. „Przecież on spłynie tęsknotą jak krwią — pomyślał. — Przecież on z tęsknoty za nią powiesi się najdalej za dwa, trzy lata. Tacy nie strzelają się nawet".
I nie potrafił tej myśli opanować;
— Wiesz ty, że tym razem na śmierć idziesz?
— Wiem — Borowski machnął ręką.
Po wiaduktach między murami biegł pociąg, skakał z łoskotem po zwrotnicach, wypadł z dala na nasyp, gwizdnął i pędził przed się w obce, dalekie światy... Pozostał po nim ten pęd i rozmach w powietrzu, to rozpierające w piersi pragnienie lotu...
4- Pora nam! '
■>- Pora...
Jeszcze łuna pożaru tliła się na niebie, gdy Jelsky wycho dził na ulicę. Długie wycia i skomlenia św i.sta wek fabrycz nych zwiastowały ciemnym przedmieściom świt. Ledwo dostrzegalna mgła zmywała kamienice i bruki niby deszcz ulewny. Ostra woń miejskiego poranku: zapach wilgoci, alko holu i świeżego pieczywa. Śródmieście usnęło nareszcie i cisza legła na pustych ulicach. Gdzieniegdzie tylko oświetlone sutereny; wewnątrz białe, jak cienie snujące się postacie, i ten ckliwy zapach ciasta i drożdży. Jelsky wypróżniłby w tej chwili kieszenie za filiżankę czarnej kawy, ale kawiarnie były już zamknięte czy też jeszcze nie otwarte. Czuł oskomę w gardle i obrzydliwą niemoc w członkach. Księżyce lamp elektrycznych ćmiły się ponad ulicą już tylko z rzadka gdzieniegdzie rdzawym, ceglastym jaśnieniem. „Ta oszczędność magistracka! — gniewał się Jelsky. — Ludzie — filozofował wnet potem — powinni żyć i spać na przemian. Tb regularne zamieranie życia z tej tylko racji, że słońce zaszło, przypomina stare przesądy i jest resztką melancholii poczciwego żywota naszych dziadów".
„Kawiarni!" — dopominało się w nim jakieś rozprzężenie "wewnętrzne.
Poza olbrzymimi szybami narożnych wnętrzy widniały jeno po ciemku fantastyczne rumowiska krzeseł na stolikach. I tam tlił się, gdzieś w kącie, tylko jeden płomyk gazowy, rzucając między te ruiny i na zgasłe, zmatowane lustra tajemnicze żółte smugi. „Tiens! — Jelsky zatrzymał się bezwiednie — w takich wnętrzach pokutować powinni samobój-