70 LOSY PASIERBÓW
Po długim i nudzącym oko stepie zalesiony teren sprawiał miłe wrażenie. Grunt był falisty. Na wyżynach pieściły oko gaje drzew szpilkowych, lub wiecznie zielonych eukaliptusów, niżej roztaczała się mieszanina rodzaju klonów naszych, lip, grabów i jarzębin, a w dolinach łkały sięgające rózgami ziemi wierzby, ciemni-ły się ceibos narodowe i krzewy łóz.
Co kąt to inny był obraz. W jednym miejscu mieniła się w oczach iglica różnych odcieni, w drugim malowała jasna zieleń palmy, lub mgliła się buraczkową nacią gęstwa chruścia-na, a gdzieś indziej znowu wabiła wzrok do góry gładka, dziwnie pokręcona kora eukaliptusów. W paru miejscach na zieleniejących trawą łysinkach pasły się sarenki. Jak w bajce.
Po godzinie i paru minutach wysiedli w La Plata — stolicy największej w republice prowincji. Miasto niezbyt duże, lecz przyzwoite i miłe. Teren pagórkowaty, łagodny klimat, ulice szerokie, równiusieńkie, pocięte w śródmieściu ukośnymi bulwarami. Na jezdniach bruk, lub beton i asfalt, na chodnikach mozaika, ocieniona rzędami pysznych lipek, pomarańcz, platanów i rajskich drzew.
Wzięli przed dworcem tramwaj 25 i po kilkunastu minutach jazdy wzdłuż lasku wyjechali na jeszcze bardziej brzydki niż przedtem step. Teren niski, pokryty kałużami wody. Trawa nikła i zrudziała. Bydła mało i mizerne. W kilku miejscach przy drodze ptactwo odzio-bywało żebra sztuk zdechłych z braku paszy lub choroby. Ponury widok.
O jakieś cztery kilometry dalej strzelały ku niebu kominy fabryk i majaczyły kontury budynków Berissa.
Berisso to kontrast La Platy. Miasto wybitnie robotnicze, przeludnione, ubogie, brzydkie, niezdrowe. Budujące się bez planu i ładu, wtłoczone w moczary bagienne, poprzecinane zamulonymi kanałami, żyłami odnóg rzeki, trzęsawisk i szuwarów. Ustawiczne wylewy Rio de la Plata powodowały ciągłą wilgoć, niedostatek wody do picia i smród.
Najtragiczniej przedstawiała się dzielnica „nowojorska”, gdzie brukiem ulicy Nueva York płynęły dniem i nocą pomyje; z jednej strony ciągnęła wstrętna woń zabagnionego kanału, a z drugiej gotujących się w rzeźni odpadków mięsa.
Większość domów zbudowana była z blachy karbowanej, latem dusznych jak łaźnie, zimą przewiewnych jak stodoły. A nie brak też było i lepianek krytych trzciną, t. zw. ranchos.
Suszyccy mieszkali przy ulicy Gćnowa, w dzielnicy najbardziej wysuniętej ku La Placie, zwanej Sesentą. Dom był jak wszystkie inne w tej okolicy, z blachy karbowanej i desek. Stanowiły go dwa pokoje z dużą kuchnią ustawioną rzędem i weranda na długość całego domu. Ulica była głucha i ślepa, zarosła trawą, przywarta do pasma lasku wierzbowego z zamulonym kanałem pośrodku.
W izbach światło już zapalano, gdy wysiadali z tramwaju. Furtka od ulicy stała otworem, w podwórku było ciemno i cicho. Ktoś gwarzył, ale gdzieś w sąsiedniej zagrodzie. Suszycki nastawił ucha i krzyknął groźnie:
— Kacia! Do domu!
Zapalił światło i wprowadził gości do wnętrza domu. Kuchnia była szpetna, bez posadzki i szalowania, natomiast pokoje sprawiły niespodziankę Dubowikom. Podłoga gładka i froterowana, ściany i sufit również lśniły połyskiem i mieniły się słojami pięknych sosnowych