W wyobraźni malarza szukającego swojego tematu spoczywa całość wiedzy na temat gatunku sztuki, którą się zajmuje, oraz ograniczeń i ofiar, jakie ta sztuka narzuca. Mając nieustannie przed oczyma to, co może i to czego nie jest w stanie osiągnąć sztuka, którą uprawia, artysta-malarz zżywa się z tym tak dalece, że jego własna egzystencja i świadomość możliwości warsztatowych utożsamiają się w jego odczuciu w następujący pewnik: jest malarzem, a więc korzysta z określonych przywilejów i musi pogodzić ssę z określonymi wyrzeczeniami. Jest to dla niego sprawa nie podlegająca dyskusji i wszelkie próby poszukiwań podejmuje tylko w ramach swoich możliwości.
Jak z tego punktu widzenia ma się rzecz z dramaturgiem? Jeśli jest nim naprawdę, cała jego aktywność zmierza w kierunku wystawienia napisanego utworu: dramaturg pragnie zwracać się nie do czytelnika, lecz do widza. Ponieważ przedstawienie odbywa się w teatrze, a nie jest to miejsce, gdzie pracuje się nad rękopisem, twórca musi dzielić uwagę pomiędzy pracę, w której jest mistrzem — a więc pisanie sztuki — a czynność, która wymyka się jego umysłowemu wysiłkowi — inscenizację tej sztuki. Artysta oscyluje między tymi dwiema czynnościami podobnie jak malarz, którego jeszcze czyste płótno znalazłoby się na wystawie, a pełna świeżo rozrobionych farb paleta pozostała w pracowni; w sali wystawowej twórca chciałby osiągnąć porządek i zgodność barw, w atelier tęskniłby do wyzwalającej płaszczyzny swego płótna; paleta dramaturga przelewa się bogactwem sytuacji i w najgorszym razie może mu wystarczyć; dramaturg gra więc samotnie
w tQ grę, a gra to niebezpieczna, gdyż dotyczy tytko połowy jego dzieła. Przychodzi jednak chwila wernisażu, to jest, chciałem powiedzieć, wystawienia na scenie! Autor niesie do teatru ostateczny zapis skupionego wysiłku. Czy jego płótno — scena — będzie miało zalety i rozmiary wymarzone w zaciszu pracowni? Niestety! Nikt się o to nie troszczy. Scena jest sceną; kupić nie kupić; zawsze sztuka musi się dostosować; scena nie jest nigdy gotowa do ustępstw, nie jest nawet do tego stworzona i jest oczywiste, źe to właśnie ten papierowy twór winien być wystarczająco giętki, aby przybrać wymiary narzucone jako coś niewzruszonego.
Jakże szczęśliwy jest malarz! Może zanieść płótno do pracowni, w której paleta oczekuje, by się z nim połączyć; artysta jest tylko intymnym świadkiem tego związku. Dramatopisarz niesie rękopis do teatru, gdzie dokonuje się małżeńska unia, a nie jest to bynajmniej miejsce sprzyjające ukojeniu i tajemnicy, a przede wszystkim zaciszne i spokojne! Obie strony znają się na wylot i wzajemnie dokonują niemało osobliwych odkryć. Wszyscy zapewniają, że tak być musi, że zawsze tak było i będzie. Rezygnują więc. Oblubienica — scena — stroi się, nie zwracając uwagi na gust współmałżonka — dramatu — który zmięty, skopany, okaleczony nawet, kończy na poły wchłonięty przez krzykliwe toalety nowo poślubionej. Wówczas wprowadza się zaproszonych i uroczystość osiąga punkt kulminacyjny w obecności autora zmaltretowanego tak, że we wrzawie braw i pochwał zapomina o swoim wstydzie. A kiedy nieszczęśnik wraca do swojego gabinetu, jeszcze przed chwilą tak gwarnego... może tylko kontemplować brudny i pogryzmolony papier. Jeśli wróci na scenę, może tylko osuszyć łzy kurzem nasycającym jeszcze brudniejsze płótna. A jeżeli zatrzyma się wpół drogi między gabinetem i sceną, czuje, jak jego własne dzieło wymyka mu się bezpowrotnie z rąk i spada na chodnik. Taki jest los dramatopisarza.
Powróćmy jednak do artystów, którzy podobnie jak malarze utożsamiają swoją egzystencję ze sprzyjającymi bądź ograniczającymi wymogami „zawodu”; im nigdy nie przyjdzie do głowy oddzielać najwyższe nawet aspiracje artystyczne od środków właściwych uprawianej przez nich sztuce. Dla malarza pędzel, farby i płaska powierzchnia, które na niego czekają, są w jakiś sposób
lis