stu koni, doskonale widocznych w świetle zachodzącego słońca, które obrysowywało złotem ich sylwetki.
Shy Boy był jedynym koniem w obozie, który je zauważył. Zwrócił uszy w kierunku stada i mierzył je skupionym spojrzeniem swych wielkich, czarnych oczu.
— To właśnie po to tu przybyliśmy — powiedziałem do Caleba. — Pora sprawdzić, co się stanie.
Na twarzy Caleba obawa mieszała się ze smutkiem.
— Pogłaskaj go — dodałem i Caleb to zrobił.
W chwili, gdy zdjąłem mu kantar, Shy Boy zakręcił się w kółko i jednym, pełnym wdzięku skokiem przeszedł w pełen galop, kierując się w stronę widocznego na horyzoncie stada. Ogarnął mnie niepokój. Shy Boy biegł z absolutną pewnością. Chociaż było już prawie ciemno, widzieliśmy go wyraźnie, kiedy dołączył do kom na wzniesieniu. Myślałem, że stado go odrzuci, przynajmniej na początku. Ostatecznie, przez jedenaście miesięcy jadł i pił gdzie indziej. Cały ten czas spędził prawie sto mil od nich; na pewno już go zapomniały. Ku memu zdumieniu stało się coś wręcz przeciwnego; przyjęły go bez szemrania, jakby się nigdy nie oddalał. Nie było żadnych wyzwań do walki, żadnego gryzienia ani kopania. Zanim zapadła kompletna ciemność, zobaczyliśmy jeszcze, jak Shy Boy idzie na czele stada i prowadzi je przez pasmo wzniesień.
Shy Boy pobiegł prosto do nich z niepokojącą werwą i ochotą. Musiałem się mocno starać, by przekonać Caleba, że to jeszcze nie koniec. Mustang nie doznał z naszej strony niczego oprócz życzliwości, mówiłem mu. Miał ciepłe miejsce do spania, dobre pożywienie i świeżą wodę każdego dnia z tych jedenastu miesięcy, jakie spędził z nami. Byłem przekonany, że cudownie się u nas czuł, ale czy to wystarczy, by przeważyć jego decyzję na naszą korzyśćć Nie byłem pewny.