KĄPIEL SŁONECZNA
Słońce spędziło ludzi — i ze mną zostało Na ziołami dymiącej ogrodu polance.
W tropikalne płomienie zanurzam się śmiało —
I czuję skry ogniste w każdym nerwie, tkance.
Na łokciach w gęstwie trawy pochylon nad bają, Spoglądam to na słońce, co mi ciemię praży,
To na motyle, zblakłe od królewskich żarzy,
To na świerszcze, co wokół skaczą, drżą i grają.
Motyle od promieni wyblakły słonecznych! Gobelinowo ścichły skrzydełka spłowiałe —
I szafir nieba nabrał barw szarych, odwiecznych — I ja na białą lawę przetapiam swą skalę.
Już nachmurzone kłosem buja młode zboże,
Wiatr po nim wężogibkie melodie wygrywa Lub, w szybszym tempie, bałwani je, niby morze, Gdy jego fale szara pian oblewa grzywa.
Szeleści, szumi, chrzęści, z cicha, tajemniczo,
W swych rozsuwalnych gęstwach kryjąc chabrów oczy A wiatr wciąż nowe fale w nim wszczyna i toczy Z nieskończoną, z upartą, z bezmowną słodyczą.
Płowy skowronek jeden bezkarnie się nurza W las strun złotych, świętego nie tykając ładu,
Lub obłok spojrzy śnieżny obliczem Augura.
Ach! gdyby, chwilę, drobność i skrzydła owadu Mieć — i u jęczmiennego zawisnąwszy pióra W tym filigranowym lesie utonąć bez śladu!
421