peda, która mogła popłynąć do ataku przeciw „Tir-pitzowi”.
Larsen skierował „Arthura” na osłonięte wody; Evans skierował się pod statek i powrócił z hiobową wieścią: nie ma żadnej torpedy!
A więc cały ich wysiłek poszedł na marne. Zniechęcenie i rozczarowanie nie mogło być większe. Do „Tirpitza” było już tylko 10 mil, pokonali liczne trudności, przeszli przez kontrolę niemiecką, a teraz trzeba było zrezygnować...
Na równi z Anglikami zniechęcenie opanowało Norwegów, a szczególnie Larsena. Nie pomogły zapewnienia Evansa, że uchwyty umocowane do kadłuba „Arthura” nie zawiodły, puściły natomiast uchwyty na torpedach. Zawiodła więc praca angielska, a nie norweska. Ale Larsen był niepocieszony.
Nie było jednak czasu na rozpamiętywanie tragedii w tak decydującej chwili. Trzeba było jak najszybciej wycofać się. Ktoś rzucił myśl, aby powrócić tą samą drogą i w ten sposób przynajmniej uratować resztę sprzętu. Ale ta sama d^roga powrotna nie wchodziła w rachubę. Wprawdzie atak nie doszedł do skutku, nie było więc żadnego alarmu, lecz „Arthur” nie zawinął do Trondheim, nie wyładował torfu i nie miał potwierdzenia pobytu w porcie. Poza tym silnik pracował dosłownie na ostatnich obrotach i o rejsie na Wyspy Szetlandzkie nie mogło być mowy. Dlatego postanowiono zrealizować do końca plan opracowany dla ataku na „Tirpitza” i zatopić statek, a następnie uciekać pieszo przez Norwegię do Szwecji.
Tymczasem sztorm minął równie szybko, jak się pokazał. Utrata torped była więc prawdziwym pechem.
„Arthura” porzucono z otwartymi kingstonami na głębokiej wodzie, lecz nie chciał zatonąć, może dlatego, że był z drewna, a może z powodu ładunku torfu. Nie można było jednak zwlekać. Norwegowie i Anglicy korzystając z dobrej pogody popłynęli łodzią na brzeg koło Breivik. Zabrali broń, amunicję i żywność na kilka dni. Gdy znaleźli się na lądzie, Malcolm Causer nabrał odrazu pełne dłonie śniegu. Był to przecież jego pierwszy śnieg w życiu.