42 LOSY PASIERBÓW
Zaglądali tu starzy emigranci i nowi, ci co już pracowali gdzieś i bezrobotni, co wybierali się w kampę i co wracali z niej. Jedni lokowali tu swe zarobki lub wysyłali je swym krewnym, drudzy odbierali listy z kraju, szukali pracy i zaopatrywali się w odzież, inni przychodzili wypić w znajomej knajpie, i pogadać przy kuflu piwa z rodakami, posłuchać kto ile wygrał na quinielas, kogo zarżnęli czarni w kampie, kto zwariował i kto komu babę zabrał.
Ciekawa była ta przetykająca się nawzajem mieszanina typów ludzkich z całego świata. Obywateli polskich jednak było najwięcej. Różnili się oni od reszty nie tylko swym ubiorem, kolorem włosów i cerą, ale i głębszym, wyrazistszym frasunkiem na twarzy.
Szli pomaleńku, gapili się na bilety loteryjne w oknach, oglądali towar w kramach, kupowali odzież, obuwie, garnki. Towar był tani i lichy, sprzedawcy krzykliwi, natrętni i brutalni. Wsuwali przechodniom artykuły gwałtem, a gdy ci obejrzawszy rzeczy z grubsza, rezygnowali z kupna, lżyli ich bezczelnie, przekonani, że człowiek nie znając języka strawi każdą obelgę.
Wielu wałęsało się bez określonego celu. Wlekli się noga za nogą, łuszcząc słoneczniki, wyglądali znajomków, stawali z nimi na skrajach chodników, gwarzyli. Temat był zawsze jednaki: głód pracy, tęsknota za domem, narzekanie na władze krajowe.
Obok masy bezrobotnych przesuwali się ci, co już ułożyli w tym kraju swe życie. Tacy różnili się od pierwszych wyglądem swym, zachowaniem się i językiem. Niemal wszyscy byli czerstwi, dobrze ubrani i pewni siebie. Mówili na pół po hiszpańsku, spoglądali na gringos z politowaniem.
Dubowik z Kozyrem dobrą godzinę kluczyli po dzielnicy, zanim się natknęli na poszukiwane biuro, nazywane tutaj agencją. Spora grupa obywateli polskich, niedawno przybyła z kraju, gapiła się w okno, gdzie na olbrzymiej desce wypisane było kredą zapotrzebowanie na tuzin robotników do pracy rolnej w głębi kraju. Przyjaciele nie znając języka, zaczęli wypytywać stojących o szczegóły. Ale ci byli w takim samym kłopocie.
_Widać że praca jest, ale nie wiadomo
gdzie, jak i co — odparł zapytany. — Trzeba szukać kto rozumie po tutejszemu.
Za chwilę od strony Retiro nadeszła trójka starych emigrantów. Gwarzyli coś ze sobą, spoglądali na zbitych w gromadę gringos i uśmiechali się do siebie.
— No dajcież przejście, wrony! — rzucił jeden wyniośle. .
Nie zważając na rzuconą obelgę, jeden z biedaków zastąpił mądralom drogę.
— Nie gniewajcie się na nas, dziadźko -zaczął pokornie. — Przeczytajcie co tu piszą, bo my nie znamy po tutejszemu. Zróbcie nam łaskę! — Trójka zatrzymała się.
_ Dwunastu durniów szukają do San Luis
— oznajmił jeden, przeczytawszy ogłoszenie.
— A ile płacą?
_Trzy gezy na dzień, ale nie jedźcie, bo to
strasznie daleko, żar, febra, india. Tam zawiozą, a z powrotem będziecie pieszo się ratować. Za rok nie wrócicie, żaba pod mostem cycy da. Lepiej już za sam chleb pracować, ale gdzieś w pobliżu.
_ Czego wy tu jedziecie, jak pracy nie ma!
— podchwycił drugi strofująco. — Czego wy