Po obu stronach drogi rozciągały się pola, gdzie pracowali ludzie. Przerywali zajęcia i przeglądali się nam. Niektórzy czmychali. Jak się później dowiedziałem, sądzili, iż jesteśmy z sous--prefecture, a obcy zwykle oznaczali dla Dowayów kłopoty. U stóp gór droga po prostu się kończyła — za palisadą z łodyg prosa i kaktusów leżała wioska.
Chaty Dowayów to okrągłe gliniane budowle o stożkowatych dachach. Zbudowane z miejscowej glinki i traw, prezentują się malowniczo, niosąc oczom ulgę po brzydocie miast. Niczym wijące się wokół angielskich chat róże, na tutejszych dachach rosną podługowate płożące się melony. Za przykładem Matthieu wszedłem na teren o kształcie kola, znajdujący się przed każdą wioską Dowayów. Jest to miejsce, gdzie odbywają się publiczne spotkania oraz sądy, gdzie dopełniają się obrzędy i gdzie można zobaczyć rozmaite przedmioty istotne dla życia religijnego. Za tym okrągłym placem znajduje się kolejny plac, w którego obrębie Dowayowie trzymają należące do społeczności bydło. Przeszliśmy przez środek i wkroczyliśmy na podwórko naczelnika wioski. Nie jest to w zasadzie stosowne określenie: Dowayowie nie mają bowiem naczelników w rozumieniu wodzów dysponujących silą i władzą. Francuzi próbowali stworzyć tego rodzaju figuranta, by za jego pośrednictwem rządzić i zbierać podatki. Nazwanie kogoś przez Dowayów waari opiera się jednak na klasyfikacji pochodzącej z dawniejszych czasów. Naczelnik to po prostu ktoś bogaty, czyli posiadający bydło. Ktoś, kogo stać na organizowanie świąt religijnych, stanowiących istotną część obrzędów. Biedni mogą dołączyć do świętujących bogaczy i uczestniczyć tym samym w rytuałach, na których odbywanie nie mogliby sobie inaczej pozwolić. Naczelnicy są więc bardzo ważnymi osobami. Niektórzy upodabniają się do członków dominującego w okolicy plemienia Fulanów i próbują podwyższyć swój status, nie używając języka Dowayów także w rozmowach ze wspólplemieńcami. Udają, że go nie rozumieją, mimo że jest to ich pierwszy język. Stąd też zdziwienie, gdy odmówiłem posługiwania się językiem Fulanów, odwrotnie niż wszyscy biali, i upierałem się przy nauce języka Dowayów. Niektórzy naczelnicy przejęli też od fulańskich dostojników zwyczaj otaczania się przepychem. Przypasują miecze i mają umyślnego, który nosi ponad ich głową czerwony parasol. Niektórzy mają nawet piewcę swych cnót, który podąża przed nimi i uderzając w bęben, przytacza listę ich wyjątkowych dokonań, zawsze w języku Fulanów.
Jeśli chodzi o naczelnika Kongle, to była to całkiem inna para kaloszy. Gardził Dowayami podlegającymi wpływom akulturacji i dbał o to, by zwracać się do swoich ziomków wyłącznie w języku Dowayów.
Stanęliśmy na wprost kobiety z obnażonymi piersiami, która uklękła przede mną i skrzyżowała ręce na genitaliach, okrytych znikomym pękiem liści.
— Ona pana pozdrawia — wyszepta! Matthieu. — Proszę uścisnąć jej rękę.
Zrobiłem to, a ona zaczęła kołysać się w przód i w tył na piętach, powtarzając śpiewnie „dziękuję” w narzeczu fulań-skim, klaszcząc przy tym w dłonie. Zza chat ukradkiem wychylały się głowy. Ku mojemu najwyższemu zażenowaniu pojawiło się dziecko, które przyniosło jedno składane krzesło i postawiło je na środku podwórza. Należało na nim usiąść. Nie miałem wyboru, siadłem wywyższony i wyobcowany, czując się jak owe sztywne i bardzo brytyjskie postaci na fotografiach z epoki kolonialnej. Prawie wszędzie w Afryce różnice statusu są określane bardzo klarownie. Afrykanie we wszystkim mocno przesadzają. Ludzie przypochlebiają się i płaszczą, padają na kolana i biją pokłony w sposób trudny do zaakceptowania przez człowieka Zachodu; jednak lekceważenie podobnych zachowań uważane jest za skrajną niegrzeczność. Na początku mojego pobytu w Kongle ledwo przysiadłem na kamieniu na tym samym poziomie, co wszyscy pozostali, a robiło się okropne zamieszanie. Ludzie rozpaczliwie usiłowali coś zmienić, znaleźć się niżej ode mnie albo nalegali, żebym spoczął na macie. Siedzenie na macie, choć w istocie siedziałem niżej, podnosiło bowiem mój status. W taki oto sposób osiągaliśmy kompromis.
Tymczasem cisza ciążyła nad nami coraz bardziej — czułem, że muszę coś powiedzieć. Jak już chyba wspomniałem, jedną z największych radości pracy w terenie jest to, że można sobie pozwolić na wszystkie rodzaje ekspresji, które w innych okolicznościach nigdy nie są stosowane.
53