320 WACŁAW BERENT
klęski, cierpienia, choroby wieku, śmierci i narodzin, co istotę bytu — ból poznał i jego przyczynę — ruch przezwyciężył. I oto, wświetliwszy się w słońce, wtopiwszy w niebiosa, wchłonąwszy w światowe Ag ni, w niezmąconej ciszy i wiecznym spokoju nirwany króluje uśmiechnięty nad wszelkiego cierpienia łańcuchem przyczyn dwunastu.
A tam na padole, z głuchego zgiełku i nocnego mroku wyrastają bez końca i prężą się rozpacznie ku górze ramiona tych, co czują i myślą.
I zdawało się Mullerowi po nocy, że wszystkie te ręce wyciągają się w przestrzeń rdzawą i bezgwiezdną z modlitwą o jedną gwiazdę na niebie, o najdalszej gwiazdy najsłabszy bodaj promień... „Niech przyjdą klęski, cierpienia, choroby wieku i śmierci, niech gromy namiętności życie nam burzą, niech pokuta daremnie wzywa niebiosa, ale w zamian jednej wiary, jednej nadziei cień! najdalszej gwiazdy promień najbledszy!”...
Zawrócił w głąb pokoju. Drżąc od chłodu, otulił się w swą pelerynę i rzucił w swój kąt na kanapie. Spojrzał niedbale na Hertensteina. Twarz jego była prawie bez wyrazu, tylko jeszcze bledsza, zimna i jakby przezrocza.
— Henryk?... — szepnął.
Hertenstein drgnął i podniósł oczy.
— Henryku, to jest straszna rzecz — bezwiednym ruchem wyciągał ramię górą w kierunku okna — ten bezduszny bałwan twego bożka!
Hertenstein ocknął się jakby nagle i ożywił. Twarz zwarła się w twardym, mocnym wyrazie. Dłonią odruchowo swą księgę przycisnął i spod nachmurzonych brwi patrzał ze współczuciem na Mullera.
— Nie wierzysz?
— Nie mogę.
Po krótkim namyśle ujął wszakże Hertensteina za obie ręce.
— Ja cię tego pozbawiać nie chcę. I to jest wielkie, skoro
głęboko w sercu tkwi... Widzisz, ja ci nawet dziękuję, dziękuję ci za tę chwilę szczytnego otumanienia... I że się to stało Widzisz, ja już niczego nie żałuję, już spokój we mnie.
— Proroka nauka wsiąkła w twą duszę.
— Ach!... daj pokój!... Nie mogę! — Muller wciąż się dłonią opędzał. — Za to ci dziękuję, żem był twym spokojem, twą wiarą pijany, kiedy się to stało... Widzisz, ja nie wiem nawet, kiedy i jak się stało. Mogłoby mi się wydawać, że ta trucizna wprost z twych słów w duszę mi wsiąkła i zabije. I może ta woń kwiatów otumaniła mnie wprzódy: cudzej sztuki tryumf... Słuchaj, Henryku — wszak i to twe zwycięstwo nade mną, to także tylko tryumf wielkiej poezji w twej wierze, w twych szczytach podniebnych nad zamkiem i — w tak bezmiernie łagodnej śmierci. Przez wrota sztuki wprowadzasz mnie w grób. 1 za to ci dziękuję... Już jestem tylko bardzo zmęczony... I chciałbym, żeby to prędzej! prędzej!... Dlaczegóż wybrał tak powolną... Długo jeszcze?
Hertenstein wyjął zegarek i położył go przed sobą na stole.
— Czujesz co?
— Nie... Tylko spokój bezwoli, jakby po długiej gorączce...
O coś ważnego, o coś najważniejszego chciałem cię jeszcze pytać... Słuchaj, czemu... — mimowolnym ruchem wyciągnął ramię ku oknu, dołem, w kierunku miasta — czemu tam ze mnie, z ciebie nie zostanie nic, nic... Czemu z nas żaden?... Powiedz, kto i kiedy wypowie?...
— Co wypowie?
— Rozpacz tych, co dlatego tak strasznie grzeszą, że tak beznadziejnie szukają, co wpadli w „złe wiry” życia z tą jedną jedyną wiarą w piersiach...
— W „samych siebie” — dokończył Hertenstein.
— Kto i kiedy wypowie nas?... i tamtych? — Muller wyciągnął mimo woli dłoń w kierunku okna, jakby przywołując obrazy widziane przed chwilą — i wszystkich? Całą głąb ludzkiego cierpienia?