TOMEK BEKSIŃSKI
Nie byl dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia. Za nic nie chciał na przykład podjąć się przeprowadzenia wywiadu z którymś ze swoich ulubionych artystów, twierdził, że nie potrafi. Raz namówiłem go, żebymoszedł ze mną na spotkanie z Fishern. Znał gojuz\ytedv osobiście, wiedział o nim więcej niżktokolwhsk. A jednak podczas rozmowy nie odzywał się, dopiero pod koniec zadał ściszonym głosem dwa pytania, dotyczące w dodatku niezbyt istotnych kwestik Jego artykuły i recenzje też często odbiegały od tego, czego można by oczekiwać od profesjonalisty. W tym, co pisał, był tak osobisty, że czasem temat schodził na plan dalszy, a do przodu wysuwał się ON, ze swoimi rozterkami i bolączkami.
Raz posunął się w tym publicznym rozdrapywaniu osobistych ran tak daleko, że nie zdecydowaliśmy się na publikację artykułu. Nazwa zespołu, któremu tekst miał być poświęcony, padała w nim raz, w pierwszym akapicie. Cala reszta, blisko dziesięć stron maszynopisu, poświęcona była jednej z wielu nieszczęśliwych miłości autora. Ze szczegółami tak intymnymi, że czytało się to z pewnym zakłopotaniem. Obraził się wtedy na nas. Na krótko zniknął z lamów pisma. Ale powrócił. I podziękował, że nie opublikowaliśmy artykułu, który sam po kilku miesiącach przejrzał z zażenowaniem.
Ale właśnie to zdarzenie zaowocowało później pomysłem Opowieści z krypty. Widziałem, że pisanie o muzyce zaczęło go męczyć. I zaproponowałem formę na pograniczu felietonu i dziennika. Tu mogło być intymnie, bo charakter wypowiedzi miał być zupełnie inny. I czasami bywało bardzo intymnie. Co niektórych czytelników irytowało. Ałe w' tym przypadku,nie stosowaliśmy żadnej cenzury. Wierzyliśmy bowiem, że ta forma autorefleksji pomoże jemu samemu zmierzyć się z demonami, które zalęgły się gdzieś na dnie duszy. Właściwie rozumiem, dlaczego te teksty zostały po Nim przede wszystkim. Rozsiane po internecie, zazwyczaj bez podania źródła, jakby pochodziły z kosmosu, a nie z „Tylko Rocka”. Trochę mimo wszystko szkoda, że coraz bardziej zaciera się pamięć o Tomku Beksińskim jako człowieku, który potrafił innym przybliżać muzykę, którą kochał.
Cóż z tego bowiem, że nie był dziennikarzem z prawdziwego zdarzenia? O tym, co go fascynuje i porusza, potrafił pisać jak nikt inny! Przejmująco, z pasją i swadą. Dlatego jesteśmy dumni, że był naszym autorem. I naszym przyjacielem. Był z nami od samego początku, od pierwszego numeru pisma, aż do tragicznego końca. Każda jego wizyta w redakcji - a było ich tak wiele! - przeradzała się w długą, żarliwą dyskusję. O muzyce, o filmach, o literaturze, o życiu. Każdy jego telefon, zazwyczaj w środku nocy, bo wtedy funkcjonował najlepiej, oznaczał długą pogawędkę o wszystkim. Także o tym, co najważniejsze. O sensie istnienia. Jestem pewien -a myślę, że poznałem Go naprawdę dobrze - że nie chciał odchodzić. Nie mnie jednak oceniać to, co się wtedy wydarzyło. Pozostał ból, nie mniejszy dziś, po dziesięciu latach od tej niepotrzebnej śmierci.
P.S. Poniżej przypominamy jeden z najlepszych „muzycznych” artykułów Tomka, Dyskretny urok pająków o tekstach piosenek The Cure, opublikowany w „Tylko Rocku” w numerze z listopada 1991 roku.
Jednakże wielu prawdziwych artystów, serio traktu
114 GRUDZIEŃ 2009 www.terazrock.pl
Dyskretny urok pająków
Wielokrotnie zarzucano mi, że zbyt wielką wagę przykładam do tekstów piosenek. Próbowano mnie przekonać, że nie są one najważniejsze, że są z premedytacją preparowane przez wykonawców dla osiągnięcia określonego efektu. Możliwe. Na pewmo jest tak w przypadku piosenek pisanych wyłącznie w celach komercyjnych.
jących swoje powołanie, pragnie nam coś przekazać nie tylko za pomocą muzyki. Dlatego np. Eldritch powiedział: Jeśli nagram płytę dla Ameryki, będzie na niejteylącznie muzyka instrumentalna. Amerykanie są tacy głupi, że nie mam im nic dopowiedzenia. Tekst jest więc czasem równie ważny jak melodia, może nawet ważniejszy, o czym wiedzą stali bywalcy opery -ludzie o mocnych nerwach, zdolni wytrzymać to wszystko, co ciągnie się godzinami po zazwyczaj wspaniałych uwerturach... Aleja nie o tym.
Robert Smith należy bez wątpienia do tych artystów, którzy „literaturę” traktują równie serio jak muzykę. Już w najwcześniejszych tekstach dzielił się z nami wrażeniami z przeczytanych lektur (Killing An Arab - oparty na powieści Alberta Camusa Obcy,
At Night-zainspirowany opowiadaniem Kafki). Analizował wówczas grę pozorów w stosunkach międzyludzkich (Object, Plastic Passion, l’m Cold). Szczególne miejsce mają wjego karierze albumy Faith i Pomography, zrealizowane w dość trudnym okresie życia. Faith, jak sam tytuł wskazuje, poświęconyjest zagadnieniom wiary, jej poszukiwaniu i ponuremu stwierdzeniu, że ona jedynie pozostała... choć tak naprawdę nie ma jej wcale. Nastrój smutku emanujący z tekstu i muzyki najbardziej przejmującego utworu z tamtych lat, The Funeral Party, niejednego może zahipnotyzować. W tym miejscu muszę powiedzieć, że była to pierwsza kompozycja The Cure, jaką usłyszałem w życiu - i dlatego kibicuję tej grupie do dziś. Wjej muzyce odnalazłem wtedy wyraźne echo nieodżałowanego Joy Division i Closer, a w tekstach Roberta Smitha bogaty świat dręczonej wyobraźni - piękno desperacji i beznadziejnych wysiłków określenia własnego miejsca w świecie pozorów. Rok później album Pomography był postawieniem kropki nad ,4”. Artysta czytał wówczas podręczniki psychiatrii, a także odwiedził były zakład dla umysłowo chorych, w którym nakręcono niesamowity i jedyny w swoim rodzaju teledysk do singlowego przeboju CharlotteSometimes. Wypełniające Pornografię utwory zniewalały i szokowały drastycznymi wizjami oraz aurą beznadziejności.
Pojawia się tu wszystko, czego lęka się Smith - pająki (The Figurehead), upiorne wodne głębiny (Strange Day), groźny seks (Siamese Twim), a nad całością ciąży nastrój apatii i zniechęcenia do życia, najlepiej wyrażony słowami: To bez znaczenia, jeśli wszyscy umrzemy (100 Years). Trudno o longplay bardziej przytłaczający, to rzeczywiście „pornografia”, wręcz nieprzyzwoite obnażenie ludzkiej duszy. Mój ulubiony tekst: Twoje imięniczymlódwmymsemi (Cold).
Po chwilowym (koniecznym wówczas) zawieszeniu działalności The Cure, Smith powrócił jako człowiek trochę wyleczony ze swych obsesji. Dlatego nie kocham płyt Japanese Whispers i The Top, wypełnionych muzyką miejscami irytująco hałaśliwą lub niby żartobliwą. Życząc wszystkiego najlepszego liderowi The Cure, zdecydowanie wolę go tańczącego na pogrzebowym przyjęciu niż podrygującego niczym marionetka z umalowanymi ustami w teledysku The Caterpillar (skądinąd zabawnym, ale...). Z czasem okazało sięjednak, że minorowe klimaty niekoniecznie muszą być wyrazem dezintegracji psychicznej. Udowodnił to genialny album Disintegration, wbrew tytułowi przynoszący obraz człowieka szczęśliwego. Najpiękniej szym przykładem może być utwór The Same Deep WaterAs You; tym razem głębiny nie symbolizują mroku samotności. Wszystko to tylko sen, a zapadając weń niczym w morską toń bohater wie, że obokjest ukochana. Toną oboje...
Ktoś niedawno zarzucił Smithowi, że mimo swojego wieku nadal pisze piosenki o pająkach. Wyrazem tej szczególnej fobii lidera The Cure jest bez wątpienia klaustrofobiczna kołysanka (Lullaby), osobliwa bajeczka na dobranoc opowiadająca o zgłodniałym człowieku-pająku, czyhającym na zasypiającą ofiarę... Teledysk do tego utworu jest najlepszym w historii The Cure, doskonale oddaje bowiem klimat muzyki i większości tekstów Smitha. Pająki mogą wywoływać lęk, ale są zarazem fascynujące. Sam zaś strach to najbardziej fascynująca rzecz na świecie. Ktoś może się dziwić, że Smith śpiewa o pająkach - sam jednak widziałem dorosłego mężczyznę wskakującego z wrzaskiem na stół na widok... myszy. Dlatego nie dziwmy się Robertowi, że nadal śpiewa o swoich małych i większych koszmarkach. Ja go za to lubię.