KiedySlonce djvu

KiedySlonce djvu



KIEDY SŁOŃCE ZACHODZI...

Biblioteka

w. u. id -WISZ

iI.o3nojieHO U,eHr<ypofo Bapiuafta, 19 IloM6pn 1901 r.

DAGNY PRZYBYSZEWSKA

KIEDY SŁOŃCE ZACHODZI

PRZEŁOŻYŁ Z NORWESKIEGO

STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI

Z PORTRETEM AUTORKI

WYDANIE DRUGIE

JAN FISZER

WARSZAWA

MCMII


Druk Warszawskiego Towarzystwa Akcyjnego Artystyczno-W ydawniczego


t win-


DZIECIOM MOIM =

ZENONOWI I IWCI

PUŚCIZNĘ PO MATCE ===

PRZEKAZUJE

Wychowana w bogactwie i zbytku, znosiła

MĘŻNIE I WYTRWALE KILKULETNIĄ NĘDZĘ ARTYSTY, CO SIĘ Z TRUDEM PRZEZ ŻYCIE PRZEBIJAĆ MUSIAŁ.

Kobieta niezwykłej kultury i poczucia

ARTYSTYCZNEGO, POWIERNICZKA NAJSKRYTSZYCH MOICH 1NTENCYI TWÓRCZYCH, JEDYNY CZŁOWIEK, KTÓRY ZNAŁ MÓJ TWÓR AŻ DO DNA, KTÓRY NIERAZ WYŁOWIŁ W GŁĘBI MEJ DUSZY, TO CO DLA MNIE SAMEGO BYŁO NIEŚWIADOME: OTO CZEM BYŁA WASZA MATKA.

Jej tragedyą było, że duszę miała zbyt

SZCZERĄ, ZBYT ŚMIAŁĄ / DUMNĄ, BY MÓGŁ NA NIĄ PAŚĆ N IJDROBN1EJSZY (7EŃ FAŁSZU l HIPOKRYZJI. JEJ TRAGEDYĄ BYŁO, ŻE BYŁA TEM, CZEM JEST JEJ SZTUKA: PIĘKNOŚCIĄ / ZBYTKIEM.

Nie b\ła stworzona do tego światadusza jej,

PEŁNA NAIWNEJ UFNOŚCI, DZIECIĘCEJ PROSTO'/ DOZNAŁA ZBYT DUŻO ROZCZAROWAŃ, Z&fT CZĘSTO BYŁA OSZUKIWANĄ I ZWODZONĄ; MUSIAŁA SIĘ W KOŃC l ’ PRZEŁAMA(

Tragedyą jej była piękność, i SZCZEROŚĆ, 1 DUMA. Była przepiekąym egzotycznym kwiatem, który

RZADKO WYKWITA, A KTÓRY TŁUM ZDEPTAĆ MUSI -1 NIE DOŚĆ. ŻE ZDEPCE, ALE MŚCI SIĘ NA NIM JESZCZE PO ŚMIERCI.

Więc, dzieci moje, niech pamięć matki będzie dla Was świętą, jak dla mnie jest świętą.

Stanisław Przybyszewski

Warszawa, iv Czerwcu 1901

DAGNY PRZYBYSZEWSKA


GRZECH


Gsoby:

HADASA

MIRIAM

LEON


Wielki, wykwintny salon Na kominku płonie ogień

Miriam


(chodzi niecierpliwie po salonie, paląc papierosa)

Hadasa


(wchodzi strojna i rozpromieniona w białej sukni jedwabnej, się we drzwiach. Ogląda się dokoła)


Zatrzymuje


A Leon?

Miriam

Leon nadejdzie wkrótce. (Spogląda na nią) Ah, jak się wystroiłaś na dzisiejszy bal! Jakaś ty jasna i lśniąca! Jak biała gwiazda... Patrzę na debr' )ak na panią morza.

H AD AS A (uszczęśliwiona;

Jak ty to pięknie powiedziałeś. Czy rzeczywiście jesteś tak ze mnie dumny? Czy cię to cieszy, że jestem najpiękniejszą z wszystkich?

Ty wiesz, najdroższa, że nie potrzebujesz się stroić w lśniące jedwabie, by b\ c dla mnie najpiękniejszą. Nie potrzebujesz bjc dla mnie tak czarującą jak dziś, — byłaś bez tego mojern jedynem szczęściem przez ośm lat.

Hadasa (jakby w zamyśleniu)

Ośm lat... ośm lat... A nigdy, nigdy nie pomyślałam o innym mężczyźnie — nigdy żadnego innego nie poznałam. To dziwne, Miriamie, nieprawda?

Miriam (twardo)

Masz słuszność. To bardzo dziwne tu, gdzie kobieta idzie z rąk do rąk, od jednego do drugiego... Tu, gdzie nic nie jest mniejszą rozkoszą nad pocałunek własnej żony.

Hadasa (żartobliwie)

Widzisz, to tylko dlatego, że wszystkie córy naszej ojczyzny nie mogą do ciebie należeć. Boś ty jedyny, któremu można dochować wiary i pomimo to nie być śmieszna

Miriam

A więc innemu nie byłabyś pozostała wierną?

8 -------....." .......—1" 1 ........

Had ASA (śmieje się)

Innego byłab}nn prawdopodobnie oszukiwała, — ale tylko dla ciebie, Miriamie.

Miki \m

Pięknie dziękuję... Zresztą nieraz już myślałem nad tą twoją wiernością ku mnie. Bo w gruncie rzeczy nie zgadza się ona z całą twoją naturą, iy kochasz niezwy-czajność i niebezpieczeństwo. Jesteś tak niezmiernie ciekawą życia i tak niezwykle wrażliwą...

HaDAsA (żartuje;

Strzeż się! nie mów hop! póki nie przeskoczysz.

MlRIAM (patrzy na nut poważnie)

Hadaso!

H kt)AS i

Jakiś ty dziwny! Zaraz spoważniałeś. Nie rozumiesz żartu?

Miki \m tpowoiij

Nie, w tem it dnt m nie rozumiem żartów. Powiem ci coś, Hadaso:    Znam tylko ten jeden grzech. Jest to

dla mnie jedyny grzech, dla którego niema przebaczenia. Jest to grzech przeciw Duchowi świętemu.

Hadasa

Oczywiście... Ale nie bądźże zaraz tak strasznie poważnym. Ja się tak cieszę na dziś wieczór. Przecież mi tego popsuć nie zechcesz. (Tui; się do niego.) Czy nie możesz być chwilkę wesołym i patrzeć radośnie na gwiazdę twoją białą i zapomnieć u wszystkich tych błędnych ugnikach, które cię przecież nic nie obchodzą! Drogi mój, niechże te ogniki lecą w bagno, kiedy im z tern dobrze... Ty i ja — my będziemy zawsze lśnić na niebie, nieprawdaż ? No, powiedz, Miriamie, czyż nie wyglądam jak pani morza?

MlklAiM (uśmiecha się)

Tak, tak, pani morza, ale bardzo niebezpieczna...

(idzie do kominka i rozgarnia płonące główniej

HaDASA (podchodzi do okna i wygląda. Śpiewa półgłosem)

Śnieg pada i pada i pada... Ale że też Leon nie nadchodzi... Strasznie nudno, tak długo czekać. (i Sm.echa sio Leon jest dziwak, prawda? Czy on zawsze był takim? Przez całt swoje życie? I nigdy nie spojrzał ni w prawo ni w lewo? Dla niego są ludzie tylko zabawką. Przesuwają się przed jego oczami jak chińskie cienie.

Miriam

Być może, za mało go znam Nie umiałbym mc o nim powiedzieć — ale lubię go — podoba mi się.

Tak, tak (jakby mówiła do siebie). I ) Z1 \V n 0 1 obi Wlil/f 111 (1. . .

Ciekawam, czy wiele kobiet kochał w sweni życiu...

MlRIAM (krótko)

Wątpią, czy kochał kiedykolwiek jakąś kobietę.

HADASA (po chwilce—śmieje się)

Nie wiem, co się dziś ze inną dzieje... (idzie ku Miriamc-wi i głaszcze go po ramieniu) My dwoje jesteśmy najszczęśliwsi w świecie, ty i ja, nieprawdaż, Miriamie? (w przedpokoju dychać

dzwonek)

HaDASA (radośnie)

To Leon ! . . (Pukanie do drzwi) PkOSZt^ !

LEON (wchodzi lekkim, elastycznym krokiem)

Dobry wieczór!

HaDASA (podaje mu rękę)

Ach wreszcie!

Leon


(staje zdumiony)

Ach, p3.ni Haclaso! (Podaje Miriamowi rękę) Dobry Wie-

czór! Pani twoja lśni jak srebrna strzała i godzi wprost

w serce... (Potrząsa siową) Jakże można mieć tak zachwycającą żonę!

1 1 \DASA (śmieje się)

Nie, mój Panie, jestem białą gwiazdą, co stoi na niebie i skrzy się i lśni...

LEON (obchodzi ją. Przegląda się jej od stop do głowy)

Pani jest zbyt zachwycająca., zbyt piękna...

Hadasa

A pan i MLiam jesteście morzem, w którem ja się przeglądam. Och, to niezmiernie przyjemne... Ale to już późno... Może poprosisz o powóz ?

Miriam

Jeszcze mamy dość czasu! Tu tak dobrze i miło. (Otrząsa siq) Hu, dreszcz mnie już przebiega na myśl, że muszę wyjść na mróz i zimno. A potem stać tam w tej wstrętnej sali balowej... Nie znudziłaś się jeszcze temi zabawami, Hadaso? Czy ci koniecznie trzeba tak wielkiego morza, żebyś w niem przeglądać się mogła, dziecko moje?

Myślę, że wkrótce to wszystko mi się bardzo znudzi, bardzo, bardzo... Ale dziś wieczór... dziś wieczór muszę czuć, jak życie gorącą falą się we mnie przelewa.

Leon

Czy dużo będę mógł tańczyć z panią, pani Hadaso? Czy wszystkie tańce?

H.\DASA (śmieje się)

Słyszysz, Miriamie?.. Oszalał. Wszystkie tańce ze mną! Jeden taniec, drogi Leonie, jeden jedyny lancier.

Leon (pochyla głowę)

Ach... wszystkie lanciery? Dzięki, pani Hadaso!

Hadasa

Miriam nie tańczy. Nie tańczy, bo nie umie.

Mirlam

Bo go to nie bawi, chciałaś powiedzieć...

Hadasa

Ale za to lubi Miriam wino. I ja także. Dziś będziemy pić szampana, wszyscy troje, nieprawdaż?

]VllRIAM (żywo)

A tak, masz słuszność; będziemy pili szampana! Ale to już możemy teraz rozpocząć. Mamy jeszcze dość czasu. A ja mam świetnego szampana w mojej piwnicy.

HaDASA (klaszcze w ręce)

Tak, tak! Szampana, zaraz, natychmiast! Ach, ty, Miriamie! Ty masz takie cudowne pomysły. Właśnie teraz musimy pić szampana, pojedziemy w pysznym humorze na bal. — Zadzwoń na służącego.

Miriam

To już muszę sam pójść i przynieść. Tam w tej ciemnicy nikt nie da sobie rady prócz mnie. (idzie)

(Milczenie)

Leon

Powiedz mi, pani, pani Hadaso... Co to może znaczyć, że tak często śnię o pam ? Co noc. Co to znaczy ? jak pani sądzi?

Hadas i

A cóż się panu śniło o mnie? Jasne jak słońce, że się panu jeszcze nigdy nie przyśniłam. (Patrzy ..a niego. Śmie-je się) No i do czegóż pan zmierza swoją bajką?

H ■ ■■    ■    ........

Lkon

Bajką? Przysięgam, że to prawda. Powiedzieć pani, co mi się śniło tej nocy?

Hadasa

Powiedz pan, jeżeli to pana bawi.

Leon tpo chwili)

Widziałem, jak zbliżała się pani do mnie w szacie z samych liści zielonych. Pani sama nie ma wyobrażenia, jak pani była cudna w tej szacie.

Hadasa

Ho, ho...

Leon

Potem podała mi pani obie ręce... Bóg widzi, że mówię prawdę, a potem powiedziała pani...

Czy powiedzieć, co pani mówiła?...

Hadasa

A więc, co mówiłam ?

Leon


(Zbliża się. Bardzo poważnie)

Powiedziała p mi: pocałuj mnie!

H ADAŚ A (śmieje się)

To wszystko nieprawda; jednego stówa prawdy niema w tern, co pan mówisz.

Leon

Przysięgam pani; powiedziała pani: pocałuj mnie.

PI \DAS.\ (mimowolnie, wpół nieświadoma)

A potem?

Lf.on

Potem — potem. . tego nie powinienem był uczynić, nieprawdaż ?

HaDASA (śmieje się, przytomnieje)

Nie, stanowczo nie.

LeON (przysuwa się)

Czego, czego nie byłem powinien uczynić?

Hadasa

A czy ja wiem, co pan uczynił?

Leon

Gdyby pani wiedziała!... (bliżej) Mój ty Boże, jak ja panią całowałem. Po ustach, po oczach, po włosach, szyi... (Szeptem) Tak jeszcze żaden mężczyzna pani nie całował...

HaDASA (szybko)

Skąd pan o tem wie? Mój drogi panie, zachowaj pan swoje sny dla siebie.

Leon

Wiem teraz, wiem, że nie powinienem był całować pani. Nieprawdaż? Ale’ proszę panią o to jedno: czyż nawet we śnie nie mam prawa całować pani?

HaDASA (spogląda nań. Przez chwilą stoi z oczami utkwionemi w jego oczach. Zmieszana)

No - O .. . W6 Śnie . . . (Nagle się opamiętuje. Z uśmiechem) 1 ril-

dno, tego już panu zabronić nie mogę...

LeON {powoli i nieznacznie ujmuje ją za rękę)

Ale w rękę wolno rai chyba pocałować panią?

HaDASA (cofa rękę. Pokazuje mu z uśmiechem pierścień, o wielkim ciemnym kamieniu)

Niebezpiecznie całować mnie w rękę.

Leon

Wiem, że niebezpiecznie całować nawet cień pani. (Patrzy jej w oczy) Ale ja kocham niebezpieczeństwo, tak jak pani.

Hadasa

Czy widzi pan ten dziwny pierścień? Kamień napełniony jest trucizną. (Ściąga go z palca i pokazuje mu go) Czy wi-dział pan kiedy taki pierścień?

LeON (ogląda go uważnie).

Nie, takiego jeszcze nie widziałem. Zkąd go pani wzięła ?

Hadasa

Jeden z moich przyjaciół był w Indyach, kupił ten pierścień i przywiózł mi go. To bardzo rzadki klejnot. Trucizna, którą jest napełniony, starczy, żeby na miejscu położyć trupem najsilniejszego człowieka. Dla mnie to dziwna satysfakcya mieć go na swym palcu. Wspaniały?

nieprawda? (Trzyma pierścień pod światło)

LeON (chwyta ją nagle za rękę i całuje ją przeciągle, gwałtownie)

Hadasa (bezsilnie)

Leonie... Leonie... (cofa gorączkowo rękę i odchodzi od niejro)

O Boże...

Mm plm (wchodzi. Strzepuje pył i piasek z ubrania. Za nim służący z szampanem i szklankami, które ustawia na stole. Służący odchodzi)

No? Hadasa taka poważna?

HaDASA (słabym głosem)

Coś tak długo tam robił?

Mir lam

Jakżeż? To przecież bardzo krótko trwało... <Naiewai A więc pijmy... Za zdrowie najpiękniejszej! wszak tak!

Leon

Tak, za zdrowie najpiękniejszej! Za zdrowie pani Hadasy!

HaDASA (bierze swą szklankę, śmieje się-nerwowo)

Teraz otworzyć kamień w pierścieniu... wlać odrobinkę lego płynu, a nie potrwałoby ani sakundy...

MlRIAM (niecierpliwiej

Moja Hadaso, tylko nie rób takich żartów, proszę cię.

HaDASA (śmieje siej

Jak Bóg miły, zdaje mi się, że się boisz tego pierścienia. Może się lękasz, że tkwią w nim niebezpieczne czary.

Miriam ^patrzy na nią długo)

Nie to, me to, ale, gdy tak mówisz, to mi się zdaje, że się rozdzielasz, dwoisz, rozpadasz na tysiączne cząsteczki... A ja mam moc tylko nad jedną z tych cząstek, nad jedną małą cząsteczką...

LeON (do Miriama)

Tak, tak, mój drogi, całości nie pochwycisz. To tak, jakby kto chciał chwytać promienie słońca.

Hadasa

Albo jak gdyby kto chciał tęczę uchwycić, czy nie tak?... Ale teraz mnie już nieco znudziła pani Hadasa... Teraz wychylmy szklanki i do powozu.

Miriam

Już zamówiłem powóz. Zaraz będzie.

LeON (wychyla swą szklankę)

Tak się chwyta promienie słoneczne.

Służący (wchodzi)

Powóz czeka.

Garderobiana (wchodzi z długim białym płaszczem)

H ADA SA (do Leona, podczas kiedy garderobiana okrywa ją płaszczeni)

A więc pamiętaj pan, panie Leonie, jeden jedyny lancier...

(KURTYNA)

Następny dzień Zmierzch Ten sam pokój

I I.\DA^ A (leży na szezlonpn, !;lown oparta na rękach)

Miri \m (wchodzi w kapeluszu i futrze, które kładzie na krzesło)

Tak mi trudno od ciebie odejść, Hadaso, muszę na chwilę pozostać przy tobie, zanim odejdę. Taka jesteś blada. Możeś słaba?

Hadasa

Czy musisz rzeczywiście odejść, Miriamie?

Miriam

Tak, muszę. T3' wiesz, jakbym chętnie pozostał przy tobie.

Hadasa

Tak, tak. Wiem. Ula ciebie dom jest całym światem.

Oby nim był i dla ciebie, Hadaso! ,Tkliwie) No tuk, może przyjdzie czas, że będzie nim i dla ciebie... iw zamyśleniu) Musiałaś być zupełnie niedoświadczoną, kiedyś wyszła za mnit. Życia nie znałaś zupełnie...

Hadaka

Nie, życie było dla mnie zaczarowanym krajem...

Miriam

Ale tęskniłaś za tą krainą, nieprawdaż?

Hadasa

Byłam zbyt młoda, bym mogła za nią tęsknić.

(Milczenie)

Miriam (spogląda na nią>

Takaś cicha, taka zmęczona jesteś, taka omdlała, jakby ktoś wyssał wszystką krew z ciebie... a przecież czuję, jak całe powietrze drży niepokojem dokoła ciebie. Co to znaczy? Tyś bardzo niespokojna! Co ci jest! Twoje oczy tak wielkie i wylęknione, nigdy ich jeszcze tak niewidziałem.

Oczj moje wielkie? Och, to dlatego, bym cię lepiej widzieć mogła... ,p0tząsa głową) Och, Miriamie, Miriamie, jakiś ty przerażony na samą myśl, że mógłby cię ktoś wygnać z twego raju.

Mirjam

Dziecko złote, był czas, kiedy i ciebie przerażała ta sama myśl. Tu twój raj, tu panujesz, tu jesteś władczynią. Czy sądzisz, że kobieta może gdzieśkolwiek zapanować, rzeczywiście zapanować, jeżeli nie daje wsz} stkiego, co dać może?

H.ADASA (podnosi się nagle)

Śniła mi się kiedyś głęboka przepaść aksamitno czarna, pełna kwiatów, co się żarzyły jak gwiazdy i czarowały jak księżyc... Kwiatów chwiejących się na długich, lśniących łodygach... Ale nie patrz na mnie tak dziwnie...

Mikiam (powolnie)

Czy to ma znacz3'ć, że myślą twoją i tęsknotą ubiegłaś daleko ode mnie?

Daleko od ciebie! Nie, wtedy nie skrzyłyby się dla mnie gwiazdy ani księżyce. (Chwyta go za ramię). Zostań w domu dziś wieczór, Miriamie! (śmieje się nerwowo) Boję się zostać tu sama. Ty wiesz, jakie ze mnie dziecko. Boję się mroku, ty wiesz.

Miriam

Nie, nie, nie, muszę iść, muszę iść! Siedziałam już zbyt długo. Pewnie przyjdzie Leon, będziesz miała towarzystwo. Może go spotkam—w tej chwili ci go przyślę. Chyba, że koniecznie chcesz zostać sama.

Hadasa

Nie, to głupstwo. Zajmę się czemś, odpędzę złe myśli.

Miriam

A więc do widzenia, moje dziecko! (Bierze futro na siebie i całuje ją) Nie wiem, cobym za to dał, żeby módz zostać dziś wieczór w domu. Dobranoc. (Odchodzi).

HADASA (chodzi niespokojnie po pokoju. Potem kładzie-się i patrzy przed siebie. Ktoś dzwoni. Hadasa zrywa się, ale znowu opada. Ktoś puka. Hadasa nie odzywa się. Powtórne pukanie. Ciclio)

Proszę.


(Leży ciągle nieruchomo)

Hadaso!

Hadasa (zrywa sięi Czego pan chcesz?

Leon

Hadaso!

Hadasa

Jak pan śmiałeś dziś przyjść? Wszak powiedziałam panu wczoraj, że zabraniam panu przychodzić. Że jestem sama.

Leon

To prawda. Mówiła pani, że pani będzie sama. Usta pani mówiły: nie wolno panu przyjść, bo jestem sama... Ale oczy pani... Czy wie pani, pani Hadaso, co oczy te mówiły?

Hadasa

Idź pan... idź!

Leon (zbliża się do niej)

Oczy pani mówiły: jestem sama... Przyjdź, gdyby nawet cały świat miał runąć za tobą. Przyszedłem pociągnięty potęgą oczu pani.

Hadasa

Powiedziałam panu wczoraj, że nie chcę pana widzieć ...

Leon

Siedziałem w narożnej kawiarni i czekałam, aż on z domu wyjdzie... Tam, siedziałem całe cztery godziny i czekałem, jakby mi miał ktoś dać klucze od wrót niebieskich.

Hadasa

Ale teraz musi pan odejść. Przykro mi, ale pan musisz pójść ...

Leon

Jak słabo i miękko to pani mówi. Głos pani drży niewypowiedzianą pieszczotą.

Hadasa (gwałtownie)

Kłamstwo!

Leon (zbliża się Jeszcze bardziej)

Kocham cię, Hadaso!

HaDASA (ucieka od niego)

Idź pan, błagam pana o to!

Niech się pani ani na chwilę nie zdaje, że pójdę. Och, jak pani strwożona siłą, moją siłą, jaką mam nad panią... Miękko, Dlaczego pani mnie odpędza? (zbiiżsię) Wszak będę siedział całkiem spokojnie i tylko będę

patrzeć na panią . . . (Bierze ją nieznacznie za rękę Wszak Wolno mi

całować ręce pani ,całuje) Jak oczy pani płoną. Widzę po oczach, że pani tej nocy nie spała. Leżała pani nieruchomo, z oczyma wlepionemi w ciemną noc i myślała pani... myślała... (Szeptem) O czem paru myślała tej nocy, pani Hadaso ?

HaDASA i cnia rękę Ogląda się)

Tu tak ciemno. Zadzwoń o światło, Leonie proś o światło...

LeON (miękko,

Pani się lęka ciemności, pani Hadaso?

Had ASA (chłodno)

Nic...

Leon


(prowadzi ją zwolna do szezlongu.


Siada obok niej)


Dlaczego pani taka twarda, taka odpychająca? Trochę litości dla człowieka, który panią kocha, który myśli

tylko o pani , o pani, o pani... Pragnę tego tylko, aby mi wolno było trzymać rękę pani w mojej dłoni... Wczoraj była pani białą gwiazdą na niebie... A dziś (szeptem) dziś jesteś białym płomieniem, Hadaso, drżącym, do biała rozżarzonym płomieniem. Jak ty drżysz. (u.w yta ją nagle za

obie ręce i całuje je gwałtownie)

HaDASA i bezsilnie)

Leonie... Leonie ...

Li CON (przyciska ją ku sobie;

LI \DASA (broni się)

Nie, nie... pomyśl, pomyśl pan .. o... o Miriamit-.

Leon i nienawistnie)

O Miriamie? O Miriamie mam pamiętać? Pierwszy to, jedyny raz w życiu spotykam szczęście na mej drodze ... I mam pamiętać o Miriamie, który bjd najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi przez ośm lat! O Miriamie, który posiadał cię przez ośm lat! Cżyż nie dałaś już dość Miriamowi? Czyż nie dałaś mu wszystkiego? Ja spóźniłem się o całe ośm lat. Za mało mam czasu, żeby wolno mi było szczęście odrzucać. Jak możesz mówić: pamiętaj o Miriamie! skoro mnie kochasz?... (Obejmuje ją i okrywa twarz

jej pocałunkami). Widzisz... Hadaso'... tyś moja... Wiedziałem, że musisz być mają!

HADA6A (wyrywa się z jego objęć. Wstaje)

Nie, nie, nie... po tysiąc razy: nie! Mój Boże, co to znaczy? Co się dzieje ze mną? Rzuciłeś urok na mnie... jestem opętana... Leonie, Leonie, proszę cię..! idź, idź...

Leon (wstaje)

Żadna moc, ni ludzka ni boska, nie zmusi mmc do pójścia... bo wiem, że ty nie zdołasz mi się oprzeć. Czy mnie kochasz, cży nie, wszystko mi jedno. Zmuszę cię, pokonam moją miłością, mojem pragnieniem. Ośm lat, Hadaso... Pomyśl tylko: żyć tern samem życiem przez nowych ośm lat... Nie, nie myśl o tern! Tylko czuj, wyczuj w mem serce te ręce, rwące się tęsknotą ku tobie, słuchaj krzyku mej duszy. (Obejmuje jm A teraz poniosę cię ze sobą... (Szeptem) Hadaso... Hadaso... 1 poco się opierać... Wszak jesteś moją... moją Hadaso..

H \DASA (zarzuca mu nagle z przytłumionym krzykiem ręce na szyję)

(KURTYNA)

Ten sam pokój Następnego dnia po południu

HaDASA (leży skurczona na szezlongu z twarzą ukrytą w poduszkach- Ktoś puka Ona ciągle leży nieruchomo. Nie odżywa się)

Leon (wchodzi. Staje we drzwiach i spogląda na nią)

(Milczenie)

Leon (podchodzi cicho)

Hadaso...

IlADASA (zrywa się. Wciska się przerażona w rog szezlonp;ii)

Nie zbliżaj się pan do mnie. Ja... ja...

Leon (z wyciągniętemi ramionami'

Kocham cię! Tysiąc razy więcej, aniżeli wczoraj...

Hadasa (Gwałtownie)

A więc to prawda! Prawda, że... że ja... że pan... Mój Boże! Ja nie znam pana!... Kto pan jesteś?

Wczoraj byłem tym, którego kochałaś... Wczoraj wcałowałaś mi w duszę niebieskie rozkosze... Wczoraj...

H ADAsA (w rozpaczy)

To nieprawda! To nieprawda! Pan dla mnie obcym człowiekiem, zupełnie obcym... Nie znam pana. Nigdy pana dawniej nie widziałam.

Leon (szybko, tirywar^m głosem 1

Rozpacz cię oślepia. Lękasz się Miriama, jego gniewu i rozpaczy. i Bliżej) Ale przecież musisz zrozumieć, żf już go nie powinnaś widzieć. Chodź... Chodź... ze mną... wyjedziemy dziś, zaraz — wieczornym pociągiem... odchodzi za trzy godziny. Porzucimy wszystko, co się zwie rozpaczą i bólem i wyrzutem... Czego ty masz żałować ? Czego masz się obawiać? Kocham cię i otworzę ci święty gaj miłości i spokoju. Pójdź!

MailASA (patrzy nań pomieszana)

Pójść? Pójść? Nie rozumiem... Dlaczego mam pójść za panem?

Leon

Ro miejsce twoje jest przy mem sercu, Hadaso! Ro ty mnie kochasz.

Ja kocham pana?! Ha, ha, ha... Ależ powiedziałam panu przecież, że pana nie znam, nie znam, nie znam... (Wybucha!    To kłamstwo, to majak szatański... nic mnie

z panem nie łączy! (Chwyta go za ramiona) Ach, błagam pana, zaklinam, powiedz, że to nieprawda. Powiedz, ze to sen. był tylko, zmora, obłąkanie...

Leon (śmieje się krótko)

Nie, to nie był sen. Była to najrozkoszniejsza rzeczywistość. Dotąd czuję we krwi mojej twoje pocałunki.

HaD \5A (oszalała z bólu)

Milcz pan... milcz... milcz... Nie chcę tego słyszeć! Nienawidzę pana, nienawidzę.

Leon

Rozświetla się w twojej duszy... czuję, że mnie kochasz !

Hadasa


(opada obezwładniona.


Patrzy błędnie przed siebie)


Krzak cierniowy gorzał płomieniem, a Pan rzekł: zzuj obuwie, albowiem miejsce to jest święte. (Zwolna z ci-chjTn uśmiechem) Ale ja nie zzułam obuwia, nie zzułam...

Nic nie jest święte. Tylko płomienie serca, płomienie krwi są święte. Czy krew twoja, Hadaso, nie płonęła żądzą ku mnie?

Hadasa

A kwiaty żarzyły się gdyby gwiazdy i księżyce... na długich, chwiejnych łodygach ... a woń odurzała jako woń kadzideł w kościele... (Wybucha) O, Miriamie, Miriamie, jak strasznie cię skrzywdziłam!

Leon

Miriamie! Miriamie! Czem teraz jest Miriam dla ciebie?

Hadasa (zrywa się)

Miriam?! Miriam jest tym, którego kocham! Miriam jest światem moim, domem moim i sercem... A ja to serce oplwałam!

Leon (cierpko)

A ja? czemże ja jestem?

Pan? Czem pan jesteś? Nie wiem. Nic nie wiem o panu... Nie mam czasu myśleć, czem pan jesteś. Jedna tylko myśl mnie dzisiaj pochłania:    Miriam! Jak ja zdo

łam uratować go od tej hańby... i od tej wzgardy... Oh, widzę, jak włosy jego bieleją w chwili, kiedy zrozumie... {Biada) Byłam mu białem jagnięciem...

Leon

Tylko jagnięciem — ha, ha, ha. Ale dla mnie jesteś świętym ogniem życia...

Hadasa (szarpiąc go)

Pan musisz wyjechać! Natychmiast. Nigdy już pana widzieć nie chcę. Zabraniam panu zbliżać się do mnie... nie pozwolę panu...

LEON (patrzy na nią długo. Śmieje się złośliwie)

Myli się pani. Nie wyjadę. Zostanę w pobliżu pani. Śledzić będę panią krok za krokiem. (Szeptem) Pójdę za tobą oczami, wszystkimi zmysłami... śledzić będę każdą zmianę na twojej twarzy, każdy ruch twego ciała... A gdy śmiać się będziesz, pomyślę: usta te całowałem

w rozkosznym szale. A gdy podniesiesz ramiona: te ramiona oplatały moją szyję...

Hadasa (przerywa gwaitownie)

Milcz pan! Milcz! Zabraniam panu mówić o tern! Och, czuję to gdyby otwartą krwawą ranę w mojej duszy ... Leżałam tu długie godziny z twarzą wciśniętą w poduszki ... (śmieje się cierpko) szczwane zwierzę, co myśli, że jest bezpiecznem skoro tylko głowę może ukryć... Leżałam tu i zatykałam uszy na wszystkie wspomnienia, na wszystkie krzyki w mojej duszy... I mówiłam sobie po tysiąc razy:    Nic się nie stało, nic się nie stało... I na

gle stanął pan we drzwiach... i teraz dopiero pojmuję, ach, teraz dopiero pojmuję całą straszną beznadziejną rozpaczą, co się stało, co zrobiłam! Oh!

(Milczenie).

LeON (oierpko)

A gdybym nawet odjechał? Cóż z tego? Więc będziesz żyć przez nowe ośm lat w niezamąconym spokoju z Miriamem nieprawda? He, he...

Hadasa (w rozpaczliwej zadumie)

Za dzień, za dwa dni, może za dwie godziny Miriam 36-    ■    -    .....- -

dowie się o wszystkiem. Ołtarz, który dla szczęścia swego postawił, oplwany i skalany. Jego najświętsza duma śmiesznym jest tylko cieniem, nędznym pozorem... Ach ja go znam... Dla niego to tysiąc razy gorsze od śmierci... (Obraca w zamyśleniu pierścień) IYlOg 11il)y 111 OtWOCZyĆ ten kamień... wlać truciznę do szklanki i pić, pić. . Toby było moim ratunkiem... Ale dla niego... Boże, podwójna hańba! Podwójny ból!.. Mogłabym!.. (zrywa się nagle, na-w-pói biedna) ach! ratunek, wyjście... Oszczędzę mu hańby! (Chwiejąc się przyciska ręce do piersi i    Co za szczęście... Co za

SZCZęŚCie ! (Zwraea sic i'11 Leonowi. Z trudem panuje nad sobip Miiriam

każdej chwili może nadejść... Pojmuje pan przecież, że nie mogę spotkać się z nim w pańskiej obecności... Idź pan!

(Dzwonek. Oboje nieruchomo patrzą w drzwi) (Milczenie)

MlRIAM wchodzi)

A... dobry wieczór, Leonie...

Leon

Dobry wieczór, dobry wieczór! To dobrze, żeś przyszedł. Właśnie miałem odejść. Wpadłem tylko na chwilę, miałem ci powiedzieć, że czekamy cię na pewno dziś wieczór w klubie? Przyjdziesz?

Bardzo być może.

Leon

A więc, do widzenia. Do widzenia pani... (Kłania się

głęboko przed Hadasą)

Miriam

Do widzenia...

Leon (odchodzi)

Miriam (cicho do Hadasy)

Dobry wieczór, Hadaso! Pozwól mi patrzeć na siebie. Wyglądałaś tale źle dziś rano, kiedym odchodził. Nie chciałem cię budzić.

Hadasa (bardzo tkliwie, gorączkowo)

Och, Miriamie, nareszcie przyszedłeś! Już cię całkiem straciłam w ostatnich dniach. Nigdy niema cię w domu.

Miriam

Miałem tyle zajęcia, moje słodkie dziecko.

A ja musiałam siedzieć w domu dzień po dniu taka sama, taka stęskniona.

Miriam

Czy ty rzeczywiście tak za mną tęsknisz? Patrz na mnie Hadaso...

Hadasa (szeptem)

Czy ja tęsknię za tobą, Miriamie? (Gwałtownie) Przez cały dzień, chodziłam po pokoju, nie wiedziałam co z sobą począć... i myślałam o tobie, o tobie, o tobie... Myślałam o tem, co mówiłeś mi wczoraj... Ty masz słuszność, Miriamie — masz słuszność, masz...

Miriam

Słuszność? W czem?

HaDASA (śmieje mu się w oczy)

Nadeszła wielka chwila, ta chwila, którejś tak pragnął: dom mój stał się dla mnie światem całym! Jakiś ty piękny Miriamie! Och, jak ja cię kocham, jak cię kocham !

MlRIAM (usczęśliwiony)

Wierzę ci. Tyś mi nigdy nie kłamała.

Hadasa

Nie, ja nigdy nie kłamałam.

i\IlRIAM (siada obok niej. Poważnie)

Muszę ci coś powiedzieć, Hadaso, ale niechaj cię to nie martwi, nie przygnębia...

Hadasa

Nie... nie...

Miriam

W ostatnich czasach czułem, że coś stanęło między nami, że coś nas brutalnie rozpycha.

Bałem się... Mówię ci otwarcie, bałem się.

Hadasa (drżąco)

Bałeś się? Miriamie?

Miriam (tuli ją do siebie)

Skrzywdziłem cię, moja najdroższa.

HADASA (szeptem)

Powiedz czego się bałeś?..

Miriam

Nie, nie, nie pytaj się! Ale to jedno ci powiem, Ha-daso: to, czego się bałem, byłoby dla mnie gorsze, tysiąc razy gorsze od śmierci.

Hadasa

Gorsze od śmierci?

MlRIAM (z uśmieehen)

Ach dziecko, czem jest śmierć wobec tego strasznego ciosu, jeżeli się widzi, że biała gwiazda dogorywa... Że kwiat słodki, piękny kwiat, tak troskliwie pielęgnowany w duszy przez ośm lat, został podeptany i skalany... Och to straszne, niepojęte, widzieć, jak to, co najbardziej nienawidzę, wpełza w mój dom... (Gwałtownie) Widzieć kobietę, którą się kocha, w objęciach innego, Hadaso! Ha-daso!

Hadasa


(z okrzykiem przerażenia)

Miriam!!

Miriam

Nie nie, wybacz mi! Jak ty zbladłaś... Przestraszyłem cię. Na balu... Gdybyś ty mogła widzieć się na balu! Dokoła ciebie krążył jadowity, fosforyczny blask, jakaś ssąca, lekkomyślna żądza użycia grzechu... Oczy twoje iskrzyły się, jak oczy węża...

Hadasa

Myślałam tylko o tobie. (.Gwałtownie) Właśnie na balu myślałam tylko o tobie. I byłam szczęśliwa, bo czułam,

Że SZukaSZ mnie oczami. I-śmieje się nerwowym przymusem) Zdaje

mi się, że chciałam wzbudzić w tobie zazdrość. Ale teraz to już minęło... wszystko to już minęło. Tak znużona już jestem temi zabawami, balami. Podziw innych mężczyzn tylko wstręt we mnie budzi... Widzisz, czułam twój smutek i poczęłam myśleć nad twerni słowami: Dom twój musi być ci światem całym. Ta chwila i dla ciebie nadejdzie, powiedziałeś. A teraz, teraz, dziś ta chwila dla mnie nadeszła. Dziś pozyskałeś mnie na zawsze. Jestem twoją, całą, niepodzielną. Ach, przez ośm lat byłeś moim domem. Od dzisiaj jesteś mi światem całym.

Miriam

Hadaso, Hadaso, tak szczęśliwym nie byłem już wie-42....... le lat. Czuję, że dziś pozyskałem cię na całe życie. Teraz już cię nigdy nie utracę.

Hadasa

Teraz już nie możesz mnie utracić. Miriamie, po-widz mi: czyś nie dumny z tego, że masz żonę, dla której inny mężczyzna prócz ciebie nie istniał? Ani nawet w myśli?.. Ani nawet w najodleglejszem echu myśli?

Miriam

Tak, to jest szczęście i duma mego życia... Ty mnie znasz i wiesz, jaką nienawiść czuję dla kobiet, dla których dom jest tylko miejscem odpoczynku po zabawach i tryumfach życia. Cichem miejscem, w którem mogą spokojnie i bezpiecznie przyjmować kochanków... Oh!

HaDASA (jat w gorączce)

Oh, pomyśl, pomyśl... do twego i mego domu miałabym wpuścić obcego mężczyznę! Hu, obcy mężczyzna miałby siedzieć ze mną na tej oto kanapie, gdzie tak często siedzieliśmy razem w ciągu tych ośmiu lat... W tjmi domu, w którym każde miejsce, każde krzesło, tysiące kryje wspomnień... Ależ to szaleństwo, Miriamie!

Miriam

Tak, to szaleństwo!

Hadasa (powolnie)

I raczej wolałabym umrzeć, niżbj^ to stać się miało?

MlKIAM (silnie)

Tak, raczej śmierć dla ciebie i dla mnie.

1 1AI) \SA (szeptem)

Ale śmierć... Czyż śmierć nie jest najstraszniejszem ze wszystkiego, Miriamio?

Miriam

Nie! Widzisz, Hadaso: ty tkwisz w każdej, najdrobniejszej komórce mojej duszy. Ty cała tkwisz w każdej komórce. I na to, żeby wykorzenić cię z każdej komórki, nie starczyłoby całego życia ludzkiego.

Hadasa

Nie mów o tem, nie mów o tem! Dziś znowu jestem tw(ją, tak twoją, jak w pierwszej chwili, kiedy ci się oddałam. Od dzisiejszego dnia jesteś całem mojem życiem. Och, Miriamie, musimy razem pozostać na zawsze, dla nowego szczęścia... Prawda? Miriam, Miriam, nowa rozkosz, nowe szczęście... Daj, daj szampana, pijmy przyszłość tego szczęścia. Zadzwoń na służącą. Niech przyniesie szampana... Nie zostawiaj mnie samej.

I\ ! I KI A M (rozpromieniony)

Tak, tak, dziś jestem szczęśliwy, dziś będziemy pić sami... (Dzwoni.—Do wchodzącego służącego) Przynieś butelkę szampana. (służący wychodzi) Ach 1 Jad as o — dziecko... Jak ja cię kocham i jakie ty szczęście mnie dziś dajesz.

H\dasa

Miriamie, ty nie wiesz, co ja dla ciebie zrobić mogę.

Miriam (tuli ją i pieści. Szeptem)

Hadaso...

Służący


(wchodzi z szampanem i szklankami, ustawia je na stole i odchodzi)

MlRIAJI (otwiera butelką i nalewa do szklanek)

Teraz pij ze mną, Hadaso, i patrz mi prosto w oczy...

Had,\sa (zmieszana)

Miriamie, idź, idź... powiedz, że niema cię w domu dla nikogo... Nie dzwoń... Powiedz to we drzwiach...

(W chwili, gdy Miriam się odwraea, Hadasa szybko otwiera swój pierścień i wpuszcza krople trucizuy do jego szklanki. Potem pada na krzesło)

Miri y.\i

Tak, teraz nikt nam nie przeszkodzi... wreszcie jesteśmy sami... tak dawno nie byliśmy sami, ty i ja... Pij Hadaso!

Hadasa (bierze swoją szklanką)

Ach, Miriamie, kocham cię więcej niż myślisz... Tak cię strasznie kocham! Wychyl, wychyl szklankę do dna...

na... na moją miłość... (Oboje wychylają szklanki)

MlRIAM (porywa się naraz w śmiertelnym strachu, z dzikim okrzykiem)

Hadaso!

(KURTYNA)

DAGNY PRZYBYSZEWSKA

KIEDY SŁOŃCE ZACHODZI...

Osoby:

FIN

IVI

(Wielki pokój tonący w mroku Na ścianach ciemne gobeliny; na posadzce i na stole ciemne ciężkie makaty W głębi na prawo wielkie łóżko Na przodzie po lewej stronie stół czworograniasty Przed nim unelki głęboki fotel Na stole wysoki siedmiora-mienny świecznik o zapalonych świecach)

Ivi


(leży na łóżku w powłóczystej białej szacie)

FlN (wchodzi cicho z prawrej strony; szeptem)

Ivi (wstaje z trudem, idzie ku niemu, przecierając oczy i czoło)

Zdaje mi się, że spałam. Hu... jaki okropny miałam sen. Fin, Fin, czy ty nie możesz mi pomódz na te straszne sny.

Fin

Pójdź... usiądź koło mnie... Odpędzę od ciebie

wszystkie sny złowrogie . . . (prowadzi ją do fotelu. Patrzy na nią ciągle;

Jakaś ty blada, jak oczy twoje blade i twoje włosy! Gdzież ta jasność, co przez cię tak zawsze przeświecała?

Ivi

Nie, nie, to krew we mnie szczęściem świeciła. Ach, kiedy cię spotkałam na drodze mojej, to było, jakby krew we mnie żyć zaczęła; czułam ją w żyłach jakby tańczący pył słoneczny!

Fin (żartobliwie ujmuje jej rękę i trzyma ją do światła!

Patrz, jeszcze jaśnieje, widzę ją przez tę skórę; przezroczysta jesteś jak pani jeziora. A włosy twe, twe cudowne włosy (rozpina jej włosy i całujej

Ivi

Tylko nie odchodź ode mnie, zawsze przy mnie pozostań, zawsze, Fin.

Fin

Ale ty chora jesteś, Ivi; musisz mieć spokój, musisz

spać.

Ivi

Nie, nie jestem chora, ty tego nie rozumiesz, ty nie 5°------

możesz tego widzieć, ale. . (szeptem) jestem zatruta, zaczarowana... (ogląda się lękliwie Czy można umrzeć z trwogi?

Fin

Z trwogi? Co to znaczy? Czego ty masz się lękać? Widzisz, Ivi, wszak ja jestem dość silny, żeby ochronić ciebie przed wszystkiem, co złe i wrogie, nieprawdaż?

. Ivi

Tak, ty jesteś silny i zawsze przy mnie musisz pozostać, ażebym ja słaba chłonąć i pić mogła siłę twoją. Miłość moja ku tobie tak głęboka jest jak morze, a w tern morzu utonie wszelka moja trwoga i słabość.

Fin

Kiedy trzymam cię tak silnie w ramionach i nie widzę już blasku szczęścia w twoich oczach, zdaje mi się, że słabosć twoja większa jest od muości twrojej ku mnie.

Ivi

Mam tyle dziwnych myśli... Czy pamiętasz ową mgłę tam w dole między skałami, kiedy ona rzuciła się do morza? Ach, Fin, ta mgła wessala się w duszę moją i zaciemnia mi teraz wszystko, wszelką radość i szczęście.

Fin

A czy szczęście twe nie jest dość silne, żeby przeświecać przez mgłę?

Ivi

Pamiętasz tę straszną noc na brzegu, kiedy ona w morze się rzuciła; mgła tarzała się strzępami wśród skał, a ona wciąż szła przed siebie, nie znała drogi. Potem doszedł nas okrzyk, och, jak ty wtedy dłoń mą ścisnąłeś ... Fin, ty wiedziałeś, ty wiedziałeś, że ona musiała pójść w morze, odpowiedz mi, ty wiedziałeś?

Fin

(milczy) lvi

Wiedziałeś?

Fin

Tak, wiedziałem.

Ivi

(wybucha) Jak mogłeś to uczynić?!

Fin

Kochałem cię.

Fin, ty ją zamordowałeś.

Fin

Ivi, kocham cię.

Ivi

Straszny jestes, Fin, lecz... ty mnie kochasz.

Fin

A ty?

Ivi

Ach!

Fin

Pomnisz ? W tę samą noc na brzegu mówiłaś, że ją nienawidzisz.

Ivi

Tak, nienawidziłam ją. Ale śmierć z trwogi. ...Śmierć,

Fin.

Fin

(niecierpliwie) Śmierć. Miliony ludzi giną. Wszak ona nie miała nic do stracenia, a wcześniej czy później trzeba przecież umrzeć.

Tak, Tak... Ale umrzeć, umrzeć! Tak leżeć nieruchomo, bez światła—w zapomnieniu.

Fin

Ona musiała umrzeć. To dla nas szczęściem było, że ona rzuciła się w morze. Twój anioł stróż wiódł ją, a teraz przepadła już w niepamięci.

Ivi

Ach, nie myśl, Fin, że ona tak łatwo cię opuści. Nie myśl, nie wierz, że ona przepadła już w niepamięci. Ona się zemści. A teraz, kiedy już nie żyje, silniejsza jest niż wtedy.

Fin

Czy żyje, czy umarła, nigdy nie zdoła pokonać naszej miłości.

Ivi

To ratuj mnie, Fin, ja nie chcę umrzeć, nie chcę odejść od ciebie...

Fin

Nie, ja cię tak łatwo nie opuszczę.

54    -    -    =

(zrozpaczona) Ach, cóż to pomoże, że ty mnie nie zechcesz opuścić? Ona teraz silniejsza jest niż pizedtem, bo umarła! Ach, ona przyjdzie pomnie, przyjdzie wreszcie chwila, kiedy mnie nic nie uchroni i ona pociągnie mnie za sobą! Wkrótce już sił mieć nie będę, ażeby jej się oprzeć. Ratuj mię Fin, bo inaczej zginę.

Fin

To przywidzenia! Ivi, — masz febrę...

Ivi

Nie, nie, ona co noc do mnie przychodzi — ilekroć ty odejdziesz, ona się zjawia. Siada na mojem łóżku, patrzy na mnie swemi strasznemi, trupiemi oczami i grobowym oddechem owiewa mi twarz. Czy rozumiesz teraz, dlaczego tak zbladłam? Ona cały blask mi z włosów moich starła. Przyćmiła jasność w mojej krwi. Ach, oddech jej, to szara ciężka mgła — wskroś gęstej jej opony nie widzę już światła. Potem otacza mnie ramionami i ściska mnie, ściska. Hu... paznokcie jej ostre są jak u kota, a oczy jej są zielone, straszne, jadowite... zielone jak pleśń... (zrywa się) Ona mnie zabić chce, chce mnie zabić i oderwać od ciebie!

Fin

Ivi, Ivi!

Ivi

Och, ja ją rozumiem... Gdybym ja była kobietą, którą porzucono dla innej... Czy myślisz, że patrzyłabym spokojnie na jej szczęście? Nie, nie, wyssałabym z niej wszystką krew, trupim moim oddechem owionęłabym jej ciało, ażby zwiędła i obumarła... Ach, nie z uśmiechem na ustach szłaby ona do łóżka, nie!

Fin

^ stanowczo) Ivi, pomnisz ? W tę samą noc, w tę samą noc, kiedy ona wiedziona ręką twego anioła w morze spadła, wziąłem cię w moje objęcia i całowałem, całowałem... Pomnisz, jak śmiałaś się i płakałaś ze szczęścia Wtedy nie lękałaś się upiorów...

Ivi

Czy pomnę?! Och! jak morze zaśpiewało nad jej zwłokami...

Fin

I chciałabyś żeby to nigdy nie było się stało? 56 ■■ —....... —..............-

Nie, nie, Fin. To prawda. To szczęściem naszem było, jedynem szczęściem. Kocham cię!

Fin

Bądź silna; ona nie odważy się wyjść. Spójrz jej w oczy, stanowczo, z mocą.

Ivi

(jakby w febrze) Tak, opręsię, złamię jej potęgę, będę silną, silną jak ty. Ona nie zdoła zabrać mi szczęścia mojego. Idź już, Fin... nie boję się. Jestem znużona. Chcę spać i we śnie odzyskać siły.

Fin

Tak, śpij, a kiedy się zbudzisz, zawołaj na mnie

(całuje ją) Spij, Śpij... (Chce odejść) Czy maili już IŚĆ ?

Ivi

Tak, tak, idź, nie mogę spać, gdy ty na mnie patrzysz. Nie lękam się już. Idź!

Fin

Tak, tak. (wychodzi)

Ivi

(siedzi długo zadumana i wpatruje się nieruchomo w świece* Potem wstaje Rozgląda się trwożliwie, idzie powoli do łóżka i kładzie się)

(biada nagle)


Co to?


(Słucha, kładzie bię znowu •


(Cisza)

(Zrywa się przerażona) I\ 1ÓJ Boże, CO tO JCSt ? (Rozgląda się dziko)

Ach, dlaczego pozwoliłam mu odejść.

(Cisza)

(Nasłuchuje, potem szeptem) Boję Się ! (głośniej) Ach, ta trWOga! (Cisza)

(Zrywa się przerażona Bije rękami dokoła siebie) Acłl, Boże, Jak

ciężko, jak duszno... Ach, duszę się... Fin, Fin (zrozpaczona) On nie może mnie usłyszeć.

(Cisza)

(Krzyczy) Nie dotykaj mnie. Idź, idź, idź, proszę cię, błagam, idź. I cóż ty na tern zyskasz, że życie moje będzie zniszczone? Ja nie pójdę za tobą, idź. Ach (unosi się na łóżku) miałam sen, hu — jaki straszny, jaki straszny — (żałośnie) dlaczego Fin nie przychodzi.

(Cisza)

(Siedzi długo i wpatruje się nieruchomo w głąb pokoju) Tu tak StraSZ-

nie—takie duszne, przygniatające powietrze wzdycha i kładzie sięi 58'    ' ' -...... —-    -

Ach! Żeby Fin tu przyszedł... Czują sią tak osłabioną i chorą. Żeby Fin chciał już przyjść.

(Cisza)

(Krzyczy, bije rękami) Duszę się, duszą sią. Puść mnie... Puść ... ty chcesz mnie zabić, puść. . . (zrywa się z łóżka—ochrypłym głosem) Fin, Fin, dlaczego nie przychodzisz? (Staje i wpatruje się w ciemność) Ach, widzę cię. Nie kryj się przede mną. Pójdź do mnie — pokaż twą twarz! Pozwól mi tylko spojrzeć w trupią twarz twoją... Ale nie myśl, że się ciebie lękam, ty chcesz pójść za nami ku światłu i słońcu, ale tobie nie wolno, słońce i światło cię zdusi... Czy cię to bawi, jak on mnie całuje? (śmieje się szyderczo) Czy cię to bawi, jak on mnie bierze w objęcia? (Cofa się do łóżka) Hu, kazisz powietrze twoim oddechem! Jak duszno. (Krzyczy) Fin!

(Ochryple) Fin’ Ach, duSZę Się (biegnie ku drzwiom) NlC dlCą JUŻ

być tu tak sama. Boję się. (Zatacza się i pada na łozko) Fm! (wśmiertelnej trwodze) Fin! do mnie!—ratuj!., duszę się! Fin! umieram... duszę się...

Fin

(wpada i porywa ją na ręce) Ivi, Ivi! Co Cl tO lvi ? ! (Cisza)

Fin

Ivi!

(otwiera oczy)


Ivi

Fin, duszę się... patrz... ach... Fin.

(KURTYNA)

DAGNY PRZYBYSZEWSKA

O ZMIERZCHU

Ten kwiat — ten dziwny kwiat.

Przytuliła się twarzą do pęku jego kwiecia, całowała je i głaskała i pieściła smukłą jego łodygę.

Zapach kwiatu przenikał ją tajemną rozkoszą. Zdawało jej się, że to wielkie, słodkie oko kwiatu, odzwier-ciadlało jej własną tęsknotę.

Odnalazła coś, co dawno już zgubiła — dźwięk, oddech tajemny własnej duszy.

Pieśń, hymn szczęścia i rozkoszy, który dawno już przebrzmiał.

Och! jak ona ten kwiat kochała, jak ią to bolało, gdy jedno z tych gwiezdnych oczu zwiędło i opadało ze smukłej łodygi.

I dumała, myślała o wszystkich kwiatach swego życia, o ich rozkosznej woni i ich złamanych badylach. Zamknęła oczy, a w ciemnym pomroku krążyły i łyskały się gdyby tysiącznoskrzydłe. tysiącznobarwne ptaki.

Wszystkie pieśni rozśpiewały, wszystkie barwy roz-tęczyły się ponad jej dniem i nocą, jawą jej i snem...

Ale ten jeden kwiat, którego nigdy przedtem me Widziała, a który nagle znalazł się jednego dnia w jej pokoju, dziewiczy, niedostępny i zamyślony; ten kwiat z koroną białych gwiazd wokół swej głowy — och ten kwiat śpiewał tajnie jej tęsknot i pragnień. A gdy chłonęła oddech jego, czuła dreszcz rozkoszy, kraśniała z szczęścia.

Gwiazdy kołowały w błędnym tańcu wokół niej, lśniące jak świeży szron, co zwisa z młodych chojarów, a wabiące gdyby odbicie mlecznej drogi na dnie głębokich jezior, ale ta jedna, ta samotna gwiazda była jedyna, co promieniła czystość i słodycz. Gwiazda nad Betleem jej duszy.

Jak młoda i strojna i piękna była wtedy! Jak obca i daleka życiu! Tak daleka, że nawet jej najsilniejsza tęsknota nie sięgała jego krańców.

Widziała siebie z całym naręczem modraków, błękitnych jak jej własna dusza, jej własna, rozwiewna, wiosenna dusza, co się szerokim kielichem ku życiu roztwie-rała.

I całemi garściami chwytała i rozrzucała je wokół siebie, rozrzucała i znowu zbierała.

Była strojna i kwietna. Żółte kwiaty we włosach, czerwone wianki opasywały biodra... a na całej sukni girlandy białe i niebieskie, tulipany, fiołki i bez i dzwonki, a woń tych kwiatów upajała jej zmysły, ale dusza spała.

A potem nadeszły dnie róż. Tylko róże, pełne, ważkie jak strumień włosów kochanki, lśniące i żarzące się róże... Całe jej życie, to jeden czarowny krzak, obsypany przemożnem bogactwem róż; i ssała, wchłaniała w każdą szczelinę swego ciała ich odurzając}7 czar.

Ale nadszedł czas, kiedy róże powiędły. Cieszyła się, syciła się rozkoszą, że liście opadają, żółkną i gniją. Obrywała, rozdzierała róże, strząsała je z prętów, szarpała całym krzakiem, aż się posypał cały deszcz zmęczonych, po-więdłych, wyblakłych listków, posypał się na jej znużoną głowę. Aż się naraz zlękła, bo róże jej były czarne, a liście zwęglone.

I szła cicha i smutna nad brzegiem zamulonych stawów i bagien, zbierała kwiaty blade i jak z gromnicznego wosku ulepione; badyle jej kruche jak zmarzła trzcina — zbierała jaskry z żółtemi, starczemi ustami, zbierała bla-dawe gwiazdy wodnych róż, co wykwitały na szerokich łopuchach i zimne, wilgne nenufary z rozłożystemi ramio-ny. Nagle zdawało jej się, że serce jej, to ta trująca ziemia, na której te kwiaty wyrosły.

Ale jednego dnia uczuła, źe zamarzło światło jej serca; że serce jej było w kształt białego i zimnego kryształu. Blask jego ścinał lodem jej oczy i zatęskniła za kwiatami, których nigdy nie dotknął pieszczącą dłonią promień słońca, a kwiatami czarów i dziwnych uroków, w których żyłach tylko jad krążył; zatęskniła za odurzeniem trucizn.

I znalazła je w głębokich uroczyskach puszcz nie-przedartych, w wilgnej cieni, której nigdy jeszcze blask dnia nie skalał; znalazła kwiat ciemny, wieczną pomroką żałobny, kwiat z obwisłym liściem i smutnie opadłem kwieciem — bezbarwny, bo wilgoć młodość pożarła.

I chciwie czytała w jego zamglonych oczach, całowała je i poiła się jego trującym oddechem.

Zerwała go, wzięła go ze sobą i z tajnym tryumfem położyła go na ofiarnym ołtarzu. I jakieś straszne szczęście przenikło ją całą, gdy widziała, że trujący jad rośliny ścieka, kropla za kroplą — dżdży i ścieka poprzez taber-naculum.

Ale rozkosz ta rozszczepiła jej duszę i z dziką wściekłością wyrzuciła kwiat z świętego przybytku Ciała i Krwi Pańskiej, zdeptała go i cisnęła w błoto.

Teraz nie chciała już widzieć żadnego kwiatu.

Ale napróżno.

Kwiaty modliły się ku niej, wołały pieszczotą i wabiącym cudem za nią, rozrosły się bujnymi krzewami po wszystkich przydrożach, osieciały i osaczyły ją, łyskały łuną parnych błyskawic wokół niej i gromadziły się w jej pokoju chmurą tysiącznobarwnych, tysiącznoskrzydlatych ptasząt.

Dziewicze lilije obślizgiwały się po niej ludzkimi języki, orchidee, chryzantemy, kaktusy i smutne kwiecie oleandru. Brunatne, żółte, przedziwnie czerwone, błękitne, jak pieczary zaklętych gór.

Obezwładniała w upojeniach ich woni.

Słyszała ich szept; widziała całe korowody dziwacznych kwiatów, co szły grzmiące w bohaterskich pochodach ku niej, zwartym szeregiem opasywały ją, zionęły trujący oddech, co falą jadu lał się w jej duszę... Dusiła, dławiła się — och! — ten żelazny pierścień, co krtań jej okręcał.

To wszystko zlało się przebłyskiem dalekich wspomnień z jej duszy.

Była przecież sama — i ten pyszny, samotny kwiat w jej pokoju.

Kwiat jej duszy stał dumny i wyniosły przy jej boku — czysty oblubieniec jej.

Przytulił się do niej, głaskał jej twarz swą betleem-ską gwiazdą; a jak wyprężone ciało węża słaniała się ku niej gibka łodyga i patrzyła na nią swemi białemi, dużemi gwiazdami.

1 czuła, jak serce jej bije nowem szczęściem, jak struny jego śpiewają rozkoszną pieśń, trącane pieszczotą tych białych, gwiezdnych promieni:

O gwiazdo moja, betleemska gwiazdo ponad duszą

moją!

A pieśń zapełniła pokój cały, wsiąkała w każdą szczelinę jej duszy, drżała z szczęścia i upojenia:

O gwiazdo moja, betleemska gwiazdo, co płoniesz nad mą duszą...

DAGNY PRZYBYSZEWSKA

„SINGT MIR DAS LIED

YOM LEBEN UND YOM TODE“...

... I oto leżał martwy.

Ona siedziała nieruchomo i ciekawie spoglądała na twarz tę bladą i przymknięte, wygasłe oczy.

Ach, jak on ją kochał! Miłość jego stroiła ją przepychem szat królewskich i okalała jej skronie niewidzialną koroną królewską, którą wszyscy czcili, przed którą wszyscy skłaniali swe głowy. Lśniące promienie jego oczu okalały jej czoło dyademem, co przepychem swego ognia zaćmiewał wszystkie dyademy na skroniach królewien wszechświata.

Ona królową była w królestwie miłości, bo nigdy jeszcze mężczyzna nie kochał kobiety tak, jak on ją kochał.

A teraz oto leżał martwy...

I ona nigdy już w oczy mu nie spojrzy i nigdy już nie wyczyta w nich tych dziwnych słów, że ona była słońcem, około którego obracała się ziemia. I nigdy nie będzie już wchłaniać w siebie woni kwiatów, którą miłość jego rozlewała dokoła jej duszy. Kwiaty już zwiędły, a koronę królewską zdarła z jej skroni koścista ręka śmierci.

Siedziała i spoglądała na cichą twarz zmarłego i myślała o całopalnych ofiarach, które on u stóp jej składał — i myślała o tej chłodnej obojętności, którą ona jego da-rzjła. I oto leżał martwy, a ona bez żałoby spoglądała na jego zdrętwiałą twarz, która dawniej promieniała radością i zachwytem. Czuła się spokojną, swobodną, niemal wesołą. Wyprężyła ramiona i odetchnęła głęboko, jak gdyby ją myśl jakaś dręcząca opuściła.

Ach, kwiaty w ogrodzie jego miłości rozkwitły tak bujnie, wonie ich duszące zaparły jej oddech, długie ich łodygi oplotły jej życie: — i wreszcie uczuła się związaną, spętaną na zawsze.

W oczach jego lśniły zawsze tysiączne pytania: „Czy teraz mnie kochasz? Czy tak mnie kochasz?“

Czuła się dłużnikiem, który nie może uiścić się z długu. Czuła się upokorzoną, zawstydzoną tą wielką, niezgłębioną, bezbrzeżną namiętnością, której odczuć nie umiała.

A teraz oto leżał martwy. Wyprężyła ramiona z jakąś błogością, jak ktoś, co budzi się z ciężkiego, przykrego snu.

On otoczył jej życie murem, uwieńczonym bluszczem, żeby tylko jego, jego widziała, a ona ten mur chciała zniszczyć i wpuścić przezeń wszelkie powiewy...

I czas mijał.

Rzadko o nim myślała i rzadko za nim tęskniła. Była młodą, a piękność jej była ową mieniącą się i zmienną pięknością, która przykuwa i oplata fantazyę. Uśmiech jej był pełen zagadek, i wielu pragnęło przedrzeć tę tajemnicę.

Ale tęsknoty jej szły dalekimi szlakami, a uśmiech jej błąkał się w przestrzeni i słuchał odległego echa własnych myśli. Rozkoszowała się niejasną mglistością swych uczuć i wiecznym przypływem i odpływem swych myśli.

Nie pragnęła orła, by ją na pysznych skrzydłach uniósł ku obłokom, i nie pragnęła słowika, by opiewał jej piękność.

Chciała opleść sobie życie pajęczą, tęczową tkaniną swych marzeń...

I czas mijał.

I nadszedł dzień, kiedy tęsknota jej poczęła szukać granicy i przepaści, w której mogłaby się pogrążyć. Nadszedł dzień, w którym serce jej poczęło tęsknić za silnem biciem innego serca, i z tęskną trwogą jęła spoglądać w oczy, które z jej oczyma się spotykały.

I jednego dnia uczuła na sobie wzrok, który palił ją jak płomień.

Znała to spojrzenie, które tkliwością swoją zginało jej kolana. Już dawniej czuła ten płomień koło swego serca.

Ale gdzie? kiedy?

I dniami i nocami myślała o tej zagadce, o tych oczach, które napełniały ją grozą i nigdy nieznaną, chorą tęsknotą...

I nagle odgadła... To były jego oczy — oczy zmarłego. Były to oczy człowieka, który tak bezmiernie ją kochał, że trzepotanie skrzydeł jego miłości nawet po śmierci biło o jej serce...

Może przyszedł, żeby ją spytać, czy istotnie porzuciła go jak liść zwiędły, czy istotnie wraz z ciałem obumarłem pogrzebała pamięć o nim i jego uściskach.

Nie, nie chciała widzieć tych wyzywających oczu. Nie chciała, żeby nieustannie przypominały jej dług, i unikała wszystkich spojrzeń, żeby tylko nie spotkać się z tym wzrokiem, pełnym zapytań, na które nie chciała szukać odpowiedzi.

1 czas mijał.

Pytające oczy znowu znikły z jej życia. Znowu zamknęły się na żałobę i ból życia. Nie myślała już wcale o smutnej skardze tych oczu.

I pewnego dnia usłyszała głos jego.

Zbladła z przerażenia.

Skąd pochodzi ten głos?—jego głos? Nie, nie, to były tylko smętne pieśni morza, które wspomnienia dawne w jej duszy wzbudzały.

Była z nim tak często nad brzegiem morza, tak często słuchała jego głosu, który kołysał ją rytmem fal, co unosiły się i opadały nieprzerwanie.

Ale nie! Teraz słyszała go znowu. To nie morze, to on szeptał jej do ucha, że nie umarł, że nigdy umrzeć nie mógł, bo miłość jego silniejsza była od życia i śmierci. Bo miłość jego była nieśmiertelna.

I niezmierną trwogą gnana, uciekała przed tym głosem, co z krain śmierci do niej dolatywał, przebiegała morza i lądy, żeby zapomnieć o nim, o spojrzeniu jego i miłości, co potężniejszą była od życia i śmierci.

W twardą stal okuła swe serce i pewnego dnia, z uśmiechem na ustach, rzuciła pierścień ślubny w morze.

I wtedy usłyszała gorące bicie serca. Zadrżała. Jak ono biło, to wielkie, niezgłębione serce, które tylko dla niej biło!

Słyszała jego bicie w morzu i w ziemi pod stopami, i wielkich mrocznych górach.

I teraz słyszała, jak chore jego serce biło miłością we własnem jej sercu.

I czuła, jak oplatał ją ramionami i przyciskał do tego serca, które nie mogło umrzeć, bo było tak pełne miłości.

I słyszała tylko jego, widziała tylko jego — jego ponad wszystkimi.

Czuła, jak ręka jego ściskała kleszczami jej rękę. Słyszała, jak głos jego szeptał, nieustannie o nie ginącej miłości: ona ciągle jeszcze była mu wszystkiem, i ani śmierć, ani grób nie zgasi tej miłości, która w wieczność za nią pójdzie.

Spoglądała w te oczy, które zawsze u niej szukały żarn i oddania się, ale go nigdy nie znalazły.

Słyszała gorące uderzenia jego tętnic we własnym oddechu, dziko bijące jego serce we własnej piersi, i targała ją ta sama beznadziejna tęsknota za nim, za jego ciałem i namiętnością, ta sama nieukojona tęsknota, która jemu zatruwała całe życie.

Klękała przed jego wspomnieniem, przed wspomnieniem jego wielkiej miłości. Zbudowała mu w sercu swo-jem zaciszną kaplicę, a wszystkie jej marzenia, jej bole i tęsknoty okalały gdyby dymy kadzideł jego obraz, obraz tego, który po śmierci pokonał jej serce, który po śmierci obdarzył ją strasznym ciężarem własnej swej tęsknoty...

„OH, LA TRISTESSE DE TOUT CELA,

MON AME!..“

Ona stoi przy pianinie i śpiewa.

On siedzi wygodnie oparty i słucha.

Ona stoi i śpiewa... wpatrzona w siebie. Pogrążona w temjednem, jedynem uczuciu, które podnosi jej duszą ku obłokom, ku słońcu... Czas i przestrzeń znikają w jaśniejącej mgle, przeszłość i przyszłość stykają się na granicy szarzejących szczytów wieczności.

A ton roztacza miękkie swoje skrzydła i rozmarzony ulatuje w przestrzeń. Błąka się i szuka i wraca z westchnieniem.

I znowu podnosi białe swoje skrzydła i lekko, jak pył słoneczny, ulatuje ku gwiazdom i ginie gwiazdą wśród gwiazd.

I teraz rozwija szerokie swe skrzydła i majestatycznie wypływa na dalekie, dalekie morza i płynie poprzez góry i szczyty, ku zawrotnym wyżynom i zapomina o wszystkiem.

.    .    -    --    :8i

Ach---

Teraz uleciał ku słońcu!

Śpiew ucichł.

Ona stoi blada i spogląda nań oczami pełnemi trwogi. Czuje, wie, że do nagości wyśpiewała swą duszę. Wyśpiewała bole i tęsknoty, co szybką strzałą pomknęły w dal, pozostawiając jego tu na ziemi.

Ale on nie był blady.

„Śpiewałaś znakomicie", rzekł zadowolony, „tak dobrze nigdy jeszcze nie wzięłaś tego G“.

IN QUESTA TOMBA OSCURA.

Biegła ulicami z głową, pochyloną ku ziemi.

Było ciemno; wicher świszczał między dachami wysokich i ciemnych domów i gnał ją przed siebie, jak okręt o rozpiętych żaglach.

Wiedziała, że wszelki opór daremny, wiedziała, że musi iść naprzód, aż dojdzie do celu, którego nie znała.

Czego szukała? Dokąd biegła tak śpiesznie w tę straszną noc? Nie zdawała sobie sprawy z tego uczucia, które ją gnało, zamknęła oczy i bezsilnie poddała się pędowi wichru.

Nie znała drogi. Nie znała żadnego z tych milczących domów, co mówiły o troskach ludzkich i bolach. Patrzała z trwogą w te samotne światła, co płomiennymi języczkami gorączkowo wytryskiwały w czerń nocy i mówiły o nędzy — o miłości.

Te światła swojskie poza wysokimi, ciemnymi mura-mi, przeświecające przez gęste zarośla ogrodów, przypominały jej coś z własnego jej życia, przypominały zimny dreszcz, który w czarną noc ją wygnał.

Czego szukała w tej ciemnej przestrzeni? Co ją tam czekało?

Wiedziała tylko, że tej nocy zagadka jej życia się odsłoni, że tej nocy stanąć miała przed szczęściem swo-jem. — A może gnała ją zbrodnia, którą popełniła ?

Otrząsła się. Tak dawno już o tem zapomniała. Zapomniała i myślała, że jest w bezpiecznem ukryciu. Ale teraz, w tę ciemną noc, kiedy wichura, skowycząc, gnała ją ku nieznanym granicom — teraz silniej i boleśniej uczuła, że to jedno ciągle żyło w jej duszy, żyło własnem życiem podziemnem, aż urosło do płomiennego, krwawego pytania, które wołało o odpowiedź i wybawienie.

I tej nocy stanąć miała przed strasznym, jednookim Losem i otrzymać odpowiedź.

Nagle stanęła.

Nasłuchiwała trwożliwie. Było tak cicho dokoła niej i tak ciemno, jak we własnej jej duszy!

Gdzie była? Ulice jej znikły z oczu. Niecierpliwość targała jej nerwy. Czuła, że doszła do celu, że przepaść rozwarła się przed jej stopami.

I gnała ją nieprzeparta żądza, żeby zajrzeć w tę otchłań, w tę przepaść, co miała ją pochłonąć.

Jakieś nikłe światło uderzyło ją w oczy i ujrzała się w olbrzymiej hali. Sklepienie było tak wysokie, jak strop niebieski, a przed drzwiami spoczywał olbrzymi sfinks kamienny.

Szła powoli ku otwartym podwojom, wiedziała, że tam wewnątrz czyhało na nią Przeznaczenie, co porwać ją miało w swoje ramiona i wyssać jej krew do ostatniej kropli.

I nagle stanęła przed długim korytarzem. Cała przestrzeń zalana była światłem, które swoją siłą oślepiało ją i odurzało.

Kiedy znów otworzyła oczy, spostrzegła, że ścian}7 pokryte były wielkiemi, ciemnemi postaciami mężczyzn i kobiet, a wszyscy zwracali ku niej swoje groźne, szydercze i smutne oczy.

Było, jakby wszyscy oni na nią czekali, we wszystkich tych twarzach, przeżartych grobową pleśnią rozkładu, czytała straszne powitanie.

Widziała, jak miarowo potrząsały białemi twarzami i czytała w tych licznych, bezdennych oczach. „Zbliż się, zbliż, jeszcze kilka kroków, a usłyszysz powitanie od tego celu, co zdaleka cię pozywa".

Cofnęła się z przerażeniem przed tym szeregiem żywych trupów; korytarz był tak wązki, że postacie te mogły ją bić w twarz trupio blademi dłońmi.

Chętnie oddałaby teraz życie swoje, gdyby mogła rzucić się z powrotem w tę noc burzliwą, ale to, co nieustannie gnało ją naprzód, było silniejsze od drżącej trwogi śmiertelnej. Musiała iść naprzód i przejść przez ponury żar tych pustych oczu — musiała iść naprzód na nową, nieznaną grozę.

Nagle stanęła u drugiego otworu korytarza.

Stanęła pod grobowem, ponurem sklepieniem; tylko z góry spływało słabe, zielone światło, które blado i groźnie falowało dokoła wielkiego katafalku, wspartego wysokiemi kolumnami.

I na katafalku spostrzegła trupa, co nieruchomo leżał i czekał — był to mężczyzna.

I stanęła u katafalku i spojrzała w twarz jego, w twarz człowieka, którego usta miały jej dać odpowiedź. Był on jedynym, który znał tę odpowiedź.

A usta te martwe były i nieme na wieki.

A oczy te, w których miała czytać zagadkę, były zamknięte — całą grozę śmierci zniosłaby teraz, żeby módz jeszcze raz czytać w tych oczach straszną zagadkę — a oczy te były zamknięte na wieki.

I kiedy tak leżała rozpostarta na ziemi i ręce załamywała w bezsilnej trwodze i boleści, usłyszała za sobą kroki, kroki, które znała, kroki, które kochała. Zerwała się gwałtownie i odwróciła. Przed nią stał on, on, który leżał na katafalku, on który znał odpowiedź.

A on podał jej rękę i spoglądał na nią wiclkiemi, żywemi, płonącemi oczami.

A ona złożyła swe ręce w jego dłonie i spojrzała mu chciwie w otwarte oczy i szeptała bez tchu:    Daj mi od

powiedź, odpowiedź, odpowiedź!

Nagle uczuła, jak ręce jego poczęły kostnieć od zimna, jak twarz jego drętwieć poczęła i pokrywać się trupią bladością, jak oczy zamykały się ciężko pod jej żebrzą-cem spojrzeniem. Tylko jego ręce ściskały jej dłonie silnie i nieubłaganie. Czuła, juk więdła w jego uścisku i pod martwem jego spojrzeniem, jak więdła gdyby drzewo w jesieni — a wicher znowu począł jej śpiewać pieśń pogrzebową — a ciemność nocy na zawsze ją osłaniać poczęła — na wieki...

SPIS RZECZY

Grzech ................. 7

O zmierzchu .    ..... ...... 61

„Singt' mir das Lied vom Leben und vom Tode“ . 69 „Oh, la tristesse de tout cela, mon ame!. “    79

In questa tomba oscura...    ...    .    .    83

BIBLIOTEKA GŁOWNA UR nr inw.: Z - 177141

cz 177141


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
49672 Uczę się słów  Na niebie gwiazdy spadająca gwiazda Księżyc Kiedy Słońce zachodzi, zapada noc
Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000764775 II 54296/1mcownia
Scan0113 Uwiązane konie, płonące ognisko i słońce zachodzące w tej przepięknej dolinie; odrobina raj
IMGh78 (4) 1 r*st dzwoni) kiedy kto jest „W ID’ 850DA848-8B6B-4BE8-9F66-2F61BOB64BC3 pil 8 Folder: l
Kofta Kiedyserce 1 m fi 1 1
Głowa nie jest od parady i służyć ci musi dalej. Dba j więc o mu i oslamaj, Kiedy słońce
W zależności całkowitej energii układu planeta-Słońce, zachodzą różne typy toru ciała.okrąg
się one wszystkich innymi zanieczyszczeniami. Kiedy słońce świeci, ogrzewa je i tworzy mnie, zły ozo
Biblioteka Śląska w Katowicach Id: 0030000764775 II 54296/1mcownia
Mirosław Ochocki R O Z M O W A Jasno nam słońce zachodzi, niebo czyste jak woda — pogoda napraw
r Głowa nie jest od parady i służyć ci musi dalej. Dbaj więc o ma i osiamaj, Kiedy słońce
Wychowanie i szkoinictwo w Polsce w XVII i XVIII w. Kiedy w państwach zachodnich od połowy XVII rozw
DSC07392 LITERATURA Gajur J. 2006: Słońce zachodzi nad Łemkowszczyzną. Wyd. Arete II, Krosno. Józefk

więcej podobnych podstron