Baśnie przyjaciół W Markowska, A Milska


BAŚNIE PRZYJACIÓA

BAŚNIE PRZYJACIÓA
INSTYTUT WYDAWNICZY  NASZA KSIGARNIA" WARSZAWA 1988
Oklej kę projektował ANTONI BORATYCSKI


 Baśnie Przyjaciół" powstały przy współpracy następujących wydawnictw-
ALBATROS, Praha
DER KINDERBUCHVERLAG, Berlin DIETSKAJA LITIERATURA, Moskwa MLADE LETA, Bratislava MLADINSKA KNJIGA, Ljubljana MORA FERENC, Budapest NASZA KSIGARNIA, Warszawa OTECZESTWO, Sofija
^3=* H

%
m
CIP  Biblioteka Narodowa
Baśnie przyjaciół,~Warszawa:  Nasza Księgarnia", 1988
Wanda Markowska, Anna Milska
Pan Twardowski
(Baśń polska)
Ilustrował: Antoni Boratyński
Opowiadają, że dawnymi laty mieszkał w Krakowie niedaleko Bramy Grodzkiej wielki czarodziej, Twardowskim zwany. Ze szlachetnego pochodził on rodu po mieczu i po kądzieli*, ale od małego, zamiast w rycerskich się zaprawiać gonitwach, nad księgami wolał ślęczeć i mądrości szukać. Sławę zyskał w całym królestwie i poza jego granicami, tak wielką i straszną posiadł moc czarnoksięską.
W starych księgach on wyczytał, jak diabła można z piekła przywoływać, i pewnej nocy bezksiężycowej wybrał się na Podgórze, by tam w pustce wśród skał na rozdrożu biesa wzywać zaklęciami tajemnymi. Po trzykroć imię czartowskie okrzyknął, na cztery strony świata się obrócił i czekał, co będzie.
Północ była, gdy diabeł się przed nim pojawił. Z cudzoziemska był ubrany, fraczek na nim kusy, niemiecki, z długaśną kamizelą aż na brzuch zachodzącą, pluderki** obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami złotymi. Myślałbyś, że to panek jakiś, dworzanin z obcego królestwa. Aliści spod kapelusza graniastego wyglądały rogi, spod fraczka ogon wełnisty, a z trzewików kopyta i zakrzywione pazury. Skłonił się przed Twardowskim nisko, niziuteńko, aż do ziemi, kapelusikiem z piórkiem zamachnął, grzbiet zgiął i rzecze głosikiem miodowym:
* Po mieczu i po kądzieli  to znaczy pokrewieństwo ze strony ojca i ze strony matki
** Pludry  krótkie, obcisłe spodnie
5
PAN TWARDOWSKI
 Wzywałeś mnie, panie. Otom jest na twe zawołanie. Sam Belzebub mnie przysyła, bym ci służył wiernie.
 Słuchaj mnie, diabli pomiocie  rzecze mu pan Twardowski.  Masz wypełniać co do joty wszystko, cokolwiek pomyślę, o czym tylko nie zamarzę, ma się spełnić w jednej chwili. A nie posłuchasz, czarcie, mej woli, gorzko pożałujesz  znam ci ja zaklęć magicznych siła i tak cię nimi przycisnę, tak zduszę, że będziesz mej łaski skamlał.
Machnął diabeł ogonem, uszy położył po sobie i pisnął przenikliwym głosem:
 Rozkazuj, panie  jak sługa twój najwierniejszy wypełnię wszystkie twoje żądania, zachcenia, kaprysy, dam ci władzę nad ludzmi i nad światem rzeczy, dam skarby nieprzeliczone. Tylko maleńką spiszemy umowę, ot, głupstwo doprawdy, taka sobie zwyczajna formalność. Za me starania i dary nie chcę od ciebie niczego, tylko swą duszę mi zapiszesz, o tu, na tym cyrografie, własną krwią przypieczętuj swą zgodę.
Tu diabeł wyciągnął długi pergamin i podsunął panu Twardowskiemu do podpisu. Naciął pan Twardowski swój palec serdeczny i krwią własną zamiast inkaustem* podpisał z czartem umowę, tym chętniej, że był tam warunek jeden, co mu się zdał wcale dobrą furtką, by diabła okpić. Otóż stało tam czarno na białym, że do-pokąd pan Twardowski w Rzymie własną stopą nie stanie, dotąd czart nie będzie miał prawa do jego ciała ni duszy.
 Głupiś, czarcie!  pomyślał sobie pan Twardowski chytrze mrużąc oczy.  Nigdy mnie nie dostaniesz w swe pazury, bo jakem szlachcic z dziada pradziada, moja noga nigdy w Rzymie nie postoi".
Porwał diabeł podpisany cyrograf, ogonem machnął, aż mu się poły kusego fraczka rozwiały, i już miał zapaść się w ziemię, by do Belzebuba, pana swego, z triumfem pognać i pochwalić się zdobyczą, jeszcze jedną duszyczką chrześcijańską piekłu na wieki zaprzedaną, gdy go pan Twardowski za kark schwycił, i jak nie wrzaśnie:
* Inkaust  dawna nazwa atramentu
6
Baśń polska
 Hola! Mój ty panie czarcie! Teraz tyś mój sługa, musisz me rozkazy spełniać. Nuże, biegnij mi zaraz pod Olkusz i znieś tam na kupę wszystko srebro z całej Polski, jakie gdzie tylko w ziemi zalega, a dobrze je piaskiem i skałami nakryj, by mi się do niego złodzieje nie dobrali!
Poleciał diabeł do piekła, zwołuje rogatych koleżków. Wnet czarcia zgraja po całej Polsce się rozbiega i zewsząd srebro do Olkusza znosi. Pocą się diabliki, uginają pod ciężarem srebrnego metalu, a panu Twardowskiemu wciąż mało i mało. Wreszcie zebrali wszystko srebro z całego kraju, od gór aż po morze przetrząsnęli Polskę, na koniec, gdy ostatnią grudkę złożyli w olkuskiej ziemi, z piskiem i stękaniem powrócili do piekieł do cna zmordowani. Tylko diabeł pana Twardowskiego zziajany, spocony jak mysz, nie mógł ni chwili odpocząć, musiał znów stanąć przed swym panem i czekać nowych rozkazów.
A pan Twardowski wąsa podkręca i rzecze:
 No, chwackoś się spisał, waszmość diable. A teraz wezże asan tę skałę wysoką na swój grzbiet i wierzchołkiem wbij ją w ziemię obok Pieskowej Skały. Zwijaj się, a żywo!
Stęknął diabeł pod ciężarem, aż się ugiął cały, mało mu grzbiet nie pęknie z wysiłku, ale taszczy skałę, gdzie mu pan Twardowski rozkazał.
Postawił ją, spiczastym końcem wbił w ziemię, i dotąd tam ona stoi, a że sokoły sobie na niej gniazdo uwiły, więc też ją zwą odtąd Sokolą Skałą.
Zobaczył pan Twardowski, że diabeł się chwacko spisuje, podkręcił wąsa i rzecze:
 Widzisz tego koguta, co pieje na płocie? Spraw, żebym mógł na nim jezdzić jak na koniku skrzydlatym.
Tym razem diabeł się zwinął gracko, klasnął w ręce, dmuchnął, chuchnął i już, szast-prast, pan Twardowski na koguta siada, a ten skrzydłami furkoce i leci z nim do Krakowa. Ludziska się zbiegli, gęby rozdziawili, patrzą na dziw taki, głowami trzęsą, spluwają, szepcą po cichu:
 Ki diabeł! Zgiń, przepadnij, nieczysta siło!
7
'*. >G
%--

Baśń polska
A tu pan Twardowski we własnej osobie z koguta zsiada, wąsa podkręca i śmieje się od ucha do ucha.
 Nie bójcie się, ludzie! A toć mnie nie znacie? Ja wasz rodak, mistrz Twardowski.
Odtąd pan Twardowski żył sobie jak król, wystarczyło, że machnął swą laseczką magiczną i wszystko, czego tylko zażądał, o czym tylko zamarzył, wnet mu się spełniało, wszystko miał na swe zawołanie. Chciał, to jezdził na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł albo dla śmiechu na koguta wsiadał i wiezć mu się kazał na zamek, by króla samego sztuczkami czarnoksięskimi zabawiać.
Złota miał jak piasku nad rzeką, a srebra ze swej kopalni w Olkuszu mógł czerpać, ile tylko dusza zapragnie.
Aż raz spotkał na Rynku krakowskim młodą straganiarkę, urodziwą, tęgą, hardą, a mocną w gębie, pyskatą, nie bojącą się ni samego czarta.
To o niej napisał Adam Mickiewicz w swej balladzie, jak to diabeł tak się jej zląkł, że:
Czmychnąwszy dziurką od klucza, Dotąd jak czmychał, tak czmycha.
%
Właśnie tę jejmościankę upodobał sobie pan Twardowski i za żonę ją chciał pojąć. Aleć panna nie w ciemię była bita, nie od razu na śluby małżeńskie zgodę dać chciała. Obiecywała oddać rękę swą tylko temu, kto odgadnie, co ona hoduje w szklanej flaszy.
Przebrał się pan Twardowski dla niepoznaki w dziadowskie łachmany, twarz sobie zmarszczkami poorał, czuprynę bujną siwizną przyprószył i tak przemieniony staje przed swą wybranką.
 Śliczna panno, czy chcesz mnie za męża?
Wybuchnęła dziewka śmiechem patrząc na nędzarza, ale flaszę z daleka mu ukazuje i pyta, ot tak, dla pustej igraszki:
Co to za zwierzę siedzi tam, Robak to jaki, ptak czy też wąż1? Kto to odgadnie, temu rękę dam I rzeknę: ten ci mój przyszły mąż.
2 Baśnie przyjaciół
9
\
PAN TWARDOWSKI
Jeszcze nie dokończyła tych słów, a tu już pan Twardowski woła:
 Tam jest pszczółka, śliczna figlarko!
Flaszka wypadła z rąk dziewczyny, dżwięknęło szkło o kamienie. A pan Twardowski się śmieje:
 Widzisz, wdzięczna jejmościanko, zgadłem, teraz do wesela się gotuj, żonką moją zostaniesz.
Klasnęła panna w ręce ze zdumienia, i w płacz. Jakże tu nie płakać, gdy się ma iść za męża, starego dziada w łachmanach.
A panu Twardowskiemu na widok łez swej bogdanki serce w piersi zmiękło, w jednej chwili zrzucił z siebie cuchnące łachmany, jednym zaklęciem wygładził zmarszczki na licu i stanął przed narzeczoną w świetnym kontuszu i w delii*, ze złotym łańcuchem na piersiach, z włosem trefionym** pięknie, w aksamitnych czarnych pludrach i trzewikach spiętych diamentowymi sprzączkami.
 To ja, nie bój się nic, jak będziesz panią Twardowską, ptasiego mleka ci nie zabraknie, będziesz miała wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Ale panna, że to zadziornego była ducha, za boki się ujęła i woła:
 Nie lecę ja na waszmościne złoto ni na czarcie skarby. Sama potrafię niezgorzej na chleb zarobić.
Już to f ertyczna była i energiczna pannica, co prawda, to prawda. Nie dała sobie w kaszę dmuchać. Wkrótce po ślubie pana Twardowskiego gracko osiodłała, że chodził w małżeńskim zaprzęgu jak łagodny baranek. Nie chciała czartowskich pieniędzy męża swego używać, lecz nadal stała przy swoim straganie i sprzedawała gliniane misy i garnki.
Nieraz bywało, gdy się posprzeczali, nachodziła pana Twardowskiego chętka, by żonie jakowegoś złośliwego spłatać figla, więc się dla żartu przemieniał w wielkiego pana, zasiadał w pięknej kolasie zaprzężonej w cztery siwki i w otoczeniu konnej świty kazał
* Delia  dawne okazałe okrycie wierzchnie, rodzaj płaszcza podbitego futrem
** Trefiony  układany w loki
10
w
Baśń polska
się wiezć na Rynek krakowski. Tu napuszczał swą czeladz na stragan żoniny i dla swawoli kazał sługom rozbijać kruche gliniane garnki na drobne skorupy.
Pani Twardowska w krzyk. Biadała na cały Rynek, złorzeczyła, włosy rwała, wyklinała zberezników, co jej towar poniszczyli, a tymczasem jej rodzony małżonek siedział sobie w pańskiej karecie na miękkich poduszkach rozparty i śmiał się w kułak z pomstowań swej połowicy.
Znali go z czarnoksięskich sztuczek krakowianie, znali i kielcza-nie, bo tam na Aysej Górze z czarownicami wyprawiał harce i sabaty, a i na dworze królewskim bywał. Mówią też ludziska, że ponoć miłościwie panującemu królowi Zygmuntowi Augustowi, gdy mu ukochana małżonka, Barbara Radziwiłłówna, zmarła była przedwcześnie, mistrz Twardowski mocą swoich zaklęć i za przyczyną czarodziejskiego zwierciadła przywołał jej postać z grobu, by tęsknotę królewską choćby na chwilę króciutką ukoić. Wiele się natrudził przy nim jego diabeł  sługa, bo też Mistrz miał pomysłów najdziwniejszych co niemiara, a wszystko trzeba było w mig spełnić. A to mu się zachciało bicze z piasku kręcić, to znów gmach wznosić z ziarenek orzecha i maku, innym razem gnał go po zioła i leki darzące zdrowiem i życiem, bo medyk był zeń zawołany i siła ludzi od śmierci niechybnej swą sztuką zratował.
Tak trwało długie, długie lata. Zył sobie pan Twardowski i żył, i w sławę porastał, a diabeł przy nim coraz chudszy nieboraczek, coraz nędzniejszy, bo pan ostatnie poty zeń wyciskał, bez wszelakiej był dlań litości, a nieraz, gdy sobie gorzałki łyknął i był przy humorze, to bywało, kazał biesowi w święconej wodzie się kąpać. Nie było gorszej łazni dla diabelskiej stwory! Próżno czart błagał, skowyczał i skamlał, nic mu nie pomogło, musiał skąpać się po szyję. Ledwie żywy wychodził z tak srogiej przygody i odtąd wciąż tylko liczył dni do chwili, kiedy dostanie pana Twardowskiego w swe ręce. Hej, wtedy sobie z nim pohula, poigra po swojemu, wszystkie trudy swe i znoje setnie sobie odbije!
Aleć Mistrz nasz ani myślał oddawać się w diablą moc. Razu pewnego poszedł do lasu, a że jak na złość świeżo pokłócił się ze
11
^ ,* 'Y^N %^-"V'G &Ą
SWą SWariiwą połowicą, więc z prędkości zapomniał swej magicznej laseczki.
Idzie sobie leśną przesieką, idzie i rozmyśla, co by tu takiego zrobić, by calutki świat zadziwić.
Wtem wypadł z zarośli diabeł i cap! go za połę kontusza.
 A tuś mi, teraz cię nie puszczę!  pisnął i pazurami go orze.  Musisz ze mną do Rzymu, twój czas się już skończył,
tyś już nasz!
Zamachnął się pan Twardowski raz, drugi i trzeci, jakieści straszne wymówił zaklęcie i czarta odrzucił precz, aż się potoczył pod sosnę. Zgrzytnął bies zębami, w złości wyrywa drzewo z korzeniami i buch nim w pana Twardowskiego. Nogę mu ze szczętem zgruchotał. Mimo bólu zdołał jednak Mistrz czarta przepędzić, Ale sam ledwie się dowlókł, biedaczysko, do domu. Na nic się zdały zamawiania i zaklęcia, nie chciały mu się kości zrosnąć, już do końca życia pozostała mu ta pamiątka diabelska, a ludzie nazwali go kuternogą, jako że kulał odtąd srodze.
Po tej przygodzie na długo czart dał spokój Twardowskiemu. Czas mijał, lata szły za latami, aż na koniec uprzykrzył sobie Zły czekanie na duszę czarnoksiężnika. Przybiera na się postać dworzanina i przed naszym Twardowskim się zjawia, pokornie się kłania i prosi w imieniu swego pana, możnego kasztelana, co właśnie ciężko był zachorzał, by Mistrz, znany ze swej sztuki medycznej, zechciał go przed kostuchą ratować, co już nań parol
zagięła*.
Tak zmyślnie przebrany diabeł językiem pytlował, tak dwornie Mistrza starego molestował**, pod kolana ujmował, jego sztukę lekarską pod niebiosa wysławiał, że i nie poznał pan Twardowski podstępu. Dał się uprosić i razem z owym posłańcem pojechał na wieś do dworu owego chorego kasztelana.
Jadą, jadą, w las głuchy się zapuścili, konie już zdrożone, a tu wioski jak nie widać, tak nie widać. Nareszcie wjechali na trakt
* Parol zagięła  uwzięła się ** Molestować  usilnie prosić
12
Baśń polska
szeroki, patrzą, przy trakcie karczma stoi, jasno oświetlona, gwarna, pełna ludzi.
 Zdrożonym już wielce, asan mnie coś długo po tych lasach wodzisz. Wstąpmy do karczmy na popas  mówi pan Twardowski do dworzanina. A ten już z konia skacze, w ukłonach się gnie, Mistrzowi grzecznie strzemię podtrzymuje i prosto do gospody wiedzie.
Ledwie pan Twardowski próg karczmy przestąpił, całe mnóstwo wron, kruków, sów i puchaczy dach obsiadło, kracząc a hukając, aż się wszyscy zatrzęśli ze strachu, kto tam w karczmie był.
Poznał Twardowski, że diabelska to sztuczka i że niebezpieczeństwo jakoweś mu tu grozić musi. Ale jakie, jeszcze nie wie, nic nie przeczuwa. Wtem z układnego dworzanina diabeł się staje, jego stary, znajomy bies. Poły kusego fraczka ogonem zamiata, kapelusika graniastego uchyla, aż mu na łbie różki widać, za boki się bierze i śmieje się od ucha do ucha.
 No, toś mi się, panie Twardowski, dał złapać na haczyk jak rybka. Teraz żeś już mój. Ta karczma Rzym się nazywa!
Zadrżał stary Mistrz ze zgrozy, ale nic poznać po sobie nie daje.
 Zobaczymy, kto górą będzie, jeszcześ ty nie zwyciężył, czarci pomiocie!  woła i groznie wąsiska stroszy. Nim się diabeł opatrzył, on już daje susa i dziecię niewinne, niemowlę nowo narodzone, co w kołysce leżało pod piecem, w ramiona porywa i z nim ku drzwiom zmierza. Już miał próg karczmy przekroczyć i wymknąć się diablej mocy, co się niewinności dziecięcej jak ognia boi, gdy czart doń zawoła:
 To taki z waszmości szlachcic, mój panie Twardowski, co słowa nie dotrzymuje?
I po łacinie dorzuca:  Verbum nobile, debet esse stabile!"  co znaczy po polsku:  Słowo szlacheckie winno być stałe".
Usłyszawszy to, mistrz Twardowski cofnął się jak oparzony od proga, dziecię w ramiona przerażonej matki złożył, a sam rzekł do biesa:
 Juści, racja, mości diable, bierz mnie waść do piekła, jak słowo się rzekło, to i święty Boże nie pomoże.
13
PAN TWARDOWSKI
Dwa razy czart nie kazał sobie powtarzać, doskoczył z piskiem radosnym do starego Mistrza, porwał go za poły kontusza i obaj wylecieli przez komin w powietrze.
Zakrakały ponuro wrony, kruki, krogulce, zahukały puchacze i otoczyły ich gęstą chmurą. Ale wnet powróciły na ziemię, bo diabeł z mistrzem Twardowskim coraz wyżej, coraz wyżej się wzbijali, ponad góry, ponad chmury, gdzie ni orzeł nie doleci, ani sokół naj-ściglejszy.
Już Księżyc nad nimi ogromnieje, świetlisty, srebrzysty, strasznie jakiś pusty i cichy.
Patrzy pan Twardowski w dół, na miasto Kraków, na Wawel królewski, na wieżę mariacką, co z wysoka wygląda tak pięknie, tak swojsko, patrzy i serce mu się z żalu ściska.
Przypomniał sobie swoje młode lata, gdy jeszcze w konszachty z piekłem nie wszedł był na swe nieszczęście.
Zaczerpnął powietrza i zaczął śpiewać chmurom przepływającym górą, ziemi zieleniejącej w dole kantyczkę pobożną, której uczyła go matka.
Gdy skończył pieśń, spostrzegł ze zdziwieniem, że czarta nie ma już przy nim, a on sam, zawieszony między Księżycem a Ziemią, nie leci już wyżej, lecz buja się samotny w przestrzeni bezmiernej.
Równocześnie usłyszał jakiś głos potężny:
 Będziesz tak trwał zawieszony aż do dnia sądnego!
Odtąd aż po dzień dzisiejszy wisi tak pan Twardowski na Księżycu i wciąż na Ziemię spogląda z tęsknotą.
Ale nie jest sam w tej pustce i ciszy księżycowej. Wraz z nim kołysze się na wietrze jego druh najmilszy, uczeń i przyjaciel serdeczny, co zamieniony w pająka przyczepił się do jego odzienia i wraz ze swym Mistrzem uleciał w górę. Od czasu do czasu opuszcza się on na pajęczej nitce w dół, na Ziemię, i słucha, co ludziska mówią, przygląda się, jak żyją, zakrada się do pracowni uczonych i mędrców, podpatruje ich wynalazki, by potem, wróciwszy do swego pana, wszystko, wszyściutko mu po porządku powiedzieć do ucha.
Bo panu Twardowskiemu, choć i na Księżycu on zawieszon, aleć mu wciąż Ziemia droga i rad słucha, jak tam ludzie sobie radzą na
14
HH^^B
Baśń polska
tym padole, i nie traci nadziei, że kiedyś wolno mu będzie do Krakowa powrócić, stare kąty odszukać, na krakowskim Rynku piwa się napić.
Takie gadki o Twardowskim rozpowiada lud krakowski, a jam dla was je zebrała, com słyszała, opisałam.
A nuż w Księżyca poświacie naszego Mistrza poznacie, jak do pajączka nakłania ucha i chciwie wieści z naszej Ziemi słucha.
"
Hanna Januszewska
O Bartku doktorze
(Baśń polska)
Ilustrował: Antoni Boratyński




Było to dawno, lat temu pięćset i jeszcze sto. I dlatego w tę opowieść zaplątane są dziwy i cuda, które z pewnością się nie zdarzyły, jeno w nie tę opowieść pogwarki babek i prządek przybrały. Wszelako trzeba rzecz zacząć od początku i opowiedzieć wszystko, co się w niej mieści, po kolei. Słuchający niechaj z niej ziarno prawdy wyłuska, a owe fidrygałki-dyrdymałki, dla ozdoby i figlów do niej przydane, odrzuci. Jeśli mu ich nie szkoda.
Było to dawno temu: lat pięćset i jeszcze sto. W pewnej wsi mieszkał z matką staruszką jeden chłopak. Zwał się Bartłomiej. Bartek nań wołali. Matka robiła na polu wielmoży, syn jej pomagał, ale nie lubił tej roboty.
 Ani z tego dostatku, ani rozumu nie przybywa  powiada do matki.  Muszę ja z domu ruszyć, innej pracy się wyuczyć, aby wam, matko, i mnie lepiej na świecie było.
 Jak? Gdzie się takiej roboty wyuczysz, synu?  zatroskała się matka.
 Poczekajcie. Pomyślę nad tym.
Jęła się matka koło ubogiej wieczerzy krzątać, bo już wieczór się zbliżał. Bartek zaś w progu chałupiny stanął i na drogę wiejską patrzy.
Wiodła ta droga do stołecznego miasta Krakowa i ruch na niej bywał znaczny.
16
Baśń polska
Gdy tak zamyślony Bartek na wiejską drogę pogląda, ukazała się na niej gromada młodych chłopaków, tobołki podróżne niosących.
 Dokąd idziecie?  pyta ich Bartek.
 Do Krakowa! Do Krakowa! Do szkoły krakowskiej! Po naukę  odkrzyknęli chłopcy.
Jakoż, przypatrzywszy się im, ujrzał Bartek, że każdy książki niósł: ten w rzemieniu związane, inny między dwiema spojonymi z sobą deszczułkami, inny wreszcie po prostu pod pachą.
 A dużo z tą nauką roboty?  pyta Bartek młodzieńczyków.
 Jeśli chcesz do wiedzy dojść  dużo. Napracować się zdrowo trzeba, a i życie ubogiego studenta  nielekkie.
Zamyślił się Bartek. Po prawdzie nie był on pracowity. A i łatwiej mu przychodziło wykpić się od roboty niż ją rzetelnie wykonać.
Tymczasem młodzi oddalili się już od chaty i szli dalej w kurzawie drogi, studencką pieśń śpiewając.
 Hm...  mruknął Bartek.  Tu czy tam  robić trzeba. Ale tam, w mieście, łatwiej dojść pewno do złota i znaczenia nizli na tej pańskiej wsi. Może mi się i podstęp jakiś uda? Trzeba szczęścia spróbować... Hej, matko!  krzyknął ku izbie.  Sposóbcie mi tobołek z odzieżą, dajcie groszy parę. Pójdę do Krakowa po naukę! Wyuczę się na doktora, poznam się na lekach, które łykać, a którymi smarować się trzeba, chorych ludzi będę do zdrowia przywodził, was z łamania kości uleczę, zarobię kupę talarów  dobrze nam się będzie działo.
Kochała matka swego Bartka. Jęła tedy sposobić mu tobołek na drogę, myśląc:  Kto wie? A może mu się poszczęści? Sprytny chłopak z niego, a choć więcej wykpisz, jak robotny, ale serce ma dobre, ludziom życzliwe. Ciężko nam, ubogo... Niechaj idzie. Może mu się los odmieni".
Związała matka synowi w tobołek odzież ubogą, dała mu kęs chleba, słoniny płatek. Zapłakała.
 Idziesz, synku... Idziesz ode mnie?... Bartek, choć wykpisz, matkę kochał szczerze.
Objął staruszkę za zgięte w pracy plecy, do szerokiej piersi przytulił, skroń zmarszczoną ucałował.
3 Baśnie przyjaciół
17
O BARTKU DOKTORZE
 Matko miła! Ostańcie w pokoju. Wrócę do was i będziemy żyli w dostatku.
Po czym wziął tobołek, przez ramię go przerzucił i ruszył, świszcząc jak kos, drogą do Krakowa.
Idąc mijał uczniów ubogich jak on, idących pieszo, nucących śpiewki. Mijał i studentów bogatych, jadących powózkami, ba!  kolasami lub konno. Odziani byli strojnie, w płaszcze aksamitne, które gdy wiatr rozchylał, widno było, iż są opasani pasami okutymi złotem, a przy nich dzwoniły im krótkie mieczyki.
 Ho-ho!  wołali i kłuli srebrnymi ostrogami konie, które gnały drogą królewską, aż pył spod kopyt bił na stąpających po przyrowkach ubogich kolegów.
 Ho-ho!  drwili idący pieszo.  Patrzcie na nich, orlików pazurzystych. Co to ciąć będą tymi mieczykami? Gramatykę?
I ściągali brwi nad oczami, w których błyskała pojętność i gniew. Bartek patrzył za paniczykami i myślał:
 Mają konie, pojazdy, płaszcze aksamitne. Matki ich chodzą szeleszcząc sutymi spódnicami po posadzkach dworów a pałaców. Ejże, moja matulu, w pracy przygarbiona, tak czy owak muszę zdobyć dostatek dla ciebie!"
Tak myśląc doszedł do bram krakowskich. Mrok już był, a z wieży strażnik trąbił hejnał wieczorny. Ostatni dzwięk  zda się  uderzył o gwiazdy i rozprysnął się. Brzmiało to jakby rzucone w przestworze strzeliste zapytanie, które w pół słowa przerwał lęk czy zdumienie. Po czym zapadła cisza.
\&VL GWwet 30.&VB5^.B.0.'O ^ wve\ xajh\s :B>:V wctaodT.a^ch w miasto studentów. Szli ku domom krewnych, ku bursom. Bartek szedł z innymi, rozpatrując się, gdzie, w której bursie o nocleg najłatwiej, ile groszy odłożyć na wpisowe, ile na życie, ile na noclegi. Gdy tak szedł, posłyszał zza uchylonych drzwi piwiarni brzęk lutni i śpiew. Wraz uderzył stamtąd smakowity zapach pieczeni.
_ Hej!  zawołał któryś ze studentów.  A może byśmy na grzane piwo wstąpili do tej gospody?
 Wstąpmy!  wykrzyknął Bartek, którego ssała czczość
po długiej wędrówce.
18
Baśń polska
 Wstąpmy!  zawołali inni i pchnąwszy uchylone drzwi, w studenckiej gospodzie stanęli.
Był tam długi stół z drzewa surowego, na drewnianych stojakach oparty, a wokół niego na ławach siedzieli studenci. W głębi, na otwartym palenisku ceglanego pieca, piekł się kawał ociekającego tłuszczem mięsa, a tuż przy piecu, na szerokim zydlu, drzemał człowiek w sutej czarnej szacie, w jakie odziewali się wówczas doktorzy i uczeni.
Chrapał on donośnie, kiwając się na zydlu w tył i naprzód, aż mu się chwiały kosmyki długich, sięgających ramion włosów.
Studenci cisnęli swoje podróżne tłumoki pod stół i jęli pokrzykiwać na gospodarza, prosząc o jadło i piwo. Wnet zjawił się i on sam, niosąc miski i dzbanki.
Bartek jadł, aż mu się uszy trzęsły, nasłuchiwał pogwarek towarzyszy o pracy, o nielekkim życiu studenta i ciekawie na śpiącego człowieka popatrywał.
 Kto tu u was przy kominie śpi?  spytał gospodarza.
 Doktor Medikus  odrzecze gospodarz.  Piwa się co nieco opił, śpi tedy przy kominie jako syty trzmiel przy róży kwiecie.
 Doktor? Medikus?  zaciekawił się Bartek.
Wraz przyszło mu na myśl, że dobrze byłoby się na służbę do onego doktora zgodzić i przy nim doktorowania wyuczyć, prędzej i z mniejszym mozołem niż w szkole krakowskiej.
Wpatrzył się więc w śpiącego. Miał on oblicze krągłe, dobroduszne i rumiane.
Spał ufnie, wysunąwszy spod czarnej szaty buty o nosach długich jak jaszczurowe ogony.
 Spi doktor Medikus  powtórzył gospodarz frasobliwie.  A ja już piwiarnię zamykać muszę. Dziesiąta minęła, wnet mi tu zaczną stróże nocni w drzwi halabardami tłuc wołając, że gospodę zamykać i spać pora.
 Wiecie co, gospodarzu?  rzecze Bartek.  Trzeba, by ktoś doktora do dom odprowadził, bo po piwie nogi człowiekowi zle służą, a krakowskie bruki nietęgie. Gdy nikt się nie kwapi  ja to uczynię.
19
O BARTKU DOKTORZE
Jakoż studenci zbierali już swe tobołki i mieli się ku wyjściu, na śpiącego doktora nie bacząc.
 Odprowadz go, chłopcze, odprowadz!  ucieszył się gospodarz.  Mnie grzeczność uczynisz, a doktorowi się przysłużysz.
 Gdzie to mam go odprowadzić?
 Niedaleko stąd, za prawym węgłem ulicy jest dom doktorski. Poznasz go po drzwiach rzezbionych. Dom to zasobny! Ho-ho! Dobrze się doktorowi wiedzie.
 Rozbudzcie go tedy. Wnet go do dom odprowadzę. Podeszli więc Bartek z gospodarzem do śpiącego i jęli go lekko
za ramiona potrząsać.
 Wstawajcie, doktorze! Wstawajcie!
 Dbrum! Dbrum!  wstrząsnął się doktor i rozwarł oczy.  Co się dzieje? Kraków płonie?
 Nie, nie płonie Kraków. Jeno wam do domu czas! Dzwignął się doktor na nogi. Zachwiał się. Bartek go pod łokieć
pochwycił.
 Co to za poczciwiec mnie podtrzymał?  pyta doktor.
 To ja, bartek. Oprzyjcie się na mnie. Do dom was odprowadzę. Wyszli na krakowską ulicę. Bartek doktora prowadzi, wyboje
w bruku omija.
 Dzięki, dzięki, mój poczciwy chłopaku.
 Nie ma za co, doktorze. Lepiej spójrzcie pod nogi, byście się nie potknęli o ten brukowy kamuszek. Baczcież! Ho-op!
 Dzięki za opiekę. Czym ci się wywdzięczyć mogę?
 Ano, jeśli już koniecznie tego chcecie, doktorze, wezcie mnie na posługi. Wiernie wam służyć, wiernie dopomagać będę. Boć nic mnie na świecie tak nie ciekawi, jak doktorowanie.
 Chciałbyś się do mnie na posługi zgodzić? Zgoda. Sam jestem jak palec. Będziesz mi w doktorskiej robocie pomagał, a czasem do piwiarni po mnie wstąpisz i do dom odprowadzisz. Jak dziś.
Tak to się Bartek z doktorem zmówił i do dom go odprowadziwszy, już tam z nim został.
Dom doktora był zasobny, a to się bardzo Bartkowi podobało. Podobało mu się także, że chorzy złote talary do domu tego znosili.
Baśń polska
Przyglądał się bacznie, jak doktor doktoruje, nasłuchiwał, co na tę czy inną bolączkę radzi, bacząc, jak maść przykłada, jak smaruje, jak opukuje. Więc kombinując coś na oko, coś niecoś z doktorskim sposobem mówienia się obeznawszy, sądził, iż małym trudem sztukę doktorską posiadł.
Rozumie się, że wszystko, o czym tu mowa, tyczy się tego dokto-rowania sprzed lat pięciuset i jeszcze stu. A było ono dziwaczne i cudaczne. Dziw prawdziwy, że nie pomarli od niego chorzejący ludziska. Widać jednak z tego jasno, że mocni byli ludzie, którzy znieśli owo obfite krwi puszczanie, proszków z żab suszonych połykanie, ziołami palonymi okadzanie i inne paskudztwa.
Patrzył na te leki Bartek, pomagał doktorowi ziołami kadzić, proszki ucierać, krew puszczać. A także na piwo go prowadził i do domu go z powrotem przywodził. Doktor nie mógł się go dość nachwalić.
Po dwóch latach zdarzyło się, że doktor do jakiegoś wielmoży pod Kraków wezwany był. Wyprowadził Bartek doktorską kobyłę, osiodłał, doktor odział się w najlepszą szatę, zabrał worek proszków, słój pijawek, rycyny faskę i powiada:
 Słuchaj, Bartek. Jadę do tego obżartucha, co się zimnej gęsiny objadł i ledwie tchnie. Muszę zeń te zimne gęsie humory wypędzić. Ty zaś ostań, a żeś już w wiedzy doktorskiej osłuchany, gdy się jaki chory zjawi, to go lecz.
Bartek skłonił się doktorowi grzecznie i pyta:
 A talary za to leczenie czyje mają być? Moje czy doktora?
 Twoje! Twoje!  rzecze doktor, szatę podkasał, na kobyłę skoczył i jedzie, aż się faska z rycyną i wór z lekarstwami po kobylich bokach telepią.
Oto drogą się człapie Doktor na swojej szkapie. Jedzie z doktorską miną, Wiezie konew z rycyną I pełno leków w worze. Skutku życzym, doktorze!
21
O BARTKU DOKTORZE
Tak oto odjechał doktor do chorego. Bartek zaś izbę doktorską zamiótł, szatę szeroką wdział, w oknie stanął i chorych wygląda.
Wnet zjawił się miejski rajca, któremu, że na przeciągu siadł, w uchu ból tykotał.
Zajrzał Bartek do ucha rajcy, dmuchnął, chuchnął, zamamrotał:
 Na uchos strzykantos dobrze podmuchantos.
 Że co?  pyta rajca.
 To po łacinie  mówi Bartek z ważną miną. Wziął mały mieszek, w ucho rajcy dmuchnął, aż temu sto świeczek w oczach się pokazało, ucho ziołami obłożył, chustą je przewiązał i powiada:
 Nowiu trza unikać, na lewym boku spać i ziołami, co wam z apteki doktorskiej dam, ucho okładać.
 A pomoże?  pyta rajca.
 Pomoże  nadął się Bartek dumnie.
 Piękne dzięki, doktorze. A co się za poradę należy?
 Za poradę  talara. A za zioła, co wam je z apteki doktorskiej wydam  takoż talara.
Zapłacił Bartkowi rajca dwa talary i postękując wyszedł. Przyszła potem burmistrzowa ciotka, na smutek, wzdychanie, serca trzepotanie się uskarżając.
 Unikajcie, pani, ludzi, co wam się przeciwiają  rzecze Bartek i oko przymruża. Wiedział bowiem, co w mieście głośne było, że burmistrzowa ciotka z całym domem siostrzeńca koty drze.
Klasnęła w ręce stara pannica. Spodobała jej się ta rada.
 A to trzeba by mi z miasta wyjechać!
 Wyjedzcie, pani, a im rychlej, tym lepiej. Na wieś. Chodzcie tam po gaikach o wschodzie a zachodzie. Kwiatki wąchajcie. Ptaszków słuchajcie. A tu wam ziółka dam. Flores na humores.
 Flores?
 Na humores. Przednie.
Podszedł Bartek do doktorskiej apteki, wyjął ciemierzycy garść, gorczycy garść, pieprzu dobrą szczyptę dołożył.
 No  myśli.  Jak się wykicha, wigor do awantur zgubi". I pięknie jej te specyfiki upakował.
 Mam to parzyć? Pić?  pyta burmistrzowa ciotka.
22
Baśń polska
 Wąchajcie to jeno, pani. Pomoże.
Podziękowała pannica Bartkowi, który się do niej pięknie uśmiechnął, i złoty talar mu dała.
Przyszła też wiejska kobiecina, która na krakowski targ przyjechała. Febra jakoś nią trzęsie. Przepisał jej Bartek zioła na poty. Chce się kobiecina wypłacić, lecz Bartek spojrzał na nią i głową potrząsnął. Zdała mu się uboga, drobna i stara, właśnie jak własna matka. Ale babina nie chciała łaski doktorskiej. Dała mu więc gęś. Co było robić? Wziął Bartek gęś, upiekł ją i zjadł na obiad.
Tak to leczył Bartek, wiedzę Medikusa stosując, a własnym dowcipem ją krasząc. Odwiedzało go też chorych co niemiara. Kwękających, kaszlących, spuchniętych, przygiętych. Zebrał więc Bartek talarów skrzynkę i pięknie się upasł na znoszonych przez chorych ze wsi kurach, kaczkach, kiełbasach.
Po dwu tygodniach powrócił doktor, swego chorego z zimnych gęsich humorów wyleczywszy.
 No, jak ci się wiodło, Bartek?  pyta.  Chyba dobrze, boś potłuściał zdrowo.
A Bartek pokazuje mu skrzynkę talarów i o swym leczeniu opowiada.
 Ha, kiedy tak  rzecze wysłuchawszy go Medikus  musim się rozstać. Bo na dwóch doktorów miejsca tu nie ma.
 Ano, cóż robić?  zgodził się Bartek.  Juzem się pięknie doktorowania wyuczył. Pójdę teraz w swoje strony. Teraz tam ludzi leczyć będę. Tych ze wsi i z miasta, i może z zamku. Bo jest opodal wsi zamek kasztelański o sześciu wieżycach. Bądzcie więc zdrowi, doktorze, a insi  niech wam na zdrowie chorują.
 Nawzajem, Bartku. Bądz zdrów.
Poszedł Bartek z Krakowa. Talary w tłumok wpakował, chleba, słoniny, kiełbas na drogę zabrał. Idzie. Wyszedł z bramy miejskiej, obejrzał się za siebie.
Słońce stało nad Krakowem złocąc jego wieżyce i dachy. Korona na wysokiej wieży skrzyła jak złocisty otok. Wtedy posłyszał głos hejnału i zdawało mu się, że ostatni urwany dzwięk tknął go prosto w serce. Zabolało.
23
-
O BARTKU DOKTORZE
Obejrzał się Bartek na miasto raz jeszcze i westchnął. Po czym szybko odszedł drogą wiodącą ku rodzinnym stronom.
Szedł dzień cały, wieczorem doszedł do szerokiego rozlewu i jął stąpać pomaleńku, bo choć znał zdradny moczar, iść tędy o zmroku było niebezpiecznie. Ciemne mgły snuły się nad grzęzawiskiem, nad trzciny dzwignął się pomaluśku rumiany księżyc.
Bartek szedł rudą smugą blasku. Nagle przystanął. Za kępą drzew bieliło się coś niby postać kobiety w chuście. Wraz dobiegło stamtąd zawodzenie:
 Oj, żeby mnie kto przeniósł przez to bajorko... Słucha Bartek. Serce mu drgnęło. Myśli:
 Przeniosę tę babinę przez mokradła. Wywdzięczy się czy nie  wszystko jedno. Przeniosę".
Podszedł do skulonej za wierzbą postaci i powiada:
 No, matka. Przeniosę was.
I przychyliwszy się do niej, wziął ją na plecy. Lekka była, a tak chuda, że gdy ją niósł, zdawało mu się, że słyszy klekotanie jej kości.
 Piękne dzięki  odezwie się kobiecina.  Piękne dzięki, chłopaku. A jak ty się zowiesz?
 Bartek.
 Więc dzięki, Bartku. Suchą nogą przez trzęsawisko się przeprawię. He... he... Wielcem rada. Tedy sobie pośpiewam.
To rzekłszy poprawiła się na Bartkowych plecach i zawodzącym głosikiem śpiewać zaczęła:
Każdy o mnie niech pamięta,
I grabiowie, i książęta,
Rzemieślniki, pany, kupcy,
Wszyscy mędrcy, wszyscy głupcy...
Bo i cesarzy i władyka
Z mocą moją się spotyka*
 Takaś ty mocna, kobieto?  zaśmiał się Bartek.
 Mocnam!  odburknie kobiecina i na plecach Bartkowych się mości, znów swą zawodzącą piosenkę pośpiewując:
24
I2HH -

O BARTKU DOKTORZE
Bo i cesarz, i władyka Z mocą moją się spotyka.
Echo niosło ten pośpiew po rozlewie i słychać było tylko głos starej. Umilkły wreszcie inne: szelest liści i wody, szurpotanie trzcin na wietrze.
Księżyc wzniósł się nad trzęsawiskiem, a jego światło zdało się Bartkowi martwe jak blask stali. Chłód go przejął i dreszcz przebiegł po grzbiecie.
 Nie drzyj, nie lękaj się, chłopaku  rzecze kobiecina.  Oddałeś mi przysługę, jać wdzięczna być umiem. Wieszże, kogo przez zalew niesiesz?
 Nie...  wybąkał Bartek, choć nagle zabłysła mu w głowie dziwaczna na pytanie kobiety odpowiedz.
 No, mój ty chłopaku, co tu dużo gadać: śmierć jestem. Toć nie ma się czego wstydzić. Śmierć. A ty kto?
 Ja  doktor.
 O! Tośmy się zeszli! Dobrze się składa. Posłuchaj! Aatwo mi będzie wywdzięczyć ci się za przysługę. Gdy przyjdziesz do chorego obłożnie, obaczysz mnie zawsze. Jeśli będę w nogach łóżka stać, lecz chorego, jak tam umiesz. Bo tak czy owak  wyzdrowieje. Jeśli jednak w głowach będę stała, nie waż się go leczyć. Bo tak czy owak  ja go zabiorę. Tak się zmawiamy. Zgoda?
 Zgoda  mówi Bartek.
 Jeślibyś jednak umowy nie dotrzymał i chciał tych chorych, co do mnie należą, leczyć, to choćbyś chorego z moich rąk nawet i wydarł, sam to życiem przypłacisz. Zgoda?
 Zgoda  rzecze Bartek.  Czemu nie?
I nagle znów dreszcz mu po plecach przeleciał.
 Czemuś się, chłopie, zatrząsł jak osika?  pyta śmierć.  Ciężko ci mnie nieść? Ale toć i koniec mokradła. Bywaj zdrów!
I nim się Bartek obejrzał, zeskoczyła mu z pleców, kośćmi zaklekotała i znikła.
Bartek wstrząsnął się. Lecz że nie był strachliwy, więc skrzepił się w sobie i ruszył dalej, myśląc:  Cóż to? Czy mi się co złego
26
Baśń polska
przydarzyło? Gdzie zaś! Nie ma na świecie drugiego doktora, co by ze śmiercią był w zmowie. Teraz mi się dopiero sypną talary! Teraz dopiero będziemy się dobrze mieli, ja i moja matka stara".
I prawda: wrócił Bartek do swojej wsi i zaraz z całej okolicy jęli doń chorzy ciągnąć, wozy, powózki, pojazdy, karoce po niego słać.
Doktor był z niego nad doktory. Gdy tylko do izby wszedł, zaraz mówił, czy chory umrze, czy wyzdrowieje. Nigdy się nie omylił. A o kim rzekł, że zdrowy będzie, nie zdarzyło się nigdy, by go nie wyleczył.
Nic dziwnego, że takiemu doktorowi sypały się do szkatuły złote talary. Żył tedy wielce dostatnio. On i matka jego.
Pobudowali sobie nowy szeroki dom z modrzewia, gontem kryty. Koło domu zasadzili ogród cienisty, piękny warzywnik i sad. Pobudowali oborę, stajnię, stodołę, chlewy. Wszystkiego dobra mieli w bród. Wszelako stare matczysko dopytywało się nieraz:
 Jak ty, synisko moje, leczysz? Całkiem po głupiemu. Ni tak, ni siak. To samo ziele dajesz na zamróz, na gorączkę  to samo. Ej, coś mi się zda, Bartuniu, żeś tego doktorowania ledwo liznął i rzecz jeno sprytem gonisz. A to długo trwać nie może. Skończą się dobre czasy!
Lecz Bartek śmiał się:
 Nie trapcie się, matko! Prędko zostałem doktorem, prędko do majątku doszedłem. Cieszcie się z tego.
 Otóż w tym rzecz, że to wszystko za prędko. Nazbyt krewki jesteś, synu. I od trudu wykpić się wolisz, niż się z nim zmierzyć. Tedy się o ciebie lękam.
 Nie lękajcie się, matulu. Bogatym i sławny!
Prawda, sławny był Bartek na całą okolicę. Nie zdziwił się więc, gdy któregoś majowego wieczoru zajechał piękny pojazd i wysiadł z niego wysłannik kasztelana, prosząc, by doktor co tchu na zamek z nim jechał. Zachorowała bowiem kasztelanka.
 Córka kasztelana?  zapytała Bartkowa matka widząc, że się syn koło odjazdu krząta.  Córka? Ta pannica, co jej żadna prządka dość pięknie płótna nie utka? Żadna krawczyni krojem sukni nie dogodzi? Et!
27
O BARTKU DOKTORZE
 Taka ona czy inna, jechać muszę, gdy kasztelan wzywa. Bywaj zdrowa, matko!
Pożegnał Bartek matkę staruszkę i do pięknego pojazdu skoczył.
Zagrzmiały kopyta końskie, ruszyły rumaki spod domu modrzewiowego do kasztelanii.
Wieczór już był i majowe słowiki kląskały w bzach i głogach. Rączo gnały bystre konie i wnet stanęły na dziedzińcu kasztelańskiego zamczyska.
Wybiegli pachołkowie, drzwi pojazdu otwierają, doktora Bartka do chorej kasztelanki prowadzą.
Wchodzi Bartek do paradnej komnaty. Spoczywa w niej na łożu rzezbionym bledziuchna dziewczyna. Ledwo tchnie. Któż by uwierzył, że te pobladłe usta wykrzykiwały krzywdzące stare prządki słowa? Któż by uwierzył, że te drobne, bezsilne ręce zaciskał w pięści gniew?
Żal się zrobiło Bartkowi tej bledziuchnej dziewczyny, zbliżył się do niej  i zadrżał. W głowach rzezbionego łoża stała śmierć.
Tymczasem podszedł do niego okazały kasztelan, kasztelanowa, krewni i o zdrowie panny się dopytują.
 Ostawcie mnie z chorą samego!  rzecze Bartek.  Wnet się do doktorowania wezmę.
Wyszli rodzice panny na palcach, wyszli za nimi krewni obziera-jąc się ciekawie na sławnego doktora. A Bartek do śmierci krewko rzecze:
 Ejże, moja jasnokoścista pani! Ustąp mi raz! Chcę, by ta dziewczyna żyła.
Śmierć wzruszyła ramionami.
 Chyba ci się język poplątał, chłopie! Jak do mnie mówisz! Pomniszże naszą umowę? Stoi czy nie?
 Pofolgujcie ino raz, Kostuchna, Kostusieńka...
 Ej, Bartku, Barteczku! Ani mi w głowie! I dlaczego miałabym ci tym razem ustąpić? Dlaczego? Dla tej małowartej dziewczyniny? Cóż to? Urok na ciebie rzuciła?
 Czy ja wiem? Bledziusieńka, drobniusieńka. Odstąpcie mi ją, Kostuchna! Stańcie w nogach łóżka. Będę tę pannę leczył.
28
Baśń polska
 Tak ty umiesz leczyć, jak umowy dotrzymywać. Chybkiś, a myśli w tobie mało. Wiatr ci w głowie śwista.
 Stańcie w nogach łóżka.
 Nie stanę.
 Stańcie!
 Chybaś do reszty rozum postradał! Gdybym to uczyniła, nie ta panna, ale ty sam wpadłbyś w moje ręce.
 Dajcie nam obojgu żyć, Kostuchna!
 Znów się chcesz wymigać. Ale ja nie ustąpię. Ani ani!
 Kostusieńko!
 Nie!
 E!  krzyknie Bartek.  Kiedy wy mi tak, to i ja wam tak! I chwyciwszy w mocne ręce rzezbione łóżko, obróci nim: raz 
 dwa! Ani się obejrzała śmierć, a stoi w nogach łóżka.
 No, no!  kiwnęła głową.  Ale cię poniosło, krewki chłopie! Przecie z moim słowem igrać nie wolno. Jakeśmy się umówili, tak będzie. Wnet się zobaczym, i to na wieki wieków. Bywaj, impetny kawalerze!
I rozwarłszy chude ramiona, na których rozpostarła się jej biała chusta, uleciała śmierć przez okno kasztelańskiego zamku.
Spojrzał Bartek na kasztelanównę. Na jej twarzyczkę powrócił rumieniec, usta uśmiechnęły się psotnie. Otwarła oczy ciemne, bystre jak ślepia sroki, siadła na łóżku, w ręce klaśnie i wrzaśnie piskliwie:
 Lepiej mi! Ejże tam, Bogusia! Kachna! Rzepka! Dawać wie^ czerzę! Ale bułka świeża musi być, a mleko ani za zimne, ani za letnie, ani za gorące. Bogusia! Rzepka! Kasia! Prędzej, bo was za uszy wytargam! Już!  Nagle ujrzała Bartka.  Ktoście?
 Doktor.
 Nie potrzeba mi doktora! Ozdrowiałam! Wynoście się stąd teraz! Tatuśko wam, co trzeba, zapłaci!
I odwróciła się od Bartka główką.
Ścisnęło się serce Bartkowe. Ni to żalem, ni to goryczą, ni to zachwytem. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze wykrzykiwane krzepkim głosikiem słówka, ostre jak cięcia ekonomskiego bicza.
29
O BARTKU DOKTORZE
Spojrzał ostatni raz na pannę i wyszedł.
W drzwiach natknął się na biegnące zastrachane dworki. Spieszyły, aż im brakło tchu, bo ostry głosik odezwał się znowu:
 Kachna! Bogusia! Prędzej! Bo jak was trzepnę!
Za dziewczętami biegł zdyszany kasztelan i wpadłszy na Bartka, chwycił go za ramiona, radośnie wykrzykując:
 Zdrowa moja córuś, zdrowa! Już i po swojemu gada, filutka! Dzięki wam, doktorze!
I odpiąwszy od pasa złotem dzwoniącą sakwę, w garść ją Bartkowi wpycha.
Lecz Bartkowi wydało się dziś to złoto czymś jeno na kształt blaszki połyskliwej. Odsunął sakwę pańską.
 Dzięki wam, panie kasztelanie  odpowiada.  Ale inne tu obrachunki za waszej córki zdrowie.
 A ile? Ile?  pyta niecierpliwie kasztelan.
 Jutro się policzym. Teraz mi do domu spieszno.
 Niechaj więc będzie jutro. Do zobaczenia, doktorze.
 Żegnaj, panie kasztelanie.
Kasztelan złożył dłonie przy ustach i na cały zamek huknął:
 Ej tam! Pachołki! Podprowadzcie pojazd doktora!
Wyszedł Bartek na zamkowy dziedziniec, a tu konie rżą, kopytami o ziemię niecierpliwie biją. Dwanaście tych koni  same najpiękniejsze siwki do szczerozłotej karety wprzęgnięte.
Zna), doktorze, kasztelana! Oto dzisiaj jest ci dana Szczerozłota ta kolaska I te konie  piękne czarty! Znajże kasztelańską łaskę, Choć tyś tylko doktor Bartek!
Lecz doktora nie zdawał się radować ten dar wspaniały. Milcząc rzucił się na miękkie wyściełanie karocy i ręką na woznicę skinąwszy, do domu wiezć się kazał.
Toczyła się karoca wiejską drogą, a Bartek myślał. Myślał, że dotąd wiodło mu się jeno dla sprytu jego a filuterii.
30
Baśń polska
Lecz krucha to była podpora. I patrzcież: pękła. Filuteria dziewczyny mocniejsza była snadz od niego, gdy go, choć w chorobie osłabła, zwyciężyła.
 Zdrowa filutka...  powtórzył Bartek słowa kasztelana i uśmiechnął się gorzko.  Nigdym sobą władać nie umiał  westchnął i wpatrzył się w leżący w mroku świat.
Karoca mknęła drogą obok drzew i krzewów w majowych kwiatach. Ozwała się w nich jak hejnał ptasi strzelista nuta słowiczego śpiewu. I umilkła niby nie dokończone zapytanie.
 Nie tak trzeba było żyć  pomyślał Bartek.  Nie tak. Zbłądziłem. Ha, trudno. Raz kozie śmierć!"
Rączo wbiegło dwanaście siwków na nizinną drogę koło zalewu. Srebrzył się on pięknie, bo księżyc już był wstał. Mgły snuły się nad wilgotnymi trawami, z błot śpiewnie rechotały żaby.
Nagle zza wierzb ozwała się piskliwa jak brzęczenie komarów
piosenka:
.
Coś tam w lesie huknęło,
Coś tam w lesie stuknęło,
A to komar z dębu spadł,
Złamał sobie w krzyżu gnat.
Miał on pogrzeb niemały, Wszystkie muchy płakały I śpiewały rekwije:  Już nasz komar nie żyje!
 Iii...  zapiskoliły komary nad rozlewem niby wtór.
 Oho!  mruknął Bartek.'  Jest ci tu gdzieś Kostucha blisko!
Ledwo to rzekł, dwanaście koni wryło się kopytami w mokrą ziemię i jęło uszami strzyc i rżeć.
 Czekajcież  rzecze Bartek do woznicy.
Wysiadł z karocy i po mrocznym mokradle się rozgląda. Za łozami mignęło mu coś niby płachetka biała.
 Ano jest  pomyślał Bartek.  Trzeba iść na jej spotkanie".
31
O BARTKU DOKTORZE
I odszedł od karocy w mokre łąki.
Chmurka komarów kołowała nad nim, brzęcząc:
 I-dziesz? Iii-dziesz?
Bartek machnął pięścią w kołujące nad nim stadko.
 Idę. Innej rady nie ma. Jeśli do Kostuchy nie pójdę, przyjdzie ona do mnie.
Już i zbliżył się do łóz. Wystąpiła zza nich śmierć i powiada:
 Pięknie to, że się z naszej umowy nie wykpiwasz. Chodzże ze mną.
Poszedł Bartek. Szli rozlewem długo, wreszcie stanęli przed wielką jamą, nad którą chwiał się płomień błędnego ognika.
 Chodz ze mną do tej jamy, Bartek  rzecze śmierć.  To moja chałupa.
Weszli do niej oboje.
Patrzy Bartek: na ścianach jamy, pajęczyną osnutych, przytwierdzone są police szerokie, a na nich goreją świecące płomyki.
Jedne palą się równiuchno, jasne i strzeliste, inne ścielą się skwiercząc, inne całkiem przygasają.
 Co to za światełka?  pyta Bartek.
 To światła ludzkich żywotów  odrzecze śmierć.  Te jasno płonące palić się będą długo jeszcze. Inne, spójrz, już gasną.
 A które to światło życia kasztelańskiej córki?  pyta Bartek.
 To  wskaże mu śmierć jasno płonący, trzaskający wesoło, jakby zalotny płomyczek.
 A moje?
 Ano, siła twojego płomyka snadz w ten pański przeszła, bo  spójrz!
I ukazała śmierć Bartkowi płomyczek, który już gasł.
 Ano, tedy się śmierci nie wykpiłem!  zawołał Bartek i u nóg Kostuchy padł.
 Szczwany był chłopak, ale myśleć ni pracować mu się nie chciało  westchnęła śmierć.  Ot, skończyła się moja spółka z Bartkiem doktorem.
Tak to kończą się dzieje Bartka. A działo się to, co się naprawdę działo, lat temu pięćset i jeszcze sto.
32
Baśń polska
Dziś już, wiecie, inaczej jest z doktorami i trzeba by inaczej baśń o doktorze  chłopaku ze wsi i o płomykach żywota ułożyć.
Ale niechajze stara baśń zostanie tam, w przeszłości, żartem i strachami sędziwych prządek ozdobiona, a dziś jeszcze w opowieści chłopskiej znana. Jeśli zaś chcecie z ust ludzkich ją posłyszeć, jedzcie do Stanisławowie nad rzekę Rabę.
Tam ją znają.



Bolesław M. Długoszewski
O niefortunnym diable
(Baśń polska)
Ilustrował: Antoni Boratyński
Był sobie kiedyś wielce pomysłowy król. Wzniósł on na dwóch sąsiadujących z sobą górach bardzo obronne zamki i obsadził je nieliczną załogą. Kiedy znawcy spraw wojennych zwrócili mu uwagę, że żadna z tych załóg, ze względu na swoją liczebność, nie potrafi obronić powierzonego jej zamku i że należałoby je wzmocnić  król, pomyślawszy dobrych kilka godzin, postanowił połączyć obie góry mostem, dzięki czemu załogi zamków mogłyby w razie potrzeby wspomagać się wzajemnie.
Wszakże łatwiej było królowi wpaść na ów prosty, lecz mądry pomysł, niż znalezć kogoś, kto by się podjął budowy takiego mostu. Albowiem wszyscy architekci i budowniczowie, nie tylko krajowi, ale i zagraniczni, orzekli jednogłośnie, że połączenie tak wysokich i stromych gór jakimkolwiek mostem przewyższa ich możliwości. Ale król ani myślał odstąpić od powziętego zamiaru. Obwieścił na wszystkie strony świata, że kto zbuduje upragniony przez niego most, ten otrzyma tyle złota, ile sam waży.
Po tym obwieszczeniu zgłosił się do króla jakiś młody, początkujący murator i podjął się budowy mostu pod warunkiem, że otrzyma niewielką zaliczkę na zakupienie budulca i najęcie robotników. Do tak trudnej roboty zmusiła go bieda i ciężka choroba ukochanej matki.
 Da mi król zaliczkę, to zwołam lekarzy, żeby wyleczyli mi matkę, a co będzie dalej, zobaczymy"  myślał sobie idąc do króla.
34
-
Baśń polska
Jakże się więc ucieszył, gdy król przystał na jego warunki i kazał mu wypłacić na poczet przyszłych zasług caluśkie sto dukatów. Nawet ostrzeżenie króla, że straci głowę, jeśli nie wybuduje mostu, nie zmąciło jego radości. Pełen otuchy i wiary w lepszą przyszłość powierzył matkę opiece najznakomitszych lekarzy, potem, nabywszy sporą ilość drewna i żelaza, najął robotników i zabrał się do budowania mostu.
Pracuje przy nim na równi z robotnikami jeden tydzień, potem drugi i trzeci, a robota nie rusza się z miejsca ani na krok. Martwi się tym biedny murator, bo martwi, ale wciąż nie traci nadziei, że może jakoś zbuduje ten most. Dopiero wtedy upadł na duchu, gdy któregoś dnia robotnicy oświadczyli mu, że porzucają pracę. Przekonali się bowiem, że próżno tracą czas na robotę, której by nawet sam diabeł nie potrafił wykonać. Próbował nieborak namawiać ich, żeby nie zostawiali go samego, lecz nic nie wskórał.
Po odejściu robotników usiadł biedaczysko na kupie desek i jął głośno użalać się nad swoją dolą, pojękując:
 Oj, utnie mi król głowę, utnie, jeśli nie zbuduję mostu. A że nie zbuduję go, to pewne. Zaiste prawdę rzekli robotnicy, że nie tylko ja, ale nawet diabeł nie potrafi go zbudować!
Biadając tak, usłyszał za sobą czyjeś kroki. Obejrzawszy się, zobaczył kuso ubranego franta, który wkrótce przemówił do niego tymi słowy:
 Słyszałem twoje narzekania i wiem, co cię czeka za niezbudo-wanie mostu. Żal mi twojej młodej głowy i chcę ci ją uratować.
 Dziękuję ci za życzliwość, miły człowiecze  odrzekł murator zgnębionym głosem.  Ale pozwól, iż cię zapytam, w jaki sposób chcesz uratować moją głowę?
 W bardzo prosty sposób: zbuduję ci most, jeśli mnie o to poprosisz  odrzekł przybysz uśmiechając się wesoło.
 No, to budujże go, przyjacielu, buduj!  krzyknął uradowany murator. Lecz po chwili zastanowienia zapytał:  Ale racz mi powiedzieć, czego żądasz ode mnie za taką przysługę?
 Nie żądam niczego. Za moją fatygę wezmę tylko sobie to żywe stworzenie, które przejdzie pierwsze po moście.
35
O NIEFORTUNNYM DIABLE
 A kto ty jesteś, czy ty aby nie diabeł?  zaniepokoił się murator.
 Zgadłeś, przyjacielu  odrzekł przybysz.  Muszę ci jednak zwrócić uwagę  prawił dalej  że ty i twoi robotnicy mylili się mówiąc, że tego mostu nie zbuduje nawet diabeł. Otóż ręczę ci słowem honoru, że ja zbuduję go, i to w bardzo krótkim czasie, o ile się oczywiście zgodzisz na moje skromne warunki.
 Cóż mam robić? Zgadzam się, zgadzam  rzekł murator podając diabłu rękę na znak, że przyjmuje jego warunki.
Diabeł  po zawarciu umowy z muratorem  kazał mu iść do domu, a sam zabrał się do roboty.
Pracował trzy dni i trzy noce, nie odpoczywając ani przez chwilę. Toteż rankiem czwartego dnia most był już całkiem gotowy do użytku. Przywołał tedy muratora i, pokazawszy mu swoje dzieło, rzekł wesoło:
 Jak widzisz, dotrzymałem słowa. Biegnij więc do króla i poproś go, aby przybył podziwiać twoją robotę.
Pospieszył murator do króla i oznajmiwszy mu o zbudowaniu mostu, zapytał, kiedy zechce go obejrzeć.
 Przybędę obejrzeć most jutro o świcie, a jeżeli będę z niego zadowolony, to tegoż dnia dostaniesz resztę należnego ci złota  odrzekł król, po czym kazał muratorowi nie oddalać się z pałacu, gdyż życzył sobie, aby mu towarzyszył w podróży i oględzinach mostu.
Jeszcze przed świtem następnego ranka stanął król z muratorem i gromadą dworzan na szczycie jednej z gór i oczami pełnymi podziwu patrzył na most łączący ją z drugą górą. Pochwalił muratora za piękną robotę i kazał skarbnikowi przygotować dla niego wór dukatów. Tymczasem diabeł, przybrawszy postać dworskiego sługi, kręcił się wśród otoczenia króla, a w pewnej chwili przemówił głośno:
 Nie przeczę, moi panowie, że most jest bardzo piękny, ale kto może zaręczyć za jego trwałość? Nie wsparty filarami, wisi w powietrzu i kto wie, czy nie zarwie się pod ciężarem człowieka nawet tak chudego i lekkiego jak murator, który go zbudował?
36
%
Baśń polska
Król, usłyszawszy podstępny głos diabła, zamyślił się głęboko, po czym zadecydował uroczyście:
 Uważamy za słuszne i pożyteczne, aby dla sprawdzenia wytrzymałości mostu pierwszy przeszedł po nim jego budowniczy. A więc, mości panie  zwrócił się do muratora  rozkazuję ci przejść przez ten most krokiem powolnym, ale mocnym!
Struchlał murator usłyszawszy rozkaz króla. Zrozumiał, że przegrał sprawę z kretesem. Zamiast spodziewanego bogactwa i sławy wpadnie żywy w ręce diabła. Przyznać się, że miał z nim spółkę, nie mógł, gdyż za konszachty z piekłem spalono by go na stosie.
Gdy król ponaglał go, murator, chcąc choć na kilkanaście godzin odroczyć rozstanie się z tym światem, poprosił króla, by próbę wytrzymałości mostu odłożyć do jutra.
 Spójrz, miłościwy panie  mówił  że farba na moście jeszcze nie wyschła. Jeśli teraz przejdę po nim, to upstrzę go śladami moich nóg i trzeba będzie je zamalować, a farby na to już nie mam.
 Słusznie mówisz  przyznał król i odroczył próbę do południa następnego dnia.
Diabeł nie bardzo był rad z tego, ale co miał robić. Położył się przy moście, aby przespać czas oczekiwania na ciało i duszę biednego muratora. Murator zaś powędrował do domu pożegnać się z matką i nielicznymi przyjaciółmi.
Jednak ani matce, ani przyjaciołom nie powiedział, co go jutro czeka. Oznajmił im tylko, że z polecenia króla udaje się w bardzo daleką i niebezpieczną podróż.
Dopiero gdy następnego ranka żegnał się z matką, wyznał jej, gdzie i po co idzie. Płakało biedne matczysko rzewnie, rozstając się z synem, płakał też murator wychodząc z domu.
Widziała to przechodząca obok ich chaty stara żebraczka i zatrzymawszy muratora zapytała go, czemu się smuci i płacze, skoro już jest bogaty i sławny.
 A diabli mi nadali takie bogactwo!  desperacko mruknął murator i chciał odejść od żebraczki.
Ale ona, wyczuwszy w jego głosie coś niedobrego, zaczęła nalegać, by jej powiedział przyczynę swego smutku i desperacji.
37
O NIEFORTUNNYM DIABLE
 Stara jestem i niejedno widziałam na świecie, więc może zaradzę biedzie, która, jak widzę, dokucza ci srodze.
 Nie mam już nic do stracenia, więc jej powiem, czemu się smucę, a nuż starucha pomoże mi umknąć z pazurów diabła?"  pomyślał murator i wyjawił żebraczce wszystko.
 Nie smuć się, mój miły  rzekła żebraczka wysłuchawszy go.  Dla mnie okpić diabła to bagatelna rzecz. Trudniej jest okpić anioła, ale w razie koniecznej potrzeby to i to potrafię.
 No, to radz, co mam robić, jeno prędko, bo już niedługo muszę być przy moście  prosił murator.
 A więc słuchaj. Gdy król każe ci wejść na most, ruszaj tam żwawo i ochoczo, a resztę to już ja załatwię. Po załatwieniu sprawy dasz mi parę dukatów i nowe trzewiki  zastrzegła się, po czym razem % muratorem podążyła na miejsce próby.
Przy moście zastali już tłum ludzi, gdyż prócz służby króla i jego dworzan przybyła tam załoga obu zamków. Żebraczka wmieszała się w ciżbę ludzką, a murator stanął o kilkanaście kroków przed mostem.
Niedługo przybył też i król jegomość. Przywoławszy muratora do siebie, zapytał, czy most nadaje się już do próby. Otrzymawszy odpowiedz, że farba na moście wyschła należycie, rozkazał mu przejść przez niego.
Gdy murator już miał wykonać rozkaz króla, żebraczka krzyknę-, ła wielkim głosem:
 Miłościwy królu, powstrzymaj się i racz posłuchać mojej rady!
Śmiałość żebraczki oburzyła wszystkich dworzan tak dalece, że omal jej nie obili. Wszakże król, chcąc popisać się dobrotliwością, dał znak dworzanom, by poniechali staruszki, a następnie spytał ją urągliwie:
 Jakąż to radą chcesz wesprzeć mnie, mościa dobrodziejko? Na to żebraczka, nie tracąc animuszu, przemówiła rezolutnie:
 Miłościwy panie, patrząc na tego chudziaka, który ma przejść most, obliczyłam, że nie waży nawet tyle, co dobra koza. Że most nie zarwie się pod nim, to bardziej niż pewne. Dlatego myślę, że
38

Baśń polska
byłoby lepiej, gdyby dla wypróbowania siły mostu przeszedł po nim ktoś bardziej zażywny, a zatem cięższy niż ten chudzina.
 Widzę, babko, że mimo wieku zachowałaś roztropność i jasność umysłu  pochwalił król żebraczkę i rzuciwszy jej dukata, krzyknął w stronę swych dworzan i urzędników:  Hej, mości panowie, niech no któryś z was, byleby tylko gruby i ciężki, przekroczy przez most!
Słowa króla ucieszyły tylko diabła, bo już był pewny, że poniesie do piekła nie chudzinę muratora, lecz jakiegoś brzuchatego wielmożę. Natomiast przerażeni dworzanie i urzędnicy królewscy jęli się kłócić między sobą i spierać, który z nich ze względu na tuszę i wagę powinien dostąpić zaszczytu spełnienia rozkazu króla. Żaden z nich nie miał pewności, czy most nie zarwie się pod nim, żadnemu więc nie spieszno było iść na możliwą śmierć.
Kłócą się dworzanie i popychają jeden drugiego, żeby szedł na most, a jednocześnie klną żebraczkę za jej pomysł i odgrażają się po cichu, że w razie czego potrafią się pomścić na niej. Ale przebiegła żebraczka wnet udobruchała ich, mówiąc do króla:
 Miłościwy panie, czy warto ryzykować życiem któregoś z tych tak oddanych ci ludzi? Co będzie, jeśli most załamie się pod ciężarem człowieka?
 A niechże cię, babo, wróble zdziobią!  zaklął król.  Tak pomąciłaś mi w głowie, że nie wiem, co mam teraz począć.
 Niepotrzebnie się frasujesz, miłościwy panie  rzekła żebraczka.  Każ wybrać z zamkowej chlewni dobrze upasioną świnię i popędzić ją na most. Jeśli ciężki tucznik przejdzie po nim bez szwanku, to człowiek tym bardziej.
 Dobrze mówi starucha, zaiste dobrze!  chórem poparli ją wszyscy dworzanie, radzi z takiego obrotu sprawy, i kłusem pobiegli do zamkowej chlewni po jak najtłustszą świnię. Przyprowadzili do króla najbardziej upasioną i ciężką, a gdy ten dał znak do rozpoczęcia próby, popędzili ją na most.
Świnia, snadz przeczuwając, kogo zobaczy po drugiej stronie, opierała się dworzanom i, jak mogła, tak unikała mostu. Głupio było dworzanom borykać się z nią na wzór świniopasów, przeto wdzięczni
39
O NIEFORTUNNYM DIABLE
byli żebraczce, gdy podjęła się wyręczyć ich z tego kłopotu. Żebracz-ka zaofiarowała się poganiać wieprza nawet przez cały most, oczywiście nie z chęci przysłużenia się dworzanom, tylko dlatego, żeby zobaczyć, jaką minę zrobi diabeł, gdy zamiast spodziewanego człowieka dostanie świnię.
I rzeczywiście nie żałowała poniesionego trudu. Bo cóż ten diabeł nie wyrabiał, gdy zobaczył, jaką zapłatę otrzyma za zbudowanie mostu!
A kiedy żebraczka, chcąc pognębić go jeszcze bardziej, rzekła przymilnie:  Nie martw się, kusy, będziesz miał z tej świnki niczego żoneczkę!  diabeł aż zawył z wielkiej wściekłości i wpadł w taką furię, że jął tarzać się po moście. Opamiętawszy się trochę, zaczął wygrażać żebraczce, że rozprawi się z nią w piekle.
 A jużci, czekaj tatka latka!  odrzekła mu drwiąco.  Nie zobaczysz mnie w piekle, bo cóż bym tam robiła? Czym bym tam zgrzytała, skoro nie mam ani jednego zęba?
Zarechotała przy tym tak szerokim śmiechem, że mógł dokładnie zlustrować jej bezzębną gębę.
Oto w jaki sposób przebiegła żebraczka pognębiła diabła, a muratora uratowała od zguby. Dostała od muratora obiecane dukaty oraz trzewiki. Przeto zadowolona z siebie i ludzi powędrowała na odpust do sąsiedniej parafii. Murator zaś z worem dukatów wrócił do domu i wesoło opowiedział matce, jak żebraczka okpiła diabła.
Niefortunny diabeł, nim ruszył do piekła, błąkał się przez kilka dni po różnych pustkowiach, obmyślając sposób wytłumaczenia się przed Belzebubem z poniesionej porażki. Żeby łacniej go przebłagać, postanowił skusić do grzechu biednego garncarza, którego zauważył przechodząc obok jakiejś wsi.
Garncarz wybierał się na jarmark i ładował do olbrzymiego kosza swój kruchy towar. Pożegnawszy żonę i kilkoro dzieci, wyszedł na drogę wiodącą do miasta. Diabeł wyprzedził go znacznie, a potem przyjąwszy postać świeżo ściętego pnia siadł o krok od drogi i czyhał na garncarza, licząc na to, że ten, zmęczony dzwiganiem ciężkiego kosza, zechce odpocząć.
40
O NIEFORTUNNYM DIABLE
Przewidywania diabła spełniły się, ale tylko częściowo. Istotnie, garncarz, ujrzawszy dość wysoki i szeroki pień, ucieszył się bardzo.
 Oprę na tym pniu kosz, a odpocząwszy nieco, pójdę dalej  medytował głośno.
 Będziesz ty zaraz kląć i złorzeczyć co niemiara!"  radował się diabeł, gdy garncarz stawiał na nim kosz ze swoimi wyrobami.
I oto za parę chwil zdradziecki pień rozpadł się na drobne szczątki, zaś stojący na nim kosz upadł na ziemię. Zapłakał biedny garncarz, patrząc na potłuczone miski, dzbanki, kubki i talerze. Spodziewał się, że po sprzedaniu ich będzie miał za co kupić trochę kaszy i mąki dla dzieci, a tu masz, wróci do domu z próżnymi rękami.
Ktoś inny, będąc na jego miejscu, na pewno zakląłby siarczyście. Ale garncarz należał do tych rzadkich ludzi, którzy nigdy nie klną i strzegą się wszelkich plugawych słów. Jeśli się czymś zgniewał lub zdenerwował, miał zwyczaj mawiać:
 A niechże cię Bóg ma w swojej opiece!
Zatem i w tym wypadku, odchodząc od pnia z pustym koszem, powtórzył kilkakrotnie swoje ulubione powiedzonko i powędrował do domu. Szkoda, że nie widział, jaką minę miał diabeł, gdy usłyszał jego słowa. Nie wróciłoby mu to poniesionej straty, ale miałby przynajmniej uciechę patrząc, jak diabeł w wielkiej złości smaga się po łbie własnym ogonem.
Nim garncarz wrócił do swojej chaty, niefortunny diabeł był już przed bramą piekła. Zamierzał niepostrzeżenie wemknąć się do środka, by przycupnąwszy w jakimś kąciku przeczekać pierwszy gniew Belzebuba. Cóż, kiedy jego najbliżsi koledzy odpędzili go od bram piekła, mówiąc mu:
 Umykaj stąd, durniu, gdzie cię oczy poniosą, i nie wracaj, póki nie dokonasz czynu, który by oczyścił twój splamiony honor. I pamiętaj, że przede wszystkim musisz temu garncarzowi stokrotnie odwdzięczyć się za przyczynioną mu szkodę.
Powlókł się więc diabeł, popłakując, do wsi, w której mieszkał garncarz. Zapukawszy do jego chaty, poprosił o nocleg.
Dał mu garncarz wiązkę na posłanie i przeprosił, że nie może go niczym posilić.
42
Baśń polska
 Sam od rana nic nie jadłem, żona i dzieci też głodują  usprawiedliwiał się.  W drodze potłukły mi się wszystkie naczynia, które miałem na sprzedaż, i nie przyniosłem z jarmarku ani grosza.
Diabeł, położywszy się spać, zaczął rozmyślać, czym zapłacić garncarzowi za wyrządzoną mu szkodę. Pieniędzy miał przy sobie dość sporo, ale że był bardzo skąpy, przeto wolał się ich nie pozbywać. Postanowił tedy, że popracuje u garncarza i tym się z nim skwituje.
Tak więc, kiedy garncarz skoro świt zabrał się do lepienia nowych naczyń, diabeł mu oznajmił, że zna się na garncarstwie i chętnie zostanie jego pomocnikiem.
 Zapłacisz mi dopiero po robocie i po sprzedaniu tego, co ulepię  prawił zachęcająco.
 No, to pokaż, co umiesz, i niech cię Bóg ma w swojej opiece  wesoło odrzekł mu garncarz przystając na propozycję diabła.
Diabła aż ciarki przeszły, gdy ponownie usłyszał tak niemiłe mu życzenie, wszakże zagryzł tylko wargi z wielkiej odrazy i nie zwlekając wziął się do roboty. Robił zaś tak szybko i sprawnie, że do wieczora wyrobił cały zapas gliny, jaką garncarz miał na swoim podwórzu.
 Człowieku, przecież ty masz złote ręce!  zachwycał się garncarz.
 Jutro zrobię jeszcze więcej, jeśli dostarczycie mi gliny  zapewniał diabeł.
 No, to musimy rano nakopać i nanosić tyle gliny, żeby starczyło nam jej choć na tydzień, bo wcześniej nie puszczę od siebie takiego zucha, jak ty  twierdził rozradowany garncarz.
Następnego dnia poprosił diabła, żeby mu pomógł kopać glinę, a znosić na podwórze będzie on już razem z żoną i dzieciakami. Jednakże nie tylko z całą rodziną, ale nawet z przywołanymi do pomocy sąsiadami nie zdołał garncarz przez cały dzień znieść do domu tej gliny, którą diabeł nakopał w ciągu kilku godzin.
 Starczy mi już chyba na cały rok  weselił się garncarz. Diabeł też nabrał nieco lepszego humoru, bo wybierał glinę
ze wzgórza, na którym stała karczma. A że wybrał jej bardzo dużo,
O NIEFORTUNNYM DIABLE
przeto podkopana część wzgórza oberwała się i razem z karczmą runęła w dół. Diabeł cieszył się z tego, ponieważ karczmarz, wyszedłszy cało z tej przygody, klął wszystkich i wszystko tak paskudnie, że poczciwi ludzie zatykali uszy, by nie słyszeć, jak on pomstuje. Zapisywał więc jego grzechy na swoje dobro, tym bardziej iż przewidywał, że karczmarz, aby odbudować karczmę, potrzebne do tego drzewo na pewno ukradnie w cudzym lesie.
Skwitowawszy się już z garncarzem robocizną i pobudziwszy karczmarza do grzechu, ruszył diabeł do piekła, przekonany, że przyjmą go tam bez większych wstrętów. Ale już po drodze dowiedział się od innego diabła, który tylko co wyszedł z piekła na robotę, że Belzebub obiecał wyłoić mu skórę własną ręką za nowe głupstwo, jakie palnął przyczyniając się do zrujnowania karczmy.
 Jak to?  zdziwił się niefortunny diabeł.  Przecież karczmarz naklął się tyle, że nawet dziesięciu ludzi tak by nie potrafiło. A oprócz tego zachęciłem go do kradzieży cudzego drzewa.
 Ach, ty niepoprawny głupcze!  ofuknął go mądrzejszy kolega.  Czyż nie wiesz, że każdy karczmarz, bez względu na to, czy klnie, czy nie klnie, kradnie czy nie kradnie, modli się czy złorzeczy, już przez to samo, że rozpija ludzi, należy do nas? Nie żadna więc zasługa, żeś go pobudził do kilkudziesięciu nowych klątw i dodatkowej kradzieży. A pomyśl, ile ludzi nie będzie piło gorzałki, a zatem mniej grzeszyło, póki on nie zbuduje nowej karczmy!
 Cóż więc mam uczynić, żeby uniknąć niełaski naszego władcy?  jęknął niefortunny diabeł.
 Ha, musisz zrobić coś niezwykle korzystnego dla nas, ale co, to już nie moja w tym głowa  odrzekł mu kolega i pognał w swoją stronę.
Zaszył się pechowy diabeł w niedostępnych dla nikogo błotach. Przez trzy dni i trzy noce rozmyślał nad tym, co usłyszał od kolegi, i wysilał mózgownicę, obmyślając taki czyn, który by zmazał jego poprzednie przewinienia i przywrócił mu dobrą opinię.
Nie wymyśliwszy nic mądrego  postanowił zdać się na los. Poszedł więc między ludzi i pilnie wypatrywał kogoś, kogo by mógł wykorzystać dla swych niecnych celów.
44

Baśń polska
Zatrzymawszy się dłużej w jakiejś wsi, wziął na oko bardzo biednego parobczaka, który z braku innego zajęcia pasał gromadzkie bydło. Był to młodzian niezwykle urodziwy, ale o bardzo smutnym obliczu. Nic zresztą dziwnego, że brakło mu wesołości. Był sierotą, nie miał ani skraweczka ziemi, ani choć byle jakiej chaty, a o jego przyodziewku szkoda mówić. Jeśli miał jaką robotę, to żył półgłodny. A jak nie miał, to głodował okrutnie i nikt się tym nie wzruszał. Diabeł, obserwując go, przyszedł do przekonania, że takiego pokrzywdzonego przez los i ludzi biedaka uda mu się namówić do złego. Raz podszepnął mu, żeby podpalił chałupę gospodarza, który oberwał mu połowę przyobiecanego zarobku, to znów namawiał, żeby zabił parobków, którzy odpędzili go od okna, gdy chciał popatrzeć na ich zabawę. Ale daremnie go kusił. Biedak nie słuchał diabelskich podszeptów. Pocieszał się i uspokajał bardzo dziwacznie, bo grą na skrzypkach własnej roboty.
Mizerne to były skrzypki, ale w ręku tego biedaka wydawały tak cudne tony, że można było upoić się nimi do bezpamięci. Rzadko kto z ludzi słyszał jego grę, bo krył się z nią w polu i grał tylko dla siebie. A jeśli już kto usłyszał jego muzykę, to nie miał z niej pociechy, bo biedak grał tak smutnie, jak smutne było jego życie.
Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że doznał on za jednym razem tyle bólu, goryczy i udręki, ile nie doznał dotychczas w ciągu całego życia. Zakochał się po uszy w córce bogatego gospodarza. Dziewczyna tajnie mu sprzyjała, gdyż był urodziwy i niegłupi. Widywali się rzadko i tylko ukradkiem. On zaś dniem i nocą marzył, żeby być z nią nierozłącznie, gdyż kochał ją całym sercem i duszą.
Widać ta wielka miłość zaślepiła go, bo poszedł jednego ranka do ojca swej ukochanej i poprosił o jej rękę.
Co odpowiedział mu bogacz, łatwo się domyślić. Nazwał go żebrakiem, łachmaniarzem i wyrzucił za drzwi.
 Nie dla psa kiełbasa, śmierdzący dziadzie! Nie waż się nawet myśleć o mojej córce! Wydam ją za syna starego Błażeja. Głupi to chłopak, bo głupi, ale pieniądze mierzy kwartami.
Kiedy zaś sponiewierany biedak był już za wrotami, krzyknął jeszcze szyderczo:
45
O NIEFORTUNNYM DIABLE
 Gdybyś, nędzarzu, przyszedł prosić o moją córkę z garncem dukatów, dałbym ci ją z pocałowaniem ręki!
Wyszydzony i upokorzony chłopiec popędził tego dnia powierzone mu bydło jak najdalej od wsi i, puściwszy je samopas, siadł na miedzy pod rosochatą wierzbą, i zapłakał rzewnie. Wypłakawszy się, wydobył z pastuszej torby swoje skrzypki i zaczął na nich grać. A że wygrywał na skrzypkach wszystko, co przeżył i przebolał, przeto skrzypki zawodziły tak smętnie i żałośnie, iż brzoza, pod którą siedział, wzruszyła się i, opuściwszy ku ziemi swoje gałęzie, zapłakała listeczkami nad jego dolą. Popłakał się nawet diabeł, który idąc za nim trop w trop też słyszał jego granie.
Gdy biedny parobek przestał grać, diabeł ocierając ogonem zroszone łzami oczy wpadł na wspaniały, jak mniemał, pomysł kupienia od parobka jego skrzypiec.
 Jeśli one tak grają, że ja, diabeł, rozpłakałem się, to jak będą płakać potępieńcy, kiedy im zagram na nich! Przecież nie może być lepszego czynu ponad ten, gdy do ich codziennych mąk dołożę jeszcze przerazliwie żałosną i beznadziejnie smutną muzykę"  wykalkulował sobie.
Dlatego nie zwlekając przybrał postać bogatego szlachciury i, podszedłszy do parobczaka, przemówił do niego:
 Słyszałem twoją muzykę i podobała mi się. Mogę więc kupić od ciebie te skrzypki.
 Nie sprzedam ich, gdyż są jedyną moją pociechą  odrzekł mu parobek.
 Głupstwa gadasz  żachnął się diabeł.  Dam ci za nie choćby garniec dukatów.
 O rety, przecież garniec dukatów to akurat tyle, ile żądał ojciec mojej ukochanej za jej rękę"  ucieszył się w myśli parobek, ale przyjrzawszy się nieoczekiwanemu nabywcy, zapytał nieufnie:
 A czy wy, panie, nie drwicie ze mnie, mówiąc, że dacie za moje skrzypki aż garniec dukatów?
 Nie trać czasu na niepotrzebne gadanie, bierz prędko pieniądze i oddaj mi skrzypce, póki mam na nie ochotę  zachęcał diabeł, podając mu pękaty trzos.
46
Baśń polska
Wziął parobek trzos i zaczął wybierać z niego dukaty. Cicho dzwięczały złote krążki spadając do pastuszej torby, ale parobek najwyrazniej słyszał, że wołają do niego wielkim głosem:
 Skończyła się twoja udręka i niedola! Raduj się, nieboraku! Będziesz miał swoją ukochaną, zostanie ona twoją żoną".
Ogarnęła go taka niebywała szczęśliwość, że przytuliłby do serca nawet swych licznych krzywdzicieli. Choć dzień był szary i ponury, jemu się zdawało, że widzi na niebie nie jedno, ale kilka słońc. Gdy diabeł sięgnął po skrzypce, parobek powstrzymał jego rękę mówiąc, że chce pożegnać się z nimi.
 No, żegnaj się z nimi, byle prędko  przyzwolił diabeł. Wziął parobek skrzypki, przytulił raz i drugi do przepełnionego
radością serca, a potem całując je szepnął cichutko:
 Cieszyłyście mnie w smutku i niedoli, dałyście mi tyle szczęścia i radości, że wypowiedzieć jej nie umiem! Ponieście moją szczęśliwość w świat i śpiewajcie o niej wszędzie, gdzie będziecie!
Słowa parobka brzmiały jak dziękczynna modlitwa, jak gorące życzenie dla wszystkich smucących się i cierpiących. Cóż dziwnego, że takie słowa wżarły się w skrzypce i spoiły z nimi w jedną nierozłączną całość.
Diabeł wziąwszy skrzypce parobka gnał z nimi do piekła co sił w nogach. Przybywszy na miejsce, zdołał wemknąć się do środka nie zauważony przez nikogo, tak że bez przeszkód dotarł do tej części piekła, gdzie specjalnie wymyślnie dręczono potępieńców.
 No, teraz ja zadam wam takiego bobu, że będziecie wyć i skręcać się z bólu!"  cieszył się, patrząc na wynędzniałych i beznadziejnie smutnych potępieńców.
Dobył zza pazuchy skrzypce, ale nim zaczął grać na nich, zatkał sobie mądrala uszy smołą, żeby nie słyszeć tonów i nie płakać ze smutku. Zabezpieczywszy się w ten sposób, splunął w garść, po czym jął wodzić smyczkiem po strunach.
Gra, gra i coraz to spoziera na potępieńców, żeby zobaczyć, jak oni odczuwają jego muzykę. Co oni wykrzykiwali, nie słyszał, widział tylko ich skoki, wywijanie rękami i szybko poruszające się usta.
47
O NIEFORTUNNYM DIABLE
 Oho, już bierze ich moja muzyka! Wrzeszczą i skaczą z bólu!"  cieszył się diabeł i coraz to razniej machał smyczkiem, marząc o nagrodzie, jaką dostanie od Belzebuba za swoją pomysłowość.
Ale wnet rozwiały się jego marzenia. Czyjś potężny cios w głowę wytrącił mu z uszu smołę. Wtedy przekonał się, że potępieńcy skaczą, krzyczą i przytupują nogami bynajmniej nie z bólu czy smutku, lecz z wielkiej uciechy i radości. Nic dziwnego, skrzypki parobka grały teraz niebywale radośnie i wesoło. Gdy z wielkiego przerażenia i zdumienia smyczek wypadł mu z ręki, potępieńcy ob-skoczyli go prosząc:
 A grajże nam jeszcze, dobroczyńco miły, graj! Do końca świata będziemy ci wdzięczni za radość i wesele, jakie sprawiasz nam swoją muzyką!
Diabeł nie odpowiedział na ich prośby, tylko z szeroko otwartą gębą i wytrzeszczonymi z przerażenia oczami czekał, co zrobi z nim stojący obok Belzebub. On to bowiem wyrżnął go w łeb, a teraz sapiąc z gniewu, namyślał się, co uczynić z niefortunnym diabłem.
Krótko namyślał się władca piekieł.
 Potrzebnyś nam tu jak dziura w moście! Idz więc stąd w świat na pośmiewisko ludzkie i nigdy nie waż się wracać do nas.
To rzekłszy, obłamał mu ze łba rogi, urwał ogon i tak oszpeconego kazał wyrzucić z piekła.
Powlókł się niefortunny diabeł w daleki świat i, stroniąc od ludzi, błąka się gdzieś w zamorskich krajach.
Iwan  chłopski syn i Dziwotwór
(Baśń rosyjska/
Ilustrował: Aleksandr Koszkin
W pewnym królestwie, w pewnym państwie żył sobie stary gospodarz z żoną, a mieli trzech synów. Najmłodszy zwał się Iwan. Żyli w swojej wiosce, nie lenili się, pracowali od rana do nocy, orali ziemię, siali zboże na chleb.
Nagle po całej krainie rozniosła się zła wieść: straszny potwór  Dziwotwór zamierza napaść na królestwo, wszystkich ludzi zniszczyć, wszystkie miasta i wsie spalić.
Zmartwili się starzy ojciec i matka, zatrwożyli. Ale starsi synowie pocieszają ich:
 Nie rozpaczajcie, ojcze i matko. Pójdziemy walczyć z Dziwo-tworem, bić się na śmierć. A żeby wam nie było tęskno samym, niech Iwan zostanie z wami. Jeszcze za młody do takiej walki.
 Nie!  zawołał Iwan.  Mam zostać w domu i czekać na was? Nie! Idę z wami.
Ojciec i matka nie chcieli go zatrzymywać, odradzać. Wyprawili swoich trzech synów w drogę. Wzięli bracia grube pałki, wzięli torby z chlebem i solą. Wsiedli na konie i pojechali.
Jechali, jechali, aż spotkali starego człowieka.
 Witajcie, zuchy! Dokąd to droga prowadzi?
 Jedziemy bić się ze strasznym potworem, pokonać go, rodzinną ziemię obronić.
 Zacne to dzieło  mówi staruszek.  Tylko do takiego boju nie pałki wam potrzebne, a miecze.
 A gdzie je dostać?
7 Baśnie przyjaciół
49
IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWOR
 Zaraz wam powiem. Jedzcie prosto, ciągle prosto. Dojedziecie do wysokiej góry, a w tej górze będzie pieczara, a wejście do niej zawalone wielkim kamieniem. Odwalicie kamień, wejdziecie do pieczary i tam znajdziecie stalowe miecze.
Podziękowali bracia staruszkowi, pojechali prosto, jak im kazał. Patrzą  stoi góra wysoka, z jednej strony kamień ogromny. Odwalili bracia kamień, weszli do pieczary, a tam broni rozmaitej, że i nie zliczysz! Wybrali sobie po mieczu i pojechali dalej.
 Dzięki staremu człowiekowi! Mieczami to dopiero można się bić!
Jechali bracia, jechali, przybyli do jakiejś wsi. Patrzą, a tu ani żywej duszy. Wszystko zniszczone, połamane, spalone. W jednej chałupie leży na piecu staruszka i wzdycha.
 Witajcie, babciu!  zawołali bracia.
 Witajcie, chłopcy! Dokąd to jedziecie?  pyta staruszka.
 Jedziemy nad rzekę Malinę, na kalinowy most. Chcemy pokonać Dziwotwora, nie dopuścić go do rodzinnej ziemi.
 Och, zuchy! Wielkie dzieło przed wami. Bo ten potwór wszystko zniszczył, spustoszył, tylko ja jedna ocalałam.
Przenocowali bracia w chacie, a wczesnym rankiem puścili się w dalszą drogę. Dojeżdżają do rzeki Maliny, do kalinowego mostu, a tu wszędzie leżą połamane miecze i łuki, zabici wojownicy. Znalezli bracia opuszczoną chatkę i zatrzymali się w niej.
 No, bracia  mówi Iwan.  Przyjechaliśmy tu do obcej dalekiej krainy, trzeba nam teraz rozglądać się, a nasłuchiwać i po kolei straż trzymać, żeby Dziwotwora przez kalinowy most nie przepuścić.
Pierwszej nocy poszedł na wartę starszy brat. Połaził po brzegu  wszędzie cicho, nikogo nie widać, niczego nie słychać. Położył się pod krzakiem rokiciny i zasnął mocno, zachrapał głośno.
A Iwan leży w chacie, nie śpi, nie drzemie nawet. Gdy minęła północ, wziął swój miecz stalowy i poszedł nad rzekę.
Patrzy  pod rokiciną śpi brat i chrapie na cały głos. Nie chciał go Iwan budzić. Skrył się pod kalinowym mostem, stoi, strzeże przejazdu.
50
.-VVVVV**'
(
Baśń rosyjska
Nagle wzburzyła się na rzece woda, na dębach orły zakrzyczały, zbliża się na koniu Dziwotwór o sześciu głowach. Ledwie wjechał na środek kalinowego mostu, koń się pod nim potknął, czarny kruk na ramieniu się nastroszył, czarny pies najeżył.
Mówi potwór sześciogłowy:
 Czemuś się potknął, mój koniu, czemu, czarny kruku, nastroszyłeś pióra, czemu, czarny psie, sierść najeżyłeś? Czy czujecie, że Iwan, chłopski syn, tutaj? Toć on się jeszcze nie urodził, a jeśli się i urodził, do walki niezdatny. Ja go na jednej ręce posadzę, drugą przykryję.
Wyszedł spod mostu Iwan, chłopski syn, i mówi:
 Nie przechwalaj się, Dziwotworze! Nie ustrzeliłeś jasnego sokoła, za wcześnie pióra skubać! Nie znasz junaka, nie ma co ubliżać mu. Spróbujemy swoich sił  kto zwycięży, ten się będzie chwalił.
Ruszyli ku sobie, zrównali się i z taką siłą uderzyli na siebie, aż ziemia stęknęła.
Nie poszczęściło się Dziwotworowi: Iwan, chłopski syn, jednym zamachem ściął mu trzy głowy.
 Stój, Iwanie!  krzyczy Dziwotwór.  Daj mi odetchnąć!
 Po co ci odpoczynek?  mówi Iwan.  Ty masz trzy głowy, ja jedną. Jak będziesz miał jedną, odpoczniesz.
Uderzyli znowu na siebie. Iwan odrąbał Dziwotworowi pozostałe trzy głowy. Potem porąbał jego tułów i wrzucił do rzeki Maliny, a sześć głów złożył pod kalinowym mostem. Wrócił do chatki i położył się spać.
Rano przychodzi starszy brat. Iwan pyta go:
 No, jak? Nie widziałeś czego?
 Nie, bracie, nawet mucha nie przeleciała. Iwan ani słówka na to nie powiedział.
Na drugą noc poszedł na wartę średni brat. Połaził sobie, połaził, popatrzył w jedną stronę, w drugą stronę. Cicho. Położył się pod krzakami i zasnął.
Iwan i po nim niewiele się spodziewał. Ledwie minęła północ, ubrał się, wziął swój ostry miecz, poszedł ku rzece Malinie i pod kalinowym mostem stanął na czatach.
51
.




IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWÓR
Nagle wzburzyła się woda, na dębach orły zakrzyczały, nadjeżdża Dziwotwór o dziewięciu głowach. Ledwie na kalinowy most wjechał, koń pod nim się potknął, czarny kruk na ramieniu pióra nastroszył, czarny pies za nim sierść najeżył... Dziwotwór konia biczem po bokach smaga, kruka po piórach, psa po uszach.
 Czemuś się potknął, mój koniu? Czemuś ty, czarny kruku, pióra nastroszył? Czemu, czarny psie, sierść najeżyłeś? Czy czujecie, że Iwan, chłopski syn, tutaj? Jeszcze się on nie narodził, a jeśli się narodził, to niezdatny do boju. Ja go jednym palcem zabiję.
Wyskoczył Iwan, chłopski syn, spod mostu.
 Poczekaj, Dziwotworze, nie przechwalaj się tak, zanim nie pokażesz, co umiesz. Jeszcze zobaczymy, kto górą.
Jak machnął Iwan swoim stalowym mieczem raz i drugi, sześć głów potworowi ściął. Ale potwór uderzył go i w mokrą ziemię wbił po kolana. Iwan schwycił garść piasku i sypnął w ślepia swemu wrogowi. Zanim potwór ślepia z piasku przetarł, Iwan zrąbał mu pozostałe głowy. Potem posiekał tułów, wrzucił do rzeki, a dziewięć głów złożył pod kalinowym mostem. Wrócił do chaty i położył się spać, jakby nic się nie zdarzyło.
Rano przychodzi średni brat.
 No i co?  pyta Iwan.  Nie widziałeś niczego tej nocy?
 Niczego. Ani mucha koło mnie nie przeleciała, ani komar nie zabrzęczał.
 No, jeżeli tak, to chodzcie ze mną, bracia kochani, pokażę wam i muchę, i komara.
Zaprowadził Iwan braci na kalinowy most, pokazał im zrąbane głowy Dziwotwora i mówi:
 Ot, jakie to muchy i komary latają po nocach! A wam, braciszkowie, nie wojować, tylko w domu na piecu leżeć.
Okropnie się bracia zawstydzili. Mruknął jeden i drugi:
 Sen... twardy sen nas powalił...
Trzeciej nocy wybiera się na wartę sam Iwan i mówi:
 Na straszny bój idę. A wy, bracia, nie śpijcie, nasłuchujcie: jak usłyszycie mój gwizd, wypuśćcie mojego konia i sami spieszcie mi na pomoc.
54
Baśń rosyjska
Przyszedł Iwan pod kalinowy most, stoi, czeka.
Ledwie minęła północ, zakolebała się mokra ziemia, wzburzyła się woda, zawyły srogie wichry, na dębach orły zakrzyczały. Nadjechał Dziwotwór o dwunastu głowach. Wszystkie głowy świszczą, wszystkie ogniem zieją. Koń potwora miał dwanaście skrzydeł, sierść na nim miedziana, ogon i grzywa z żelaza.
Ledwie wjechał Dziwotwór na kalinowy most, koń się pod nim potknął, czarny kruk na ramieniu nastroszył, czarny pies za nim najeżył. Dziwotwór konia biczem po bokach smaga, kruka po piórach, psa po uszach.
 Czemuś się potknął, mój koniu? Czemu, czarny kruku, pióra nastroszyłeś, czemu, czarny psie, sierść najeżyłeś? Czy czujecie, że tu blisko Iwan, chłopski syn? Jeszcze on się nie narodził, a jeśli się i narodził, to do boju niezdatny. Tylko dmuchnę, a pyłu po nim nie zostanie!
Wyszedł spod kalinowego mostu Iwan.
 Poczekaj, Dziwotworze, nie chwal się, żebyś się sam nie zhańbił.
 Ach, to ty, Iwan! Po coś tu przyszedł?
 Na ciebie, wroga siło, popatrzeć, z twoją odwagą się zmierzyć.
 Gdzie tobie z moją odwagą się mierzyć! Jesteś muchą przy mnie.
Iwan odpowiedział:
 Nie przyszedłem opowiadać ci bajek, ani twoich słuchać. Przyszedłem na śmierć bić się z tobą, od ciebie, przeklętniku, dobrych ludzi uwolnić.
Zamachnął się Iwan swoim stalowym mieczem i zrąbał potworowi trzy głowy. Ale Dziwotwór schwycił te głowy, dotknął ich swoim ognistym palcem, do karku przyłożył  a głowy przyrosły, jakby nigdy z karku nie spadły.
Zła chwila przyszła na Iwana. Dziwotwór świstem, gwizdem go ogłusza, ogniem pali, iskrami osypuje, po kolana wbija w mokrą ziemię... I prześmiewa się:
 Nie chcesz odpocząć, Iwanie?
55
IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWÓR
 Po co odpoczynek? Po naszemu to: bij, rąb, nie oszczędzaj się  mówi Iwan. Potem świsnął, wrzucił swoją prawą rękawicę do chaty, gdzie bracia czekali. Rękawica wybiła szyby w oknie, a bracia śpią, nic nie słyszą.
Iwan zebrał siły, zamierzył się jeszcze raz, mocniej niż poprzednio, i ściął Dziwotworowi sześć głów. Dziwotwór znowu chwycił zrąbane głowy, dotknął ich ognistym palcem, przyłożył do karku  a one znowu tkwią na swoich miejscach. Dziwotwór rzucił się na Iwana i wbił go w mokrą ziemię po pas. Widzi Iwan, że zle się dzieje. Zdjął lewą rękawicę, rzucił do chaty. Rękawica dach przebiła, a bracia jak spali, tak śpią, nic nie słyszą.
I trzeci raz machnął Iwan mieczem i zrąbał Dziwotworowi dziewięć głów. I znowu Dziwotwór schwycił je, dotknął ognistym palcem, przyłożył do karku  głowy znowu przyrosły. Rzucił się Dziwotwór na Iwana i wbił go w wilgotną ziemię aż po ramiona.
Iwan zdjął swoją czapkę i rzucił do chaty. Od tego uderzenia chatka zakołysała się, o mało się na bierwiona nie rozleciała. Dopiero teraz bracia się obudzili, słyszą  koń Iwana rży głośno, rwie się z łańcucha. Rzucili się bracia, wypuścili konia, a sami w ślad za nim na swoich koniach pognali.
Koń Iwana wpadł na Dziwotwora, zaczął go bić kopytami. Dziwotwór zasyczał, obsypał konia iskrami, a Iwan tymczasem wydostał się z ziemi, przyczaił się i obciął Dziwotworowi ognisty palec. A potem  nuż ścinać głowy jedna za drugą, do ostatniej! Tułów na drobne części porąbał i wrzucił do rzeki Maliny.
Przybiegli bracia.
 Ech, wy!  mówi Iwan.  Przez to wasze spanie o mało głową nie zapłaciłem.
Przyprowadzili go bracia do chaty, umyli, nakarmili, napoili i ułożyli spać.
Rano Iwan wstał, zaczął ubierać się, obuwać.
 Czegoś się zerwał tak rano?  pytają bracia.  Odpocząć by ci po takim boju.
 Nie  odpowiada Iwan.  Nie pora mi na odpoczynek. Idę nad rzekę Malinę poszukać swojego pasa. Zgubiłem go tam.
56
Baśń rosyjska
 Że też ci się chce!  mówią bracia.  Pojedziemy do miasta, kupisz nowy.
 Nie. Mnie mój potrzebny.
Pojechał nad rzekę Malinę, ale nie pasa tam szukał. Przeszedł na drugi brzeg przez kalinowy most i przekradł się ostrożnie do kamiennego pałacu Dziwotwora. Podszedł do otwartego akna i zaczął nasłuchiwać  nie knują tam znowu czego?
Patrzy, siedzą w izbie trzy żony Dziwotwora i jego matka  stara wężyca. Siedzą i rozmawiają.
Pierwsza mówi:
 Zemszczę się ja na Iwanie za mojego męża! Wybiegnę naprzód, kiedy on z braćmi będzie wracać do domu, rozdmucham upał, skwar nieznośny, a sama zamienię się w studnię. Zechcą oni napić się wody i po pierwszym łyku zwalą się z nóg martwi.
 Dobrześ to obmyśliła  pochwaliła stara wężyca. Druga żona mówi:
 A ja wybiegnę naprzód i zamienię się w jabłoń. Zechcą bracia po jabłku zjeść, a tu ich rozerwie na drobne kawałki.
 I ty dobrze obmyśliłaś  pochwaliła stara wężyca.
 A ja  mówi trzecia żona  napuszczę na nich sen i drzemkę i zamienię się w miękki dywan z jedwabnymi poduszkami. Zechcą bracia poleżeć, odetchnąć  a tu ich spali ogień.
 I ty dobrze obmyśliłaś  mówi wężyca.  No, a jeżeli wy ich nie zniszczycie, ja zamienię się w wielką świnię, dogonię ich i wszystkich trzech pożrę.
Podsłuchał Iwan te rozmowy i wrócił do braci.
 No i co, znalazłeś swój pas?  pytają bracia.
 Znalazłem.
 Warto ci było na to czas tracić?
 Warto.
Wybrali się bracia w drogę do domu.
Jadą stepami, jadą polami. A dzień taki gorący, taki znojny. Pić się chce, wytrzymać już nie można. Patrzą bracia, stoi studnia, w studni srebrny czerpak pływa. Mówią do Iwana:
 Zatrzymajmy się tu, popijemy chłodnej wody, konie napoimy.
8 Baśnie przyjaciół
57
IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWÓR
 Nie wiadomo, jaka woda w tej studni  odpowiada Iwan.  Może zgniła i brudna.
Zeskoczył z konia i zaczął siec tę studnię mieczem. A studnia zawyła, zaryczała okropnym głosem. I nagle spadła mgła, upał zniknął, nikomu już pić się nie chce.
 No i widzicie, bracia, jaka to woda w tej studni  mówi Iwan. Pojechali dalej. Może długo, może krótko jechali  zobaczyli
jabłonkę. A na jabłonce wiszą jabłka duże, rumiane.
Zeskoczyli bracia z koni, chcieli narwać jabłek, a Iwan pobiegł pierwszy i nuż rąbać mieczem jabłonkę aż do samych korzeni, a ona zawyła, zakrzyczała.
 Widzicie, bracia, jaka to jabłoń! Nie do jedzenia jej jabłka. Siedli bracia na koń i pojechali dalej.
Jechali, jechali i bardzo się zmęczyli. Patrzą, a tu na polu dywan rozesłany, wzorzysty, miękki, a na nim puchowe poduszki.
 Poleżymy na tym dywanie, odpoczniemy, zdrzemniemy się chwileczkę  mówią bracia.
 Nie, bracia, niemiękko będzie na tym dywanie leżeć  odpowiada Iwan.
Rozzłościli się na niego bracia:
 Co ty nam tak rozkazujesz! Tego nie wolno, tamtego nie wolno!
Iwan nie odezwał się ani słowem, tylko zdjął swój pas i na dywan rzucił. Buchnął ogień i pas spłonął.
 Tak by i z wami się stało  powiedział Iwan. Pociął mieczem dywan i poduszki na strzępy, rozrzucił na wszystkie strony i mówi:
 Niepotrzebnie złościliście się na mnie, bracia. Przecież i studnia, i jabłonka, i dywan  to wszystko były żony Dziwotwora. Chciały nas zgubić, ale nie udało się, same zginęły.
Pojechali bracia dalej.
Jechali, jechali, nagle niebo pociemniało, wiatr zaświstał, ziemia jęknęła. Pędzi za braćmi wielka świnia, rozwarła paszczę od ucha do ucha, chce pożreć Iwana i braci. A oni wyciągnęli ze swoich toreb podróżnych sól i rzucili świni w paszczę. Ucieszyła się świnia, myślała, że Iwana i braci schwyciła. Zaczęła gryzć sól. A gdy po-
58
IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWÓR
znała, co gryzie, znowu puściła się w pogoń. Pędzi, pędzi, szczecinę zjeżyła, zębiskami zgrzyta, już, już dogoni braci...
Wtedy Iwan kazał braciom biec w różne strony: jeden na lewo, drugi na prawo, a on sam pojechał przed siebie.
Świnia zatrzymała się, nie wie, kogo wpierw gonić. Kiedy tak namyślała się i w różne strony pyskiem kręciła, Iwan poskoczył do niej, schwycił i z całym rozmachem uderzył o ziemię. Rozsypała się świnia w proch, który wiatr rozwiał na wszystkie strony.
Od tego czasu wszystkie Dziwotwory i Smoki w tej krainie wyginęły i ludzie mogli już żyć spokojnie.
A Iwan i jego bracia wrócili do domu, do ojca i matki. Orali ziemię, siali pszenicę i żyli długo i szczęśliwie.
Przełożyła Helena Bechlerowa
=
Na szczupaka rozkazanie
(Baśń rosyjska)
Ilustrował: Gennadij Spirin
Żył, był staruszek. Miał trzech synów: dwaj byli mądrzy, trzeci  głuptasek.
Dwaj bracia pracowali, a trzeci cały dzień leżał na przypiecku, nic go nie obchodziło.
Pojechali raz bracia na jarmark, a kobiety  bratowe mówią do trzeciego:
 Idz no, Damian, po wodę! A on im z przypiecka:
 Nie chce mi się...
 Idz, idz, Damian. Bo jak bracia z jarmarku wrócą, nic ci nie przywiozą.
 No, niech będzie...
Zlazł Damian z pieca, obuł się, odział, wziął wiadra, siekierę i poszedł nad rzeczkę. Rozrąbał lód, zaczerpnął wody i patrzy w przerębel. Zobaczył w przerębli szczupaka. Przyczaił się, poczekał chwilę  i złapał szczupaka.
 Ale będzie zupa rybna!
A tu szczupak gada ludzką mową:
 Damian, puść mnie do wody! Puść, zobaczysz, przydam ci się.
A Damian się śmieje:
61
NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE
 Na co mi się przydasz? Nie, poniosę cię do chałupy, każę bratowym zupę ugotować. Dobra będzie zupa!
Szczupak dalej prosi a prosi:
 Damian, Damian, puść mnie do wody! Zrobię wszystko dla ciebie, wszystko, co będziesz chciał!
 Niech będzie  Damian na to.  Ale najpierw pokaż, że mnie nie oszukujesz, to wtedy cię puszczę.
Więc szczupak pyta:
 Powiedz, Damian, czego byś teraz chciał?
 Chcę, żeby wiadra same do domu poszły i żeby się woda nie wychlapała!
Szczupak na to:
 Zapamiętaj moje słowa: jeżeli czegoś będziesz chciał, powiedz tylko:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie!" I Damian powiedział:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  idzcie, wiadra, same do domu!
Ledwie to powiedział, a wiadra same wychodzą na stromy brzeg. Damian puścił szczupaka do przerębli i poszedł za wiadrami.
Idą wiadra przez wieś, idą, a ludzie patrzą i nadziwić się nie mogą. Damian sam się do siebie śmieje. No i przyszły wiadra do chałupy, i same stanęły na ławie, a Damian wlazł na przypiecek.
Minęło czasu niewiele, bratowe znowu popędzają Damiana.
 Damian, czego się wylegujesz? Idz drew narąbać. Damian swoje:
 Kiedy mi się nie chce...
 Nie narąbiesz, bracia z jarmarku wrócą, nic ci nie przywiozą. Damian nie ma ochoty złazić z pieca. Przypomniał sobie szczupaka i mówi cichutko:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  idz, siekiero, narąb drew, a wy, drwa, same przyjdzcie do chaty, same wlezcie do pieca!
Siekiera wyskoczyła spod ławy na podwórze i już rąbie polana, a drwa pchają się do izby, same się w piecu układają.
62
Baśń rosyjska
Minęło czasu niewiele, a bratowe znowu wołają:
 Damian, nie ma już drzewa, skończyło się. Pora do lasu jechać.
A on im z pieca:
 A wy od czego jesteście?
 Jak to my? To nasza robota do lasu po drzewo jezdzić? Ruszaj się!
 Nie chce mi się...
 Nie chce ci się  nie dostaniesz nic z jarmarku.
Co było robić? Zlazł Damian z przypiecka, obuł się, odział, wziął siekierę i sznur, wyszedł na dwór, wsiadł do sań i woła:
 Hej, baby, otwierajcie wrota!
 Widzieliście coś takiego  mówią bratowe  wsiadł do sań, a konia nie zaprzągł!
 Niepotrzebny mi koń  mówi Damian. Kobiety otworzyły wrota, a Damian szepcze:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  jedzcie, sanie, w las!
I sanie pojechały, a tak szybko, że i koniem nie dogonisz. A że do lasu droga prowadziła przez miasto, dużo ludzi Damian poprzewracał, poturbował. Ludzie krzyczeli:  Trzymać go, łapać!" A on nic, tylko sanie pogania. Przyjechał do lasu.
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  ścinaj, siekiero, drzewka co suchsze, a wy, drzewka, same się na sanie zwalajcie, same sznurem się związujcie!
Siekiera zaczęła ścinać suche drzewka, a drzewka same kładły się na sanie i same sznurem związywały. Potem Damian kazał siekierze ściąć sobie dębczaka, obciosac pałkę taką, żeby ją niełatwo dzwignąć można, siadł na sanie i mówi:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  ruszajcie, sanie, do domu!
Sanie pomknęły. Znowu droga prowadziła przez miasto, gdzie niedawno Damian tyle ludzi poturbował. Już tam czekali na niego, złapali i ściągają z sani, krzyczą i kułakami okładają.
63
NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE
Widzi Damian, że sprawa kiepska, więc po cichu swoje:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  hej, pałko dębowa, obij im boki!
Pałka wyskoczyła i dawaj bić na lewo i prawo! Ludzie uciekli, a Damian przyjechał do domu i po dawnemu wlazł na przypiecek.
Minęło niewiele czasu. Dowiedział się o Damianie sam car. Posłał do niego posłańca z rozkazem: znalezć Damiana i przywiezć do pałacu.
Przyjeżdża posłaniec do wsi, wchodzi do chaty, gdzie mieszkał Damian, i pyta:
 Ty jesteś ten głupi Damian?
 A ty tu po co?  pyta Damian z pieca.
 Ubieraj się prędko, do pałacu cię zawiozę, do cara.
 Nie chce mi się.
Rozzłościł się posłaniec, podniósł zaciśniętą pięść, a Damian mówi po cichu:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  pałko dębowa, obij mu boki!
Pałka wyskoczyła i bije co sił posłańca, a ten uciekł, ledwo nóg nie połamał.
Car nie chciał wierzyć, że jego posłaniec nie mógł dać sobie rady z Damianem i wysłał najwyższego dostojnika.
 Przywiez mi do pałacu tego głuptasa Damiana, jak nie  głową odpowiesz.
Dostojnik nakupił rodzynków, suszonych śliwek, pierników, przyjechał do wsi, wszedł do chaty i zapytał kobiet, co lubi Damian.
 O, nasz Damianek lubi, żeby go grzecznie poprosić, czerwony kaftan obiecać., wtedy zrobi wszystko^ o co i^o^rosisz.
jedziemy do cara.
 Kiedy mi tu ciepło.
 Damian, Damian, u cara dadzą ci dobrze jeść, dobrze No chodz, pojedziemy.
 Kiedy mi się nie chce.
64
NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE
Widzi Damian, że sprawa kiepska, więc po cichu swoje:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  hej, pałko dębowa, obij im boki!
Pałka wyskoczyła i dawaj bić na lewo i prawo! Ludzie uciekli, a Damian przyjechał do domu i po dawnemu wlazł na przypiecek.
Minęło niewiele czasu. Dowiedział się o Damianie sam car. Posłał do niego posłańca z rozkazem: znalezć Damiana i przywiezć do pałacu.
Przyjeżdża posłaniec do wsi, wchodzi do chaty, gdzie mieszkał Damian, i pyta:
 Ty jesteś ten głupi Damian?
 A ty tu po co?  pyta Damian z pieca.
 Ubieraj się prędko, do pałacu cię zawiozę, do cara.
 Nie chce mi się.
Rozzłościł się posłaniec, podniósł zaciśniętą pięść, a Damian mówi po cichu:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  pałko dębowa, obij mu boki!
Pałka wyskoczyła i bije co sił posłańca, a ten uciekł, ledwo nóg nie połamał.
Car nie chciał wierzyć, że jego posłaniec nie mógł dać sobie rady z Damianem i wysłał najwyższego dostojnika.
 Przywiez mi do pałacu tego głuptasa Damiana, jak nie  głową odpowiesz.
Dostojnik nakupił rodzynków, suszonych śliwek, pierników, przyjechał do wsi, wszedł do chaty i zapytał kobiet, co lubi Damian.
 O, nasz Damianek lubi, żeby go grzecznie poprosić, czerwony kaftan obiecać, wtedy zrobi wszystko, o co poprosisz.
Dostojnik dał Damianowi rodzynki, śliwki, piernik i mówi:
 Damian, Damian, czego ty leżysz na przypiecku? Zejdz, pojedziemy do cara.
 Kiedy mi tu ciepło.
 Damian, Damian, u cara dadzą ci dobrze jeść, dobrze pić. No chodz, pojedziemy.
 Kiedy mi się nie chce.
6
r-
NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE
 Damian, car podaruje ci czerwony kaftan, i czapkę, i buty. Damian myślał, myślał...
 No, dobrze. Jedz naprzód, a ja zaraz za tobą przyjadę. Pojechał dostojnik, a Damian poleżał jeszcze, poleżał i mówi:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  rusz się, piecu, jedz do cara!
W izbie zatrzeszczały kąty, zachybotał dach, wyleciała ściana i piec wyjechał na ulicę, na drogę, prosto do cara. Car patrzy w okno, patrzy i nadziwić się nie może:
 Co to znowu za cuda? A dostojnik mu odpowiada:
 To Damian na piecu do ciebie jedzie, panie. Wyszedł car przed bramę.
 Ej, Damianie  mówi car  nasłuchałem się skarg na ciebie, a lamentów i pogróżek! Tyle ludzi w mieście poturbowałeś.
 A po co mi pod sanie lezli?  Damian na to.
Przez okno wyglądała carska córka, Maryna. Zobaczył ją Damian w oknie i mówi cicho:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  niech mnie carówna pokocha!
I powiedział jeszcze:
 Piecu, piecu, jedz do domu!
Piec zawrócił do chaty, wjechał do izby i stanął na swoim miejscu. Damian znowu wyleguje się na przypiecku.
A w carskim pałacu krzyk i łzy. Maryna  carówna płacze za Damianem, żyć bez niego nie może, błaga ojca, żeby ją wydał za mąż za Damiana.
Zafrasował się car, zmartwił i woła dostojnika.
 Idz, przywiez mi tu Damiana, a nie wracaj bez niego, bo ci głowę utnę!
Nakupił dostojnik win słodkich, smakołyków, pojechał do wsi, wszedł do chaty i zaczął częstować Damiana. Ten najadł się, napił i położył się spać. Co było robić? Dostojnik zabrał go śpiącego do karety i zawiózł do cara.
Car kazał przytoczyć wielką beczkę z żelaznymi obręczami.
66
% <8 6
Baśń rosyjska
Wsadzili do niej Damiana razem z Maryną  carówną, zalepili beczkę smołą i wrzucili do morza.
Minęło czasu niewiele, budzi się Damian, patrzy  ciemno, ciasno.
 Gdzie ja jestem?  pyta, a tu mu ktoś odpowiada:
 Nudno i ciemno, Damianku. W beczkę nas wsadzili, w sine morze wrzucili.
 A ty kto?  pyta Damian.
 Maryna, carowa córka. Więc Damian mówi:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  przylatujcie, bujne wiatry, wytoczcie beczkę na suchy brzeg, na żółty piasek!
Przyleciały wiatry, zaczęły dąć, aż się morze wzburzyło, na suchy brzeg, na żółty piasek beczkę wyrzuciło. Wyszła z niej Maryna  carówna z Damianem.
 Damianku, gdzież my będziemy mieszkać  biada carówna.  Zbuduj chociaż byle jaką chatynkę.
A Damian swoje:
 Kiedy mi się nie chce.
Carówna prosi go i prosi jeszcze mocniej, więc Damian mówi:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  niech tu stanie kamienny pałac ze złotym dachem!
Ledwie to powiedział, już stoi kamienny pałac, dach na nim złoty, a wokoło ogród zielony, kwiaty kwitną, ptaki śpiewają. Carówna i Damian weszli do pałacu, siedli przy oknie.
 Damianku  mówi carówna  nie chciałbyś stać się pięknym chłopcem, czarnobrewym?
Damian niedługo się namyślał:
 Na szczupaka rozkazanie, tak jak ja chcę, niech się stanie  chcę być pięknym chłopcem, chłopcem jak malowanie.
Ani w bajce opowiedzieć, ani piórem opisać, jaki piękny był teraz Damian.
W tym czasie jechał car na polowanie i widzi  stoi pałac, a nigdy go tu nie było.
67


/3,
NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE
 A cóż to za hultaj bez mojego pozwolenia na mojej ziemi pałac zbudował?
I kazał car swoim ludziom iść i zapytać, kto to taki. Poszli wysłańcy, stanęli pod oknem, pytają, a Damian im odpowiada:
 Poproście cara do mnie w gości, sam mu powiem. Przyjechał car w gości, Damian wyszedł mu na spotkanie,
prowadzi do pałacu, sadza za stołem. Zaczęła się uczta. Car je, pije i bardzo się dziwi.
 Ktoś ty taki, piękny junaku?
 Pamiętasz głuptasa Damiana, jak to przyjechał do ciebie na piecu, a ty kazałeś go razem ze swoją córką do beczki wsadzić, do morza rzucić? Ten Damian  to ja. Jeżeli zechcę, mogę całe twoje królestwo spalić i zniszczyć.
Przestraszył się car, zaczął prosić o przebaczenie:
 Żeń się z moją córką, bierz moje królestwo, tylko nie gub mnie!
Urządzili ucztę, jakiej świat dotąd nie widział. Damian pojął Marynę, carską córkę za żonę i rządził królestwem.
Przełożyła Helena Bechlerowa
Siostrzyczka Tania i braciszek Wania
(Baśń rosyjska)
Ilustrował: Lew Tokmakow
Żyli staruszkowie, mieli córkę Tanie i syna Wanię. Staruszkowie umarli, a braciszek i siostrzyczka zostali sami, samiutency.
Poszła Tania do pracy i wzięła brata ze sobą.
Idą, idą drogą daleką, idą polem szerokim, aż Wani zachciało się pić.
 Taniu, Taniu, siostrzyczko, pić mi się chce!
 Poczekaj, braciszku, poczekaj, niedługo dojdziemy do studni. Idą, idą... Słońce wysoko, studnia daleko, upał dopieka, pot
z czoła ścieka.
A tu na drodze leży kopyto krowie, pełne wody.
 Taniu, siostrzyczko, napiję się tej wody  jeden, jedyny łyczek...
 Nie pij, braciszku, nie pij, bo się w cielaczka zamienisz. Usłuchał braciszek, idą, idą dalej. Słońce wysoko, studnia daleko,
upał dopieka, pot z czoła ścieka.
A tu na drodze leży końskie kopyto, pełne wody.
 Taniu, siostrzyczko, napiję się z tego kopyta, tylko jeden, jedyny łyczek...
 Nie pij, braciszku, nie pij, bo się w zrebaczka zamienisz. Westchnął braciszek, poszli dalej.
Idą, idą... Słońce wysoko, studnia daleko, upał dopieka, pot z czoła ścieka.
A tu na drodze leży kozie kopytko, pełne wody.
71
SIOSTRZYCZKA TANIA I BRACISZEK WANIA
 Siostrzyczko Taniu, nie mam już siły. Napiję się z tego kopytka.
 Nie pij, braciszku, nie pij, bo się w kozlątko zamienisz... Nie usłuchał braciszek, napił się wody z koziego kopytka. Napił
się i zamienił w kozlątko.
Woła Tania braciszka, a zamiast niego przybiega do niej biały, bielutki koziołek.
Zalała się łzami siostrzyczka, siadła pod stogiem, płacze, a koziołek skacze koło niej.
Właśnie drogą przejeżdżał bogaty kupiec. Pyta:
 Dlaczego tak rozpaczasz, piękna dziewczyno? Tania opowiedziała mu o swojej biedzie, a kupiec mówi:
 Wyjdz za mnie za mąż. Ubiorę cię w srebro i złoto, a koziołek z nami będzie mieszkał.
Pomyślała Tania, pomyślała i wyszła za mąż za kupca. Koziołek mieszkał z nimi, razem z siostrzyczką jadł i pił z jednego kubka.
Pewnego razu kupca nie było w domu. A tu nagle  nie wiedzieć skąd  przychodzi wiedzma. Stanęła pod oknem Tani, zaczęła przy-milać się, a czulić i namawiać Tanie, by poszła kąpać się do rzeki.
Zaprowadziła wiedzma Tanie nad rzekę, rzuciła się na nią, przywiązała jej kamień do szyi i popchnęła do wody.
A sama zamieniła się w Tanie: ubrała się w jej suknię, poszła do jej domu. Nikt nie poznał, że to wiedzma, nie poznał jej nawet kupiec, gdy wrócił.
Tylko jeden koziołek wiedział o wszystkim. Zwiesił głowę, nie je, nie pije, od rana do wieczora chodzi po brzegu rzeki i woła:
Taniu, siostrzyczko miła, Sina woda cię skryła, A ja wołam i płaczę: Wypłyń, niech cię zobaczę.
Dowiedziała się o tym wiedzma i zaczęła prosić męża:
 Zabij, zabij koziołka.
Kupcowi żal było koziołka, przywykł do niego, polubił.
72

;-
SIOSTRZYCZKA TANIA I BRACISZEK WANIA
A wiedzma  wciąż tak prosi, tak nastaje. Kupiec wreszcie się zgodził.
 Niech będzie. Jak chcesz, zabij go.
Kazała czarownica rozpalić wielkie ognisko, nastawić kotły
żelazne, ostrzyć noże stalowe.
Koziołek widzi, że niedługo mu już żyć na świecie, mówi do
kupca:
 Zanim umrę, pozwól mi jeszcze nad rzeką pochodzić, wody się napić.
 Dobrze, idz.
Pobiegł koziołek nad rzekę, stanął na brzegu i woła żałośnie:
Taniu, siostrzyczko jedyna, Och, straszna moja godzina! Już nikt mi nie pomoże, Już ostrzą na mnie noże, Już się pali ognisko. Ratuj, ratuj, siostrzyczko!
Tania mu z rzeki odpowiada:
Ach, braciszku jedyny, Jakże z wody wypłynę, Jakże wyjdę na brzeg? Woda oczu zalała, Trawa nogi splątała, Ciężki piach na sercu legł.
A wiedzma szuka koziołka, nie może znalezć i posyła sługę.
 Idz, poszukaj koziołka i przyprowadz do mnie.
Poszedł sługa nad rzekę i widzi: po brzegu biega koziołek i woła żałośnie:
Taniu, siostrzyczko jedyna, Och, straszna moja godzina! Już nikt mi nie pomoże, Już ostrzą na mnie noże, Już się pali ognisko. Ratuj, ratuj, siostrzyczko!
74
Baśń rosyjska
A z rzeki słyszy głos:
Ach, braciszku jedyny, Jakże z wody wypłynę, Jakże wyjdę na brzeg? Woda oczy zalała, Trawa nogi splątała, Ciężki piach na sercu legł...
Pobiegł sługa do domu i opowiedział kupcowi o tym, co widział i słyszał. Zebrali się ludzie, poszli nad rzekę, zarzucili sieci i wyciągnęli Tanie na brzeg. Zdjęli jej kamień z szyi, wykąpali w czystej, zródlanej wodzie, ubrali w strojną suknię. Tania ożyła i stała się jeszcze piękniejsza, niż była.
A koziołek z radości fiknął trzy koziołki i zamienił się z powrotem w małego Wanię.
Czarownicę przywiązali do końskiego ogona i pognali w szczere pole.
Przełożyła Helena Bechlerowa




Oldrich Sirovdtka
Trzej chłopscy synkowie i trzy zaklęte księżniczki
(Baśń czeska)
%
Ilustrował: Miloslau Jdgr
Był sobie raz bogaty chłop i miał trzech synów: Honzę, Jakuba i Franciszka.
Pewnego razu ojciec spytał:
 Więc co, dzieci, gdzie w tym roku posiejemy groch?
 Gdzie byśmy go mieli siać, tato?  odparł Honza.  Pod lasem. Tam jest kawał pięknego pola.
Więc posiali groch, a on rósł i rósł.
Kiedy pewnego razu jedli obiad, Honza powiedział:
 Tato, pójdę popatrzeć, jak ten groch wygląda.
Poszedł pod las i cały zdrętwiał. Bujny dotąd groch leżał na ziemi stargany i oskubany. Honza wrócił do domu i powiedział:
 Tato, ten groch wygląda, aż zgroza patrzeć. Musimy tam chodzić i upilnować, kto robi szkodę.
 Dobrze, Honzo  odparł wieśniak.  Dziś w nocy idz na pole ty, jesteś najstarszy.
Honzik wziął gruby kij, zabrał się i poszedł. Siadł na skraju lasu, nasłuchiwał  nigdzie żywej duszy. Na wieży wybiła godzina dziesiąta, potem jedenasta, wpół do dwunastej  i naraz na pole wtargnęło jakieś zwierzę niby czarna chmura, łańcuchy na nim błyszczały i dzwięczały. Siadło na zagonie grochu, tarzało się w nim, lazło tu i tam i pełną mordą wyrywało i żarło groch. Honza stał jak omamiony i ze strachu nie wiedział, co począć. Rzucił kij, zrobił w tył zwrot i już go nie było.
76

i
Baśń czeska
Przerażony przyleciał do chałupy. Nawet nie wszedł do izby, tylko położył się w stajni przy koniach i nosa nie wytknął na dwór. Rano znalazł go tam wieśniak i zapytał:
 No i co, Honzo? Jak pilnowałeś grochu?
 Tato  odparł Honza  tam już mnie nawet siłą żywego nikt nie zaciągnie. To jakieś straszne zwierzę robi nam szkodę.
 Dobrze, Honzo  powiedział średni syn chłopa.  Skoro się boisz, dziś wieczór pójdę ja.
Jakub wyciął sobie solidny kij, zabrał się i poszedł na grochowisko. Legł na skraju lasu, aby wszystko dobrze widzieć, i pilnował. Wybiła dziesiąta, potem jedenasta, i na wieży właśnie wybijała północ  potwór spłynął jak czarna chmura. Aańcuchy na nim błyszczały i szczękały, zwierz legł na grochowisku, wyrywał i żarł, mlaskał i pustoszył wszystko dokoła siebie. Jakub ze strachu nie wiedział, co robić. Wypuścił kij z rąk, odwrócił się i tyle go widzieli. Dobiegł do domu, cały się trząsł i migiem zakopał się w łóżku, aby nikt nie widział, co właściwie robił i jak uciekł. Ale rano tata przyszedł do niego i wypytywał:
 Więc co, Jakubie, co tam złapałeś?
 Nawet mnie, tato, nie pytaj, na to pole już, pókim żyw, nie wejdę!
 Jak nie, to nie, zmuszać cię nie będę. No a dzisiaj pójdzie najmłodszy, pójdzie Franek.
Kiedy to Franek usłyszał, rzekł sobie:  Poczekajcie, ja wam wszystkim zadam bobu! Ja jestem najmłodszy, ale bać się nie będę. Ja to zwierzę zgładzę, zobaczycie".
Wieczorem sobie wszystko wyszykował, wziął też flintę do rąk, obejrzał i orzekł:  Przecież ona nie strzela". I prask!  nią w krzaki. Potem wyłamał sobie i ostrzygł z gałązek młodego dębczaka i z takim kijem pomalutku poszedł na pole. Dotarł pod las, po cichutku podkradał się coraz bliżej i bliżej, aż wlazł do grochu i leżał tam zatrzymawszy oddech.
Ano, wybiła dziesiąta, nikt się nie zjawiał. Wybiła jedenasta  znów nic. Franek sobie powtarzał:  A do kaduka, oni obaj wystraszyli się chyba własnych cieni i nikt nie przyjdzie! No, ale jeszcze
77
TRZEJ CHAOPSCY SYNKOWIE I TRZY ZAKLTE KSIŻNICZKI
trochę popilnuję". Wybiło wpół do dwunastej  ciągle nic. Naraz uderzyło za kwadrans dwunasta i zwala się potwór jak czarna chmura, na nim szczękają złote łańcuchy, z paszczy buchają płomienie. Był to ogromniasty smok! Franek mocniej ścisnął kij w ręce i powiedział sobie:
 Poczekam tylko, aż siądziesz.
Smok zwalił się na pole i zaczął szarpać i wyrywać groch. Jak to Franek zobaczył, wyciągnął kij i buch! Kawałek łańcucha odleciał, a smok się podniósł i zaczął uciekać. Miły Franek za nim, smok pędził do lasu, ale zanim tam Franek dobiegł, skoczył w krzaki i przepadł bez śladu. Co teraz robić? Franek ułamał trochę gałązek i powbijał w ziemię obok tego miejsca, aby rano mieć znak, gdzie ten potwór znikł.
Kiedy dotarł do domu, ojciec i dwaj starsi bracia siedzieli za stołem i czekali na niego. A on zawołał:
 Tato, już go miałem! Popatrzcie tylko, jaki kawał łańcucha niosę, jest to szczere złoto!
 Skąd to wziąłeś?  zapytał chłop.
 No przecie jak go przeciągnąłem kijaszkiem, odtrąciłem mu ten kawałek łańcucha. Teraz musimy zwołać wszystkich sąsiadów i zebrać całą wioskę i pójdziemy tam. Zrobimy drewniane wiadro, wezmiemy linę i spuścicie mnie w dół do tej studni w krzakach, gdzie smok się schował. Ja go dopadnę!
Usłuchali go, obeszli wszystkich sąsiadów i wybrali się w stronę lasu. Jak dotarli na miejsce, postawili tam drewniane rusztowanie, na nim zawiesili wiadro. Franek siadł w nim i rozkazał:
 A teraz dobrze słuchajcie, co wam powiem, i uważajcie! Spuścicie mnie w głąb studni. Ale gdy tylko pociągnę za linę, migiem wyciągajcie mnie na górę, bo to znak, że ze mną jest zle.
Spuszczali go w dół zgodnie z umową, aż Franek dotarł na samo dno. Rozejrzał się i ujrzał przed sobą długi korytarz, a w nim na palec gruby pokład czarnego kurzu, same pajęczyny i pająki. Franek mówił do siebie:  Gdzie teraz, kiedy wszędzie ciemno choć oko wykol".
Drapał się powolutku dalej, aż naraz namacał jakieś drzwi.
78

Baśń czeska
Zastukał, a wewnątrz się odezwało:
 Herein!
 Tu są jacyś Niemcy  dziwił się Franek  ano, nie szkodzi. Wszedł do środka, a tam siedziała za stołem urocza księżniczka,
piękna jak obrazek, i spytała:
 Człowieku, skąd się tu wziąłeś? Gdyby was tu zastał mój pan, w okamgnieniu byłoby po was.
 Ja się waszego pana nie boję  odparł dumnie Franek.  Więc co? Gdzie jest?
 Jak się odważycie, idzcie dalej  powiedziała piękna panna i wskazała ręką. Franek się odwrócił i poszedł tam, gdzie mu kazano. Dotarł do drugich drzwi. Zastukał i ze środka się odezwało:
 Dalej!
Wszedł do izby i tam znalazł jeszcze ładniejszą i bardziej uroczą księżniczkę jak malowanie. Zwróciła się do niego z pytaniem:
 Człowieku, jak się tu dostałeś? Gdy cię zobaczy nasz pan, będzie z tobą zle. Migiem uciekaj! Uciekaj!
 Ani mi się śni  rzekł Franek.  Ja się waszego pana nie ulęknę. Chcę go zaraz widzieć i chcę z nim pogadać. Gdzie jest?
Księżniczka nic nie odrzekła, tylko mu wskazała trzecie drzwi. Franek poszedł i znów zastukał. Odezwał się głosik:
 Proszę bardzo dalej!
Otworzył drzwi i w środku ujrzał tak przecudowną księżniczkę, że nie wiedział, czy mu się to aby nie śni. Siedziała cała ścierpnięta z przerażenia za stołem i mówiła:
 Proszę was, po co tu chodzicie? Gdyby tu przyszedł mój pan, nic by z was nie zostało. Migiem uciekajcie stąd!
 Nie bójcie się mnie, o pani, nic wam nie zrobię  uspokajał ją Franek.  Ja przyszedłem was oswobodzić. Ale najpierw muszę dostać i zgładzić waszego pana. Gdzie jest?
Ona zerknęła na Franka i rzekła:
 Miły człowieku, jesteś na niego za słaby, nic z nim nie zwojujesz. Ale jeśli mimo to chcesz wiedzieć  on dziś nocą gdzieś się włóczył i wrócił cały potłuczony i zmordowany. A teraz śpi w ogrodzie pod krzakiem różanym.
79
TRZEJ CHAOPSCY SYNKOWIE I TRZY ZAKLTE KSIŻNICZKI
 Tak?  spytał Franek.  Pod którym krzakiem?
 Tam oto, pod tym  wskazała.
 Puść mnie, księżniczko, ja się do niego zabiorę.
 Tego wam nie wolno, człowieku, zle by się z tobą skończyło. Ale tutaj masz ode mnie pierścionek, włóż go na palec i obróć go.
On obrócił pierścionek, a królewna powiedziała:
 A teraz proszę za mną. Tu przy drzwiach wisi szabla, widzicie? Wez ją do rąk, czy nią ruszysz.
Ale miły Franek był na szablę zbyt słaby, ledwie ją podniósł. Spróbował nią pomachać i siec powietrze jak w szermierce  ale na nic. Księżniczka patrzyła na to i rozkazała:
 Obróć pierścionkiem jeszcze raz i jeszcze raz. Obrócił pierścionkiem trzy razy, a ona poleciła:
 A teraz znów wez szablę, czy to już pójdzie.
Franek chwycił szablę i wywijał nią lekko jak biczem na wszystkie strony.
 Tak, a teraz się przyszykuj  rzekła księżniczka.  Teraz możesz na niego iść. Ale jeszcze ci muszę coś powiedzieć. Nasz pan to jest smok i ma dziewięć głów. Gdy utniesz mu jedną, odrasta mu druga, trzecia i z każdej bucha strumień smoły i syczy siarka. Jeśli się poddasz, będzie z tobą, Franciszku, koniec.
Ale Franek się sprężył i odpowiedział:
 Piękna panienko, nie bójcie się. Ja smoka zabiję i was oswobodzę.
Wyszedł i po cichutku krok za krokiem podkradł się pod krzak róży, gdzie spał smok. Wytężył się i ciach!  już jedna głowa spadła na trawę. Ale zaraz wyskoczyła druga i buchała z niej sama krew i smoła, i ogniste płomienie. Ciach  trzecia głowa! Ciach  czwarta głowa! Ciach  piąta głowa! Ciach, ciach, ciach  szósta, siódma, ósma głowa odleciały, a na końcu odpadła i ta dziewiąta.
Smok leżał na ziemi i wydawał ostatnie tchnienie.
 Hee, eeee, eeee... *
Dzielny Franek odsapnął, miecz wbił w ziemię i poszedł po tę pierwszą księżniczkę, co mu rzekła za drzwiami:  Herein".
80




TRZEJ CHAOPSCY SYNKOWIE I TRZY ZAKLTE KSIŻNICZKI
Kiedy jej powiedział, że jej pan jest martwy, z radości aż nie umiała mu dziękować. Była to pewna niemiecka księżniczka i żyła tam zaklęta już wiele setek lat.
Potem Franek zabrał się i poszedł do tej drugiej, co mu rzekła za drzwiami:  Dalej!". Także i ją wyprowadził z więzienia i na koniec poszedł także po tę trzecią, najpiękniejszą, co mu rzekła za drzwiami pięknym głosikiem:  Bardzo proszę dalej!" Gdy już wszystkie trzy miał razem koło siebie, powiedział im:
 Kochane księżniczki, już was oswobodziłem od potwora. A teraz  gdzie tu macie jakieś motyki i łopaty? Musimy go zakopać.
No i przynieśli motyki i łopaty, wykopali dół, wciągnęli do niego smoka, zalali go wapnem, obrzucili gliną i w końcu to wszystko porządnie udeptali. Smok był pogrzebany i nikomu już nie zagrażał. Gdy skończyli, Franek powiedział:
 Kochane księżniczki, co teraz robić z wami? Tutaj zostać nie możecie. Pójdziecie w górę, do świata, gdzie żyłyście kiedyś.
Zaprowadził je ku jamie, którą zjechał w dół, nałożył do wiadra kamieni i gliny, pociągnął za powróz, jak się przedtem umówili, i zaczęto wyciągać wiadro do góry. Ale nagle prask! Wiadro opadło z powrotem, kamienie i glina rozleciały się na wszystkie strony. Franek powiedział:
 Widzicie, jak by to wypadło, gdyby tam była któraś z was? Dobrze, że byłem tak przezorny. Ale teraz już się nie musicie bać.
Najpierw umieścił w wiadrze najstarszą księżniczkę, pożegnali się  i do zobaczenia! Pociągnął za powróz i już jechała do góry na ziemię. Skoro tylko ją Honza i Jakub ujrzeli, zaraz się o nią pobili, tylko klaskało. Była tak piękna i urocza: sukienka, sznurowane trzewiczki, samo złoto i srebro. Obaj bracia chcieli ją mieć. Aż Honza powiedział:
 Co za kłótnie? Ja jestem najstarszy i będę się żenił pierwszy. To jest moja narzeczona i nikomu jej nie oddam.
I już ją wsadził na wóz, i pojechał z księżniczką do domu. A tam właśnie uszykowano ucztę, jadło się i piło, ile dusza zapragnie,
82
Baśń czeska
bo wszyscy widzieli, ile panna młoda ma złota i srebra. Skoro jest tak bogata, nie musiano oszczędzać...
Tymczasem Franek znów szarpnął w dole za powróz i wsadził do wiadra drugą księżniczkę. Kiedy ją wyciągnęli na górę i Kuba zobaczył, jak jest cudna i piękna, uradował się i wołał:
 A to jest znów moja narzeczona. Już mamy panny obydwaj! Na nic nie czekał, wsadził ją na wóz i pojechał z nią do
domu, aż się kurzyło. I ucztowali, jedli i pili dalej, zeszło się tam z pół wsi: jeden przyniósł prosiaka, inny kurę, jeden kaczki, drugi beczkę piwa. Kucharki warzyły i piekły, muzykanci wzięli harmonię i skrzypce, kapela rżnęła od ucha, a wszyscy jedli, pili i tańczyli. Na nic się nie oglądano, przecież widziano, jak bogate są obie panny młode. A te dwie piękne i śliczne panny siedziały za stołem, każda obok swego kawalera, a o miłym Franku wszyscy zapomnieli.
Tych dwoje tymczasem siedziało w dole. Szarpali za linę, ale wiadro ani drgnęło. Już zjedli i wypili wszystko, co tylko gdzie znalezli, i nie mieli nawet suchej skórki. Księżniczka zawiązała wszystkie swe błyskotki i klejnoty w węzełek i rzekła:
 Ano tak, miły Franciszku, już tu siedzimy czternaście dni. Musimy wyjść na powietrze, tutaj zostać nie możemy. Ale jak się wydostać?
Ciągnęli za powróz znów i znów, ale wiadro ani drgnęło. Księżniczka powiedziała:
 Ja ci poradzę. Tam jest stajnia, a w niej stoją konie, jakie kto chce. Idz tam, ale nie wolno ci się odezwać ani słowem. Wybierz takiego najszkaradniejszego konika, starego, kudłatego, wynędzniałego, tego okiełznasz i przyprowadzisz tutaj. Ale jeszcze raz powtarzam, Franciszku, ani słowa z ust!
Franek jej obiecał, że nie przemówi, choćby się nie wiem co działo. Zrobił wszystko, jak księżniczka radziła, wyprowadził konia na podwórzec, założyli na niego uprząż, Franek wdrapał się na konika, księżniczkę posadził obok siebie.
A ona zawołała:
 Hop, koniczku, przez góreczkę, wyskocz z nami na wierzch! Koń zarżał  iha ha ha!  grzebnął nogami i uniósł się
83
TRZEJ CHAOPSCY SYNKOWIE I TRZY ZAKLTE KSIŻNICZKI
jak ptak do góry. Po chwili oboje młodzi zeszli z niego na ziemię i zabrali swoje rzeczy. Księżniczka rzekła:
 Hop, koniczku, przez góreczkę, skocz w dół!
Koń się sprężył, zarżał  iha ha ha!  i skoczył w dół. Jama się za nim zamknęła i było po wszystkim. Wtedy Franek i jego księżniczka zabrali wszystkie węzełki, do których nawiązali złota, srebra, błyskotek i drogich kamieni, i powędrowali do taty, do tego gospodarstwa, gdzie się Franek narodził. Kiedy tam przyszli, wszyscy podziwiali, jaką sobie Franek prowadzi piękną pannę, jeszcze śliczniejszą niż tamte dwie.
Skoro był w domu i Franek, przyszykowano nową i jeszcze huczniejszą biesiadę. I wkrótce się ucztowało, jadło i piło. Buchty* mieli wielkie jak wrota, a pszenne kołacze jak drzwi, kucharze warzyli i piekli, wino ciekło potokiem, cukierków i marcepanów tam było, ile dusza zapragnie. Kapela rżnęła od ucha, wszyscy tańczyli, huczeli i śpiewali, a mnie tam też poprosili. Ja przyszłam, pogratulowałam im, wszystkiego pięknego i dobrego im życzyłam. No a oni mnie zachęcali, abym ciągle jadła. A gdy przyszedł odwieczerz, musiałam iść do domu obrządzić nasze krówki i pro-siątka. No to się zebrałam, wyszłam do ogrodu, a jak tylko stąpnęłam, była tam papierowa ziemia, a ja się zapadłam aż tutaj...
Przełożyła Hanna Kostyrko
* Buchta  słodka drożdżowa bułka nadziewana masą owocową, makową lub serową
Oldrich Sirovdtka
Karczmarz i diabeł
(Baśń czeska)
Ilustrował: Miloslau Jagr
Ongiś, w gospodzie w Hostyzie, siedział pewien karczmarz, nazywał się Worszulak. Jak okolica długa i szeroka wiedziano, że lepiej z nim nie zaczynać w złych zamiarach. I była to prawda!
Pewnego razu jesienią, akurat w sobotę przed odpustem, siedziało u niego w szynku do póznej nocy paru sąsiadów, co nie mogli się oderwać od kart. Grali w ferbla i trzaskali kartami o stół, aż światło filowało i rzucało po ścianach wszelakie przedziwne cienie, a kłęby dymu przewalały się z kąta w kąt izby, aż chwilami nie było widać sąsiada po drugiej stronie stołu.
A tymczasem na dworze żeniły się wszystkie diabły. Wiatr zrywał liście z orzechów, rzucał je na dachy i rozganiał po całej wsi. Deszczowa szaruga co i raz szorowała po szybach, a psy szczekały jak wściekłe. Zardzewiały zegar wybijał właśnie północ, kiedy otworzyły się drzwi.
Ostry podmuch wiatru wdarł się do karczmy, aż ciepło koło drzwi buchnęło wielkim obłokiem pary. Zrobiło się ciemno. Kiedy znów przejaśniało, pośrodku karczmy stał obcy chłop. Ubrany w szeroki, starodawny płaszcz, w baranicy na głowie, w szerokich, aż do ziemi szarawarach. Brodę i włosy miał czarne, nos jak gasidło, a oczy świeciły mu ogniście jak węgle.
Zażądał dużego piwa. Kiedy Worszulak natoczył go z beczki i postawił kufel na bocznym stole, nieznajomy przysiadł i patrzył, jak padają karty, a sąsiedzi ciągle grali w zapamiętaniu. Obcy wypił piwo, zamówił drugie i odezwał się:
85
KARCZMARZ I DIABEA
 Jeśli nie macie nic przeciw temu, dosiadłbym się do was. Worszulak tylko mrugnął na kamratów  taki obcy chłop
może mieć dużo pieniędzy. Więc sąsiedzi zaszurali stołkami, robiąc miejsce, i zacierali ręce na myśl, jak chłopa oskubią. A ten usiadł, rzucił garść reńskich na stół, wziął do ręki karty i grał. I to jak grał! Sąsiadom aż rozum z głowy uciekał. Dziadek Kuba tylko ciągle marniał bezzębnymi ustami:
 I cóż to za czary?
A szóstaki i czworaki bez przerwy przechodziły przed tego obcego.
Nie trwało więcej niż pół godziny, a stół był jak wymieciony. Ale przed nieznajomym leżało z pół kapelusza pieniędzy. Wszystkich to aż nadto wściekało, ale żywili nadzieję, że karta się musi odwrócić. Więc wyciągali z kieszeni drobne i nie dawali po sobie nic poznać. Nagle podczas gry Worszulakowi spadła niechcący karta pod stół. Jak się po nią schylił, zobaczył pod stołem końskie kopyto. I już był w domu! Złapał kredę, nabazgrał przed sobą na stole krzyż i mrugnął do pozostałych graczy, aby brali z niego przykład. No a skoro zrobił to Worszulak, to i kamraci niepostrzeżenie jeden po drugim także namalowali krzyże. Obcemu chłopu się to nie spodobało. Wykrzywił się szkaradnie i powiedział:
 Pod stołem się nie gra! A skoro nie chcecie grać uczciwie, to lepiej to zostawmy. Ja tych waszych zasmolonych Szostaków nie potrzebuję, wezcie je sobie!
I cisnął całą tę kupę drobnych na środek stołu. Któż by nie brał, kiedy rozdają? Kumotrzy nawet nie liczyli, tylko brali. A Worszulak, cwana sztuka, zagarnął dwie garście. Najmniej trzy razy tyle, co przegrał. Wiadomo  szczwany, przebiegły Worszulak!
Obcy chłop rozsiadł się szeroko w krześle i tylko wykrzywiał gębę, jak sąsiedzi się dzielili. Worszulakowi przyszło do głowy, że obcy się obrazi. Ale ten jakby nigdy nic zamówił nowe piwo, przysiadł się znów bliżej i zaczął gadać.
Opowiadał góry, doliny, widy, niewidy. O pogodzie, o polach, o żniwach.
Na wszystkim dobrze się znał, tak że kumotrzy sądzili, że
86
KARCZMARZ I DIABEA
to jakiś bogaty wieśniak spod Litowli. Między innymi tak rzekł do Worszulaka:
 No, wasze gospodarstwo też nie jest w najlepszym stanie. Gdyby to było moje, już ja bym inaczej nim rządził.
Worszulak, udając głupiego, powiedział:
 Bo to wiecie. Karczma, gospodarstwo z dobrym kawałem pola, jest tego, jak na nas dwoje ze starą, krzynę za wiele.
 Ano, jak spostrzegłem, nie macie nawet porządnej obmurówki dokoła budynków. To by było pierwsze, co bym zrobił. Solidne kamienne ogrodzenie dokoła budynków, podwórka i ogrodu, aby was złodzieje nie rozkradali na wszystkie strony.
Worszulak tylko się skrzywił pod wąsem. Powiedział sobie:  Przyszedłeś o północy, ciemno choć oko wykol, to i jak mogłeś zobaczyć, że nie mamy dokoła murku? Gdybyś przybył w dobrych zamiarach, nie mógłbyś tego wiedzieć". Ale głośno rzekł:
 E, złodziei tu nie ma wiele. A poza tym  lada jakiej małej obmurówki nie chcę, a zrobić mocną i porządną? To się wie  karczmie by to dodało na wyglądzie, ale skąd wziąć i nie kraść?
 Gdybyście chcieli, to by was to nie kosztowało ani tyle, co by za paznokieć wlazło.
Worszulak wiedział, że jeśli tylko podać czartowi palec  chwyci cię za całą rękę. Ale mówił sobie:  Ty jesteś okropnie głupi diabeł, jak pokazałeś. Zasługujesz, abym cię wyprowadził w pole".
O Worszulaku dawno mawiano, że jest z piekła rodem szczwana sztuka, a jeśli kogoś nie spali, to go chociaż przypali. A o swej reputacji Worszulak dobrze wiedział. Przeto rzekł:
 No to stoi! Ale piękny wysoki mur z bramą, i musi być dokoła karczmy, podwórka, ogrodu i pola za gospodą. I to nim kur zapieje, inaczej nie chcę!
 Stoi!  odezwało się od stołu, a w kominie tylko gwizdnęło, jak nim diabeł wyleciał.
Kiedy sąsiedzi zobaczyli, że naprawdę idzie o jakieś konszachty z Czarnym, cali przerażeni podnieśli się, powiedzieli półgębkiem dobranoc i znikli za drzwiami.
Worszulak został sam. Rozważał, czy uczynił dobrze.  Ee, co
88
Baśń czeska
tam! Teraz jest prawie pierwsza nad ranem, a ty, czarcie, im dalej, tym będziesz słabszy. Tej pracy nie możesz podołać"  mówił sobie w duchu.
Ale wtem  prask! W karczmie aż okna zadzwięczały. A potem dokoła zaczął się dopust boży! Grzechot łupanego kamienia, trzaskanie drzewa, syczenie gaszonego wapna, skrzypienie, jakby dokoła karczmy hałasowały wszystkie diabły, a nie tylko jeden z nich stawiał murowane ogrodzenie.
A kiedy zaczynało świtać, Worszulak cały przelękły zobaczył, że brakuje już tylko bramy i kawałka muru koło stodoły, a diabeł będzie gotów. Ale jeszcze karczmarz nie tracił głowy.  A przecież ja ci pokażę!"  mówił sobie i tylko czekał, aż diabeł znów odleci po kamienie. No i ledwie Rogaty odleciał, już się Worszulak skradał do kurnika, mrucząc pod wąsem:  Zaczekaj, pojedziesz jak na po-miotle, tak że nawet do bramy piekielnej nie trafisz". I przez dziurę z tyłu poszturchiwał patykiem koguty, aby już zaczęły piać.
Najprzód wylazł z grzędy na dwór biały. Zamachał skrzydłami, wyciągnął szyję i zapiał:
 Ku-ku-ry-ku!
Diabeł odburknął gdzieś z daleka, spod Żdżar:
 Kiedy biały pieje, Czart dalej pracuje!
I frr, bum, prask! Upuścił głaz jak stół, aż się karczma zatrzęsła w posadach. Znów wlazł na mur i budował dalej.
 No to ze mną kwita  ugięły się pod Worszulakiem ze strachu nogi.  Toć przecież nasza babka nieboszczka zawsze powiadała, że na Rogatego starczy każdy kogut!  I zaczął poszturchiwać drugiego, czerwonego.
Ten skoczył z grzędy, wylazł przed kurnik, zaklaskał skrzydłami i zapiał:
 Ku-ku-ry-ku!
Diabeł wystawił zza muru rogi i wykrzywił się:
 Gdy wyleci czerwony, To dla diabła androny.
I plask  wylał skrzynkę wapna na mur.
12 Baśnie przyjaciół
89
KARCZMARZ I DIABEA
Teraz to już się Worszulak pocił ze strachu. Więcej niż te dwa koguty w kurniku nie miał, a diabeł dalej pracował jak wściekły. Frr!  znów po nowy kamień.
Worszulak, przerażony do szpiku kości, stał za kurnikiem. Na grzędach przebudziła się już cała kurza czeladka.
Gdakały, kwokały, fruwały w popłochu, jakby się do nich dobierał tchórz. Był między nimi jeden mały czarny kogucik, co ciągle jeszcze próbował, czy mu się uda zapiać. Wyciągnął szyjkę i słabym, jeszcze kurczęcym głosikiem wychrypiał:
 Kchi-kchi-ry-ki!
Diabeł akurat przenosił nad stodołą głaz wielki jak pół chałupy. Szarpnął się, aż mu skrzydła zaczepiły o kalenicę dachu, nastawił uszy i powiedział:
 Mały czarny Czartu wierny. Koniec pracy  dość!
I bum, tarach! Puścił głaz na środek podwórka, że błoto wystrzy-knęło aż na komin. Zakręcił się w powietrzu i zniknął.
Worszulak najpierw gapił się jak otumaniony. Potem otarł pot z czoła i westchnął:
 Ten mnie wystraszył! Pókim żyw, już nie chcę nic mieć z Rogatymi.
I poszedł obejrzeć sobie ten głaz. Dopiero teraz zobaczył, co to za kolos. Najmniej sto cetnarów ciężki  a jeszcze były w nim dziury po czarcich pazurach.
Potem położył się, aby odespać resztę nocy.
Parę niedziel potem rachował sąsiedzkie długi, zaznaczone kredą na futrynie drzwi, i szkaradnie przy tym klął. Zdawało się mu tego zbyt wiele. Naraz ktoś pchnął drzwi, o mało karczmarza nie przetrącił. Ze strachu stanął z otwartą gębą. A to był stary znajomek  diabeł! Stał w drzwiach, wykrzywiał gębę i uderzał ogonem o ziemię.
 Worszulaku, tyś mnie oszukał! Ten wytrzeszczył na niego oczy.
 Ja oszukałem? Tyś mnie oszwabił! Toć jesteś mi jeszcze winny za te trzy piwa, coś tutaj wtedy przed odpustem wypił!
90
Baśń czeska
I nabierał powoli kurażu.
 Zostaw to teraz i nie zagaduj! Ja ci zbudowałem mur dokoła karczmy, a tyś mi za to nic nie dał!  tupnął diabeł kopytem.
 Przecież nie byłeś gotowy do piania kogutów! To i nie musiałem ci nic dawać  odparł Worszulak.
 No, ja wiem, ja wiem  ale jednak! Popatrz tylko, ja się naharowałem, a nic z tego nie miałem  udobruchał się diabeł.  Jeśli chcesz mieć ode mnie spokój, przez trzy lata dziel się ze mną zbiorami z tego pola za karczmą. Inaczej  do śmierci nie dam ci spokoju.
Worszulak wiedział, że lepiej załatwić coś po dobremu niż na udry. Podrapał się za uchem i rzekł:
 No, tak, to może być. Tylko jak to chcesz dostać?
Ale już znów kombinował, jak diabła wykołować. Diabeł myślał chwilę, drapał się między rogami, a potem powiedział:
 Ano, żeby nie było między nami jakichś swarów, będziemy ciągnąć karty.
Nastawił łapę i pazurem ściągnął je z półki.
 Kto wyciągnie wyższą kartę, będzie mieć zbiór nad ziemią, a kto niższą, ten dostanie to, co rośnie w ziemi.
 Dobra  przytaknął Worszulak. Wyjął rogatemu karty z pazurów, przetasował raz i drugi.  Więc ciągnij!
Diabeł wyciągnął kartę.
 Zielony król!  skoczył z radości, aż stuknął rogami w belkę u powały.
Po nim Worszulak wyciągnął dziewiątkę żołędną.
 No to i mam  westchnął sobie posępnie. Rogaty się wykrzywił.
 Więc nie zapomnij. Za rok przyjdę po zbiory!
 No, możesz przyjść, ale o dwa miesiące wcześniej. I nie zapomnij na nie przynieść rzemieni i płachty  wołał za nim Worszulak.
 Niech ci będzie!
Diabeł trzasnął kopytem o ziemię i fiut!  kominem na dwór. Tylko trochę smrodu po nim zostało. A Worszulak uśmiechał się półgębkiem.
91
KARCZMARZ I DIABEA
Przeszła zima, wiosna, lato i przyszła znów jesień z mgłami, szarugami i przymrozkiem. W połowie września otworzyły się drzwi u Worszulaków  i był to Czarny z płachtą i rzemieniami pod pachą.
 Ano, Worszulaku, przyszedłem po swą część. Worszulak wrzucił na plecy kabat, włożył czapkę na głowę
i poszli za karczmę. Tam się zatrzymali przy kartoflisku.
 Tylko pracuj żwawo, abyś to zabrał, żebym ja także mógł wykopać z ziemi swoją część  mówił Worszulak z głupia frant do diabła.
A ten rwał łęty, składał do płachty  i co chwila frrr! nad stodołą odnosił swoje zbiory do piekła. Worszulak się tylko uśmiechał pod wąsem. Ale nazajutrz rano nagle trzasnęły drzwi i stanął w nich diabeł.
 Ty, Worszulaku, posłuchaj, tyś mnie wczoraj okradł. I szast! ogonem o ziemię.
 Ano, coś wyciągnął z karty, to przecież dostałeś  odparł na to powoli Worszulak.  Przecież masz swoją część zbioru.
 I co z takiego zbioru? Nawet pod kotłem to się nie chciało tlić. Jejku, jejku, jeszcze teraz bolą mnie plecy, jakem to jeszcze raz musiał zbierać i wynosić precz z piekła! A tego pośmiewiska u nas! Człowieku, toć ja jestem przez ciebie na czysto spalony w piekle! Nawet małe diablątka wykrzywiają się na mnie.
I młócił ze złości ogonem, aż bębniło. Worszulak ustawił krzesła dokoła stołu i czekał, aż się diabeł wyszczeka.
 Ale na przyszły rok nie będę ciągnąć żadnych kart. Wezmę sobie zbiór spod ziemi i już! Więcej się okradać nie pozwolę!
 No dobrze, jak chcesz. I już mi tu tak nie hałasuj. Nie jesteś w piekle, jesteś w karczmie, a u mnie się takiego rejwachu nie robi. Tylko zapłać wpierw za te trzy piwa, za które jesteś winny od zeszłego roku przed odpustem.
Diabeł stracił tupet. W swym kudłatym kożuchu nie miał kieszeni i zapłacić też nie mógł.
 Więc pamiętaj! Za rok przyjdę po swoją część. Ale bez żadnych takich szwindli  powiedział już prawie po cichu.
92
Baśń czeska
 Ano, przyjdz, ale o miesiąc pózniej. I nie zapomnij zabrać z sobą kosza!
 Będę akuratnie!  obiecał diabeł. Trzasnął drzwiami, o mało z zawias nie wyleciały.
Znów przeszła zima, wiosna, lato i prawie cała jesień. Już nawet ziemniaki ludzie mieli prawie wykopane, kopali już tylko ci najleniwsi. Worszulak właśnie ogacał drzwiczki od chlewu słomą, kiedy przygalopował diabeł z koszem na plecach.
 Więc, Worszulaku, przyszedłem po moją część.  Ale strzygł ze strachu uszami, czy aby go Worszulak znów nie oszwabi.
 Ano chodz, chodz  zachęcił go Worszulak i poprowadził Rogatego za karczmę. Było tam pole kapuściane.
 No widzisz, latoś chociaż na ciebie nie musiałem czekać, już moją część zabrałem. A ty to sprzątnij dziś, abym jutro mógł zaorać  mówił Worszulak obłudnie.
A diabeł wyrywał głąby z ziemi, składał do kosza i zawsze, gdy miał pełno  frr!  przez kalenicę stodoły do piekła.
Nazajutrz rano, akurat gdy karczmarz mył kufle w cebrzyku, zjechał diabeł kominem do karczmy. Wybałuszał ślepia, dudnił kopytami i wrzasnął:
 Worszulaku, tyś mnie wczoraj sakramencko okradł!
I trzask!  ogonem o ziemię, aż szklanki i kufle na półkach zabrzęczały.
 Jak to: okradł? Coś chciał, to przecież dostałeś. Przecież zebrałeś wiele koszy.
 Co, taki zbiór? Popatrz na mnie, toć jestem jak jeden wielki granatowy siniak. Wszędzie, gdzie się w piekle obrócę, tłuką we mnie głąbami, choć i tak połowę ich wyniosłem precz, do przedpiekla.
I diabeł rozgarnął kłaki i pokazywał granatowe sińce od głąbów, tłukąc rogami w ścianę, aż się karczma trzęsła. Worszulak huknął na niego.
 Ty, nie rób mi tu takiego harmidru! Albo leć robić hałas gdzieś w górach. Tylko zapłać mi, coś winien, albo cię oddam w ręce adwokata!
Jak tylko diabeł usłyszał o adwokacie, zląkł się i krążył już
93
KARCZMARZ I DIABEA
cicho po karczmie. Zatrzymał się przed Worszulakiem i powiedział:
 Ale na przyszły rok wezmę sobie cały zbiór. To za ten i za łoński rok. I nad ziemią, i pod ziemią. Tym sposobem nie będziesz mógł mnie oszukać.
 Ano, dobrze  rzekł na to Worszulak i jakby mu tylko drgnęła broda.
 Tylko nie zapomnij, że za rok będę.
 Ale przyjdz o trzy miesiące wcześniej i wez z sobą taczki.
 Umowa stoi!  tupnął diabeł kopytem.
Znów uciekła zima i wiosna, a i lato prawie mijało. Wszędzie już było po żniwach, kiedy do Worszulaka przyturlał się diabeł z taczkami. Właśnie składano otawę* na górkę w stodole.
 Ty, Worszulaku, ja przyjechałem po zbiory.
Ale rogi pociły mu się ze strachu, czy go Worszulak aby znów jakoś nie wykiwa.
 Ano, to zaczekaj, aż wyładuję siano. Momencik!
Potem zlazł z drabiniastego wozu i poszedł z diabłem za karczmę. Tego roku Worszulak zostawił pole odłogiem. Z końca do końca aż roiło się od pokrzyw, ostu i wszelakiego kolącego zielska.
 Latoś nasiałem ci pieprzu, tylko chwyć, jak pali!  zachęcał podstępnie Worszulak.
Diabeł wsadził łapę w pokrzywy.
 Aaaa! Ten dopiero pali!  wrzasnął i tarł łapę o kudły.  To ci będzie pieprzu dla całego piekła!
I skoczył z radości.
 Tyś przecież poczciwy, Worszulaku, żeś mi poradził, abym na ten zbiór wziął taczki. Przecież ten pieprz przepaliłby mi plecy.
 A widzisz! Zawsze gadałeś, że cię oszukuję  i Worszulak poszedł do swojej pracy.
Diabeł rwał pokrzywy i oset, nakładał na taczki i przez kalenicę stodoły odwoził do piekła. Wył przy tym z bólu, ale nie popuścił, póki cały zbiór nie był w piekle.
... . % . %
* Otawa  drugi pokos siana
94
Basn czeska
A Worszulak tylko wykrzywiał gębę szyderczo.
Ale nazajutrz rano! Worszulak właśnie zamiatał karczmę, kiedy wleciał do środka diabeł, cały podrapany i w cętki. Wytrzeszczając ślepia wrzasnął:
 Worszulaku, tyś znów mnie okradł, jak mnie jeszcze nikt na świecie nie okradł!  I tłukł wściekle ogonem, aż Worszulakowi ze strachu miotła wyleciała z ręki.
 No, no, no  przecież dostałeś cały zbiór. Ja ci nic z niego nie ukradłem.
 Nie będę ci gadać, co użyłem z tym pieprzem w piekle. Ale teraz lecę w Karkonosze. Za trzy dni jestem z powrotem. A ty się uszykuj, polecisz ze mną do piekła. Będę cię sto tysięcy lat palić tym pieprzem. Ja ci dam pieprz!
I jak zdmuchnięty wiatrem znikł z karczmy.
Teraz to Worszulak zobaczył, że jest zle! Siadł przy stole, podparł głowę ręką i rozmyślał, co począć. Worszulaczka poznała, że staremu coś dolega. Więc wzięła go w obroty i nie przestała, aż wszystko jej powiedział.
 Już jutro rano przyjdzie po mnie diabeł  westchnął ciężko.
 No, jeszcze tutaj jestem ja!  tupnęła Worszulaczka.  A ty nie łam sobie głowy po próżnicy. Ja to załatwię.
Rankiem wysłała męża z domu. Przyciągnęła z komory stary dębowy stół. Po jakiejś bijatyce była w nim wyryta głęboka bruzda. Potem baba zaczęła robić taki rejwach, że o mało komin się nie rozwalił. Kiedy szalała w najlepsze, otworzył drzwi jakiś obcy. Stanął i zapytał, czemu jest taka wściekła.
 Ano, posłuchajcie dobrze. To się aż nie da powiedzieć! Popatrzcie tylko, panie, tu na ten stół. Taki piękny stół  nie szkoda go to? Ten mój Worszulak samym paznokciem wyorał tę bruzdę. Takie to jest zatracone chamisko! Chwała Bogu, że to było tylko małym palcem. Gdyby to robił kciukiem, do czysta by ten stół przerżnął na pół. Taki lepiej by z olbrzymami się tłukł! Mój piękny stół!
Diabeł  bo to był on  podszedł do stołu, zerknął na tę bruzdę, a potem rzekł:
95
KARCZMARZ I DIABEA
 Ja mam pazury jak się patrzy i niejednom już widział, ale tego bym nie potrafił. Więc on jest taki mocarz? A gdzież to jest pan karczmarz? Mam z nim jakieś rachunki od ostatniego zakupu.
 Ano, skoczył naprzeciwko, do kowala.
 A cóż to poszedł tam robić?  wypytywał diabeł.
 I cóż by tam robił? Chodzi sobie ostrzyć pazury na kowadle. No, przecież widzicie, i to miał je wtedy stępione! Taki piękny stół!
I zaczęła ze złości rozbijać garnki. Diabeł w pośpiechu wysapał:
 Wiecie, pani gospodyni, co? Ja mam jeszcze coś do załatwienia  i zerknął oknem, czy aby już Worszulak nie wraca.  To przyjdę za jakąś godzinkę, jak wasz będzie w domu.
I już znikł za drzwiami...
Po dziś dzień ma przyjść. A Worszulakowie długo jeszcze sobie opowiadali, jak wyprowadzili w pole diabła...
Przełożyła Hanna Kostyrko
Maria Durickovd
Drzewo, co wszystko ozdabia, woda, co wszystko ożywia,
i ptak, co wszystko wyjawia
(Baśń słowacka)
%
Ilustrował: Miroslav Cipdr
Wybrał się raz młody król na przechadzkę i dotarł aż do chałupki na pustkowiu. Siadł na przyzbie, aby odpocząć, aż tu przez okienko usłyszał jakieś głosy.
Zajrzał do środka  a tam trzy młode dziewczyny siedzą na ławie i przędą.
 Kto tam wie, siostrzyczki, za kogo my się wydamy za mąż  mówi jedna.  I czy nie skiśniemy na ocet.
 Ja, gdybym tak mogła wybierać  mówi najstarsza  wybrałabym sobie na męża królewskiego kucharza. Żyłabym jak pączek w maśle! Mąż każdego dnia przynosiłby mi z królewskiej kuchni jakieś łakocie.
 A ja, gdybym tak mogła wybierać  mówi średnia  wybrałabym sobie królewskiego pokojowca. Żyłabym sobie jak pani, po komnatach bym się przechadzała, królewskie szaty oglądała.
 A gdybym tak ja mogła wybrać  mówi najmłodsza  wybrałabym sobie naszego pana króla. Kochałabym go, w swoim czasie narodziłyby się nam dzieci, dwaj chłopcy i jedno dziewczątko. A te dzieci byłyby zdrowe jak rybka w wodzie, pracowite jak pszczoła i bogate jak ziemia.
Starsze siostry zaczęły urągać i odymać usta, że ona dlatego króla wybrała, ponieważ chce nad nimi panować. I akurat wtedy otworzyły się drzwi i do izby wszedł ten, o którym rozmawiały, sam młody król.
13 Baśnie przyjaciół 97
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
 Wysłuchałem, dziewczęta, waszych życzeń, a ponieważ podobają mi się, postaram się wam je spełnić. Najstarsza z was wyjdzie za mąż za królewskiego kucharza, średnia za królewskiego pokojowca, a najmłodsza zostanie moją małżonką i królową tej krainy.
Wkrótce tak się stało, wyprawiono trzy huczne wesela i trzy siostry zamieszkały w królewskim pałacu.
Powinny już teraz być zadowolone, przecież wypełniło się to, czego pragnęły. Tak, tylko że tym dwóm starszym gryzła serce zazdrość, nie potrafiły znieść, że najmłodsza siostra jest królową.
Na domiar nieszczęścia napadł kraj sąsiedni władca, więc młody król musiał iść na wojnę. Przed odejściem poprosił kucharkę oraz pokojową, aby opiekowały się królową, która miała wkrótce powić dziecko, i aby nikogo obcego nie wpuszczały do niej.
Przyszedł czas i królowej narodził się rozkoszny chłopczyk. Ale kucharka i pokojowa chłopiątko ukradły, a na jego miejsce podrzuciły szczenię, i to tak przebiegle, że ani królowa, ani nikt w zamku niczego nie zauważył. Dzieciątko włożyły do koszyka i puściły na rzekę, aby je woda zabrała. A do króla napisały, na pole walki, że tak i tak, królowa nie urodziła dziecka, ale szczenię psie, i że pana króla wszyscy ogromnie żałują.
Król się niezmiernie zasmucił, ale przecież odpisał, aby i królową, i tym szczenięciem troskliwie się opiekowano. Kiedy zaś wrócił do domu i zobaczył swoją małżonkę wprawdzie smutną, ale jeszcze o wiele piękniejszą niż dawniej, wszystko jej wybaczył i znowu żyli w miłości.
Po jakimś czasie królowa po raz drugi miała rodzić, a król znów musiał odejść na wojnę.
Polecił swoją żonę opiece sióstr i odszedł z ciężkim sercem. Kiedy nadeszła jej godzina, urodziła królowa jeszcze piękniejszego chłopczyka, niż był ten pierwszy, ale złe siostry dziecko ukradły i zamiast niego podrzuciły kociaka. Dzieciątko znów puściły w koszyku na wodę, a do króla napisały, że królowa zamiast dziecka porodziła kocura i że poddani w mieście już nawet pana króla nie tylko nie żałują, ale mu urągają.
98
Baśń słowacka
Król po przeczytaniu listu był bardzo nieszczęśliwy i odpisał do domu, że wkrótce wróci, a potem zrobi porządek, ale do tego czasu mają się i królową, i tym kociakiem porządnie opiekować.
Kiedy wrócił z wojny i zobaczył swoją małżonkę podwójnie smutną, ale i też podwójnie piękną, znów jej wszystko wybaczył i od nowa żyli w miłości i spokoju.
Ale nieszczęścia chodzą nie tylko parami, lecz i trójkami...
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
Królowa miała już po raz trzeci zlegnąć  a tu król znów musiał iść na wojnę. Powierzył żonę opiece sióstr i smutny odchodził z domu.
Nadszedł czas i królowa urodziła rozkoszne dziewczątko. Ale siostry znów jej dziecinę ukradły, a na jej miejsce podrzuciły spróchniałe polano.
Dziecko włożyły do koszyka i puściły je w dół wodą, niech sobie z nim rzeka zrobi, co chce. A do króla napisały na pole walki, że jego żona zamiast dzieciątka urodziła spróchniałe polano i że już ludzie w mieście burzą się za tyle hańby i wstydu, który królowa przynosi nie tylko królewskiemu domowi, ale i całej krainie, i że ją wszyscy uważają za czarownicę.
Króla opanowała ogromna złość przeciw młodej małżonce i teraz już i sam zaczął wierzyć, że są w tym czary. Więc kiedy potem wrócił do domu, skazał królową na dożywotnie więzienie. Kazał dla niej wybudować przed kościołem ciemnicę z jednym zakratowanym okienkiem i wydał surowe przykazanie, aby każdy, kto tamtędy przejdzie, napluł w to okienko. Tak się i stało. Lata i lata mijały, rok za rokiem ginęła królowa w więzieniu i każdy, kto obok przechodził, musiał na nią napluć. Wszystkim się zdawało, że jest to sprawiedliwa kara dla kobiety, co zamiast dzieci rodzi tylko jakieś potwory.
A przez ten czas obaj synowie królowej wyrastali już na młodzieńców, a z ich siostry rozwijała się dziewczyna jak kwiat. Bo kiedy ich złe kobiety wrzuciły do wody  rzeka nie skrzywdziła dzieciątek. Fala fali troskliwie je podawała, aż pięknie, łagodnie przeniosła je ku olbrzymiemu kwitnącemu ogrodowi. Ogród należał do pewnego starego ogrodnika. Ten dzieci nie miał i bardzo się -uradował, gdy mu rzeka przyniosła i na brzegu pod parkanem złożyła najpierw jednego i drugiego chłopczyka, a potem jeszcze i dziewczątko. Wychował ich wszystkich troje jak należy starannie. A dzieci to były udane  zdrowe jak rybka w wodzie i pracowite jak pszczoła. Kiedy dorosły, pomagały swemu piastunowi przy pracy w ogrodzie, który nie tylko ich żywił, ale i serce radował swą krasą. Podróżni, którzy się obok zatrzymywali, aby odetchnąć
100
Baśń słowacka
w cieniu drzew, co i raz mówili, że z tym ogrodem żaden się równać nie może.
A kiedy widzieli troje pięknych wychowanków, myśleli sobie:  Któż wie, czy to oni dodają piękna ogrodowi, czy ogród dodaje urody im".
Pewnego dnia kuśtykała drogą staruszka o kiju. Zatrzymała się przy ogrodzie i weszła do środka, aby trochę odsapnąć. Weszła i nie mogła znalezć słów podziwu.
 Piękny jest to ogród, zaiste rozkoszny  mówiła  ale mógłby być jeszcze ładniejszy. Mógłby to być najpiękniejszy ogród na świecie, gdyby w nim były trzy czarodziejskie rzeczy.
 Jakie czarodziejskie rzeczy?  spytał ogrodnik i jego dzieci, które mu rzeka podarowała.
 Ano, jest na świecie takie drzewo, co wszystko ozdabia, spod niego bije woda, co wszystko ożywia, a na tym drzewie mieszka ptak, co wszystko wyjawia.
 Ja po te rzeczy pójdę i przyniosę je do naszego ogrodu  rzekł starszy brat.  Tylko mi, babuniu, powiedzcie, gdzie trzeba iść.
Staruszka wyciągnęła rękę, zerwała z drzewa jabłko i podała mówiąc, że będzie ono wskazywać drogę. I poszła dalej.
Starszy brat uplótł wianek z gałązek i podał go bratu młodszemu, i rzekł:
 Dopóki ten wianek będzie świeży i zielony, dopóty będę żywy i zdrów. Ale jak wianek zwiędnie, będzie to znak, że i moje życie zamiera. I wtedy, braciszku, śpiesz mi z pomocą.
Skoczył młodzieniec na konia, rzucił przed siebie jabłko i gdzie ono się toczyło, tam jechał.
Jabłko zatrzymało się u stóp jakiejś góry, a tam stary człowiek leży, broda jego jeszcze raz tak długa, jak on sam, a paznokcie na palec długie.
 Bóg wam daj dzień dobry, wuju Aokcibrodo.
 Witaj, królewiczu  odpowiedział starzec.
 Nic nie wiem, żebym miał być królewiczem. Mnie rzeka przyniosła, ogrodnik jest mi piastunem i ojcem. A w świat się wybrałem
101
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
po trzy czarodziejskie rzeczy: drzewo, co wszystko ozdabia, wodę, co wszystko ożywia, i ptaszka, co wszystko wyjawia. Czybyście mi, wuju Aokcibrodo, nie poradzili, dokąd iść?
 Na ciężką rzecz się porwałeś, królewiczu  odparł Aokci-broda.  Nie wiem, nie wiem, czy ci się uda. Albowiem te rzeczy są w pewnym zaklętym zamku, a kto się tam chce dostać, temu w drodze nie wolno ani razu się obejrzeć, cokolwiek by się działo. A kto się choć raz obejrzy, będzie to jego koniec.
 No, toć przecież będę dobrze uważał  odparł młodzieniec, podziękował za radę i poszedł dalej. Wkrótce zobaczył zamek wysoko na górze, trzeba było tylko doń przejść przez jedną dolinę. Ale tu w okamgnieniu zaczęły na niego syczeć węże, a wilki, niedzwiedzie i wszelki zwierz zaczął doskakiwać tak, że ustawicznie musiał mieć miecz w pogotowiu. A na domiar złego ze wszystkich stron ktoś na niego wołał, raz uprzejmie, raz gniewnie, raz ostrzegawczo:
 Posłuchaj głosu przestrogi, wróć, póki masz zdrowe nogi.
 Już jest z tobą, chłopcze, amen, zamienisz się w czarny kamień.
 Kto posłucha, nie zaginie  ostrzeż dusze w tej dolinie. I zaraz potem nastąpił łoskot, jakby ktoś z góry strącał ścięte
pnie drzew.
Młodzieniec o mało się nie obejrzał, gdzie uskoczyć, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, bo błysnęły mu w głowie słowa Aokcibrody:  Ani razu się nie oglądaj, cokolwiek by się nie działo". Przeszedł już więcej niż pół doliny, kiedy odezwał się za nim głos tak miły, jakiego jeszcze w życiu nie słyszał, ale który mu się nieraz w nocy przyśnił. Głos, którym chyba mogłaby mówić jego matka, gdyby ją miał.
 Skąd się tu wziąłeś, synku?
Na to młodzieniec nie mógł się powstrzymać, obejrzał się  i w jednej chwili przemienił się w czarny kamień.
W domu brat i siostra co chwilę oglądali wianek. Przez dwa dni był świeży, a trzeciego dnia nagle zwiądł.
 Ej, toć nasz brat jest ofermą, beze mnie nie umie sobie
102
Baśń słowacka
poradzić  powiedział brat młodszy.  Muszę mu szybko iść na pomoc.
Przyszykował się na drogę, przed odejściem jeszcze uplótł nowy wianek z gałązek i dał siostrze, aby wiedziała, co się z nim dzieje.
Potem wskoczył na konia i popędził po śladach brata. Dotarł aż pod górę, gdzie leżał stary, przestary człowiek z brodą długą jak on sam, z paznokciami na palec.
 Daj wam Boże zdrowie, wujku Aokcibrodo  pozdrowił go.
 Daj Bóg i tobie, królewiczu.
 Nie wiem nic o tym, jakobym miał być królewiczem. Jestem wychowankiem ogrodnika, woda mnie do niego przyniosła. A może mi wy, wujku, powiecie, czy nie szedł tędy mój brat, który się wyprawił po trzy cudowne rzeczy: po drzewo, co wszystko ozdabia, wodę, co wszystko ożywia, i ptaszka, co wszystko wyjawia.
 Ano, zaiste, szedł tędy, szedł, a ja mu dałem radę, jak ma się zachować, ale on jej nie usłuchał. Jest to ciężka próba, nikt dotąd jej nie zwyciężył  i opowiedział mu, co się ze starszym bratem stało i jak się może dostać do zaklętego zamku, w którym są te trzy czarodziejskie rzeczy.
Młodzieniec podziękował za radę i poszedł dalej. Dotarł i on do tej doliny. Pomiędzy wężami, wilkami, niedzwiedziami i wszelkimi innymi potworami się przedzierał, wszelkie prośby słyszał, ale on nic, tylko szedł nie oglądając się na prawo ani na lewo. Kiedy już przekroczył połowę doliny, zobaczył obok stosu kamieni również swojego brata, w czarny kamień przemienionego. Zapłakał młodzieniec, na głos zapłakał.
 Ach, braciszku mój nieszczęsny! Aż tu mu się za plecami odezwało:
 Nie płacz po mnie, bracie, przecież jestem żywy! Uradował się młodzieniec i odwrócił się z radości, że obejmie
brata  i w tej samej chwili przemienił się w czarny kamień.
W domu siostra nieustannie na wianek spoziera. Dwa dni był świeży i piękny, ale trzeciego dnia nagle zwiądł, jakby go mróz zwarzył.
 No i widzisz ich, tych moich sławnych braci  pomyślała. 
103
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
Ani jeden, ani drugi nie poradzi sobie beze mnie". I natychmiast wybrała się na pomoc, chociaż ją ogrodnik przestrzegał, aby lepiej nie szła, bo ona z pewnością także tam gdzieś zginie. Ale dziewczyna nie słuchała jego słów, wskoczyła na konia i popędziła galopem. Wkrótce była pod górą, gdzie spoczywał starzec Aokcibroda, z brodą jeszcze raz tak długą, jak on sam, z paznokciami na palec.
 Daj wam Pan Bóg dzień dobry, wujku Aokcibrodo  pozdrowiła go.
 Pan Bóg daj i tobie, księżniczko  odrzekł Aokcibroda.
 Nic nie wiem o tym, jakobym była księżniczką. Całe życie przeżyłam u ogrodnika, do którego przyniosła mnie rzeka. A teraz idę szukać moich braci, którzy wybrali się po trzy zaczarowane rzeczy: po drzewo, co wszystko ozdabia, wodę, co wszystko ożywia, i ptaszka, co wszystko wyjawia. Ale wy macie, wujku Aokcibrodo, takie brodzisko i pazury, że z pewnością przez nie nie możecie się podnieść z ziemi.
Wyjęła z węzełka nożyczki i elegancko przycięła Aokcibrodzie paznokcie i brodę. Odetchnął staruszek, jakby spadło z niego jakieś ciężkie brzemię, i w jednej chwili podniósł się z ziemi.
 Wielką przysługę mi oddałaś, księżniczko. Cały tysiąc lat tu leżę, a przez siłę zawartą w brodzie nie mogę umrzeć. Ty zdjęłaś ze mnie klątwę, w końcu mnie ziemia przyjmie. A ty mnie tutaj pięknie pochowaj, a potem się już wybierz do swoich braci  i opowiedział jej, co i jak ma robić, i żeby, na Boga, ani razu się nie obejrzała, cokolwiek by się działo. I wręczył jej włos ze swojej brody: kiedy dotknie włosem bramy zaklętego zamku, zaraz się przed nią otworzy.
Kiedy jej to wszystko opowiedział, zamknął oczy i umarł. Ona mu z ciężką biedą grób wykopała, pięknie go pochowała i dopiero potem poszła dalej.
Dotarła i ona do tej doliny, za którą już na górze stał zaklęty zamek. Tu przyskakiwały do niej węże i wszelakie potwory, aby ją rozszarpać i porwać na strzępy, ale ona na nic nie zważała, tylko dalej kroczyła doliną. Wszelakie głosy wołały do niej, raz jakby z oddali, drugi raz życząc jej do samego ucha:
104
Baśń słowacka
 Śmierć za tobą kroczy, odwróć, głupia, oczy.
Ale ona, o nic nie dbając, ani na prawo, ani na lewo się nie obejrzała. Kiedy już przeszła więcej niż połowę doliny, ujrzała pomiędzy głazami swoich skamieniałych braci, zatrzymała się przy nich, łzy jak groch potoczyły się jej z oczu. Aż tu posłyszała za plecami:
 Nie płacz nad nami, siostrzyczko, przecież my jesteśmy żywi i zdrowi.
Siostra z radości już, już się chciała odwrócić. Ale przecież zatrzymała się w ostatniej chwili, mówiąc:
 Skoro jesteście żywi i zdrowi, to chodzcie tu do mnie, bo mnie się obejrzeć w tył nie wolno.
Chwilę poczekała, czy nie przyjdą, ale gdy nikt się nie pokazał, nabrała pewności, że to była pułapka. Zabrała się i poszła dalej, aż w końcu dotarła do zamku. Dotknęła bramy włosem z brody Aokcibrody, zamek otworzył przed nią podwoje, a dziewczyna weszła do środka. Pierwsze, co jej wpadło do oczu, było to niewidziane drzewo. Liście na nim lśniły każdy inną barwą, a ledwie powiał wietrzyk, rozdzwoniły się słodkimi dzwiękami, jakby każdy z tych listków grał na innym instrumencie, a razem dawało to czarownie piękną, nigdy przedtem nie słyszaną muzykę.
Na tym drzewie, na dolnym konarze wisiała złota klatka, a w niej podskakiwał ptaszek.
 Toś ty pewno ten ptaszek, co wszystko wyjawia  przemówiła do niego dziewczyna.  Może mi teraz powiesz, co mam zrobić, aby moi bracia ożyli.
Ptaszek zaszczebiotał jakby na srebrnej strunie.
 Nabierz, księżniczko, do dzbanka pienistej wody żywej i opryskaj nią swych braci, w kamień przemienionych.
Dziewczyna się obejrzała, a tu ujrzała pod drzewem zródełko. W zródełku woda się pieni, kipi, wre i bulgocze, w górę wyskakuje. Nabrała tej wody i pobiegła ku dolinie. Pokropiła dwa kamienie  swych braci  a potem także wszystkie inne. A tu kamień za kamieniem w ludzi się przemieniają, dziewczynę obejmują, za wyswobodzenie dziękują.
14
Baśnie przyjaciół
105
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
A ona z braćmi jeszcze raz do zamku wróciła, tam odłamali gałązkę z drzewa, co wszystko ozdabia, nabrali dzban wody, co wszystko ożywia, zdjęli z konara złotą klatkę z ptaszkiem, co wszystko wyjawia, i zabrali się w drogę do domu.
W domu zasadzili gałązkę pośrodku ogrodu, a gałązka się przyjęła, wypuściła korzenie i wkrótce wyrosła na wielkie drzewo. Liście na nim migoczą każdy inną barwą, a kiedy zawieje wietrzyk, rozdzwaniają się nie słyszaną czarowną muzyką. A przy tej muzyce wszystko w ogrodzie po prostu czarodziejsko rośnie  trawa jest zieleńsza, róże wonniejsze, owoce bardziej soczyste, ba, nawet poranna rosa jest świeższa i migocząca jak brylanty.
Szeroko  daleko rozniosła się wieść o tym ogrodzie. Ludzie chodzili oglądać drzewo, co wszystko ozdabia, i ze wstrzymanym oddechem słuchali jego muzyki.
Podziwiali wodę, co się ustawicznie pieniła, kipiała, wrzała, bulgotała i wyskakiwała wysoko, wysoko, a w największe zdumienie wprowadzał ich ptaszek, który wiedział nawet to, czego nikt inny nie wiedział.
Usłyszał o tych cudach niewidach król i postanowił, że pójdzie je obejrzeć. Daremnie go szwagierka pokojówka i szwagierka kucharka odwodziły od tego zamiaru, że niby po co ma się fatygować gdzieś daleko, kiedy przecież każdy wie, że najpiękniejszy w świecie jest jego królewski ogród, chociaż nawet w nim nie ma żadnych przedziwnych faramuszek. Ale król nie dał się odwieść od zamiaru, wsiadł do karety i pojechał.
Dotarł do ogrodu. Tam go jego rodzonych troje dzieci przywitało i zaprowadziło do cudownego drzewa, tylko że i owszem, ani on ich nie znał, ani one jego. Król myślał:  Jacy są wszyscy urodziwi, zdrowi jak rybki w wodzie, pracowici jak pszczoły i bogaci jak ziemia".
I miał ich pełne oczy, tych trojga młodych ludzi, byli dla niego większym cudem natury niż owe trzy czarodziejskie rzeczy. I ogromnie dobrze było mu obok nich, nie mógł się nasycić tym uczuciem błogości.
W końcu powiedział:
106
I ^dJ
D.
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
 Ano, ja już byłem gościem waszym, a teraz z kolei wy przyjdzcie do królewskiego miasta i bądzcie mi gośćmi w pałacu.
Bracia i siostra obiecali i kiedy w parę dni pózniej przyjechała po nich królewska kareta, wsiedli do niej i pojechali. W stolicy przed kościołem kareta się zatrzymała, stangret podszedł do zakratowanego okienka i napluł do środka.
 Dlaczego to uczyniłeś?  zapytali młodzi w karecie.
 Taki jest królewski rozkaz. Za tym okienkiem jest uwięziona była królowa, która zamiast dzieci rodziła tylko szczenięta i kociaki. Dlatego każdy, kto tędy przechodzi lub przejeżdża, musi ją opluć, w przeciwnym razie czeka go surowa kara.
 My tego nie uczynimy  powiedział starszy brat.
 A to dlaczego?
 Ponieważ ta kobieta jest matką bez dzieci, a my znów jesteśmy dziećmi bez matki.
I nie napluli do okienka.
Zaraz podeszła do karety straż miejska i odprowadziła wszystkich troje do więzienia.
Król siedzi w komnacie, wyczekuje swych młodych gości, doczekać się nie może.
Aż tu straż oznajmiła, że ci dwaj młodzieńcy oraz ich siostra nie usłuchali królewskiego rozkazu, nie napluli do okienka, więc teraz siedzą w więzieniu.
 No to niech siedzą!  rozgniewał się król.  Aadnie by wyglądało, gdyby od razu przestali słuchać królewskich rozkazów.
I wścieka się, uspokoić się nie może, biada każdemu, kto mu na oczy przyjdzie. Złość go w końcu powoli opuściła, a na jej miejsce przyszedł żal. Czegoś mu było niezmiernie żal  kto wie czego? O coś go bardzo serce bolało  kto wie dlaczego? Kiedy już w końcu nie mógł sobie sam ze sobą dać rady, od nowa przyszedł mu na pamięć ten rozkoszny ogród, a w nim te trzy czarodziejskie rzeczy, których on nawet porządnie nie obejrzał. A najbardziej chodził mu po głowie ptaszek, który wszystko wie i wyjawia, a którego on o nic nie pytał.
Wybrał się król jeszcze raz do tego ogrodu i kazał się zaprowadzić
108
Baśń słowacka
prosto do cudownego drzewa, gdzie na dolnym konarze wisiała złota klatka.
 Powiedz mi, ptaszku, który wszystko wiesz, dlaczego sobie nie mogę nigdzie miejsca znalezć, dlaczego mnie dusza boli.
A tu ptaszek zaczął śpiewać jak na srebrnej strunie:
Pali cię, królu panie, krzywda, którą uczyniłeś
Swoim bliskim, ludziom niewinnym.
Jest to tajemnica twego życia,
Człowiecze smutny.
Porodziła ci twoja małżonka troje pięknych dzieci,
Dwóch synów pięknych ci porodziła i jedną córkę,
Ale jej siostry  zazdrośnice dzieci ukradły
I w dół wodą puściły na łaskę rzeki.
Ocalił ci dobry człowiek synów i córkę,
W ogrodzie tym rozkosznym z nich wychował
Porządnych ludzi, pracowitych, dobrego serca.
Kiedy szły dzieci niedawno do swego ojca,
Do ciebie, królu panie,
Odmówiły naplucia na królową, nieznaną matkę,
I dostały się do więzienia na ojcowski rozkaz.
O to wszystko cię dusza boli...
Kiedy ptaszek śpiewał, królowi płynęły łzy z oczu. Potem oczy otarł, zawołał ogrodnika i spytał go, czy ci dwaj młodzieńcy i dziewczyna, co te czarodziejskie rzeczy zdobyli, są jego dziećmi.
Ogrodnik odpowiedział, że nawet własnych dzieci nie mógłby kochać bardziej, jak tych młodzieńców i dziewczynę, ale, niestety, nie jest ich ojcem rodzonym.
Te dzieci na wielką radość i pociechę przyniosła mu rzeka, najpierw kolejno dwóch chłopców, a potem także dziewczątko, a działo się to akurat wtedy, gdy na krainę napadł sąsiedni władca i gdy walczono na granicach.
Król uściskał ogrodnika jak rodzonego brata, nabrał do dzbanka wody, co wszystko ożywia, i co koń wyskoczy wracał do królewskiego miasta.
109
DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA...
Przed ciemnicą przy kościele kazał zatrzymać karetę i ciemnicę otworzyć.
Wszedł do środka i padł na kolana przed swoją umęczoną małżonką, która już nie mogła ani stać, ani siedzieć, tylko bezsilnie leżała na kamieniach, tysiąckrotnie opluwana od stóp do głów.
Król wziął dzbanek z żywą wodą i obmył nią calutką królową. W jednej chwili cudownym sposobem spadły z niej lata udręki, a ona stanęła przed nim młoda i piękna, jak ongiś. Ręka w ręce wyszli z tej ciemnicy i kazali się zawiezć do więzienia swoich dzieci.
Ani język nie opowie, ani pióro nie opisze, jaka zapanowała radość. Dzieci raz obejmowały matkę, to znów ojca, jedni drugim w oczy patrzyli, napatrzyć się nie mogli, jedni drugich słuchali, nasłuchać się nie mogli. Kiedy wreszcie jako tako nacieszyli się sobą, kazali się cichutko odwiezć do królewskiego pałacu.
Jeszcze tego samego dnia zwołał król królewską radę, na którą wezwał także kucharkę i pokojową.
 Chcę się was poradzić  powiedział król.  Na jaką karę zasługuje ten, co niewinnych ludzi na śmierć posyła?
Doradcy radzili różne kary. W końcu odezwała się żona kucharza.
 Ja takiego człowieka skazałabym tylko na to, co uczynił on tym niewinnym.
 Sama na siebie wyrok wydałaś  rzekł król.  Na siebie i na swą siostrę. Bo to wy jesteście te okrutnice, co moich troje dzieci wrzuciły do wody, a ich matkę ciężko obwiniły. To samo stanie się i wam.
Zamknięto kucharkę i pokojową do wielkiej skrzyni i wrzucono do rzeki. A rzeka dudni, huczy, żadna fala nie chce tej skrzyni nieść, woli ją innej fali podrzucić. Skrzynia leci w dół rzeki, aż w końcu dostała się na szerokie morze.
Ale nawet tam żadna fala nie chciała jej przyjąć, ze złością jedna drugiej ją odrzucała i tak skrzynia aż po dziś dzień gdzieś po bezkresnym morzu się błąka.
Król z królową i z trojgiem odzyskanych dzieci żyją w szczęściu, jakiego dotąd nie znali. Ogrodnika hojnie i bogato wynagrodzili,
110
Baśń słowacka
a kiedy się zestarzał i już nie mógł pracować, wzięli go do pałacu, aby żył do końca blisko nich.
Trzy czarodziejskie rzeczy król polecił przenieść do królewskiego ogrodu. Drzewo, co wszystko ozdabia, rośnie pośrodku. Woda, co wszystko ożywia, spośród jego korzeni tryska, kipi, bulgocze i wrze. A ptaszek, co wszystko wyjawia, w złotej klatce na dolnym konarze mieszka i na wszystko, o co go spytają, umie odpowiedzieć, i wszystko wie.
Przełożyła Hanna Kostyrko
Ldszlo Arany
Syn czarodziejskiego konia
(Baśń węgierska) Ilustrował: Istuan Bara
Było czy nie było, daleko za morzami żyła na świecie czarodziejska klacz.
Klacz ozrebiła się, narodził się syn, którego karmiła lat siedem, po czym rzekła do chłopca te słowa:
 Widzisz, synu, to wielkie drzewo?
 Widzę.
 Wdrap się więc na sam szczyt i ściągnij z niego korę. Wdrapał się chłopiec na sam szczyt, spróbował spełnić życzenie
matki do końca, lecz bezskutecznie. Karmiła więc matka swego syna przez następne siedem lat, a po upływie tego czasu ponowiła dawną prośbę.
Tym razem chłopiec wyszedł z próby zwycięsko. Czarodziejska klacz rzekła:
 Widzę, synu, że jesteś dość silny. Idz więc w świat, a ja umrę spokojnie.
Tak się też stało.
Chłopiec ruszył w świat. Szedł, szedł, aż trafił do olbrzymiej puszczy. Wędrował po puszczy, aż spotkał drwala-siłacza, który nawet najpotężniejsze drzewa ścinał tak, jakby to były konopie.
 Szczęść Boże  rzekł syn czarodziejskiego konia.
 Szczęść Boże  odrzekł drwal.  Słyszałem o synu czarodziejskiego konia, chciałbym się z nim zmierzyć.
 Zaczynajmy więc, bo-to ja jestem!
112
Baśń węgierska
Zmierzyli się. Szybko jednak młodzieniec pokonał krzepkiego drwala.
 Widzę, żeś silniejszy ode mnie  rzekł drwal.  Podajmy sobie ręce, a zostanę twym sługą.
Syn czarodziejskiego konia przystał na tę propozycję i tak poczęli wędrować we dwóch.
Wędrowali, wędrowali, aż napotkali kamieniarza-siłacza. Kruszył on największe kamienie z taką łatwością, jakby chleb miał w ręku.
 Szczęść Boże  rzekł syn czarodziejskiego konia.
 Szczęść Boże  odrzekł kamieniarz.  Słyszałem o synu czarodziejskiego konia, chciałbym się z nim zmierzyć.
 No to zaczynajmy, bo to ja jestem!
Zmierzyli się. Syn czarodziejskiego konia z łatwością pokonał kamieniarza-siłacza.
 Widzę, że nie pokonam cię żadnym sposobem  rzekł siłacz.  Przyjmij mnie jednak do swej służby, a będę ci służył wiernie aż do śmierci.
Młodzieniec zgodził się, byli więc we trzech. Wędrowali, wędrowali, aż spotkali człowieka, który zgniatał żelazo tak, jakby to było ciasto.
 Szczęść Boże  rzekł syn czarodziejskiego konia.
 Szczęść Boże  odrzekł siłacz.  Słyszałem o synu czarodziejskiego konia, chętnie bym się z nim zmierzył.
 No to do roboty, bo to ja nim jestem!
Walczyli ze sobą długo, ale bez rezultatu. W końcu siłacz podstawił młodzieńcowi nogę, powalił go na ziemię. Młodzieniec zezłościł się wówczas okrutnie i z całej siły powalił siłacza tak, że ten niemal przykleił się do ziemi.
Przystał siłacz na służbę, byli więc we czterech.
Powędrowali wszyscy razem, aż nadszedł wieczór. Postanowili więc zbudować chatę i osiedlić się.
Następnego dnia syn czarodziejskiego konia rzekł do drwala:
 Zostań, ugotuj kaszy, a my pójdziemy na polowanie. Wyruszyli. Drwal rozpalił ogień i miał zamiar gotować kaszę,
15 Baśnie przyjaciół
113
SYN CZARODZEJSKIEGO KONIA
gdy wtem pojawił się przed nim diabeł, niewielki co prawda, ale z brodą sięgającą ziemi.
Drwal przestraszył się okrutnie, a jeszcze jak diabeł krzyknął:  Oddaj kaszę, oto jestem diabeł Boruta we własnej osobie  biedny siłacz nie wiedział, co począć ze sobą.
Drwal podał mu kaszę, diabeł zjadł ją ze smakiem i oddał pusty sagan.
Kiedy przyjaciele wrócili do domu, nie było co jeść. Rozzłościli się, pobili drwala, lecz ten za nic nie chciał powiedzieć, co się stało z kaszą.
Następnego dnia został w domu kamieniarz. Jak tylko zaczął gotować kaszę, pojawił się znów diabeł Boruta i zażądał posiłku.
 Jeśli nie dasz po dobroci, kaszę zjem na twych plecach. Siłacz kaszy nie oddał, diabeł nie żartował jednak. Powalił
kamieniarza na ziemię, postawił sagan z kaszą na plecach ofiary i zjadł kaszę do ostatniego ziarnka.
Kiedy pozostała trójka wróciła do domu, tylko drwal domyślał się, jaki los spotkał kaszę.
Trzeciego dnia pozostał w domu ostatni siłacz, ten, co żelazo gniótł jak ciasto.
I do niego zawitał diabeł Boruta, a ponieważ siłacz nie chciał oddać kaszy, czarcisko spałaszowało ją na brzuchu swej ofiary.
Kiedy przyjaciele wrócili do domu, zdrowo nawymyślali siłaczowi.
Syn czarodziejskiego konia nie domyślał się, dlaczego żaden z jego przyjaciół nie przygotował posiłku.
Czwartego dnia pozostał więc w domu. Przyjaciele wiedzieli, co nastąpi: i do niego zawita diabeł Boruta.
Tak się też stało. Diabeł jednak mocno żałował tej wizyty, syn czarodziejskiego konia przywiązał go bowiem za brodę do wielkiego drzewa.
Kiedy przyjaciele wrócili do domu, czekała na nich smaczna, dymiąca kasza. Najedli się do syta, potem syn czarodziejskiego konia rzekł do nich:
 Chodzcie, coś wam pokażę.
114
Baśń węgierska
Ruszyli w kierunku drzewa, do którego młodzieniec przywiązał diabła, lecz ani Boruty, ani drzewa nie zastali na swoim miejscu. Wyrwał czarcisko drzewo z korzeniami i uciekł.
Poszli więc wszyscy jego śladem.
Szli tak siedem dni i siedem nocy, aż wreszcie trafili na wielką jamę, przez którą diabeł Boruta dostał się do piekła.
Naradzali się przyjaciele, co mają czynić, wreszcie postanowili zejść w ślad za diabłem.
Drwal uplótł długi powróz z gałęzi oraz kosz, w którym kolejno mieli opuszczać się na dół.
Pierwszy ruszył drwal, poprosił jednak przyjaciół, by natychmiast wyciągnęli go na ziemię, jak tylko pociągnie za powróz.
Ledwo opuścił się na jedną czwartą drogi, przestraszył się okrutnie i czym prędzej zawrócił.
 Ja teraz spróbuję  rzekł kamieniarz. Stchórzył i on, nie minęła chwila, a już był z powrotem.
Trzeci siłacz rzekł na to:
 Ale z was tchórze! Teraz na mnie kolej. Nie przestraszę się nawet tysiąca diabłów!
Lecz i on zawrócił z połowy drogi. Syn czarodziejskiego konia powiada:
 Zejdę i ja, chcę spróbować szczęścia!
Chłopiec nie bał się nic a nic! Zszedł w zaświaty, opuścił kosz i ruszył w dalszą drogę.
Kiedy tak wędrował, ujrzał przed sobą małą chatkę, wszedł więc do niej i kogo spotkał? Diabła Borutę we własnej osobie!
Siedział diabeł i smarował sobie brodę jakimś tłuszczem, a na kuchni gotował się wielki sagan kaszy.
 Jesteś więc  rzekł młodzieniec.  Onegdaj chciałeś zjeść moją kaszę i to z mego brzucha, teraz natomiast ja zjem twoją!
Złapał diabła Borutę, powalił go na ziemię, wylał mu kaszę na brzuch, a potem wyrzucił diabła z chatki, przywiązał go do drzewa i sam ruszył w dalszą drogę.
Kiedy tak wędrował, napotkał piękny pałac otoczony miedzianym podwórcem i takim samym lasem.
115
SYN CZARODZEJSKIEGO KONIA
Wszedł do pałacu, a w środku ujrzał prześliczną królewnę, która na jego widok wystraszyła się bardzo.
 Czego tu, gdzie nawet ptak nie zagląda, szukasz, człowieku?
 Widzisz, ja  odpowiedział młodzieniec  przybyłem tu, by przepędzić diabła.
 Biada ci! Mój pan to trzygłowy smok. Kiedy wróci do domu, zabije cię! Ukryj się co prędzej!
 Nie będę się nigdzie ukrywał, stanę z nim do walki! Nadszedł smok.
 Umrzesz  rzekł smok  lecz wpierw zmierzymy swe siły. Syn czarodziejskiego konia wartko poradził sobie ze smokiem,
obciął mu wszystkie trzy głowy, a kiedy to uczynił, powrócił do królewny. Rzekł do niej:
 Uwolniłem cię, królewno, chodz ze mną do mojego kraju!
 Drogi oswobodzicielu  odpowiedziała królewna  w zaświatach przebywają również dwie moje siostry, które zostały porwane przez smoki. Uwolnij je, a ojciec mój odda ci najmłodszą córkę za żonę i połowę swego królestwa.
 No to ruszajmy na poszukiwania.
Wędrowali, wędrowali, aż napotkali piękny pałac, otoczony srebrnym lasem.
 Ukryj się w lesie  rzekł młodzieniec do królewny  a ja wejdę do pałacu.
Królewna ukryła się, a syn czarodziejskiego konia ruszył do pałacu.
W pałacu ujrzał królewnę, piękniejszą od swej siostry. Przestraszyła się królewna na widok człowieka i krzyknęła:
 Co tu, gdzie nawet ptak nie zagląda, robisz, człowieku?
 Przybyłem, aby cię oswobodzić.
 Wszystko na próżno, mój pan to sześciogłowy smok. Kiedy wróci do domu, zabije cię.
Ledwie wyrzekła te słowa, pojawił się sześciogłowy smok. Spojrzawszy na młodzieńca, rozpoznał go od razu.
 To ty zabiłeś mego brata, zginiesz za to!  zawył smok.  Najpierw jednak zmierzymy swe siły przed pałacem.
116
SYN CZARODZEJSKIEGO KONIA
Stanęli do walki, walczyli długo, zaciekle, w końcu jednak zwyciężył człowiek. Powalił smoka na ziemię i jednym zamachem obciął mu wszystkie sześć głów.
Potem, wraz z dwiema królewnami, ruszył na poszukiwania najmłodszej.
Wędrowali, wędrowali, aż napotkali pałac otoczony złotym lasem.
Młodzieniec poprosił królewny, aby ukryły się w lesie, a sam wszedł do pałacu.
Najmłodsza z sióstr, gdy go ujrzała, omal nie umarła ze zdziwienia.
 Czego tu, gdzie nawet ptak nie zagląda, szukasz, człowieku?
 Przybyłem, aby cię oswobodzić.
 Próżny twój trud. Mój pan to dwunastogłowy smok. Kiedy wróci do domu, zabije cię.
Ledwie wypowiedziała te słowa, zatrzęsła się okrutnie brama pałacu.
 To mój pan rzucił w bramę buzdyganem, i to z odległości dwunastu mil. Nadejdzie lada chwila. Ukryj się, młodzieńcze, czym prędzej!
Syn czarodziejskiego konia nawet gdyby chciał, nie zdołałby tego uczynić, gdyż smok właśnie wpadł do pałacu.
 A więc jesteś!  zawył smok.  Zabiłeś moich braci, zginiesz za to! Zanim to jednak nastąpi, zmierzymy swe siły!
Walczyli ze sobą długo, bardzo długo, w końcu smok wbił chłopca w ziemię po kolana. Syn czarodziejskiego konia uwolnił się jednak i zrobił to samo ze smokiem.
Ale na tym nie koniec. Uwolnił się też smok, rzucił się na chłopca, wbił go w ziemię aż po pachy, ale i teraz syn czarodziejskiego konia zdołał się uwolnić, natarł na smoka, wbił go w ziemię tak, że tylko łby mu wystawały, dobył szabli i obciął wszystkie dwanaście.
Zmęczony wrócił do pałacu i wraz z trzema królewnami ruszył w dalszą drogę.
Po długiej wędrówce dotarli do kosza, w którym syn czarodziejskiego konia przybył w zaświaty.
118

:
Baśń węgierska
Próbowali wejść do kosza we czwórkę, lecz, że było bardzo ciasno, postanowili podróż na ziemię odbyć pojedynczo.
Najpierw wydostały się na ziemię królewny.
Syn czarodziejskiego konia czekał na swoją kolejkę, ale na próżno. Czekał tak trzy dni i trzy noce. Mógłby tak czekać do sądnego dnia.
Przyjaciele jego bowiem, jak tylko wyciągnęli na ziemię piękne królewny, postanowili, że pojmą je za żony, syna czarodziejskiego konia zamierzali pozostawić na pastwę losu.
Znudziło się chłopcu długie wyczekiwanie, smutny ruszył przed siebie. Ledwo uszedł kawałek, rozpętała się burza.
Okrył się więc szczelniej płaszczem, lecz to niewiele pomagało. Mókł coraz bardziej, postanowił więc znalezć jakiś dach, pod którym mógłby się skryć.
Kiedy tak rozglądał się wkoło, zauważył gniazdo gryfa* z młodymi. Maleństw nie tylko nie ruszył, ale niewiele myśląc, własnym płaszczem je okrył, a sam przykucnął pod krzakiem.
Powrócił do domu stary gryf.
 Kto was przykrył?  zapytał młode.
 Nie powiemy, bo go zabijesz.
 Nie skrzywdzę go, pragnę mu raczej podziękować.
 Leży on pod krzakiem, czeka, aż burza ustanie. Poszybował stary gryf pod krzak,' a zwróciwszy się do chłopca,
zapytał"
 Czy mógłbym ci się odwdzięczyć za to, że uratowałeś mych synów?
 Nic mi nie trzeba  odrzekł młodzieniec.
 Z pewnością masz jakieś życzenie, a ja mogę je spełnić.
 Wobec tego zaprowadz mnie na ziemię.
 Gdyby to kto inny tego zapragnął, musiałby pożegnać się z życiem, ale dla ciebie uczynię wszystko. Słuchaj więc: wez trzy bochenki chleba i trzy połcie słoniny, zarzuć to wszystko na plecy, chleb z prawej strony, a słoninę z lewej. Kiedy pochylę się w prawo,
* Gryf  w mitologii starożytnej skrzydlaty lew z głową orła
119
SYN CZARODZEJSKIEGO KONIA
wsadz mi do dzioba chleb, w kiedy w lewo, zrób to samo ze słoniną! Jeśli tego nie uczynisz, zginiesz!
Syn czarodziejskiego konia przygotował chleb i słoninę. Ruszyli w drogę. Wędrowali dość długo, naraz gryf pochylił się w prawo, chłopiec wetknął mu do dzioba chleb, potem stwór pochylił się w lewo i dostał słoninę. Po chwili gryf posilił się ponownie, aż w końcu wszystko zjadł.
Już, już widzieli niebo przed sobą, gdy wtem gryf pochylił się jeszcze raz w lewo. Młodzieniec niewiele myśląc obciął sobie lewą rękę i wsadził ją do dzioba gryfa. Po chwili gryf obrócił się w prawo, a syn czarodziejskiego konia wsadził mu do dzioba swą obciętą prawą nogę.
Kiedy to uczynił, dotarli właśnie do celu.
Młodzieniec nie mógł jednak kontynuować wędrówki, nie miał bowiem ani ręki, ani nogi.
Sięgnął wówczas gryf pod skrzydło i dobył butelkę wina. Oddał ją człowiekowi.
 Za to, że byłeś taki dobry, oddałeś mi nawet swą rękę i nogę, daję ci to wino. Wypij je na zdrowie!
Ledwie młodzieniec wypił wino, wierzcie, jeśli chcecie, lub nie  ale natychmiast odrosły mu ręka i noga. Był zupełnie zdrów i stokroć silniejszy niż przedtem.
Gryf powrócił w zaświaty, a syn czarodziejskiego konia ruszył na poszukiwanie swych niewiernych sług.
Kiedy tak wędrował, napotkał wielkie stado bydła.
Zwrócił się do pastucha:
 Do kogo należy to piękne stado?
 Do trzech panów: Siłacza, Kamieniarza i Drwala.
 Wskażcie więc, dobry człowieku, gdzie oni mieszkają. Pastuch wskazał drogę. Po krótkim czasie młodzieniec dotarł
do dworu Siłacza. Wszedł i aż oczy przecierał od otaczającego blasku. Wreszcie odnalazł Siłacza, który na widok syna czarodziejskiego konia przestraszył się tak, że nie wiedział, co począć.
Młodzieniec pochwycił zdrajcę, wyrzucił go przez okno i Siłacz pożegnał się z życiem.
120
Baśń węgierska
Chłopiec ujął za rękę królewnę i razem udali się do Kamieniarza, którego również chciał pozbawić życia, lecz zarówno Kamieniarz, jak i Drwal na wieść, że syn czarodziejskiego konia przybył z zaświatów, umarli ze strachu.
Młodzieniec zaprowadził królewny do ich ojca.
Stary król ucieszył się wielce, zobaczywszy swe córki.
A kiedy opowiedziano mu całą historię, oddał synowi czarodziejskiego konia najmłodszą swą córkę za żonę wraz z połową królestwa.
Urządzono wielkie weselisko, a młodzi żyją szczęśliwie do dziś, jeśli jeszcze nie umarli.
Przełożyła Alicja Małobęcka





Gyuld Illyea
Helenka i Michaś
(Baśń węgierska)
Ilustrował: Istuan Bara



Było czy nie było, gdzieś bardzo daleko żyła pewna wdowa, która miała głupiutkiego syna, Michasia. Pewnego razu Michaś rzekł do matki:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, kochanie?
 Z Helenką, matulu.
 No to poproś ją o rękę!
Poszedł Michaś do domu Helenki i dostał od niej w prezencie szpilkę.
W drodze powrotnej znudziło się chłopcu trzymać szpilkę w dłoni i kiedy tylko zobaczył wóz z sianem, czym prędzej wbił szpilkę w siano.
Kiedy wóz przyjechał na miejsce, Michaś szukał w zrzuconym sianie szpilki, ale na próżno. Poszedł więc do domu, do matki.
 Gdzie byłeś, drogi Michasiu?
 U Helenki, matulu.
 Co zaniosłeś jej w prezencie?
 Nic, to mnie dali.
 Co ci dali?
 Szpilkę.
 Pokaż!
 Wbiłem szpilkę w siano na wozie, a potem nie mogłem jej znalezć.
122
Baśń węgierska
 Oj, synu, zle zrobiłeś! Powinieneś wpiąć ją do swej czapki.
 Zrobię tak następnym razem. Znowu Michaś zwraca się do matki:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, synu?
 Z Helenką, matulu.
 No to udaj się do niej, proś ją o rękę.
Poszedł Michaś w oświadczyny, dostał w prezencie lemiesz od pługa.
W drodze powrotnej do domu próbował lemiesz umocować na czapce, ale to nie było łatwe. Lemiesz przechylał się to w prawo, to w lewo, obijając okrutnie głowę Michasia. Zdenerwował się chłopak i rzucił lemiesz w błoto.
Do domu przyszedł z pustymi rękoma.
 Gdzie byłeś, synu?
 U Helenki, matulu.
 Co jej podarowałeś?
 Nic, to ja dostałem.
 A co?
 Lemiesz od pługa!
 Pokaż!
 Próbowałem przypiąć lemiesz do czapki, ale nie chciał się trzymać, to wyrzuciłem go!
 Oj, synu, zle zrobiłeś. Trzeba było zarzucić lemiesz na ramię i przynieść go do domu.
 Zrobię tak następnym razem.
Po jakimś czasie Michaś znowu zaczyna:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, synu?
 Z Helenką, matulu.
 No to biegnij, proś ją o rękę.
Poszedł Michaś do domu dziewczyny, a tam dali mu w prezencie małego pieska. W drodze powrotnej do domu próbował zarzucić sobie zwierzaka na plecy. Szczeniakowi jednak nie bardzo podobała się taka podróż, wiercił się więc na wszystkie strony, w końcu
123
HELENKA I MICHAŚ
zaczął gryzć i drapać swego pana. Michaś zdenerwował się i wyrzucił szczeniaka.
 Gdzie byłeś, synu?
 U Helenki, matulu.
 Co jej zaniosłeś w prezencie?
 Nic, to mnie dali.
 A co?
 Małego pieska!
 Pokaż!
 Zarzuciłem go sobie na ramiona, ale okropnie drapał, więc go puściłem wolno.
 Oj, synu, zle zrobiłeś! Trzeba było uwiązać psa na sznurku i wołać nań:  Pies, piesku!"
 Zrobię tak następnym razem.
Po jakimś czasie Michaś zwraca się do matki:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, synu?
 Z Helenką, matulu.
 No to idz, proś ją o rękę.
Poszedł Michaś do Helenki, dali mu w prezencie kawał słoniny.
Chłopiec przewiązał słoninę mocnym sznurkiem, ciągnął ją za sobą i wołał:  Pies, piesku!
Psy nie kazały na siebie długo czekać, zbiegły się z całej wsi. A kiedy Michaś dotarł do domu, po słoninie śladu nie zostało, ostał się tylko sznurek.
 Gdzie byłeś, synu?
 U Helenki, matulu.
 Co jej zaniosłeś w prezencie?
 Nic, to mnie dali kawał słoniny. Oto ona!
 To przecie tylko sznurek!
 Przewiązałem słoninę sznurkiem, ciągnąłem ją za sobą, pewnie psy ją zżarły.
 Oj, synu, zle zrobiłeś. Trzeba było zarzucić ją sobie na plecy, przynieść do domu i zawiesić w wędzarni.
 Zrobię tak następnym razem.
124
Baśń węgierska
Michaś znowu zaczyna:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, synu?
 Z Helenką, matulu.
 Nie zwlekaj, idz, proś ją o rękę!
Poszedł znów Michaś do domu dziewczyny, tam dali mu cielaka. Michaś zawiązał cielakowi sznurek na szyi, zarzucił go sobie na plecy i z wielkim trudem, gdyż cielak kopał i wiercił się, przytargał go do domu.
W domu powiesił cielaka w wędzarni.
 Gdzie byłeś, synu?
 U Helenki, matulu.
 Co jej zaniosłeś w prezencie?
HELENKA I MICHAŚ
 Nic, to mnie dali cielaka.
 Gdzie on jest?
 Przytargałem go do domu na plecach, po czym powiesiłem w wędzarni.
 Oj, synu, zle zrobiłeś! Trzeba było uwiązać go delikatnie na sznurku, zaprowadzić do obory i nakarmić go sianem.
 Zrobię tak innym razem. Michaś zwraca się do matki:
 Matulu, chciałbym się żenić.
 Az kim, synu?
 Z Helenką, matulu.
 No to biegnij, proś ją o rękę. Poszedł Michaś, oddali mu dziewczynę.
Przewiązał Michaś szyję Helenki sznurkiem i prowadzi ją do domu, nawołując:  Chodz, cielaczku, chodz!" Przyszli do domu, Michaś uwiązał Helenkę w obórce, położył przed nią siano, zamknął drzwi i poszedł do izby.
 Gdzie byłeś, synu?
 U Helenki, matulu.
 Co jej zaniosłeś w prezencie?
 Nic, to mnie dali.
 A co?
 Helenkę.
 To gdzie ona jest?
 Uwiązałem ją w oborze.
 Oj, synu, zle zrobiłeś. Biegnij szybko, spójrz na nią ślicznie, pozalecaj się do niej i przyprowadz ją do domu.
Michaś poszedł natychmiast, po wejściu do obory począł zalecać się do Helenki. Biedna dziewczyna sądziła, że Michaś szydzi z niej i czym prędzej uciekła do domu.
Tymczasem zebrali się goście weselni, a kiedy dowiedzieli się, co zaszło, razem z narzeczonym udali się do domu dziewczyny.
Udobruchano narzeczoną i powrócono do domu Michasia.
Po zakończonej uczcie weselnej udał się Michaś z Helenką na stryszek i legli na sianie.
126
Baśń węgierska
Taki obrót sprawy nie podobał się dziewczynie, wreszcie udało się jej zejść na dół.
Michaś nie dowierzał dziewczynie, zawiązał więc na dużym palcu nogi oblubienicy kawałek sznurka i pozwolił jej zejść ze stryszku.
Helenka, jak tylko znalazła się na podwórzu, uwolniła się ze sznurka, którym przewiązała nogę kozy, i pobiegła do swego domu.
Michaś czekał i czekał. Wybiegł za dziewczyną, lecz nie widział jej nigdzie, pociągnął więc za sznurek. Koza poczuła szarpnięcie, zamęczała.
Na podwórzu zawrzało, matka Michasia wyszła z izby sprawdzić, co zaszło.
 Gdzie Helenka, synu?
 Tam na dole, zamieniła się w kozę, matulu.
 Coo?
 Zawiązałem na nodze dziewczyny sznurek, a kiedy szarpnąłem, ona zamęczała.
Matka Michasia idąc za sznurkiem dotarła do kozy i zrozumiała, co się stało.
Zawołała raz jeszcze gości, wszyscy udali się po narzeczoną i z wielkim trudem pogodzono młodych.
Wyprawiono weselisko, a młodzi żyją do dziś, jeśli jeszcze nie
umarli.
Przełożyła Alicja Małobęcka
Janos Krizsa
Pawie Pióro
(Baśń węgierska)
Ilustrował: Istuan Bara
Pewnego razu, w stolicy dalekiego kraju, żył bardzo bogaty król. Nazywał się Aleksander.
Król ten bardzo lubił polować. Zdarzyło się kiedyś, że gdy wraz ze swymi towarzyszami wracał z polowania, napotkali oni na drodze końską czaszkę. Król natychmiast rozkazał towarzyszom, by ją zniszczono.
Odezwała się tedy czaszka ludzkim głosem:
 Poczekaj, królu, pokonam sześciu takich jak ty, a ty będziesz siódmy.
 Aapać ją!  krzyknął król, a towarzysze chwycili czaszkę i ponieśli ją do miasta, gdzie na rozkaz króla zakopano ją pod oknem pałacu tak głęboko, by już nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy.
Przez noc z czaszki tej wyrosło potężne drzewo bursztynowe, tak wielkie, że gałęziami sięgało okien królewskiego pałacu, a przepiękne kwiaty obejmowały mury królewskiej siedziby ze wszystkich stron.
O świcie wstała królowa  matka. Zdziwiła się ogromnie, ujrzawszy taki cud.
Czym prędzej udała się do sypialni syna.
 Wstań, synu, spójrz, jakie piękne drzewo bursztynowe wyrosło przez noc pod oknami pałacu, a wkoło pełno jest jego cudownego kwiecia.
 O, łaskawa matko  odrzekł król z westchnieniem.  Winie-nem się raczej smucić niż radować.
128

Baśń węgierska
Po czym wstał z łoża i wydał rozkaz, by natychmiast wycięto czarodziejskie drzewo bursztynowe.
Wezwał też do siebie najbardziej urodziwą pokojówkę i polecił jej wezwać z miasta dwunastu młodych drwali.
Kiedy dziewczyna przechodziła pod oknem królewskiego pałacu, drzewo bursztynowe szepnęło ludzkim głosem:
 Posłuchaj, dziewczę, wiem, że niedługo nadejdą drwale i że mnie zetną. Kiedy pierwszy z młodzieńców wbije we mnie siekierę, umknie spod niej maleńki wiórek. Podnieś go wówczas tak, by nikt nie widział, i schowaj w zanadrze.
Dziewczyna postąpiła zgodnie z prośbą czarodziejskiego drzewa. Nosiła wiórek na piersi czas jakiś, aż stał się cud, gdy z mocy czarodziejskiego wiórka powiła pięknego syna.
Maleństwo było piękne nadzwyczaj, nazwano więc je Pawie Pióro. Kiedy chłopiec podrósł, dzięki swej urodzie i zdolnościom stał się ulubieńcem króla.
Król często zabierał chłopca na polowanie.
Pewnego razu na polowaniu król rzekł do chłopca:
 Jesteś zdolnym, rezolutnym młodzieńcem, udasz się więc do króla Kocibara i przywieziesz mi córkę, gdyż chcę ją pojąć za żonę.
Następnego dnia Pawie Pióro wyruszył w daleką drogę.
Kiedy dotarł do wielkiej rzeki, zauważył ogromną rybę, która płynęła do brzegu.
Młodzian już, już miał ochotę ją postrzelić, gdy wtem ryba odezwała się ludzkim głosem:
 Pawie Pióro, nie czyń tego, nie strzelaj. Wiem, że tam, dokąd się wybierasz, czekają na ciebie wielkie kłopoty. Przybądz wówczas do mnie, a na twe zawołanie pomogę ci.
Pawie Pióro odłożył strzelbę i poszedł dalej. Nie uszedł daleko, gdy nagle wyczuł krążącego w pobliżu sępa. Już, już miał go młodzian na muszce, gdy wtem ptak przemówił ludzkim głosem:
 Pawie Pióro, powstrzymaj się, nie strzelaj! Wiem, że tam, dokąd podążasz, nie dasz sobie rady beze mnie. Zawołaj mnie, a ja ci pomogę.
17 Baśnie przyjaciół
129
PAWIE PIÓRO
Pawie Pióro puścił ptaka wolno, a sam poszedł dalej.
Po długiej wędrówce dotarł do wielkiego lasu, w którym spostrzegł lisa łowiącego myszy. Chłopiec szykował się już do strzału, aż nagle lis przemówił ludzkim głosem:
 Pawie Pióro, nie strzelaj. Wiedz, że kiedy będziesz w największym niebezpieczeństwie, to właśnie ja uratuję ci życie.
I tak lis również pozostał żywy.
Pawie Pióro długo, długo wędrował przez góry i doliny, aż dotarł do stolicy królestwa Kocibara.
Udał się młodzian do króla, pozdrowił go uprzejmie w imieniu swego pana oraz opowiedział, co go skłoniło do tak długiej wędrówki.
 Ejże, synu obcego kraju  rzekł król Kocibar  zdobyć taką pannę, jak moja córka, to niełatwa sprawa. Nie mówię, że nie oddam jej twemu królowi, lecz zanim do tego dojdzie, musisz poddać się ciężkim próbom. Jeśli nie zdołasz sprostać im, nie myśl nawet o tym, że zdobędziesz mą córkę.
 A jakie to próby?  spytał Pawie Pióro.
 Najpierw  odpowiedział król  musisz ukryć się tak, by córka moja nie zdołała cię odnalezć.
Opuścił więc Pawie Pióro królewski dwór i począł rozmyślać, co czynić. Nagle przypomniał sobie rybę.
Zawrócił więc do miejsca, w którym po raz pierwszy ujrzał ją przy brzegu.
 Wiem, co cię trapi  rzekła ryba ujrzawszy Pawie Pióro.  Schowaj się w mym wnętrzu, a na pewno nikt cię nie odnajdzie.
. Pawie Pióro ukrył się wygodnie w rybim brzuchu, po czym ryba opuściła się na samo dno wielkiej rzeki. Powiada król do córki:
 Droga córko, szukaj Pawiego Pióra.
Królewna posiadała księgę o czarodziejskiej mocy, ktokolwiek zajrzał do niej, natychmiast otrzymał odpowiedz na interesujące go zagadnienie.
Królewna przeczytała więc ze swej księgi, po czym zawołała:
 Ojcze, odnalazłam go, ale znalazł doskonałą kryjówkę w brzuchu wielkiej ryby na samym dnie rzeki.
130
Baśń węgierska
Wydostał się Pawie Pióro na brzeg i zaraz udał się na spotkanie sępa. Ptaka odnalazł na tym samym miejscu, gdzie spotkał go po raz pierwszy.
Pawie Pióro poprosił ptaka o pomoc w znalezieniu doskonałej kryjówki.
Obniżył sęp swe loty, a Pawie Pióro siadł mu na skrzydłach, po czym ptak poszybował z chłopcem w przestworza.
 Gdzie się podział Pawie Pióro po opuszczeniu poprzedniej kryjówki?  zapytał król swą córkę.
Królewna ponownie skorzystała z pomocy zaczarowanej księgi i rzekła:
 Odnalazłam go, ojcze. Siedzi na skrzydłach sępa, dokładnie nad siódmą chmurą.
Ptak jeszcze przez chwilę szybował w powietrzu, a potem sfrunął wraz z chłopcem na ziemię.
Pawie Pióro pomyślał, że nie ma nic do stracenia, gotów był więc poddać się następnym próbom.
Przedtem jednak udał się na dwór królewski, a król powiedział mu:
 Już dwukrotnie odnalezliśmy cię, daję ci ostatnią szansę. Jeśli za trzecim razem nie uda ci się znalezć kryjówki doskonałej, to nie tylko nie dostaniesz mej córki, ale zapłacisz głową.
Zmartwił się Pawie Pióro ogromnie i poszedł szukać lisa. Kiedy go spotkał, opowiedział, jak trudne zadanie ma wykonać.
 Nie trap się  rzekł lis  pomogę ci. Szybko przewiń koziołka do tyłu.
Pawie Pióro wykonał polecenie i w tej samej chwili zamienił się w śliczną małą wiewiórkę. Lis natomiast zamienił się w ten sam sposób w kupca.
Po tym wszystkim kupiec stanął pod dębem, a liście, które nań opadły, zamieniły się w kolorowe chusteczki. Załadował kupiec chusteczki na plecy, wiewiórkę posadził sobie na ramieniu i ruszył do miasta. Stanął przed bramą pałacu królewskiego, rozbił namiot i począł sprzedawać chusteczki. Wiewiórka biegała, to siadała na głowie kupca, to na ramieniu, to znów na chusteczkach.
131
PAWIE PIÓRO
Wieść o kupcu dotarła do królewny, posłała więc służebną, by i dla niej wybrała jakąś ładną chusteczkę.
Dziewczyna pobiegła natychmiast, a kiedy ujrzała wiewiórkę, wróciła do królewny i opowiedziała jej, jakie to śliczne zwierzątko towarzyszy kupcowi.
Królewna zwróciła się do kupca z prośbą, by mogła pobawić się z wiewiórką w czasie, gdy on pracuje.
Król jednak przerwał tę beztroską zabawę. Nakazał królewnie, by szukała Pawiego Pióra.
I tym razem królewna chciała skorzystać z pomocy czarodziejskiej księgi, ale na niewiele się to zdało.
Rzekła więc do króla:
 Nie mogę go odnalezć, widzę doskonale tylko jego cień, lecz nie wiem, gdzie znajduje się Pawie Pióro.
Wiewiórka w tym czasie spoczywała w ramionach królewny, ani drgnęła.
Po krótkim czasie przybył wysłannik kupca po odbiór wiewiórki, nie był on bowiem zadowolony z wyników handlu i zamierzał przenieść się w inne miejsce.
Kiedy wiewiórka wróciła, powędrowali do lasu, tam kupiec odczarował wiewiórkę i ponownie stanął na ziemi piękny młodzieniec, Pawie Pióro. Kupiec rzekł wówczas chłopcu:
 Daję ci oto szkatułkę  w środku jest muszka  zatrzymaj ją, przyda ci się z pewnością. Król jeszcze w nocy każe przygotować dwanaście jednakowych szat, ubiorą się w nie dziewczęta bardzo podobne do królewny, a twoim zadaniem będzie wskazać, która z nich jest królewską córką. Wypuść wówczas muszkę ze szkatułki, siądzie ona na czole królewny. W momencie, gdy królewna pocznie zganiać muchę z czoła, chwyć królewską córkę za rękę i wyprowadz przed inne dziewczęta.
Powiedziawszy to wszystko kupiec zniknął, a Pawie Pióro poszedł do króla.
 Gość w dom, Bóg w dom  rzekł król.  Gdzieś się chował?' Szukaliśmy cię długo, lecz bezskutecznie.
 Nie byłem daleko  rzekł Pawie Pióro.  Zamieniony w wie-
132

*ŁŁŁŁŁ&



PAWIE PIÓRO
wiórkę spoczywałem w objęciach królewny. Próba powiodła się, teraz więc mogę zabrać twą córkę.
 Nie spiesz się tak. Jeszcze jednej próbie musisz sprostać, gdy i ta się powiedzie, to wtedy...
Następnego dnia rano na środku dziedzińca stanęło dwanaście dziewcząt podobnych do siebie jak dwie krople wody, odzianych w jednakowe szaty.
 Pawie Pióro, która z nich jest moją córką?  zapytał król.
Młodzieniec wpatrywał się w dziewczęta i ruchem nie zauważonym przez nikogo uchylił wieczka szkatułki. Uwolniona muszka siadła na czole królewny. Kiedy dziewczyna chciała ją odpędzić, Pawie Pióro podszedł do królewny, chwycił ją za rękę i wyprowadził przed inne dziewczęta,, mówiąc:
 Chodz, bo to właśnie jesteś ty, dla której tyle cierpiałem. Przygotuj się, ruszamy w drogę.
Cały dzień upłynął na przygotowaniach do podróży.
Następnego dnia odjechali z wielką paradą. Po jakimś czasie dotarli do równiny, na której wokół jakiejś studni zebrało się moc ludzi. Stanęli więc obok, a młoda narzeczona spytała człowieka pobierającego wodę o przyczynę, dla której zebrało się tylu ludzi.
 Jest to woda życia  odpowiedział człowiek  a ma ona moc niespotykaną. Ten, kto będąc w sile wieku nagle umrze, zmartwychwstanie dzięki jej ożywczym kroplom.
Narzeczona napełniła więc cudowną wodą dzban i ruszyli w dalszą drogę.
Kiedy przybyli na miejsce, król Aleksander ujrzał, że Pawie Pióro siedzi obok młodej narzeczonej. Rozsierdził się król okrutnie i chciał młodzieńca zabić, lecz tym razem powstrzymał się.
Po upływie godziny usiedli za bogato zastawionym stołem. W uczcie brało udział sześciu królów z różnych państw, którzy gościli u króla Aleksandra.
Kiedy biesiada się już kończyła, król Aleksander rzekł do Pawiego Pióra:
 Szykuj się na śmierć!
Biedny Pawie Pióro nie wiedział, co począć ze strachu. Próbował
134
Baśń węgierska
wytłumaczyć królowi, dlaczego siedział w karecie obok królewskiej narzeczonej. Nikt oprócz młodej królewny nie pospieszył chłopcu z pomocą. Król nie zważał na tłumaczenia, dobył szabli i ściął głowę młodzieńca.
Wielka uczta weselna obróciła się w smutek, a goście weselni ruszyli za trumną Pawiego Pióra na cmentarz.
Kiedy dotarli na miejsce przeznaczenia, młoda królowa poprosiła o otwarcie trumny, chciała bowiem raz jeszcze ujrzeć tego, który tak wiele trudził się dla niej.
Posłuchano prośby królowej i otwarto trumnę. Królowa miała w ręku buteleczkę z wodą życia i pokropiła nią zwłoki.
Wszyscy zdziwili się wielce, kiedy ujrzeli młodzieńca powstającego z trumny.
Pawie Pióro szybko dobył szabli i zwrócił się do króla z tymi słowy:
 Słuchaj, niewdzięczny. Wiedz, że to ja przemawiałem do ciebie, kiedy swego czasu wracałeś z polowania. Powiedziałem wówczas: strącę głowy sześciu królów, a ty będziesz siódmy.
Kazałeś wyciąć drzewo bursztynowe, które wyrosło z czerepu końskiego, a mnie, który przywiódł do ciebie narzeczoną, który poniósł dla niej wszelkie trudy i znoje, kazałeś stracić.
Nadszedł czas, abyś poniósł karę za to wszystko, co przeciw mnie uczyniłeś.
Kończąc swą przemowę Pawie Pióro ściął głowy sześciu królów, po czym pozbawił życia króla Aleksandra, a potem wrzucił je do wykopanego grobu.
Ujął królową za rękę i rzekł:
 Chodzmy do domu. Jam jest twój, a ty moja. Wiem, że zdajesz sobie sprawę z tego, ile wycierpiałem dla ciebie.
Udali się więc do domu, osiedli w królewskim dworze, a w bogactwie i szczęściu żyli do końca swego żywota.
Przełożyła Alicja Małobęcka
%
Petre Ispirescu
Złotowłosy królewicz
(Baśń rumuńska)
%
. %
%: . % %
%
Zdarzyło się to dawno temu, bo gdyby się nie zdarzyło, któż by o tym opowiadał? Rosły wtedy gruszki na wierzbie, a rokita zakwitała fiołkami. Niedzwiedzie biły się po ogonach, wilki bratały się z jagniętami, obejmując je za szyję i całując; pchła podkuwała sobie nogę trzystu funtami żelaza i skakała pod niebiosa rada, że nam znosi bajki.
Kto się temu dziwuje,
Sam częściej ludzi okłamuje.
Żył raz na odludziu prastary pustelnik. Sąsiadami jego były tylko dzikie zwierzęta. Taki zaś był bogobojny, że wszystkie bydlęta kłaniały mu się przy każdym spotkaniu.
Pewnego dnia wyszedł pustelnik na brzeg strumyka, który płynął w pobliżu jego chatki, i ujrzał, że z prądem zbliża się dobrze nasmołowana i zamknięta skrzynka. Usłyszał dochodzące z niej kwilenie dziecka.
Zastanowił się chwilę, pomodlił, wszedł do wody i drągiem wyciągnął skrzyneczkę na brzeg. A gdy ją otworzył, cóż w niej zobaczył? Niemowlę, pewno dwumiesięczne. Ledwo je wyjął ze skrzynki i wziął na ręce, zaraz ucichło.
Niemowlę miało na szyi woreczek. Pustelnik rozwiązał go, znalazł w nim list, przeczytał i dowiedział się z niego, że dziecko zostało porzucone przez królewnę, którą porwał wir życia, i która
136
Baśń rumuńska
ze strachu przed rodzicami wyrzekła się dzieciątka, włożyła je do skrzynki i puściła z biegiem rzeki, powierzając bożej opiece.
Pustelnik rad by z całego serca wychować dziecię, przez Boga zesłane, lecz na myśl, że nie ma go czym karmić, zaszlochał głośno. Padł na kolana, pomodlił się i  o cudzie!  nagle przy węgle chatki wyrósł krzew winorośli i wspiął się aż po sam dach.
Pustelnik obejrzał krzew i znalazł na nim winne grona, jedne dojrzałe, inne dojrzewające, inne kwaśne, a jeszcze inne dopiero w zawiązkach. Zerwał zaraz grono i dał je dziecku, widząc zaś, że zajada, serdecznie się ucieszył i podziękował Bogu.
Na winogronach wyrosło dziecko do czasu, kiedy mogło żywić się czymś innym.
Gdy było już dość duże, pustelnik nauczył je czytać, zbierać jadalne korzonki i polować.
Pewnego dnia przywołał pustelnik chłopca do siebie i rzecze:
 Synu mój, czuję się coraz słabszy, widzisz, żem bardzo stary, wiedz przeto, że za trzy dni przeniosę się na tamten świat. Nie jestem twoim ojcem rodzonym, ale wyłowiłem cię ze strumyka, na który wypuściła cię w drewnianej skrzyneczce twoja matka, żeby ukryć przed ludzmi, że powiła dzieciątko.
Gdy już zasnę na wieki, co poznasz po tym, że ciało moje stanie się zimne jak lód, sztywne i nieruchome, wiedz, że przyjdzie lew. Nie przeraz się, synu, lew wykopie mi grób, a ty przysypiesz mnie ziemią. W spadku mogę ci zostawić tylko lejce. Gdy już zostaniesz sam, wejdz na strych, wez lejce, potrząśnij nimi, a w tejże chwili przyjdzie koń i pouczy cię, co masz czynić.
Jak powiedział starzec, tak się też stało.
Trzeciego dnia pustelnik, pożegnawszy się ze swym przybranym synem, położył się i zasnął na wieki.
Potem przyszedł nagle straszny lew, rycząc groznie, a gdy zobaczył, że starzec zmarł, wykopał mu pazurami grób, syn zaś go pochował i pozostał przy grobie, płacząc przez trzy dni i trzy noce.
Wreszcie głód dał mu się we znaki. Chłopiec wstał od grobu z sercem pełnym smutku i rozpaczy, zbliżył się do krzewu winorośli
18 Baśnie przyjaciół
137
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
i z wielkim żalem stwierdził, że usechł. Przypomniał sobie słowa starca, wszedł na strych, gdzie znalazł lejce, potrząsnął nimi i w tejże chwili zjawił się rumak skrzydlaty, stanął jak wryty i rzecze:
 Co rozkażesz, panie?
Chłopiec powtórzył rumakowi słowo w słowo całą opowieść o śmierci starca i dodał:
 Oto zostałem sam. Bóg mi zabrał ojca, którego mi był zesłał, zostań ze mną, ale idzmy stąd, gdzie indziej zbudujemy sobie chatkę. Sam nie wiem czemu, tutaj, przy tym grobie ciągle chce mi się płakać.
 Posłuchaj, mój panie  odparł koń.  Pójdziemy tam, gdzie mieszka wielu ludzi podobnych do ciebie.
 Jak to?  zapytał chłopiec.  Jest wielu ludzi podobnych do mnie i ojca? Będziemy żyć wśród nich?
 Niewątpliwie.
 Skoro tak jest  dopytywał się chłopiec  dlaczego oni nie przyjdą do nas?
 Nie przyjdą  dorzucił koń  bo nie mają tu czego szukać. My powinniśmy pójść do nich.
 No to chodzmy  odpowiedział z radością chłopiec.
Gdy koń powiedział chłopcu, że musi być ubrany, ponieważ ci inni ludzie nie chodzą nago, chłopiec trochę się zadumał. Wówczas koń kazał mu włożyć rękę do swojego lewego ucha, z którego wyciągnął ubranie.
Trochę się złościł przy ubieraniu, ponieważ nie wiedział, jak ma to ubranie założyć, ale koń mu pomógł i chłopiec wdział ubranie, dosiadł konia i ruszyli w drogę.
Gdy dotarli do najbliższego miasta i chłopiec znalazł się pośród mrowia ludzi biegających tam i sam, przeraził go ten hałas. Chodził wystraszony, podziwiając piękne domy i wszystko, co widział. Zauważył jednak, że każda rzecz miała tu swoje przeznaczenie.
Koń dodając chłopcu odwagi powiedział:
 Widzisz, panie, tutaj wszystko ma swój porządek, toteż i ty musisz znalezć sobie zajęcie.
Spędzili tam jeszcze kilka dni oswajając się trochę z ludzmi
138
Baśń rumuńska
i przyzwyczajając do gwaru miasta, po czym chłopiec dosiadł konia i ruszyli hen, daleko, aż dotarli do krainy wróżek.
Gdy przybyli do wróżek, a było ich trzy, chłopiec starał się, aby go przyjęły za parobka. Tak mu poradził koń.
Wróżki zrazu nie bardzo chciały wziąć go na służbę, ale w końcu uległy jego prośbom.
Koń często przychodził odwiedzać swojego pana i pewnego dnia powiedział mu, żeby dobrze uważał na wannę, jaką mają wróżki w jednym ze swych domów, albowiem do tej wanny raz na kilka lat wpływa złota woda, a kto się w tej wodzie wykąpie, będzie miał złote włosy.
Powiedział też, żeby chłopiec sprawdził, w której ze skrzyń wróżki trzymają zawiniątka z trzema rodzajami czarodziejskich szat, starannie przechowywanych.
Chłopiec to sobie wszystko zapamiętał, a ilekroć miał coś trudnego do zrobienia, wzywał konia na pomoc.
Wróżki pozwoliły chłopcu wchodzić do wszystkich pokojów, wycierać kurze, zamiatać, tylko nie wolno mu było zaglądać do komórki, w której stała wanna.
Kiedy jednak wróżki oddalały się, chłopiec, mając w pamięci to, co mu koń powiedział, zaglądał wszędzie.
Wypatrzył też zawiniątko z czarodziejskimi szatami, starannie schowane w skrzyni.
Pewnego dnia wróżki wyszły na przyjęcie do innych wróżek, a przed wyjściem rozkazały chłopcu, aby natychmiast, gdy usłyszy hałas w komórce, gdzie stała wanna, odłamał gont z dachu i dał im znać, żeby czym prędzej wracały do domu. Wiedziały bowiem, że wkrótce popłynie złota woda.
Chłopiec czuwał pilnie i ledwo ujrzał ów cud, przywołał konia. Koń kazał mu się wykąpać w tej wodzie.
Po wyjściu z kąpieli chłopiec zabrał zawiniątko z czarodziejskimi szatami i dosiadł swego skrzydlatego rumaka szybkiego jak wiatr i bystrego jak myśl. Ledwo przestąpił próg, zatrzęsły się domy, podwórza i ogrody, zahuczały tak przerazliwie, że wróżki to usłyszały i natychmiast powróciły do domu.
139
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
Widząc, że nie ma parobka i szaty zniknęły ze skrzyni, ruszyły w pościg. Pędziły za nim trop w trop i kiedy już miały położyć na nim rękę, chłopiec przekroczył granice ich posiadłości i przystanął.
Omal żółć nie zalała wróżek ze złości, że chłopak im uciekł, że nie mogą już go schwytać. Powiedziały wówczas:
 Och, ty spryciarzu, jak mogłeś tak zawieść nasze zaufanie? Pokaż nam się przynajmniej, żebyśmy obejrzały twoje włosy.
A gdy je rozpuścił na plecy, przyglądały mu się pożądliwie, mało oczu nie wypatrzyły.
 Nawet my nie widziałyśmy takich pięknych włosów  powiedziały.  Bywaj zdrów, ale przynajmniej bądz łaskaw i zwróć nam szaty.
On jednak nie zgodził się na to, zatrzymał szaty jako zapłatę, którą miał dostać od wróżek za swoją pracę.
Stamtąd udał się do miasta, wciągnął na głowę bawoli pęcherz i poszedł do ogrodnika królewskiego z prośbą, aby przyjął go na służbę. Ogrodnik najpierw nie chciał o tym słyszeć, ale po długich prośbach uległ. Kazał chłopcu uprawiać ziemię, nosić wodę, podlewać kwiaty. Nauczył go obierać drzewa z gąsienic i pleć chwasty na grządkach. Królewicz pilnie zapamiętywał wszystkie pouczenia ogrodnika, swojego pana.
Król miał trzy córki, ale tyle uwagi i czasu poświęcał sprawom królestwa, iż zapomniał, że nadeszła pora, aby córki wydać za mąż.
Pewnego dnia najstarsza córka króla umówiła się z siostrami, że każda z nich zaniesie na stół królewski wybrany przez siebie arbuz.
Gdy król zasiadł do stołu, przyszły też córki, a każda z nich przyniosła arbuz na złotej tacy i postawiła przed ojcem.
Król bardzo się tym zdziwił i zwołał radę królewską, aby mu wyjaśniła, co to miało znaczyć.
Zebrała się rada, rozkrojono arbuzy, gdy zaś zobaczono, że jeden z nich jest trochę przejrzały, drugi w sam raz nadaje się do jedzenia, a trzeci ledwo dojrzewa  orzeczono z całą powagą:
140
Baśń rumuńska
 Królu, obyś żył długo! Przykład tych arbuzów przypomina o wieku twoich córek, o tym, że nadszedł czas, abyś pomyślał o ich zamążpójściu.
Król wobec tego postanowił wydać córki za mąż. Kazał rozgłosić tę wieść w całym kraju i już nazajutrz zaczęli przychodzić swatowie, prosząc o rękę cór królewskich dla rozmaitych królewiczów.
Gdy najstarsza córka wybrała sobie spośród nich narzeczonego, który wydawał jej się najurodziwszy, wyprawiono huczne wesele. Potem król z całym dworem odprowadził córkę aż do granic królestwa. Tylko najmłodsza królewna pozostała w domu.
Złotowłosy królewicz, który pracował w ogrodzie, widząc, że nawet ogrodnik wyruszył z orszakiem, wdział jedną z szat wziętych od wróżek, tę mianowicie, która tkana była w kwiecisty wzór. Następnie rozpuścił włosy, przywołał konia, dosiadł go i jął harco-wać po całym ogrodzie, nie spostrzegłszy wcale, że królewna przygląda mu się przez okno swego pokoju.
Kiedy stratowali cały ogród, królewicz widząc, że swą zabawą wyrządza wielkie szkody, zsiadł z konia, przebrał się w strój roboczy i zaczął naprawiać to, co popsuł.
Wróciwszy do domu ogrodnik na widok zniszczeń powziął pewne podejrzenia i zwymyślał parobka za to, że nie pilnował ogrodu. Tak się przy tym rozgniewał, że omal nie pobił chłopca.
Ale królewna, która wszystko widziała przez okno, poprosiła ogrodnika, aby narwał jej kwiatków. Ogrodnik z trudem zebrał kilka ocalałych kwiatków, związał je i przesłał królewnie, za co otrzymał sakiewkę pieniędzy, a królewna kazała przebaczyć parobkowi, bo to nie on zawinił.
Wówczas ogrodnik, zadowolony z tak sowitego wynagrodzenia, wziął się do pracy. W ciągu trzech tygodni naprawił wszystkie zniszczenia i ogród wyglądał tak, jakby nic się nie stało.
Niedługo potem średnia córka króla też wybrała sobie narzeczonego i wyszła za mąż. Wesele było równie huczne, jak i jej siostry, a na koniec i ją król wraz z całym dworem odprowadził do granic królestwa. Najmłodsza córka i tym razem została w domu, udając chorą.
141
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
Pomocnik ogrodnika widząc, że znowu został sam, chciał się zabawić jak wszyscy słudzy dworscy. Ponieważ jednak potrafił się weselić tylko na swoim rumaku, więc go przywołał.
Gdy spostrzegł, że znowu wszystko zniszczył, włożył robocze ubranie i lamentując zaczął naprawiać szkody.
Tak jak i poprzednio, ogrodnik chciał go zbić, ale najmłodsza królewna znowu poprosiła o kwiaty. A tym razem ogrodnik otrzymał dwie sakiewki pieniędzy i polecenie, żeby nie bił parobka, który nie jest niczemu winien. Ogrodnik wziął się do pracy i po czterech tygodniach doprowadził ogród do ładu.
Król urządził wielkie i huczne polowanie na grubego zwierza, a że wyszedł cało z niebezpieczeństwa, kazał wznieść altanę w lesie z powodu swojego ocalenia i zaprosił wszystkich bojarów i dworzan na wspaniałą ucztę. Wszyscy przybyli na wezwanie króla, tylko jego najmłodsza córka została w pałacu.
Królewicz widząc, że znowu jest sam, zawołał konia, przywdział trzecią szatę ze słońcem na piersiach, gwiazdami na ramionach i księżycem na plecach, rozpuścił złote włosy i dosiadł konia.
Tym razem tak zniszczył ogród, że trudno było nawet myśleć o naprawianiu szkód. Chłopiec przebrał się więc z płaczem w robocze ubranie, ale sam nie wiedział, od czego zacząć naprawianie zniszczeń.
Wściekłość ogrodnika przeszła już wszystkie granice, gdy wrócił i zobaczył straszne spustoszenia. Ale gdy chciał zbić chłopca za to, że nie pilnował ogrodu, królewna przez okno poprosiła o kwiaty. Ogrodnik chodził po wszystkich zakątkach ogrodu i nie wiedział, co ma zrobić. Znalazł wreszcie dwa kwiatki, które ledwo umknęły spod kopyt końskich. Córka króla kazała, aby przebaczył parobkowi, i dała mu trzy sakiewki pieniędzy.
Ogrodnik wziął się ostro do pracy, ale dopiero po sześciu tygodniach udało mu się doprowadzić ogród do porządku. A parobka ostro upomniał, że jeżeli jeszcze raz się coś podobnego zdarzy, to zostanie wygnany.
Król widząc, że jego córka jest ciągle smutna, zaczął się martwić. Nie chciała ona nawet wychodzić z domu. Postanowił więc wydać ją
142
Baśń rumuńska
za mąż i opowiadał o różnych królewiczach. Ale królewna nie chciała o żadnym z nich słyszeć.
Król, czując, że sam nic już nie może córce pomóc, znów zwołał radę i zapytał się, co ma robić. Jeden z bojarów powiedział, aby nad bramą wjazdową dobudować wieżę, w wieży posadzić królewnę, a wszystkim konkurentom kazać przechodzić pod bramą. Ten, na którego królewna upuści złote jabłko, będzie jej wybrańcem.
Tak też zrobiono. Po całym kraju rozesłano wieści i już następnego dnia zjechali się młodzieńcy, starający się o rękę królewny.
Wszyscy przeszli pod bramą, ale królewna żadnego z nich nie uderzyła jabłkiem. Wielu wymyślało, że dziewczyna nie chce wyjść za mąż. Wówczas ów stary bojar, który z niejednego pieca chleb jadł i w różnych bywał opresjach, kazał przejść pod ową bramą całej służbie dworskiej. Przeszedł więc ogrodnik, nadworny kucharz, ochmistrz, słudzy i woznice i wszyscy parobcy, ale dziewczyna w żadnego nie uderzyła jabłkiem.
 Niech przejdzie i ten  powiedział król.
Wówczas zawołano łysego parobka i kazano mu przejść pod bramą. Parobek nie chciał, ale w końcu, trochę krzykiem a trochę siłą, został zmuszony do przejścia. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie, dziewczyna upuściła na niego jabłko.
Parobek zaczął krzyczeć i uciekać, trzymając się za głowę i mówiąc, że mu ją rozbiła.
 To niemożliwe. To jest pomyłka! Nie mogę uwierzyć, aby moja córka wybrała właśnie tego łysego parobka!
Nie mógł król pogodzić się z tym, że ma oddać swoją córkę parobkowi za żonę, choć właśnie na niego upuściła jabłko.
Kazał więc król wszystkim drugi raz przejść pod bramą, ale i tym razem królewna spuściła jabłko na łysego parobka, który znowu uciekł, trzymając się rękoma za głowę i krzycząc.
Król, zły, znów cofnął swoje słowo i po raz trzeci kazał wszystkim przejść pod bramą.
Gdy zobaczył jednak, że i za trzecim razem królewna uderzyła jabłkiem parobka, dotrzymał danego słowa i dał mu swoją córkę za żonę.
143
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
Ślub odbył się niemal po kryjomu, po czym król wygnał ich oboje. Nie chciał o nich wiedzieć ani słyszeć. Tyle tylko, że rad nierad pozwolił im zamieszkać w pobliżu pałacu.
Dano im mieszkanie w ziemiance na skraju podwórza, a parobek został nadwornym woziwodą.
Cała służba dworska naśmiewała się z niego i wyrzucała wszystkie śmieci obok jego ziemianki. Wszakże do jej wnętrza skrzydlaty koń sprowadził najpiękniejsze w świecie rzeczy: nawet w pałacach królewskich nie było tego, co w owej ziemiance.
Królewicze, którzy niegdyś starali się o rękę najmłodszej królewny, nie mogli przeboleć zniewagi, jakiej doznali, ponieważ wybrała na męża łysego parobka. Zmówili się więc między sobą, żeby wyruszyć z wielkim wojskiem przeciwko królowi.
Król bardzo bolał, dowiedziawszy się o postanowieniach swoich sąsiadów, ale cóż miał począć? Musiał gotować się do wojny, nie było innej rady.
Obaj zięciowie króla zwołali wojska i przyszli na pomoc teściowi. Królewicz złotowłosy posłał do niego swoją żonę z prośbą, aby i jemu pozwolił iść na wojnę.
 Precz z moich oczu, nieroztropna córko! Z twojej to przyczyny zakłócono mi spokój, nie chcę was więcej widzieć, nieszczęśnicy!
Wszelako po długich prośbach uległ i pozwolił woziwodzie przynajmniej dostarczać wody wojsku.
Przygotowali się i wyruszyli.
Królewicz w nędznym ubraniu dosiadł kulawej szkapy i ruszył pierwszy. Wojsko dogoniło go na bagnie, gdzie kobyła ugrzęzła, on zaś starał się ją wyciągnąć to za ogon, to za łeb, to za nogi.
Śmiali się żołnierze i król, i jego starsi zięciowie, i wszyscy poszli dalej.
Ale gdy mu już znikli z oczu, królewicz wyciągnął kobyłę z błota i przywołał swego konia, włożył szaty utkane w kwiecisty wzór i ruszył jak wicher. W pobliżu pola walki wspiął się na górę, żeby zobaczyć, po czyjej stronie jest przewaga.
Wcześniej przybyłe wojska już się zderzyły ze sobą. Królewicz zaś, widząc, że armia wroga jest liczniejsza i silniejsza, skoczył
144
Baśń rumuńska
na nią ze szczytu góry, siekąc pałaszem na lewo i prawo każdego, kto mu się pod rękę nawinął.
Szybkość jego natarcia, lśnienie szat i lot rumaka wzbudziły taki popłoch w nieprzyjacielskim wojsku, że wszyscy rzucili się do ucieczki gdzie oczy poniosą, aż rozproszyli się jak pisklęta kuropatwy.
Król po tym cudownym zdarzeniu dziękował Bogu, że wysłał swego anioła, który wybawił go z ręki wroga, i rad wrócił do domu.
W powrotnej drodze spotkał znowu królewicza pod postacią parobka, biedzącego się nad wyciągnięciem kobyły z błota. Zaś król był w dobrym humorze, powiedział swoim ludziom:
 Pomóżcie temu biedakowi wydobyć się z błota!
Nie zdążyli dobrze odpocząć po przerwie, gdy nadeszła wieść, że wrogowie z jeszcze większym wojskiem zbierają się przeciwko królowi.
Król więc przygotował się do wojny i wyruszył na ich spotkanie. Królewicz znowu poprosił, by mu pozwolono walczyć, ale znowu go wydrwiono.
Gdy jednak uzyskał pozwolenie, wyruszył na swojej starej szkapie. I tym razem żołnierze śmiali się i kpili z niego widząc, jak mordował się z nią, nie mogąc ani rusz wyciągnąć jej z błota.
Zostawili go w tyle, on jednak i tak przed nimi dotarł na pole bitwy pod postacią królewicza, który jechał na skrzydlatym koniu w niebieskich szatach usianych gwiazdami.
Odezwały się surmy i bębny, wojska starły się ze sobą, a królewicz widząc, że wrogowie są silniejsi, znowu rzucił się na nich z góry i zmusił do ucieczki.
Król powrócił wielce uradowany, dziękując Bogu za pomoc. W drodze powrotnej znowu kazał żołnierzom wyciągnąć z błota nieszczęsnego woziwodę. Ten, mając czyste sumienie, cieszył się w głębi serca z odniesionego zwycięstwa.
Tymczasem król zmartwił się do głębi serca na wieść, że wrogowie po raz trzeci z jeszcze liczniejszym wojskiem powstali przeciw niemu, że wtargnęli w granice jego państwa jak szarańcza. Azy
! ił Baśnie przyjaciół 145
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
popłynęły mu z oczu, płakał tak strasznie, że aż wzrok mu osłabł. Zebrał jednak całe wojsko i ruszył do boju, pokładając w Bogu nadzieję.
Królewicz także wyruszył na swojej chabecie.
Gdy całe wojsko przeszło drwiąc sobie z niego, bo nie mógł wyciągnąć jej z błota, przebrał się w szaty ze słońcem na piersiach, księżycem na plecach i gwiazdami na ramionach, rozpuścił złote włosy na plecy, dosiadł konia i w mgnieniu oka znalazł się znów na górze, skąd mógł widzieć wszystko, co się zdarzy.
Spotkały się wojska, natarły z różnych stron, walka była zawzięta i bezlitosna.
Miało się ku wieczorowi, kiedy królewicz spostrzegł, że nieprzyjaciel lada chwila zmusi królewskie wojska do odwrotu. Wtedy niby piorun spadł z góry i tak wszystkich gromił dookoła, że w popłochu całkiem potracili głowy. Blask jego szat oślepił nieprzyjaciół, nie wiedzieli sami, gdzie się znajdują. Królewicz ciął mieczem, aż skry leciały na wsze strony. Groza ogarnęła serca przeciwników, nie myśleli już wcale o walce, każdy chciał tylko ujść z życiem. Wzięli nogi za pas, rozbiegli się gdzie ich oczy poniosły, jedni wpadali na drugich skręcając sobie karki.
Król spostrzegł go z okrwawioną ręką, w którą rycerz zadrasnął się w walce, i dał mu chustkę do przewiązania rany. A pózniej wrócił do domu, ocalony od wszelkiego niebezpieczeństwa.
W powrotnej drodze spotkali królewicza ze szkapą, co ugrzęzła w błocie, i znowu król kazał go wyciągnąć.
Po powrocie król ciężko zachorował na oczy i oślepł. Sprowadzano różnych lekarzy i astrologów, którzy czytają z gwiazd, ale nikt nie mógł go uzdrowić. Pewnego dnia król zbudziwszy się powiedział, że widział we śnie starca, który kazał mu przemyć oczy mlekiem koziorożca i napić się tego mleka, a odzyska wzrok.
Usłyszawszy to wszyscy zięciowie króla wyruszyli na poszukiwania. Dwaj starsi razem, ale bez najmłodszego, którego nie chcieli nawet zabrać ze sobą. Jednakże królewicz przywołał swego konia i pomknął na nim za góry, za lasy, znalazł koziorożce, wydoił i w po-
146
Baśń rumuńska
wrotnej drodze przebrał się za pasterza i wyszedł na spotkanie szwagrom ze skopkiem pełnym mleka. Zapytali go, co to za mleko, na co on, udając, że ich nie zna, odpowiedział, iż niesie mleko koziorożca królowi, któremu się przyśniło, jakoby miał odzyskać wzrok, jeżeli obmyje oczy tym mlekiem. Szwagrowie chcieli kupić mleko, ale pasterz odpowiedział, że nie da go za pieniądze i że jeśli chcą mieć mleko koziorożca, niech uznają się za jego niewolników i pozwolą sobie wypalić piętno na grzbiecie, choćby mieli odjechać i więcej go nie spotkać.
Dwaj królewscy zięciowie uznali, że skoro są wysokiego rodu, skoro ożenili się z królewnami, nic im ujmy przynieść nie może, pozwolili przeto odcisnąć sobie piętno na grzbiecie, po czym wzięli mleko i wioząc je tak ze sobą mówili w drodze:
 Gdyby ten głupiec próbował nas obgadać, powiemy, że oszalał. I tak nam raczej dadzą wiarę niż jemu".
Wrócili do króla, wręczyli mu mleko. Posmarował nim sobie oczy, ale nic nie pomogło! Przyszła pózniej najmłodsza córka i powiedziała:
 ' Ojcze, wez i to mleko, które przyniósł mój mąż, posmaruj oczy tym mlekiem, bardzo cię proszę!
 Cóż dobrego zrobił dotąd twój głupi mąż  odparł król  żeby teraz czymś się przede mną popisać? Nie pomogli mi dwaj starsi zięciowie, którzy tak dzielnie spisywali się w boju, a ten niezdara miałby mi teraz pomóc? Czy nie powiedziałem zresztą, że nie wolno wam zjawiać się przed moim obliczem? Jak śmiesz deptać mój rozkaz?
 Poniosę każdą karę, jaką będziesz łaskaw mi wyznaczyć, ojcze, byłeś posmarował się tym mlekiem, które przynosi ci twój wierny sługa.
Wzruszyły króla usilne prośby jego córki, wziął więc przyniesione przez nią mleko, posmarował nim oczy jednego dnia, posmarował drugiego dnia i ku swemu wielkiemu zdziwieniu stwierdził, że zaczyna widzieć jak przez mgłę. A gdy posmarował oczy trzeciego dnia, przekonał się, że widzi tak jak wszyscy ludzie, jasno i wyraznie.
147
ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ
Skoro całkiem wyzdrowiał, wydał wielką ucztę dla wszystkich bojarów i dostojników królestwa. Na prośbę ich zgodził się, żeby mąż najmłodszej córki usiadł na szarym końcu stołu.
Kiedy wszyscy biesiadnicy bawili się wesoło, królewicz wstał i prosząc o przebaczenie zapytał:
 Czy godzisz się, królu panie, żeby niewolnicy zasiadali przy stole razem ze swoimi panami?
 Nie, przenigdy!  odparł król.
 Skoro tak jest, skoro wszyscy znają twoją prawość, wymierz i mnie sprawiedliwość i odpraw od stołu dwóch gości, którzy siedzą po twojej lewej i prawej ręce, gdyż są to moi niewolnicy. Jeśli chcesz to sprawdzić, każ ich obnażyć, a zobaczysz, że noszą moje piętno na grzbiecie.
Strach obleciał zięciów króla na te słowa i przyznali, że tak jest w istocie. Musieli zaraz podnieść się od stołu i stanąć obok.
Pod koniec uczty królewicz wyciągnął chustkę daną mu przez króla podczas bitwy.
 Jakże to moja chustka znalazła się w twoich rękach?  zapytał król.  Dałem ją aniołowi, który nam dopomógł w boju.
 Ależ nie, panie, mnie ją dałeś.
 Skoro tak, to tyś nam pomógł?
 Ja, królu panie.
 Niemożliwe!  zakrzyknął król.  Jeśli jednak chcesz, żebym uwierzył, pokaż się w takiej postaci, w jakiej cię widziałem wówczas, gdym ci dał tę chustkę.
Królewicz wstał od stołu, poszedł się przebrać w szaty ze słońcem na piersiach, księżycem na plecach i gwiazdami na ramionach, rozpuścił włosy i stawił się przed królem i całym zgromadzeniem.
Na jego widok biesiadnicy porwali się na równe nogi ze zdziwienia. Królewicz był tak urodziwy, tak olśniewający, że prędzej można było patrzeć na słońce, niż na niego.
Król pochwalił swoją córkę za to, że tak godnego wybrała sobie męża, wstał z tronu i posadził na nim swego zięcia, królewicza. On zaś przede wszystkim uwolnił swoich szwagrów z niewoli i w całym
148
Baśń rumuńska
królestwie nastała wielka radość. I ja tam byłem przy królewskim stole.
Ciągiem do kominka drwa pod rożen nosił, Wiadrami do stołu żarciki przynosił.
Dostawałem zwykle za to:
Zupy miseczkę i kijem po grzbiecie, Jak ten, co duby smalone plecie.
I wskoczyłem na siodło, i przycwałowałem tutaj, żeby wam to opowiedzieć...
Przełożyła Ewa Kulpińska
Petre Ispirescu
O dwunastu królewnach i zaczarowanym pałacu
(Baśń rumuńska)
Zdarzyło się to dawno temu, bo gdyby się nie zdarzyło, któż by o tym opowiadał? Rosły wtedy gruszki na wierzbie, a rokita zakwitała fiołkami. Niedzwiedzie biły się po ogonach, wilki bratały się z jagniętami, obejmując je za szyję i całując. Pchła podkuwała sobie nogę trzystu funtami żelaza i skakała pod niebiosa rada, że nam znosi bajki.
Kto się temu dziwuje,
Sam częściej ludzi okłamuje.
Był sobie raz chłopak, którego rodzice odumarli. Pracował u różnych ludzi, żeby zarobić na utrzymanie. A że budził sympatię powszechną, zazdrościli mu inni chłopcy ze wsi. Parobcy dokuczali mu i pomiatali nim, ale on nie zważał na ich gadanie i robił swoje. Kiedy zbierali się wieczorem i pletli, co im ślina przyniosła na język, udawał, że nie rozumie skierowanych do niego docinków. Uchodził za głupiego. Toteż przezwali go we wsi fujarą.
Gospodarze, u których służył, byli z niego bardzo zadowoleni i każdy starał się pozyskać go dla siebie. Kiedy szedł przez wieś, dziewczęta trącały się łokciami i patrzyły nań spod oka. Co prawda, miały na kogo patrzeć. Był schludny i urodziwy. Włosy czarne jak skrzydło kruka rozwiewały się niby grzywa nad śnieżnobiałym karkiem. Wąsik ledwo mu się sypał, lekko ocieniając górną wargę. No a oczy? Miał takie oczy, kochani, że przepadały za nim wszystkie dziewczęta.
150
Baśń rumuńska
Kiedy poił krowy, co rusz któraś z dziewcząt próbowała z nim nawiązać rozmowę. Ale on nie zważał na to i udawał, że nie rozumie,
0 co im chodzi. One zaś, aby pokazać, że nic sobie nie robią z jego obojętności, przezwały go między sobą wioskowym królewiczem.
1 czemuż by nie miał nim być!
Nie rozglądał się ani w prawo, ani w lewo, szedł prosto z bydłem na pastwisko, robota paliła mu się w rękach.
Nie wiem, co tam robił, jak o to zabiegał, dość że krowy, które pasał, były ładniejsze niż krowy innych parobków. Dawały też więcej mleka, bo tam, gdzie je pędził na łąkę, trawa była smaczniejsza i obfitsza. Gdzie tylko stąpnął, pozostawał ślad jego stopy, bo i trawa się radowała.
Widocznie urodził się w dobrą godzinę i czekał go lepszy los.
Ale on nie miał o tym pojęcia i nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby się tym chlubić, bo nie wiedział, co skrywa przed nim przyszłość. Z pokorą od Boga daną robił, co do niego należało, ani słowem, ani czymkolwiek innym nie mieszając się w sprawy bliznich. Dlatego właśnie rówieśnicy naigrawali się z niego.
Pewnego wiosennego dnia, zmęczony chodzeniem za krowami, usiadł w cieniu wielkiego, rozłożystego drzewa i zasnął. A wybrał, jak widać, odpowiednie miejsce. Była to dolinka usiana przeróżnymi kwiatuszkami, w najbujniejszym rozkwicie, wprost zachęcająca do tego, żeby tamtędy przejść. Trochę dalej strumyczek, który brał początek ze zródełka tryskającego na zboczu wzgórza, wił się wśród łopianów i rozmaitego zielska, torując sobie drogę, a szum wody jakby zachęcał do snu. Drzewo, w którego cieniu się schronił, było tak wyniosłe, jakby chciało dosięgnąć chmur. Między jego rozłożystymi konarami fruwały ptaki i wiły sobie gniazda. W każdym, kto słuchał ich szczebiotu, rozpalał się żar miłości. Gąszcz liści dawał upragniony cień. Widać, że chłopak nie był wcale takim fujarą i że niesłusznie parobcy tak go przezywali. Ledwo głowę złożył na ziemi, zasnął.
Spał krócej, niż wam to opowiadam, i nagle zerwał się na równe nogi.
Ocknął się z pięknego snu.
151
O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU
Śniło mu się, hej, że przyszła do niego wróżka, najpiękniejsza ze wszystkich, jakie są w niebie i na ziemi, i powiedziała mu, żeby poszedł na dwór króla panującego w tej krainie, że tam się wzbogaci.
Kiedy się rozczmuchał, rzekł w duchu:  A co to może znaczyć?" i zaczął rozmyślać. Caluteńki dzionek męczyły go te myśli i ani rusz nie mógł odgadnąć, co mógłby znaczyć taki sen. Jeszcze nie pojmował, że gwiazda, pod którą się urodził, przyszła mu służyć.
Następnego dnia, kiedy znowu pognał krowy na pastwisko, zboczył z drogi, zatrzymał się pod drzewem, położył się u jego stóp i przyśnił mu się znowu ten sam sen.
Przebudziwszy się powiedział sobie:  To jakaś nieczysta sprawa"  i znowu cały dzień bił się z myślami.
Na trzeci dzień umyślnie wybrał drogę pod owym drzewem, położył się w jego cieniu i miał ten sam sen. Co więcej, tym razem wróżka zagroziła mu chorobą i wszystkimi nieszczęściami, jeśli nie pójdzie na dwór królewski.
Wstał tedy i przygnał krowy do zagrody, a zamknąwszy je w oborze, stanął przed gospodarzem i rzecze:
 Panie mój, nie dają mi spokoju myśli, że powinienem iść w świat szukać szczęścia. Dość już się nasłużyłem i nie mam nadziei, żebym mógł tutaj czegoś się dorobić. Bądz tak dobry i rozlicz się ze mną.
 Ale czemuż to, chłopcze, chcesz odejść ode mnie? Czyś niezadowolony z zapłaty, jaką ci daję? Czy nie dość ci jedzenia? Zostań lepiej u mnie, a ja wyszukam ci we wsi żonę z niewielkim posagiem, sam też dołożę ze szczerego serca, żebyś urządził się tutaj jak wszyscy kmiecie. Nie włócz się po świecie, abyś nie zszedł na psy, nie daj Boże.
 Zadowolony to ja jestem, panie. Jedzenia też mam dosyć, zgrzeszyłbym, mówiąc inaczej. Ale naszła mnie taka chęć, żeby ruszyć w świat, i nie zostanę tutaj za nic.
Pan jego widząc, że nic nie zdoła go zatrzymać, dał mu krztynę pieniędzy, jakie mu się należały, a chłopak pożegnał się i odszedł.
Wprost ze swojej wioski trafił na dwór królewski i został ogrodniczkiem w pałacowym ogrodzie. Ze względu na miły wygląd
152
Baśń rumuńska
ogrodnik chętnie go przyjął, bo miał już dość docinków, których nie szczędziły mu królewny mówiąc, że zatrudnia u siebie samych najbrzydszych i najwstrętniejszych robotników.
Wygląd chłopca był miły, ale odzież brudna, jak to u pasterza. Ogrodnik więc kazał mu się wykąpać, przebrać, dał mu ubranie stosowniejsze dla pałacowego ogrodniczka. A że ubranie to było w sam raz dla niego, jakby skrojone na miarę, wyglądał w nim bardzo ładnie.
Oprócz różnych zajęć ogrodniczych głównym jego obowiązkiem było zrobienie codziennie dwunastu bukiecików i wręczenie ich co rano dwunastu królewnom, kiedy wychodziły na spacer do ogrodu.
Na królewny te rzucono zaklęcie: nie mogły wyjść za mąż, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto odgadnie, na czym ono polega, i nie sprawi, że jedna z nich kogoś pokocha. Wróżki obdarzyły je namiętnością do tańca. Przepadały za tańcem i co noc zdzierały w tańcu parę białych jedwabnych pantofelków.
Nikt nie wiedział, gdzie królewny chodzą w nocy tańczyć.
Król martwił się wydatkami na pantofelki córek, a bardziej jeszcze oschłością ich serc, które nie zabiły żywiej na widok żadnego z młodzieńców, jacy przybywali w konkury.
W tym celu król rozesłał wieści w kraju i poza jego granicami, że jeśli znajdzie się ktoś, kto powie, czemu królewny co noc zdzierają jedwabne pantofelki, będzie mógł wybrać sobie za żonę tę, która mu się spodoba. Wiedział przecież, że je trzyma razem w komnacie pałacowej, zamknięte na dziewięcioro drzwi z żelaza i na dziewięć wielkich kłódek. Nikt nie wiedział jednak, co one robią w nocy, że tak zdzierają pantofelki, nikt bowiem nie spostrzegł, by wychodziły z domu, ponieważ wyjść z niego nie mogły.
Widać tak im było sądzone na całe życie. Taki był ich los.
Kiedy rozeszła się wiadomość o woli króla, nadciągali konkurenci: synowie królów i cesarzy, synowie wielkich bojarów, a nawet i synowie bojarów zwykłych. Każdy z przybyłych czatował jedną noc pod drzwiami królewien. Król oczekiwał niecierpliwie co ranka, żeby mu przyniesiono jaką dobrą wiadomość. Ale miast tego mówiono mu, że młodzieńcy, którzy wieczorem stawali na czatach, znikali
20 Baśnie przyjaciół
153
O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU
rankiem. Nie wiadomo, gdzie się podziewali. Nie zostawał po nich żaden ślad.
Jedenastu młodzieńców zginęło do tej pory. Pozostali zaczęli się boczyć. Żaden nie chciał stanąć na czatach. Wyrzekli się ożenku z królewnami, przez które zginęło tylu innych.
Jeden po drugim opuszczali dwór królewski i powracali do swoich domów. Zostawili królewny na łaskę losu, nikt bowiem nie myślał wyzionąć ducha nawet dla najurodziwszej z nich. Król także się przestraszył, że zginęło tylu młodzieńców, którzy chcieli podpatrzeć, co robią jego córki, toteż nie śmiał zachęcać nikogo więcej.
Nadal musiał kupować codziennie dwanaście par pantofelków i zamartwiał się, że dziewczęta zestarzeją się w domu, że będą zaplatać siwe warkocze nie włożywszy nigdy ślubnej korony przed ołtarzem.
Ogrodniczek tymczasem wywiązywał się z obowiązków jak tylko mógł najlepiej. I królewny były zadowolone z jego bukiecików, które im wręczał, i ogrodnik był rad z jego pracy.
Kiedy chłopak podawał kwiaty pannom, nie podnosił oczu na żadną, z wyjątkiem najmłodszej. Gdy ona brała bukiecik z jego rąk, sam nie wiadomo czemu rumienił się jak piwonia, serce łomotało tak, że omal nie wyrwało mu się z piersi.
Dziewczyna spostrzegła to, lecz myślała, że chłopiec jest nieśmiały i dlatego czerwieni się na jej widok.
Mijał dzień po dniu, chłopak wiedział, że nie dla niego taki kąsek. Ale jakże.to sercu wytłumaczyć? Pchało go ono do zguby, niech je licho! Gotów by sam stanąć na czatach, ale wstrzymywała go myśl o tym, co przytrafiło się jego poprzednikom.
Najmłodsza królewna zapomniała się pewnego dnia i powiedziała siostrom, że ogrodniczek czerwieni się jak burak, kiedy staje przed nią, i że jest bardzo miły. Najstarsza z sióstr słysząc te słowa z ust najmłodszej skarciła ją i wyśmiała, że w ogóle przyszło jej na myśl tak życzliwie mówić o ogrodniczku, albowiem znaczy to, iż serce jej gotowe jest komuś ulec.
Chłopiec natomiast za podszeptem serca gotów był stanąć przed królem i prosić, by jemu również pozwolono czatować pod drzwiami
154
Baśń rumuńska
królewien. Ale wstrzymywał go od tego nie tyle wzgląd na to, że za wysokie progi na jego nogi, ani nawet lęk przed podobnym losem, jaki spotkał tylu młodzieńców, którzy zginęli bez wieści, ile strach, żeby nie postradać służby i nie odejść z kwitkiem. Wyobrazcie też sobie, jak przerażała go myśl, że gdyby go wygnano z dworu królewskiego, nie widywałby już królewien, albowiem mimo że wręczając im kwiaty każdego ranka starał się powściągnąć wszelkie namiętności, to jednak wdzięki i uroda córek królewskich, zwłaszcza zaś łaskawe spojrzenia najmłodszej z nich, tak go nęciły, że mniemał, iż jeśli nie dotknie codziennie palcami owych rączek białych jak papier i miękkich jak puch, nie będzie mógł żyć.
Myśli te dręczyły go dniem i nocą, czuł, że umrze, jeśli nie zaspokoi tego serdecznego pragnienia.
Pewnej nocy, kiedy zasnął myśląc o tej swojej udręce, ujrzał znowu we śnie wróżkę z ukwieconej dolinki, która niegdyś mu się ukazała.
Powiedziała mu:
 Udaj się do wschodniego kąta ogrodu. Znajdziesz tam dwa pędy wawrzynu, jeden szary, drugi różowy. Obok nich zobaczysz złotą motykę, złoty kubek i jedwabny ręcznik. Wez te dwa pędy wywrzynu, posadz je w pięknych doniczkach, poruszaj przy nich ziemię złotą motyczką, podlewaj wodą ze złotego kubka, wycieraj jedwabnym ręcznikiem i dbaj o nie jak o zrenice oczu. Kiedy urosną na wysokość człowieka, spełnią wszystko, o co je poprosisz.
Powiedziawszy to zniknęła jak widmo, tak że ogrodniczek nawet nie zdążył jej podziękować.
Nie otrząsnąwszy się dobrze ze snu, nie przetarłszy oczu, pobiegł do wschodniego kąta ogrodu i stanął jak wryty z radości, kiedy zobaczył wszystko na jawie, o czym wróżka mówiła mu we śnie. Dopiero teraz przetarł oczy i uszczypnął się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie śpi i czy to, co widzi, jest rzeczywistością. Widząc, że to nie mara senna, chwycił ręką sadzonki wawrzynu.
Pielęgnował je, jak tylko potrafił, okopywał motyką znalezioną przy nich, podlewał kubkiem, wycierał ręcznikiem, słowem  dbał o nie jak o zrenice oczu zgodnie z poleceniem wróżki.
155
O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU
Wawrzyny rosły i w cudowny sposób się rozkrzewiały. Nie minęło wiele czasu i były już duże. Tak pięknych wawrzynów oko ludzkie nie widziało.
Gdy osiągnęły wzrost człowieka, ogrodniczek poszedł do nich pewnego dnia i rzekł tak, jak go pouczyła wróżka:
Tir
 Wawrzynie, wawrzynie, Złotą motyką cię okopywałem, Złotym kubkiem cię podlewałem, Jedwabnym ręcznikiem cię wycierałem,
Daj mi moc stać się niewidzialnym, gdy tylko tego zapragnę.
W tejże chwili ujrzał ze zdumieniem, jak zawiązuje się pączek, rośnie, rozwija się i rozkwita tak cudownie, że nie można było się oprzeć chęci powąchania kwiatu. Sięgnął po niego, zerwał i schował za pazuchę, bo tak mu nakazała wróżka.
Wieczorem, gdy królewny poszły spać do swojej komnaty, zaryglowanej i zamkniętej na dziewięć wielkich kłódek, wśliznął się cichaczem razem z nimi. Widział, co one robią, ale one go nie widziały. Ujrzał, że zamiast rozbierać się do snu, zaczęły czesać się, stroić w drogie szaty i zbierać do wyjścia.
Dziwiło go to, co widział, i postanowił iść za nimi, żeby zobaczyć, dokąd się wybierają, dokąd pójdą i co będą robić.
Nagle najstarsza z sióstr zapytała młodsze:
 Gotowe jesteście, dziewczęta?
 Gotowe!  odpowiedziały.
Wówczas najstarsza siostra tupnęła i naraz podłoga domu rozwarła się na dwie strony. Wyszły przez ten otwór i szły tak długo, aż doszły do ogrodu, obwiedzionego miedzianym płotem.
Najstarsza z dziewcząt znowu tupnęła nogą i stalowe wrota ogrodu otwarły się przed nimi. Chłopak wchodząc przydepnął sukienkę najmłodszej królewny.
Odwróciła się szybko, nie dostrzegła nikogo, przywołała jednak siostry i rzekła:
 Podejrzewam, że ktoś idzie za mną, bo patrzcie, przydeptał mi suknię.
156
Baśń rumuńska
Siostry rozejrzały się dookoła, ale nie widząc również nikogo, odpowiedziały:
 Nie bądz taka podejrzliwa, siostro. Któż mógłby być tutaj albo przyjść za nami? Nawet żar-ptak nie może dotrzeć, gdzie jesteśmy teraz. Sprawdz lepiej, czy nie zaczepiłaś sukienką o jakiś oset, jesteś taka bojazliwa, że ci się pewno przywidziało, iż ktoś ci przydeptał sukienkę. Nie bądz taka płocha!
Królewna zamilkła. Chłopak ciągle szedł za nimi.
Przeszły las o srebrnych liściach, przeszły drugi o liściach ze złota, przeszły trzeci, w którym liście były z samych brylantów i drogich kamieni, lśniący tak, że nie można było na drzewa patrzeć, i dotarły do wielkiego jeziora.
Na środku tego jeziora wznosił się wzgórek, na nim zaś pałace, jakich dotąd nie widział. Dwór królewski nie mógł się równać z nimi, olśniewały bardziej niż słońce. I tak przemyślnie były zbudowane, że gdyś wstępował do nich, zdawało ci się, że schodzisz, a kiedyś schodził, miałeś wrażenie, że wstępujesz po schodach.
Dwanaście łódek z wioślarzami w strojach z najcieńszego jedwabiu czekało na nie na brzegu. Każda królewna wsiadła do swojej łódki i odpłynęła. Ogrodniczek wsiadł do łodzi najmłodszej królewny.
Aodzie odbiły od brzegu i popłynęły szeregiem jak żurawie. Tylko łódz najmłodszej królewny została w tyle. Wioślarz z całych sił wiosłował, aby dogonić inne.
Gdy wyszli na przeciwny brzeg jeziora, rozległa się muzyka, która sama porywała do tańca. Dziewczęta błyskawicznie pomknęły do pałacu i ruszyły w tany z młodzieńcami, którzy czatowali u drzwi. Tańcowały, aż zdarły pantofelki.
Chłopak ciągle trzymał się w pobliżu. Wszedł do pałacu i cóż zobaczył? Salę taneczną tak wielką i obszerną, że ledwo można było dostrzec jej ściany. Przybrana była samym złotem i klejnotami, dookoła niej płonęły pochodnie w szczerozłotych świecznikach, wyższych niż ludzie. Mlecznobiałe ściany lśniły, aż ćmiło się w oczach, a złote pasy, przybrane szafirami i rubinami, migotały jak ogień. Ogrodniczek stanął w kącie i przyglądał się tam wszystkim
157
O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU
cudom. A było na co patrzeć, bo ujrzał tam rzeczy, jakich oko ludzkie nie widziało. Ale nie potrafił ustać w miejscu. Mimo woli zaczął podrygiwać i hasać tam i sam, nie było bowiem można powstrzymać się od tańcowania, kiedy grała muzyka. Skakały nawet świeczniki, stoły i ławy.
Niepodobna sobie wyobrazić piękności owej muzyki ani brzmienia instrumentów: organów, fletów, gitar, lutni, trombit, kobzy i wielu innych, które grały tak zgodnie, że ani równać się nie mogli z nimi najlepsi w świecie muzykanci.
Cóż dopiero mówić o królewnach? Tańcowały skocznie wszystkie tańce, znane w górach i na równinach, weselne i zapustne, w pojedynkę, parami, w kole, aż kręciło im się w głowie i brakowało tchu.
Tańcowały tak do białego ranka. Raptem muzyka ucichła, jak spod ziemi zjawił się stół zastawiony samymi przysmakami. Wszyscy zasiedli przy nim, jedli i pili, ile dusza zapragnęła.
Ogrodniczek tylko siedział w swoim kącie i ślinka mu ciekła. Skończyła się wreszcie biesiada, panny wyruszyły do domu.
Wracały tą samą drogą, którą przyszły. Chłopak trzymał się tuż za nimi, jak diabeł za mnichem.
Kiedy przechodzili przez ogród srebrnolistny, coś podkusiło chłopaka, żeby zerwać gałązeczkę z drzewa.
Szum poszedł po lesie, jakby nadciągała burza, lecz ani jeden listek się nie poruszył, nie drgnął nawet.
Zaniepokoiły się panny.
 Co to może być?  zapytały.
 Cóż takiego?  odparła najstarsza.  Pewno ptaszek, który gniezdzi się na cerkiewnej wieży przy pałacu naszego ojca, przemknął wśród liści, bo tylko on mógł tu dotrzeć.
Minęły las i weszły do zamkniętej komnaty pałacowej tym samym wejściem, przez które wyszły.
Nazajutrz rano ogrodniczek, wręczając królewnom bukieciki kwiatów, zręcznie wsunął odłamaną gałązkę do wiązanki najmłodszej panny. Zdziwiła się, spojrzała jakby z politowaniem na ogrodniczka i nie mogła ani rusz zrozumieć, jak owa gałązka dostała się między kwiaty.
158
Baśń rumuńska
Następnego wieczoru królewny tak samo się bawiły. Chłopak znowu cichaczem szedł za nimi, z tą tylko różnicą, że odłamał gałązkę z drzewa o złotych liściach, którą wsunął między kwiaty, jakie nazajutrz dał najmłodszej pannie.
Najstarsza siostra jak poprzednio uspokoiła inne łagodnymi słowy, kiedy zaszumiał las, w którym ogrodniczek zerwał gałązkę.
Gdy nazajutrz rano królewna znalazła złotą gałązkę w swoim bukieciku, serce jej przeszył jakby rozżarzony grot.
Czekała na sposobną chwilę i pod pozorem, że chce zażyć przechadzki, wyszła w dzień do ogrodu. Spotkawszy ogrodnika na zakręcie ścieżki, zatrzymała go i zapytała:
 Skąd wziąłeś gałązkę, którą wsunąłeś do mojego bukiecika?
 Wasza Wysokość wie najlepiej, skąd wziąłem.
 A więc szedłeś za nami i wiesz, dokąd chodzimy nocą?
 Niby tak, Wasza Wysokość!
 Jak dokazałeś tego, że żadna z nas nie dojrzała cię, kiedy szedłeś za nami?
 Skradałem się cichaczem.
 Masz tu sakiewkę z pieniędzmi i nie piśnij ani słowa nikomu o naszych nocnych przechadzkach.
 Nie sprzedaję milczenia, Wasza Wysokość.
 Jeśli puścisz parę z ust, każę ci głowę uciąć. Wprawdzie mówiła ostro, ale w sercu czuła co innego. Ogrodniczek z każdym dniem wydawał się jej coraz milszy.
Trzeciej nocy, gdy ukradkiem wśliznął się do komnaty, szedł znowu za pannami, zerwał gałązkę z diamentowego drzewa i znowu podniósł się szmer wśród liści, a najstarsza siostra uspokoiła młodsze. Nie wiadomo jednak czemu do serca najmłodszej wśliznęła się tajemnicza radość.
Następnego dnia, znalazłszy diamentową gałązkę w bukieciku kwiatów, zerknęła ukradkiem na ogrodniczka i uznała, że niezbyt różni się od synów królewskich i cesarskich. Taki wydał się jej miły.
Ogrodniczek również niepostrzeżenie patrzył tkliwie na królewnę i zobaczył, że się nieco zmieszała, udał jednak, że nic nie rozumie, i wrócił do roboty.
159
O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU
Siostry zaskoczyły ich na rozmowie, wyśmiały najmłodszą i nie szczędziły jej kpin. Królewna milczała upokorzona. Nie mogła się nadziwić, jak ogrodniczek odkrył ich tajemnicę. Przyszło jej do głowy, że ten chłopak nie może być głupi, skoro rozwiązał zagadkę, której nawet czarodzieje odgadnąć nie potrafili.
A zresztą, prawdę powiedziawszy, jego dumna postawa, twarz o łagodnych, prawidłowych rysach wskazywały, że nie może być zwykłym parobkiem. Prócz tego zarówno wygląd, jak i zachowanie miały w sobie coś pociągającego.
Kiedy dziewczęta wróciły do komnaty, najmłodsza królewna powiedziała, że ogrodniczek wie o wszystkim, co robią w nocy. Wówczas jęły się naradzać i ułożyły sobie, że jemu też zawrócą w głowie i pomieszają zmysły, podobnie jak innym młodzieńcom.
Wszakże chłopak i tym razem zakradł się do komnaty dziewcząt, żeby posłuchać ich narady.
Zdaje się, że jeż podszepnął mu do ucha, iż zmawiają się przeciwko niemu.
Teraz, kiedy już wiedział wszystko, ale to wszystko co potrzeba, poszedł do swych wawrzynów i rzekł do różowego:
 Wawrzynie, wawrzynie,
Złotą motyką cię okopywałem,
Złotym kubkiem cię podlewałem,
Jedwabnym ręcznikiem cię wycierałem,
Daj mi teraz rozum i bogactwo królewskiego syna!
Tak jak i poprzednio zjawił się nagle pączek, wyrósł i cudownie rozkwitł. Chłopiec zerwał kwiat i wsunął go za pazuchę. W mgnieniu oka zniknęła opalenizna, twarz mu wybielała i pojaśniała jak u niemowlęcia. Coś dziwnego działo się w jego mózgu. Zaczął myśleć inaczej niż do tej pory. I nagle spostrzegł, że jest ubrany w takie same szaty, jak synowie królów i bojarów.
Wówczas poszedł do króla i poprosił, by mu pozwolił przez jedną noc pilnować królewien.
Królowi zrobiło się żal młodzieńca i poradził mu, aby raczej wyrzekł się swych zamiarów, niż miał zginąć. Ale chłopak nalegał.
160
Baśń rumuńska
Król się zgodził. Nie domyślał się nawet, że ma przed sobą ogrodniczka, tak bardzo się chłopak zmienił.
Nie poznały go również królewny, kiedy ojciec go im pokazał i powiedział, czego chce. Tylko najmłodsza, ta z zadrą w sercu, poznała go i zaczęła wzdychać z miłości.
Następnej nocy zabrały go ze sobą na tańce. Wiedział jednak, co go ma spotkać, i pilnie unikał zasadzki.
Zaszli do zaczarowanego pałacu, tańczyli do rana, wreszcie siedli do stołu. Przyniesiono chłopcu napój, który pili wszyscy jego poprzednicy, napój zawracający w głowie i mieszający zmysły.
Wówczas obrócił ku najmłodszej królewnie oczy pełne łez i miłosnego żaru i rzekł czule:
 Chcesz, abym zginął za twoją miłość, masz aż tak zimne serce?
 Nie, nie mam tak zimnego serca, ogień twojej miłości stopił lód  odpowiedziała księżniczka.  Nie pij, wolę zostać z tobą ogrodniczką, niż być córką króla bez ciebie.
Chłopiec wylał napój za siebie, zbliżył się i powiedział:
 Nie bój się, Wasza Wysokość, zostaniesz moją żoną, ale nie żoną ogrodnika.
Wszyscy tam obecni słyszeli ich słowa. Siła zaklęcia zniknęła i zniknął też zaczarowany pałac tak szybko, jakby go w ogóle nie było. Gdy król ich zobaczył u siebie w pałacu, złapał się oburącz za brodę ze zdumienia. Młodzieniec, niegdyś ogrodniczek, wyjaśnił królowi tajemnicę zaklęcia. Król dał mu za żonę swoją najmłodszą córkę, a i reszta księżniczek wybrała sobie mężów spośród pozostałych śmiałków. W królestwie zapanowała wielka radość.
Przed ślubem najmłodsza córka króla zapytała narzeczonego, w jaki sposób udało mu się odkryć ich tajemnicę. Opowiedział jej historię o wawrzynie i wróżce. Księżniczka, aby odebrać czarodziejską moc swojemu narzeczonemu, zerwała wawrzyn i spaliła go. Potem się pobrali i żyli długo i szczęśliwie aż do póznej starości.
A ja wskoczyłem na siodło i przycwałowałem tutaj, żeby wam to opowiedzieć...
Przełożyła Ewa Kulpińska
Angeł Karalijczew
Testament chana Kubrata
(Baśń bułgarska)
Ilustrował: Simeon Dimitrow Spiridonow
%
Kiedy chan Kubrat poczuł, że wybiła jego ostatnia godzina, podniósł się na łożu i rozejrzał gorączkowymi oczami dokoła. Panowała głucha cisza i milczenie.
 Gdzie są?  zapytał słabym głosem stary władca.  Gdzie są moi synowie?
 Tu jesteśmy wszyscy  odpowiedział najstarszy Batbaj. Siedział na progu oparty o krótki miecz. Za nim stało pozostałych czterech młodszych synów Kubrata.
Przez otwarte drzwi widać było, jak słońce drży nisko nad równiną i hełmy pięciu mężczyzn połyskiwały w czerwonych płomieniach. Dzień zachodził gdzieś daleko w głąb równego, ściszonego stepu.
 Przybliżcie się do mnie, sokoły moje. Niechaj popatrzę na was raz jeszcze, zanim zamknę oczy.
Rośli mężczyzni o twarzach ogorzałych i smagłych od stepowego wiatru, porytych bliznami po dawnych ranach, o oczach, w których błyszczało męstwo i odwaga, podeszli do chorego ojca i uklękli. Ciężko brzęknęły ich miecze na marmurowych płytach, a końskie ogony  sztandary Prabułgarów, upadły i rozsypały się jak jedwab na lustrzanej bieli marmuru. Stary chan wyciągnął do nich wychudzone ręce i zaczął ich głaskać po oczach, głowach, ramionach.
 To ty, Batbaj? Mój mądry najstarszy syn, który zawsze dbał o ziemię ojczystą... Powstrzymaj swoich braci, kiedy zaczną po-

162

TESTAMENT CHANA KUBRATA
żądać cudzych ziem, ponieważ wilki krążą wokół zagrody i jak tylko jagnię wychyli się na zewnątrz, rozszarpią je. A to ty, Kotgar? Przybliż się jeszcze, Alcek, jakiś ty ogorzały! Przybywasz z północnej granicy. Czy władca Hazarów jest gotów, czy ostrzy swój miecz? Czyha na śmierć moją? Kuwer, postrachu dzikiego zwierza, ty całymi dniami przemierzasz głębokie lasy, czając się na dziki i niedzwiedzie. Już czas, synku, żebyś obrócił swoje strzały ku dzikom, które ryczą na granicach naszego państwa. Jaki jesteś rosły i silny! Przed tobą wrogowie będą pierzchać jak pisklęta, kiedy nad nimi szybuje drapieżnik. A ty, Isperych, czemu tak patrzysz na mnie smutnymi oczami? Pochyl się, pocałuję cię w czoło. Tałtosz, mój wróżbiarz, powiedział mi, że zawładniesz nową ziemią. Która to będzie?
Opuszczam z radością ten doczesny świat widząc, że pozostawiam ziemię w rękach tak mocnych mężczyzn. Otwórzcie okno, bym ją zobaczył raz jeszcze! Alcek, zanieś mnie do okna!
Alcek pochylił się, podniósł chorego jak jagnię i zaniósł do otwartego okna. Wieczorny wiatr musnął żółte czoło chana i rozwiał jego siwe włosy.
Ożywiły się zapadłe oczy umierającego.
 Jaka równina! Jaki bezkresny step! Budujcie grody, wznoście twierdze, hodujcie konie, kujcie broń! Co chciałem jeszcze wam powiedzieć? Alcek, zanieś mnie na łoże i biegnij na podwórze, przynieś dziesięć włóczni! Wez je od wojowników stojących u bram aułu!...
Alcek wyskoczył na dwór i szybko wrócił z naręczem dereniowych włóczni o żelaznych ostrzach.
 Alcek  powiedział chan Kubrat  wez teraz tylko jedną włócznię i spróbuj ją złamać.
Młody syn chana uśmiechnął się, wziął jedną włócznię, zgiął ją, a ta trzasnęła i złamała się.
 Wez teraz całe naręcze i spróbuj je złamać.
Alcek chwycił włócznie, oparł je na kolanie, napiął muskularne ręce, zaparł się cały, wielkie krople potu zrosiły mu czoło, ale włócznie nie złamały się.
164
Baśń bułgarska
 Widzicie  podniósł się chan Kubrat z rozjaśnionymi oczami  jeżeli podzielicie sobie Bułgarię na części, każdy z was będzie tylko tak mocny, jak jedna włócznia. A jeżeli zostaniecie razem, żaden wróg was nie pokona...
Mądry chan wolno zamknął oczy. Słońce utonęło gdzieś za równiną. Śmierć zstąpiła niewidzialna, musnęła miękkimi, czarnymi skrzydłami hełmy pięciu klęczących mężczyzn i pochyliła się po duszę chana Kubrata.
Przełożyła Dimitrina Bukowska
Angeł Karalijczew
Niedzwiedzica i drwal
(Baśń bułgarska)
Ilustrował: Simeon Dimitrow Spiridonow
Pewien drwal przechodząc koło ciernistego krzaka usłyszał jakiś szelest. Zajrzał do środka i oto co zobaczył: mały, kudłaty niedzwiadek, zaplątany w cierniach, szarpie się z całych sił, popiskuje, ryczy, ale uwolnić się nie może. Drwal sięgnął, rozchylił ciernie, przerażonego misia wyciągnął, po głowie go pogłaskał i do lasu wypuścił. A tymczasem na pobliskiej skale niedzwiedzica stała. Widziała ona wszystko, zerwała się ze skały i  prosto do drwala. Gdy ten ją zobaczył, zapomniał języka w gębie, ale matka misia podniosła w górę przednią łapę, uspokoiła go i ludzkim głosem przemówiła:
 Nie bój się, niczego złego ci nie zrobię. Widziałam, jak pomogłeś mojemu dziecku, zrozumiałam, żeś człowiek dobry, i postanowiłam zbratać się z tobą. Chcesz?
 Pewnie, że chcę  odpowiedział drwal  któż by nie chciał mieć takiego pobratymca, jak ty?
Wtedy niedzwiedzica podniosła się na tylnych łapach, przednie rozchyliła i po bratersku objęła drwala. Według obyczaju, drwal powinien był ucałować ją w mordę, ale jak tylko przybliżył usta, uderzył go ciężki zapach. Cofnął się.
 Co? Czemu się cofasz?  zapytała zdziwiona niedzwiedzica.
 Bardzo brzydko od ciebie pachnie  odpowiedział drwal. Niedzwiedzicę słowa te dotknęły, opuściła łapy na ziemię,
umilkła na chwilę, po czym ryknęła:
166

O
r

NIEDyWIEDZICA I DRWAL
 Uderz mnie, bracie, w szyję ostrzem siekiery! Drwal osłupiał.
 Co ty wygadujesz  rzekł.  Kto to słyszał, żeby brat podnosił siekierę na swego brata!
 Uderzaj!  groznie ryknęła niedzwiedzica.  Bo marny twój los!
Drwalowi nic innego nie pozostało. Podniósł siekierę i niedzwiedzicę uderzył. Z rany trysnęła krew. Niedzwiedzica nie patrząc człowiekowi w oczy odwróciła się i weszła w gęstwinę. Zniknęła.
Upłynęły lata. Drwal często chodził po lesie, ale z niedzwiedzicą nigdy nie spotkał się. Aż tu pewnego razu, gdy krzątał się pośród drzew, nagle spomiędzy nich wyskoczyła niedzwiedzica. Poznali się, powitali i zaczęli rozmawiać. Od słowa do słowa, przypomnieli sobie, co między nimi zaszło.
 A więc, bracie  rzekła niedzwiedzica  zobacz, co pozostało z rany, którą mi wtedy zadałeś.
Drwal rozsunął kłaki na jej szyi, ale nawet blizny nie znalazł.
 Nic nie pozostało!  rzekł.
 Widzisz, bracie, rana dawno zagoiła się i już o niej nie pamiętam, ale słowa złego, które mi wtedy powiedziałeś, nie zapomnę, póki żyję.
Niedzwiedzica smutno pokiwała głową i poszła sobie.
Przełożyła Dimitrina Bukowska

Ran Bosylek
Nienarodzona dziewczyna
(Baśń bułgarska)
Ilustrował: Simeon Dimitrow Spiridonow
%
Pewien królewicz kazał naprzeciwko pałacu wybić zródło w skale. Wypływały z niego miód i masło. Zaczęły przybywać dziewczyny z całego królestwa, żeby nabrać sobie miodu i masła. Królewicz przyglądał się im z pałacu, ponieważ chciał sobie wybrać najładniejszą za żonę.
Pewnego razu przybyła do zródła przygarbiona staruszka. Napełniła swoje dzbanki, a następnie zaczęła nalewać miodu i masła do skorupek z jajka. Królewicz cisnął kamieniem i stłukł skorupki. Staruszka popatrzyła na niego i rzekła:
 Bóg da, synku, ożenisz się z nienarodzoną dziewczyną.
 Gdzie ja ją znajdę, babciu?  zapytał królewicz.
 Nie wiem  odpowiedziała staruszka i odeszła.
Mijały lata. Królewicz nie ożenił się. Nie spodobała mu się ani jedna z przychodzących do zródła dziewcząt. Pewnego dnia powiedział do swojej matki:
 Widać, matko, że muszę ożenić się z nienarodzoną dziewczyną, tak jak mi przepowiedziała staruszka. Ale gdzie mogę znalezć taką dziewczynę?
 Zapytasz się słońca, synku  odpowiedziała matka.  Świeci ono z wysoka i widzi szeroko, więc będzie wiedziało, gdzie żyje nienarodzona dziewczyna.
Królewicz wyruszył na poszukiwanie słońca. Szedł, szedł, przemierzył wiele pól, rzek i gór. Ale pałacu słońca nigdzie nie znalazł. Wdrapał się na wysoką górę. Spotkał tam starego pasterza.
22 Baśnie przyjaciół
169
NIENARODZONA DZIEWCZYNA
 Dzień dobry, dziadku. Czy wiesz, gdzie mieszka słońce?
 Po co ci ono, synku?
 Chcę się go zapytać, gdzie mogę znalezć nienarodzoną dziewczynę, gdyż pragnę się z nią ożenić.
Starzec wskazał ręką na zachód i rzekł:
 Widzisz tam w dali te trzy góry, które stoją jedna za drugą? Jak przejdziesz przez wszystkie trzy, stanie przed tobą wielka, złota brama, a za nią ogród bezkresny. Tam mieszka słońce. Poczekaj, aż ściemni się w górach, a ogrody rozjaśnią się. Wtedy zastukaj w bramę.
Ruszył królewicz. Szedł, szedł, minął pierwszą górę, minął drugą, przemierzył trzecią. Doszedł do cudownych ogrodów, otoczonych białym kamieniem, ze złotą bramą. Wkrótce ściemniło się dokoła, a w ogrodach błysnęły okna pałacu słońca.
Królewicz zastukał w bramę. Wyszła matka słońca. Zapytała:
 Czego szukasz, młodzieńcze?
 Przyszedłem zapytać się słońca, gdzie mogę znalezć nienarodzoną dziewczynę, gdyż chcę się z nią ożenić.
Matka słońca odpowiedziała:
 Słońce teraz jest zmęczone i nie w humorze. Ale ja ci powiem, jak znalezć to, czego szukasz.
Matka słońca zerwała trzy jabłka i rzekła:
 Wez, młodzieńcze, te jabłka. Kiedy znajdziesz wodę, jedno z nich przekrój. Wyjdzie z niego piękna dziewczyna. Jak ci powie:  Daj mi, młodzieńcze, łyk wody", to daj jej, a ona z tobą zostanie.
Królewicz wziął jabłka i wyruszył w drogę.
Szedł, szedł  zachciało mu się pić, ale wody nie znalazł.
Przekroił jedno jabłko, żeby zwilżyć sobie usta.
Z jabłka wyszła piękna dziewczyna i rzekła:
 Daj mi, młodzieńcze, łyk wody.
 Nie mam  odpowiedział królewicz. Dziewczyna zniknęła. Królewicz poszedł dalej w drogę. Znów zachciało mu się pić.
Przekroił i drugie jabłko. Wyszła z niego jeszcze piękniejsza dziewczyna i rzekła:
 Daj mi, młodzieńcze, łyk wody!
170
Baśń bułgarska
 Nie mam  odpowiedział królewicz. I ta dziewczyna zniknęła.
Królewicz poszedł dalej. Szedł, szedł  aż doszedł do studni. Przekroił trzecie jabłko. Wyszła z niego cudowna dziewczyna, świetlista jak słońce. Ona też rzekła:
 Młodzieńcze, daj mi łyk wody! Królewicz dał jej wodę i ona z nim została.
 Czy chcesz wyjść za mnie?  zapytał ją.
 Chcę  odpowiedziała dziewczyna.
 Czy wiesz, dokąd cię zaprowadzę?
 Nie wiem.
 Do królewskiego pałacu. Ale musisz usiąść tutaj na tej wierzbie i poczekać na mnie. Przyjadę zabrać cię królewskim powozem. Przywiodę grajków i weselników, tak jak wymaga tego obyczaj.
Królewicz posadził dziewczynę na wierzbie obok studni i odszedł. Nie upłynęło dużo czasu, a do studni przyszła Cyganka. Spostrzegła dziewczynę. Zapytała ją:
 Na kogo czekasz tutaj, dziewczyno?
 Na królewicza  odpowiedziała dziewczyna.  Przyjedzie po mnie z grajkami i weselnikami.
 Tak? Więc czym prędzej nabiorę wody i odejdę. Nic tu po mnie wśród królewskich weselników. Och, jak ciężko z tej studni wydobyć wodę! Nie mogę wyciągnąć wiadra!
 Ciągnij, ciągnij, to je wyciągniesz!  powiedziała piękna dziewczyna.
 Nie mogę, siostrzyczko.
 Poczekaj, zejdę ci pomóc.
Dziewczyna zeszła. Wyciągnęły wiadro z wodą. Cyganka dzban swój napełniła i rzekła:
 Wiesz co, siostrzyczko? Włóż moje ubranie, a ja twoje. Przejrzymy się w studni i zobaczymy, która z nas jest ładniejsza: ty czy ja...
Zamieniły się ubraniami. Kiedy przeglądały się w wodzie, Cyganka popchnęła nienarodzoną dziewczynę do studni, a sama weszła na wierzbę.
171
NIENARODZONA DZIEWCZYNA
Przyjechali weselnicy. Królewicz popatrzył w górę na wierzbę. Nie mógł poznać dziewczyny.
 Czemu, moja miła, tak ci twarz ściemniała?  zapytał.
 Od słońca  odpowiedziała Cyganka.
Ubrano pannę młodą w weselne szaty. Zawieziono ją do królewskiego pałacu. Odbyło się wesele.
Czas mijał. Pewnego razu królewicz przejeżdżając obok studni, gdzie po raz pierwszy ujrzał nienarodzoną dziewczynę, chciał napoić konia. Ale koń parskał i nie pił...
Królewicz kazał wyciągnąć wszystką wodę ze studni. Pragnął dowiedzieć się, co tak odstrasza od niej jego konia.
Kiedy wyciągnięto wodę, znaleziono w studni złotą rybkę.
Przyrządzono rybkę i podano ją do stołu. Królewicz też jadł. Kiedy wyrzucano ości, jedna z nich spadła do ogrodu pod okna królewicza. Z tej ości wyrosła wysoka, srebrnolistna topola. Sięgnęła aż okna. Kiedy się zjawiła królowa, topola smagała ją cienkimi witkami. A kiedy pojawił się królewicz, pieszczotliwie głaskała go.
Cyganka kazała topolę ściąć. Kiedy ją ścinano, przyszła pewna staruszka, pozbierała drzazgi i zaniosła je do domu. Spodobała się jej jedna z nich. Postawiła ją na półce.
Kiedy staruszka gdzieś wychodziła, drzazga zamieniała się w dziewczynę, która zamiatała i sprzątała chatę. Potem znów zamieniała się w drzazgę. Staruszka wracała i zachodziła w głowę, kto tak posprzątał w chacie. I często mawiała:
 Hej, ty, co mi sprzątasz, ukaż się! Jeśliś chłopcem, bądz mi synem! Jeśliś dziewczyną, córką mi będziesz!
Dziewczyna wszystko słyszała, ale nie odzywała się. Któregoś ranka staruszka schowała się za drzwiami. Jak tylko dziewczyna zeszła z półki, staruszka krzyknęła uradowana:
 Zostań, dziewczyno! Będziesz moją córką!
I od tej chwili staruszka i dziewczyna żyły jak matka i córka.
Zdarzyło się pewnego razu, że królowej zerwał się naszyjnik. Zwołano wszystkie dziewczęta z królestwa, ale żadna nia umiała (5A tak \ak walety perłowych ziarenek naszyjnika.
172
 "
NIENARODZONA DZIEWCZYNA
Przyszła kolej na córkę staruszki. Usiadła ona na królewskiej ławie. Zebrali się wokół niej król i wszyscy dworzanie.
Aadna dziewczyna w królewskim pałacu jeszcze bardziej wypiękniała. Wszystkich oczarowała jej uroda. Nie mogli od niej oczu oderwać.
A ona zaczęła nawlekać perły. Nawlekała i lamentowała:
 Był raz sobie królewicz. Kazał wybić cudowne zródło. Z niego miód i masło płynęły..."
Tak nie przerywając, dziewczyna opowiedziała wszystko, co przecierpiała. Kiedy doszła do miejsca, jak Cyganka pchnęła ją do studni, królewicz zerwał się na równe nogi. Objął dziewczynę i rzekł:
 Wszystko zrozumiałem! Ty będziesz moją żoną!
Ożenił się on z piękną dziewczyną, a Cygankę wygnał za dziesiątą wioskę.
Przełożyła Dimitrina Bukowska
Elin Pelin
Trzy mądre głowy
(Baśń bułgarska)
Starej wierzbie ciążyły już długie lata. Przegięła się ona i pochyliła bezradnie nad rzeką głęboką. Szło drogą trzech szopów*  trzy mądre głowy. Ujrzeli wierzbę, stanęli i zaczęli się zastanawiać.
 O czym tak duma staruszka nad wodą pochylona?
 Na pewno jest spragniona.
 Chodzcie, napoimy ją!
 Jak ją, bracia, napoimy, gdy wiadra nie mamy? Najmądrzejszy rzekł:
 Chwycę się gałęzi  zawisnę, chwyci mnie następny za nogi  zawiśnie, trzeci chwyci się nóg jego  i on zawiśnie. Na-gniemy, pochylimy wierzbę do wody i oto dobry uczynek spełniony.
Co rzekli, zrobili.
Najmądrzejszy chwycił się gałęzi i zawisnął, drugi zawisnął na jego nogach, a trzeci na nogach drugiego.
Wierzba pod ich ciężarem pochylać się zaczęła. Ale gałąz wolno wyślizgiwała się z rąk pierwszego i robiło się niebezpiecznie.
 Trzymajcie się, bracia  krzyknął pierwszy  plunę sobie tylko w dłonie!
Pozostali bracia ścisnęli mocniej jeden drugiego, a on oderwał ręce, żeby na nie plunąć.
I... hops  trójka mądrali chlupnęła do wody i utopiła się.
Przełożyła Dimitrina Bukowska * Szop  ludność z regionu Sofii i północno-zachodniej Bułgarii
Złoty ptak
(Baśń słoweńska)
Ilustrowała: Ancka Gosnik-Godec
Miał król w swoim ogrodzie niezwykle piękną jabłoń, która rodziła złote jabłka, ale nigdy nie zdołano ich zebrać. Każdego ranka było o jedno mniej. Nocą i dniem przy drzewie czuwała straż, żeby przyłapać złodzieja, ale nawet najlepsi strażnicy nie potrafili zauważyć nikogo, kto by chodził po jabłka. A tymczasem co rano jednego brakowało. Wszystkie wysiłki były daremne i żołnierze unikali już trzymania straży.
Król miał trzech synów. Dwaj starsi byli bardzo samolubni i nic ich nie obchodził młodszy brat. Król nakazał pełnić straż swoim synom. Pierwszej nocy czuwał najstarszy. Wziął strzelbę, załadował ją i sam chodził dokoła rozglądając się, czy ktoś się zbliża. Całą noc nikogo nie było, a mimo to następnego dnia brakowało jabłka. Drugiej nocy czuwał średni syn. Z nabitą strzelbą chodził i patrzył dokoła, czy ktoś nie zbliża się do jabłoni, ale nikogo nie było, a jabłka brakowało. Trzeciej nocy czuwał najmłodszy. Zamiast nabojem, nabił strzelbę grochem, żeby złodzieja nie zastrzelić, lecz tylko dowiedzieć się, co to za ptaszek, który potrafi tak kraść, że go nikt nie może złapać. Wieczorem zaczaił się pod drzewem, wbił wzrok w jabłka i patrzył bezustannie, czy ktoś się nie pojawia. Nlagle koło północy bezszelestnie sfrunął z nieba ptak i siadł na drzewie. Ujął jabłko w szpony, a wtedy najmłodszy syn królewski wycelował i odstrzelił mu trzy pióra. Ptak wystraszony upuścił jabłko i odleciał. Królewicz podniósł pióra i zobaczył, że są z czystego
176

Baśń słoweńska
złota. Gdy bracia usłyszeli strzał, szybko wstali, przybiegli do młodszego i zapytali, skąd złodziej przyszedł. On im odpowiedział:
 Jakbyście patrzyli, tobyście go zobaczyli.
Poszedł do ojca i pokazał mu trzy pióra. A że pióra były złote, król rzekł sam do siebie:
 Jak wspaniały musi być ptak, który ma takie pióra!  A że zapragnął go mieć, rzekł głośno:  Kto mi go przyniesie, zostanie królem!
Starszego syna królestwo bardzo nęciło, wziął więc na drogę placek i strzelbę i wyruszył na poszukiwanie ptaka. Skierował się do lasu, bo najwięcej ptaków jest w lesie i może go tam znajdzie. Wędrował i wędrował rozglądając się po drzewach za ptakiem, ale złotego ptaka nigdzie nie było. Tak dojechał do polany, a że był zmęczony, zatrzymał konia, siadł na ziemi, wyjął placek z torby i zaczął jeść. Wtedy zbliżył się do niego niedzwiedz i poprosił, żeby jemu też dał coś do zjedzenia:
 Daj mi też trochę, bo jestem głodny.
Najstarszy syn zaśmiał się niedzwiedziowi prosto w nos i powiada:
 Przecież ledwie dla mnie starczy, jeszcze mam się z tobą dzielić?! Idz sobie, dla ciebie i takich jak ty są zwierzęta w lesie. Idz, upoluj sobie.
Niedzwiedz odwrócił się i rzekł:
 Poczekaj, jeszcze będziesz w potrzebie.  Zaśmiał się i odszedł.
Kiedy królewicz najadł się, ruszył dalej i wpadł w ręce zbójców. Zabrali mu wszystko, co miał: pieniądze i konia, i kiedy prosił, żeby go puścili, bo jest królewskim synem, zagrozili, że go jeszcze zabiją. Kiedy ich błagał, by mu chociaż darowali życie, zbójcy rzekli, że tylko wtedy, jeśli się do nich przyłączy i będzie z nimi rabował. Cóż miał robić? Szczęście, że go nie zabili. Poszedł z nimi i został rozbójnikiem.
Minął rok, a starszy syn nie wracał. Średni syn oznajmił ojcu, że ma zamiar natychmiast wyruszyć na poszukiwanie złotego ptaka. Ojciec pozwolił mu, ponieważ syn mu obiecał, że z ptakiem, czy
2'S Baśnie przyjaciół
177
ZAOTY PTAK
bez ptaka, to za rok wróci do domu. Ojciec dał mu konia, strzelbę, pieniądze i placek. Średni syn dosiadł konia i ruszył prosto tą samą drogą, którą jechał jego starszy brat. W lesie wypatrywał wśród drzew złotego ptaka, ale także na próżno. I też dojechał do tej samej polany, a że był głodny, przystanął, zsiadł z konia, wyjął placek z torby i zaczął jeść. Znów przyszedł niedzwiedz i poprosił, żeby się z nim podzielił, bo jest głodny. Wtedy on też go przepędził, jak pierwszy brat, mówiąc:
 Wynoś się stąd! Dla takich jak ty jest w lesie zwierzyna. Idz, upoluj sobie!
Niedzwiedz odwrócił się.
 Poczekaj, jeszcze będziesz w potrzebie!  zaryczał i poszedł. Kiedy średni brat najadł się, ruszył dalej i trafił na zbójców.
Zabrali mu wszystko, co miał: pieniądze i konia, i jeszcze mu zagrozili, że go zabiją, bo starszy brat go rozpoznał i bał się, żeby ojcu nie powiedział, kim został. Ponieważ prosił i prosił, zlitowali się, oczywiście pod warunkiem, że się do nich przyłączy i będzie z nimi rabował. Cóż miał robić? Całe szczęście, że go nie zabili. Przyłączył się do nich i został rozbójnikiem.
Minął rok, a średni syn nie wraca. Teraz najmłodszy powiada do ojca, że on też chce wyruszyć na poszukiwanie złotego ptaka. Ojciec mu na to odrzekł:
 Już dwóch poszło i żaden nie wrócił. Chcesz jeszcze i ty iść? Zostań w domu, widzisz, ciebie jednego mam, czy mam cię też stracić?
Syn jednak nie dał spokoju. Tak długo molestował ojca, że go puścił, dawszy mu konia, pieniądze i placek na podróż. Najmłodszy syn jechał dokładnie tą samą drogą i dojechał do tej samej polany, na której ubiegłego i zaprzeszłego lata byli jego bracia. Zsiadł z konia, dobył placek z torby i zaczął jeść. Znów przyszedł niedzwiedz i zaczął go prosić:
 Daj mi też trochę, przecież widzisz, że jestem głodny. Ten, że był dobrego serca, rzecze:
 No to jedz ze mną, ile chcesz i na ile masz ochoty. Jakoś to będzie, póki nie zabraknie.
178
Baśń słoweńska
A niedzwiedz tak jadł, że jemu został tylko kawałeczek. Sięgnął więc do torby i opróżnił ją zupełnie. Niedzwiedz jednak jadł i jadł tak, że królewiczowi zostało niewiele. Niedzwiedz wciąż nie był syty. Na koniec powiada:
 Daj mi jeszcze konia, zjem go, bo jestem głodny.
 Dałbym ci  odpowiedział królewicz  ale potem nie będę miał na czym jezdzić.
Niedzwiedz na to:
 Będziesz jezdził na mnie. Królewicz rzecze:
 Jak będę na tobie jezdził, to każdy, kto mnie zobaczy, będzie się ze mnie śmiał.
A niedzwiedz mu na to:
 Po prostu przeniosę cię tam, gdzie jest to, czego szukasz. Kiedy królewicz usłyszał te słowa, pomyślał:  Jeśli wie, czego
szukam, to wie także, gdzie to jest". Rzekł więc:
 No to wez, najedz się i głód zaspokój.
Wtedy niedzwiedz rzucił się na konia, rozszarpał go i pożarł. Gdy się już najadł, powiada:
 Teraz zetnij jednoroczny pręt leszczyny i dosiądz mnie. Przeniosę cię do złotych ptaków.
Młodzieniec ściął jednoroczny pręt leszczyny i dosiadł niedzwiedzia. Jechali dotąd, aż przybyli pod skałę. Przy skale niedzwiedz stanął i powiedział:
 Tu, w tej skale, jest całe stado złotych ptaków w złotych klatkach. Uderz prętem w skałę. Gdy skała się otworzy, wejdz do środka i wez pierwszego ptaka, którego będziesz miał pod ręką, tylko nie wybieraj, żeby nie zbudziła się straż i cię nie ujęła.
Zsiadł z niedzwiedzia, uderzył leszczynowym prętem w skałę i skała się rozwarła. Wszedł do pięknej wielkiej groty. Tu po obu stronach wisiały złote klatki ze złotymi ptakami, a jeden piękniejszy od drugiego. Szedł od ptaka do ptaka, a każdy wydawał mu się piękniejszy, póki nie doszedł do końca groty, gdzie znajdował się ptak najpiękniejszy. Tego wziął i zawrócił, ale zanim doszedł
179
ZAOTY PTAK
do wyjścia, zbudzili się strażnicy, zauważyli go i zaczęli mu grozić. Pytają, dlaczego chciał ukraść ptaka. Młodzieniec jeszcze nigdy nie skłamał, więc opowiedział im wszystko od początku do końca. Obiecali, że go puszczą i podarują mu ptaka, jeśli przyprowadzi im takiego konia, który nie ma równego sobie w żadnym kraju.
Kiedy wyszedł z groty do niedzwiedzia, ten powiedział mu:
 Widzisz, dlaczegoś mnie nie usłuchał i nie wziął pierwszego ptaka, do którego podszedłeś? Ja jednak wiem o takim koniu, więc musisz zrobić tak, jak ci powiem. Wez pręt leszczynowy, dosiądz mnie i znów pomyśl, że chciałbyś być tam, gdzie są takie konie, jakich nie ma w żadnym kraju.
Młodzieniec wziął pręt leszczynowy, dosiadł niedzwiedzia i pomyślał:  O, żebym był tam, gdzie są takie konie!" Ledwie to pomyślał, już był pod skałą. Niedzwiedz rzekł:
 Uderz znów prętem w skałę, a skała się otworzy. Będziesz miał całe stado koni. Odwiąż pierwszego, do którego podejdziesz, nie wybieraj, żeby nie zbudzili się strażnicy i nie złapali ciebie.
Młodzieniec zsiadł z niedzwiedzia i uderzył prętem w skałę, która się rozwarła i ukazała grotę. Po obu stronach stały uwiązane konie, tak piękne, że trudno było od nich oczy oderwać. Jeden piękniejszy od drugiego, a ostatni, w samym końcu groty, najpiękniejszy. Tego młodzieniec odwiązał i wyprowadził, ale wtedy od stuku kopyt zbudzili się strażnicy, zauważyli go i zaczęli mu grozić. Pytają też, dlaczego chciał ukraść konia. Powiedział im całą prawdę od początku do końca, a oni mu obiecali, że go puszczą wolno i dadzą konia, jeśli im przyprowadzi morską rusałkę. Młodzieniec obiecał im to i wyszedł z groty.
Kiedy wrócił do niedzwiedzia, niedzwiedz go zbeształ jak poprzednio, mówiąc:
 Przecież ci mówiłem, dlaczegoś nie słuchał? Jednak wiem, gdzie i jak można odnalezć rusałkę morską. Tu zaraz niedaleko jest morze. Idz do miasta i kup różnych rzeczy. Pójdz z nimi na brzeg morza i tam je sprzedawaj. Przyjdą trzy rusałki morskie. Sprzedaj
180
(((

;
6
\
ZAOTY PTAK
tylko tej, która ci się wyda najpiękniejsza. Kiedy już kupi i będzie chciała odejść, poda ci rękę na szczęście. Wtedy pomyśl, że chcesz być przy koniach. Natychmiast znajdziesz się tam, gdzie będziesz chciał. Wszystko masz zrobić dokładnie tak, jak mówię  rzekł niedzwiedz i ruszył swoją drogą.
Młodzieniec szedł i szedł, aż doszedł do miasta. Tu nakupił na straganie różności: wstążek, igieł i innych podobnych rzeczy. Z tym ruszył ku morzu i rozłożył wszystko na sprzedaż. Niebawem podeszły trzy rusałki morskie, jedna piękniejsza od drugiej. Sprzedał tylko tej, która wydała mu się najpiękniejsza. Kiedy rusałka kupiła, co chciała, młodzieniec powiedział, żeby mu uścisnęła rękę na szczęście. Rusałka uścisnęła mu rękę, a on w jednej chwili pomyślał:
 Żebym był zaraz przy koniach".
W mgnieniu oka młodzieniec z rusałką znalazł się przy koniach. Tam mu dano obiecanego rumaka i z zachwytem patrzono na
___g________g, 3G3;/ HVV(((/(((((8/(((/(((((2((((.(^
Baśń słoweńska
rusałkę morską, nie mogąc się napatrzyć. Młodzieniec dosiadł konia i zanim ruszył, zapytał, czy może na pożegnanie uścisnąć rękę rusałce morskiej. Chętnie mu na to pozwolili, radzi, że otrzymali rusałkę. On ścisnął jej rękę i pomyślał:
 Och, żebym był teraz tam, gdzie są złote ptaki!"
W mgnieniu oka byli przy złotych ptakach: on, rusałka morska i koń. Wszyscy radzi patrzyli na tak pięknego ognistego rumaka. Zaraz mu przynieśli najpiękniejszego złotego ptaka w najpiękniejszej złotej klatce, jeszcze zanim zsiadł z konia. Wtedy szybko wziął ptaka, ujął rusałkę za rękę i pomyślał:
,,0, żebym był teraz przy niedzwiedziu!"
W jednej chwili znalezli się przy niedzwiedziu: on, rusałka morska, koń i złoty ptak. Niedzwiedz zwrócił się do niego w te słowa:
 Teraz masz wszystko i czeka cię szczęście. Strzeż się tylko jednego: nie kupuj mięsa z szubienicy!
Kiedy to rzekł, ruszył swoją drogą.
Młodzieniec z rusałką morską skierował się w stronę domu i po drodze przybył do miasta. W mieście napotkał tłum ludzi. Wydało mu się to dziwne, zapytał więc pierwszego przechodnia, co tu się dzieje. Ten mu odpowiedział, że prowadzą dwóch rabusiów na szubienicę. Podszedł bliżej, żeby zobaczyć, kim są ci dwaj nieszczęśnicy.
A tu  niemożliwe! Poznał w nich swoich starszych braci. Zapytał, czym oni zawinili, odpowiedziano mu, że bardzo dużo narabowali. Żal mu się zrobiło, przecież to bracia. Zapytał więc, czy może coś dla nich uczynić.
 O  powiedziano  gdyby ktoś zapłacił za nich jeszcze raz tyle, ile zrabowali.
Ponieważ miał jeszcze z domu dość pieniędzy, odliczył wykup i ruszył z miejsca w swoją stronę.
Kiedy bracia dowiedzieli się, że uniknęli śmierci, chcieli przekonać się, kto ich wykupił, więc pytali każdego, gdzie jest ich wybawiciel. Wskazano im drogę, którą odjechał z miasta.
Ruszyli za nim, a gdy go ujrzeli, przekonali się, że to brat wiezie do domu złotego ptaka. Przestraszyli się, że powie w domu, co się
183
ZAOTY PTAK
z nimi stało. Z zawiści zabili brata i zostawili martwego na drodze. Zabrali konia, rusałkę morską i złotego ptaka i pojechali do domu.
Wszyscy radowali się z ich powrotu. Zwłaszcza ojciec król. Konia dano do stajni, ale koń tak się znarowił, że nikt nie śmiał do niego podejść i trzeba mu było z góry sypać owies. Rusałka morska też była tak smutna, że nie mogła wymówić słowa. Złoty ptak ciągle miał opuszczony łepek i również nie wydał z siebie głosu. Wszyscy myśleli, że już, już będzie z nim koniec.
Tymczasem do martwego na drodze przyszedł niedzwiedz. Wykopał jakieś korzonki, zgniótł je na kamieniu, wycisnął sok, wlał martwemu do ust i młodzieniec ożył i wyzdrowiał.
Wtedy niedzwiedz zniknął i nic już o nim nie było słychać. Młodzieniec w podartym odzieniu ruszył do pałacu. Nikt go nie poznał. Pyta o swojego konia, a wszyscy na niego patrzą i myślą, że to błazen. Pokazują mu konia w stajni i powiadają, że nikt nie śmie się do niego zbliżyć. On podszedł do konia. Gdy go koń ujrzał, zaczął wesoło rżeć i pozwolił się głaskać, jakby był najłagodniejszym zwierzęciem. Wszyscy się zdziwili. A młodzieniec znów pyta:
 Gdzie jest mój ptak, złoty ptak? Oddajcie mi go.
Wszedł do domu, prosto do komnaty, gdzie wisiała klatka ze złotym ptakiem. Gdy go ptak zobaczył, zaczął pełnym głosem tak przepięknie wyśpiewywać, że po całym zamku płynął taki głos, jakby śpiewali sami niebiescy aniołowie. Kiedy król usłyszał ptasie trele, podążył do komnaty, a z drugiej strony przybyła rusałka morska, tak niezwykłe im się to wydało. Na widok młodzieńca rozpostarła białe rączki, podskoczyła ku niemu. Objęła go i przytuliła do serca, jakby go już nie chciała wypuścić.
Ojciec był przy tym obecny i nie wiedział, co powiedzieć. Poznał syna, a kiedy dowiedział się, co mu się przydarzyło, rozgniewał się i obu starszych synów wygnał, gdyż na to tylko zasłużyli. Najmłodszemu dał królestwo i wyprawił huczne wesele, bo ożenił się on z piękną rusałką morską, a złoty ptak cudownie im śpiewał...
Przełożyła Elżbieta Kwaśniewska
Trzy ziarnka grochu
(Baśń słoweńska)
Ilustrowała: Ancka Gosnik-Godec
Żył sobie biedak, który nie miał nawet kawałka chleba dla syna. Dlatego powiedział mu, żeby poszedł w świat szukać szczęścia.
 Idz, synku  rzekł  dokąd chcesz! Tylko nie zapomnij, żeby pierwszą rzecz, jaką znajdziesz, podnieść i schować.
I tak się rozstali. Ojciec został w domu, a syn z torbą na ramieniu poszedł długą, pełną kurzu drogą w daleki świat.
Kiedy tak szedł już jakiś czas, zobaczył na drodze ziarnko grochu. Przypomniał sobie, co mu ojciec przykazał, podniósł ziarnko i schował je do torby. Szedł dalej i znalazł drugie ziarnko. Podniósł je także i włożył do torby. Przed wieczorem znalazł trzecie ziarnko grochu i również wziął je i schował.
Był już pózny wieczór, kiedy przyszedł do wielkiego zamku i poprosił o nocleg.
 Dostaniesz posłanie na jedną noc  powiedziała pani zamku mierząc wzrokiem dziwnego młodzieńca od stóp do głowy. Podobał się jej, jeszcze bardziej spodobał się jej córce, która stała obok matki.
 Ten obcy, którego przyjęliśmy dzisiaj pod dach, nie wygląda na biedaka  powiada przy wieczerzy pani zamku do męża.  Na pewno przebrał się tylko, żeby sprawdzić, jak jest u nas naprawdę. Ja myślę, że chętnie pojąłby naszą córkę za żonę. Musimy przekonać się, czy to prawda.
Nakazała pani zamku swojemu słudze, żeby przybyszowi dał liche posłanie i uważał, jak się w nocy będzie zachowywał.
14 Baśnie przyjaciół
185
TRZY ZIARNKA GROCHU
 Jeżeli naprawdę jest biedakiem, będzie spał dobrze i na lichym posłaniu. Jeżeli jest z wysokiego rodu, całą noc będzie miał niespokojną  wyjaśniła mężowi podstęp.
Młodzieńcowi rzeczywiście nędznie wymościli nocleg, tak jak postanowiono. On rozebrał się i legł na pościeli. A że się bał, żeby mu kto w nocy nie zabrał torby, która była jedynym jego majątkiem, podłożył ją pod głowę. Torba nie była dobrze zapięta i trzy ziarnka grochu wypadły z niej na pościel. Pozbierał je i znów wsunął do torby. Ledwie włożył jedno z powrotem, wyleciało mu z torby drugie. Kiedy schwycił drugie, trzecie mu się wymknęło. Powtarzało się to całą noc, tak że nawet oka nie zmrużył.
 No, jak było w nocy?  zapytała z ciekawością rano pani zamku służącego, który ukryty pod łóżkiem obserwował przybysza.
 Całą noc wiercił się na pościeli. Bałem się, żeby się na mnie nie zwalił.
 Aha! Właśnie tak mi się zdawało, to nie biedak!  ucieszyła się i podążyła czym prędzej obwieścić tę wesołą nowinę mężowi i córce. Wszyscy troje umówili się, że zatrzymają przybysza jeszcze jeden dzień na zamku. Żeby zupełnie przekonać się, czy jest rzeczywiście z możnego rodu, tylko przebrany, chcieli mu na drugą noc przygotować miękkie i piękne łoże.
Ponieważ drugiego dnia wszyscy byli dla młodzieńca bardzo uprzejmi, chętnie został na zamku jeszcze jedną noc. Po dobrej wieczerzy dano mu na nocleg wspaniałą komnatę, bogato, z przepychem urządzoną.
 O, coraz lepiej!  pomyślał biedak.  Widzę, że jestem u dobrych i przyzwoitych ludzi. Po co miałbym kłaść torbę pod głowę i całą noc łowić ziarnka grochu, jak wczoraj. Lepiej dobrze się wyspać".
Powiesił więc torbę na wieszaku, rozebrał się, położył się w miękkiej pościeli i słodko spał całą noc.
 Jak było tej nocy?  zapytała pani zamku rano służącego, który znów czuwał pod łóżkiem.
 Całą noc nieprzerwanie spał  brzmiała odpowiedz.
 Zaraz wiedziałam, że to nie biedak  powiedziała uradowana
186
(0B
TRZY ZIARNKA GROCHU
pani zamku. Na pewno to co najmniej szlachcic, jeśli nie prawdziwy królewicz...
Oczywiście pośpieszyła z tą świeżą nowiną do męża i córki. Po śniadaniu zjawił się przybysz u pana zamku, żeby mu podziękować za grzeczność i troskliwą opiekę, jaką mu okazano.
 Dokąd zamierzasz jechać, przyjacielu?  pyta go uprzejmie pan zamku.
 Długą, pełną kurzu drogą, sam nie wiem, dokąd.
 No, jak tak, to nigdzie cię nie puścimy. Widzisz, ja mam córkę w twoim wieku. Widziałeś ją i mam nadzieję, że ci się podoba. Jeśli chcesz, to ci ją jeszcze dziś oddam za żonę. Co ma się stać, niech się stanie.
Biedak najpierw osłupiał przy tych szczerych słowach, potem jakoś ochłonął i przystał na ten niespodziewany ślub.
Stało się tak jeszcze tego samego dnia. Wyprawiono huczne wesele, które trwało czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Przez cały ten czas nikt nie widział na zamku ani jednej zasmuconej twarzy. Szczęśliwy pan młody nie łamał sobie głowy ani zupełnie się nie martwił, co z tego wszystkiego wyniknie.
Kiedy minął czterdziesty dzień, pani zamku przywołała zięcia do siebie i rzecze:  Synku mój! Wesele się skończyło, jutro wyruszysz w drogę, żeby pokazać żonie swój zamek.
&VV.
Baśń słoweńska
 Mój zamek?!"  o mało co nie wykrzyknął biedny pan młody i już, już, a by powiedział całą prawdę, że przecież jego ojciec ma za dom tylko walącą się chatę, a nie zamek. Jednak w ostatniej chwili rozmyślił się i milcząco potwierdził, że następnego dnia wyruszy ze świeżo poślubioną żoną do swego zamku. W tym momencie opuściła go cała radość, a na twarzy pojawił się głęboki smutek i zatroskanie.
 Z twojej twarzy widzę, że trudno ci się rozstać z nami  dodała przychylnie  ale nie smuć się, mój drogi zięciu. Przecież niedługo znów się zobaczymy. Zostaniecie tam jakiś czas, a potem wrócicie do nas.
Na drugi dzień włożono do wielkiego powozu trzy worki owsa dla koni, worek pieniędzy, wsiedli do powozu jeszcze dwaj strażnicy. Tak wyruszyli na zamek pana młodego. Młoda pani była smutna, jeszcze smutniejszy był jej mąż. Wszyscy przypuszczali, że martwi ją rozstanie z domem. Młodego męża ten smutek tak przygnębił, że nie wyrzekł jednego słowa. W rzeczywistości nie litował się nad żoną, która pewnie sądziła, że on ma takie miękkie serce. A on przecież cały czas myślał o tym, jak będzie, kiedy przyjdą do ojcowej starej chaty. Taki był prawdziwy powód jego wielkiego smutku.
Pod wieczór powóz z podróżnymi przejeżdżał przez wielki las. Młoda żona pyta stroskanego męża, czy jeszcze daleko do jego zamku.
 O, jeszcze daleko, bardzo daleko  odpowiedział.  Jeszcze się swobodnie możesz przespać, zanim dojedziemy.
I rzeczywiście zasnęła. Wtedy jej mąż wyskoczył z powozu.  Raczej poszukam śmierci, niżbym miał powiedzieć, jaki jestem biedny"  pomyślał i poszedł w las. Ledwie postąpił kilka kroków, a tu wyszedł mu naprzeciw siwy starzec.
 Dokąd to, synku, po tej ciemnej nocy?  zapytał siwy starzec.
 Idę szukać śmierci!  odrzekł starcowi i szczerze mu wszystko opowiedział, jaka dziwna przygoda mu się zdarzyła, i że jeszcze dziwniejsze będzie miała zakończenie.
 Och, po co się smucić, przyjacielu!  powiada starzec. 
189
TRZY ZIARNKA GROCHU
Wsiadaj lepiej do powozu i jedz ze swoją żoną przed siebie! Wkrótce dojedziecie do mojego zamku. Ja teraz opuszczam dom i wrócę dopiero za rok. Przez ten czas możesz swobodnie panować w moim zamku. Ale o jednym nigdy nie zapomnij: Kiedy będę wracał, cały zamek trzy razy mocno się zatrzęsie. Musicie wtedy niezwłocznie opuścić zamek, pamiętaj. Jeśli będziecie się ociągać, wybije wasza ostatnia godzina!
Młody mąż pięknie podziękował starcowi i wrócił do powozu, który czekał na niego na drodze.
 O mało co nie zbłądziliśmy i szukałem właściwej drogi  uspokoił żonę, która tymczasem obudziła się i zauważyła nieobecność męża.  Właśnie się przekonałem, że jesteśmy na właściwej drodze i mamy już niedaleko do mojego domu.
Po jakimś czasie rzeczywiście przybyli do wielkiego zamku, który był cały oświetlony. Przed bramą stał rząd pięknie odzianych dworzan, którzy się pięknie kłaniali i uniżenie witali przybyłych jako swoich nowych panów.
 O! Twój zamek jest wspanialszy od naszego!  zawołała z podziwem młoda pani, zadowolona w duchu, że posłuchała swej przebiegłej matki i wyszła za pozornie biednego obcego młodzieńca.
Minął tydzień, minął miesiąc w weselu i radości na zamku, mijał już rok. Wtedy zamek zakołował i zatrząsł się tak mocno, że o mało nie legł w gruzach. Dopiero wtedy przypomniał sobie biedny pan zamku słowa siwowłosego starca. Chciał uciec z żoną, ale żony nigdzie nie było. Biegł od komnaty do komnaty, z piwnicy do spiżarni, ze spiżarni na strych, stamtąd znów do piwnicy, ale żony nigdzie nie znalazł. W końcu spotkał w piwnicy zamiast żony starą obrzydliwą babę, która patrzyła na niego ze wstrętem. Nie zauważył jej spojrzenia, bo bardzo martwił się o swoją żonę. Dlatego zwrócił się do obrzydliwej staruchy i grzecznie zapytał:
 Czy nie wiesz, dobra kobieto, gdzie jest moja żona? Szukam jej wszędzie, ale nigdzie nie mogę znalezć. Jeszcze dziś będzie musiała umrzeć, jeśli nie opuści zamku, nim wróci jego władca.
Starucha odpowiedziała:
 Nic się nie bój, synku. Idz do kucharki i powiedz jej, żeby
190
Baśń słoweńska
siedem razy zm-ełła zboże. Z tej mąki niech siedem razy zamiesi ciasto i siedem razy upiecze chleb. "Niech ten chleb położy przed
 Dwa razy szczęście mi sprzyjało, może trzeci raz mnie też nie opuści"  pomyślał ubogi pan zamku i spokojnie poszedł do kucharki, i wszystko jej tak przykazał, jak mu mówiła stara kobieta.
Ledwie wydał polecenie, zamek zatrząsł się po raz drugi i to tak mocno, że mało co mury nie popękały.
 Sto razy zamek będzie zburzony, nim upiecze się ten chleb  myśli ubogi pan zamku.  Ale teraz co będzie, to będzie. Prędzej umrę, niżbym miał przynieść swojej żonie smutek i wstyd, że wzięła za męża żebraka".
Tymczasem kucharka upiekła chleb i położyła go przed bramą, tak jak miała przykazane. Całe szczęście. Ku bramie toczył się ogromny smok, który miał siedem głów, a w każdej głowie siedem języków, taki był straszny.
 Czuję zapach ludzi w moim zamku!  ryczał smok z daleka, a z gardzieli buchnął mu siedem razy siedmiometrowy płomień.  Hej, bramo! Żelazna bramo mojego zamku! Cóż to, nie poznajesz swojego pana, że się nie chcesz otworzyć?  zawołał.
Wtedy odezwał się siedmiokroć pieczony chleb w te słowa:
 Smoku, daremny twój cały wysiłek. Ale jak dasz się siedem razy zasiać, siedem razy zżąć, siedem razy zemleć, siedem razy zamiesić i siedem razy upiec, wtedy przyjdz, to ci ustąpię, inaczej
nie!
Smok strasznie się rozgniewał, że go brama nie słucha. Z całej siły uderzył w bramę, aż się zamek trzy razy obrócił. Ale brama się nie otwarła. Uderzył po raz drugi z taką siłą, że zamek obrócił się sześć razy. A brama ani drgnęła. Uderzył po raz trzeci w bramę z taką mocą, że sam rozpadł się na kawałki i zginął przed własnym zamkiem. A biedny pan został w zamku smoka ze swoją piękną żoną. I do dziś żyją szczęśliwie, jeśli jeszcze nie pomarli.
Przełożyła Elżbieta Kwaśniewska
Baśń słoweńska
siedem razy znrełła zboże. Z tej mąki niech siedem razy zamiesi ciasto i siedem razy upiecze chleb. Niech ten chleb położy przed bramą zamkową i niech się o nic nie martwi.
 Dwa razy szczęście mi sprzyjało, może trzeci raz mnie też nie opuści"  pomyślał ubogi pan zamku i spokojnie poszedł do kucharki, i wszystko jej tak przykazał, jak mu mówiła stara kobieta.
Ledwie wydał polecenie, zamek zatrząsł się po raz drugi i to tak mocno, że mało co mury nie popękały.
 Sto razy zamek będzie zburzony, nim upiecze się ten chleb  myśli ubogi pan zamku.  Ale teraz co będzie, to będzie. Prędzej umrę, niżbym miał przynieść swojej żonie smutek i wstyd, że wzięła za męża żebraka".
Tymczasem kucharka upiekła chleb i położyła go przed bramą, tak jak miała przykazane. Całe szczęście. Ku bramie toczył się ogromny smok, który miał siedem głów, a w każdej głowie siedem języków, taki był straszny.
 Czuję zapach ludzi w moim zamku!  ryczał smok z daleka, a z gardzieli buchnął mu siedem razy siedmiometrowy płomień.  Hej, bramo! Żelazna bramo mojego zamku! Cóż to, nie poznajesz swojego pana, że się nie chcesz otworzyć?  zawołał.
Wtedy odezwał się siedmiokroć pieczony chleb w te słowa:
 Smoku, daremny twój cały wysiłek. Ale jak dasz się siedem razy zasiać, siedem razy zżąć, siedem razy zemleć, siedem razy zamiesić i siedem razy upiec, wtedy przyjdz, to ci ustąpię, inaczej nie!
Smok strasznie się rozgniewał, że go brama nie słucha. Z całej siły uderzył w bramę, aż się zamek trzy razy obrócił. Ale brama się nie otwarła. Uderzył po raz drugi z taką siłą, że zamek obrócił się sześć razy. A brama ani drgnęła. Uderzył po raz trzeci w bramę z taką mocą, że sam rozpadł się na kawałki i zginął przed własnym zamkiem. A biedny pan został w zamku smoka ze swoją piękną żoną. I do dziś żyją szczęśliwie, jeśli jeszcze nie pomarli.
Przełożyła Elżbieta Kwaśniewska
Jakub i Wilhelm Grimm
O mądrej córce chłopa
(Baśń niemiecka)
Ilustrował: Eberhard Binder
Dawno, dawno temu żył sobie raz pewien ubogi chłop. Był on tak biedny, że nie miał nawet skrawka własnej ziemi. Miał tylko malutką chałupinę i córkę  jedynaczkę.
Pewnego dnia córka tak powiedziała do ojca:
 Ojcze, poprośmy naszego najjaśniejszego i najmiłościwszego króla, aby ofiarował nam chociaż płachetek, najgorszej nawet ziemi.
Król słyszał już o ich niedoli, więc ulitował się nad obojgiem i dał im skrawek łąki. Tę łąkę w pocie czoła przekopali razem ojciec z córką. Chcieli zasiać na niej nieco żyta i trochę innych zbóż. Kiedy zbliżali się już do końca swojej żmudnej pracy, znalezli nagle w ziemi mozdzierz odlany ze szczerego złota.
 Posłuchaj, moja córko  rzekł chłop  ponieważ nasz najjaśniejszy król, w swojej niezmiernej łaskawości, ofiarował nam ten skrawek łąki, powinniśmy odnieść mu i ów mozdzierz.
Córka sprzeciwiła się jednak.
 Nie, drogi ojcze  odpowiedziała  ponieważ znalezliśmy sam mozdzierz, a nie znalezliśmy do niego tłuczka, lepiej będzie o wszystkim zamilczeć.
Lecz ojciec nie usłuchał córki, zabrał mozdzierz, zaniósł go królowi i powiedział, że w dowód czci i szacunku pragnie oddać królowi ten mozdzierz, który znalazł na ofiarowanej mu łące. Król przyjął mozdzierz i zapytał, czy chłop niczego już więcej nie znalazł w ziemi.
192
Baśń niemiecka
 Nie  brzmiała odpowiedz.
Wówczas król zażądał tłuczka od mozdzierza.
 Ależ, królu  bronił się chłop  tłuczka nie znalezliśmy! Na nic się jednak zdały wszelkie tłumaczenia. Król kazał wtrącić
chłopa do więzienia i trzymać go tam tak długo, aż nie odda tłuczka. Kiedy strażnicy zachodzili do celi, przynosząc chłopu chleb i wodę, wówczas słyszeli, jak nieszczęśnik wykrzykiwał:
 Ach, gdybym ja był usłuchał mojej córki, ach, gdybym ja był usłuchał...
Strażnicy udali się do króla i opowiedzieli mu o tym, że więzień ciągle jedno i to samo powtarza:
 Ach, gdybym ja był usłuchał mojej córki, ach, gdybym ja był usłuchał..."  i że nie chce ani jeść, ani pić. Wtedy król rozkazał służbie doprowadzić przed swoje oblicze więznia i zapytał go, dlaczego to stale krzyczy:
 Ach, gdybym ja był usłuchał swojej córki, ach, gdybym ja był usłuchał..."
 Cóż takiego powiedziała wasza córka?  chciał wiedzieć król.
 Powiedziała ona, że nie powinienem odnosić królowi mozdzierza, skoro nie znalazłem także tłuczka.
 Mądrą masz córkę  rzekł król i rozkazał wezwać dziewczynę do zamku.
Musiała więc stawić się przed królem, a on zapytał ją, czy rzeczywiście jest taka mądra i czy mogłaby dowieść swojej mądrości, rozwiązując zagadkę, którą za chwilę usłyszy. Jeżeli ze swego zadania wywiąże się, wówczas król poślubi ją.
Córka wyraziła natychmiast zgodę i król odezwał się w te słowa:
 Przybądz do mnie nie ubrana, ale i nie naga, nie konno, ale i nie na wozie, nie drogą, ale i nie bezdrożem  i jeśli dokonasz tego, zostaniesz moją małżonką.
Wtedy ona oddaliła się, zrzuciła suknie, a więc nie była ubrana, wzięła dużą rybacką sieć i owinęła się nią cała, więc nie była już naga, wypożyczyła za pieniądze osła i przywiązała mu do ogona sieć, a osioł ciągnął ją w tej sieci, więc nie przybyła ani konno, ani na
25 Baśnie przyjaciół
193
O MDREJ CÓRCE CHAOPA
wozie. Osioł człapał wzdłuż koleiny, a dziewczyna dotykała ziemi tylko jednym palcem u nogi, a więc nie przybyła ani drogą, ani też bezdrożem.
I kiedy w taki oto sposób zjawiła się przed królem, ów uznał, że zagadka została rozwiązana, a postawione warunki spełnione. Rozkazał tedy uwolnić ojca z więzienia, zaś córkę pojął za żonę i ofiarował jej całe swoje królestwo.
Minęło wiele lat i oto pewnego razu, kiedy król udawał się na paradę wojskową, zdarzyło się tak, że u stóp zamku zatrzymali się chłopi, którzy przywiezli drzewo na sprzedaż. Jedni mieli zaprzęgnięte do swoich wozów woły, inni konie. Był wśród nich chłop, który miał parę koni i zrebaczka. W pewnej chwili zrebak odbiegł od swojej matki klaczy i ułożył się pomiędzy dwoma wołami, wprzęgniętymi do innego wozu. Woznice wszczęli natychmiast spór, kłócili się, krzyczeli, dowodząc swoich racji. Właściciel wołów chciał zatrzymać zrebaka, twierdząc, że należy do niego, a właściciel koni był zupełnie innego zdania.
 Nieprawda!  wołał.  yrebię należało do pary koni i przy koniach ma zostać!
Spór dotarł do uszu króla. Król wydał wyrok:
 Tam, gdzie zrebię się ułożyło, tam ma pozostać, tam jego miejsce.
I oto na mocy królewskiego wyroku właścicielem zrebięcia stał się posiadacz wołów, a przecież zrebak nigdy do niego nie należał. Zaś właściciel koni zaczął płakać i lamentować z powodu straty zrebaka. A ponieważ słyszał był, że królowa wielkiej jest łaskawości i dobroci, jako że pochodzi z biednych ludzi, udał się do niej i prosił, by pomogła mu odzyskać utraconego zrebaka.
Królowa wysłuchała chłopa i ozwała się w te słowa:
 Jeżeli przyrzekniesz nie zdradzić mnie, pomogę ci. Jutro rano, kiedy król będzie znowu jechał na wojskową paradę, staniesz pośrodku jego drogi, wezmiesz wielką sieć i będziesz czynił tak, jakbyś ryby łowił, a potem będziesz ciągnął sieć, jakby ryb była pełna.
I królowa pouczyła następnie chłopa, co ma on odpowiedzieć
194
O MDREJ CÓRCE CHAOPA
królowi, gdyby go w tej sprawie zagadnął. Tak więc stanął chłop na drodze, którą zmierzał królewski orszak, i łowił na gościńcu ryby. A kiedy król przejeżdżał obok i zobaczył, co się dzieje, posłał umyślnego, aby ten zapytał owego głupiego człowieka, co też on tam robi. Chłop odpowiedział:
 Aowię ryby.
A posłaniec zapytał, jakże to można łowić ryby na suchym gościńcu. Wtedy chłop odparł:
 Jeżeli dwa woły mogą mieć zrebię, to i ja mogę łowić ryby tam, gdzie nie uświadczysz wody.
Posłaniec zaniósł tę odpowiedz królowi, a król rozkazał przywołać chłopa przed swoje oblicze i zapytał go, dlaczego tak właśnie, a nie inaczej odpowiedział, kto go tego nauczył i żeby wyjawił imię owego człowieka. Ale chłop wzbraniał się wyjawić to imię i zaklinał się na Boga, że to on sam, zupełnie sam, tak właśnie odrzekł królewskiemu posłańcowi. Kiedy wymierzono jednak chłopu rózgi i bito go długo, wyznał w końcu, że uczynił tak, jak mu królowa przykazała.
Wrócił król do domu i w te słowa odezwał się do żony:
 Dlaczego jesteś wobec mnie fałszywa? Nie będziesz już dłużej moją małżonką! Wszystko minęło bezpowrotnie, a ty wracaj tam, skąd przyszłaś, do swojej chłopskiej chaty.
Zezwolił jej król jedynie zabrać to, co było dla niej najdroższe i najmilsze.
Królowa odrzekła:
 Dobrze, drogi mężu, uczynię tak, jak mi kazałeś.
Po czym podeszła do niego, ucałowała go na pożegnanie i podała kielich wina pełen mocnego, nasennego napoju. Król wypił duży łyk, a królowa tylko usta umoczyła. Wkrótce też zapadł król w sen głęboki. Wówczas zawołała królowa sługę, kazała przynieść piękną, białą, lnianą chustę i owinęła nią króla, a słudzy zanieśli monarchę do stojącego przed drzwiami wozu. I zawiozła królowa swojego małżonka do chłopskiej chaty. Tam ułożyła go we własnym łóżku, a on spał dzień i noc bez przebudzenia. Kiedy wreszcie ocknął się ze swego głębokiego snu, rozejrzał wokoło i powiedział:
196
Baśń niemiecka
 Ach, mój Boże, gdzież ja jestem?  i zawołał swego służącego, ale wołał na próżno. Nikt się bowiem nie pojawił.
Wreszcie stanęła przed królem jego małżonka i rzekła:
 Drogi królu i panie, pozwoliłeś mi oto zabrać z pałacu to, co jest dla mnie najdroższe i najukochańsze. Ponieważ nie mam niczego milszego i niczego droższego ponad ciebie, więc ciebie właśnie zabrałam ze sobą.
Królowi łzy stanęły w oczach i odezwał się w te słowa:
 Droga żono, ty jesteś moja, a jam jest twój!  i zabrał ją do pałacu, i na nowo poślubił, aby już nigdy w życiu z nią się nie rozstać. I żyją w szczęściu po dzień dzisiejszy...
Przełożyła Barbara Olszańska
Jakub i Wilhelm Grimm
Pani Śnieżyca
(Baśń niemiecka)
Ilustrował: Eberhard Binder

Pewna wdowa miała dwie córki; jedna córka była piękna i pracowita, druga zaś szpetna i leniwa. Wdowa kochała jednak bardziej tę brzydką i leniwą córkę, ponieważ była to jej rodzona córka. Dlatego też całą domową robotę zrzucała na pasierbicę, która pracowała ile sił, a traktowana była jak kopciuszek. Biedna dziewczynka musiała codziennie siadywać przy drodze koło studni i prząść tak długo, aż jej paluszki zaczynały krwawić. Pewnego razu zakrwawiło się nawet wrzeciono, więc dziewczynka pochyliła się nad studnią, żeby obmyć wrzeciono wodą. I oto wrzeciono wyśliznęło się z rąk dziewczynki i wpadło prosto do wody.
Dziewczynka zalała się łzami, pobiegła do macochy i opowiedziała o nieszczęściu, jakie się jej wydarzyło. Macocha ogromnie się rozzłościła, a że była całkiem bez serca, zawołała z gniewem:
 Skoro pozwoliłaś, żeby wrzeciono wpadło ci do studni, to teraz idz i je stamtąd wydobądz!
Wróciła więc dziewczynka pod studnię i wcale nie wiedziała, co teraz począć powinna. Serce ściskało jej się ze strachu, ale w końcu przemogła lęk i skoczyła do studni, aby odnalezć na jej dnie zagubione wrzeciono. Straciła przytomność, a kiedy ocknęła się i znowu otworzyła oczy, spostrzegła, że znajduje się na pięknej łące, że świeci słońce, a wokoło rośnie pełno przepięknych kwiatów. Ruszyła wzdłuż tej łąki i doszła po pewnym czasie do pieca chlebowego, wypełnionego po brzegi bochenkami.
198
PANI ŚNIEŻYCA
Chleb zawołał:
 Ach, wyciągnij mnie z pieca, wyciągnij, bo inaczej spalę się na węgiel! Już od dawna jestem upieczony!
Dziewczynka podeszła do chlebowego pieca i chlebową łopatą wyciągnęła wszystkie bochenki.
Potem ruszyła znowu w dalszą drogę, aż znalazła się w pobliżu jabłoni, której gałęzie uginały się aż do ziemi pod ciężarem jabłek. Drzewo zawołało:
 Ach, potrząśnij mną, potrząśnij mocno, wszystkie jabłka dawno już dojrzały!
Dziewczynka potrząsnęła jabłonią, a jabłka, niczym deszcz, spadły na ziemię co do jednego. Ułożyła je w stertę i poszła dalej.
Wreszcie przybyła do małego domu. Z okna domku wyglądała jakaś staruszka, która miała takie duże zęby, że dziewczynkę ogarnął strach i chciała natychmiast uciekać. Wtedy usłyszała, jak staruszka woła:
 Drogie dziecko, nie bójże się mnie! Zostań, zostań tutaj. Będzie ci u mnie dobrze, jeżeli tylko potrafisz porządnie pracować. Musisz przede wszystkim dbać o to, żeby moje łóżko było zawsze starannie posłane, a pościel dokładnie wytrzepana. Kiedy będziesz strzepywać piórka, wówczas na świecie będzie padał śnieg, bo ja jestem Pani Śnieżyca.
Wszystko to staruszka mówiła tak miło i łagodnie, że dziewczynce wróciła odwaga i zgodziła się wstąpić do służby. Starała się bardzo, żeby starsza pani była zadowolona z jej pracy. Dokładnie strzepywała pierzynkę, a piórka fruwały dokoła niby małe śnieżynki. Żyło jej się więc bardzo dobrze u staruszki, nigdy nie usłyszała złego słowa, codziennie dostawała ciepłą i obfitą strawę. Ale kiedy pobyt u Pani Śnieżycy przedłużał się, dziewczynka stawała się coraz smutniejsza. Z początku nie wiedziała nawet, dlaczego tak się dzieje. Dopiero pózniej zrozumiała, że tęskni za domem. I choć było jej tu przecież tysiąc razy lepiej jak w domu, to jednak tęsknota nie opuszczała jej nawet na chwilę. Wreszcie powiedziała do Pani Śnieżycy:
 Tak bardzo bym chciała powrócić do domu. Jest mi wprawdzie
200
Baśń niemiecka
tutaj, na dole, bardzo dobrze, ale nie mogę już dłużej zostać, chciałabym wrócić do moich najbliższych. Pani Śnieżyca odpowiedziała:
 Podoba mi się, że chcesz wrócić do domu, a ponieważ służyłaś mi wiernie, odprowadzę cię i pomogę stąd wyjść.
Staruszka wzięła dziewczynkę za rączkę i zaprowadziła ją przed wielką bramę. Brama otworzyła się i kiedy dziewczynka przechodziła pod nią, obsypał ją z góry deszcz złotych monet i okrył niby płaszczem.
 Oto twoja nagroda za to, że pracowałaś pilnie i starannie  powiedziała Pani Śnieżyca i oddała dziewczynce także wrzeciono, które wpadło było do studni. Potem zamknęły się wrota za dziewczynką, a ona sama znalazła się na świecie, tuż przy domu macochy. Weszła na podwórko, a siedzący na cembrowinie studni kogut zapiał:
Kukuryku, kukuryku,
Nasza złota panienka znowu jest tu!
Dziewczynka weszła do chaty, a jako że była cała złotem obsypana, została bardzo uprzejmie przywitana przez matkę i siostrę. Opowiedziała im wszystko, co przeżyła, jakie miała przygody. Kiedy matka wysłuchała tej opowieści, postanowiła wysłać tam natychmiast swoją brzydką córkę, aby i ją takie szczęście spotkało. Posadziła więc córkę przy tej samej studni i kazała prząść. Aby zakrwawić wrzeciono, dziewczynka ukłuła się w palec dotykając drutu kolczastego, potem szybko wrzuciła wrzeciono do studni i sama też wskoczyła. I oto znalazła się, podobnie jak jej siostra, na pięknej łące i ruszyła tą samą drogą.
Gdy tylko zbliżyła się do chlebowego pieca, usłyszała wołanie:
 Ach, wyciągnij mnie z pieca, wyciągnij, bo inaczej spalę się na węgiel! Już od dawna jestem upieczony!
Ale leniuch odpowiedział:
 Ani mi się śni! Nie mam zamiaru brudzić rąk  i ruszyła dalej.
Wkrótce znalazła się pod jabłonią. Jabłoń zawołała:
26 Baśnie przyjaciół
201
PANI ŚNIEŻYCA
 Ach, potrząśnij mną, potrząśnij mocno, wszystkie jabłka już od dawna dojrzały!
Lecz leniwa dziewczynka odpowiedziała:
 Akurat! Jakieś jabłko spadając mogłoby mi nabić guza!  i poszła sobie dalej.
A kiedy znalazła się przed domkiem i zobaczyła Panią Śnieżycę, wcale się jej nie zlękła, ponieważ już słyszała o tych dużych zębach. Zaraz też zgodziła się przyjąć pracę u Pani Śnieżycy.
Pierwszego dnia bardzo się nawet starała, była pilna i wykonywała wszystkie polecenia Pani Śnieżycy, ponieważ ciągle miała na uwadze zapłatę, którą za tę pracę dostanie. Ale już drugiego
%
PANI SNIE2YCA
 Ach, potrząśnij mną, potrząśnij mocno, wszystkie jabłka już od dawna dojrzały!
Lecz leniwa dziewczynka odpowiedziała:
 Akurat! Jakieś jabłko spadając mogłoby mi nabić guza!  i poszła sobie dalej.
A kiedy znalazła się przed domkiem i zobaczyła Panią Śnieżycę, wcale się jej nie zlękła, ponieważ już słyszała o tych dużych zębach. Zaraz też zgodziła się przyjąć pracę u Pani Śnieżycy.
Pierwszego dnia bardzo się nawet starała, była pilna i wykonywała wszystkie polecenia Pani Śnieżycy, ponieważ ciągle miała na uwadze zapłatę, którą za tę pracę dostanie. Ale już drugiego
Baśń niemiecka
dnia ogarnęło ją lenistwo, trzeciego dnia było jeszcze gorzej, a wreszcie w ogóle jej się rano nie chciało wstawać z łóżka. Oczywiście nie słała również łóżka Pani Śnieżycy, nie trzepała pościeli, więc też żadne piórko nie unosiło się w powietrzu.
W końcu Pani Śnieżyca miała dość takiej pomocy i wymówiła leniuchowi służbę. Leniwa dziewczynka była bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy i czekała tylko na zapłatę, na to złoto, co spadnie na nią z góry. Pani Śnieżyca zaprowadziła dziewczynkę do bramy. Brama otworzyła się i zamiast pieniędzy wylał się na leniucha kocioł smoły.
 Oto zapłata za twoją służbę  powiedziała Pani Śnieżyca i zamknęła wrota.
Wróciła więc dziewczynka do domu, a że była całkiem smołą pokryta, siedzący na cembrowinie studni kogut zapiał:
Kukuryku, kukuryku,
Nasza brudna panienka znowu jest tu!
A smoła tak mocno przylgnęła do niej, że nie dała się już zmyć do końca życia!
Przełożyła Barbara Olszańska
Jakub i Wilhelm Grimm
Złodziej nad złodziejami
(Baśń niemiecka)

Ilustrował: Eberhard Binder
Pewnego dnia zasiadł na progu swojej ubogiej chaty biedny chłop, który chciał, wraz ze swą żoną, odpocząć po ciężkiej, całodziennej pracy. Nagle zajechał przed ich dom wspaniały powóz, zaprzężony w cztery karę konie, a w drzwiach powozu ukazał się bogato ubrany pan. Chłop wstał, wyszedł mu naprzeciw i zapytał, czego też przybysz może sobie życzyć, czym można mu służyć. Nieznajomy pan podał staremu rękę i odezwał się w te słowa:
 Niczego mi nie trzeba, chciałbym jedynie posmakować prawdziwego, wiejskiego jedzenia. Nagotujcie mi ziemniaczanych klusek, tak jak je i dla siebie gotujecie. Chciałbym zasiąść przy waszym stole i posmakować waszego jadła.
Uśmiechnął się chłop i odpowiedział:
 Jesteście, panie, zapewne hrabią albo księciem, bo tylko wielcy panowie mają takie zachcianki. Dobrze, wasze życzenie zostanie spełnione!
Gospodyni udała się zaraz do kuchni, żeby obrać i utrzeć ziemniaki na kluski, jakie oni tutaj jadają, a gospodarz zaproponował przybyszowi:
 Niechże pan pójdzie na chwileczkę do mojego ogrodu, muszę tam jeszcze chwilę popracować.
W ogrodzie były już przygotowane dołki do posadzenia młodych drzewek.
204
Baśń niemiecka
 Czy wy nie macie dzieci  zapytał przybysz  które mogłyby pomóc wam w pracy?
 Nie  odrzekł chłop.  Miałem ja wprawdzie jedynego syna
 dodał po chwili  ale on dawno temu w świat wyruszył i wszelki słuch po nim zaginął. Musze też wyznać, że nie był to udany chłopiec. Wprawdzie mądry i sprytny z natury, ale uczyć się nie chciał, ciągle tylko płatał głupie kawały. Na koniec uciekł z domu i tyle go widziałem!
Stary wziął do ręki drzewko, " wsadził je do przygotowanego dołu, a obok drzewka wsadził również palik. Następnie narzucił ziemi, dobrze ją udeptał, przywiązał drzewko do palika słomianym powrósłem  u samego dołu, potem na górze i w środku.
 Powiedzcież mi  odezwał się przybysz  dlaczegóż to nie przywiązujecie palika do tego krzywego i sękatego drzewa, które rośnie o tam, w kącie ogrodu, pochylone aż do ziemi? Przecież to drzewo też powinno rosnąć prosto.
Stary uśmiechnął się i odparł:
 Ależ, panie, nie wiecie chyba, co mówicie. Widać, że nigdy nie mieliście do czynienia z pracą w sadzie. Tamto drzewo jest już stare i koślawe, już go się wyprostować nie da. Drzewa trzeba pielęgnować wtedy, kiedy są młode.
 To tak jak z waszym synem  powiedział nieznajomy.
 Gdybyście go byli wychowali wtedy, kiedy był młody, wówczas zapewne nie byłby uciekł. Teraz stał się już na pewno twardy i sękaty.
 Możliwe  odparł stary  upłynęło tyle lat, odkąd zniknął. Pewnie się bardzo zmienił...
 A czy poznalibyście go, gdyby nagle zjawił się przed wami?
 zapytał obcy pan.
 Z twarzy pewnie bym go nie poznał  rzekł chłop  ale on ma na ramieniu znamię, które wygląda jak ziarno fasoli.
Kiedy wyrzekł chłop te słowa, przybysz zdjął żakiet, obnażył ramię i pokazał staremu znamię w kształcie ziarna fasoli.
 Wielki Boże!  zawołał stary chłop.  To ty jesteś moim synem!  iw jego sercu wybuchła na nowo miłość do dziecka.  Ale
205
ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI
 dodał po chwili  jakże ty możesz być moim synem, skoro jesteś wielkim panem i żyjesz w zbytku i dostatku? Jakże do tego doszedłeś?
 Ach, ojcze  odparł na to syn  młode drzewko nie zostało w porę przywiązane do palika i wyrosło krzywo. Teraz jest już za stare. Już nigdy nie wyprostuje się. Jak doszedłem do majątku? Zostałem złodziejem. Nie trwóż się jednak, ja jestem złodziejem nad złodziejami. Nie istnieje dla mnie żaden zamek ani żaden rygiel; czego tylko zapragnę, to staje się moje. Nie sądz, że kradnę jak zwyczajny złodziej. Zabieram dostatek tylko bogatym, biedni mogą żyć w spokoju. Raczej im dodam, niż zabiorę. To, co mogę zdobyć bez wysiłku, bez użycia podstępu i wykazania się zręcznością  tego nie ruszam.
 Ach, mój synu  powiedział ojciec  nie podoba mi się to jednak. Złodziej zawsze jest po prostu złodziejem, mówię ci, że to się musi zle skończyć!
Zaprowadził teraz syna do matki, a kiedy ona pojęła, że to naprawdę jej pierworodny, rozpłakała się ze szczęścia. Ale gdy on wyznał, że oto jest złodziejem nad złodziejami, z jej oczu popłynęły dwa strumienie łez. Po chwili rzekła:
 Jeśli nawet mój syn stał się złodziejem nad złodziejami, to przecież nie przestał być moim synem i cieszę się, że go znowu ujrzałam.
Zasiedli wszyscy za stołem i syn spożywał wraz ze swoimi rodzicami to skromne jadło, którego tak długo nie kosztował. Po czym ojciec odezwał się w te słowa:
 Jeżeli nasz pan, hrabia, mieszkający w swoim zamku, dowie się, kim ty jesteś i czym się zajmujesz, to nie wezmie cię w ramiona i nie ukołysze, jak to niegdyś czynił, gdy do chrztu cię trzymał. On na pewno rozkaże, abyś na stryczku się zakołysał, mój synu!
 Nie martw się, ojcze, hrabia nic mi zrobić nie może, bo ja świetnie znam swoje rzemiosło. Sam udam się do zamku i to jeszcze dzisiejszego wieczoru.
I oto, gdy tylko wieczór nadszedł, wsiadł złodziej nad złodziejami do karety i pojechał do zamku. Hrabia przyjął go uprzejmie, po-
206
Baśń niemiecka
nieważ wziął go za człowieka znamienitego. Ale kiedy okazało się, kim ów człowiek jest naprawdę, hrabia zbladł i dłuższą chwilę milczał. Wreszcie rzekł:
 Jesteś moim chrześniakiem, więc przedłożę łaskę ponad prawo i postąpię wobec ciebie pobłażliwie. Ponieważ przechwalasz się, żeś złodziej nad złodziejami, postanowiłem wystawić twoje umiejętności na próbę. Jeżeli nie sprostasz zadaniom, zatańczysz ze śmiercią na szubienicy, a krakanie wron będzie muzyką do tego tańca.
 Panie hrabio  powiedział złodziej nad złodziejami  wystaw mnie na trzy próby tak trudne, jak tylko zechcesz, a jeśli cię nie zadowolę, postąp ze mną tak, jak uznasz to za stosowne.
Hrabia zastanawiał się przez chwilę, a potem rzekł:
 Zgoda. A zatem najpierw musisz ukraść mego ulubionego konia ze stajni, potem wykraść mojej żonie, w czasie snu, prześcieradło spod ciała, a ponadto zdjąć obrączkę z palca tak, aby tego nie spostrzegła. Wreszcie na koniec masz uprowadzić z kościoła księdza i zakrystianina. Zapamiętaj dobrze to wszystko, bo o twoją głowę tu chodzi.
Złodziej udał się do najbliższego miasta, tam zakupił suknie starej wieśniaczki i przebrał się w nie. Twarz ufarbował na brązowo, domalował zmarszczki i teraz już żaden człowiek nie mógłby go rozpoznać. Potem napełnił beczułkę starym węgrzynem, do którego domieszał mocny środek nasenny. Beczułkę włożył do kosza, kosz zarzucił sobie na plecy i ruszył do pałacu ciężkim i powolnym krokiem starej kobiety.
Było już ciemno, kiedy tam się znalazł; siadł też zaraz na dziedzińcu i zaczął pokasływać, jak to zwykły czynić chore na piersi kobiety, a zacierał przy tym ręce, jakby był mocno zmarznięty. Przed stajennymi wrotami leżeli przy ogniu żołnierze. Jeden z żołnierzy zauważył starą kobietę i zawołał do niej:
 Zbliż no się, mateczko, do ognia i ogrzej przy nas. Na pewno nie masz gdzie nocować, więc przyjmujesz wszystko, co los ci zsyła.
Stara przydreptała bliżej, zdjęła kosz z pleców i zasiadła przy ognisku wśród żołnierzy.
207
ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI
 A cóż tam masz w beczułce, stara wiedzmo?  zapytał któryś z żołnierzy.
 Mam trochę dobrego wina  odparła.  Trudnię się handlem. Za pieniądze i dobre słowo chętnie dam ci szklaneczkę.
 No to dawaj!  zawołał żołnierz, a kiedy tylko skosztował łyk, stwierdził natychmiast:  Ho, ho, całkiem dobre to wino, wypiję jeszcze jedną szklaneczkę!
Kazał sobie zaraz nalać, a za jego przykładem poszli i inni.
 Hej, koledzy!  zawołał jeden z leżących przy ogniu żołnierzy do tych, którzy byli w samej stajni.  Tu jest mateczka, która ma wino tak stare, jak ona sama. Wypijcie łyk tego wina, a lepiej was rozgrzeje niż ten ogień, przy którym siedzimy.
Stara zaniosła swoją beczułkę do stajni. Tam jeden z żołnierzy dosiadał ulubionego wierzchowca hrabiego, inny trzymał uzdę, a jeszcze inny nie wypuszczał z ręki ogona. Stara dała im tyle wina, ile tylko żądali, póki nie pokazało się dno beczułki. Nie trwało teraz długo, a już jednemu wypadła uzda z ręki, runął na ziemię i zaczął mocno chrapać. Drugi żołnierz puścił koński ogon, osunął się na ziemię i chrapał jeszcze głośniej, zaś ten, który siedział w siodle, tkwił w nim wprawdzie dalej, ale głowa opadła mu aż na szyję konia; spał głęboko, a oddychał tak, jakby miechy mu w piersiach grały. Żołnierzy na dworze dawno już sen zmorzył, leżeli pokotem i spali kamiennym snem. Kiedy złodziej nad złodziejami zobaczył, że szczęście mu sprzyja, przystąpił do działania. Jednemu z żołnierzy wsadził do ręki zamiast uzdy linę, a innemu, który trzymał koński ogon  wiechę słomianą. Ale co miał począć z tym, który siedział na końskim grzbiecie? Nie mógł go przecież zrzucić z siodła, bo żołnierz mógłby się obudzić i narobić wrzasku. Znalazł jednak i na to radę. Odpiął koniowi popręgi, przymocował do siodła wiszące na ścianie liny, po czym podciągnął siodło wraz z siedzącym w nim jezdzcem do góry. Teraz przywiązał liny do pali, uwolnił konia z łańcucha i wyprowadził go na dziedziniec. Tam owinął koniowi kopyta szmatami, żeby przeprowadzić go cicho przez kamienny bruk dziedzińca.
W ten sposób nikt na zamku nie usłyszał żadnego hałasu.
208
Baśń niemiecka
Za bramą złodziej nad złodziejami wskoczył na konia i popędził galopem.
Kiedy wstał dzień, złodziej nad złodziejami zjawił się z ukradzionym rumakiem na zamku. Hrabia właśnie wstał i wyglądał przez okno.
 Dzień dobry, panie hrabio!  pozdrowił go złodziej nad złodziejami.  Oto jest pański koń, którego udało mi się jednak wyprowadzić ze stajni. Niech pan tylko spojrzy, jak pańscy żołnierze pięknie sobie chrapią, a jeśli tylko zechce pan udać się do stajni,
27 Baśnie przyjaciół
209
ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI
panie hrabio, wówczas pan zobaczy, jak wygodnie się urządzili pańscy wartownicy.
Hrabia roześmiał się słysząc te słowa, a potem rzekł tak:
 Raz ci się udało, to prawda, ale drugi raz nie uda ci się wyjść tak szczęśliwie z opresji. I ostrzegam, że jeśli cię złapię na gorącym uczynku, potraktuję cię tak jak złodzieja traktować się zwykło.
Kiedy pani hrabina udawała się wieczorem do swej sypialni, mocno zacisnęła rękę, na palcu której znajdowała się obrączka, zaś hrabia oznajmił:
 Wszystkie drzwi zostały starannie zamknięte i zaryglowane. Ja sam będę tu czuwał i czekał na złodzieja, jeżeli tylko pokaże się on w oknie, zastrzelę go bezzwłocznie.
Złodziej nad złodziejami, korzystając z ciemności, udał się pod szubienicę i odciął ze stryczka biednego grzesznika, który wisiał ukarany za swoje winy, wziął go w ramiona i ruszył do zamku. Tam przystawił drabinę do okna sypialni państwa, posadził sobie wisielca na ramionach i zaczął wspinać się po drabinie do góry. Kiedy znalazł się już tak wysoko, że głowa ukazała się w oknie, hrabia, który ciągle czuwał, nacisnął spust pistoletu. Złodziej nad złodziejami zrzucił natychmiast biednego wisielca z ramion, sam szybko zeskoczył z drabiny i ukrył się za węgłem. Noc była jasna, pełnia księżyca, więc złodziej nad złodziejami mógł dokładnie obserwować, jak hrabia zszedł po drabinie w dół i zaniósł zabitego
ogrodu. Tam zaczął zaraz kopać dół, aby go pochować.
 Teraz!  pomyślał złodziej.  Teraz nadeszła właściwa pora".
Wyszedł zza węgła i szybko wspiął się po szczeblach drabiny do zamkowej sypialni.
 Droga żono  powiedział, naśladując głos hrabiego.  Złodziej został zabity, ale był to przecież mój chrześniak, bardziej sprytny frant niż zły człowiek. Nie chciałbym go wystawiać na publiczne pośmiewisko. Żal mi też jego biednych rodziców. Zanim dzień wstanie, chciałbym pochować go w ogrodzie. Daj mi prześcieradło, owinę ciało, żeby nie pogrzebać go jak psa.
Hrabina podała prześcieradło.
210
Baśń niemiecka
 Wiesz co, moja droga  ciągnął dalej złodziej  chciałbym okazać mu wielkoduszność, daj mi więc swoją obrączkę. Nieszczęśnik rzucił na szalę swoje życie, niech zabierze tę obrączkę do grobu.
Hrabina nie chciała przeciwstawiać się małżonkowi i chociaż zrobiła to niechętnie, ściągnęła jednak obrączkę z palca i oddała. Złodziej zabrał obrączkę i prześcieradło, po czym wyszedł szczęśliwie z domu, zanim hrabia zakończył pochówek nieboszczyka.
Wydłużyła się hrabiemu mina, kiedy następnego dnia złodziej nad złodziejami wręczył mu prześcieradło i obrączkę.
 Czy ty jesteś czarownikiem?  zapytał go hrabia.  Przecież to ja sam zaniosłem cię do grobu, który sam też dla ciebie wykopałem. Któż tchnął w ciebie życie?
 To nie mnie pochowałeś, hrabio  rzekł złodziej  tylko nieszczęśnika, który wisiał na stryczku!  i opowiedział dokładnie o wszystkim, co wydarzyło się w nocy.
Chcąc nie chcąc musiał hrabia przyznać, że miał do czynienia ze złodziejem mądrym i niezwykle sprytnym.
 Ale to jeszcze nie koniec  przypomniał hrabia  masz jeszcze do rozwiązania trzecie zadanie, a jeśli ci się nie uda, nic ci już nie pomoże.
Złodziej nad złodziejami uśmiechnął się tylko i nic nie odpowiedział.
Kiedy znowu nadeszła noc, udał się on z długim workiem na plecach, z zawiniątkiem pod pachą i latarnią w ręku do wiejskiego kościółka. W worku miał raki, w zawiniątku krótkie woskowe świece. Usiadł na przykościelnym cmentarzu, wyciągnął z worka raka i przykleił mu na grzbiecie świeczkę, świeczkę tę zapalił, raka położył na ziemi i pozwolił mu pełznąć.
Następnie wyjął z worka drugiego raka, zrobił to samo i puścił wolno, podobnie uczynił z następnym, i następnym, póki nie wyjął ostatniego raka ze swojego worka. Teraz przywdział długi, czarny strój, wyglądający jak mnisi habit, i przykleił sobie siwą brodę. Kiedy stał się zupełnie nie do poznania, wziął worek, w którym trzymał raki, wszedł do kościoła i wdrapał się na ambonę. Zegar na wieży kościelnej wybił właśnie godzinę dwunastą. Gdy prze-
211
ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI
brzmiało ostatnie uderzenie zegara, złodziej nad złodziejami zawołał grzmiącym głosem:
 Słuchajcie, słuchajcie, grzeszni ludzie, oto nadszedł koniec świata, zbliża się godzina sądnego dnia. Kto chce dostać się do nieba, niech włazi do tego worka. Jestem świętym Piotrem, który otwiera i zamyka bramy niebios. Spójrzcie tylko, jak po cmentarzu wędrują zmarli i szukają swoich członków. Pójdzcie, pójdzcie ze mną, wchodzcie do worka, bo za chwilę cały świat zginie!
To wołanie obiegło całą wieś. Ksiądz i zakrystianin, którzy mieszkali tuż przy kościele, usłyszeli je pierwsi, a kiedy do tego wszystkiego ujrzeli jeszcze wędrujące po cmentarzu światła, zrozumieli, że oto wydarzyło się coś niezwykłego, i pobiegli szybko do kościoła. Przysłuchiwali się chwilę kazaniu z ambony, a potem zakrystianin szturchnął księdza i powiedział:
 Nie byłoby zle, gdybyśmy wykorzystali tę sposobność i razem, przed nadejściem dnia sądnego, w ten oto prosty sposób dostali się prosto do nieba.
 To prawda  odpowiedział ksiądz  ja też o tym pomyślałem. Jeżeli macie ochotę, możemy razem wyruszyć w tę drogę.
 Dobrze  odparł zakrystianin  ale wy, księże proboszczu, macie pierwszeństwo, ja pójdę za wami.
Ruszył więc ksiądz przodem i wszedł na ambonę, gdzie złodziej nad złodziejami trzymał już otwarty worek. Ksiądz wśliznął się do worka pierwszy, a za nim zakrystianin.
Złodziej nad złodziejami zawiązał mocno worek, chwycił za węzeł i pociągnął worek po schodach ambony. Kiedy głowy obu głupców uderzały o stopnie, złodziej wołał:
 Teraz idziemy przez góry.
Potem ciągnął dalej worek przez wieś, a gdy przechodzili przez kałuże, mówił:
 Teraz jesteśmy już w mokrych chmurach!  a kiedy wreszcie wciągał ich po schodach wiodących do zamku, krzyczał:
 Teraz wspinamy się po niebiańskich schodach i wkrótce znajdziemy się w niebiańskim przedsionku!
212
ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI
A gdy znalezli się wreszcie na górze, złodziej nad złodziejami wsadził worek do gołębnika. Gołębie zatrzepotały skrzydłami, a on wołał:
 Czy słyszycie, jak anieli radują się? Jak łopocą skrzydłami? Po czym zasunął rygiel gołębnika i poszedł sobie. Następnego dnia stawił się przed obliczem hrabiego i rzekł mu,
iż także trzecie zadanie zostało wykonane i że zarówno ksiądz, jak i zakrystianin zostali uprowadzeni z kościoła.
 A gdzie ich zostawiłeś?  zapytał hrabia.
 Są w worku, na samej górze, i wyobrażają sobie, że znalezli się w niebie, a są w gołębniku.
Hrabia udał się na górę i przekonał się, że wszystko to było prawdą. Uwolniono szybko księdza i zakrystianina, a hrabia odezwał się w te słowa:
 Jesteś rzeczywiście arcyzłodziejem i sprawę wygrałeś! Ujdzie ci wszystko na sucho, ale nakazuję ci opuścić mój kraj, bo jeżeli jeszcze raz pojawisz się tutaj, możesz być pewny, że zadyndasz na szubienicy.
Arcyzłodziej pożegnał się tedy ze swoimi rodzicami, wyruszył znowu w daleki świat i wszelki słuch o nim na zawsze zaginął.
Przełożyła Barbara Olszańska
- % % ~.
SPIS TREŚCI
Wanda Markowska, Anna Milska  PAN TWARDOWSKI (Baśń polska) 5
Hanna Januszewska  O BARTKU DOKTORZE (Baśń polska) 16
Bolesław M. Długoszewski  O NIEFORTUNNYM DIABLE (Baśń polska) 34
IWAN  CHAOPSKI SYN I DZIWOTWOR (Baśń rosyjska)  przełożyła Helena Bechlerowa 49 NA SZCZUPAKA ROZKAZANIE (Baśń rosyjska)  przełożyła Helena Bechlerowa 61 SIOSTRZYCZKA TANIA I BRACISZEK WANIA (Baśń rosyjska)  przełożyła Helena Bechlerowa 71 Oldfich Sirovatka  TRZEJ CHAOPSCY SYNKOWIE I TRZY ZAKLTE KSIŻNICZKI (Baśń czeska)  przełożyła Hanna Kostyrko 76 Oldfich Sirovatka  KARCZMARZ I DIABEA (Baśń czeska)  przełożyła Hanna Kostyrko 85 Maria Durićkova  DRZEWO, CO WSZYSTKO OZDABIA, WODA, CO WSZYSTKO OŻYWIA, I PTAK, CO WSZYSTKO WYJAWIA (Baśń słowacka)  przełożyła Hanna Kostyrko 97 Laszlo Arany  SYN CZARODZIEJSKIEGO KONIA (Baśń węgierska)  przełożyła Alicja Małobęcka 112 Gyula Illyes  HELENKA I MICHAŚ (Baśń węgierska)  przełożyła Alicja Małobęcka 122 Janos Krizsa  PAWIE PIÓRO (Baśń węgierska)  przełożyła Alicja Małobęcka 128 Petre Ispirescu  ZAOTOWAOSY KRÓLEWICZ (Baśń rumuńska)  przełożyła Ewa Kulpińska 136 Petre Ispirescu  O DWUNASTU KRÓLEWNACH I ZACZAROWANYM PAAACU (Baśń rumuńska)  przełożyła Ewa Kulpińska 150 Angeł Karalijczew  TESTAMENT CHANA KUBRATA (Baśń bułgarska)  przełożyła Dimitrina Bukowska 162 Angeł Karalijczew  NIEDyWIEDZICA I DRWAL (Baśń bułgarska)  przełożyła Dimitrina Bukowska 166 Ran Bosylek  NIENARODZONA DZIEWCZYNA (Baśń bułgarska)  przełożyła Dimitrina Bukowska 169 Elin Pelin  TRZY MDRE GAOWY (Baśń bułgarska)  przełożyła Dimitrina Bukowska 175 ZAOTY PTAK (Baśń słoweńska)  przełożyła Elżbieta Kwaśniewska 176 TRZY ZIARNKA GROCHU (Baśń słoweńska)  przełożyła Elżbieta Kwaśniewska 185 Jakub i Wilhelm Grimm  O MDREJ CÓRCE CHAOPA (Baśń niemiecka)  przełożyła Barbara Olszańska 192 Jakub i Wilhelm Grimm  PANI ŚNIEŻYCA (Baśń niemiecka)  przełożyła Barbara Olszańska 198 Jakub i Wilhelm Grimm  ZAODZIEJ NAD ZAODZIEJAMI (Baśń niemiecka)  przełożyła Barbara Olszańska 204


Copyright by I. W.  Nasza Księgarnia", Warszawa 1987
Redaktor
HANNA KOSTYRKO
Redaktor techniczny GABRIELA MAZIEJUK
Korektorzy
GRAŻYNA MAJEWSKA
ROMANA SACHNOWSKA





ISBN 83-10-08868-%
PKINTED IN POLAND



Instytut Wydawniczy  Nasza Księgarnia", Warszawa 1987.
Wydanie pierwsze. Nakład 29 700 + 300 egzemplarzy.
Ark. wyd. 14,7. Ark. druk. A 1  27,0.
Oddano do składu w kwietniu 1985 r.
Podpisano do druku w pazdzierniku 1987 r.
Zakłady Graficzne w Katowicach,
ul. Armii Czerwonej 138
Zam. 1333/1113/5 U-68

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Markowska Wanda, Milska Anna Baśnie z dalekich mórz i oceanów
model Lesli ego, macierz Markowa
jak dwoje przyjaciol
Czworo przyjaciół
=== WIERSZYKI OKOLICZNOSCIOWE === Wierność w przyjaźni

więcej podobnych podstron