plik


B/476: H.von Ditfurth - Dzieci wszechświata Wstecz / Spis Treści / Dalej ZIEMIA NIE JEST SAMOWYSTARCZALNA CZYŻBY LUKSUS NA NIEBIE? • CZARNE PLAMY ŻARZĄ SIĘ BIAŁOŚCIĄ • OGIEŃ ATOMOWY NAD NASZYMI GŁOWAMI Ziemia więc wiezie ze sobą – jakżeż mogłoby być inaczej – wszystko, czego życie powstałe na jej powierzchni potrzebuje w czasie długiego lotu przez puste przestworza, jednakże z jednym jedynym wyjątkiem: a mianowicie niezbędnej również energii. Tlen, woda i pokarm, jak dowiedzieliśmy się, są na Ziemi dostępne, ale ilości ich są wystarczające tylko dzięki temu, że substancje te są wciąż od nowa produkowane bądź – jak w przypadku wody – co najmniej oczyszczane w ciągu naszkicowanych przez nas "obiegów regeneracyjnych". Ale obiegł te muszą być stale utrzymywane w ruchu, do czego konieczna jest pokaźna ilość energii. Ocenia się, że w pasie równikowym Ziemi jakieś 600 do 700 bilionów ton wody rocznie paruje, unosi się do atmosfery, następnie zostaje stamtąd transportowane przez prądy powietrza na północ i południe do stref bliższych biegunom. Tam woda – już czysta – zwracana jest powierzchni Ziemi w opadach deszczowych. Oczywiście zarówno parowanie, jak transport tak ogromnych mas wody wymagają odpowiednio ogromnych ilości energii cieplnej. Każdemu wiadomo, że energii tej dostarcza Słońce. To samo dotyczy, jak już wspominaliśmy, procesu fotosyntezy zapewniającego dostawę tlenu i dopływ pożywienia. I w tym przypadku liczby wyrażające wartość tej produkcji są imponujące: dzięki promieniowaniu słonecznemu rośliny ziemskie wytwarzają rocznie ponad 200 miliardów ton substancji organicznych służących następnie jako pokarmy. Słońce jest więc pierwszym i podstawowym dostawcą energii, "reaktorem napędowym" statku kosmicznego Ziemia, wprawdzie nie jego ruchu, który przecież inie jest przyśpieszony, ale wszystkich prawie procesów przebiegających na jego powierzchni. Cała ta energia dostarczana jest przez promieniowanie w postaci fal elektromagnetycznych z odległości około 150 milionów kilometrów, przede wszystkim jako ciepło i w formie widzialnego światła. Rośliny osiągają stopień wykorzystania tych promieni, który dla mechanizmów czysto fizycznych byłby niemożliwy; są one jak gdyby antenami, dzięki którym Ziemia może w ogóle odbierać wystarczającą część tej przez Słońce tak rozrzutnie promieniowanej energii. Przyrodnicy od wielu pokoleń łamali sobie głowy nad rozszyfrowaniem zagadki tego ognia płonącego tam, na niebie, w którego blaskach żyjemy. W zasadzie chodziło przede wszystkim o wyjaśnienie pochodzenia tych niewyobrażalnie wielkich ilości energii oddawanych przez Słońce i możliwości ich stałej bieżącej dostawy w ciągu tak długich okresów. Dla nabrania właściwego poglądu, przyjrzyjmy się kilku danym wchodzącym tutaj w grę. Dystans Słońca od nas wynosi prawie 150 milionów kilometrów. Próbowaliśmy już w poprzednich rozdziałach uzmysłowić sobie tę niebywale wielką odległość na przykładzie modelu myślowego. Próbę tę obecnie uzupełnimy stwierdzeniem, że dźwięk odbywałby drogę od Słońca do nas przez okres 14,5 lat. Tak długo musiałoby trwać, zanim moglibyśmy usłyszeć detonację jakiejś eksplozji na Słońcu (jeżeli w ogóle taki głos dotarłby do Ziemi przez bezpowietrzną przestrzeń). A tymczasem z odległości tej ogień słoneczny świeci jeszcze z taką siłą, że rozjaśnia nasze dni nawet przy całkowicie zamkniętym pułapie obłoków, a w bezchmurne letnie południa zmusza nas do ucieczki w cień. Przy wszystkich tych rozważaniach należy jeszcze ponadto wziąć pod uwagę, że Ziemia w związku z taką odległością od Słońca oraz swoją w stosunku do tego bardzo małą powierzchnią wychwytuje w każdym momencie jedynie dwu-miliardową część łącznej energii produkowanej przez Słońce. Wszystkie planety naszego Układu pobierają ilość tylko dziesięciokrotnie większą, więc łącznie dwustumilionową część globalnej energii słonecznej. Cała ogromna pozostałość rozprasza się we wszystkich kierunkach w głąb Kosmosu. Wydaje się, że ta rozproszona energia gubi się tam i marnuje bez żadnej korzyści: byłby to znowu przykład owej rozrzutności i luksusu, na jakie rzekomo tak często pozwala sobie przyroda. Jeszcze przed kilku laty sformułowanie to uszłoby jako zupełnie oczywiste, a większość łudzi nadal jest przekonana, że właśnie taka jest prawda. Tymczasem badania ostatnich lat wykazały, że pewna ściśle określona, do niedawna zupełnie nieznana część tego promieniowania pierzchającego na wszystkie strony w dal Wszechświata jest dla naszych losów tu na Ziemi równie ważna i pełna znaczenia jak ten drobny ułamek, który rzeczywiście do nas dociera. W dalszym ciągu zobaczymy, dlaczego tak jest i w jaki sposób dokonano tego doniosłego odkrycia. Powracamy ponownie do problemu, jaki to właściwie ogień płonie tam w postaci "Słońca" z taką siłą i trwałością. Wiemy dzisiaj, że nie jest to zwyczajne ognisko, lecz piec atomowy, w którego cieple i świetle statek kosmiczny Ziemia podąża swoją drogą. Ale jeszcze przed czterdziestu pięciu laty naukowcy byli bezradni, nikt bowiem z nich nie miał wtedy właściwego wyobrażenia o powstaniu energii w wyniku atomowych reakcji jądrowych. Kant w tym samym dziele, o którym była już mowa, a mianowicie Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels, opisuje w wysoce dramatycznych frazach powierzchnię Słońca jako potężne morze ognia, podtrzymywane przez stopioną palną masę, wydobywającą się z głębin słonecznego wnętrza, które zdaniem Kanta jest zimne. Odkryte już przez Galileusza plamy na Słońcu Kant uważał za wierzchołki olbrzymich gór, przez płonący żywioł chwilami zalewanych, następnie znów odsłanianych. Wtrącimy tutaj słowo o owych plamach słonecznych, gdyż znany ich widok jeszcze dzisiaj wywołuje u wielu ludzi zupełnie fałszywe wyobrażenie. Jakkolwiek by się je oglądało, bezpośrednio przez zakopcone szkło czy też przez specjalny teleskop lub na fotografii, zawsze wydają się ciemne, tworzą czarne plamy na jasno-białej tarczy słonecznej (ilustracja 10). Widząc to, każdy musi sądzić, że są to ostygłe, a nie rozżarzone części powierzchni Słońca. Takiego samego przekonania nabrali naukowcy obserwujący Słońce, nawet najwybitniejsi spośród nich. Nie tylko Kant, ale i słynny sir John Herschel byli przeświadczeni, że w miejscach plam słonecznych można poprzez płonącą atmosferę Słońca spoglądać na stosunkowo chłodną powierzchnię naszej gwiazdy centralnej, a wielu naukowców następnego pokolenia odczytywało plamy na Słońcu jako masy żużla. Plamy istotnie są chłodniejsze o około 1500 stopni aniżeli pozornie "biała" tarcza słoneczna. Jest to poważna różnica temperatury. Ale ponieważ ciepłota pozostałej powierzchni Słońca wykazuje 5700 stopni, ciepło plam wynosi zawsze jeszcze 4200 stopni, a więc znacznie więcej aniżeli temperatura do białości rozpalonej stali. Gdyby można było jedną z tych pozornie czarnych plam słonecznych wyjąć ze Słońca i umiejscowić osobno na niebie, wówczas plama ta, chociaż nie zdawałaby się większa od którejkolwiek z planet, na przykład od gwiazdy wieczornej, z odległości równej Słońcu oświetlałaby Ziemię nocą tak silnie jak Księżyc w pełni. Fakt, że plamy słoneczne pomimo wszystko na każdej fotografii są czarne, polega na tym, że światło słoneczne musi być bardzo silnie zaciemniane, aby pozostała powierzchnia swym blaskiem po prostu nie zaćmiewała tych miejsc. Wskutek używanych w tym celu bardzo ciemnych filtrów plamy ukazują nam znany a mylący widok, mimo że w rzeczywistości płoną również w temperaturze wielu tysięcy stopni. Jest to zupełnie ten sam problem, z którym styka się każdy fotograf amator chcący sfotografować nasłonecznioną białą fasadę domu, jeżeli próbuje przy tym złapać na zdjęciu zacienioną sień przez otwartą bramę domu. Albo będzie tak długo naświetlał, że na gotowym zdjęciu jasna fasada całkowicie zaćmi otwór bramy, albo – jeżeli fronton domu zechce ująć prawidłowo – otwór drzwiowy będzie wyglądał jak czarna dziura, mimo że wnętrze sieni jest tak jasne, że ten, kto w niej przebywa, mógłby bez trudu czytać książkę. To że Kant i wielu jego następców zadowalało się hipotezą, że na Słońcu spala się po prostu w normalny sposób materiał palny przy jednoczesnym dopływie tlenu, jest wybaczalne; w owych czasach nikt nie miał bowiem jeszcze najmniejszego wyobrażenia o ogromie rozmiaru tego czasu, w którym Słońce promieniuje nieustannie z natężeniem siły równym obecnemu. Słońce jest wprawdzie niezmiernie wielkie, ale gdyby składało się rzeczywiście po prostu z materiału palnego, czas jego trwania jako gwiazdy stałej byłby jednak niezmiernie krotki. Przyjmijmy na chwilę, że całe Słońce jest olbrzymią piłką utworzoną z węgla kamiennego pierwszorzędnego gatunku. Stanowiłoby ono więc kulę węglową grubości 1,5 miliona kilometrów. Tyle bowiem wynosi średnica Słońca, w przybliżeniu cztery razy więcej niż odległość pomiędzy Ziemią a Księżycem, która – jak obecnie każdemu wiadomo – liczy około 380 000 kilometrów. Wystarczyłoby więc wydrążyć tylko jedną połowę Słońca, aby Księżyc mógł w nim krążyć wokół Ziemi w swoim zwykłym od niej dystansie. Całość przedstawiałaby więc niewątpliwie bardzo pokaźną górę węgla kamiennego. Pomimo to czas, w którym węgiel ten by się wypalił, wyniósłby tylko 25 000 lat. Nawet Kantowi i jego współczesnym wydawało się to za mało, mimo że podówczas liczba tych lat jeszcze nie była dokładnie oszacowana. Aby wybrnąć, poradzono sobie domniemaniem, że stałe wlatywanie meteorytów i komet dostarcza Słońcu bieżąco tyle nowego materiału paliwowego, że dzięki temu mogło ono łatwo przetrwać owe najwyżej 100 000 lat od czasu powstania Ziemi. Tak więc zdawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, kiedy to astronomom zupełnie nieoczekiwanie weszli w paradę przedstawiciele całkowicie odmiennej i pozornie bardzo odległej gałęzi wiedzy, wprawiając ich w coraz to większe zakłopotanie i stawiając pod znakiem zapytania ich teorię. Byli to paleontolodzy badający systematycznie skorupę ziemską w poszukiwaniu skamieniałości, to jest skamieniałych szczątków wymarłych form życia; oni przede wszystkim dochodzili do coraz lepszych metod oceny długości okresów, które upłynęły od śmierci badanych przez siebie prazwierząt. Jeszcze w początkach ubiegłego stulecia większość naukowców była przekonana, że od powstania Ziemi nie upłynęło wiele więcej niż 100 tysięcy lat. Jednakże potem badacze pradziejów wraz ze swymi skamieniałościami liczbę tę wciąż podwyższali, aż do wielkości takiego rzędu, że jeszcze niedawno nikt nie dałby temu wiary. Na przełomie ostatniego stulecia, przed 70 laty, liczono ten okres już nie na setki tysięcy, ale na setki milionów lat. Gdy paleontologowie przedłożyli astronomom rezultaty swoich badań i obliczeń, z których wynikało bezspornie nie tylko, że Ziemia już od tak dawna istnieje, ale że musiało na niej występować życie już od przynajmniej 100 do 200 milionów lat – trudności wystąpiły od nowa. Obecność życia oznaczała przecież, że Słońce przez cały ten okres musiało promieniować światłem i ciepłem z nie zmniejszoną w zasadzie energią. Gdy wobec tego astronomowie spróbowali uzasadnić ilość zapotrzebowanego przez Słońce paliwa w ciągu tak ogromnego okresu czasu, zakładając bieżące jego uzupełnianie meteorytami – znaleźli się niebawem w ślepym zaułku. Gdy bowiem przyjmowali, że Słońce mogło dzięki swej potężnej sile grawitacyjnej istotnie przyciągać dostateczne ilości kosmicznego złomu, wplątywali się w sprzeczności z własnymi obserwacjami. Obliczane bowiem zgodnie z tą teorią ilości materii w postaci meteorytów były tak wielkie, że Słońce musiałoby wyraźnie zwiększyć swój ciężar. Tymczasem już wówczas potrafiono określić wagę Słońca z dokładnością, która całkowicie wykluczała ową możliwość. Do pomiarów używano – zresztą tak samo jak dzisiaj – możliwie najbardziej czułej wagi, jaką jest kontrola od dawna już najszczegółowiej wymierzonych torów planet, które musiałyby się zmienić w sposób wymierny, gdyby ciężar Słońca, a co za tym idzie, przyciąganie jego masy tak się powiększyło, jak to nieuchronnie wynikało z hipotezy meteorytów dotyczącej nowo przedłożonych liczb mówiących o wieku Ziemi. I znowu znaleziono rozwiązanie, które pozornie całkowicie uporządkowało sprawę: hipotezę o stopniowym kurczeniu się Słońca pod wpływem własnego ciężaru; hipoteza ta wobec gazowej natury Słońca oraz jego olbrzymiego ciężaru wynoszącego ponad 330000 razy więcej aniżeli masa ziemska – zdawała się możliwa do przyjęcia. Prawdą jest, że kurczenie się ciała wytwarza ciepło, a dzisiaj wiemy także, że kontrakcja obłoku wodoru, z którego powstaje gwiazda, istotnie produkuje gorąco pozwalające jej po raz pierwszy zabłysnąć i uruchamiające w jej jądrze ów proces, który następnie utrzymuje ją przy życiu jako gwiazdę. Obliczenia wykazały, że wystarczy, aby Słońce zmniejszało się w okresie tysiąca lat tylko o jedną dziesięciotysięczną część swojej średnicy, aby utrzymać temperaturę na tym samym poziomie przez wiele setek milionów lat. I znowu wydawało się, że jest to rezultat zupełnie zadowalający. Zadowolenie nie trwało długo. Na początku lat dwudziestych paleontologowie oceniali już okres trwania życia na Ziemi na blisko miliard lat, sprawiając tym astronomom nowe kłopoty, wybawił ich dopiero w roku 1925, ale za to tym razem ostatecznie, słynny sir Arthur Stanley Eddington, który pierwszy wpadł na pomysł, że tkwiąca w jądrach atomowych energia, znana już podówczas teoretycznie, może stanowić źródło promieniowania gwiazd stałych, a więc również Słońca. A źródło to tak jest obfite, że nawet i owe mniej więcej 3 miliardy lat, wykryte tymczasem przez paleontologów jako okres dziejów życia na Ziemi, żadnego już nie stwarzają problemu. Zgodnie z tym, co nam dzisiaj wiadomo, Słońce promieniuje z praktycznie nie słabnącą siłą od około 4,5 miliarda lat, a przy tym ma zaledwie połowę okresu swego życia za sobą. Wprawdzie będzie i po tym czasie nadal istniało jako gwiazda, ale już nie jako znane nam Słońce, gdyż będzie ono wtedy przechodzić różne stadia krytyczne i nie jest wykluczone, że zarówno nasza Ziemia, jak cały nasz Układ Słoneczny padnie ich ofiarą. Jest to zatem ogień atomowy: płonie tam na niebie ponad naszymi głowami, oświetla nas i ogrzewa, i utrzymuje w ruchu wszelkie obiegi na powierzchni Ziemi, od których zależy całość życia. Kilkakrotnie już wzmiankowałem, że Słońce ponadto spełnia jeszcze inne zadania, że w ostatnich latach odkryto szereg nie znanych dotąd wpływów Słońca na warunki życia tutaj na Ziemi. Ażeby to zrozumieć, musimy zająć się przedtem nieco bliżej budową i funkcjonowaniem tego unoszącego się swobodnie we Wszechświecie reaktora atomowego; musimy podjąć próbę naszkicowania portretu owej gwiazdy, którą jest nasze Słońce. Nie tylko jego rozmiar, ale i panujące na nim warunki przekraczają wszelkie wymiary ziemskie w takim stopniu, że nie powinniśmy się dziwić napotykając w naszych rozważaniach zaskakujące fakty i właściwości. A jednak niejednemu zda się zrazu niewiarygodne, gdy się dowie, że światło wpadające przez okna naszych domów sięga wstecz do czasów paleolitu albo też że niewyobrażalnie gorące jądro Słońca jest całkowicie ciemne. Ale nie uprzedzajmy biegu spraw i zabierzmy się do próby systematycznego kreślenia portretu naszego Słońca.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wykład 05 Opadanie i fluidyzacja
Prezentacja MG 05 2012
2011 05 P
05 2
ei 05 08 s029
ei 05 s052
05 RU 486 pigulka aborcyjna

więcej podobnych podstron