plik


ÿþ BolesBaw Prus DZIWNA HISTORIA *** ON NakBad Gebethnera i Wolffa Warszawa Kraków  druk W. L. Anczyca i SpóBki 1931 DZIWNA HISTORIA Noc [w. Sylwestra. Zegar jasno o[wieconej Resursy Obywatelskiej wskazuje dziesi minut do 12-ej; w salonach jasno o[wieconej Resursy Obywatelskiej sze[dziesit par koDczy ostatniego w tym roku kontredansa; *(1) w bufecie jasno o[wieconej Resursy Obywatelskiej dwudziestu kelnerów, pod bacznem okiem gospodarzów, przygotowuje dwadzie[cia butelek szampana. Jeszcze kilka minut, i w jasno o[wieconych salonach wyskoczy z butelek dwadzie[cia korków, dwudziestu kelnerów, pod bacznem okiem gospodarzów, naleje dwie[cie kieliszków, i przy dzwikach fanfary, *(2) skomponowanej wyBcznie na wieczór dzisiejszy, sze[dziesit par taDczcych, czterdziestu starych panów grajcych w wista *(3) i czterdzie[ci starych dam drzemicych lub obmawiajcych  wznios zdrowie Nowego Roku. ------------------------- *(1) Kontredans - taniec zbiorowy; *(2) fanfara - krótki utwór muzyczny grany na trbach, wyra|ajcy rado[; *(3) wist - gra w karty.  {yj nam i panuj, roku nastpny! Niech pod twem skrzydBem zwiksz si obroty naszych sklepów i dochody naszych kamienic! Niech ka|da z obecnych tu panien znajdzie m|a, ka|da z m|atek rój wielbicieli, ka|dy stary jegomo[ materjaB do chwalenia starych czasów! {yj nam, panuj i chroD nasze domy od zBodziejów, serca od niepokojów, mózgi od wtpliwo[ci, |oBdki od niestrawno[ci!... I w chwili, kiedy muzyka gra fanfar, kiedy w kielichach syczy pienisty szampan, kiedy spojrzenia tkliwe krzy|uj si z ognistemi, i niejedna rka tancerza nieznacznie [ciska rk niejednej tancerki, do jasno o[wieconego salonu Resursy Obywatelskiej na mgnienie oka zstpuje niewidzialne bóstwo rado[ci. Wszystkim jest czego[ dobrze, tak dobrze, |e starzy panowie gotowi s wzdycha do mBodych dam, stare damy, niewiadomo z jakiej racji, gotowe s uroni po kilka Bez, gospodarze gotowi s [ciska akcjonarjuszów, akcjonarjusze podnie[ do góry prezesa, a kelnerzy z niepojt szybko[ci wypró|ni to, co jeszcze syczy w butelkach. Zbudzona ich wesoBemi krzykami, ocknBa si noc zimowa, i chcc bodaj raz w |yciu zobaczy, jak wyglda rado[, zapuszcza w jasno o[wietlone okna Resursy Obywatelskiej swoje puste i martwe oko. "Gdzie jest rado[?...  pyta si, bijc w szyby pBatami zmarzBego [niegu.  Gdzie tu rado[?... Poka|cie mi rado[!... "  jczy gBosem wichru, trzsie ramami okien i uderza gBow o [ciany. Ale razem z ostatni kropl noworocznego toastu uciekBa rado[ nawet z salonów Resursy Obywatelskiej, i niema jej tu. Jest tylko sze[dziesit par taDczcych pierwszego w tym roku mazura, czterdziestu panów, którzy zasiadaj do pierwszego w tym roku winta, i czterdzie[ci starych dam, które odprawiaj pierwsz w tym roku drzemk balow. Niema ju| rado[ci ani w Resursie, ani poza Resurs, ani nawet na caBej kuli ziemskiej. Jest tylko niezmierny pBat [niegu, sigajcy od Brukseli do Kamczatki, od bieguna do Neapolu, a nad nim czarna, pusta i martwa noc zimowa. W mrokach tej samej nocy, która zaglda do okien Resursy Obywatelskiej, w[ród tych samych [nie|nych tumanów, które bij w jej jasno o[wiecone szyby, zwolna toczy si, daleko od wesoBej Resursy, pocig towarowo-osobowy. Naprzód lokomotywa, z której komina, zamiast pary, wydobywaj si kBby [niegu, potem tender, wy|ej naBadowany [niegiem, ani|eli wglem i wod, potem wagony towarowe, w których najobfitszym towarem jest [nieg, potem wagony pasa|erskie, w których przez okna, zasypane [niegiem, nie wida pasa|erów. Znieg, nic tylko [nieg, na dachach, stopniach i porczach wagonów, [nieg na wsach, czapkach i ko|uchach sBu|by, [nieg na plancie *(1) drogi, [nieg na prawo i na lewo od plantu, [nieg przed pocigiem i za pocigiem, [nieg od Brukseli do Kamczatki i od Neapolu do bieguna. -------------------------- *(1) Plant - nasyp kolejowy. O póBnocy, w chwili, kiedy do salonu Resursy Obywatelskiej wnoszono butelki szampana, dwaj konduktorowie pocigu weszli do przedziaBu sBu|bowego, gdzie wBa[nie nadkonduktor z powierzchowno[ci senatora *(1) i telegrafista z min filozofa *(2) pracowali nad odkorkowaniem zwyczajnej wódki.  PodBy czas, niech go pioruny!...  mruknB, otrzsajc si jeden z konduktorów, szpakowaty brunet.  Nie klBby[ pan  odparB telegrafista.  Piknie zaczynamy Nowy Rok! Psy nie miaByby nam czego zazdro[ci!  dodaB drugi konduktor, z rudym zarostem.  Nie narzekaBby[  wtrciB telegrafista.  Nie narzeka!... A pamitasz, gdzie[my byli o tej porze dziesi lat temu?... W Resursie Obywatelskiej... Szampanem *(3) witali[my Nowy Rok!  mówiB rudy.  A teraz powitamy go "oczyszczon" *(4)  przerwaB nadkonduktor i, zwracajc si z peBnym kieliszkiem do konduktora bruneta, dodaB, pijc:  W rce twoj, Józefie! My tak|e mogliby[my co[ powiedzie o tem, co bywaBo przed dziesiciu laty.  Bah!  westchnB brunet.  ByBo nas wtedy u ciebie z o[mdziesit osób. Pili[my wprawdzie tylko wgrzyna, ale jakiego!... a ja miaBem jeszcze moj czwórk kasztanów. PodBe czasy!... Ktoby dzi[ uwierzyB, |e tak byBo?...  Tylko nie narzekajcie  upominaB ich telegrafista, podajc peBny kieliszek rudemu. -------------------------- *(1)) Senator - czBonek Senatu (izby prawodawczej), zwykle czBowiek powa|ny; *(2) filozof, tu - mdrzec; *(3) szampan - drogie wino francuskie; *(4) oczyszczona - czysta wódka.  A có|, mo|e mamy sobie winszowa?  spytaB rudy i wypiB.  Rozumie si  rzekB nadkonduktor piknym basem.  ByBo dobrze, jest zle, bdzie gorzej; daj Panie Bo|e wytrzyma na rok przyszBy.  Ja tam  odparB rudy  gdybym byB Panem Bogiem, nie zabieraBbym ludziom majtków, a przynajmniej, kiedy ju| zostali konduktorami, nie zsyBaBbym na nich takiej [nie|ycy. Kiepskie s rzdy [wiata... Mizerny telegrafista zatrzsB si na te sBowa.  Ju|, mój kochany!  zawoBaB  tylko przy mnie nie bluznij...  Có| to za bluznierstwo mówi, |e kiepski ten [wiat?  spytaB rudy.  Bluznierstwo, bo ten [wiat, jaki jest, jest najlepszy, i niech nas Bóg zachowa od poprawek  odparB telegrafista, dotykajc dwoma palcami czapki.  Bajesz, panie Ignacy  wtrciB nadkonduktor.  Poprawki nigdy nie zawadz. I teraz, ty sam wolaBby[ chyba le|e w ciepBem Bó|ku, ani|eli tBuc si po nocy, nie majc jeszcze pewno[ci, |e nas [nieg nie zatrzyma w drodze.  Ma racj!  mruknB szpakowaty brunet.  Uhum! MówiBem i ja tak, dopóki oduczyBa mnie bluzni historj Gbarzewskiego  odparB telegrafista.  Tego, co byB u nas w ekspedycji? *(1)  spytaB rudy.  Tego bzika?  dodaB nadkonduktor.  Pan mo|esz nazywa go bzikiem  rzekB telegrafista  ale ja, który znam si na spirytyzmie, *(2) uwa|am go za najprzytomniejszego czBowieka. Kto studjowaB spirytyzm, nie bdzie przeczyB cudom.  Prawda, |e Gbarzewski zrobiB jaki[ cud, za który go nawet wypdzili ze sBu|by  wtrciB nadkonduktor.  Nic o tem nie sByszaBem  zauwa|yB szpakowaty brunet.  Ani ja  dodaB rudy.  No, to wam przy piwie opowiem  rzekB telegrafista  chocia| nie lubi zaczepia tej sprawy. Przekonacie si, jaka to niebezpieczna rzecz poprawia Pana Boga. --------------------------- *(1) ekspedycja - urzd przesyBkowy. *(2) Spirytyzm - wiara w mo|liwo[ bezpo[rednich stosunków z duchami zmarBych Konduktorowie odkorkowali kilka butelek piwa, a telegrafista, mocno owinwszy si w futro, jakgdyby zrobiBo mu si zimniej, zaczB:  Gbarzewski zawsze byB niedowiarkiem. W szkoBach poBapaB co[ z fizyki i chemii, i zdawaBo mu si, |e jest mdrcem. Pamitam, raz sprzeczaB si ze mn o budow telegrafu!... Zwyczajnie mBokos. SBu|yB on w ekspedycji, ale niebardzo psuB krzesBa wysiadywaniem. Interesantów zawsze zbywaB niedbale, ale zato lubiB chodzi po wizytach, umizga si do panien...  I myby[my to woleli  mruknB nadkonduktor.  Jak kto!...  odparB sucho telegrafista, daic tym sposobem do zrozumienia, |e wobec spirytyzmu pBe pikna obojtnieje.  Rok temu  cignB po chwili telegraf ista  naczelnik ekspedycji wydelegowaB Gbarzewskiego do przyjmowania towarów. ByBo to midzy Zwitami a Nowym Rokiem. ChBopak lataB po wizytach, jak kot z pcherzem, a tego wBa[nie dnia miaB ich odrobi sporo. Siedzi wic przy biurku* (sam mi to opowiadaB), wydaje kwity interesantom, ale maBo si nie skrci, |e jeszcze tak du|o pak le|y na ziemi i |e je tak powoli przesuwaj do magazynu.  "Prdzej tam do stu djabBów!"  woBa na tragarzy.  "Có| pan my[li, |e paki tak Batwo sun si po podBodze, jak po lodzie?"  odpowiedziaB mu jeden z tragarzy. Wtedy Gbarzewskiemu zaczBy snu si po gBowie paskudne my[li.  "Poco to Pan Bóg  mówi  stworzyB siB tarcia? Gdyby nie byBo tarcia, to i konie mniejby pracowaBy, cignc Badowne wozy po bruku, i ludzie mniejby mczyli si, pchajc ci|ary po podBodze, i  te przeklte paki oddawna byByby ju| w magazynie, a ja poszedBbym z wizyt". "Plot ksi|a  my[laB sobie dalej  |e [wiatem rzdzi mdro[. Có| to za mdro[ mogBa stworzy tarcie, które pochBania tyle siB, pracy i czasu? Gdyby nie to gBupie tarcie, nie zapalaByby si osie u wagonów, ani psuByby si machiny. CzBowiek tak|e, zamiast wlec si po ziemi jak wóB i potnie na ka|dym kroku, [lizgaBby si tylko, jak By|wiarz. Rozumiem ja to dobrze, bo przecie| uczyBem si fizyki". I tak rozmy[lajc, Gbarzewski rzucaB niekiedy póBgBosem bluznierstwa, a| |egnali si zgorszeni tragarze. "Ju| jabym tam lepiej [wiat zbudowaB!... "  powtarzaB sobie. A na to mu jeden z tragarzów odburknB: "Kiedy[ pan taki mdry, to dlaczego ju| trzy lata siedzisz w ekspedycji na trzystu rublach *(1) pensji?... Nareszcie paki wepchnito do magazynu, interesanci i tragarze rozeszli si, a mój Gbarzewski zostaB w sali sam i koDczyB rachunki. Naraz podnosi gBow i spostrzega za krat mBodzieDca. Rysy twarzy dziwnie szlachetne, blond wBosy elegancko uczesane, oczy niebieskie, palto bobrowe. "W pierwszej chwili  mówiB mi Gbarzewski  my[laBem, |e to Pra|mowski. Tak byt do niego podobny ów mBodzieniec... "  Ten z teatru Pra|mowski?  wtrci! nadkonduktor.  Pikny chBop.  WBa[nie  odparB telegrafista.  "Ale potem  mówiB mi Gbarzewski  widz, |e to kto[ inny". "Pan ma interes?"  pyta si Gbarzewski mBodzieDca.  "Tak jest, panie"  odpowiada mBodzieniec i patrzy na niego takim wzrokiem, jakby byB co najmniej prezesem wszystkich dróg |elaznych. Gbarzewskiego zdjBa niepojta trwoga, wic sam nie wiedzc, co mówi, pyta si mBodzieDca:  "Godno[ paDska... "  "Jestem anioB Gabrjel"  odpowiada mBodzieniec (Dwaj sBuchajcy konduktorowie i nadkonduktor wydali w tem miejscu okrzyk zdumienia).  Gbarzewski  cignB telegrafista  tak zgBupiaB, |e nie wiedzc, poco to i naco to, zaczyna przeglda ksigi.  "AnioB Gabrjel...  powtarza Gbarzewski, przewracajc ksigi.  Takiego nazwiska u nas nie ma... Jest tylko Cherubin, ale Mordko... "  "Jestem anioBem nie z nazwiska, lecz z urzdu  przerywa mu ów mBodzieniec.  A poniewa| przed godzin drwiBe[ pan z siBy tarcia, jakoby na nic nieprzydatnej, o[wiadczam wic, |e za kar ciaBo twoj na 24 godziny bdzie pozbawione siBy tarcia... " To powiedziawszy, mBodzieniec kiwnB Gbarzewskiemu gBow i, trzaskajc drzwiami, wyszedB z sali.  Wierutne bajki!  krzyknB nadkonduktor.  Z tysica i jednej Nocy...  dodaB konduktor brunet.  SBuchajcie, panowie, dalej  prawiB telegrafista.  Po wyj[ciu mBodzieDca Gbarzewski nieco ochBonB. "Do djaska!  mówi  wzili mnie na kawaB, bo anioB powinien mie skrzydBa... " Tak sobie my[li i chce koDczy rachunki. Bierze za pióro... pióro wy[lizguje mu si z rki; bierze drugi raz, to samo. Chcc si[ na krze[le, zje|d|a z krzesBa; robi krok naprzód, a nogi chodz mu po podBodze, jak By|wy po lodzie... ZdjB go strach. Siga po karafk, a|eby napi si wody, a karafka wymyka mu si z rk jak piskorz i bc! na ziemi... Pot wystpiB mu na czoBo, lecz  nie obtarB si, bo nie mogB uj rk chustki, która mu si wymykaBa. Zaczyna chodzi, lecz czuje, |e zamiast chodzi, [lizga si. ByB znakomitym By|wiarzem, wic [lizgawka nie robiBaby mu kBopotu, gdyby nie okoliczno[, i| podBoga zdawaBa si bezporównania bardziej [lisk ni| lód. Skutkiem tego wcale nie mógB umiarkowa swoich ruchów, co krok z wielkim impetem uderzaB si o [ciany, i nareszcie wpadB na okno tak gwaBtownie, |e wyleciaBo na ulic. Na haBas zbiegBa si sBu|ba i sam naczelnik ekspedycji.  "Có| to znaczy?... co pan wyrabiasz?  woBa naczelnik.  Gdzie rachunki?... "  "Nie skoDczyBem, nie moge pióra utrzyma w rku"  odpowiada Gbarzewski. Wtem  kamasz zsunB mu si z nogi. Mój chBopak pochyla si i pada na ziemi, potrcajc przytem naczelnika.  "Pan jeste[ pijany!"  woBa naczelnik.  "Nie, panie! To AnioB Gabrjel pozbawiB mnie siBy tarcia... " Tego byBo za wiele. Naczelnik, ateusz *(1) i pozytywista, zamiast zbada rzecz gBbiej, poleciB woznym wsadzi Gbarzewskiego do sanek i odwiez do domu, a sam zBo|yB raport do zarzdu. Nieszcz[liwy chBopak, znalazBszy si na ulicy, kazaB jecha do pewnych paDstwa, którzy byli spokrewnieni z dyrektorem i Gbarzewskiego dosy lubili. --------------------------- *(1) Ateusz - bezbo|nik, pozytywista = uznajcy tylko te zjawiska, które mo|na zbada do[wiadczeniem zmysBowem. Tu jednak przyszBo mu wdrapywa si na schody; uwa|ajcie: na schody, bardziej [liskie ni| lód! Ilee razy potknB si i stoczyB z nich biedak, tego on sam nawet nie pamita; ostatecznie jednak wszedB na pitro, czepiajc si szczeblów porczy swojemi [liskiemi rkoma, jak hakami. Krewni dyrektora siedzieli wBa[nie przy kolacji z kilku nieznanemi osobami. Gbarzewski, nie chcc opowiada o swem nieszcz[ciu przy obcych, dotarB jako[ do stoBu, umie[ciB si na krze[le i, naglony przez gospodarzy, poczB je[ i pi. Wieczór ten byB dla niego tortur. Co moment chwiaB si na krze[le (dziki [lizko[ci swego ciaBa) i bezustannie skupiaB caB uwag, a|eby nie upa[. Trudno te| opowiedzie, jakich u|ywaB sztuk, aby utrzyma w rku szklank, nó| i widelec, które mu si wymykaBy. ByB tak zaprztnity swoj mordujc gimnastyk, |e wkoDcu zapomniaB o wszystkiem poza obrbem bezpiecznego siedzenia na krze[le i utrzymywania widelca. Mo|na wic wyobrazi sobie jego zdumienie, gdy ujrzaB, |e nagle wszyscy podnosz si od stoBu i wychodz do dalszych pokojów, jego za[ zapytuje przestraszony i rozgniewany gospodarz:  "Panie! co si z panem dzieje? Jak mogBe[ pan przyj[ do nas w takim stanie?" Biedny mBodzieniec spojrzaB nagle na podBog i  o maBo nie padB trupem. Prosz sobie wyobrazi, |e poniewa| nawet wntrze jego ciaBa straciBo siB tarcia, wszystko wic, co wypiB i zjadB, przeleciaBo mu tylko przez usta i... znalazBo si na podBodze!...  "Pan upiBe[ si!"  wrzasnB gospodarz, pokazujc mu drzwi. Biedny chBopak nawet nie próbowaB tBumaczy si. PrzejechaB caB jadalni, jak na By|wach (wywracajc przytem stolik z samowarem), a znalazBszy si za drzwiami, po[lizgnB si na pierwszym stopniu i ze wszystkich schodów runB na dóB. To utwierdziBo jego nieprzyjacióB w opinji, |e byB pijany. Gdy podniósB si, pierwsz jego my[l byBo  odebra sobie |ycie. ZaczB wic i[, a raczej [lizga si w stron WisBy. Nagle uczuB w sercu gBboki |al. który sparali|owaB mu wszystk odwag. PrzypomniaB sobie kobiet ukochan, prawie narzeczon, której kamienica le|aBa akurat na drodze do rzeki, i postanowiB tam wstpi. Narzeczona Gbarzewskiego byBa wdow, niezbyt mBod, a wic rozsdn kobiet. Je|eli kto, to wBa[nie ona mogBa zrozumie jego okropne poBo|enie; je|eli kto, to tylko ona mogBa mu przez oddanie rki zabezpieczy byt, w razie gdyby z powodu swoich nieszcz[ otrzymaB na kolei dymisj. Z bijcem tedy sercem biedny chBopak wszedB do jej mieszkania, pokonawszy pierwej trudno[ci ze schodami i dzwonkiem. Wdowa przyjBa go nader |yczliwie i z tak gorcem wspóBczuciem wysBuchaBa jego nadzwyczajnych przygód, |e ujty jej dobroci, nasz mczennik w tej chwili uczuB dla niej tak szczer miBo[, jakiej nie do[wiadczyB nigdy ani przedtem, ani potem. Rozrzewniony, chciaB ucaBowa jej rk, lecz cho wdowa nie broniBa si, owszem w granicach skromno[ci uBatwiBa mu ten akt *(1) mo|liwej galanterji, *(2) Gbarzewski ani u[cisn, ani pocaBowa jej nie mógB. ZdawaBo mu si, |e, zamiast kobiecej rki, dotyka ustami wci| wymykajcej si ryby. Podobnych, je|eli nie przykrzejszych wra|eD, musiaBa do[wiadczy i jego towarzyszka. Nagle bowiem odepchnBa amanta *(3) i, gniewna, przeniosBa si z kanapy na fotel.  "Pan jeste[ wstrtny!... "  szepnBa.  "Przysigam, |e nie jestem pijany!... "  zawoBaB.  "Tem gorzej  odparBa  bo pijany dzi[, mógBby jutro otrzezwie, a paDskie karesy *(4) zawsze bd jednakowe".  "AnioB powiedziaB mi, |e moje nieszcz[cie ma trwa tylko 24 godziny". Wdowa niechtnie machnBa rk. --------------------------- *(1) Czyn; *(2) galanterja - wielka grzeczno[, zwBaszcza wobec kobiet; *(3) amant - kochanek; *(4) objawy czuBo[ci;  "Ach, panie  rzekBa  kogo niebo choby na 24 godziny pozbawiBo tak elementarnej wBasno[ci, ten nie daje rkojmi, |e znowu kiedy[ nie ulegnie podobnemu kalectwu". Gbarzewski musiaB w duchu przyzna jej sBuszno[, i nawet nie próbujc usprawiedliwia si, opu[ciB mieszkanie.  "Nigdybym nie my[laB  szeptaB biedak, wracajc do swojej izdebki  |e tak materjalna i pozioma wBasno[, jak tarcie, mo|e tak niezmierny wpByw wywiera na |ycie czBowieka!... " Na drugi dzieD lekarz, wysBany przez zarzd kolei do obejrzenia Gbarzewskiego, odwiedziB go w mieszkaniu i znalazB go, zamiast na Bó|ku, [picym na podBodze, na któr zsunB si w nocy, dziki swej [lisko[ci. Poniewa| w dodatku upBynB termin kltwy, rzuconej przez anioBa, a Gbarzewski utracon siB tarcia odzyskaB, lekarz wic nie mógB sprawdzi jej chwilowego braku i zdecydowaB, |e wszystkie wypadki, jakim biedny mBodzieniec ulegB poprzedniego wieczoru, byBy skutkiem pijaDstwa...  Tak wic  zakoDczyB telegrafista  przez chwilowy brak siBy tarcia, na któr wszyscy mamy zwyczaj narzeka, mBody i zdolny czBowiek straciB posad na kolei, majtn narzeczon i stosunki z ludzmi, a zyskaB krzywdzcy tytuB pijaka... To te| my[lc o jego przygodach, nigdy nie sarkam na [wiat i nie chc poprawia tego, co mi si wydaje wadliwem.  Nawet tego, |e Noc Sylwestra przepdzasz w wagonie, zamiast w Resursie?  spytaB konduktor z rudym zarostem.  Nawet tego.  I nawet tego, |e nas, jak uwa|am, zasypuje [nie|yca?  dodaB nadkonduktor, usByszawszy alarmowe sygnaBy maszynisty.  Trudna rada. Pocig rzeczywi[cie stanB w tej samej chwili, kiedy w Resursie zaczto taDczy trzeciego walca. Konduktorowie wybiegli z przedziaBu na plant, który wygldaB jak góra [niegu.  Postoimy do rana  mruknB nadkonduktor.  Chocia|  dodaB po chwili  niewiadomo, czy nam to nie wyjdzie na dobre.  Wic uwierzyBe[ w historj Gbarzewskiego?  SpytaB go szpakowaty brunet.  Wierz to, |e Gbarzewski byB pijany i |e telegrafista jest narwaniec. Swoj drog jednak, kto wie, czy nie rozsdnie jest godzi si ze zBem, którego unikn nie mo|na. ON Kilka lat temu, okoBo poBudnia, przez jedn z mniej ruchliwych ulic Berlina szli zwolna dwaj ludzie: wojskowy i cywilny. Wojskowy szedB, a raczej wlókB si naprzód, cywilny o par kroków za nim. Cywilny byB odziany w eleganckie bobrowe futro i bByszczcy cylinder, a stpaB  jak jeneraB na paradzie. MiaB jasne rkawiczki, szare, latajce oczy i min czBowieka, który pozwala [wiatu nie pada przed sob na kolana. Na jego ruchliwej twarzy malowaBa si duma i niestrudzona czujno[, której przedmiotem byB wojskowy towarzysz. Chwilami zdawaBo si, |e czBowiek w bobrowem futrze posiada nieoceniony dar strzy|enia uszami, dziki czemu sByszy nietylko ka|de chrzknicie wojskowego, ale nawet tajemniczy szelest jego my[li, które wzbieraBy i opadaBy, jak fale BaBtyckiego morza. Czujno[ ta jednak nie przeszkadzaBa cywilnemu krzywi si, je|eli kto[ minB go, nie otworzywszy ust ze zdziwienia, albo u[miecha si do |oBnierzy, którzy przed jego towarzyszem stawali wypr|eni jak struny, z rk przy skroni i osBupiaBemi oczyma. Wlokcy si naprzód wojskowy byB czBowiekiem olbrzymiego wzrostu. MiaB dBugi pBaszcz z peleryn i fura|erk z daszkiem. Twarzy jego trudno byBo przypatrze si, zasBaniaB j bowiem daszek i podniesiony koBnierz. Tylko, je|eli niekiedy koBnierz odchyliB sie, wida byBo wypukBe oczy z obwisBemi powiekami, siwiejce wsy blond, tak|e obwisBe, i policzki, poorane zmarszczkami, jakby wykute z piaskowca. Jego towarzysz w cylindrze zdawaB si bardzo interesowany tem, a|eby go caBy Berlin widziaB i podziwiaB, a wojskowy byB zupeBnie na to obojtny. StpaB ci|ko, brzczc ostrogami. Nie odpowiadaB na ukBony, a nawet nie zwróciB uwagi na maszerujcy oddziaB piechoty, który, mijajc go, uderzyB w bbny i sprezentowaB sztandar, co jego towarzysza napeBniBo tak dum, |e musiaB u|y wszystkich siB, a|eby na nim nie pkBo bobrowe futro. Zwykli przechodnie, zajci [witecznemi sprawunkami, mijali ich obojtnie. ZdarzaBo si jednak, |e który[ uwa|niejszy spostrzegaB olbrzyma w pBaszczu i ustpowaB mu z drogi, zdejmujc czapk. Jeden nawet zdawaB si by tak zdziwiony, |e, zamiast ustpi, otworzyB tylko usta i patrzaB na wojskowego, jak na widziadBo. Para za[ starych BerliDczyków, widocznie m| i |ona, bo mieli jednakowe zajcze koBnierze i jednakowe baweBniane rkawiczki, zobaczywszy olbrzyma, trcili si jednocze[nie w rce:  Patrz, to On!...  szepnB m|.  Patrz Fryc, to On!...  rzekBa |ona. Na ten widok cywilny w bobrach poczB jeszcze pikniej u[miecha si, kiwa gBow i strzyc uszami, jakby cieszyB si z ich domy[lno[ci i chciaB powiedzie:  Tak, to on... a to  ja... Ale staruszkowie w zajczych koBnierzach nie spostrzegli tych przyjacielskich sygnaBów. Ich oczy byBy przykute do wspaniaBej figury wojskowego. Gdy za[ znikB na rogu ulicy, przypatrywali si ze czci kamieniom, których dotknBy jego olbrzymie stopy. Na zakrcie chodnika czBowiek w bobrach jeszcze raz odwróciB si do staruszków i z wielk |yczliwo[ci kiwnB im gBow, niby potwierdzajc:  Tak, to ja!... Wojskowy wlókB si ci|ko, jak czBowiek, który na swoich niezmiernie szerokich barkach dzwiga losy czterdziestu piciu miljonów. Lecz, cho oddychaB z trudno[ci, zmczony dBugim spacerem, mimo to, zdawaBo si, |e gdy zechce, jego pBaszcz zamieni si w olbrzymie skrzydBa, które porw go i unios tam, skd narody wygldaj jak mrowiska. Na tej ulicy panowaB ruch wikszy. ByBo du|o sklepów i tBumy przechodniów. Wojskowy ocknB si i wypukBe oczy, które dotychczas patrzaBy niewiadomo gdzie, skierowaB na ruch uliczny. Jednem spojrzeniem ogarnB tysice ludzi. Tu spostrzegB gromad kobiet, targujcych si z przekupk o tBust g[; tam  kilku robotników fabrycznych, bladych, uczernionych i spacerujcych, jak |oBnierze. WidziaB |on, która napró|no wycigaBa m|a z szynkowni, a dalej  kilka osób, które szBy z wzeBkami [rodkiem ulicy. Kto[ w tej gromadzie pBakaB, reszta za[ mówiBa midzy sob, |e trzeba i[ prdko, bo spózni sie na pocig do Hamburga, i okrt bez nich pojedzie do Ameryki... Olbrzym zmarszczyB krzaczaste brwi i odwróciB si w inn stron. Wnet przecie kamienna twarz jego rozja[niBa si; zobaczyB bowiem trzech bardzo maBych chBopców, z których jeden miaB paBasz, drugi dziecinny karabin, a trzeci tornister i papierow pikielhaub. *(1) BBysnBa mu niewyrazna my[l, |e cho kilku desperatów *(2) wyjedzie do Ameryki, jednak|e na ich miejsce z tych oto dzieci wyrosn nowi zdobywcy. Nagle cywilny w bobrach skoczyB naprzód z tak gwaBtowno[ci, |e zachwiaB mu si cylinder. ZdarzyBa si rzecz niesBychana. On, sekretarz, powiernik i biograf *(3) wielkiego czBowieka, nie spostrzegB, |e jego pan zatrzymaB si na ulicy... StanB, staB i patrzaB,  a sekretarz nie mógB nawet odgadn, na co patrzy? Jest tu wprawdzie sklepik z kolonjalnemi towarami, ale czyli| On nie zna cynamonu, muszkatoBowej gaBki, a choby i kokosowych orzechów?... Na có| wic patrzy?... W tej chwili olbrzym zcicha westchnB. Nieba!... On westchnB?... Sekretarz nie wierzy wBasnym uszom. Obchodzi pana z boku i na jego twarzy widzi nieomylne znaki wzruszenia... Czy|by go wzruszyB cynamon?...  Ach!...  omaBo nie krzyknB biograf, zobaczywszy w gBbi sklepu maB choink, obwieszon kilku piernikami.  Jego tak rozmarzyB widok choinki ubogich... Có| to za poetyczna dusza!... Byle tylko nie wymy[liB nowego podatku na ubogie dzieci! ------------------------ *(1) Pikielhauba - heBm, zakoDczony ostrym grotem, noszony przez |oBnierzy pruskich; *(2) desperat - czBowiek zrozpaczony; *(3) |ywotopisarz. Nareszcie olbrzym odszedB od sklepu, z takim ruchem, jakby mu byBo trudno oderwa si od  choinki.  Teraz ju| wrócimy do domu  pomy[laB sekretarz, cieszc si w duchu, |e do biografji *(1) przybywa jeden z najbardziej interesujcych rozdziaBów.  On rozmarzyB si wobec choinki!... Czy nie pikny temat?... Wspomnienia z lat dziecinnych, unoszce si nad krwawym szlakiem od Saarbrücken do Pary|a... Niema wydawcy, któryby tego rozdziaBu nie kupiB na wag stumarkowych banknotów!... Sekretarz, przywykBy do trafnego odgadywania publicznych i prywatnych projektów pana, miaB ju| caBy pomysB w gBowie. Oto On, zmczony nocn prac, wyszedB koBo poBudnia na spacer. ByB nieco zdenerwowany, a wic przystpniejszy dla ludzkich uczu. Widok przed[witecznego ruchu usposobiB go jeszcze lepiej, a choinka  rozmarzyBa do reszty.  Jestem pewny  my[laB sekretarz  |e ta choinka stanie si zródBem mnóstwa nowych projektów dla klas pracujcych, a mo|e i... gratyfikacji?... *(2) Oj! ci wielcy ludzie...  szepnB sekretarz. ------------------------- *(1) Biografja - |yciorys; *(2) gratyfikacja - osobny dodatek do pBacy. Ani wiedz, jak Batwo przychodzi odgadywa ich zamiary tym, którzy dokBadniej zbadali mechanizm genjuszu!... W tem miejscu sekretarz nie mógB powstrzyma si od zBo|enia hoBdu swojej przenikliwo[ci. Jednocze[nie obrzuciB okiem Berlin i spostrzegB, |e mu si jego pan znów wymknB. Wprawdzie tylko o kilka kroków, gdy| od swego sekretarza i biografa czBowiek dalej uciec nie mo|e. Tym razem wojskowy staB przed straganem z zabawkami, gdzie chudy i zmarzBy kupiec gromadce ciekawych zachwalaB swoje towary.  Oto jest pocig kolei |elaznej, który sam jezdzi  cztery marki! Oto jest sBoD, który sam chodzi i ryczy  dwie marki!... Nakrca si ogonem... Oto jest pajac za dwadzie[cia fenigów!... Kolej i sBonia mogli widzie tylko doro[li ludzie, bo zabawki te biegaBy po stole. Ale pajac wisiaB w górze. MiaB odzienie, zBo|one z pBatów niebieskich, ponsowych i |óBtych, [piczast czapk, a w rce dwie blachy. Gdy kramarz pocignB za sznurek, pajac rozrzucaB nogi, uderzaB w blachy, przewracaB oczyma i pokazywaB jzyk.  Ach! jaki on [liczny!  odezwaB si w tej chwili dziecicy gBosik. Wojskowy spojrzaB w t stron i zobaczyB jasnowBosego chBopczyka, który, zadarBszy gBow i zBo|ywszy rce, patrzaB na pajaca, jak na cud. Ile za[ razy pajac mocniej wyrzuciB nog, albo lepiej wysadziB jzyk, chBopiec [miaB si na caBy gBos, uderzaB w rce i woBaB:  Ach, Bo|e! Bo|e! jaki on [liczny... Rado[ dziecka byBa tak wielka i szczera, |e udzieliBa si caBej gromadce widzów. Nawet wojskowy olbrzym u[miechnB si pod wsem i  wydobyB z kieszeni sakiewk.  Kupi chBopcu pajaca!...  pomy[laB sekretarz w bobrach, nie mogc w dalszym cigu powstrzyma si od kilku sBów uznania dla swoich niepospolitych zdolno[ci, które pozwalaBy mu odgadywa najdrobniejsze zamiary sfinksa XIX wieku. W tej samej jednak chwili twarz wojskowego zachmurzyBa si znowu. Prdko schowaB sakiewk do kieszeni i odszedB od kramu. Pajac tymczasem wci| skakaB i wywracaB oczy, maBy chBopiec [miaB si, a sekretarz my[laB:  ChciaB kupi malcowi pajaca na choink, ale spostrzegB, |e go poznali, i daB pokój... Oj! ta popularno[... Ja jednak  cignB w duchu sekretarz  mam prawo napisa, |e pajaca kupiB i darowaB dziecku ze sBowami: "Masz, mój maBy, to daj ci Niemcy na gwiazdk!... " Ale ogBosz to dopiero po [mierci... W póB godziny pózniej wojskowy pan i jego sekretarz byli ju| w gabinecie... Sekretarz staB przy biurku, a wojskowy siedziaB w wysokim fotelu i paliB fajk. ByBa to chwila, w której biografom wolno zadawa niedyskretne pytania. Sekretarz skorzystaB z niej i rzekB:  DzieD dzisiejszy bdzie dla mnie pamitny. Dawno ju| nie widziaBem waszej ksi|cej mo[ci w takim [witecznym nastroju ducha.  Tak!  odparB powoli wojskowy.  Ten spacer przypomniaB mi o kilku sprawach. Zaczynam ju| spotyka emigrantów do Ameryki nietylko w raportach, lecz i na ulicach... "Gadaj innym o emigrantach!  pomy[laB sekretarz.  Przede mn nie ukryjesz swych uczu!... " A potem dodaB gBo[no:  Jestem pewny, |e widok tej choinki obudziB w ksiciu jakie[ miBe wspomnienia z lat dziecinnych... Ksi| podniósB gBow.  Jakiej choinki?...  Tej... w sklepie kolonjalnym  odparB domy[lny biograf, dyskretnie patrzc w ziemi. Ksi| pu[ciB ogromny kBb dymu i niespokojnie poruszyB si w fotelu.  Ach! tak!...  westchnB  ten sklep i nasi emigranci, wyje|d|ajcy z domu na Bo|e Narodzenie, to ciekawa ilustracja niemieckich stosunków. Ka|dy taki sklep jest kas, w której Holandja pobiera od nas haracz... Zmieszna historja, |eby Niemcy nie mogBy mie u siebie nawet laski cynamonu, na której nie poBo|yBaby pieczci Anglja, albo Holandia. Holandia! mniejsza od Brandenburgji, a jednak podoba si jej mie kolonie prawie cztery razy rozleglejsze od caBych Niemiec!... No  i posiada je, a my pewnego poranku musieliby[my pi na [niadanie cykorj zamiast kawy, gdyby tak si podobaBo Holandji... " Wic nie choinka go wzruszyBa, tylko... holenderskie kolonje? "  pomy[laB markotny sekretarz. Wzburzony olbrzym pocignB kilka razy dym z gitkiego cybucha; powoli jednak nabrzmiaBe na czole |yBy pobladBy mu, i uspokoiB si.  Uwa|aBem  rzekB sekretarz  |e ksiciu podobaB si ten maBy chBopiec przed pajacem?...  A, tak! to byB tgo zbudowany malec!  odparB ksi| z u[miechem znawcy misa dla armat.  ZdawaBo mi si nawet, |e ksi| miaB zamiar ofiarowa mu pajaca?  No, alem przecie| tego nie zrobiB  odpowiedziaB olbrzym.  Czy ksi| sdzi, |e [witeczne podarunki nie s stosowne dla niemieckich dzieci?  Przeciwnie... Zreszt, daBem mu najlepszy podarunek, jaki mógB dosta. Sekretarz spojrzaB ciekawie.  DaBem mu  niezaspokojone pragnienie  odparB ksi|, a potem dodaB:  Im wicej bdzie takich pragnieD, tem dla nas lepiej!  Przed jedenastu laty jednak, w Wersalu *(1), ---------------------- *(1) W Wersalu pod Pary|em podpisano w r. 1871 pokój po zwyci|eniu Francji przez Niemcy. byBe[ ksi| Baskawszy dla maBej Francuzki, która dostaBa od Was lalk?  Bo widzisz, im wicej  tam bdzie zaspokojonych pragnieD, tem znowu dla nas lepiej! To powiedziawszy, ksi| odwróciB si i utopiB wzrok w wiszcej mapie kolonij holenderskich. Sekretarz posmutniaB, mo|e sBusznie domy[lajc si, |e w tym kraju, gdzie maBy chBopiec napró|no tskni do pajaca, a wielki kanclerz do holenderskich kolonij, sekretarze, zamiast gratyfikacji, mog otrzyma na gwiazdk podarunek  z niezaspokojonych pragnieD...

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bolesław Prus dziwna historia
dziwna historia 8
Dziwna historia
Bolesław Prus Dziwna Historia
Vlastos, G # Diodoro Crono # (On The Pre History In Diodorus) Bb
Swami Vivekananda on Historicity of Christ
effect of varying doses of caffeine on life span D melanogaster
Nov 2003 History Africa HL paper 3
Historia harcerstwa 1988 1939 plansza
Historia państwa i prawa Polski Testy Tablice
A Move On
Historia Kosmetyków

więcej podobnych podstron