plik


ÿþSANDEMO MARGIT WIEDyMA Saga o Królestwie ZwiatBa 07 Z norweskiego przeBo|yBa IWONA ZIMNICKA POL-NORDICA Otwock 1998 Griselda jest prawdziw wiedzm. Za spraw specjalnej ma[ci doprowadza m|czyzn do szaleDstwa z po|dania, pózniej za[ zaklciami zsyBa na nich zapomnienie. Wiele niewinnych kobiet skazano przez ni na [mier za uprawianie czarów. Po przybyciu do Królestwa ZwiatBa Griselda stwierdziBa, |e jeszcze nigdy nie spotkaBa tylu przystojnych m|czyzn naraz. PostanowiBa zarzuci na nich sieci, najpierw jednak musi usun z drogi stojce jej na przeszkodzie mBode kobiety... RODZINA CZARNOKSI{NIKA LUDZIE LODU INNI Ram, Lemur, najwy|szy dowódca Stra|ników Rok, jego zastpca Talornin, pot|ny Obcy Oriana, przybyBa niedawno ze [wiata na powierzchni Ziemi Ponadto w Królestwie ZwiatBa mieszkaj ludzie z rozmaitych epok, poniewa| dla wszystkich czas zatrzymuje si bdz cofa do wieku trzydziestu, trzydziestu piciu lat i umieraj tylko ci, którzy tego pragn. Inni, którzy zmarli nie zaznawszy w peBni smaku |ycia, otrzymuj tu mo|liwo[ ponownej egzystencji. S tu tak|e Obcy wraz ze Stra|nikami, Lemurowie, Madragowie, duchy Móriego, duchy przodków Ludzi Lodu, które zdecydowaBy si pój[ za Markiem, elfy wraz z innymi duszkami przyrody, istoty zamieszkujce Star Twierdz oraz wiele ró|nych zwierzt. Poza tym w poBudniowej cz[ci Królestwa ZwiatBa |yje du|a grupa Atlantydów. Z nimi wBa[nie bohaterowie niedawno si spotkali. S te| nieznane plemiona z Królestwa Ciemno[ci oraz to, co kryje si w Górach Czarnych: zródBo peBnego skargi zawodzenia. STRESZCZENIE Królestwo ZwiatBa znajduje si we wntrzu Ziemi. O[wietla je Zwite SBoDce, lecz za jego granicami rozciga si nieznana, przera|ajca Ciemno[. Ludzie Lodu i rodzina czarnoksi|nika znajduj si teraz w Królestwie ZwiatBa. GBównymi bohaterami opowie[ci s reprezentanci mBodszego pokolenia: Jori, syn Taran, chBopak o brzowych, krconych wBosach, który odziedziczyB po ojcu Bagodne spojrzenie, a po matce katastrofalny brak odpowiedzialno[ci. Wzrostem i urod nie dorównuje przyjacioBom, lecz te braki kompensuje szaleDstwem i [miaBo[ci. Jaskari, syn Villemanna, grupowy siBacz, dBugowBosy blondyn o bardzo niebieskich oczach i muskuBach, które gro| rozerwaniem koszuli i spodni. Kocha zwierzta i Elen. Armas, w poBowie Obcy, wysoki, inteligentny, o jedwabistych wBosach i przenikliwym spojrzeniu. Obdarzony nadzwyczajnymi zdolno[ciami i wychowany znacznie surowiej ni| pozostali. Elena, córka Danielle, o beznadziejnej, jak sama twierdzi, figurze. Spokojna i sympatyczna, lecz wewntrznie niepewna, za wszelk cen pragnie by taka jak wszyscy. Ma dBug grzyw drobno wijcych si loczków. Kocha Jaskariego, który nie wierzy w jej miBo[. Berengaria, córka Rafaela, o cztery lata mBodsza od pozostaBych. Romantyczka o smukBych czBonkach, wijcych si wBosach i bByszczcych ciemnych oczach. Jej charakter to wachlarz wszelkich ludzkich cnót i sBabo[ci. Bystra, wesoBa, skBonna do u[miechu, ma swoje humory. Rodzice bardzo si o ni niepokoj. Oko Nocy, mBody Indianin o dBugich, gBadkich, granatowoczarnych wBosach, szlachetnym profilu i oczach ciemnych jak noc. O rok starszy od czworga opisanych na pocztku. Uwielbiany przez Berengari. Tsi-Tsungga, zwany Tsi, istota natury ze Starej Twierdzy. Niezwykle przystojny mBodzieniec o szerokich ramionach, ctkowanym zielonobrunatnym ciele, szybki i zwinny, wprost tchnie zmysBowo[ci. Siska, maBa ksi|niczka zbiegBa z Królestwa Ciemno[ci. Ma wielkie, sko[ne, lodowato szare oczy, peBne usta i bujne wBosy, czarne, gBadkie, l[nice niczym jedwab. Dystansuje si od mBodego Tsi i jego pupila Czika, olbrzymiej wiewiórki Indra, gnu[na i powolna, obdarzona wielkim poczuciem humoru, z przesad podkre[la swoje wygodnictwo. Ma wspaniaB cer i elegancko wygite brwi. W tym samym wieku co czworo pierwszych. Miranda, jej o dwa lata mBodsza siostra. RudowBosa i piegowata. WziBa na swe barki odpowiedzialno[ za caBy [wiat, postanowiBa go ulepszy. ZagorzaBa obroDczyni [rodowiska, o nieco chBopicych ruchach. Nieugita, je[li chodzi o niesienie pomocy cierpicym ludziom i zwierztom. ZnalazBa miBo[ swego |ycia w osobie Gondagila. Alice, zwana Sass, najmBodsza, przybyBa do Królestwa ZwiatBa wraz z dziadkami. Jako dziecko ulegBa strasznym poparzeniom. Marco usunB jej wszystkie blizny, lecz dziewczynka wci| pozostaje nie[miaBa. Ma kota o imieniu Hubert Ambrozja. Dolg, nazywany niekiedy Dolgo. Poniewa| dwie[cie pidziesit lat spdziB w królestwie elfów, wci| ma dwadzie[cia trzy lata, posiadB jednak niezwykB mdro[ i do[wiadczenie. Nie jest stworzony do miBo[ci fizycznej. Jego najlepszymi przyjacióBmi s pies Nero i odrobin natrtna maleDka panienka z rodu elfów, Fivrelde. Dolg wspóBpracuje z Markiem. Marco, ksi| Czarnych Sal, niezwykle pot|ny i ba[niowo pikny, lecz on tak|e nie mo|e pozna miBo[ci. Ani on, ani Dolg nie nale| do grupy mBodych przyjacióB, s jednak dla nich ogromnie wa|ni. Marco, podobnie jak Indra, Miranda i Sassa, pochodzi z Ludzi Lodu. Gondagil, Wareg z ludu Timona, zamieszkujcego Dolin MgieB w Królestwie Ciemno[ci. Wysoki, jasnowBosy i silny. Przebywa obecnie w Królestwie ZwiatBa, tskni jednak za przyniesieniem [wiatBa ludziom ze swojego plemienia. Jego wielk miBo[ci jest Miranda. OMÓWIENIE TOMU  CHAOPIEC Z POAUDNIA Indra otrzymuje zadanie sprowadzenia wybranego z nieznanej poBudniowej cz[ci Królestwa ZwiatBa. Wraz z czworgiem towarzyszy udaje si do regionu zwanego Now Atlantyd. W krainie tej panuje terror, mieszkaDcy nie s szcz[liwi. Wybrany okazuje si wyjtkowo niemiBym chBopcem; z Indr od razu zaczynaj drze koty. W powrotnej drodze Indra ku swej rozpaczy u[wiadamia sobie, |e zakochaBa si w dowódcy Stra|ników, Ramie z rodu Lemurów. MiBo[ istot tak ró|nych jak czBowiek i Lemur jest caBkowicie nie do zaakceptowania. Ram z pocztku nie zdaje sobie sprawy z uczu dziewczyny, lecz Indra w jaki[ sposób równie| go pociga. Fataln sytuacj w Nowej Atlantydzie udaje si naprawi, w du|ym stopniu dziki [witym kamieniom Dolga oraz duchom Móriego i Ludzi Lodu. Ku rado[ci wszystkich wychodzi na jaw, |e wybranym, który ma by gBównym uczestnikiem wyprawy w Góry Czarne, nie jest wcale ów niesympatyczny chBopczyk, lecz Indianin Oko Nocy. Aby rozdzieli Rama i Indr, pot|ny Obcy, Talornin, postanawia, |e dziewczyna zajmie si nieszcz[liwym mBodym czBowiekiem Oliveirem da Silv, bdcym dla wszystkich zagadk. Talornin ma nadziej, |e Indra zakocha si w sympatycznym samotniku, a jednocze[nie wydobdzie z niego drczc go tajemnic. Na razie |adne z |yczeD Talornina si nie speBniBo. Ram prosi Indr, by odwiedziBa da Silv, nie przeczuwajc nawet, |e posyBa j prosto w koszmar. 1 Bim, bom. Echo uderzenia ko[cielnego dzwonu rozpBynBo si w ciszy. Jedno jedyne uderzenie. Dzwon [mierci. Dzwon czarownic. Cienka warstewka [niegu pokrywaBa zmro|on ziemi w poBo|onym kilka mil od Bostonu maBym miasteczku na skraju lasu, kiedy Thomas Llewellyn spieszyB do domu o zmierzchu. Jeszcze jedna, pomy[laB i ciarki przeszBy mu po plecach. Sdzia Swift znów skazaB jak[ kobiet za czary. Jak dBugo jeszcze to potrwa? Kiedy wyBapiemy je wszystkie? Przecie| to zatacza coraz szersze krgi. Kury i gsi z gBo[nym gganiem uciekaBy mu spod stóp, gdy szybkim krokiem szedB gBówn ulic miasteczka. Przy studni staBy dwie kobiety, ubrane w skromne czarne suknie z biaBymi koBnierzykami i mankietami, w nakrochmalonych czepkach z rondami tak szerokimi, |e ledwie daBo si pod nimi dostrzec twarze. Czepki takie nazywano pózniej  pocaBuj-mnie- je[li-potrafisz . W tych matronach jednak nie byBo ani odrobiny zalotno[ci. PopatrzyBy za Thomasem, szepnBy co[ do siebie, ale on nie chciaB nawet wiedzie co. SpotkaB ssiada, dzwigajcego na plecach kosz upleciony z kory. Thomas pozdrowiB go i pospieszyB dalej. MBody Llewellyn zmierzaB do ko[cioBa ze [piewnikami, które wBa[nie nadeszBy. O ich przyniesienie prosiB go pastor. Czy ssiad nie zerkaB na niego koso? Czy|by wiedzieli? Te kobiety i ssiad? Czy|by wiedzieli, |e Thomas Llewellyn jest w pewnym sensie hipokryt? Nale|aB do protestanckiej, purytaDskiej parafii, poniewa| brakowaBo mu odwagi, by postpowa inaczej, ale serce cignBo go raczej w stron kwakrów. Nie mógB si do tego przyzna, nawet wobec nich, ka|dy bowiem miaB prawo wybato|y kwakra i wygna go do wielkiego lasu, który ci|ko wzdychaB z tyBu za domami. Indianie i kwakrzy to zwierzyna, na któr polowanie byBo dozwolone. Wszak to poganie i heretycy, zwBaszcza kwakrzy z t ich przewrotn nauk. {dali peBnej wolno[ci dla religii, odrzucali wszelkie autorytety, nie mieli ksi|y, nie uznawali chrztu ani komunii. Do wszystkich ludzi zwracali si po imieniu i nikomu si nie kBaniali. Owszem, czytali Bibli, lecz wy|ej cenili  wewntrzne [wiatBo ani|eli Pismo. I te ich dziwaczne nabo|eDstwa - siedzieli w milczeniu, ka|dy skupiony na swojej modlitwie. Odezwa si mogli jedynie wówczas, gdy czuli, i| natchnB ich Bóg. Poza tym na ich zgromadzeniach panowaBa kompletna cisza. Oczywiste, |e taka herezja jest dzieBem szatana, niebezpiecznym dla ko[cioBa, mimo to jednak Thomas uwa|aB, |e kwakrzy w wielu kwestiach maj sBuszno[. GBo[no jednak o tym nie mówiB. W ko[ciele przy rzdzie Bawek klczaBa mBoda kobieta. ModliBa si gorco, zrozpaczona, a po policzkach ciekBy jej Bzy. Thomas poznaB j, to ta biedna gBupiutka Mary- Lou, miBa i naiwna, pomiatana przez gospodyni. Thomas odBo|yB ksi|ki przy oBtarzu i ostro|nie przeszedB midzy Bawkami. UklknB przy dziewczynie. - Co si staBo, Mary-Lou? Czy mog ci w czym[ pomóc? - spytaB szeptem, cho wygldaBo na to, |e w ko[ciele s raczej sami. Dziewczyna podniosBa na niego przera|one oczy, twarz miaBa mokr od Bez. - Ach, panie Llewellyn, nie wiem, co robi! Oskar|aj mnie o kuszenie dzieci, zwabianie ich na sBu|b diabBu. A przecie| nic takiego nie zrobiBam! Thomas poczuB, jak zimna dBoD zaciska mu si na sercu. - Wiem o tym, Mary-Lou. Porozmawiam w twojej, sprawie z pastorem, on na pewno zrozumie. Wypowiadajc te sBowa, poczuB si nieswojo. Poprzedni pastor byB Bagodny, peBen wyrozumiaBo[ci i troski dla swoich owieczek, nowy natomiast, mBody i maBostkowy, nie uznawaB odstpstw od surowego kodeksu moralnego, wspóBpracowaB ze srogim sdzi Swiftem i innymi przedstawicielami wBadzy w Nowej Anglii. ByBa to prawdziwa teokracja, forma rzdów, w której u wBadzy staB Ko[cióB. Thomas ze strachem my[laB o tym, co si dziaBo w ich nowym kraju. Owo zBo, okazywane sobie wzajemnie przez kobiety, nieodwoBalne wyroki sdu dla czarownic, skazujcego nieszczsne niewiasty, które padBy ofiar zBych plotek, wychodzcych nie tylko z ust kobiet. Thomas nie [miaB ocenia, ile prawdy kryje si w oskar|eniach. Owszem, kilka mBodych dziewczt z chichotem przyznaBo, |e widziaBy ZBego, na dodatek w towarzystwie wielu mieszkaDców parafii, ale to byBo jeszcze za czasów starego pastora, który zdoBaB ukróci wszelkie gadanie, twierdzc, |e to tylko wymysBy mBodych, |dnych sensacji panien. O wiele gorsze byBo ukryte prze[ladowanie, to, które rozwinBo si pózniej i zdawaBo si zatacza coraz szersze krgi. WiedziaB, |e podobnie jest i w innych pobliskich miasteczkach. W Salem, na przykBad, naprawd zle si dziaBo. Pewien sdzia chwaliB si, |e skazaB na powieszenie trzydzie[ci siedem czarownic w jednym tylko mie[cie. Inny odpowiedziaB mu z dum, szczycc si siedemdziesicioma dwiema skazanymi na [mier. Egzekucja uczennic szatana byBa uczynkiem na chwaB Boga i z zagorzaBym uporem szukano coraz to nowych winnych. Nie byBo to wcale trudne, ludzie z chci wskazywali ssiadów, którym, ich zdaniem, wiodBo si za dobrze, bdz te| chcieli w ten sposób pozby si osób, z którymi byli skBóceni. Thomas jednak przypuszczaB, |e gdzie[ w jego niewielkim miasteczku na skraju lasu kryje si rzeczywiste zródBo plotek. WygldaBo bowiem na to, |e wszystkie plotki wychodz z jednych i tych samych ust. Któ| taki wymy[la te diabelskie historie, w które wpltuje niewinne mieszkanki miasta? Chyba tylko on, Thomas Llewellyn, zastanawiaB si nad tym, co si dzieje, wszyscy inni zdawali si z lubo[ci chBon opowie[ci o sabatach czarownic, o wiedzmach rzucajcych urok na ludzi i bydBo, o czarnoksiskich napitkach warzonych gdzie[ w ukryciu. Ofiarami plotek, stawianymi natychmiast pod sd i skazywanymi, byBy najcz[ciej mBode pikne dziewczta i kobiety. A teraz Mary-Lou. Nie, to niemo|liwe. Nie ma wszak w caBej parafii czystszej od niej duszy. Bim, bom... Bicie ko[cielnego dzwonu zabrzmiaBo w [wityni dziwnie gBucho. To znaczy, |e dzwonnik jest na wie|y. Czy Thomas powinien i[ na gór i spyta go, co tym razem obwieszcza uderzenie dzwonu? Nie, nie chciaB tego wiedzie. ByB pewien, |e mieszkaDcy miasteczka zebrali si przy szubienicy ustawionej na rynku i chciwie napawaj si widokiem kolejnej powieszonej. MiaB w uszach odgBos ich przekleDstw, podnieconych gBosów |dajcych jeszcze surowszej kary. WiedziaB, |e ludzie tBocz si wokóB miejsca kazni tak blisko, jak tylko daBo si podej[. MiaB wra|enie, |e sByszy okrzyki rado[ci i udawane przera|enie, gdy otwierano zapadni. U[cisnB Mary-Lou za rk mocno, a| dziewczyna jknBa. Nie byBa jednak na tyle gBupia, by nie zrozumie, co tak strasznie wzburzyBo mBodego, przystojnego pana Thomasa Llewellyna. Zrozpaczony Thomas próbowaB znalez jakie[ pocieszenie w wierze. Zacni panowie, sdzia, szeryf i pastor, nie mogli wszak a| tak si myli. Te kobiety musiaBy by winne, bo czy| pastor nie gBosiB, |e Bóg uraduje si, gdy caBe to paskudztwo zostanie wyplenione z Nowej Anglii? Thomas usiBowaB przekonywa samego siebie, |e takie postpowanie jest sBuszne, bo zBo nale|y wyrwa z korzeniami. Siedzc w ko[cielnej Bawce, odmówiB gorc modlitw i podzikowaB Bogu, |e kolejna grzesznica otrzymaBa kar, ale sBowa, które szeptaB, gBucho rozbrzmiewaBy w jego gBowie, podniósB si wic czym prdzej. - Chodz, Mary-Lou, odprowadz ci do domu. W domu sdziego urzdzono przyjcie, na które zaproszono równie| Thomasa jako jednego z uczonych mieszkaDców miasteczka. Thomas studiowaB kiedy[ filozofi i histori Ko[cioBa, rodzice bowiem pragnli, by zostaB ksidzem. UdaBo mu si od tego wykrci, poniewa| nie czuB powoBania do sprawowania tej funkcji, i zajB si nauczaniem dzieci zamo|nych obywateli. Kr|c w[ród obitych wi[niowym pluszem mebli po salonie z wysokimi eleganckimi oknami, witaB si z go[mi i przygldaB przesuwajcym si obok niego twarzom. Oto sdzia Swift i jego opryskliwa |ona, ubrana w szary jedwab, dalej pastor |yjcy w celibacie, a tak|e sam gubernator i jego sympatyczna maB|onka, dzwonnik, równie| liczca si osoba, cho mniejszej rangi, lecz majca prawo obraca si w[ród najprzedniejszych. Mo|e dlatego, |e ma tak mBod i pikn |on? W[ród zaproszonych znalazB si tak|e lekarz z najstarsz córk. ByB wdowcem, lecz córka o przyjemnej buzi [miaBo mogBa mu towarzyszy przy takich okazjach. Thomas wiedziaB, |e dziewczyna ma na niego oko, i przywitaB si z ni, starajc si zachowa dystans. Nie chciaB, by jej ojcu zaczBy kr|y po gBowie dziwne pomysBy. W[ród go[ci byB te| kupiec z rodzin i inni powa|ani obywatele miasteczka. Zaliczali si do nich przede wszystkim potomkowie tych, którzy przybyli z Anglii na pokBadzie  Mayflower , pierwszego statku, który w roku 1620 przywiózB tu emigrantów, tak zwanych ojców pielgrzymów. Statkiem tym przypBynli równie| rodzice ojca Thomasa i chocia| byli jedynie prostymi ludzmi z Walii, podró| przydaBa im nowego powa|ania. Thomas uczszczaB do szkoBy w Bostonie, pózniej za[, gdy rodzice zmarli i zostawili mu dom, wróciB tutaj. MiaB teraz dwadzie[cia sze[ lat i byB znakomit parti, z czego doskonale zdawaB sobie spraw. Na razie jednak nie wypatrzyB |adnej kandydatki na |on. Griselda przygldaBa mu si ukradkiem. On jest mój, pomy[laBa po raz kolejny. Wszystkie kobiety traktuje jednakowo, ale ja bd go miaBa. Zdobd go, gdy tylko zechc, a je[li spróbuje si opiera, mam [rodki... Nagle wzrok jej pociemniaB. OdprowadziB wczoraj do domu t gBupi g[, Mary-Lou! A dzi[ tak Badnie wyra|aB si o niej do pastora. Do pastora, który ju| usByszaB moje plotki o Mary-Lou, naturalnie nie bezpo[rednio ode mnie, ale drobne sBówko rzucone tu i ówdzie speBniBo swoje zadanie.  Moja droga Abby, sByszaBam niedawno, |e ta Mary-Lou, wiesz... Tak, wBa[nie ona. Podobno ostatnio wcignBa jakie[ maBe dzieci w orgie ku czci szatana. No wBa[nie, czegó| to ludzie nie wymy[l, w dodatku o Mary-Lou, tej biednej dziewczynie, ona przecie| nie ma do[ rozumu, by anga|owa si w podobne historie! Abby jako wierna parafianka utrzymywaBa bliskie kontakty | pastorem i zawsze syczaBa ura|ona, gdy w jej obecno[ci wspominaBo si o czarownicach. WBa[nie wyra|enie:  SByszaBam ostatnio co[ bardzo niemdrego , byBo przepisem Griseldy na tworzenie plotek. Gdyby kto[ j spytaB, gdzie usByszaBa ow niesamowit histori, odpowiadaBa, rzecz jasna, |e nie nale|y do osób zdradzajcych swoich informatorów. Niekiedy stwierdzaBa po prostu:  Wszyscy tak mówi . Na ogóB jednak nikt nie pytaB o jej zródBa informacji, ludzie z oczami rozja[nionymi przeczuciem ewentualnego skandalu przekazywali dalej zasByszane rewelacje. Griselda sBynBa ze swej pobo|no[ci i troskliwo[ci o innych. ChodziBa do ko[cioBa na ka|de nabo|eDstwo, pomagaBa ubogim i byBa przykBadn parafiank. Tylko kiedy zostawaBa sama w domu, póznym wieczorem wycigaBa swoje sprzty i rozpoczynaBa nocn prac. Je[li kto[ zbyt ciekawy staraB si dotrze do zródBa posiadanych przez ni informacji, Griselda wBasnorcznie ekspediowaBa go na lepszy ze [wiatów.  Tak blado wygldasz, przyjacielu, wkBadasz zbyt wiele wysiBku w swoje dobre uczynki, przyrzdz ci rosóB z kurczaka, naprawd chtnie to zrobi! I tak |egnaBa si z przyjacióBk lub z przyjacielem, bo wBa[nie m|czyzni niekiedy okazywali si bardzo podejrzliwi. Pragnli dotrze do jdra zBa i usun je wraz z korzeniami. Griselda w przeciwieDstwie do wszystkich nieszczsnych zwykBych kobiet, które powieszono za jej grzechy, byBa prawdziw czarownic. Tak, których w stuleciu rodzi si najwy|ej dziesi. Matk jej wygnano z Anglii, gdy| oskar|ona zostaBa o uprawianie czarów. Z wielkim trudem zdoBaBa zakra[ si na pokBad statku pByncego do Ameryki i przybyBa do Salem, gdzie wyszBa za m| i urodziBa Griseld. Kiedy i tam matce ziemia zaczBa pali si pod nogami, oddaBa nowo narodzon córeczk na wychowanie, zostawiajc jej wszystkie swoje [rodki i magiczne specjaBy. Wkrótce zakoDczyBa |ywot na szubienicy. WBa[ciwie jednak matka i córka byBy jedn i t sam dusz. Griselda naturalnie nie zrezygnowaBa z uprawiania swej jak|e przyjemnej profesji. Wkrótce staBa si powszechnie szanowan i powa|an osob w miasteczku Thomasa Llewellyna. Na niego wBa[nie postanowiBa zarzuci sieci. {aden z mieszkaDców miasteczka nie byB tak przystojny jak Thomas, na jego widok krew wrzaBa jej w |yBach i ogarniaBo optanie. Musi go mie! Griselda ukradkiem wymknBa si z przyjcia i w po[piechu pisaBa list. PlanowaBa zostawi go na biurku sdziego, a sBowa, które umy[lnie miaBy wyglda na bardzo nieporadne, brzmiaBy nastpujco:  Panie sdzio Baskawy, czy pan wie, |e ta Mary-Lou urodziBa dzieciaka szatana? Od razu go zabiBa, ona jest zBym czBowiekiem . W ten sposób zaBatwiBa spraw Mary-Lou. MiaBa jednak jeszcze grozniejszego wroga, i to tu, w domu sdziego, dzi[ wieczorem. Dyskretnie wróciBa do salonu, nikt nie zauwa|yB ani jej wyj[cia, ani powrotu. Kiedy siadaBa skromnie z boku, twarz jej skamieniaBa. Thomas Llewellyn staB zajty rozmow, w dodatku z kobiet! I to z kobiet, której Griselda dotychczas nie braBa pod uwag. ByBa ni pikna |ona dzwonnika. No có|, pikna, pomy[laBa Griselda, krzywic si brzydko. Owszem, byli tacy, którzy tak twierdzili, ale ona nie mogBa si dopatrzy urody w bezmy[lnej lalkowatej twarzy. Powiadano jednak, |e |ona dzwonnika spodziewa si dziecka, nie powinna wic raczej stanowi zagro|enia. Mimo to staBa tam, krcc zalotnie biodrami i wdziczc si do jej Thomasa. Co za suka, flirtuje z tym chBopcem tak, |e a| si zaczerwieniB. Nie wyglda to dobrze. Zam|na czy nie, ci|arna czy nie, Thomas przecie| mo|e si zakocha w tej bezwstydnej babie. Upewniwszy si, |e nikt nie patrzy w jej stron, Griselda znów wymknBa si z salonu tymi samymi drzwiami. Musi dotrze do biurka sdziego, czym prdzej! DopisaBa na papierze jeszcze jedno zdanie.  Czy wie pan, |e dziecko, którego spodziewa si |ona dzwonnika, to równie| szataDski pomiot? Doprawdy straszne grzechy popeBniane s w naszym miasteczku! Tym razem potajemny powrót okazaB si trudniejszy, musiaBa czeka, a| sBu|cy min j w drodze do jadalni, wreszcie jednak mogBa przekra[ si i skromnie zasi[ na swoim miejscu z boczku. Nie spuszczaBa wzroku z najgrozniejszej rywalki: niezam|nej córki doktora. Tej, która caBy czas nie przestawaBa depta Thomasowi po pitach. Có| ona pocznie z t pann? Lekarz to bystry czBowiek, bardzo inteligentny, pilnie te| strzegB swej córki Oczernianie jej mogBo nie by korzystne dla samej Griseldy, lepiej znalez jakie[ inne rozwizanie. U[miechnBa si do siebie. Zawsze miaBa kogo[, na kogo mogBa liczy. Niezawodna pomoc. Co tam rywalki, poradzi sobie z nimi sama. Chyba ju| najwy|szy czas uciec si do szczególnych zabiegów. W[ród [rodków, które Griselda otrzymaBa w spadku po matce, znajdowaBo si co[ zupeBnie wyjtkowego. DotknBa lekko dBoni biodra, pod spódnic wyczuBa niewielki skórzany woreczek. MiaBa sporo podobnych sakiewek, sBu|cych jej do bardzo ró|nych celów. Ta jednak...! Niewiele czarownic na [wiecie znaBo t tajemnic. A jeszcze mniej zwykBych [miertelników o niej wiedziaBo. Kiedy Griselda natarBa si zawarto[ci woreczka w okre[lonych miejscach, potrafiBa wywoBa u m|czyzny stan, przypominajcy i[cie zwierzc chu. CzBowiek, jako wydelikacone, zdegenerowane zwierz, utraciB zdolno[ wydzielania woni informujcych o swoich popdach, Griselda natomiast posiadaBa ten zapach, na dodatek w skondensowanej formie. Kiedy miaBa ochot na mskie towarzystwo, staraBa si zosta sam na sam z jakim[ panem i zaraz smarowaBa si w odpowiednich miejscach star zszarzaB ma[ci. Zabieg ten zawsze skutkowaB. M|czyzna, którego sobie upatrzyBa, stawaB si niczym zwierz, wida byBo wrcz, jak unoszc górn warg wszy. Z pocztku Griselda stosowaBa zbyt du|e dawki ma[ci, co niekiedy doprowadzaBo do sytuacji raczej nieprzyjemnych, m|czyzni usiBowali obwchiwa j od tyBu i bra te| w tej samej pozycji. Po pewnym czasie jednak nauczyBa si odmierza stosown dawk, tak, która wywoBywaBa bardziej wyrafinowane zaloty. Bardzo si tak|e baBa, by w pobli|u nie znalazBo si wicej m|czyzn. Prze|yBa raz podobn sytuacj, staBo si to równie| na pocztku jej eksperymentów z ma[ci, musiaBa co siB w nogach ucieka do domu i zamkn drzwi na wszystkie spusty, a m|czyzni walczyli pod domem jak w[ciekBe psy. Walka skoDczyBa si dopiero wówczas, gdy Griselda zmyBa z siebie wszystkie, najmniejsze nawet drobiny specyfiku. Czterej m|czyzni potulnie wrócili do wBasnych domostw, nie rozumiejc ani troch, co za diabeB w nich wstpiB. Griselda zorientowaBa si, |e w kwestii Thomasa Llewellyna powinna si spieszy, inaczej bowiem mógB znalez si poza jej zasigiem. Lekarz zapewne zaakceptuje go jako zicia, a i |ona dzwonnika bdzie próbowaBa uwodzi go na osobno[ci. Có| za bezwstydna osoba! Thomasie, ach, Thomasie, popatrz na mnie! Jaki| on pikny, jaki ma szlachetny profil, mski, a zarazem taki romantyczny, bdzie zaiste cudownym kochankiem, mo|na si tego domy[li po budowie jego ciaBa. Te wskie biodra idealnie si wpasuj midzy... Ach, musz czym prdzej u|y swojej ma[ci, gdy tylko nadarzy si okazja, inaczej po|ar strawi moje ciaBo. Thomasie, gwi|d| na t gBupi dziewczyn, spójrz na mnie! Thomas Llewellyn czuB, |e kto[ mu si przyglda. Owszem, córka lekarza nie skrywaBa swego spojrzenia w trakcie rozmowy z nim, to jednak byBo co[ innego. MiaB wra|enie, jakby... kto[ atakowaB go od tyBu. MBodszy m|czyzna, aptekarz, minB go w towarzystwie swej |ony. - Ach, tak? A wic i ty zostaBe[ zaproszony, Thomasie - odezwaB si sBodkokwa[nym tonem. - Tak, tak, mBody atrakcyjny kawaler wszdzie jest mile widziany, nawet je[li jest tylko synem prostego górnika z Walii. Thomasa ogarnB gniew. Po pierwsze, dumny byB ze swego walijskiego pochodzenia, a po drugie, |ywiB wielki szacunek dla tamtejszych górników. Po trzecie za[, jego dziad wcale nie byB górnikiem, lecz ubogim nauczycielem, podobnie jak obecnie Thomas. Dziadek jednak z takim sentymentem opowiadaB o przepiknej Walii i o ci|kiej pracy w kopalniach, |e Thomas w peBni solidaryzowaB si ze swymi ziomkami w starym kraju. PrzysBuchujc si jednym uchem nie koDczcemu si strumieniowi sBów, który pBynB z ust córki doktora, próbowaB leciutko odwróci gBow. Ktem oka zobaczyB sdziego i pastora, omawiajcych wczorajsze egzekucje. Po chwili doBczyB do nich równie| szeryf. - Tak, tak, ta ostatnia to byBa prawdziwa furia - powiedziaB. - OpieraBa si a| do koDca, caBy czas krzyczaBa, |e jest niewinna. Nie potrafiBa okaza najmniejszego szacunku dla prawa! - To [wiadczy tylko o tym, jak bardzo byBa zatwardziaBa w grzechu - westchnB pastor. - Pamitam jedn w zeszBym tygodniu, która nie chciaBa nawet pomodli si wraz ze mn do Boga, twierdziBa bowiem, |e Pan j zawiódB, caBkiem zaprzedaBa dusz. Doprawdy, to, co robimy, mo|na nazwa bBogosBawionym uczynkiem. - Nasze miasto stanie si czyste, bdzie godnym miejscem dla Pana - kiwnB gBow sdzia. - To szlachetne, kiedy sprawiedliwo[ci stanie si zado[. Panowie przeszli dalej, odsBaniajc Thomasowi pole widzenia. Ukradkiem odwróciB gBow. Nie, nikogo tam nie byBo. Jedynie kupiec, który poczstowaB si kolejnym kieliszkiem portwajnu z tacy, i stara pani Witherspoon, paplajca mu co[ nudnego prosto do ucha. W kcie pokoju siedziaBa pobo|na wdowa po bogatym handlarzu jedwabiem, który przed kilkoma laty zginB tragiczn [mierci w tutejszym stawie. To dziwna historia, powiadano, |e chodziB we [nie, podszedB wprost do brzegu sadzawki i wpadB do wody. Nie umiaB pBywa, a ci, którzy rzucili mu si na ratunek, mówili, |e poszedB na dno jak kamieD. Nieszcz[liwa kobieta siedziaBa teraz ze skromnie spuszczonym wzrokiem. UbraBa si bardzo spokojnie, w ciemne szaro[ci i biel, ani stara, ani mBoda, ani Badna, ani brzydka. Jej pospolit twarz otaczaBy niesforne wBosy, które kiedy[ miaBy kolor marchewki, teraz jednak nieBadnie posiwiaBy. Oczy, niekiedy spogldajce bardzo bystro, skierowane byBy teraz na zBo|one dBonie, kobieta przedstawiaBa sob prawdziwe uosobienie samotno[ci. Nie, nikt na niego nie patrzyB, to jakie[ przywidzenie. Szkoda mu si jednak zrobiBo samotnej niewiasty w kcie. Pobo|na Griselda jest wszak wszystkim tak |yczliwa. Gdyby tylko zdoBaB oderwa si od córki lekarza, podszedBby do niej zamieni kilka sBów. Kto[ musi si przecie| zaj tymi, którzy stoj z boku. Jego mBodziutka wielbicielka jednak zagBbiBa si w dBug opowie[ o tym, jak to nabawiBa si przezibienia, akurat w dniu, kiedy miaBa koncert - graBa w zespole na cymbaBach - w wielkiej sali ratusza. MusiaBa wic wBo|y sobie wat do nosa, by z niego nie ciekBo. WygldaBa naprawd strasznie, ale co zrobi... Sporo czasu upBynBo, zanim Thomas zdoBaB si jej wyrwa. Wówczas jednak nadeszBa ju| pora, by si po|egna. Thomas, bdc dobrze wychowanym mBodym czBowiekiem, zaproponowaB Griseldzie, |e odprowadzi j do domu, zapadB ju| bowiem zmrok i kobieta nie powinna chodzi sama w tych czasach, gdy dookoBa grasuj czarownice. Griselda podzikowaBa mu uradowana. Co za[ pomy[laBa córka doktora, nie wiadomo. Do domu towarzyszyB jej ojciec, miaBa wic bezpieczn eskort. 2 Griselda wsunBa Thomasowi dBoD pod rami z nadziej, |e nie uszBo to uwagi |adnej z obecnych paD, i razem opu[cili elegancki dom sdziego. Dostojnik mieszkaB w tak maBym miasteczku dlatego, |e tutejszy klimat byB lepszy dla zdrowia jego |ony, no i przecie| do Bostonu i kwitncego tam |ycia towarzyskiego nie byBo daleko. - Sdzia Swift to miBy czBowiek - westchnBa Griselda. - SByszaBam, |e wybiera si do Andover. To podobno niezwykle grzeszna miejscowo[. - Ja tak|e o tym sByszaBem - odparB Thomas zakBopotany. - ChciaBbym, aby te procesy czarownic wkrótce ju| si skoDczyBy. Obserwowanie ich egzekucji to wielki wstrzs dla ludzkiej psychiki, cho ja osobi[cie nigdy w nich nie uczestniczyBem. - To prawda - pokiwaBa gBow Griselda. Mam go ju|, nareszcie go mam, [piewaBo jej w duszy. Czy zrobi to ju| dzi[ wieczorem? Nie, mo|e za wcze[nie, m|czyzna taki jak on nie rzuca si na kobiet od razu, w dodatku nie zd| si przygotowa, a nie mog ryzykowa, |e si wycofa. On musi dojrze. - SByszaBam, |e odprowadziBe[ wczoraj Mary-Lou ! z ko[cioBa do domu - zainteresowaBa si. - Czy byB jaki[ szczególny powód? Thomas zrelacjonowaB jej oskar|enie o czary. - {ywi dla tej dziewczyny ciepBe uczucia i dlatego bd si wstawiaB za ni u wBadz.  CiepBe uczucia dla tej dziewczyny? CiepBe uczucia? Takie to szcz[cie, |e napisaBam ten list, pomy[laBa Griselda, czujc, jak gotuje si w niej z zazdro[ci. No có|, nie ma niebezpieczeDstwa, sd jest silniejszy od ciebie, mój drogi Thomasie, najmilszy chBopcze o szerokich ramionach i rozmarzonych oczach. - To bardzo szlachetne z twojej strony, mój drogi - powiedziaBa - Uwa|aj tylko, |eby[ sam nie dostaB si pod mBot na czarownice. - Zdaj sobie spraw z zagro|enia, ale przecie| ona jest jeszcze dzieckiem, zarówno wiekiem, jak i usposobieniem. Ile ma lat? Pitna[cie? - Mniej wicej - odparBa Griselda beztrosko, chocia| doskonale wiedziaBa, |e Mary- Lou jest ju| siedemnastoletni pann. Dobrze, |e Thomas nie zdaje sobie z tego sprawy. Mo|e ta dziewczyna nie jest mimo wszystko a| tak grozna? No có|, ale z ka|dym dniem robi si coraz starsza i na pewno ju| wodzi za nim oczyma, lepiej wic bdzie usun j z drogi. Dobrze te|, |e udaBo si doBczy dopisek o rozwydrzonej |onie dzwonnika, niechaj i ona zniknie z tego [wiata. PozostawaBa jedynie córka doktora, ale co tam, i na ni znajdzie si jaki[ sposób. A poza tym Griselda i tak j uprzedzi. ZBapie Thomasa w swoje sieci. Dotarli do drzwi jej domu. - Jak miBo z twojej strony, Thomasie, |e odprowadziBe[ samotn kobiet - powiedziaBa, starajc si wyglda jednocze[nie skromnie i zalotnie. - Czy... czy mog si jako[ odwdziczy za twoj |yczliwo[? Mo|e przyszedBby[ do mnie którego[ dnia, poczstowaBabym ci ciastem melasowym. Niech|e to bdzie które[ popoBudnie, bo przecie| d|entelmen nie mo|e odwiedza damy wieczorem. Dlaczego by nie jutro? Powiedzmy o trzeciej? Wikszo[ mieszkaDców miasteczka zasiadaBa o tej porze do obiadu, nikt wic nie zwróci uwagi na t wizyt, a zanim wydana przez ni herbatka dobiegnie koDca, zapadnie romantyczny zmierzch. Ona za[ bdzie ju| przygotowana. Dom jej poBo|ony jest daleko, nikt wic niczego nie zauwa|y. Thomas gorczkowo szukaB powodów, którymi mógBby si wymówi, lecz niestety, |adnego nie wymy[liB. Przed chwil wBa[nie wyjawiB, |e z powodu choroby uczniów caBy jutrzejszy dzieD ma wolny. Niemdrze, |e w ogóle o tym wspominaB. - Dzi... dzikuj - wyjkaB onie[mielony. - Bardzo mi miBo. Ach, nie wiesz, jak miBo bdzie naprawd, pomy[laBa zadowolona Griselda. Tego wieczoru w niedu|ym jak z piernika domku Griseldy dBugo paliBo si [wiatBo. Ogród latem zawsze byB peBen kwiatów, w[ród których ukrywaBy si zioBa, na przemian uzdrawiajce i trujce, tych ostatnich rosBo tu zdecydowanie wicej. Teraz, pod koniec roku, wikszo[ zostaBa ju| zebrana i umieszczona na przechowanie w tajemnym pomieszczeniu na tyBach domu. ZnajdowaBo si tam wszystko, czego potrzebuje czarownica, zajmujca si przygotowywaniem magicznych mikstur. Lecz Griselda zajmowaBa si nie tylko tym, byBa prawdziw wiedzm i posiadaBa umiejtno[ci, których inni ludzie nawet si nie domy[lali. Nie wszystkie czarownice potrafiBy doprowadzi czBowieka do [mierci w sadzawce sam tylko siB swej woli, pozbawiajc go jakiejkolwiek mo|liwo[ci sprzeciwu. UmiaBa te| znieksztaBci wzrok czBowieka, a tego, czego nie wiedziaBa o zaklinaniu i czarach, po prostu nie warto byBo wiedzie. Pobo|na dziaBalno[ w parafii byBa tarcz chronic j przed [wiatem, zapewniaBa jej nietykalno[, której zdobycie trwaBo wiele lat, i umo|liwiaBa na przykBad wstp do kaplicy, w której skBadano ciaBa zmarBych noworodków. MogBa swobodnie wchodzi i pobiera ich tBuszcz potrzebny jej do wyruszania w  podró| '. PotrafiBa zsyBa na ludzi zapomnienie - t umiejtno[ci posBu|yBa si wBa[nie wtedy, gdy kilku m|czyzn po|dliwie si na ni rzuciBo. MiaBa te| inne tajemnice, do niektórych baBa si przyzna nawet sama przed sob. Chocia|by do nocnych wypraw. Wprawdzie do[wiadczyBa ich kilkakrotnie, ale staraBa si zachowa ostro|no[. DbaBa te| o to, by nie rozbiera si przy obcych, jeszcze by zauwa|yli znami czarownicy. OtrzymaBa je wBa[nie podczas jednej ze swych wypraw - pocaBunek samego ZBego na po[ladku. W dodatku... nie zawsze byBa sama w swoim domu, kiedy byBa sama. Tajemnic t skrywaBa gBboko, gBboko w swojej czarnej duszy. Nazajutrz Griselda starannie si przygotowaBa na wizyt onie[mielonego Thomasa. Idc do domu wdowy, Llewellyn usByszaB od miasteczkowych plotkarzy kolejne wstrzsajce nowiny. Powiadano, |e tak samo jak mBodziutka Mary-Lou, do sdziego wezwana zostaBa równie| pikna |ona dzwonnika. Thomas nie posiadaB si z oburzenia. Musi czym prdzej pomówi z sdzi albo z pastorem, wszyscy wiedzieli wszak, jakim niewinnym stworzeniem jest Mary-Lou Jak w ogóle co[ podobnego mogBo komu[ przyj[ do gBowy? Griselda, jego zdaniem, wygldaBa naprawd mBodo, kiedy staBa w drzwiach z szerokim u[miechem na ustach. Ubrana byBa oczywi[cie w czarn sukni, jak przystaBo wdowie, z szerokimi spódnicami - i bez niczego pod spodem, lecz on o tym nie wiedziaB. Nie nosiBa czepka, wic wBosy, czyste i pachnce, spBywaBy jej falami po plecach. Na twarzy nie miaBa jeszcze zmarszczek, na policzkach wykwitBy rumieDce (szminka - oto caBa tajemnica), a oczy pBonBy jej w odpychajcy i fascynujcy zarazem sposób. Dziwna kobieta z tej Griseldy, niby anielsko dobra, lecz jak|e trudno jednoznacznie j oceni. Kiedy wchodziB do [rodka, na gBównej ulicy panowaB spokój. Droga skrcaBa tu| przed domem Griseldy, zauwa|aBo si wic go dopiero, gdy staBo si tu| przed nim. Obok zaczynaB si las. Griselda przeprowadziBa si tutaj po [mierci m|a, wcze[niej mieszkaBa w elegantszym domu, lecz tu byBa mniej skrpowana. Z ci|kiego mroku [wierków dobiegBo ponure pohukiwanie puszczyka, zaskrzeczaBy wrony, wró|ce nieszcz[cie krakanie brzmiaBo naprawd przejmujco. Thomas odczuB ulg, gdy drzwi wreszcie si za nim zamknBy. Có| to za dziwny zapach unosi si w [rodku? OszaBamiajco silna woD korzeni, mirry i kadzidBa. Powietrze byBo ni przesycone i Thomasowi zakrciBo si w gBowie. Griselda poprosiBa, by zajB miejsce przy nakrytym stole, zapaliBa [wiece i zacignBa zasBony. - O zmierzchu zawsze ogarnia mnie smutek - rzekBa, udajc, |e ukrywa swój sentymentalizm za [miechem. - Lepiej si od niego odgrodzi. Thomas chciaB zaprotestowa, powiedzie, |e do zmierzchu jeszcze daleko, nie za dobrze bowiem czuB si w tej intymnej atmosferze, jaka nagle si wytworzyBa. Lecz jako dobrze wychowany mBody czBowiek milczaB. Ciasto okazaBo si smaczne, herbata równie|, Griselda za[ prowadziBa swobodn rozmow na obojtne tematy, o tym jaka zima si zapowiada, czy zebrane plony wystarcz - Thomas odparB, |e jego zdaniem tak - o chrzcie, majcym si odby w nastpn niedziel. Nie poruszaBa kwestii procesów czarownic, za co bardzo byB jej wdziczny, my[l jednak stale kr|yB wokóB mBodziutkiej Mary-Lou, która zapewne caBkiem sama siedziaBa teraz w areszcie. NiecierpliwiB si, liczyB bowiem, |e zd|y jeszcze zajrze do domu sdziego. Kiedy Griselda zrobiBa pauz, |eby nabra oddechu, wstaB wymawiajc si konieczno[ci przygotowania jutrzejszych lekcji. Ona równie| natychmiast si zerwaBa i powiedziaBa prdko: - Oczywi[cie, rozumiem. Z wielk przyjemno[ci go[ciBam ci u siebie. ChciaBabym ci tylko jeszcze o co[ prosi. Otó| mam pewn ksi|k, czy mógBby[ do niej zajrze? ZnalazBam tam co[, czego nie rozumiem, a ty przecie| jeste[ taki oczytany. Zaczekaj chwil, zaraz j przynios! Thomas, chocia| ogromnie pragnB ju| wyj[, nie mógB odmówi gospodyni. Nie ruszajc si z miejsca, patrzyB, jak wdowa znika za jakimi[ niepozornymi drzwiczkami. Griselda przebiegBa przez pokój, dr|cymi palcami otworzyBa drzwi do swojej tajemnej izdebki i wsunBa si do [rodka. PostawiBa [wiecznik na komodzie i przejrzaBa si w nierównym lustrze. O, tak, piknie wyglda. Na policzkach miaBa rumieDce, zarówno sztuczne, jak i prawdziwe, oczy jej bByszczaBy, w mroku pokoju wygldaBa bardzo mBodo. Trzscymi si rkoma wyjBa ma[, nabraBa odrobin na czubki palców i podcignBa spódnic. Przygldajc si swemu odbiciu natarBa si w pachwinach, przypadkiem musnBa najwra|liwsz cz[ swego ciaBa i a| drgnBa. Dopiero wtedy zorientowaBa si, jak bardzo sama jest podniecona. Niepotrzebna jej |adna ma[, lecz Thomas jest nie[miaBym mBodym czBowiekiem, a przecie| szkoda czasu na tracenie dni, a by mo|e tygodni, na jego ewentualne zaloty. Wa|ne przecie|, by wyprzedzi wszystkie kobiety, które maj na niego oko. Nie wiedziaBa, czy posmarowa odrobin ma[ci równie| piersi, obawiaBa si jednak, |e dawka bdzie zbyt du|a. Takiego nowicjusza jak Thomas mógB ogarn zbytni zapaB, a ona nie pragnBa |adnego zwierzcego aktu. ObcignBa spódnic, czujc, jak bardzo jest rozpalona, i odetchnBa gBboko. Nareszcie zdobdzie wytsknionego, od tak dawna po|danego Thomasa! O maBy wBos, a zapomniaBaby o ksi|ce, zBapaBa j w ostatniej chwili i prdko pobiegBa przez pokoje. ZatrzymaBa si przed drzwiami bawialni, w której na ni czekaB, jeszcze raz gBboko odetchnBa i weszBa. Thomas natychmiast co[ wyczuB, nie mógB tylko poj, co to takiego. Kiedy Griselda stanBa w drzwiach i odstawiBa [wiecznik, przyjrzaB si jej peBnej nadziei twarzy. PrzeraziBa go wBasna reakcja. Bo|e, byle tylko ona w niczym si nie zorientowaBa! Wszak ta kobieta jest godna po|dania, wrcz kuszca, skd bierze si to uczucie, moje ciaBo... ZcignB mocniej poBy surduta. Byle tylko niczego nie zauwa|yBa, bo ja... ja... Och, nie, dokd kieruj swoje kroki, jej cudowna posta mnie przyciga, nie mog si jej oprze, musz jej dotkn, ona mi tego nigdy nie wybaczy! Ale Griselda zaskoczyBa go. Z bBogim u[miechem, podszytym wyrazem diabelsko[ci na twarzy, i ze spojrzeniem wbitym w jego przesBonite biodra, zaczBa delikatnie podnosi spódnice. Jeszcze troch i jeszcze... Thomas nie mógB oderwa od niej wzroku, oddychaB ci|ko, gwaBtownie, miaB wra|enie, |e przyrodzenie zaraz mu eksploduje. Spod spódnicy wyBoniBy si krzywe, pokryte wypukBymi |yBami uda, ale jemu wydawaBo si, |e nigdy nie widziaB nic pikniejszego na [wiecie. MusiaB przytrzyma si stoBu, bo kolana si pod nim ugiBy. Griselda uradowana wpatrywaBa si w nabrzmiaBe spodnie, jednym ruchem podcignBa sukni a| do pasa. Oczy Thomasa robiBy si coraz wiksze i wiksze, nie mógB oderwa od niej wzroku, nie mógB napatrze si do syta na cudowno[ci, jakie przed nim obna|yBa, nie widziaB waBków tBuszczu na brzuchu ani obwisBych piersi. A raczej widziaB to wszystko, lecz odbieraB jako cudowne. Griselda dostrzegBa jego reakcj. Wprawnym ruchem rozpiBa mu pasek i [cignBa spodnie. PomógB jej w tym, nagle bowiem bardzo zaczBo mu si spieszy. Twarz pragnBa dotrze do zródBa owego uwodzicielskiego zapachu, lecz kobieta odsunBa go i ujBa w dBoD to, na czym tak bardzo jej zale|aBo. Nagle oboje znalezli si na sofie, on ze spodniami wokóB kostek miaB wra|enie, |e nie zd|y. ZaczB krzycze i zaraz doczekaB si pomocy, kobieta swobodnie si pod niego wsunBa. W oszoBomieniu usByszaB jej jk.  Nareszcie, nareszcie zwyci|yBam. On jest mój, tamte mog sobie robi co chc . Lecz te sBowa nie miaBy dla niego |adnego znaczenia, krew w |yBach wrzaBa mu niczym lawa na dnie wulkanu. OdniósB niejasne wra|enie, |e towarzyszy im kto[ jeszcze, jaka[ istota siadBa mu na plecach, [miejc si perli[cie zsunBa si w dóB i wdarBa weD od tyBu. Thomas jednak skoncentrowany byB wyBcznie na owej cudownej kobiecie, spoczywajcej w jego objciach, która krzyczc z rozkoszy odpowiadaBa na jego ruchy tym samym rytmem. A potem Griseldzie przydarzyB si drobny wypadek. Rozkosz, jakiej doznaBa, byBa tak silna, |e odebraBa jej przytomno[. Thomas z pocztku tego nie zauwa|yB, kiedy jednak wycieDczony usiBowaB zacz my[le, nie bardzo mogc nad sob zapanowa, zorientowaB si, |e kobieta pod nim zwiotczaBa. Griselda nie zdoBaBa wic zesBa na niego zapomnienia, jak powinna byBa zrobi. To staBo si przyczyn jej katastrofy. Thomas wstaB, pBe Griseldy wci| pachniaBa zwierzc chuci, teraz jednak ten zapach przyprawiB go o mdBo[ci. ObudziB si w nim szczery gniew. WidziaB, |e kobieta oddycha, a wic jej nie zabiB, jak przypuszczaB z pocztku, ale có| on zrobiB? Co w niego wstpiBo, niczego nie mógB poj. Na wpóB przytomny zachwiaB si na nogach, zapltaB w spodnie i prdko je nacignB. Musi si std wydosta, brakowaBo mu powietrza, musi si wyspowiada przed pastorem, zhaDbiB kobiet, ale nie, przecie| ona byBa chtna, to ona zaczBa, ale mimo wszystko... Zamroczony pomyliB drzwi i znalazB si w jakim[ innym pomieszczeniu, znalazB [wiecznik i kolejne drzwi. Tu musi by wyj[cie. MBody Thomas czuB si tak zle, a miaBo by jeszcze gorzej! Przera|ony patrzyB na pokoik, w którym si teraz znalazB. Có|, w imi niebios, to mo|e by? Tajemnicze wywary, suszone cz[ci ciaBa zwierzt, ksiga z zaklciami, pojemniczki, skórzane woreczki, zapach przyprawiajcy o mdBo[ci. Na [cianie jaka[ lista, podniósB [wiec do góry, nazwiska... Z wolna [wiadomo[ stanu rzeczy docieraBa do niego spowijajc lodowatym chBodem caBe ciaBo. CiaBo i dusz. Nazwiska wykre[lano jedno po drugim. PoznaB je. ByBy to nazwiska tak zwanych czarownic, które zostaBy powieszone; w Nowym Zwiecie bowiem czarownice nie ginBy na stosie, czekaBa je szubienica. Przy jednym czy dwóch dostrzegB przy nazwisku sBowo  hura , wypisane jeszcze mocniej przyciskanym piórem, a przy innym caBy komentarz:  Z t naprawd [wietnie si uporaBam . Niektórych nazwisk jeszcze nie skre[lono: Mary-Lou, |ony dzwonnika, a przed nimi córki lekarza. Dalej wypisano kolejne dwa. Thomas miaB wra|enie, |e za plecami sByszy jaki[ dzwik, ohydny chichot. OdwróciB si przera|ony, czy to Griselda? Nie, nie ona. Pokoik w przewa|ajcej cz[ci pogr|ony byB w mroku, migotliwy blask [wiecy podkre[laB jeszcze gr cieni w ktach, sprawiaB, |e wydawaBy si mroczniejsze, straszniejsze. Ale czy na komodzie nie siedzi jaka[ niedu|a posta? Ohydna istota o szataDsko bByszczcych oczach i dBugim, cienkim podniesionym czBonku? Jak nazywano takie demony? Czy to inkub? Thomas przypomniaB sobie, co wydarzyBo si na sofie. Na wpóB przytomny z przera|enia i obrzydzenia zerwaB list ze [ciany i pobiegB z ni przez pokoje. Przez moment dostrzegB biaB obwisB skór le|cej na sofie Griseldy i zobaczyB, |e poruszyBa si, nie otwierajc oczu. Wreszcie wydostaB si na [wie|e listopadowe powietrze. BiegB gBówn ulic miasteczka, jakby sam diabeB deptaB mu po pitach. Niewiele, trzeba przyzna, si myliB. 3 Sdzia Swift z niedowierzaniem podniósB wzrok znad pogniecionej listy, któr trzymaB w dBoni. - Ani troch w to nie wierz - rzekB powoli. Twarz poczerwieniaBa mu z gniewu, ledwie nad sob panowaB. - Griselda? Jaki masz powód, by wyrzdza naszej drogiej Griseldzie tak krzywd? Ona przecie| tyle Bo|y na parafi i nigdy o nikim zle nie mówi! KBamiesz, mBody czBowieku! - Przysigam - jkaB si zrozpaczony Thomas. - Przysigam na zbawienie wBasnej duszy! Sdzia zadzwoniB na sBu|cego i nakazaB mu wezwa pastora, a dla pewno[ci równie| szeryfa. - Ale| trzeba si spieszy - jknB Thomas, wci| zdyszany po biegu. - Zanim ona wszystko uprztnie. Po raz kolejny napotkaB niedowierzajce, niemal rozzBoszczone spojrzenie sdziego. Dlaczego on mi nie wierzy, przeraziB si. GBo[no za[ poczB tBumaczy: - Ze wzgldu na Mary-Lou i wszystkie nastpne ofiary, prosz uwierzy w to, co mówi! - To nonsens! Twoje wymysBy zasBuguj na potpienie. - Uwa|a pan, |e wymy[liBbym co[ tak okropnego? W dodatku przyznajc si do wBasnego nieprzyzwoitego zachowania? - A jak sdzisz, dlaczego wezwaBem pastora i szeryfa? - szorstko spytaB sdzia. - Prosz trzyma stra| pod drzwiami i dopilnowa, aby ten mBodzieniec si std nie wydostaB! - nakazaB swemu czBowiekowi. Thomas nie wierzyB wBasnym uszom. UsiBowaB protestowa, lecz nie potrafiB znalez odpowiednich sBów. W tym momencie zrozumiaB, jak musiaBy si czu oskar|one kobiety. Bez wzgldu na to, co mówiBy, i tak wBadze uznawaBy ich sBowa za bluznierstwo. Pastor i szeryf przybyli prdko, niemal jednocze[nie. Thomas, nie baczc na drwicy wyraz twarzy sdziego, musiaB powtórzy caB sw niesamowit histori. Wprawdzie opu[ciB najbardziej przykre momenty, lecz i tak dostatecznie si zblamowaB. - To niemo|liwe! - gBo[no zawoBaB pastor. - Nasza droga Griselda zostaBa tak strasznie zhaDbiona! - Niemo|liwe - powtórzyB szeryf kategorycznym tonem. - Chcesz oczerni kobiet o najgortszym sercu w miasteczku? Mieliby[my skaza i zgBadzi wszystkie te niewiasty wyBcznie za spraw jej humorów, jak twierdzisz? To ci dopiero! Thomas podsunB im list pod nos. - Popatrzcie sobie na to i zastanówcie si! - Pani Jones - cierpko przeczytaB sdzia. - A có| takiego Griselda mogBa mie przeciwko swojej miBej ssiadce? - A czy pani Jones nie dostaBa tego kawaBka dodatkowej ziemi, na którym Griselda chciaBa zasadzi rzep? Nastpna Evelyn Smith. Czy nie wygraBa konkursu na najlepsze ciasto, w którym Griselda zajBa drugie miejsce? Dalej Milly, prze[liczna dziewczyna, a z cudz urod, uwierzcie mi, Griselda nie potrafi si pogodzi. - Zastanów si, to przecie| bBahostki! Musz przyzna, mBody czBowieku, |e nie spodziewaBem si po tobie takiego zachowania. Czy wiesz, |e we Francji na stosie gin tak|e czarnoksi|nicy? Mskie odpowiedniki wiedzm. Zastanów si nad tym! W sBowach tych kryBa si bezpo[rednia grozba. Thomas czuB si przyparty do muru, lecz my[l o mBodziutkiej Mary-Lou, osadzonej w areszcie i niczego nie rozumiejcej, skBoniBa go, by obstawaB przy swoim. A na wspomnienie Griseldy ciarki przechodziBy mu po plecach. - Powtarzam, |e ona ma tajemn komnatk. Jeszcze za pokojem, który jest za bawialni. ByBem tam, nie mo|ecie mi uwierzy? Oni jednak nie chcieli sBucha. - Siedem kobiet powieszono, poniewa| nale|aBy do sekty czcicieli diabBa, w[ród nich byBy pani Jones i Milly. Chcesz, aby taka ohyda wci| si panoszyBa w naszym miasteczku? Chcesz, by[my powiesili najczystsz z nich wszystkich? J, Griseld, która z wBasnej kieszeni Bo|yBa na utrzymanie moich ludzi, na materiaBy do budowy szubienicy, na now chrzcielnic w ko[ciele... - Mówi tylko, co widziaBem - jknB Thomas zmczony i zrezygnowany. - OpowiedziaBem wam, co znajduje si w sekretnej izdebce, tyle ile zd|yBem zauwa|y, ale nie wspomniaBem o najgorszym. W tym pokoju znajdowaBa si jeszcze inna niedu|a istota. Prawdziwy... inkub? - Czy[ ty caBkiem postradaB zmysBy, chBopcze? - wrzasnB sdzia. Pastor zachowaB milczenie. WspomniaB nieprzyjemne uczucie, które zawsze wydawaBo mu si cieniem sennego koszmaru. Sen rozgrywaB si w zakrystii i byB niezwykle bluznierczy, pastor nienawidziB nawet wspomnienia o nim. UczestniczyBa w nim równie| Griselda i pastor zawsze przy spotkaniu z ni odczuwaB wstyd. A je[li ona wiedziaBa? PamitaB jedynie niewyrazne szczegóBy, cienkie siwo|óBte wBosy Griseldy przy swojej twarzy, zapasowe kandelabry, które si wywracaBy, i zapach, ten oszaBamiajcy, budzcy po|danie zapach. Nic wicej, lecz to i tak byBo ju| dostatecznie ohydne. Opowiadanie Thomasa pasowaBo do wspomnieD pastora. OgarnBy go mdBo[ci. ByBo to wtedy, gdy zostaB z Griselda sam w ko[ciele, pomagaBa mu w przygotowaniach do jutrzni, która miaBa zosta odprawiona nastpnego dnia, weszli do zakrystii... I tam wBa[nie wydarzyBo si co[ dziwnego, tak, wBa[nie wtedy, teraz ju| sobie przypominaB. Nagle znów znalazB si w ko[ciele, Griselda zniknBa, a on nie mógB poj, jak to mo|liwe, |e scena zmieniBa si tak prdko. CzuB si wycieDczony i obolaBy, musiaB przysi[ na jednej z Bawek. NagBa utrata pamici, pomy[laB wtedy, a w najgorszym przypadku jaki[ niedu|y udar. Lecz je[li wydarzenie to miaBo zwizek ze  snem i z histori opowiedzian przez Thomasa? - Szeryfie, pójdzie pan tam - zdecydowaB. - Prosz zabra te| kilku porzdnych ludzi. Sam nie chciaB mie z tym do czynienia. - OszalaBe[, pastorze? - prychnB sdzia. - Wierzysz w to, co mówi ten szaleniec? - Nie - skBamaB pastor. - WBa[nie dlatego, |e nie wierz, chc, aby[my zdobyli dowody, |e w domu tej dobrej kobiety nie ma |adnego takiego pomieszczenia, i raz na zawsze uwolnili j od zarzutów. Wiecie przecie|, jak Batwo mo|na w miasteczku rozpu[ci plotki. - SBusznie. Szeryfie, prosz i[ bez zwBoki. Albo zaraz, ja tak|e si do was przyBcz. Mój pracownik dopilnuje, by Thomas nie uciekB. Idziesz z nami, pastorze? Ale dobry ojciec ko[cioBa wymówiB si wizyt u konajcego. Thomas odetchnB z ulg. Dziki ci, dobry Bo|e, pomy[laB - nieco za wcze[nie. Griselda, nasycona i pewna siebie, siedziaBa na brzegu sofy, rozkoszujc si wspomnieniami. Thomas Llewellyn nale|aB teraz do niej. Nic nie szkodzi, |e nie byBa przytomna, kiedy odchodziB, on nie musi zapomina wszak o tych chwilach, przeciwnie - bdzie wracaB do nich z rado[ci i niebawem znów przyjdzie. Bdzie przychodziB czsto. W zapadajcym zmierzchu dostrzegBa piciu zbli|ajcych si m|czyzn. Maszerowali zdecydowanie, ich kroki gBucho odbijaBy si od pokrytej [niegiem ziemi. PoderwaBa si. Czego oni tu szukaj? Prdko niczym my[l pomknBa w gBb domu i zamknBa na klucz drzwi do tajemnej alkowy. Dla pewno[ci zastawiBa je jeszcze pust szaf. MiaBa wpraw, robiBa to ju| tyle razy wcze[niej. PoprawiBa jak mogBa ubranie, wBosy zawizaBa w skromny wzeB na karku, a potem otworzyBa drzwi i powitaBa ich z u[miechem. - Jaka| miBa wizyta! Drogi szeryf i sdzia Swift, có| za zaszczyt dla moich skromnych progów! Trzech pozostaBych nie wymieniBa z nazwiska, byli wszak tylko prostymi wie[niakami. Sdzia odezwaB si zakBopotany: - Otrzymali[my bardzo nieprzyjemne zgBoszenie, droga Griseldo. MBody Llewellyn przyniósB zaiste szalone plotki Nasz wielebny pastor uznaB, |e musimy uczyni wszystko, by oczy[ci ci z tych pByncych ze zBego serca oskar|eD. Griselda straszliwie pobladBa pod szmink. Thomas? Jej zwierzyna, jak|e [miaB...? Przecie| byB taki rozpalony, tak samo rozochocony jak ona. Nie mógB podejrzewa u|ycia ma[ci, nie domy[laB si przecie| nawet jej istnienia. Dlaczego miaBby j oskar|a? Nie mogBa niczego poj. WiedziaBa jedynie, |e j oszukaB, zdradziB. Z caBych siB staraBa si powstrzyma okrzyk w[ciekBo[ci. Rozczarowanie wprost w niej wrzaBo. - Nie pojmuj - rzekBa Bagodnie. - Co mo|e mnie Bczy z tym mBodym czBowiekiem, ledwie go znam? OdprowadziB mnie wczoraj do domu, bardzo to miBe z jego strony, ale... Oskar|enia, powiadacie. Jakiego rodzaju oskar|enia? - Owszem, wiem, |e to zabrzmi [miesznie, ale ów mBody czBowiek twierdzi, |e uprawiasz czary, Griseldo. Ze masz izdebk, która... Czym te| zajmowaB si ten ndznik, podczas gdy ona le|aBa nieprzytomna, rozkoszujc si swym najwspanialszym speBnieniem? W dodatku sdzia wymachuje jej przed nosem wBasnorcznie przez ni sporzdzon list! Ach, nie! A wic Thomas zagldaB do jej tajemnej komnatki! Teraz dobre rady byBy w cenie. Ma[, ma[, otworz woreczek. Poka| im zaraz cudowny taniec. Wszyscy oszalej, bd walczy o mnie jak kocury, a potem sprawi, |e o wszystkim zapomn. Niestety, zostawiBam sakiewk tam, w [rodku, i tak starannie si umyBam. Griselda ledwie mogBa oddycha. W gBowie jej si krciBo, rozpaczliwie szukaBa sBów, znów byBa bliska utraty przytomno[ci. Wreszcie wydusiBa z siebie: - Ale| to nieszcz[liwy mBodzieniec! Có| za straszne pomysBy snuj mu si po gBowie? Co to za lista? Nie znam jej. I jaka[ tajemnicza izdebka, moi panowie? Gdzie|by miaBa by? Prosz, przeszukajcie dom, to nie potrwa dBugo. Sdzia, wci| onie[mielony, pokiwaB gBow. - Tak wBa[nie mówiB nasz drogi pastor. ProsiB, aby[my to zrobili, by udowodni faBszywo[ tych oskar|eD. Pastor? A wic pastor pozwoliB, by przeszukali jej dom? Czy|by pamitaB tamten wieczór w zakrystii? Mo|e zaklcie zsyBajce zapomnienie straciBo moc? TowarzyszyBa im, gdy ogldali kolejne pomieszczenia. Wie[niacy, niczego nie podejrzewajc, pominli szaf, szeryf jednak ogldaB wszystko staranniej. Chcc odwróci jego uwag, Griselda zaproponowaBa wesoBo: - Czy mog panów zaprosi na herbat i ciasto melasowe? PopeBniBa wielki bBd, bo szeryf zaraz podchwyciB: - WBa[nie. Widz, |e miaBa pani go[cia. MBody Llewellyn twierdziB, |e byB u pani na herbacie. - Ale| nie, nie przychodziB tutaj - zaprzeczyBa. - Go[ciBam jedn z ssiadek. PrzesunBa si nieznacznie w tyB i wziBa swoj torebk uplecion z rzemyków. WsunBa j do przepastnej kieszeni swojej szerokiej spódnicy. W torebce tej przechowywaBa cz[ przedmiotów niezbdnych ka|dej czarownicy w ich codziennym |yciu, a przede wszystkim w ich wyprawach. Ale szeryf wci| przygldaB si szafie. OtworzyB j i rzuciBo mu si w oczy, jak bardzo zle jest wykorzystana. W [rodku staBo zaledwie kilka lekkich rzeczy, wBa[ciwie zupeBnie niepotrzebnych. Zapomnienie! Musi zesBa na nich zapomnienie, i to jak najprdzej, |eby wyszli std wreszcie i zostawili j w spokoju. Niestety Griselda zawBadnBa panika, a aby zesBa na czBowieka niepami, potrzeba niezwykBej koncentracji i paru rzeczy, które le|aBy teraz nieosigalne w izdebce za szaf. Nie zdoBaBa si skupi na starym zaklciu. - Je[li skoDczyli[cie ju| oglda, to.. - zaczBa wesoBo. - Chwileczk, chwileczk - powiedziaB szeryf ze zBowieszczym spokojem i podniósB do góry rk. WyjrzaB przez okno, znów skierowaB wzrok na szaf. - Nie bardzo to rozumiem... Brown, pomó| mi z t szaf. Wydaje mi si, |e za ni jest jeszcze co[. Griselda przesunBa si w stron drzwi, tam jednak staB sdzia. - ChciaBabym tylko.. - zaczBa. - Oczywi[cie, idz, Griseldo, sami sobie z tym poradzimy. - Nie, zatrzymajcie si! - zawoBaB szeryf. - Nie pozwólcie jej si wymkn! - Co masz na my[li? - spytaB ura|ony sdzia, ale nie cofnB si od drzwi. Griselda próbowaBa si przecisn, lecz szeryf zaraz do niej doskoczyB. ZBapaB j za rk i poprowadziB do szafy, któr zdoBali ju| odsun na bok. WyBoniBa si zza niej futryna. - Przeklinam was wszystkich! - krzyknBa Griselda, tracc panowanie nad sob. - Oby spadBy na was wszelkie nieszcz[cia tego [wiata! Przera|ona nie zdoBaBa jednak zmobilizowa siBy woli i my[li niezbdnej, by przekleDstwo podziaBaBo. Jedynie dwaj wie[niacy zdrtwieli ze strachu, gdy zdali sobie spraw, jaka zwierzyna wpadBa im w rce. Nie byli w stanie si ruszy ani w niczym pomóc Trzeci z chBopów jednak, bardziej opanowany, wykonaB ostatni cz[ pracy. Ci|ar zreszt nie byB zbyt wielki, Griselda wszak sama radziBa sobie z meblem. Cigle mam przecie| klucz, my[laBa rozgorczkowana. Nie dostan si tam. W gBbi ducha jednak przeczuwaBa, |e przegraBa t walk. StraciBa wszak opanowanie i wymówiBa przekleDstwo. Dlaczego, dlaczego nie trzymaBa jzyka za zbami? Có|, wiedziaBa, co byBo tego powodem. Szeryf wszak powiedziaB wBa[nie, |e to mBody Llewellyn upieraB si przy istnieniu ukrytej izdebki na tyBach pokoju, w którym si znajdowali Thomas? Przeklty szeryf! Rzuci na niego najstraszniejszy urok, je[li tylko dadz jej czas na zastanowienie. Ale to Thomas j zdradziB, ten diabeB, odpowie za to, zobaczy... Ale co te| oni robi? Szeryf i ten niezno[ny energiczny wie[niak zajli si wywa|aniem drzwi! Nie wolno im tego robi! Zaklcie! Jakiego zaklcia powinna u|y? Za pózno! Drzwi zostaBy ju| otwarte. - O Jezu! - jknB jeden z odrtwiaBych chBopów. Sdzia rozejrzaB si po izdebce, a potem popatrzyB na Griseld. Jego spojrzenie nie wró|yBo niczego dobrego. A j wreszcie opu[ciBo odrtwienie. Z sykiem odmówiBa zaklcie skierowane do najbli|ej stojcego m|czyzny, jeden ze sBabych chBopów zesztywniaB, zamieniB si w sBup soli, nie mógB ruszy palcem ani nawet mrugn powiekami. WpatrywaB si w ni tylko jak zaczarowany. Nastpny, sdzia. - Do[ tego! - krzyknB szeryf. ZBapaB jak[ cz[ garderoby le|c na krze[le, wygldaBo to na czarn koszul, i zarzuciB j na gBow Griseldy. - U|yjcie poDczochy jako knebla, ta kobieta jest [miertelnie niebezpieczna! - poleciB silnemu wie[niakowi, który usBuchaB go, nie zwlekajc. Griselda, zakneblowana i o[lepiona, nie ustawaBa we w[ciekBej walce, lecz m|czyzni byli zbyt silni. Odpowiesz mi za to, Thomasie, my[laBa tylko, gdy wyprowadzano j z domu. Z gBowy usunito jej czarn halk, |eby nie potykaBa si, idc na o[lep po nierównej drodze, ale knebla z ust nie wyjto. Nie |yczyli sobie wida kolejnych przekleDstw. {aden ze stra|ników nie [miaB spojrze czarownicy w oczy, cho zniecierpliwiona próbowaBa pochwyci wzrok to jednego, to drugiego. {aden jednak nie chciaB ulec jej mocy. 4 Pastor i Thomas stali przy oknie w domu sdziego, gdy dostrzegli nadcigajc ulic gromadk ludzi. {aden z nich nie przejawiaB ochoty, by wyj[ im na spotkanie. Obaj woleli pozosta ukryci w mroku pokoju. Pastor zerknB na Thomasa z boku. - Nigdy nie mogBem poj, jak to mo|liwe, |e jeste[ Walijczykiem - mruknB. - Wcale ich nie przypominasz. - To prawda - odparB Thomas, przygldajc si z rosncym zaniepokojeniem sze[ciorgu ludziom, wyBaniajcym si z wieczornych ciemno[ci. Zauwa|yB, |e m|czyzni prowadz Griseld midzy sob. - Podobno ojciec mojej babki po mieczu byB szyprem i przywiózB sobie narzeczon z poBudnia. - Przypuszczam, |e rzeczywi[cie tak byBo. Kiedy grupka idca ulic mijaBa dom sdziego, obaj m|czyzni mechanicznie odsunli si od okna. Griselda jednak jakby wyczuBa ich obecno[, skierowaBa bowiem spojrzenie w ich stron. Thomasowi wydawaBo si, |e jej oczy pBon nieugit nienawi[ci. To jednak musiaBo by przywidzenie. ZwiatBo byBo zbyt sBabe, by dostrzec wyraz jej oczu. Nie mo|na powiedzie, |e nie |aBowaB tego, co zrobiB. Ale ze wzgldu na Mary-Lou zmusiB si, by przekaza sdziemu swoje odkrycia, chocia| wBa[ciwie z natury nigdy nie byB odwa|ny. Rzadko miaB [miaBo[ przedstawi wBasne opinie, wolaB chowa si za plecami innych, a jednak my[l o samotnej Mary-Lou sprawiBa, |e pognaB przez miasteczko, zanim zawBadnB nim wstyd, zmuszajcy do milczenia. WiedziaB teraz, |e stawk w grze byBo |ycie Mary-Lou albo jego. Gdyby cofnB wszystko, co powiedziaB o tej odra|ajcej Griseldzie, by mo|e zdoBaBby ocali wBasn skór, lecz Mary-Lou byBaby zgubiona. Ach, ale o czym|e on my[li? Za pózno, by |aBowa. Ludzie szeryfa zapewne odnalezli tamt izdebk. StaB si teraz Bupem Griseldy. Wszystko zale|aBo od tego, na ile silna jest jej czarodziejska moc. Mo|e byBa po prostu zwyczajn czarownic zajmujc si przygotowywaniem trucizn, a on w oszoBomieniu, w delirium, miaB zwyczajnie wizje? - Inkub? Ach, mój Bo|e, co to za pomysB? - jknB gBo[no. Pastor, któremu nagle przypomniaBo si, |e wymawiaB si wizyt u konajcego, lecz wiedziony czyst ciekawo[ci zostaB w domu sdziego, wkBadaB wBa[nie pBaszcz z zamiarem wyj[cia. - Tak, tak, wydawaBo mi si, |e zbyt daleko si posuwasz w oskar|eniach wobec tej kobiety. Czy w ogóle wiesz, co to jest inkub? Owszem, Thomas [wietnie to wiedziaB. Inkub to niedu|y zBy duch, demon, niewolcy czarownice podczas snu. Z takiego zwizku mo|e narodzi si diabeB w ludzkiej skórze. Demony, przybierajce posta kobiety i drczce pastorów i mnichów, nazywano sukkubami. - O, tak, wiem - odparB krótko. - ByBem gBupi - Pod dziaBaniem jakich[ [rodków - stwierdziB pastor. - Dobranoc. Thomas zostaB przy oknie. Pochód zniknB z ulicy, pogr|onej ju| w zupeBnej ciemno[ci. W kilku oknach zapaliBy si lampy. Czarna posta duchownego sunBa spiesznie po biaBoszarym [niegu Wkrótce zapanowaB spokój. - Panie Jezu Chryste, zmiBuj si nad moj nieszczsn dusz - wyszeptaB Thomas Llewellyn. ZaczBo si ju| tego samego wieczoru, zaraz gdy tylko poBo|yB si spa. Przede wszystkim trudno mu byBo zasn, wci| obracaB w my[lach owe niesamowite, niewiarygodne wydarzenia i wydawaBo mu si, |e w ktach sypialni widzi rozchichotane twarze szczerzcych zby demonów. To jednak byBy oczywi[cie jedynie wytwory pobudzonej wyobrazni. Po jakim[ czasie udaBo mu si wreszcie zapa[ w sen. Po to tylko, by obudzi si chwil pózniej od huku, jaki rozlegB si w jego gBowie. Wewntrzny wzrok ujrzaB rozw[cieczone oblicze Griseldy. MówiBa co[ do niego, niewyraznie, jak to zwykle bywa w snach. Thomas usiBowaB zrozumie sBowa, lecz byBy one tylko wizk niespójnych dzwików. Z trudem chwytajc oddech usiadB na Bó|ku - Spieszcie si - szepnB zdyszany w mrok. - Spieszcie si, szeryfie, sdzio i pastorze! UsuDcie j z powierzchni ziemi, czym prdzej! Noc cignBa si dalej tak, jak si zaczBa. Thomas zasypiaB i zaraz si budziB, wci| majc przed oczami ten sam przera|ajcy obraz. Wykrzywion twarz Griseldy, która co[ do niego mówiBa. Wreszcie o [wicie udaBo mu si zapa[ w sen i spaB nawet do[ dBugo, a| do czasu kiedy musiaB spotka si z uczniami. Wieczorem dowiedziaB si, |e Mary-Lou i pi innych kobiet osadzonych w areszcie w oczekiwaniu na wyrok miaBo wróci na wolno[. Dotychczas |adnej z poprzednio oskar|onych nie uwolniono od obwoBania czarownic i wszystkie zostaBy zgBadzone. Dopiero teraz. Uwolnienie oskar|onych miaBo nastpi nazajutrz w poBudnie. Thomas postanowiB zaj si Mary-Lou. NieBatwo jej wszak bdzie odzyska równowag. Kolejna noc okazaBa si straszniejsza ni| pierwsza. Twarz Griseldy przysuwaBa si jeszcze bli|ej, wyczuwaB jej zgniBy oddech, towarzyszcy wypluwanym przez usta przekleDstwom, z których nie rozumiaB ani sBowa. Thomas modliB si do Boga i do wszystkich dobrych mocy, jakie tylko byB w stanie sobie przypomnie, na przemian czyniB znak krzy|a, mieszaB religie, ale nie upatrywaB w tym niczego zBego. Oby tylko pomogBo. Niestety, tak si nie staBo. Nazajutrz po godzinie dwunastej stanB wycieDczony przed bram wizienia. ZdawaB sobie spraw, |e wyglda strasznie, oczy miaB podkr|one, twarz blad i [cignit. Ale uczesaB porzdnie dBugie ciemne wBosy i ubraB si jak na uroczysto[. ChciaB bowiem jak najpikniej przywita Mary-Lou, powracajc do |ycia. Dziewczyna wyszBa wraz z innymi niewiastami, tak samo jak one nic nie rozumiejc. Nie powiedziano jej bowiem, co si wydarzyBo, |adna nie wiedziaBa o udziale Thomasa w ich uniewinnieniu, co nie przeszkadzaBo im radowa si gBo[no takim obrotem spraw. Na szcz[cie dzwonnik przyszedB po swoj |on, inaczej Thomas musiaBby si zaj równie| ni. Teraz mógB si caBkowicie po[wici mBodziutkiej, bezradnej Mary-Lou. Czas spdzony w wizieniu nie wyszedB jej na dobre, to byBo jasne. Zagubienie widoczne wcze[niej na jej twarzy jeszcze si pogBbiBo, wygldaBo na to, |e dziewczyna straciBa ostatnie resztki poczucia wBasnej warto[ci. SzBa z pochylon gBow, jak gdyby oczekiwaBa, |e zaraz spadn na ni ciosy. Thomas musiaB wic zmobilizowa caB sw |yczliwo[ i sympati, by cho troch jej pomóc. - Ju| po wszystkim, Mary-Lou - rzekB Bagodnie, z czuBo[ci obejmujc j za ramiona. Uspokajanie jej trwaBo przez póB drogi przez miasteczko, wreszcie jednak dziewczyna zdobyBa si na krótki |aBosny u[miech. - Nie wiem, czy zatrzymaj mnie w pracy w gospodzie - powiedziaBa. - Lubi tam pracowa, wynosiBam zlewki, zamiataBam ulic przed gospod, szorowaBam podBog w kuchni, kucharka czasami si na mnie zBo[ciBa i poszturchiwaBa, bo jestem przecie| taka gBupia, a i tak pracowaBam. Ale teraz nie wiem, jak bdzie. Jestem przecie| napitnowana. - Wcale nie, caBe miasteczko wie, |e jeste[ niewinna. - Pan jest taki miBy, panie Llewellyn - wyszeptaBa Mary-Lou, patrzc na niego z podziwem. Ojej, zaniepokoiB si Thomas, nie mo|na dopu[ci, |eby si we mnie zakochaBa, bdzie tylko niepotrzebnie cierpie, a nie chciaBbym, |eby tak byBo. Bim, bom. Jedno jedyne uderzenie dzwonu. Kolejna czarownica skazana. Czeka na szubienic. Dopiero w chwil pózniej, gdy skrcili na rynek, do Thomasa dotarBo, |e sprawa mo|e dotyczy bardzo szczególnej czarownicy. Wszystkie inne zostaBy wszak uniewinnione. Gdy wyszli zza wgBa domu, szum, jaki podniósB si w[ród tBumu, przypominaB brzczenie roju trzmieli. Thomasowi strach legB na sercu niczym ci|ki kamieD. - Ach, nie - przeraziBa si Mary-Lou. - Wieszaj t miB pani Griseld! Thomas nie byB w stanie wydusi z siebie ani sBowa, nie mógB ruszy si z miejsca. Szubienica rysowaBa si na tle nieba tak samo, jak przez te wszystkie lata, kiedy mieszkaB w miasteczku. W ostatnim roku bardzo czsto jej u|ywano. Na podwy|szeniu staBy dwie osoby. Kat i Griselda. Oprawca ju| zaBo|yB czarownicy ptl na szyj, wyjB knebel z ust i zdjB opask zasBaniajc oczy. Griselda popatrzyBa na gromad ludzi, skupion wokóB niej z wyczekiwaniem. Spodziewali si, |e usBysz, jak bBaga o Bask, ale nie, nie doczekaj si tego. Jej spojrzenie przesuwaBo si po ludziach bByskawicznie niby jzor w|a. Z twarzy wiedzmy nie daBo si odczyta |adnej oznaki |alu, smutku czy bBagania. WidniaBa na niej tylko duma i pogarda, która napeBniBa zebranych przera|eniem i zmusiBa, by cofnli si od miejsca kazni. Podczas gdy kat zajmowaB si ostatnimi przygotowaniami i czekaB na sygnaB sdziego, otworzyBa usta, a jej gBos zabrzmiaB ostro i przenikliwie. ByB zupeBnie niepodobny do zwykBego Bagodnego gBosu Griseldy. - Widz, |e nie ma pastora? Odmawia wic skazanej na [mier sBowa pociechy? Tak, tak, wida si boi, ten nieszcz[nik, który peBza przed martwym Bogiem. Pastor, który tak po|dliwie upajaB si moim winem miBo[ci, teraz trzyma si z daleka. W istocie mówiBa prawd. Pastor obawiaB si konfrontacji z czarownic. Griselda podjBa tym samym pogardliwym tonem: - Wszyscy wy, ndzne robaki, wydaje wam si, |e widzicie mnie po raz ostatni? O, nie! Ja wróc! Wróc, powtarzam, i to szybciej, ni| si spodziewacie. Zemsta bowiem nale|y do mnie, zemsta na was, ndznicy, i na tym, który byB niczym w| u mej piersi. Nic mnie nie powstrzyma, nie! Jestem bowiem nie[miertelna, ja, najpierwsza uczennica mego pana! W[ród zgromadzonych podniósB si jk przera|enia. Niejeden uwierzyB w jej sBowa. PeBne nienawi[ci spojrzenie wiedzmy odnalazBo wreszcie tego, kogo szukaBo, i zBe oczy zmieniBy si w wskie szparki. Griselda dobrze wykorzystaBa krótki czas, jaki spdziBa w areszcie. Inni wizniowie skar|yli si na monotonnie odmawiane zaklcia, jakie dobiegaBy z jej celi. Dniem i noc musieli wysBuchiwa jej okropnych sBów, ciekawi przy tym, co robi. Stra|nicy jednak, którzy zeszli, by to zbada, nigdy niczego nie znalezli. Prawda byBa taka, |e nie [mieli zanadto si do niej zbli|y, inaczej prdko by si zorientowali, |e wiedzma zajta jest swoj uplecion z rzemyków torebk i jej zawarto[ci. Gdy tylko kto[ podchodziB, chowaBa wszystko do obszernej kieszeni, lecz kiedy zostawaBa sama, rozpltywaBa splecione w warkocze rzemyki i tworzyBa nowe, zawizujc na nich czarnoksiskie wzBy. Tak zawiBe, |e nikt chyba nie potrafiBby ich rozplata, gdy| zabrakBoby mu mdro[ci i przede wszystkim cierpliwo[ci. W nowym woreczku z rzemyków umie[ciBa wszystkie magiczne [rodki, które chciaBa tam widzie. Ka|dej wkBadanej rzeczy towarzyszyBo zaklcie bdz te| odmówienie specjalnej czarnoksiskiej formuBy. Kiedy skoDczyBa prac, zasupBaBa kolejne wzBy i odprawiBa nad ni jeszcze inne magiczne rytuaBy. Torebk wsunBa w sam kt, najgBbiej jak si daBo pod prycz, na której spaBa. Niedu|a sakiewka nie rzucaBa si w oczy. - Nie od razu j zauwa| - mruknBa sama do siebie. - UpBynie pewien czas, a potem... Znam ludzk ciekawo[ i wiem, |e ten, kto j znajdzie, spróbuje otworzy. Nie bdzie to proste, ale on si uprze i nie zrezygnuje. I wreszcie bd wolna! Zaczn wszystko od nowa, nie |yj wszak po raz pierwszy, miaBam ju| przecie| do czynienia z przesdnymi ludzmi z dawno minionych stuleci. RzdziBam nimi z ukrycia, byBam ju| palona na stosie, wbijana na pal i wieszana. Tylko po to, by wróci za pomoc podobnej skórzanej sakiewki. To w niej mie[ci si moja dusza i jej ponowne przebudzenie. Dlatego wBa[nie, gdy prowadzono j na szubienic, nikt nie zobaczyB w niej [miertelnie przera|onej, skruszonej grzesznicy. Griselda ju| cieszyBa si na my[l o tym, jak zem[ci si na gBupcach z miasteczka. Gdy jednak przypomniaBa sobie przystojnego mBodzieDca, którego wybraBa na przyszBego kochanka, a który tak niewybaczalnie j zdradziB i odrzuciB jej miBo[, twarz jej pociemniaBa z nieprzebBaganej w[ciekBo[ci. OdnalazBa go w tBumie. StaB blady z tyBu, opierajc si o [cian jednego z domów. Na Thomasa niczym bByskawica padBo najbardziej nienawistne spojrzenie, jakie kiedykolwiek miaB okazj widzie. Nikt chyba by nie uwierzyB, |e mo|e istnie a| tak straszna nienawi[. - Thomasie Llewellyn! - wrzasnBa Griselda chrapliwym ze wzburzenia gBosem. Nie ma bowiem bardziej niebezpiecznej istoty ni| odrzucona kobieta, a je[li ponadto jest czarownic, jej przekleDstwo razi jeszcze dotkliwiej. - Ty szumowino, najndzniejsza istoto na ziemi, posmakowaBe[ ju| troch mojej zemsty, a mo|esz by pewien, |e to nie koniec! Sdzisz, |e ci nieszcz[nicy mog zapobiec temu, abym ci nawiedzaBa? Wydaje ci si, |e [mier mnie powstrzyma? Kat usiBowaB nacign na gBow Griseldy czarny worek, lecz ona, chocia| miaBa rce zwizane na plecach, a na szyi ptl, wci| jeszcze zachowaBa do[ siB, by odepchn go ramieniem. MusiaB si podeprze, by nie zlecie z podwy|szenia. Thomas rozgldaB si za Mary-Lou, chcc j chroni, ale dziewczyna dawno uciekBa. Griselda nie zakoDczyBa jeszcze rozprawy ze skamieniaBym Thomasem. GBos jej brzmiaB teraz jak grad uderzajcy o blaszany dach. CzuBa bowiem, |e czas ucieka. - W imieniu mego mrocznego wBadcy przeklinam ci, Thomasie Llewellyn! Dniem i noc bdziesz |aBowaB straszliwego wystpku, jaki popeBniBe[ przeciwko mnie. MogBam da ci wszystko, bogactwo, chwaB, mam bowiem za sob pot|nych obroDców, ale ty odrzuciBe[ moje wzgldy. A je[li wydaje ci si, |e twoja [mier uwolni ci ode mnie, to wiedz, |e si mylisz! Pózniej tak|e nie przestan ci [ciga. Nigdy nie bdziesz miaB spokoju, nawet w grobie! Kat nareszcie zyskaB nad Griselda przewag, a Thomas wyrwaB si z odrtwienia. OdwróciB si na picie i uciekB, dotarB jednak do niego, cho stBumiony czarnym workiem, jej ostatni krzyk. - Nie zdoBasz ukry si przede mn, Thomasie zdrajco! Zawsze ci odnajd, zawsze! Nigdy nie zaznasz spokoju, ani za |ycia, ani po [mierci! Gdy przera|ony dobiegB do nastpnego domu, usByszaB gBuchy dzwik opadajcej zapadni szubienicy. DoszBo go równie| jednogBo[ne westchnienie zgromadzonego tBumu, jk strachu pomieszanego z zachwytem. Tym razem jednak nikt nie próbowaB nawet zbiera pamitek po powieszonej, nikt nie o[mieliB si do niej zbli|y. Poszeptywano pózniej, |e ten i ów widziaB w momencie [mierci wiedzmy jakie[ niezwykBe istoty unoszce si w powietrzu wokóB szubienicy. ByBy to, rzecz jasna, tylko wytwory wybujaBej wyobrazni i przywidzenia. Ale kat zmarB zaledwie w miesic pózniej. Sdzia zrezygnowaB ze stanowiska, nikt nie mógB poj, dlaczego. Szeryf jeszcze tego samego roku nabawiB si trwaBego kalectwa podczas upadku z konia, a pastor... Có|, nigdy ju| nie byB sob. Pomocnik szeryfa, do którego zadaD nale|aBo utrzymywanie czysto[ci w areszcie, za bardzo nie przejmowaB si swoimi obowizkami. Po co sprzta w ktach pomieszczeD, w których przebywali tylko przestpcy i biegaBy szczury? Sakiewka Griseldy pozostaBa wic na swoim miejscu przez dBugi, dBugi czas. Wiele lat pózniej pojawiB si nowy pracownik, który gorliwiej wypeBniaB polecenia. Z niesmakiem wygarnB zakurzony, sple[niaBy i cuchncy przedmiot, którego, o dziwo, szczury nawet nie tknBy, chocia| wygldaB na skórzany. Nie chciaB dotyka obrzydlistwa, wziB je wic na Bopat i wyrzuciB na [mietnik, do rowu poza murami wizienia. Przedmiot wkrótce zniknB, przykryty opadBymi li[mi i wyrzucanymi tam odpadkami. Thomas Llewellyn w najwikszym po[piechu opu[ciB miasteczko jeszcze tego samego dnia, w którym powieszono Griseld. Przez wiele tygodni kr|yB po rozlegBych lasach w gBbi kraju. Niekiedy nocowaB u Indian albo z traperami, handlarzami futer. NawiedzaBy go jednak straszliwe koszmary i noc gBo[no krzyczaB. Towarzysze zwykle wic prosili, by si od nich odBczyB. WydawaBo mu si, |e widzi twarz Griseldy, ukazywaBa mu si w[ród li[ci, w[ród wzorów kory na drzewach, odbijaBa si w wodzie jezior. Noc nawiedzaBa go w snach, lecz nie wiedziaB, czy to naprawd ona, czy te| tylko jego strach wywoBuje wizje. Najcz[ciej [niBa mu si niewidoma, szukajca czego[ kobieta, o rysach i sylwetce Griseldy, która gBo[no woBaBa jego imi.  Thomasie, gdzie jeste[? - rozlegaB si przytBumiony gBos. -  Gdzie jeste[, na pewno ci znajd! A on we [nie baB si, |e mara dostrze|e go w starym zrujnowanym domu czy te| w le[nym jarze. BudziB si z krzykiem zawsze tu| przed tym, jak docieraBa do jego kryjówki. Za ka|dym razem byBa coraz starsza i straszniejsza. - Ach, grzeszniku, gdzie si mo|esz schroni? - szlochaB zrozpaczony. - ZasBoD mnie, skaBo, schowaj mnie, lesie, i ty, ciemne jezioro! WiedziaB jednak, |e nie zdoBa uciec przed Griseld. Wiedzma zdoBaBa przenikn w gBb jego duszy. WycieDczony gorczk i gBodem dotarB pewnego dnia do zamknitej kopalni, pamitce po jednej z wczesnych, podjtych przez imigrantów, prób wydarcia skarbów ziemi z jej wntrza. Rozpaczliwie poszukujc schronienia, ruszyB gro|cymi w ka|dej chwili zawaleniem korytarzami. MiaB przy sobie ogarek [wieczki, która pomagaBa mu si orientowa, lecz siBy wBa[ciwie opu[ciBy go ju| na tyle, |e nie wiedziaB, gdzie idzie. Stara drabina prowadziBa w dóB. Tutaj bdzie miaBa kBopoty z odnalezieniem mnie, my[laB, spuszczajc si po kolejnych szczeblach. W dole czekaBa go tylko beznadziejno[. Zapasy jedzenia ju| si skoDczyBy, organizm niczego wicej wBa[ciwie nie mógB ju| znie[, lecz Thomas rozpaczliwie usiBowaB trzyma si |ycia, najbardziej ze wszystkiego bowiem obawiaB si tego, co mo|e czeka go po [mierci. Wiedzma groziBa wszak, |e i pózniej nie przestanie go nawiedza, a ta my[l byBa gorsza ni| wszystko inne. Przecie| sama nale|aBa ju| do królestwa zmarBych. Thomas Llewellyn zrozumiaB wreszcie bezsensowno[ swojej ucieczki gBboko pod powierzchni Ziemi. SkuliB si na zimnej podBodze i zapBakaB. Kto[ go dotknB. PoderwaB si z krzykiem, pewien, |e Griselda go znalazBa. Na miBo[ bosk, chyba nie tutaj? To jednak nie byBa ona. Przemawiali do niego dwaj nadzwyczajnie wysocy m|czyzni. Thomas, oszoBomiony, nie zorientowaB si, |e ich sBowa s wBa[ciwie my[lami rozbrzmiewajcymi w jego gBowie. - MBody czBowieku, czy pochodzisz z miasteczka na wschodzie? - spytali. - Tego na skraju lasu? Czy mamy ci tam zaprowadzi? - Nie, nie! - zawoBaB. - Nie mam nic wspólnego z tym miasteczkiem. ByBem tam tylko przejazdem, pochodz z poBudnia, jestem tu obcy. MusiaB by ostro|ny. Nie mo|e dopu[ci do tego, by Griselda wpadBa na jego [lad poprzez tych dziwnych ludzi. Dla Thomasa wci| byBa realnym zagro|eniem. M|czyzni postawili go na nogi, mieli mocne latarki, nigdy takich nie widziaB, nie przypuszczaB nawet, |e co[ podobnego mo|e istnie. - Jeste[ chory - stwierdziB jeden. - Pójdz z nami! - Dokd? Chyba nie do miasteczka. - Nie - odparli z u[miechem. - Do o wiele spokojniejszego, milszego miejsca. Jak brzmi twoje imi, mBodzieDcze? Imi? Griselda mogBa go teraz sBysze. Albo oni mogli je zdradzi. W panice wymy[liB imi, które kiedy[ napotkaB w jakiej[ ksi|ce. WiedziaB, |e jego cera i kolor wBosów nie bd mu przeczy. Nie miaB pewno[ci, czy wymawia je wBa[ciwie, zdawaB sobie spraw, |e nie jest w peBni hiszpaDskie, przypuszczaB jednak, |e wywodzi si z Ameryki PoBudniowej. - Oliveiro da Silva. 5 Indra przepeBniona smutkiem po|egnania skierowaBa swoj gondol w stron miasta Zachodnie Aki. Zawsze Bagodne letnie powietrze delikatnie owiaBo jej twarz. RozpoznaBa kwiaty charakterystyczne dla tej cz[ci Królestwa ZwiatBa: maki, chabry i rumianki. ZnaBa je jeszcze ze [wiata na powierzchni Ziemi, z Bagodniejszego klimatu Europy, sigajcego a| na poBudnie Szwecji. Poza tym Bki Królestwa ZwiatBa peBne byBy rozmaitych kwiatów, niezwykle kolorowych, o ostrych krzyczcych barwach bdz pastelowych odcieniach. Tu jednak, jak si wydawaBo, zasadzono ziemskie kwiaty. Indra wiedziaBa tak|e, |e Zachodnie Aki to jedno ze stosunkowo nowych miast w krainie i |e ziemi zaczto uprawia tu do[ pózno. O dziwo, nie uroniBa ani jednej Bzy nad rozstaniem z Ramem, cho by mo|e byBo to ich ostatnie spotkanie. OkazaBo si jednak jej zdaniem nadziemsko pikne. MiBo[, któr ledwie sobie wyznali, niemo|liwe do speBnienia namitne uczucia dwóch istot ró|nych gatunków, z ró|nych [wiatów. CzBowieka i Lemura. Niechciany zwizek, wedBug niepisanych praw zakazany. Dopiero w chwili ostatecznego po|egnania powiedzieli sobie to, co najwa|niejsze. Ram sprawdziB gondol Indry, potem spokojnie przycignB dziewczyn do siebie i trzymaB w objciach w milczeniu, bez sBowa. WyczuwaBa jego szczere oddanie i cierpienie.  Nareszcie dotarBam do domu - szepnBa.  Ja tak|e - odparB. - Ja tak|e . ByBo tak piknie, tak cudownie, |e wBa[ciwie Indra powinna pBaka, nad smutkiem przewa|yBa jednak rado[ i pewno[, |e nie jest w swej miBo[ci osamotniona. Poczucie to napawaBo j szcz[ciem, kiedy ldowaBa na Bce. Musieli si teraz rozsta, Talornin zadba o to, by wicej si nie spotykali. Bdzie zlecaB Ramowi zadania w innej cz[ci krainy. Ale Ram przecie| istniaB i na pewno jeszcze go zobaczy. Co prawda zapewne nieprdko, zreszt nie powinna mie nadziei, |e kiedykolwiek dojdzie do czego[ midzy nimi, ale bdzie mogBa go widywa. Ju| tylko ta [wiadomo[ wystarczyBa, by czuBa si szcz[liwa. W trawie bawiBy si dzieci, ich radosny [miech napeBniaB powietrze niczym aromat kwiatów lub musujce wino. Kolorowa piBka potoczyBa si w stron Indry, dziewczyna zBapaBa j, zanim sturlaBa si w dóB zbocza, i odrzuciBa czterolatkowi, który biegB w jej stron na pulchnych nó|kach. Roze[miali si oboje, kiedy chBopczyk zBapaB zabawk. Niespodziewanie Indr zakBuBo w sercu. Dzieci! Nigdy nie bdzie miaBa dzieci, bo przecie| Ram i ona nie byli sobie przeznaczeni, a z kim innym chciaBaby mie dziecko? Z nikim! Indra nie okazywaBa w tej chwili krótkowzroczno[ci wBa[ciwej nastolatkom i nie uwa|aBa, |e nigdy w |yciu nie zdoBa pokocha nikogo innego. MiBo[ spada na czBowieka w najmniej spodziewanym momencie, wBa[nie przecie| tego do[wiadczyBa. Czy mogBa przewidzie, |e zakocha si w Lemurze, najwy|szym dowódcy Stra|ników, który zajmowaB si ni, jej krewniakami i przyjacióBmi jak ojciec, odkd przybyli do Królestwa ZwiatBa? Chocia|...  ojciec to niedobre okre[lenie,  starszy brat równie|. Ram po prostu byB autorytetem, kim[, kto przewy|sza czBowieka do tego stopnia, |e trudno wprost wyobrazi sobie nawizanie z nim bli|szego kontaktu. Jak mo|na zakocha si w kim[ takim? Do jakiego stopnia mo|na by niemdrym? Ale on odwzajemniB jej miBo[. Po gBbszym zastanowieniu musiaBa stwierdzi, |e Ram podejrzanie czsto szukaB jej towarzystwa. Na dBugo przed tym, zanim oszoBomiB j pierwszym pocaBunkiem w policzek. Mój Bo|e, có| za beznadziejna historia! Ale przy tym cudowna. Indra rozja[niBa si i zmierzwiBa chBopczykowi wBosy. Dopiero potem ruszyBa w stron domu Oliveira da Silvy. Zgoda, nie byBa niemdr nastolatk, w tej chwili jednak nie potrafiBa my[le o nikim innym poza Ramem, bez wtpienia wielkiej miBo[ci jej |ycia. Niech sobie przyszBo[ bdzie, jaka chce. Nagle zadr|aBa. Oliveiro da Silva. MiaBa wra|enie, jakby nagle otoczyB j mrok. WokóB Oliveira jakby gromadziBa si nieprzyjemna i niezdrowa atmosfera. Indra nie rozumiaBa tego m|czyzny i czuBa, |e je[li chodzi o niego, to nie bdzie w stanie speBni |adnej misji. Spojrzawszy na okna jego domu, dostrzegBa opadajce zasBony. To znaczy, |e staB i jej wypatrywaB. Nie najlepiej to wró|y, stwierdziBa. I rzeczywi[cie. Z pocztku Oliveiro da Silva nie chciaB jej wpu[ci, twierdziB, |e wszystko jeszcze si pogorszyBo. Wszystko! - Odejdz! - zawoBaB zza drzwi. - Z rado[ci - odpowiedziaBa Indra. - Ale to po prostu mój obowizek, takie otrzymaBam zadanie. I chocia| nikomu z nas si to nie podoba, to ostatnio udaBo si nam przecie| osign pewne porozumienie, prawda? yle trafiBa, wyraziBa si bardzo niewBa[ciwie. - Co masz na my[li, mówic o swoim obowizku i zadaniu? - spytaB ostro, nie kryjc podejrzliwo[ci. - Co to za zadanie? Do diaska, przyparB j do muru! - Mam nauczy si czego[ wicej o Meksyku, oczywi[cie - próbowaBa go przekona, lecz to si nie udaBo. Oliveiro nie uwierzyB jej i miaB w tym peBn sBuszno[. SpróbowaBa inaczej. - A co chcesz powiedzie, mówic, |e wcze[niej ci okBamaBam? GBupia, zganiBa si w my[li. Mo|e wBa[nie uwa|aB, |e przychodzi do niego z faBszywymi wymówkami - PróbowaBem si dowiedzie czego[ wicej o tobie, Indro. - Jestem czysta jak nowo narodzone dziecko - zapewniBa. - Wpu[ mnie do [rodka, spróbujemy to jako[ uporzdkowa. - Nie ma czego porzdkowa, jeste[ niebezpieczna. - Ja? Niebezpieczna? Jestem Bagodna jak baranek. Ale jak chcesz, nie zamierzam sta tutaj i wystawia si na po[miewisko. Trzymaj si! Odchodz. - Nie, zaczekaj! Chc dowiedzie si czego[ wicej o tobie, ale nie wpuszcz ci do domu. Ostatni czas byB naprawd straszny. Co[ si wydarzyBo, nie chc... - Nie bd staBa pod drzwiami jak niegrzeczna uczennica. PrzestaD ju| wygadywa gBupstwa, nie mam wobec ciebie |adnych zBych zamiarów, przeciwnie. Przyrzekam, |e bd w stu procentach szczera, bez wzgldu na to, o co mnie zapytasz. Je[li ty bdziesz szczery wobec mnie. - Ja... nie mog. Przynajmniej dopóki ci w peBni nie zaufam. Drzwi jednak otworzyB. Indra weszBa do [rodka, nie kryjc urazy. Oliveiro odsuwaB si od niej, ale zaprosiB do bawialni, urzdzonej po spartaDsku niczym cela mnicha. - Chc wiedzie - o[wiadczyBa gniewnie, kiedy usiedli z dala od siebie - czegó| to takiego strasznego dowiedziaBe[ si o mnie? Sama nic takiego nie widz, przeciwnie, niekiedy |aBuj, |e w moim |yciu nie wydarzyBo si nic specjalnie ciekawego. Moje |ycie byBo niczym psaBterz konfirmanta, przynajmniej prawie - dodaBa w zamy[leniu, majc w pamici swoje drobne przygody prze|yte w [wiecie na powierzchni Ziemi - OkBamaBa[ mnie, je[li chodzi o twoj rodzin - stwierdziB zaczepnie, a z jego ciemnych oczu posypaBy si bByskawice. - Nic mi o tym nie wiadomo. PrzybyBam tu niedawno, razem z ojcem i siostr. Moja matka i brat nie |yj, co w tym takiego strasznego? - Có|, mo|e nie skBamaBa[ wprost, lecz przemilczaBa[ pewne fakty. - Innej bliskiej rodziny nie mam. Owszem, Nataniel, Ellen i Sassa s moimi dalekimi krewnymi, podobnie Marco, ale to jeszcze dalsze pokrewieDstwo. I Marco to najwspanialszy... PrzerwaB jej, pochylony w przód. - Nale|ysz do Ludzi Lodu! - Nigdy temu nie zaprzeczaBam. - Nie, ale te| i o tym nie wspomniaBa[. A Ludzie Lodu to banda czarnoksi|ników i wiedzm! - Banda? - wykrzyknBa rozzBoszczona. - Nazywasz nas band? Dobrze wiesz, |e zarówno Móri, jak i Dolg to czarnoksi|nicy, a przecie| s dobrymi ludzmi. Marco jest wyjtkowy, lecz to czysta dusza, có| zBego jest wic w znajomo[ci czarów? Oliveiro da Silva wstaB. - Chc wiedzie wszystko o czarownicach Ludzi Lodu. Kim s, gdzie przebywaj i kiedy tu przybyBy? - O mój Bo|e! - westchnBa Indra i zaczBa liczy na palcach. - Najwa|niejsza z nich jest Sol. Czarownic jest te| Ingrid, tak samo jak Halkatla i Tobba... Nie pamitam, czy jest ich wicej, my[l, |e to ju| wszystkie. - Czy która[ z nich ma rude wBosy? - Tak, Ingrid... - Kiedy tu przybyBa? - Razem z innymi, wydaje mi si, |e byBo to w roku tysic siedemset czterdziestym szóstym. Do Królestwa ZwiatBa dostaBa si wtedy wielka gromada, rodzina czarnoksi|nika i... - Tysic siedemset czterdziesty szósty? - powtórzyB zamy[lony. - To mo|e si zgadza. - To si zgadza jak najbardziej. - Nie, chodzi mi o co innego - my[laB gBo[no. - Skoro jednak ona jest ju| tutaj tak dBugo, to dlaczego nie...? Indra uderzyBa pi[ci w stóB, a| Oliveiro, majcy niezbyt mocne nerwy, podskoczyB. - Wyja[nij mi teraz, co to wszystko ma znaczy. Nie zgadzam si na to, |eby[ si tak obrazliwie wyra|aB o Ludziach Lodu, którzy porzdnemu czBowiekowi nie wyrzdz |adnej krzywdy. Owszem, potrafi postpowa do[ drastycznie, lecz tylko wobec takich, którzy na to zasBuguj. Oliveiro usiadB z powrotem, dBoDmi zasBaniajc twarz. WydawaBo si, |e pBacze. - Ja na to nie zasBu|yBem, nie zasBu|yBem! - Opowiadaj! Opu[ciB rce. - Nie, ty mów pierwsza. ObiecaBa[, |e bdziesz szczera. Indra uznaBa, |e niczego nie straci, mówic prawd. - Dobrze, bd szczera. Obcy, Talornin, poprosiB mnie, |ebym spróbowaBa da ci troch rado[ci i pomogBa znalez wBasne miejsce w spoBeczeDstwie, otworzy si na ludzi. Wiedz, |e wszyscy tutaj si o ciebie niepokoj. Jedno tylko Talornin zataiB przede mn, a mianowicie, |e chce, abym si w tobie zakochaBa. Oliveiro zerknB na ni pytajco. - Tak si nie staBo - zapewniBa - Nie mogBo si tak sta, ja bowiem kocham innego i to wBa[nie nie podobaBo si Talorninowi. - Kogo? - To... nie ma nic wspólnego z t spraw. Jeste[ bardzo przystojnym m|czyzn, Oliveiro, i by mo|e gdybym spotkaBa ci przed kilkoma miesicami, zadurzyBabym si na zabój, nie wiem, teraz jednak tak sta si nie mo|e. Nie skomentowaB jej sBów, byB jednak na tyle dobrze wychowany, by zrobi min [wiadczc o pewnym |alu. - Czy mam ci opowiada o tym bli|ej? Stre[ci caBy ten skomplikowany spisek? - {dam tego. - No có|, Talornin zleciB mi dodatkowe zadanie, mam si dowiedzie, co ci drczy. A teraz, bardzo prosz, twoja kolej! Oliveiro dBugo si jej przygldaB, jak gdyby rzeczywi[cie rozwa|aB, czy mo|e si jej zwierzy. - Nie, nie powinienem ci wciga w swoj niedol - rzekB po chwili. - Mog ci jedynie podzikowa za szczero[. MiaBem swoje przypuszczenia, |e twoje zainteresowanie Indianami Meksyku nie siga zbyt gBboko. Na zmian podejrzewaBem ci i sdziBem, |e... jeste[ mn zainteresowana. - PodejrzewaBe[ mnie... o co? WstaB, dajc tym samym znak, |e rozmowa dobiegBa koDca. - O tym, jak sdz, powinni[my teraz zapomnie. Indro, bardzo ci ceni. Jest wiele rzeczy, które musz najpierw zbada, lecz gdyby[ wróciBa, bardzo bym si... bym si... ZamierzaB chyba powiedzie  radowaB , lecz najwidoczniej doszedB do wniosku, |e to zbyt mocne sBowo. Indra tak|e si podniosBa. - Mo|emy wic pu[ci w niepami Azteków i caB reszt? - O, tak - podchwyciB z u[miechem. - Wyzna ci prawd? - Oczywi[cie - poprosiBa z nadziej, on jednak my[laB o czym innym. - Kr|yBem potajemnie po archiwach i bibliotekach, czytajc ukradkiem o przeszBo[ci miasta Meksyk. Nie wiem o nim chyba wicej ni| ty. Indra byBa zaskoczona, lecz prdko si opamitaBa. - Ty nie znasz hiszpaDskiego! Dlatego nalegaBe[, aby[my rozmawiali po angielsku. - Pst - szepnB przera|ony. - Jestem Oliveiro da Silva, nie zapominaj o tym! SkuliB si na sofie i rozejrzaB przera|onymi oczyma. Indra usiBowaBa nakBoni go do dalszych zwierzeD, najwyrazniej jednak byB to ju| koniec rozmowy. Czegó|, na miBo[ bosk, baB si ten czBowiek? Nie pozostawaBo jej nic wicej, jak tylko odej[. Pogr|ona w my[lach wyszBa na ulic, usiBujc odnalez jaki[ sens w dziwnych sformuBowaniach i zaskakujcych reakcjach Oliveira. Po raz pierwszy przeraziB si, gdy zobaczyB ow nieszczsn fotografi  kamienia zBego oka czy te|  czarownicy zamku , jak równie| nazywano tego rodzaju relief. ZnieksztaBcony wizerunek m|czyzny trzymajcego na kolanach czarownic, na którym m|czyzna, a jednocze[nie jakie[ zwierz za jej plecami usiBowali si w ni wedrze, ka|dy od swojej strony. Owszem, byBa to do[ okropna pBaskorzezba, lecz jeszcze nie powód, by traci przytomno[ ze strachu. A teraz oskar|yB Indr o kBamstwo, a raczej o zatajenie prawdy o czarownicach, jakie wywodziBy si z jej rodu. Ten miBy da Silva, czy jak si on naprawd nazywa, zdawaB si |ywi jak[ awersj do czarownic. Indra u[miechnBa si do siebie. Strach przed czarownicami byB jej absolutnie obcy, wychowaBa si wszak na opowie[ciach o sBynnych paniach z Ludzi Lodu. Nagle nieco dalej na ulicy dostrzegBa Joriego i zagwizdaBa na niego. OdwróciB si natychmiast i zaraz do mej podszedB. - Indro, wBa[nie ciebie chciaBem prdzej czy pózniej znalez. Nie spodziewaBem si spotka ci tutaj, co tu robisz? - Strasznie du|o mówisz na raz. Spytam krótko: dlaczego mnie szukaBe[? - Wiesz, gdzie s Miranda i Gondagil? - A wic jestem ci potrzebna po to, by znajdowa innych? Nie mam pojcia, gdzie mog by, nie zastaBe[ ich w domu? - Nie, i nikt nie wie, dokd poszli. OtrzymaBem pewne zadanie - o[wiadczyB Jori z dum. Indra, która sByszc sBowo  zadanie dostawaBa niemal wysypki, sBabym gBosem spytaBa, w czym rzecz. - Ram chce, |ebym zorganizowaB sprowadzenie olbrzymich jeleni z Ciemno[ci tu, do Królestwa ZwiatBa. - Olbrzymich jeleni? - powtórzyBa Indra, czujc, jak twarz jej si wydBu|a. - Ale to przecie| ja powiedziaBam Ramowi, |e... Dlaczego nie mo|e wzi udziaBu w tej operacji? Czy|by kryB si za tym Talornin? - Musz wic w to wBczy Gondagila i Mirand - cignB Jori niewzruszony. - Oczywi[cie - odparBa Indra tym samym sBabym gBosem co przedtem. - Na pewno tylko gdzie[ wyszli, próbuj dalej. Jori usBuchaB i tym razem Gondagil odpowiedziaB na telefon. Ustalili, |e spotkaj si razem: Jori, Tsi, Ram, Gondagil i Miranda, by omówi sposoby dziaBania. Wszyscy ju| wcze[niej byli w Królestwie Ciemno[ci. Tylko Indra staBa poza ich krgiem. Zlecono jej jakie[ maBo wa|ne zadanie. Jakby chciano si pozby kBopotliwej Indry. MinBa ich mBoda, mo|e pitnastoletnia dziewczyna. Jori, chocia| zajty rozmow przez telefon, posBaB jej rutynowy u[miech. Och, Jori, Jori, ona jest za mBoda dla ciebie, pomy[laBa Indra, to przecie| jeszcze dziecko. - Zliczna - szepnB, rozmawiajc z Gondagilem. - Nietknita. - Ale| Jori! - szepnBa Indra ura|ona. Nie powinien si tak odzywa. Ale Jori byB ju| taki. WiedziaB, |e nie dorównuje urod swym rówie[nikom, i dlatego odgrywaB twardego. WBa[ciwie wcale nie my[laB tak jak mówiB. Nareszcie skoDczyB rozmawia, a Indra czuBa si bardziej ni| kiedykolwiek wyrzucona poza nawias. Jak|e chtnie wraz z Ramem i innymi przyjacióBmi stawiBaby czoBo niebezpieczeDstwom czyhajcym w Ciemno[ci. Nawet gdyby miaBo jej co[ zagrozi, Ram zawsze byBby przy niej, a tak bdzie musiaBa zosta w domu i zabawia obojtnego jej da Silv, podczas gdy oni... Ach, nie, jej spragniona czuBo[ci dusza a| zabolaBa. ByBa przekonana, |e to wszystko sprawka Talornina. Zniechcona pomachaBa Joriemu na po|egnanie i rozeszli si ka|de w swoj stron. Indra podjBa smutn wdrówk do gondoli. OddaliBa si nie wicej ni| o jeden kwartaB, gdy za plecami usByszaBa lekki szum, jak gdyby kto[ si poruszyB, a w nastpnym momencie w gBowie jej eksplodowaB szaleDczy ból. WydawaBo jej si, |e zd|yBa jeszcze krzykn:  Jori! Na pomoc! , ale nie byBa pewna. Zauwa|yBa, |e ulica niepokojco zbli|a si do jej twarzy, i straciBa przytomno[. 6 W [wiecie na powierzchni Ziemi przetaczaBy si stulecia. Procesy czarownic w Massachusetts skoDczyBy si wkrótce po egzekucji Griseldy. W ssiednich miastach, Salem i Andover, w roku 1692 stwierdzono wreszcie, |e wikszo[ oskar|eD o uprawianie czarów wywoBana zostaBa ohydnymi plotkami. Salem zasBynBo jako to miejsce w Nowym Zwiecie, gdzie polowanie na czarownice przybraBo najwiksze rozmiary. Osignito rekord, którego wstydzi si ludzko[. Wraz ze zBamaniem teokracji, potgi Ko[cioBa, ludzie nabrali rozumu. Miasteczko Thomasa Llewellyna na skraju lasu przestaBo istnie. ZniknBa te| puszcza Indian, Boston pot|nie si rozrósB na wszystkie strony i tam, gdzie kiedy[ usytuowane byBo miasteczko, wznosiBa si teraz caBa dzielnica. Boston wchBonB dawne niedu|e miejscowo[ci, stare drewniane chaty zmieniBy si w murowane domy. Rozbierano kolejne budynki na tym samym terenie, a na ich miejsce stawiano coraz wiksze. Wreszcie zaczto postpowa odwrotnie. CzBowiek zrozumiaB w koDcu, co utraciB. WBadze postanowiBy rozebra cz[ zrujnowanych budynków i na ich miejscu zaBo|y rozlegBy park, w którym ludzie mogliby spdza wolny czas. Supermarket, stacj benzynow, niewielkie wesoBe miasteczko i biurowce postanowiono zrówna z ziemi. Lunapark i centrum handlowe i tak zbankrutowaBy, a wBa[ciciel stacji benzynowej zamierzaB przej[ na emerytur. Biura przeniesiono gdzie indziej. Do pracy ruszyBy wielkie koparki. Ci|kie metalowe kule zwisajce z dzwigów waliBy w [ciany domów, osypywaBy si mury. Gdy brakowaBo cierpliwo[ci, pod budynek podkBadano precyzyjnie wyliczony Badunek dynamitu i w jednej chwili caBy dom zmieniaB si w kup gruzów, zasnut chmur kurzu. Tak surowo nie postpiono z kilkoma mniejszymi budynkami w tej dzielnicy, tam wikszo[ pracy wykonaBy koparki. Gdy jednak domy zniknBy, zaczto kopa gBbiej. Planowano tu zaBo|enie podziemnego akwarium. Przy pracach natknito si na resztki dawnych murów, koparka bez trudu sobie z nimi poradziBa, lecz zaraz potem dzieD pracy dobiegB koDca. Na placu rozbiórki pozostaBy wielkie maszyny, ustawiono tablic z napisem  Nieupowa|nionym wstp wzbroniony i robotnicy rozjechali si do domów, do rodzin czy te| samotnych kawalerek. Czy jakiekolwiek dzieci zawracaj sobie gBow podobnymi tablicami? Przeciwnie, takie znaki wprost zachcaj do zbadania zakazanego obszaru. Gdy zapadB zmierzch, grupka chBopców zakradBa si na teren rozbiórki. Zaciekawieni przerzucali resztki desek, przesypywali ziemi w poszukiwaniu czego[, co mogBoby si im przyda. Znaleziska odkBadali na kupk z postanowieniem, |e zabior je pózniej. Dwóch dwunastolatków dotarBo do resztek starego muru, który rozsypaB si ju| na kawaBki. Przy jednym takim odBamku gruzu znalezli co[, co tajemniczo tylko troch wystawaBo z ziemi. O[wietlili przedmiot kieszonkowymi latarkami - O rany! - zdumiaB si jeden z chBopców. - Có| to, u diaska, mo|e by? Wycignli niezwykBy przedmiot. - Do pioruna! - zaklB drugi. - Wyrzumy to! - Nie widzisz, jakie to dziwne? - zaprotestowaB przyjaciel. - MusiaBo le|e w ziemi na pewno ponad sto lat i chocia| troch zaple[niaBo, wyglda na wcale nie zniszczone. Zabieram to z sob. - Nie wygBupiaj si, mnie si to nie podoba. Pozostali chBopcy uznali jednak, |e znalezisko warte jest zbadania. Przysiedli na Bapie buldo|era, przygldajc si niezwykBemu przedmiotowi. - W [rodku co[ jest. Z czego to mo|e by zrobione? - Z posplatanych rzemyków - stwierdziB przywódca grupy, [ciskajc w palcach trofeum. ZazgrzytaBo, jakby w [rodku co[ otarBo si o siebie. - Ma który[ nó|? Niestety, wszystkie no|e skonfiskowali zapobiegliwi rodzice. - Spróbuj to rozplta - zaproponowaB jeden z chBopców. Zaczli mocowa si z rzemykami, zesztywniaBymi ze staro[ci i mocno zaci[nitymi. - Za diabBa nie uda nam si rozsupBa tego cholerstwa - stwierdziB wreszcie przywódca ze zBo[ci. - Wyrzumy to! - Nie, zaczekajcie! - zawoBaB który[. - ZnalazBem szydBo. Znaleziona rzecz nie byBa wcale szydBem, ale okazaBa si równie przydatnym narzdziem. ZdoBali jako[ wsun jego czubek midzy rzemyki, a tym samym spor cz[ pracy mieli za sob. Kwadrans pózniej mBody herszt odrzuciB znalezisko od siebie co siB w rkach, a inni chBopcy odskoczyli z krzykiem obrzydzenia. Poczuli ohydny smród, z jakim dotychczas nigdy jeszcze si nie zetknli, i wiedzeni instynktem ruszyli do wyj[cia, a stamtd rozbiegli si do domów. {aden z nich nie [miaB nawet pomy[le, co mogBo si znajdowa w owej dziwnej rzeczy ze splecionych rzemyków. Jeszcze przez wiele dni wydawaBo im si, |e wstrtny odór tkwi w ubraniach i w nosie. Nigdy wicej nie wrócili na plac rozbiórki. Dobrze, |e tak si staBo. Jeszcze tej samej bowiem nocy w okolicy co[ zaczBo si dzia. DokBadnie w miejscu, gdzie przebywali chBopcy, rozegraBo si niewiarygodne wydarzenie. Nie byBo jednak [wiadków, którzy mogliby je pózniej opisa. W nocnej ciszy ze zniszczonej skórzanej sakiewki zaczBy si wydobywa kBby pary albo dymu. Cuchnce opary poczuBy tylko szczury, które natychmiast uciekBy. Wreszcie w pobli|u nie byBo |adnej |ywej istoty, umknBy nawet owady. Plac opustoszaB jak nigdy. Z mgBy powoli, stopniowo, zaczBa si wyBania jaka[ istota. Wreszcie w peBni si zmaterializowaBa. MBoda dziewczyna. Griselda zawsze postpowaBa tak samo, odradzaBa si jako pitnastolatka. Ostatnio tylko wróciBa na [wiat jako swoja nowo narodzona córka, podobaBa jej si bowiem taka inkarnacja. Zwykle jednak nie interesowaBo jej dzieciDstwo, uwa|aBa je za zbdny trud. Ale pitna[cie lat to dobry wiek, byBa wtedy ju| na tyle dojrzaBa, |e mogBa zdobywa kochanków. OdradzaBa si zawsze w takiej samej postaci, jako niewinna rudowBosa dziewczyna, nie[miaBa i budzca zaufanie. Wielu m|czyzn lubiBo mBode miso. Dziewice dostarczaBy im szczególnych prze|y, poczucia naruszenia tabu, co wywoBywaBo dodatkowe podniecenie. Griselda lubiBa te| zachowa kilka lat w zapasie; majc pitna[cie lat, mogBa prze|y o wiele wicej, ni| gdyby zaczynaBa na przykBad od dwudziestu piciu. Tym razem potrzebowaBa szczególnie du|o czasu. PowracaBa bowiem na [wiat z my[l o zem[cie. Musi odnalez Thomasa Llewellyna, który odrzuciB jej wzgldy i j zdradziB. OszoBomiona rozejrzaBa si dokoBa. ZmaterializowaBa si w peBni, rce i nogi miaBa ju| bardzo konkretne, przestaBy by zaledwie smugami dymu. Nie mogBa jednak poj, gdzie si znalazBa. Wprawdzie byBo ciemno, lecz nie na tyle, by nie dostrzegaBa olbrzymiego, przypominajcego jakiego[ potwora rusztowania, wznoszcego si ku niebu. Có| to takiego? Griselda patrzyBa na dzwigi i koparki, nie miaBa jednak mo|liwo[ci, by zrozumie, co widzi. OddychaBa ci|ko po wysiBku, jakim byBo przyjcie postaci nowego czBowieka. Mnóstwo jeszcze musiaBa zrobi, zanim wyruszy w [wiat na poszukiwanie Thomasa Llewellyna. Gdzie on mógB si podzia? WydawaBo si, |e po prostu zniknB, fakt ten byB tak niepojty, |e Griselda nie wiedziaBa, jak sobie z nim poradzi. SzukaBa Thomasa wszak w [wiecie zmarBych, gdzie sama tak dBugo przebywaBa, czekaBa, a| si tam zjawi, gotowa w ka|dej chwili uderzy. On jednak nigdy nie przybyB. Nie przestawaBa nka go w snach, ale po [mierci niewiele wicej mogBa zrobi, niecierpliwie wyczekiwaBa, a| kto[ wreszcie odnajdzie jej sakiewk, wiedziaBa bowiem, |e dopiero wtedy bdzie w stanie go naprawd zaatakowa. Nareszcie si to staBo, dzisiejszej nocy. Pierwsz rzecz, o jak musiaBa si zatroszczy, byBo ubranie. OdrodziBa si przecie| naga. Jej czarodziejska sakiewka...? Jest, ach, có| za cudowny zapach! PostanowiBa zbada jej zawarto[ pózniej, najpierw chciaBa wróci do swojej chatki. Nie bardzo jednak mogBa si zorientowa, gdzie jest. Co si staBo z rynkiem, na którym zostaBa powieszona? Gdzie wizienie, wrzuciBa wszak sakiewk pod... Oczy jej wreszcie zdoBaBy przywykn do mroku i widok, jaki si przed ni ukazaB, wprost j przeraziB. Gdzie podziaB si dom aptekarza i las? Tak tu byBo nago i pusto, tylko te straszne rusztowania, jakby si do niej szczerzyBy. Nieco dalej dostrzegBa zarys czego[, no wBa[nie, czego? Wielkich czworoktnych domów, sigajcych a| do nieba? Griselda poczuBa, jak mrozi j wewntrzny chBód. Gdzie ona jest, co si staBo? Zadr|aBa z zimna. Ubranie! Gdzie jej dom? ZaczBa i[, trzymajc w rku skórzan torebk, w kierunku, który wydaB jej si wBa[ciwy. PotknBa si o jakie[ rupiecie, zaklBa tak, jak tylko ona potrafiBa, i ruszyBa dalej, a| doszBa do ulicy biegncej midzy tymi nieprawdopodobnie wysokimi budynkami Tu powinien sta jej dom, a za nim szumie las. Torebk musiano gdzie[ przenie[, przecie| to si z niczym nie zgadza, nawet w Bostonie nigdy nie byBo takich wielkich domów. Co to mo|e znaczy? Kr|yBa przez pewien czas po opustoszaBych noc ulicach, a| wreszcie zmarzBa tak, i| stwierdziBa, |e nale|y co[ zrobi. DotarBo do niej wreszcie, |e nie odnajdzie swego domu i wBasnych ubraD. SpróbowaBa otworzy jakie[ drzwi, lecz okazaBy si zamknite na klucz. Nieco dalej dostrzegBa wielobarwne ostre [wiatBa, rzecz równie| caBkowicie jej nieznan. PrzestraszyBa si, maBo brakowaBo, a zaczBaby krzycze. StaBa tam jednak dziewczyna, a raczej mBoda kobieta. Griselda ukryBa si w jakiej[ bramie. Kobieta szBa w jej stron. Ubranie! Ale jak|e tamta byBa ubrana! MiaBa wysokie wskie buty i spódniczk tak krótk, |e wida jej byBo niemal zadek. Skandaliczny strój! Cienka obcisBa koszulka z tak du|ym dekoltem, |e Griseld przeszBy ciarki. Jak ta dziewczyna [mie si tak ubiera? Chocia|, kiedy wiedzma przetrawiBa pierwszy szok, twarz rozja[niBa jej si w u[miechu. Je[li si ubierze w ten sposób, m|czyzni bd pada jak muchy. Skoro ta kobieta mogBa si tak wystroi, có| stoi na przeszkodzie, aby i ona, Griselda, nosiBa podobn garderob? Zabawne bdzie spróbowa, zanim znów wróci do normalnego, przyzwoitego ubioru. Kiedy dziewczyna mijaBa bram, Griselda zaatakowaBa. Jej silne rce otoczyBy szyj nieznajomej i mocno [cisnBy. Chwil pózniej pitnastolatka o rudych wBosach wdrowaBa o[wietlonymi ulicami w stroju nie pasujcym do niewinnej buzi. Szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma przygldaBa si neonowym reklamom, których kolory wci| si zmieniaBy, ukazywaBy si na nich nowe obrazy i litery, jakich nigdy dotd nie widziaBa. Poprzeczn ulic przejechaB nagle dziwaczny pojazd, Griselda wystraszona ukryBa si w ciemnym zauBku. Tego pojazdu nie cignBy konie, miaB taki dziwny obBy ksztaBt i rubinowy kolor, w [rodku siedziaBa jaka[ istota, odlegBo[ jednak byBa zbyt wielka, by mogBa dostrzec j wyraznie. Kilka razy odetchnBa gBboko. DBugo spaBam, pomy[laBa. Tym razem musiaBam spa a| do osiemnastego wieku, ale Thomas jeszcze |yje, musi ju| by bardzo stary, na pewno ma ponad dziewidziesit lat. Co si staBo ze [wiatem? Jak to mo|liwe, by tak si zmieniB? PodniosBa oczy na neonow reklam, na której ukazywaB si tekst. Jaki straszny zrobiB si jzyk, pomy[laBa z odraz. I tak maBo mog z tego zrozumie.  Katastrofa lotnicza w Miami .  Spekulacje naftowe ujawnione dziki Internetowi . Co to wszystko ma znaczy? Na ekranie ukazaB si kolejny tekst.  Rok 2009 byB rekordowym rokiem dla... Griselda nie byBa w stanie wicej przeczyta. Rok 2009? 2009? Nie! MusiaBa oprze si o [cian jakiego[ domu Czy|by zniknBa ze [wiata na trzysta lat? Tak dBugo nigdy jeszcze... Thomas! Nigdy nie zawitaB do królestwa zmarBych, co do tego byBa w peBni przekonana, bardzo pilnie to sprawdzaBa. Zatem wci| jeszcze |yje, ale to przecie| niemo|liwe. W gBbi ducha wiedziaBa jednak, |e Thomas znajduje si w[ród |ywych. NieBatwo byBo jej dotrze do niego w minionym czasie. Zmarli przecie| bez trudu mog si kontaktowa ze zmarBymi, ona jednak musiaBa przedziera si przez barier rozdzielajc [wiat |ywych i umarBych. WoBaBa go, wzywaBa, szukaBa, lecz caBy czas poruszaBa si jakby w gstej mgle, nie mogc do niego tak naprawd dotrze. A wic dlatego nigdy go nie odnalazBa. On nie przekroczyB granicy [wiata umarBych. Mimo wszystko jednak, gdyby znajdowaB si na ziemi, dotarBaby do niego prdzej czy pózniej. MusiaBo si za tym kry co[ jeszcze, co[, czego nie rozumiaBa. Je[li on nie umarB i nie byBo go na ziemi, to gdzie si podziewaB? Griselda postanowiBa ruszy jego [ladami. DrgnBa gwaBtownie, gdy jeden z takich poruszajcych si samoczynnie pojazdów zatrzymaB si tu| koBo niej i szklana szyba opu[ciBa si w dóB. CzBowiek siedzcy w [rodku zwróciB si do niej z pytaniem: - Ile? Griselda usiBowaBa zrozumie, o co mu chodzi, m|czyzna otworzyB drzwi. - Wskakuj do [rodka! Ile? Czy|by chodziBo mu o pienidze? Ach, doprawdy, wziB j za ladacznic? No có|, dlaczego nie, potrzebowaBa pienidzy. I m|czyzny. UkryBa torebk w zauBku, z do[wiadczenia wiedziaBa ju| bowiem, |e tylko jej tak bardzo si podoba wydzielajcy si ze [rodka zapach. WsunBa si do powozu. SpostrzegBa, |e m|czyzna zmarszczyB nos, wcale si tym jednak nie przejBa. Powóz okazaB si mikki i wygodny, w jednej chwili ruszyB z miejsca. Uzgodnili sum, o której wielko[ci tak naprawd nie miaBa pojcia, i chwil pózniej mogli zabra si do dzieBa. Jeszcze nieco pózniej m|czyzna le|aB martwy w swoim powozie, a Griselda trzymaBa w rku wszystkie jego pienidze. ZnalazBa te| kurtk, któr si otuliBa. Teraz wygldaBa znacznie porzdniej. WróciBa do zauBka po torebk. ZaczynaBo si ju| rozja[nia, otworzyBa j, |eby sprawdzi, czym dysponuje. W [rodku znalazBa rzeczy niezwykle przydatne dla czarownicy, brakowaBo tylko jednego, a mianowicie ma[ci wywoBujcej po|danie. ZostaBa w jej domu, a po rozmowie z m|czyzn Griselda zrozumiaBa ju|, |e to miasto wzniesiono dokBadnie w miejscu, gdzie le|aBo kiedy[ jej miasteczko. Odszukanie chatki byBo wic absolutnie niemo|liwe. Griselda utraciBa wszystko, ow niezwykB ma[ i inne drogocenne [rodki, Thomasa, wszystko oprócz tego, co znajdowaBo si w torebce z rzemyków. WBa[ciwie powinna pBaka z rozpaczy. Nie zrobiBa tego jednak, w pobli|u mogli by ludzie. Do czarta, zaklBa pod nosem. Przeklci ludzie, dlaczego musiaBo upByn tyle czasu, zanim kto[ wreszcie otworzyB moj sakiewk? MusiaBa znalez co[ do jedzenia, a tak|e inne, cieplejsze ubranie i wicej czarnoksiskich [rodków. MusiaBa tak|e wydosta si z tego miasta zdajcego si nie mie koDca. DzieD pózniej byBa ju| znacznie lepiej przygotowana na spotkanie z nowym [wiatem. Griselda nie nale|aBa do osób, które pokornie bBagaj innych o pomoc. UmiaBa rozpycha si Bokciami, potrafiBa by bezwzgldna. UkradBa bardzo pikne ubranie, odpowiednie dla mBodej dziewczyny z porzdnego domu. Sporo czasu zabraBo jej stwierdzenie, jak ubieraj si wspóBczesne kobiety, moda wydaBa jej si brzydka i dziwaczna. ZnalazBa jednak wreszcie zBoty [rodek. Kobiety w dBugich spodniach? Nigdy! WiedziaBa przecie|, za czym goni m|czyzni. Oni pragnli zachowa swoje fantazje o zadzieraniu spódniczek i sprawdzaniu, co te| kryje si pod nimi. Raz trafiBa na sklep, na którym widniaB napis  Zdrowa |ywno[ . Zaskoczona odkryBa na wystawie wiele znanych jej zióB, a tak|e inne, których dotychczas nie widziaBa. WeszBa tam natychmiast i wywiczonymi sprytnymi palcami zdoBaBa zapeBni kieszenie wszystkim, co mogBo jej si przyda. Opu[ciBa sklep ukradkiem, nie zamierzaBa bowiem za nic pBaci. Tu i ówdzie zdobyBa inne przydatne rzeczy. Pewnej nocy natknBa si na jakie[ podejrzane indywidua, usiBujce rozsadzi kas. Griselda trzymaBa si w cieniu, zafascynowana tylko patrzyBa, jak przygotowuj Badunek i za naci[niciem guziczka powoduj wybuch. To doprawdy imponujce. Podczas gdy przestpcy zajci byli zbieraniem Bupów, podkradBa si do nich za ich plecami i poder|nBa im gardBa. TrwaBo to nie dBu|ej ni| sekund. Nie zale|aBo jej na tym, co oni chcieli ukra[, nie sdziBa, aby mogBo to by przydatne w przyszBo[ci, najwa|niejsze dla niej byBy materiaBy wybuchowe i ten maBy sprytny aparacik. M|czyzni byli dobrze wyposa|eni, my[leli zapewne o kolejnych grabie|ach. Wszystko razem ukryBa w przepastnych kieszeniach po wewntrznej stronie pBaszcza i sukienki. UmiaBa nosi przy sobie mnóstwo rzeczy ukrytych przed ciekawskimi spojrzeniami. Jedzenie nie stanowiBo |adnego problemu. PodkradaBa je na targu i w sklepach, miaBa ju| spore zapasy. Co prawda wygldaBa troch mo|e nieforemnie, lecz w[ród Amerykanów o obfitych ksztaBtach zbytnio si nie wyró|niaBa. Rozmaite pojazdy wci| jeszcze budziBy jej przera|enie i zanim nauczyBa si przepisów drogowych, nie raz maBo brakowaBo, a doszBoby do wypadku. Z pocztku na ich widok podskakiwaBa wysoko z krzykiem, podrywaBa si do ucieczki na widok mkncych na syrenie karetek, niepokoiBa j mnogo[ docierajcych do niej dzwików. OdetchnBa z ulg, gdy dotarBa wreszcie do skraju miasta. Zwiat, w którym si znalazBa, wydawaB si kompletnie oszalaBy. Griselda, cho wolnomy[licielka, jednocze[nie byBa zdumiewajco konserwatywna. ZnalazBa wreszcie nie zamieszkany letni domek nad wod, daleko od ludzi. PrzejrzaBa tam wszystko, czym dysponowaBa, i rozpoczBa nowe |ycie. Thomas Llewellyn, ten zatwardziaBy szatan! Najwa|niejsze, |eby go odnalez, wytropi. Nie ma go ani w [wiecie |ywych, ani w [wiecie umarBych. Gdzie| wic go szuka? Czarodziejskich [rodków miaBa za maBo. PotrzebowaBa wikszych porcji, by móc wywoBa jego obraz. WezwaBa ju| zaklciami swoich sprzymierzeDców. CzekaBa teraz na ich powrót i sprawozdanie. By mo|e im uda si odnalez to, co zaginBo w cigu tych wieków. I rzeczywi[cie, dwa  impy , diabliki, które Thomas bBdnie nazwaB inkubami, niemal równocze[nie usiadBy jej na ramionach. ByBy niedu|e, zielone i okropne, a Griselda znaBa je ju| od tysica lat. Kiedy nie mogBa znalez ziemskiego m|czyzny, by za|y z nim uciechy, wzywaBa jednego z nich. Nigdy nie odmawiaBy. Po angielsku diablik nazywa si  imp , ochrzciBa je wic Impy i Simpy. WBa[nie z Impym Thomas nawizaB znajomo[ tamtego dnia, o którym tak bardzo chciaB zapomnie, lecz nie mógB. Diabliki wróciBy z rekonesansu. Impy przemówiB ochrypBym szeptem: - WytropiBem tego twego marnego czBowieka. WszedB do jamy wykopanej przez ludzi, jego [lady wiodBy w gBb, a potem po prostu zniknBy. - ZniknBy? Nie mógB chyba ot, zwyczajnie si rozpByn? - Wyglda na to, |e tak wBa[nie si staBo. Simpy podjB: - PrzeszukiwaBem wymiary, nie ma go tam. DotarBy jednak do mnie pogBoski... - Jakie? Simpy zrobiB przebiegB min. - Podobno istnieje kraina nie mogca si równa z |adnym wymiarem. Tam si nie umiera. - PrzestaD mi ple[ o niebie - wykrzywiBa si Griselda. - Ach, nie, wcale nie o nie chodzi! - wykrzyknB Simpy. - Ta kraina znajduje si pod ziemi. - PiekBo? - Nie mo|esz si oderwa od religii? - prychnB Simpy. - Niebo i piekBo to tylko ludzkie gadanie. My nazywamy je, jak wszystko inne, wymiarami. Wydaje mi si, |e ten twój ndzny czBowiek tam wBa[nie si znajduje, w ka|dym razie nigdzie indziej go nie ma. - To idz tam i poszukaj go. - O, nie, dzikuj - odparli obaj zgodnym chórem. - Musisz wybra si sama, my z tob nie pójdziemy. - Dlaczego? Impy pokrciB paskudnym Bebkiem. - To nie miejsce dla nas. Nie zamierzali dalej dr|y tematu. Griselda rozgniewaBa si, nie chciaBa bowiem utraci swoich cennych kompanów, lecz oni si upierali. Nigdy, przenigdy tam nie pójd. - Wobec tego sama si tam wyprawi - zdecydowaBa w[ciekBa. - Wska|cie mi tylko drog. Ale i tego nie mogli zrobi. Musi spróbowa sama. W dodatku diabliki za|yczyBy sobie zapBaty... DostaBy, czego chciaBy, i zniknBy. Griselda nie zobaczyBa ich ju| wicej. Do czarta, a tak dobrze byBo ich mie blisko siebie, sBu|yli jej nieocenion pomoc. Obiecali co prawda, |e kiedy powróci do zewntrznego [wiata, od nowa nawi| przyjazD. Powiedzieli to jednak z takim niedowierzaniem, z takim szelmowskim bByskiem w oku, |e Griseld ogarnBy zBe przeczucia. Czy|by stamtd nie daBo si ju| wróci? Mo|e dlatego wBa[nie nie chcieli jej towarzyszy? No có|, ona i tak sobie poradzi. Teraz najwa|niejszy jest Thomas Llewellyn. Impy udzieliB jej wskazówek, jak dotrze do kopalni, w której zniknB Thomas, byB to jedyny [lad, jaki miaBa, lecz je[li on umiaB stamtd trafi do owego nieznanego wymiaru, to i jej na pewno si uda. W cigu kolejnych trzystu lat kopalnia podupadBa jeszcze bardziej. Wej[cie do niej zamurowano, a nad ni wybudowano now dzielnic, znajdowaBa si bowiem w rejonie Bostonu. Impy wyja[niB jednak, którdy mo|na tam zej[: przez piwnic jednego z wie|owców. Tam znajdzie zabarykadowane drzwi, Impy przeniknB przez nie bez trudu, Griselda jednak byBa bardziej konkretna, musiaBa walczy z deskami i zakrzywionymi gwozdziami w strachu, |e kto[ j nakryje, zanim zdoBa zrobi otwór dostatecznie du|y, by mogBa si przezeD przecisn. PrzedzieraBa si potem przez cuchnce kanaBy kloaczne, a| stanBa przy zamurowanym wej[ciu do kopalni. SiBa jej woli, |dza zemsty byBy jednak ogromne, przesuwaBa kamieD po kamieniu, Bamic przy tym wszystkie paznokcie na starym cemencie, lecz nawet przez chwil nie zamierzaBa si podda. Wreszcie byBa w kopalni. W swoim domu znalazBa kieszonkow latark, która teraz bardzo jej si przydaBa. Wiedzma bez trudu poruszaBa si korytarzami, natknBa si nawet na drabin, po której niegdy[ spuszczaB si w dóB Thomas, przeliczyBa si jednak co do jej solidno[ci. Drewno zmurszaBo i zawaliBo si pod ni. Z powa|nego upadku wyszBa z paskudnym siniakiem na udzie, znalazBa si jednak na dole. W miejscu, gdzie urwaBy si [lady Thomasa. ZrozumiaBa, |e nie zdoBa wspi si na gór. RuszyBa wic przed siebie tak daleko, jak daleko cignB si korytarz. OdchodziBo od niego wiele odgaBzieD, tam jednak nie [miaBa si zagBbia, bo latarka zaczBa migota, a ona nie miaBa pojcia o bateriach ani Badowarkach. SiadBa w koDcu na wilgotnej podBodze i zaczBa wzywa pomocy. W jaki sposób Thomas zdoBaB opu[ci to ponure miejsce i przenie[ si do krainy, w której nawet impy nie mogBy do niego dotrze? Nie wiedziaBa, ile dni spdziBa na dole, jedzenia wci| jeszcze jej nie brakowaBo, lecz widoki na przyszBo[ rysowaBy si przed ni raczej ponure. Nikt nie wiedziaB, gdzie ona jest, nawet diabliki nie odpowiadaBy na wezwanie, zostaBa sama, samiutka w kompletnie czarnym [wiecie, latarka bowiem przestaBa ju| dziaBa. Gdyby nie byBa taka uparta, podjBaby zapewne rozpaczliwe próby wspicia si na gór. To jednak nie byBo w jej stylu. My[laBa jedynie o zem[cie na Thomasie Llewellynie, który, jak si zdawaBo, po raz kolejny si jej wymknB. To niesprawiedliwe, |e zdoBaB odnalez [wiat, do którego ona nie mogBa dotrze. Nie zasBu|yBa na to, zem[ci si teraz na nim podwójnie. Nie zabije go, cho w tej krainie to chyba i tak niemo|liwe, ale bdzie go drczy, nieubBaganie, zmusi do miBo[ci, której sama nie odwzajemni. Griselda zaczBa snu marzenia o zem[cie, która stawaBa si coraz bardziej wyrafinowana. Je[li tylko zdoBa go odnalez... Gdy otoczyli j wysocy m|czyzni w jasnych strojach, jej [wiadomo[ wBa[ciwie ju| gasBa. Zapasy jedzenia dawno ju| si wyczerpaBy, przy |yciu trzymaB j jedynie upór.  Nieszczsne dziecko - przemówiB gBos, który rozbrzmiewaB tylko w jej gBowie.  Biedna dziewczyna, jak ona tu trafiBa? Jaka niewinna anielska twarz - powiedziaB inny. -  Zabierzemy j ze sob .  Tak, nikt bardziej ni| ona nie zasBuguje na to, by dosta si do Królestwa ZwiatBa . SBabo[ci Obcych byBo to, |e nie potrafili odczyta charakteru ludzi. W cigu stuleci popeBnili wiele podobnych bBdów. Królestwo ZwiatBa? Czy|by tak nazywaBa si ta kraina? Griselda czuBa, |e jest na dobrej drodze. 7 Jori byB przy niej, Jori wezwaB pomoc do Indry, która doznaBa silnego wstrzsu mózgu. - Nie ruszaj si, le| spokojnie! - mówiB, klkajc przy niej na chodniku. Indra widziaBa mnóstwo pochylajcych si nad ni twarzy, du|o wicej ni| byBo ich w rzeczywisto[ci, w oczach jej si bowiem dwoiBo. - UsByszaBem twój krzyk i widziaBem, jak padasz. Co si staBo? Nie widziaBe[? Indra nie byBa w stanie odpowiedzie. PróbowaBa, lecz to si nie udawaBo. Nie bardzo pojmowaBa, co si z ni dzieje. Jak to byBo, czy| nie minBa wBa[nie rogu ulicy? UsByszaBa chyba czyj[ ruch, a potem kto[ zniknB za wgBem. WydawaBo jej si, |e mówi:  Kto[ mnie uderzyB , lecz jzyk nie chciaB jej sBucha. W oddali usByszaBa wycie syren. - Napad? Tu, w Królestwie ZwiatBa? - dziwiB si kto[. - SdziBem, |e to niemo|liwe, takie rzeczy zdarzaj si jedynie w mie[cie nieprzystosowanych. Nie tutaj, w Zachodnich Akach! - Czy nikt niczego nie widziaB? - dopytywaB si Jori. W odpowiedzi usByszaB tylko wymruczane  nie . Ach, gBowa mi pka, my[laBa Indra. Czym sobie na to zasBu|yBam? Kto chce mojej krzywdy? Ten cios miaB zabi, zdawaBa sobie z tego spraw, prawdopodobnie inni tak|e to wiedzieli. Syreny rozlegBy si ju| bli|ej, ich dzwik dobiegaB z góry, z powietrza. Karetka gondolowa... Ram, dlaczego ci tu nie ma? Zwiat zniknB. Mam go ju|, widziaBam go na ulicy i szBam za nim. PrzekradaB si do domu i starannie zamykaB drzwi na wiele zamków. SByszaBam szczk zapadek. Tak, to byB mój Thomas, ale na drzwiach widniaBo inne nazwisko,  O. da Silva , ale to na pewno on. Blady, udrczony, oczywi[cie, lecz równie mBody jak wówczas. To niewiarygodne. Tyle czasu straciBam na przeszukiwanie tego przekltego Królestwa ZwiatBa, nienawidz tego miejsca. TropiBam go dniami i nocami, sprawdzaBam kartoteki i nigdzie nie znalazBam Thomasa Llewellyna. WiedziaBam jednak, |e on tu jest, wyczuBam to ju| w chwili, gdy tu trafiBam. Od razu zaczBam go drczy, zanim jeszcze go odnalazBam. On wie, |e tu jestem, reaguje na moje tortury, wyczuBam to. SBysz jego krzyk noc, kiedy wdzieram si w jego sny i atakuj z caB siB. MogBam przenikn w jego dusz, kiedy ju| wiedziaBam, |e znajduje si niedaleko. I przed kilkoma dniami nareszcie go znalazBam. On mnie nie poznaje! Griselda prychnBa do siebie. Naprawd wydaje mu si, |e zdoBa mi umkn? Tutejsi ludzie s tacy gBupi. M|czyzni u[miechaj si do mnie, wydaj si im taka bezbronna. Kobiety nie dostrzegaj we mnie rywalki, uwa|aj mnie za bardzo mBod i dziecinn. Nie wiedz, co siedzi w m|czyznach, nie zdaj sobie sprawy, |e oni po|daj tego, co czyste, niezbrukane, i pragn to zniszczy. Có| za przeklty [wiat! Taki idealny, daleki od rzeczywisto[ci. I ile| tu dziwnych typów! Lemurowie s straszni, nie podobaj mi si. Obcy, to oni mnie tu sprowadzili. Powinnam odczuwa za to wdziczno[, lecz s po prostu [mieszni. Tacy pompatyczni, wydaje im si, |e zjedli wszystkie rozumy. WidziaBam tu jeszcze inne niezwykBe istoty. Pewnego niesBychanie pontnego zielonobrunatnego mBodzieDca, od którego wprost bije zmysBowo[. On mnie jeszcze nie widziaB, ale musz go mie. Mam nadziej, |e nie jest niebezpieczny dla ludzi i |e niczym mnie nie zarazi, bo przecie| nigdy nic nie wiadomo... Griselda nosiBa w sobie charakterystyczn dla ludzi z minionych epok niepewno[ i strach wobec wszystkiego, co nowe, nieznane. Nie byBa osob szczególnie dobrze wyksztaBcon, doskonale si znaBa jedynie na czarach. Przydzielono jej niewielki domek niedaleko stolicy. Ci dobroduszni idioci zaBatwili jej wszystko, mogBa spokojnie si tam urzdza. Kiedy ju| przywyknie do tego [wiata, bdzie musiaBa poszuka sobie jakiego[ zajcia, wszyscy bowiem musieli tu pracowa. Có| za gBupota. Praca? To dobre dla niewolników, nie dla wiedzm. Natychmiast podjBa poszukiwania. Nie chciaBa |adnej latajcej gondoli, ich widok bowiem wprawiaB jej prymitywn dusz w strach. WolaBa raczej te poruszajce si po ziemi, wszak ju| w Bostonie nawizaBa znajomo[ z samochodami. Naziemnymi gondolami zreszt Batwiej byBo kierowa, mogBa po cichu po|yczy sobie jaki[ pojazd od kogo[, wolaBa jednak nie zwraca na siebie uwagi. NalegaBa wic, by dano jej jak[ gondol na wBasno[, przynajmniej wypo|yczono. Ci gBupcy zgodzili si na to. I wreszcie go znalazBa. W Zachodnich Akach. Tego dnia czuwaBa dobrze ukryta w pobli|u jego domu. WiedziaBa, |e Thomas jest w [rodku. PrzygotowywaBa si do spotkania. MusiaBo nastpi jakby przypadkiem, na ulicy albo mo|e w pracy? WiedziaBa ju|, w którym budynku pracuje, chocia| nie byBa pewna, w jakim pokoju. MiaBa czas. Wci| uwa|aBa za zabawne drczenie go noc, uje|d|anie niczym prawdziwa zmora z koszmaru sennego. PragnBa sprowadza na niego takie okropne sny, |eby nie mógB rano si podnie[. WidziaBa, |e Thomas robi si coraz bardziej wycieDczony i wzburzony. Doskonale! Griselda drgnBa. Do jego domu zbli|aBa si jaka[ mBoda kobieta. Kobieta? I to taka, której wydaje si, |e jest niebrzydka! (Griselda nigdy nie potrafiBa si pogodzi z urod innych kobiet). DBug chwil staBa pod drzwiami. Nie otwieraj, Thomasie, nie otwieraj, do diabBa! Wreszcie otworzyB. Nikczemnik! Griselda, z ukrycia obserwujca drzwi do jego domu, pozieleniaBa z zazdro[ci. Ile| ona czasu tam spdza? Co robi? Mo|e powinna podkra[ si pod okno i zajrze do [rodka? Nie, to zbyt ryzykowne. Zazdro[ nie dawaBa jej spokoju. Nareszcie, ta okropna dziewczyna wychodzi, idzie ulic. SpotkaBa jakiego[ chBopaka i zatrzymaBa si, rozmawiaj. Griselda postanowiBa bli|ej jej si przyjrze. RuszyBa ulic i wyminBa ich, mBody czBowiek u[miechnB si do niej gBupkowato, niewinnie spu[ciBa wzrok. To zawsze dziaBaBo. A teraz trzeba schowa si za rogiem. ZobaczyBa stos desek przeznaczonych na budow pBotu. Ta wielka bdzie dobra. WyjrzaBa ostro|nie, mBodzi ludzie si po|egnali. Przeklta dziewucha idzie w jej stron. Schowaj si, Griseldo, nikogo nie ma w pobli|u. Teraz. DziaBanie bandyckimi sposobami nie byBo szczególnie wyrafinowane, lecz Griselda nie miaBa czasu. Ta prosta dziwka musiaBa znikn ze [wiata, i to jak najprdzej. UpadBa. Znów trzeba schowa si za róg i spokojnie std odej[. Dziewczyna krzyknBa co[, chyba jakie[ imi, ale to nie ma |adnego znaczenia. Teraz ju| na pewno nie |yBa, Griselda bowiem nie szczdziBa siBy przy uderzeniu. Ten cios byB [miertelny. Bardzo dobrze, jedno niebezpieczeDstwo za|egnane. Teraz, kochany Thomasie, zostali[my tylko ty i ja. ZatopiBa si w cudownych marzeniach o strasznej zem[cie, kiedy latajca gondola z wyciem przemknBa jej ponad gBow. Pojazd zahamowaB, ryk syreny ustaB, kto[ zaczB co[ woBa, najwidoczniej ów mBody chBopak. - Zabierzcie j czym prdzej do szpitala, ona |yje! Mo|e s jeszcze szanse na ratunek. Do diabBa, na ratunek? O, nie, do tego ona, Griselda, nie dopu[ci. Sprawiajca tyle kBopotu dziewczyna przekona si, co znaczy mie do czynienia z wiedzm. Doprawdy, strasznie du|o szykuje mi si roboty w tym kraju! pomy[laBa Griselda ze zBo[ci. Sama ju| nie wiem, w co rce wBo|y. Szpital? Gdzie mo|e si znajdowa? Prawdopodobnie w stolicy, musi si jako[ rozpyta. Ale nie bdzie wdawa si w dyskusje z t aroganck pann z informacji, t, która [miaBa si, kiedy usByszaBa imi Griselda. Bezwstydna dziewucha! Griselda natychmiast wypowiedziaBa zaklcie, które zesBaBo na informatork kBopoty |oBdkowe, i prdko wymy[liBa dla siebie inne imi. Nikomu nie wolno si z niej [mia! Kim powinna zaj si najpierw? Dziewczyn, któr zabrali do szpitala, czy Thomasem? E, poradzi sobie z obojgiem jednocze[nie. Jest przecie| naprawd [wietn czarownic. Bd taDczy tak, jak ona im zagra. Do wtóru jej zakl, a| sami po|aBuj, |e kiedykolwiek si urodzili. Pózniej za[ powróci do [wiata na powierzchni Ziemi, cignc za sob Thomasa Llewellyna na smyczy jak psa. Griselda nie dostrzegaBa braku konsekwencji w swoim rozumowaniu. Nie zorientowaBa si, |e wci| ogromnie zale|y jej na Thomasie, |e |ywi do niego nienawi[ poBczon z miBo[ci, która targa jej dusz niczym orkan. Wszystko teraz obracaBo si wokóB niego. PowtarzaBa sobie, |e chodzi o jego zdrad. Jednak taka obsesja ukrywa co[ wicej ni| tylko nienawi[. MiBo[ nie byBa dobrym sBowem, poniewa| istota z rodzaju Griseldy pozbawiona jest zdolno[ci, by kocha gBboko i szczerze. Thomas jednak byB m|czyzn, którego zawsze pragnBa, jedynym, którego naprawd chciaBa mie w swej trwajcej wiele tysicy lat wdrówce dusz. ChciaBa posi[ go teraz, caBego, bawi si nim jak szmacian lalk. ByB przystojny, piknie zbudowany i mski ChciaBa, by nale|aB tylko do niej, by byB tylko i wyBcznie jej kochankiem. A tego, co nale|aBo do Griseldy, nikomu innemu nie wolno nawet tkn. Oczywi[cie, ukarze go surowo. Surowszej kary nie zaznaB nigdy |aden czBowiek, bo upokorzenia, na jakie j naraziB, odrzucajc jej miBo[ i zdradzajc, nie daBo si wybaczy. W gBbi ducha jednak nigdy nie zamierzaBa go zabija, uznaBa, |e nadal powinien nale|e do niej, chocia| na innych, ponurych, warunkach. Bdzie jej, bdzie go traktowa jak szmat, zamiata nim podBog, depta po nim i upokarza go, ale jego ciaBo pozostawi sobie równie| na przyszBo[. Taki motyw ni kierowaB, cho sama nie zdawaBa sobie z tego do koDca sprawy. Nie bardzo wiedziaBa te|, jak to osignie, w jaki sposób zdoBa zacign do Bó|ka tak niechtnego jej kochanka, skoro nie miaBa teraz ani ma[ci, ani diablików do pomocy. Na razie jednak nie chciaBa si w to zagBbia. WydawaBo jej si bowiem, |e wyBcznie go nienawidzi. NienawidziBa Thomasa, nienawidziBa tej mBodej dziewczyny, która tak bezczelnie chciaBa si na niego rzuci, nienawidziBa wszystkich mieszkaDców Królestwa ZwiatBa. Przeklta kraina! Prawd powiedziawszy, Griseldzie pragncej przedosta si do centralnego punktu Ziemi przy[wiecaB jeszcze jeden cel. LiczyBa na to, |e ujrzy tu ksicia podziemnego [wiata, Jego Wysoko[ Szatana we wBasnej osobie. Na razie jednak go nie spotkaBa. 8 Ból! Taki straszny ból! WystarczyBo, |e poruszyBa choby powiekami, a wybuchaB od nowa, obrócenie si w Bó|ku byBo nie do pomy[lenia, jawiBo si najstraszniejsz tortur. UsByszaBa gBos ojca: - Wydaje si, |e przeznaczeniem obu moich córek jest trafianie do szpitala po napadzie. Najpierw Miranda, której zadano ciosy no|em i o maBy wBos nie zabito, teraz Indra, uderzona w gBow nieznanym przedmiotem przez nieznanego przestpc. - No, przedmiot jest znany - odparB Jaskari, który byB ju| w peBni wyksztaBconym lekarzem. - To gruba deska. W ten cios musiano wBo|y wiele siBy, ale przestpcy nie znalezli[my. - Motywu tak|e nie - rozlegB si gBos Armasa, teraz Stra|nika przez du|e S. - Kto chciaB wyrzdzi krzywd nieszkodliwej Indrze? - Wcale nie jestem nieszkodliwa! - syknBa przez zby. - No, widz, |e |yjesz przynajmniej na tyle, by protestowa, kiedy kto[ ci ubli|a - u[miechnB si Armas i nachyliB nad ni. - To znak, |e wracasz do zdrowia. - Boli mnie - oznajmiBa. - Wierz. Szkoda, |e nie widzisz guza, jaki wyrósB ci z tyBu gBowy. - Wcale nie mam ochoty go oglda. - Dostaniesz zastrzyk przeciwbólowy. - Co najmniej koDsk dawk. A mo|e przydaBby si Dolg z niebieskim kamieniem? - Dolg jest w Nowej Atlantydzie, musi ci wystarczy koD. Zrobiono jej zastrzyk w rk, od delikatnego dotyku przeszyB j elektryczny prd bólu. Wreszcie odczuBa ulg. - Ach, jak cudownie - westchnBa i otworzyBa oczy. - Dobrze, ale si nie ruszaj! - nakazaB Jaskari - Musisz le|e spokojnie, |eby mózg pBynnie uBo|yB si we wBa[ciwej pozycji - Mój mózg nie pBywa, porusza si powolnymi, dostojnymi ruchami. - Zgoda, rzeczywi[cie pracuje powoli. - Nie roz[mieszaj mnie, to bdzie katastrofalne dla tych maBych szarych komórek. A gdzie Miranda i reszta? - S na spotkaniu w sprawie olbrzymich jeleni. Mo|esz je obejrze w telewizji, je[li sobie |yczysz - powiedziaB Gabriel i wBczyB telewizor. Uko[nie pod sufitem umieszczono du|y ekran, tak by pacjenci mogli na niego patrze bez wysiBku. Na ekranie ukazaB si obraz rozemocjonowanego Joriego. ZaproponowaB co[, co w jego mniemaniu byBo bardzo konstruktywne, w rzeczywisto[ci za[ poprowadziBoby caB ekspedycj wprost w paszcze potworów. Zaraz po nim ukazaB si Ram. Indra miaBa nadziej, |e nikt nie zauwa|yB jej rumieDca. Ach, Ram, taki przystojny! Jak|e si cieszy, |e znów go widzi. Ram spokojnym, wywa|onym tonem mówiB o niebezpieczeDstwach, starajc si nie rani przy tym Joriego. - Czy oni tu byli? - spytaBa Indra nie[miaBo. - Nie - odparB Gabriel, nie odrywajc wzroku od ekranu. - Joriemu zakazano opowiada o napadzie na ciebie. - Zakazano? Kto mu zakazaB? Talornin? - z gorycz dopytywaBa si Indra. - Owszem, skd wiedziaBa[? - No wBa[nie - mruknBa. - Nie, nie wyBczaj, chc widzie, posBucha o zwierztach. Jestem te| do[ zmczona. Czy mogBabym prosi, |eby[cie poszli papla gdzie indziej? - Oczywi[cie. I tak zaraz za[niesz - obiecaB Jaskari i wszyscy, u[ciskawszy j delikatnie, opu[cili szpitalny pokój. Ram! Jakie| to szcz[cie i zarazem udrka widzie go znów. WydaB jej si jeszcze bardziej pocigajcy, ni| zapamitaBa. MiaBa wra|enie, |e kilka razy, kiedy spogldaB wprost w kamer, patrzyB jakby na ni. I mówiB wBa[nie do niej. ZastanowiBa si nagle, jak dBugo wBa[ciwie tu le|y. Jori jest teraz w studio telewizyjnym, a przecie| byB przy niej na ulicy w Zachodnich Akach, no i ojciec zd|yB dotrze z Sagi. Spotkanie najwidoczniej odbyBo si wcze[niej, bo przecie| nie wystpowali na |ywo w telewizji. Ile czasu wBa[ciwie upBynBo? Ach, Ramie, przyjdz tutaj, tak ci potrzebuj! Boj si, |e kto[ chce wyrzdzi mi krzywd. GBos zabraB teraz prezenter, Indra sBuchaBa go jednym uchem. ZaczBa zapada w sen i bardzo chciaBa ujrze Rama. Jori, nie dbaj o to, co mówiB Talornin, powiedz Ramowi, |e tu le|! Jori jednak nie wiedziaB nic o ich nieszcz[liwym zwizku. Prawd znali jedynie Oko Nocy i Elena, a ich tutaj nie byBo. Indra usnBa, a Ram nie pojawiB si na ekranie. MiaBa jednak mgliste wspomnienie, |e kiedy go[cie wychodzili, przez uchylone drzwi zobaczyBa korytarz. MignBa jej przed oczami twarz przechodzcej pracownicy szpitala. Jaka[ bardzo mBoda dziewczyna, prawdopodobnie pomoc salowej. Gdzie ona ju| widziaBa t twarz? I to caBkiem niedawno! Czy to wstrzs mózgu wywoBywaB te straszne koszmary? A mo|e morfina, któr jej zaaplikowano? Albo w telewizji pokazano film grozy lub to po prostu nastpstwa szoku, który prze|yBa? Indra obudziBa si z jednego z takich snów z krzykiem przera|enia. Nie, telewizor byB wyBczony, kto[ najwyrazniej zajrzaB tu do niej, kiedy spaBa. Albo... Tak, na chwilk si przebudziBa, to Armas wszedB do jej pokoju i go wyBczyB.  Trzymam stra| pod twoimi drzwiami - powiedziaB. -  Nigdy nie wiadomo, co si mo|e sta . Kochany, dobry Armas! Jak miBo z jego strony, |e nad ni czuwa. Ale co zBego mogBo j spotka tutaj, w bezpiecznym szpitalu? Zadr|aBa, sen byB naprawd okropny. I je[li co[ si jej nie popltaBo, to przy[niBo jej si kilka takich koszmarów jeden po drugim. Jaka[ bardzo stara, paskudna, trudna wprost do opisania kobieta szukaBa jej o[lepBym spojrzeniem. MusiaBa mie co najmniej tysic lat, wygldaBa jak mumia, w przegniBych Bachmanach, z obwisB skór. Odra|ajca posta pochylaBa si nad Bó|kami w wielkiej sali szpitalnej. Indra wychwyciBa kilka wymamrotanych czy te| wypowiedzianych szeptem sBów:  Gdzie jeste[, ladacznico Babilonu, ty, która o[mieliBa[ si dotyka mego Thomasa? Te sBowa nie miaBy |adnego sensu. We [nie Indra le|aBa ukryta w kcie sali, [miertelnie przera|ona, |e zmora j znajdzie. WygldaBa na prawdziw wiedzm, byBa rzeczywi[cie ohydna. Indra nie mogBa wyrzuci jej obrazu z my[li. JknBa bezsilnie, bojc si znów zapa[ w sen. Griselda siedziaBa w schowku na po[ciel i gBo[no przeklinaBa. Jednych drzwi pilnowaB jaki[ m|czyzna. ZajrzaBa ju| do wszystkich sal w szpitalu, pozostawaBa tylko ta strze|ona. Przeklta dziewczyna, która o[mieliBa si dotkn Thomasa, musi znajdowa si wBa[nie tam. Ale jak ona zdoBa przemkn si obok stra|nika? To jeden z tych Obcych, wysoki i pot|ny, chocia| jeszcze mBody. Ach, jak|e serdecznie ich nienawidziBa. Griselda jednak nie marnowaBa czasu. Teraz, gdy si domy[liBa, |e bezwstydna dziewucha le|y w pilnowanej sali, postara si dotrze do niej w sposób nadziemski. ZaczBa szuka jej w snach. Na razie to si nie udaBo, ale na pewno si powiedzie. Griseldy nie obchodziBo ani troch, |e w pokoju mo|e le|e jeszcze inny, niewinny czBowiek, którego równie| mog razi jej przepeBnione zBem promienie my[li. Takie rzeczy w ogóle jej nie interesowaBy. Nie zdawaBa sobie natomiast sprawy, |e ukazuje si w koszmarach jako rozsypujca si, prastara wiedzma, któr byBa w rzeczywisto[ci. Tak wBa[nie widziaB j Thomas i tak ujrzaBa j Indra. Sama Griselda krzyczaBaby ze strachu i w[ciekBo[ci, gdyby tylko o tym wiedziaBa. No, có|, nie musi traci czasu na szukanie tej przekltej kobiety, mo|e zaatakowa j w koszmarach tak strasznych, |e jej ndzne serce natychmiast przestanie bi. To dopiero bdzie wspaniaBe! Jaskari przysiadB na brzegu Bó|ka Indry i zmierzyB jej puls. - MiaBa[ du|o szcz[cia. Twój ojciec Gabriel mówiB, |e macie w waszej rodzinie grube czaszki, i to rzeczywi[cie prawda. Ta deska nie trafiBa na skorupk od jajka. - Jak powinnam rozumie okre[lenie  gruba czaszka ? Zreszt wszystko jedno, cieszy mnie ten rodzinny defekt, je[li mo|na to tak nazwa. Jaskari, musz z tob o czym[ porozmawia. - Ze mn? A có| to za sprawa? - Elena. Ona bardzo cierpi, czy nie mo|esz si nad ni zlitowa? ChBopak odwróciB twarz. - Nie, dopóki nie nabior pewno[ci, |e ona my[li o mnie powa|nie. Indr ogarnB gniew, a to z caB pewno[ci nie wyszBo jej na zdrowie. - A kiedy i w jaki sposób bdzie mogBa ci to udowodni, je[li nie dajesz jej |adnych szans? Jeste[ najbardziej egoistycznym m|czyzn, o jakim sByszaBam! A co z okazywaniem innym odrobiny zaufania zamiast posdzania ich o hipokryzj i u|alania si nad sob? - Ty tego nie rozumiesz - odparB chBodno. - Elena jest taka niestaBa, je[li chodzi o romanse. - Elena nie jest wcale gorsza od nas wszystkich. Ile razy sam si pomyliBe[, zakochujc si w lalkowato piknych dziewcztach, tylko po to, |eby odkry, |e ich serca s puste? Jaskari miaB przynajmniej do[ wstydu, by wyglda na winnego. Indra podjBa jeszcze energiczniej: - Elena byBa niedojrzaBa, to prawda, ale ma do tego prawo. My[li jednak przecie| o tobie dniem i noc, pBacze z rozpaczy dlatego, |e nie chcesz przyj jej miBo[ci, chocia| sam powiedziaBe[, |e j bardzo kochasz. Czego ty od niej |dasz? {eby czoBgaBa si przed tob na kolanach i caBowaBa zabBocone mankiety u spodni? Jaskari wybuchnB [miechem. - WBa[ciwie powinienem si gniewa, ale chyba rzeczywi[cie zmusiBa[ mnie do zastanowienia, Indro. - Tak, na Boga, czBowieku, musisz chyba umie znie[ klsk, je[li oka|e si, |e miaBe[ racj, - Nie wtedy, gdy chodzi o Elen - odparB - Ona zbyt wiele dla mnie znaczy. Nie zniósBbym, gdyby mnie opu[ciBa. - Bardzo, bardzo wielu ludzi boi si tego, a mimo wszystko wci| próbuj. Jaskari, zachowujesz si jak gBupiec. Ja nigdy nie bd mogBa dosta tego, kogo kocham, to niemo|liwe. A ty masz ten przywilej, |e dziewczyna, któr wybraBe[, kocha ci, a mimo to zadzierasz nosa i mówisz  nie, dzikuj . To szczyt arogancji i u|alania si nad sob. I tchórzostwa! UpBynBo troch czasu, zanim Jaskari, wzburzony, lecz zdecydowany, zszedB na dóB do sali operacyjnej. Dopiero wtedy u[wiadomiB sobie, co powiedziaBa Indra.  Nigdy nie bd mogBa dosta tego, kogo kocham, to niemo|liwe . Indra zakochana? Zajty sob nie zwróciB uwagi na te sBowa. Nigdy nie dostanie tego, kogo chce? Có| to za gadanie, o kim mówiBa? Teraz jednak byBo za pózno, by wróci na gór i wypytywa. WzywaBy go obowizki. Indra przez pewien czas le|aBa sama. Odwiedziny Jaskariego byBy mile widzianym przerywnikiem, teraz znów powróciB strach i wra|enie, |e gdzie[ niedaleko czai si zBo. Tak, takie wBa[nie miaBa wra|enie. Zwiadomo[, |e Armas czuwa pod drzwiami jej pokoju, przydawaBa poczucia bezpieczeDstwa, mimo to jednak w jej pobli|u kryBo si co[ tajemniczego, kto[ albo co[, co chciaBo jej wyrzdzi krzywd. - W biaBy dzieD zwiduj ci si duchy! - prychnBa do siebie, lecz prze[wiadczenie nie chciaBo jej opu[ci. Mo|na to oczywi[cie przypisywa prze|ytemu szokowi, wywoBanemu [wiadomo[ci, |e kto[ nie lubi jej do tego stopnia, |e chce j zabi. Lecz na tym nie koniec ByBo co[ jeszcze, co[ trudnego do okre[lenia, strasznego, przera|ajcego. Ach, Ram, gdybym tylko mogBa z tob pomówi! Powoli zaczBa zdawa sobie spraw, jak bardzo ona i jej przyjaciele uzale|nili si od Rama. {yli ze [wiadomo[ci, |e zawsze znajduje si gdzie[ w pobli|u ich grupy, chroni ich i wszystko zaBatwia. Zawsze tak byBo. Teraz, przez jej sBabo[ do niego, zreszt odwzajemnion, Talornin przeciB zwizki Rama z grup. Wysoko postawiony Obcy uznaB, |e od tej pory powinni sobie radzi sami. By mo|e rzeczywi[cie tak powinno by, nie znaczyBo jednak, |e tak wBa[nie jest PrzyszBa Elena z kwiatami. - Jak na zamówienie - u[miechnBa si Indra. - WBa[nie z tob chciaBam porozmawia. Dzikuj za bukiet, poBó| go na stole, a jaki[ dobry duch zaraz si nim zajmie. Elena nie miaBa czasu na wstpne uprzejmo[ci. Policzki jej pBonBy. - MusiaBam tu przyj[, |eby ci o wszystkim opowiedzie - zaczBa zdyszana. - Jaskari dzwoniB, chce si ze mn spotka, i to jak najszybciej, w najbli|szy wolny wieczór. - To wspaniale - rozpromieniBa si Indra. - Rzeczywi[cie, jaki[ czas temu powiedziaBam mu kilka sBów do sBuchu. Elena nale|ycie potraktowaBa wyraznie  jaki[ czas temu . To do[ ogólnikowe okre[lenie mogBo oznacza zarówno  przed chwil , jak i  przed tygodniem . - Tak, wspominaB mi o tym, mówiB, |e prawiBa[ mu kazanie i pokazaBa[ jego gBupot. Tak powiedziaB. StwierdziB te|, |e powinni[my spróbowa. Och, Indro, taka jestem szcz[liwa i taka spita. W co mam si ubra? Jak ja wygldam? - PrzestaD zajmowa si bBahostkami, on chce ci tak, jaka jeste[. I wygldasz dobrze. Rozumiem, |e kwiaty to podzikowanie za moj wspaniaB interwencj? - Równie|, ale przede wszystkim dlatego, |e nie zasBu|yBa[, by ktokolwiek napadaB na ciebie w taki sposób. Nareszcie przypomniaBo jej si, co mówiBa Indra na pocztku rozmowy. - O czym chciaBa[ ze mn rozmawia? O Jaskarim i o mnie? - Nie, na bardziej egoistyczny temat. Eleno, pomagamy sobie nawzajem z naszymi trudnymi m|czyznami. Czy ty mo|esz pomóc mi jeszcze raz? - Oczywi[cie, przecie| wBa[nie po to dla siebie jeste[my. Indra poczuBa, |e cudownie jest mie zaufan przyjacióBk. OpowiedziaBa jej o zakazie Talornina, który nie pozwoliB na poinformowanie Rama o tym, |e jest ranna i |e jej |yciu groziBo niebezpieczeDstwo. Zdaniem Eleny byB to postpek bez serca, paskudne zachowanie, czym prdzej wic wyszBa zatelefonowa do Rama. - Bo przecie| ja nic nie wiem o tym zakazie - mrugnBa konspiracyjnie do Indry na po|egnanie. DziaBanie morfiny zaczBo ustpowa ju| podczas wizyty Eleny. Piekielny ból znów rozsadzaB gBow. Indra zadzwoniBa na pielgniark, która zajBa si kwiatami i zatroszczyBa o nowy zastrzyk Indra, uwolniona od bólu, powoli zapadaBa w sen. Znów [niBa, tym razem sen byB inny, bardziej natrtny, bardziej... fizyczny. Jak gdyby kto[ uparB si drczy jej ciaBo, lepiej nawet sama sobie nie umiaBa tego wytBumaczy. ByBa bardzo samotna, sama w caBym [wiecie. Nie znajdowaBa si w Królestwie ZwiatBa, lecz na Ziemi, gdzie[ na pustyni. Griselda byBa prawdziw specjalistk od nasyBania przykrych snów na ludzi, których nie lubiBa. Nie oszczdzaBa Indry, uderzaBa j w obolaB gBow, [ciskaBa za serce, wykrcaBa rce, kopaBa i biBa. A wszystko to wywoBywaBa tylko i wyBcznie dziki wBasnej sile my[li, siedzc w kcie schowka na po[ciel. Indra przebudziBa si ze zduszonym krzykiem, omroczona dziaBaniem morfiny. Ten sen byB taki rzeczywisty, odczuwaBa ból w caBym ciele. Wkrótce jednak cierpienia ustaBy, odetchnBa spokojniej. Co si z ni dziaBo? Nie mogBa tego poj. W pokoju byBo ciemno, pod nocnym stolikiem paliBa si tylko niedu|a zielona lampka. Indra le|aBa z przymknitymi oczami, gdy usByszaBa, |e drzwi si otwieraj i zaraz zamykaj. UniosBa powieki, oczy nie przywykBy jednak do ciemno[ci. DostrzegBa tylko wysok posta, stojc przy drzwiach, ale wicej widzie nie potrzebowaBa. - Ram - szepnBa, promieniejc z rado[ci. Zbli|yB si o par kroków. - PrzyszedBem natychmiast, jak tylko dowiedziaBem si o wszystkim od Eleny - powiedziaB. GBos mu dr|aB od tBumionych uczu. - Tym razem Talornin posunB si za daleko, nie omieszkaBem mu zreszt tego wypomnie! PrzysiadB na brzegu Bó|ka i ujB j za rk. NiebiaDsko byBo go mie tak blisko przy sobie. Niewypowiedzianie cudownie. - Indro, moja droga dziewczyno, co si staBo? Armas mówiB mi o wszystkim i... No tak, sama czujesz, jak trzs mi si rce. Ale co si za tym kryje? Indrze dr|aBy usta. - Boj si, Ram. - Ja tak|e. Nie wiem, jakie zBo kr|y po Królestwie ZwiatBa, ale odnajd je, dotr do prawdy. - Wszystko bdzie dobrze, je[li tylko zostaniesz przy mnie. PogBadziB j po policzku. - Kiedy odejd, dzieD i noc kto[ bdzie nad tob czuwaB. OpowiedziaBa mu te| o straszliwych koszmarach sennych, o tym, jak bardzo s |ywe, i o swoim strachu przed zBem czajcym si w pobli|u. Ram sBuchaB jej z powag, obiecaB, |e to zbada. - Natychmiast przepytam ludzi w szpitalu, nie dlatego, |ebym podejrzewaB, |e kto[ si tu ukrywa, ale chc, by[ czuBa si bezpieczna. - To dobrze, poczucie bezpieczeDstwa jest bardzo wa|ne. Która godzina, czy nastaB ju| nowy dzieD? - Tak, wkrótce bdzie obchód. Armas musi mie zmiennika, a na mnie te| kto[ czeka. Ale wszystko zaBatwi, Indro, nic zBego ju| ci si nie stanie. Zaraz znajdziemy kogo[, kto zastpi Armasa, a ty wypoczywaj. WstaB, przez moment stanB z wahaniem, jak gdyby chciaB wzi j w objcia, ale przecie| tego nie wolno mu byBo robi. U[cisnBa go za rce na znak, |e rozumie i podziela jego pragnienia. SzepnB jeszcze: - Wróc tak prdko jak tylko bd mógB. Oni si dobrze tob zajmuj, zaciemniaj twój pokój tak, |eby[ mogBa spa. OdszedB. Indr ogarnB bBogi spokój. Odwiedziny Rama w jednej chwili odmieniBy caB sytuacj. PrzestaBa si ju| tak strasznie ba. Ram si o wszystko zatroszczy, jak zawsze, ufaBa mu, a teraz jeszcze BczyBo ich co[ wicej, co[ bardzo delikatnego i piknego. W tym momencie nie miaBo a| tak wielkiego znaczenia, |e nie wolno im by razem. Najwa|niejsze, |e mogli sobie ufa i dzieli smutny los, jaki im przypadB. Akurat w tej chwili to byBo dla Indry najwa|niejsze. UsnBa z gorzkosBodkimi my[lami, pod wpBywem kojcego dziaBania morfiny... Atak nastpiB caBkiem nieoczekiwanie. SpaBa bez snów, w objciach [rodka u[mierzajcego ból, kiedy nagle obudziBa si wstrz[nita. To ju| nie byB koszmar senny, lecz straszna rzeczywisto[! Jaka[ istota wpadBa do pokoju i rzuciBa si na ni. Ostre, przypominajce szpony paznokcie szarpaBy, rozorywaBy jej twarz, wydrapujc z w[ciekBo[ci gBbokie, dBugie rany. Ach, nie, nie niszcz najlepszego, co mam, nie niszcz mojej skóry, my[laBa Indra czujc, |e co[ knebluje jej usta, |eby nie mogBa krzycze. 9 Indra po omacku usiBowaBa odnalez dzwonek. ByBa wszak póBprzytomna, zamroczona morfin, lecz ludzki instynkt samozachowawczy jest ogromny. Napastnik nie bardzo si orientowaB w zwyczajach panujcych w szpitalu. Indrze nic nie przeszkodziBo w próbach dotarcia do dzwonka. Okropn postaci, która siedziaBa jej na brzuchu, powodowaBa olbrzymia w[ciekBo[, Indra czuBa, jak ko[ciste kolano wciska si jej w pier[, sByszaBa przyspieszony oddech, twarz nieludzko j bolaBa, w gBowie si krciBo, próbowaBa krzycze, ale usta miaBa zatkane. Knebel wprawdzie pachniaB czysto[ci, lecz mimo to docieraB do niej jaki[ odór, który ledwie dawaBo si wytrzyma. Dzwonek. PrzycisnBa go gorczkowo, jak szalona. Z oddali rozlegBy si krzyki. Napastnik musiaB si zorientowa, co zrobiBa. Po ostatnim, niezwykle bolesnym zadrapaniu i wypowiedzianym syczcym szeptem przekleDstwie  psiajucha , istota znów wymknBa si przez drzwi. Indra z trudem chwytaBa oddech. UdaBo jej si wyj knebel z ust, próbowaBa otrze krew spBywajc z twarzy na poduszk, szlochaBa i BkaBa ze strachu, wzywajc Rama, ale on zapewne dawno ju| odszedB. Nie byB jednak daleko, w rzeczywisto[ci upBynBo zaledwie kilka minut od momentu, kiedy opu[ciB jej pokój. RozmawiaB wBa[nie z Armasem i jednym z wartowników szpitala, który miaB go zastpi, gdy nocne pielgniarki nadbiegBy, kierujc si w stron korytarza Indry. - Czy to ona...? - zaczB Ram. - Tak - odparBa siostra. - Jakie[ takie rozpaczliwe dzwonienie, jakby w panice, wskazuje na co[ wicej ni| tylko pogorszenie jej stanu. Pospieszyli za pielgniarkami, Armas przeklinaB pod nosem, |e zostawiB pokój Indry bez opieki. Ram przyjB na siebie poBow winy; nale|aBo bardziej wzi sobie do serca lk Indry przed zagro|eniem, które kryBo si w pobli|u. {adnemu jednak nie [niBo si nawet, |e niebezpieczeDstwo mo|e znajdowa si a| tak blisko. Jeszcze bardziej si przerazili, ujrzawszy, co si naprawd staBo. - Ach, nie! - jknB Armas. - Indra, dziewczyna o najpikniejszej cerze w Królestwie ZwiatBa! Ram nie byB w stanie wydusi z siebie ani sBowa. WziB dziewczyn w objcia, tulc jej krwawic twarz do piersi. Pielgniarki dziaBaBy skuteczniej, sprowadziBy lekarzy i Stra|ników, obmyBy twarz dziewczyny i usiBowaBy opatrzy rany najlepiej, jak umiaBy. W tym czasie Armas wydaB rozkaz dokBadnego przeszukania caBego szpitala. Ten, kto to zrobiB, musiaB nienawidzi Indry nienawi[ci, która wydawaBa si im wrcz nierealna. Armas cicho i dyskretnie zwróciB si do Rama: - Ram... wiem o waszej miBo[ci, Elena powiedziaBa mi o tym dzi[ wieczorem. Znasz kogo[, kto by si w tobie kochaB i byB zazdrosny o Indr? Ram zmarszczyB brwi. - Nie, nie, to niemo|liwe, odpowiedz musi le|e gdzie indziej. - Oczy, je[li to mo|liwe, jeszcze bardziej mu pociemniaBy. - Chyba |e... - Co takiego? Pikny Lemur siedziaB wci| na brzegu Bó|ka Indry, przeszkadzajc pielgniarkom, one jednak nie miaBy serca poprosi, by si przesunB. Zauwa|yBy ju| uczucie Bczce Rama i Indr. Owszem, byBy zdumione, ale uwa|aBy tak|e, |e to bardzo pikne. - My[laBem o... - zaczB Ram. - My[laBem o Oliveirze da Silvie. To bardzo dziwny i niezrównowa|ony czBowiek. Czy mo|liwe, |eby to on rzuciB si na Indr? Dziewczyna odpowiedziaBa sama: - Och, nie, ta osoba byBa mniejsza, l|ejsza i okropnie cuchnBa. Jaki[ taki dziwny zapach, smród, powiedziaBabym raczej. - I nikt, kogo by[ znaBa, Indro? - Absolutnie, nie, ale... - Mów, o czym my[lisz. - Ten potwór, kiedy zorientowaB si, |e wezwaBam pomoc, u|yB bardzo staro[wieckiego wyra|enia,  psiajucha . Nikt chyba ju| tak teraz nie mówi. - Rzeczywi[cie, brzmi to dosy [miesznie, dziewitnasty wiek albo jeszcze wcze[niej - oceniB Armas. Jaskari zakoDczyB ju| dzieD pracy, twarz Indry zajBo si wic dwóch innych lekarzy. - Paskudne zranienia - rzekB jeden do drugiego. - Musimy zabra j natychmiast na stóB operacyjny, s zbyt gBbokie... - Czy znów bd Badna? - u[miechnBa si Indra, nieudolnie silc si na nonszalancj. Nic na to nie odpowiedzieli, patrzyli tylko na siebie, jak gdyby jeden u drugiego szukaB wsparcia. Indra umilkBa zaBamana. Przy drzwiach zapanowaBo jakie[ zamieszanie. Pielgniarka oznajmiBa: - Odwiedziny do Indry. Czy ona mo|e przyj go[ci? Ram wstaB. - Nie teraz, ona... A kto przyszedB? - Oliveiro da Silva. - Wpu[cie go - ostrym gBosem nakazaB Ram. Oliveiro, przystojny poBudniowiec, wszedB do pokoju. Na jego widok odezwaB si uczony Armas: - Nosisz portugalskie nazwisko, a wydawaBo mi si, |e mówiBe[, i| jeste[ Hiszpanem. Ale po hiszpaDsku nazywaBby[ si raczej Oliveiro de Silva. Go[ nie[miaBo pokiwaB gBow, sam nie bardzo wiedziaB, skd wywodziBo si imi, które sobie przysposobiB. - Masz racj - mruknB. - SByszaBem, |e Indr napadnito na ulicy, w drodze z mojego domu. ChciaBem jedynie... DostrzegB wreszcie dziewczyn i zakrwawiony mundur Rama. - Ale co tu si staBo? To przecie| wyglda [wie|o. - Kolejny napad - odparBa Indra, u[miechajc si z trudem, ból bowiem byB nie do zniesienia. - Tu, w szpitalu. Oliveiro zdrtwiaB, bukiet kwiatów komicznie zwisaB mu z rki. - Nic nie rozumiem. Indrze zaBo|ono prowizoryczne opatrunki, miaBa wic problemy z poruszaniem ustami. - Kto[ mnie nienawidzi, Oliveiro. CzuBa Bzy napBywajce do oczu i rozgniewaBa si sama na siebie. PróbowaBa przecie| traktowa wydarzenia lekko, nic sobie z nich nie robi, wszystko jednak si temu sprzeciwiaBo. Nie umiaBa nawet zapanowa nad pBaczem. - Ale| tu ju| si nic nie poradzi! - wykrzyknB Oliveiro. Zdumienie wziBo w nim gór nad delikatno[ci. - Twarz jest przecie| strasznie pokancerowana. - Nie nale|y wyciga zbyt pochopnych wniosków - powstrzymaB go jeden z lekarzy. - W Królestwie ZwiatBa sporo potrafimy, nasi lekarze... - {aden lekarz nie zdoBa wyrówna szram, które... Ach, wybacz mi, Indro, po prostu nie mogBem zapanowa nad wzburzeniem. Wszyscy obecni zauwa|yli, i| rzeczywi[cie jest zdenerwowany, i to bardziej ni| usprawiedliwiaBby to jego zwizek z Indr. Kwiaty, które trzymaB w rku, trzsBy si niczym li[cie osiki. WiedziaBam, pomy[laBa Indra zasmucona, wiedziaBam, |e nigdy nie odzyskam swojej [licznej cery. Co na to powie Ram? Niemdra Indra, ale kobiety czsto my[l podobnie. Jakie znaczenie ma uszkodzona skóra dla tego, kto kocha szczerze i gorco? Lekarze zajli si przygotowaniami do przeniesienia chorej, wtoczono Bó|ko na kóBkach. W tym czasie nadeszBy trzy dziewczynki, Berengaria, Siska i Sassa, zaskoczone zatrzymaBy si w drzwiach. PrzyniosBy pudeBka czekoladek i kolorowe gazety. Przez chwil w pokoju chorej panowaB prawdziwy chaos. Sytuacji nie polepszyBa Oriana, która zjawiBa si z olbrzymim bukietem. I ona stanBa w progu. Indra, bliska szaleDstwa z bólu i rozrywajcego czaszk Bomotania w gBowie, po omacku zaczBa szuka dBoni Rama. U[cisnB j za rk uspokajajco. - Przyjdzcie pózniej, dziewczynki - poprosiB. - Indr zaraz zawioz na sal operacyjn, musz pozszywa jej twarz. Sassa, która nieczsto si odzywaBa, szeroko otworzyBa oczy. - Ale| Indro, kto tak ci zniszczyB buzi? Marco musi si ni zaj, wiesz przecie|, |e zlikwidowaB moje rany po oparzeniu. W pokoju chorej nagle jakby kto[ zapaliB [wiatBo. Lekarze popatrzyli po sobie z wyrazn ulg. - Tak na pewno bdzie dla niej najlepiej - stwierdziB jeden z nich. - Bez wzgldu na nasze umiejtno[ci, musz przyzna, |e sami nigdy by[my sobie nie poradzili z tymi zranieniami. Ram prdko wycignB telefon i wykrciB numer. - Marco? Przybdz natychmiast do wielkiego szpitala. Indrze okaleczono twarz, nie uda jej si poBata, nie pozostawiajc przy tym bardzo nieBadnych blizn. - Ju| id - rozlegB si gBos Marca. - Czy on nie jest w Nowej Atlantydzie? - zdziwiB si Oliveiro. - Marco przybdzie bez wzgldu na to, gdzie jest - spokojnie odparB Ram, a pozostali pokiwali gBowami. Lepiej znali sytuacj. - Dzikuj, Sasso, |e powiedziaBa[ to, o czym wszyscy powinni[my byli pomy[le wcze[niej. Nie[miaBa dziewczynka rozja[niBa si. - Wrócimy pózniej, Indro, po wizycie Marca. - Och, tak, obiecajcie, |e wrócicie - poprosiBa Indra. WzruszyBa j troska mBodych dziewczt, wBa[ciwie niewiele przecie| miaBa z nimi do czynienia. Lekarze zakoDczyli swoj prac, pozostawiajc reszt Marcowi. Wyraznie cieszyli si, |e przybdzie im z pomoc. Ram wiedziaB, dlaczego. Zranienia Indry byBy bardzo rozlegBe, dziewczyna nie zdawaBa sobie nawet sprawy, jak dotkliwie j pokaleczono. Na szcz[cie nie uszkodzono jej oczu, ale paznokcie ostre jak ptasie szpony wbiBy si gBboko w policzki i poszarpaBy twarz wszerz i wzdBu|, jak gdyby celem napastnika byBo dokonanie jak najwikszych zniszczeD w jej urodzie. Kiedy dziewczta gotowaBy si do wyj[cia, Ram dyskretnie daB znak Orianie, |eby zostaBa. Spod drzwi w zamy[leniu obserwowaBa Indr Berengaria. MBoda pannica ostatnio dojrzaBa i zrobiBa si wrcz grzesznie pikna. Biedny Oko Nocy, pomy[laBa Indra. - Wyglda mi to na dzieBo kobiety - stwierdziBa Berengaria. - Ja tak|e o tym my[laBem - przyznaB Armas. - Ale Ram odrzuca mo|liwo[ czyjejkolwiek zazdro[ci z jego powodu. Indro, nie pamitasz wicej szczegóBów? - To byBa niedu|a, lekka osoba. CuchnBa. WykrzyknBa  psiajucha . Doprawdy, nie mamy |adnego punktu zaczepienia. Oliveiro da Silva wyraznie czuB si nieswojo. Indra zastanowiBa si. - No i jeszcze te koszmary... - Koszmary? - szepnB Oliveiro przera|ony. - Jakie koszmary? Wyja[niBa. Oliveiro denerwowaB si coraz bardziej, szczególnie gdy opowiedziaBa o prastarej kobiecie ukazujcej si w jej snach. Kwiaty wypadBy mu z bezwBadnej dBoni. Oriana podniosBa bukiet i zmusiBa Oliveira, by usiadB pod [cian na niedu|ej sofce przeznaczonej dla go[ci. Na wszelki wypadek przycupnBa obok niego. Rzeczywi[cie wida byBo, |e z tym czBowiekiem jest zle. - Czy ta stara co[ powiedziaBa, Indro? - spytaB Oliveiro zachrypnitym gBosem. Ram i Armas przygldali mu si zdumieni. Lekarze wyszli, zostaBa tylko jedna pielgniarka. Z recepcji otrzymali wiadomo[, |e przybyB ksi| Marco. Dziewczynki zaofiarowaBy si, |e wyjd mu na spotkanie i opowiedz, co si staBo, i nareszcie opu[ciBy pokój chorej. Wyprowadzono nosze.. - Czy co[ powiedziaBa? - zastanawiaBa si Indra, której mówienie wci| sprawiaBo kBopot. Jedno zadrapanie rozerwaBo jej kcik ust, z rany pBynBa krew, przy ka|dym poruszeniu warg piekielnie bolaBo. - Nie, nie udaBo mi si nic usBysze. Oliveiro pokiwaB gBow. Wyraznie pozieleniaB na twarzy. - No tak, wszystko si zgadza, trudno zrozumie jej sBowa. - Ale| tak! - wykrzyknBa Indra akurat w momencie, gdy do pokoju wszedB Marco, niosc ze sob [wiatBo, spokój i pociech. - Ale| tak, raz co[ powiedziaBa, zrozumiaBam to, ale to byBy jakie[ brednie. I... przecie|, moi drodzy, to tylko sen! - Powtórz, co to byBo - zachciB j Ram. Marco przysiadB na Bó|ku Indry i ujB jej twarz w dBonie. - Ach, twój dotyk dziaBa tak kojco - westchnBa Indra. - Nie przerywaj, Marco! No tak, co to byBo, to takie niemdre. Pozwólcie mi si zastanowi.  Gdzie jeste[, ladacznico Babilonu... Nie, nie pamitam, to jaka[ bzdura. Chyba... chyba:  Ty, która o[mieliBa[ si dotyka mojego Thomasa . Tak, tak wBa[nie byBo, kompletny idiotyzm. Oliveiro pobladB jak trup, Oriana delikatnie objBa go, a on jak zagubione dziecko zBapaB j za rk. - WiedziaBem - szepnB. - Ona tu jest, od pewnego czasu wyczuwam jej obecno[. A wic mnie odnalazBa. - Kto taki? - ostro spytaB Ram, mBody czBowiek bowiem zdawaB si pogr|a we wBasnych my[lach. Oliveiro wolno przeniósB spojrzenie na Rama. - To ja jestem Thomas. Nie nazywam si Oliveiro da Silva, to tylko imi, które przybraBem dla ochrony, aby nie mogBa mnie wytropi, ale i tak jej si udaBo. DotarBa a| tutaj, do tego bBogosBawionego [wiata. Moje prawdziwe imi brzmi Thomas Llewellyn, a ta nadzwyczaj niebezpieczna wiedzma [ciga mnie od trzystu ziemskich lat. 10 - Wiedzma? - powtórzyB Ram z niedowierzaniem, Indry natomiast ani troch nie zdziwiBa nowa wiadomo[. - Co masz na my[li, mówic o wiedzmie? - Najgorsze znaczenie tego sBowa - odparB Thomas. - Ona jest bardziej ni| [miertelnie niebezpieczna. Dziki temu, |e znalazBem si tutaj, uniknBem [mierci na Ziemi. ByBaby to dla mnie prawdziwa katastrofa, ona bowiem posiada moc, by prze[ladowa czBowieka nawet po jego zgonie. Marco opu[ciB rce. - Czy nie mogliby[cie pój[ porozmawia gdzie[ w jakie[ inne miejsce? Nie mog si skupi na ranach. - Oczywi[cie - zgodziB si Ram. Marco jednak i z takiego rozwizania nie byB zadowolony. - Wydaje mi si, |e i Indra, i ja, chcieliby[my usBysze, co masz do powiedzenia, Oliveiro, czy te| mo|e powinienem ju| mówi  Thomasie . Gdyby[cie mogli wstrzyma si z tym, a| skoDcz... - Zaczekamy na zewntrz. Tylko jedno pytanie, Thomasie. Dlaczego ona ci [ciga? MBody czBowiek opu[ciB ramiona zrezygnowany - Ona mnie pragnie. Raz ju| mnie miaBa, posBu|yBa si w tym celu obrzydliwym, ohydnym wrcz magicznym [rodkiem. Kiedy si zorientowaBem, co zrobiBa i jakim jest potworem, wydaBem j. Powieszono j w roku tysic sze[set dziewidziesitym pierwszym, niedaleko Bostonu w Massachusetts. - Czarownice z Salem - mruknBa Oriana. - Salem to ssiednie miasteczko. CaBe Massachusetts ogarnBy niczym zaraza kBamstwa i plotki zwizane z czarami, a tak|e ataki Ko[cioBa, skierowane przeciwko niewinnym kobietom. Lecz Griselda nie byBa niewinna, o, nie, to prawdziwa czarownica! Sama rozpuszczaBa plotki o wszystkich niewiastach, które czym[ si jej naraziBy... Oj, ale straciBem wtek. Jasne si staBo, |e jestem jej ulubieDcem i nigdy nie wybaczyBa mi tego, co zrobiBem. GroziBa, |e bdzie mnie prze[ladowa za |ycia i po [mierci. MówiBa, |e nigdy si od niej nie uwolni. A teraz nastaje równie| na Indr. W jej chorym umy[le zrodziBa si zapewne my[l, |e nas dwoje co[ Bczy, Indra jest w bardzo powa|nym niebezpieczeDstwie. - Widzieli[my to - cicho zauwa|yB Armas. Marco odsunB dBonie od twarzy Indry, natychmiast zaczBo jej ich brakowa. - Zrobimy tak: przeniesiemy Indr do mojego paBacu, tam bdzie bezpieczna, a ja spokojnie dokoDcz leczenie. Wiesz dobrze, Indro, |e tego nie da si zaBatwi w jeden dzieD. Do[ dBugo musiaBem zajmowa si Sassa, zanim jej blizny zniknBy. Ale uczynimy ci na powrót pikn, jak byBa[ przedtem. - Nigdy nie byBam za pikna, mo|esz doda co[ od siebie. U[miechnB si. - Najlepiej bdzie chyba, je[li Thomas równie| przeniesie si do mojego domu w Sadze... - Daleko mam stamtd do pracy, a im dBu|ej bd w drodze, tym Batwiej Griselda mnie dopadnie. - Jak chcesz, ale musisz mie jak[ ochron. - Traktujecie wic moje sBowa powa|nie? - A jak mo|na nie traktowa powa|nie tego, co si tu staBo? - spytaB Marco, wskazujc na okaleczon twarz Indry. W salonie Marca zebrali si wszyscy zainteresowani rozwizaniem sprawy czarownicy, a tak|e jej dwie ofiary. Obecny byB te| Talornin, dostojny, majestatyczny i tak niezwykBy, jak tylko mo|e by Obcy. Ubrany w bogato zdobion szat, [wiadczc o zajmowanej przez niego wysokiej pozycji, bacznie przygldaB si zebranym. Jego spojrzenie byBo o wiele surowsze ni| zazwyczaj. Ram staraB si wic nie zbli|a do Indry, usadowiB si tylko tak, by swobodnie mogli na siebie patrze. OmijaB j jednak wzrokiem. Ach, Ram byB taki pikny, Indr piekBo w [rodku od samego patrzenia na niego. PrzebraB si, zdjB zakrwawiony mundur, jego czarne wBosy jak zwykle a| bByszczaBy, mikko opadajc na ramiona, lecz ciemne oczy wyra|aBy raczej rozgoryczenie ni| zatroskanie, raczej gniew ni| czuBo[. Dlaczego tak jest, Ramie, dlaczego? Skd tyle rezerwy, czemu trzymasz si tak daleko ode mnie? Strach i przera|ajce wydarzenia przestaBy si w tej chwili caBkiem dla niej liczy. SdziBa wszak, |e upBynie bardzo dBugi czas, zanim znów ujrzy Rama, a tymczasem wszyscy siedzieli razem. WBa[ciwie wic powinna by wdziczna tej Griseldzie, ale do takich uczu byBo jej daleko. Istniej pewne granice. A w dodatku, skoro Ram staB si taki odlegBy, rado[ z powtórnego spotkania gdzie[ si rozpBynBa. Na zebranie w paBacu Marca chyBkiem wemknBy si równie| trzy najmBodsze dziewczynki, zamierzaBy przecie| odwiedzi Indr w szpitalu i uwa|aBy si prawie za [wiadków wydarzenia, a Marco nie miaB serca ich przegania. Poza tym Siska zostaBa ju| czBonkiem Najwy|szej Rady, jej obecno[ wic byBa wBa[ciwie oczywista. ZnajdowaBa si w[ród nich tak|e Oriana. PrzybyBa na pro[b Rama, kierujcego si do[ niejasnymi motywami. Sam wBa[ciwie nie zdawaB sobie sprawy, jak bardzo chce, aby Thomas Llewellyn zaprzyjazniB si z inn kobiet, a nie z Indr. A skoro on sam nie wiedziaB, co nim kieruje, to jak Indra mogBa poj, co kryje si w jego my[lach? Obecno[ Joriego nikogo nie dziwiBa, nie byBo w[ród nich natomiast Armasa, który pojechaB do domu i dosBownie runB na Bó|ko, wymczony trwajcym ponad dob czuwaniem nad Indr. - A wic ona nazywa si Griselda - pokiwaB gBow Rok, którego tak|e wezwano na spotkanie. - Oczywi[cie sprawdzili[my to w rejestracji, lecz nie ma [ladu, by jakakolwiek Griselda przybyBa do Królestwa ZwiatBa... Nie byBo w tym nic dziwnego, mBoda kobieta, która o[mieliBa si zachichota, sByszc imi czarownicy, wci| przebywaBa w domu, nie mogc sobie poradzi z tajemniczymi kBopotami |oBdkowymi, nigdy wic o nic jej nie spytano, a Griselda zdecydowaBa si natychmiast na zmian imienia, twierdzc, |e poprzednio tylko sobie za|artowaBa, a naprawd nazywa si Evelyn Barth. Pod tym nazwiskiem j zarejestrowano. PodaBa te|, |e ma pitna[cie lat i |e po [mierci rodziców zostaBa sama na [wiecie. O tym, rzecz jasna, nie wiedzieli zgromadzeni w umeblowanym na biaBo salonie Marca, peBnym bladoczerwonych ró| w lazurowoniebieskich wazonach. W ssiednim pokoju dominowaBa czerD, kolor ksicia, lecz i tam staBy ró|e w niebieskich wazonach. Marco dokonaB prawdziwego cudu z twarz Indry, cho do zakoDczenia kuracji byBo jeszcze daleko. Ale na policzkach, w[ród opuchlizny i rozlegBych siDców, w miejscu otwartych ran widniaBy ju| tylko czerwone smugi. Indra siedziaBa w kcie sofy, pozwolono jej tak|e wycign nogi za plecami najmBodszych dziewczt, usadowionych prawie na baczno[ jedna obok drugiej. Berengaria, obdarzona niezwykB, niebezpieczn wprost urod, Siska, ksi|niczka, delikatnej budowy, trzymajca si niezwykle prosto, o dBugich, jedwabistych czarnych wBosach rozpuszczonych na plecy, z wrodzonym dostojeDstwem bijcym z subtelnych rysów. I Sassa, nie bdca niczym innym, jak tylko nie[miaB prób ukrycia si tak, by nikt nie zwracaB na ni uwagi. Kiedy| wreszcie opuszcz j mroczne cienie dzieciDstwa? Kiedy nauczy si docenia swoj warto[? Wida prze|ycia okazaBy si zbyt straszne, wypadek, oparzenia twarzy, [mier ojca i obojtno[ matki, która zostawiBa dziecko. Nic dziwnego, |e Sassa nie potrafiBa si polubi. - Jak wyglda ta Griselda? - dopytywaB si Rok. Thomas skrzywiB si. - Wprost trudno mi o niej my[le. Ma okoBo czterdziestu, czterdziestu piciu lat i z wygldu przypomina pobo|n, bezbarwn gospodyni domow. (Griselda, gdyby to usByszaBa, nie posiadaBaby si ze zBo[ci). Kiedy[ zapewne miaBa rude wBosy o odcieniu marchewki, teraz posiwiaBa, wyglda bardzo zwyczajnie, ale ma straszne oczy. MaBe i przenikliwie patrzce. - Kiedy ja j widziaBam, byBa prastara - zaprotestowaBa Indra z sofy. Thomas przeniósB na ni spojrzenie piknych oczu. - Taka jest tylko w koszmarach, przypuszczam, |e wtedy ukazuje si jej prawdziwe oblicze. Marco pokiwaB gBow. - Ja te| tak my[l. To znaczy, |e ona w jaki[ sposób powraca po [mierci. Potrafi te| [ciga czBowieka w królestwie zmarBych, umie doprowadzi m|czyzn do szaleDstwa, jak sByszeli[my z tej smutnej historii opowiedzianej przez Thomasa, a pózniej zesBa na nich zapomnienie. Poza tym utrzymuje stosunki z inkubem, chocia| je[li o to chodzi, Thomasie, to chyba si pomyliBe[. One nie zachowuj si w taki sposób. My[l, |e to jaki[ inny rodzaj diabBa. No có|, mamy do czynienia z nadzwyczaj pot|n i niebezpieczn czarownic. - A wic nie ma nadziei - westchnB Thomas zrezygnowany. Marco u[miechnB si tajemniczo. - Nie mów tak, popeBniBa wielkie gBupstwo, przybywajc tutaj. U[miechnli si wszyscy oprócz Thomasa, który nie wiedziaB, o czym mowa. - Griseldzie ziemia prdko zacznie pali si pod nogami, je[li jeszcze cho raz spróbuje zaatakowa Indr - o[wiadczyB Rok wesoBo. Wreszcie odezwaB si Talornin: - Czy ona dBugo przebywa w Królestwie ZwiatBa? - Wydaje mi si, |e nie - odparB Thomas. - Nie wiem, kiedy tu przybyBa, bo zaczBem wyczuwa jej obecno[ stopniowo, z pocztku bardzo delikatnie, pózniej coraz silniej. - Ostatnio nie pojawiB si nikt, kto by cho troch j przypominaB - stwierdziB Rok. - W ubiegBym roku przybyBo dwóch m|czyzn, a przed kilkoma miesicami nastolatka. W zeszBym miesicu, oprócz Oriany i Pauli, zjawiBa si pewna rodzina. ZapadBa cisza. Spojrzenia wszystkich skierowaBy si na Orian. - Nie - o[wiadczyBa Indra zdecydowanie. - To na pewno nie Oriana. - My te| wcale tak nie my[limy - odparB Rok. - Ale mo|e Paula? Paula? Rzeczywi[cie, odpowiadaBa opisowi. - Nie - stwierdziBa Oriana. - W istocie pasuje wiekiem i cheBpiBa si, |e jest czarownic, ale to najbardziej beznadziejna czarownica, o jakiej kiedykolwiek sByszaBam. Nic si jej nigdy nie udaBo, niczego nie wiedziaBa, umiaBa jedynie takie rzeczy, o których ka|dy mo|e przeczyta. - Mnie tak|e trudno sobie wyobrazi Paul jako [miertelnie niebezpieczn wiedzm. Jej dziaBania wydaj si caBkiem przypadkowe, jak wtedy, gdy naraziBa |ycie Oriany, po|yczajc sobie od niej imi. - Zbadaj wszystko, co dotyczy Pauli - nakazaB Talornin Rokowi. Lemur pokiwaB gBow. - Musisz te|, rzecz jasna, przejrze wszystkie rejestry - cignB Talornin. - Griselda oczywi[cie nie posBu|yBa si swym wBasnym imieniem. Tak, nale|y si zatroszczy równie| o staBy nadzór nad Paul, na okrgBo, przez caB dob. Oriana zrezygnowana pokrciBa gBow. Pozostali równie| si z ni zgadzali. Paula sprawiaBa wra|enie osoby absolutnie nieszkodliwej. Wniesiono smaczn i piknie podan przeksk. Wszyscy zaczli si posila, Indra miaBa kBopoty z prze|uwaniem, musiaBa wic poprzesta na pBynnych pokarmach. Po jedzeniu nastrój zdecydowanie si poprawiB. Ram jednak w tym czasie nie wypowiedziaB ani sBowa, a Indr przez to ze zdenerwowania a| rozbolaB brzuch. - Thomas nie powinien mieszka w takiej izolacji, mnie si to nie podoba - stwierdziBa, |eby odwróci my[li. - Nam równie| - odparB Marco. - Zatroszczymy si dla niego o jak[ dyskretn ochron. - Dlaczego by nie Sol? - podsunB Jori. - PowiedziaBem: dyskretn - przypomniaB Marco. - Wydaje mi si, |e Thomas nie |yczyBby sobie zalotów kolejnej czarownicy. - MiaBem na my[li to, |e Sol potrafi sta si niewidzialna, kiedy tylko chce. W dodatku jest bardzo pocigajca - kontynuowaB Jori z bByskiem w oku. - Ale macie racj, mo|e ja mógBbym podj si tego zadania? - OszalaBe[? - oburzyBa si Berengaria. - Tu potrzeba kogo[, kto potrafiBby stawi czoBo Griseldzie. W dodatku zajmujesz si innym zadaniem, olbrzymimi jeleniami. - Ten projekt zmuszeni jeste[my odBo|y na pózniej - poinformowaB Rok. - Teraz najwa|niejsza jest Griselda. Okazuje si zbyt niebezpieczna na to, by[my mogli jej pozwoli na swobodne dziaBanie. - Tak - kiwnB gBow Marco. - Nie wróc do Nowej Atlantydy, zanim nie zostanie odnaleziona i unieszkodliwiona. Wszyscy odetchnli z ulg. Talornin przemówiB. On nigdy si nie odzywaB ani nie wtrcaB, zawsze przemawiaB: - PoruszyBe[ niezwykle istotn kwesti, Marco. Odnaleziona. W jaki sposób mo|na znalez t straszn czarownic? - Przynta? - podsunB Jori. - Dobry pomysB, ale kto zgodzi si ni by? Ona poluje na Thomasa i Indr, a ich nie powinni[my nara|a na takie niebezpieczeDstwo. Musimy wymy[li dla niej jak[ inn rywalk, mo|e wBa[nie Sol? - Nie, j zostawimy sobie na ostateczn rozgrywk - zaprotestowaB Jori. - Je[li ktokolwiek mo|e da sobie z ni rad, to tylko Sol. Nie mog si ju| doczeka ich spotkania. Ale w[ród Ludzi Lodu jest wicej czarownic. Thomas czuB si bardzo nieswojo, przysBuchujc si dyskusji o czarownicach, czarnoksi|nikach i wyborze odpowiedniej rywalki dla Griseldy w staraniach o jego wzgldy. Wszystko w jego |yciu odmieniBo si tak nagle, kompletna izolacja przerodziBa si w trosk, któr okazywaBo mu tylu ludzi. Marco nalegaB teraz, aby Thomas na jaki[ czas zwolniB si z pracy i zamieszkaB w jego paBacu. Potem za[ zadzwoniB ojciec Indry z wiadomo[ci, |e razem z jej siostr Mirand i osob o imieniu Gondagil pragn natychmiast zBo|y tu wizyt. Miranda wybraBa si do innego miasta, dlatego do tej pory nic nie wiedziaBa o napa[ci na Indr. Teraz za[, by pomóc siostrze, gotowa byBa poruszy niebo i ziemi. W jednej chwili zgodziBa si odegra rol przynty, lecz Marco zdecydowanie odrzuciB t propozycj, nie zamierzaB wystawia Gabriela na kolejne ciosy. {yczliwa, miBa Oriana byBa Thomasowi prawdziw podpor, jak gdyby wyczuwaBa, czego mu potrzeba, i zawsze dyskretnie mu pomagaBa. Wida byBo natomiast, |e Lemur Ram jest jaki[ nieswój, czy|by byB zBy na Thomasa? SiedziaB w kcie niczym chmura gradowa i zdawaBo si, |e z caBej siBy usiBuje si powstrzyma, |eby komu[ nie skoczy do gardBa. Indra za[ wygldaBa na straszliwie zasmucon. Marco daB wreszcie zna, |e powinni powita rodzin Indry. Spotkanie dobiegBo wic koDca. Thomas zdawaB sobie spraw, |e nie jest w stanie [ledzi toczcej si rozmowy. Chocia| wikszo[ z obecnych zachowywaBa si wobec niego bardzo |yczliwie, mówili jednak naprawd o niezwykBych sprawach, o ludziach, czarownicach i duchach, których nie znaB. Wraz z innymi wyszedB na sBoDce. Zadr|aB. Jego dom na uboczu, wielka samotno[, zarówno ta w duszy, jak i ta bardziej rzeczywista, namacalna, praca, zagro|enie... OdczuB palc potrzeb, by wróci do tego przesyconego harmoni paBacu i nie wychodzi z niego, dopóki Griselda nie zostanie unieszkodliwiona. Je[li w ogóle mo|na unieszkodliwi istot, która potrafi atakowa równie| po [mierci. - Z wielk chci zostan tutaj - odpowiedziaB z pewnym opóznieniem na zaproszenie Marca. - Doskonale - ucieszyB si ksi| Czarnych Sal. - Teraz jednak Indra musi podda si kolejnemu zabiegowi. Nale|y przecie| przywróci jej przyzwoity wygld. 11 Griselda w tajemnicy przygotowaBa now torebk uplecion z rzemyków, swój bilet do nastpnego |ycia. PostanowiBa wicej nie ryzykowa, ukryBa j w miejscu, gdzie kto[ musiaB j odnalez w do[ rozsdnym czasie, cho nie teraz. Griselda zamierzaBa prze|y jeszcze wiele cudownych lat i w peBni napawa si rozkoszn zemst. Dla pewno[ci jednak... gdyby co[ si nie udaBo, dobrze mie torebeczk przygotowan. To dawaBo jej poczucie bezpieczeDstwa. Stra|nicy, chocia| przeszukali ka|dy kt szpitala, nie natrafili na [lad osoby, która zaatakowaBa Indr. Nic w tym dziwnego, czarownica bowiem uciekBa zaraz po napa[ci. Nie odeszBa jednak daleko, usiadBa na Baweczce w przyszpitalnym parku i z tego miejsca obserwowaBa rozwój wydarzeD. Wtedy wBa[nie go ujrzaBa! Ksicia ciemno[ci we wBasnej osobie! A wic mimo wszystko tu byB! OkazaB si o wiele pikniejszy, ni| kiedykolwiek nawet [niBa, |aden ziemski m|czyzna nie mógBby by tak niebiaDsko urodziwy, a jednocze[nie taki mroczny. Wprost przytBaczaB sw urod. Taki ciemny, niczym noc lub podziemny [wiat, i jaki| pocigajcy! Griselda poczuBa, |e ciaBo jej zapBonBo. Musi go mie! I co wicej, zostanie jego najcenniejsz pomocnic, bdzie sBu|y mu tak wiernie, |e pózniej bez niej sobie nie poradzi. Razem pokieruj [wiatem. Tak, musz si std wydosta, nie mog na zawsze pozosta w tej dziurze. Najpierw jednak... W oczach Griseldy zabBysBo uniesienie. Najpierw zdobd owe wspaniaBe kamienie, o których sByszaBa i które ogldaBa przez grube szyby. Ukradzenie ich nie bdzie skomplikowan sztuk. Twarz Griseldy pociemniaBa. WidziaBa, jak Thomas wchodzi do szpitala z wielkim bukietem. Kogo chciaB odwiedzi? Chyba nie t okropn dziewczyn? Nie, na pewno jej nie zechce, teraz, kiedy tak wyglda. PrychnBa ze zBo[ci. A mroczny ksi| podziemnego [wiata? Czy on wkrótce stamtd wyjdzie? Jest! Ach, cudownie, fantastycznie, ale... Có| znowu, u diaska! Jest z nim pokaleczona dziewczyna, wywo| j na noszach, i... Thomas! Thomas jest wraz z nimi i jeszcze mnóstwem innych osób. Ach, nie, to nie do pomy[lenia! Stra|nik, który zawsze si przy nich pltaB, wezwaB gondol, wszyscy wsiedli do pojazdu. Nie, nie mog teraz odjecha, co ona pocznie? ZostawiBa wszak swoj naziemn gondol daleko. Griselda podkradBa si bli|ej wej[cia, odwróciBa si plecami i nasBuchiwaBa. Wybierali si do Sagi, jak|e ona si tam dostanie? NienawidziBa lata, wiedziaBa jednak, |e midzy obydwoma miastami istnieje staBe poBczenie. PopdziBa wic na przystanek i odszukaBa odpowiedni gondol. Ach, jak|e tego nie cierpiaBa! Wszyscy pasa|erowie na widok mBodziutkiej panny przyjaznie kiwali gBowami, pózniej jednak stopniowo zaczli si od niej odsuwa. Taka sytuacja ostatnio stale si powtarzaBa, czy|by do tego stopnia nie znosili wspaniaBego aromatu odrodzonej czarownicy? Tak pachniaB [rodek, który wBa[nie miaB umo|liwi jej odrodzenie. Jego zapach przez pierwsze tygodnie si utrzymywaB, ustpowaB dopiero pózniej. Ona zawsze go lubiBa, nie wszyscy jednak podzielali jej gust. Wyldowali w Sadze, na szcz[cie powietrzna podró| dobiegBa wreszcie koDca. Nie minBa chwila, a Griselda dostrzegBa caB grup ze szpitala, ostatni znikali wBa[nie we wrotach na szczycie szerokich schodów. Có| za paBac! - Przepraszam, ale kto tu mieszka? - spytaBa jakiego[ m|czyzn. M|czyzn zawsze pytaBa chtniej, nie byli a| tak podejrzliwi i sprytni jak kobiety. - Mieszka tu Marco, ksi| Czarnych Sal - odparB zapytany. A wic miaBa racj. Ksi|, to oczywiste. Ksi| Czarnych Sal, ten tytuB chyba mówi wszystko. RozejrzaBa si dokoBa, gdzie mogBaby zaczeka? Do tego celu doskonale nadawaBa si poBo|ona naprzeciwko restauracja. Griseldzie przyda si jakie[ jedzenie i porzdny kieliszek. Ale nie, kieliszka si nie doczekaBa. Kelner uprzejmie, lecz zdecydowanie wyja[niB, |e nieletnim nie podaje si tu alkoholu. Do diabBa! Rozw[cieczona Griselda wypadBa z restauracji, okr|yBa budynek i od tyBu zakradBa si do kuchni Nikt jej nie zauwa|yB, w tego rodzaju poczynaniach byBa bowiem mistrzyni. Do potrawki z grzybów, która spokojnie perkotaBa w garnku, dosypaBa nieco proszku z grzybów trujcych. MiaBa go w pudeBeczku, które znalazBa w torebce. Nie zauwa|ona przez nikogo spokojnie opu[ciBa kuchni. Nie mogBa dBu|ej sta przed paBacem. Nie pozostawaBo jej nic innego, jak wróci do swego przyjemnego niedu|ego domku, w którym zdoBaBa ju| urzdzi tajemn izdebk i umeblowa j tak, jak przystoi czarownicy. Ale w jaki sposób dostanie si do domu? Musi przygotowa plan dziaBania. Wyglda na to, |e z ka|d chwil przybywa jej pracy, to wprost niemo|liwe, ile| przeszkód bdzie musiaBa jeszcze pokona! Przede wszystkim nale|y dosta si do tego paBacu, a dalej dziaBa w zale|no[ci od rozwoju wydarzeD. Uwiedzie jego wysoko[ ksicia Marca, potem zem[ci si na Thomasie. T przebrzydB dziewuch nie musi si przejmowa, Thomas na pewno nigdy wicej ju| na ni nie spojrzy... Griselda staBa zatopiona w my[lach, przygotowujc si do opuszczenia miasta, gdy wrota paBacu nagle si otworzyBy, a jednocze[nie przy schodach zatrzymaBa si gondola. Wyszli! Oto jego wysoko[ wBadca podziemia, ach, jaki| on pikny, w jakie dr|enie zdoBaB wprawi jej ciaBo. Za nim za[... Co to ma znaczy? Dziewczyny z okaleczon twarz wprawdzie z nimi nie byBo, lecz Thomas kroczyB rami w rami z jak[ ciemnowBos dam. Fuj, Thomasie, nie powiniene[ tak postpowa, co ja teraz poczn? Na schody wyszBo jeszcze wicej ludzi, witali nowo przybyBych, nieszczególnie interesujcych, chocia| ten mBodzieniec...? Strasznie du|o przystojnych m|czyzn w tym Królestwie ZwiatBa, na powierzchni Ziemi ze [wiec by takich szuka, Thomas byB prawdziwym wyjtkiem, natychmiast go sobie upatrzyBa. WygldaBo na to, |e wszyscy urodziwi przedstawiciele pBci mskiej znajdowali si tutaj, w centralnym punkcie Ziemi, jeden przystojniejszy od drugiego. Có| za wspaniaBy [wiat dla niewinnej panienki jak Griselda! Na schodach pojawiBy si tak|e trzy mBode dziewczyny, zauwa|yBa je ju| w szpitalu. ZbieraBy si ju| chyba do odej[cia i... Ach! Jedna z nich, najstarsza, ta z dBugimi, krconymi ciemnymi wBosami, objBa Thomasa i pocaBowaBa go w policzek. Griselda musiaBa zBapa si gaBzki krzewu, |eby nie pobiec i nie zaatakowa bezczelnej panny. Jeszcze jedna, któr dotknie jej zemsta No có|, to wBa[ciwie jest zabawne, przynajmniej nie bdzie si nudzi. Kto[ zawoBaB dziewczynki, Griselda nastawiBa uszu. - Tak, Oriano, zobaczymy si wic wieczorem nad brzegiem rzeki. Poka|emy ci wtedy ZBocist Rzek i Srebrzysty Las. Nasza Bódka jest czerwona w |óBte pasy. Aha, bardzo przydatne informacje, przy jednym ogniu upiek dwie pieczenie. Pozbd si obu tych natrtnych dziwek. Thomas bdzie miaB od nich spokój. Griselda planowaBa, |e od nowa uwiedzie Thomasa. ByB naprawd smacznym kskiem, [wietnie te| sprawdziB si w miBosnych igraszkach, a ona znów byBa mBoda i niewinna, na powrót staBa si dziewic. No, prawie, bo przecie| tamten m|czyzna w samochodzie i dwa diabliki chyba si nie licz. A mo|e powinna zachowa dziewictwo dla ksicia Marca? Którego z nich wybra na pierwszego kochanka, którego obdarzy takimi wzgldami? {e te| zawsze musi by wystawiona na takie próby! Jaki trudny wybór! Obaj wszak oczywi[cie chcieliby dosta j [wie|, nietknit. PozostawaBa jeszcze kwestia Bodzi... Griselda nie przejmowaBa si ani troch, |e na pokBadzie mo|e znalez si kto[ obcy. Rzeka? Nie zauwa|yBa tu |adnej rzeki. Owszem, w Zachodnich Akach byBa rzeka, w stolicy tak|e, lecz by mo|e przez Sag pBynBa równie|. Aódz, Bódz, w jaki sposób mo|na wyeliminowa kogo[, kto pBynie Bodzi? Griselda [miertelnie baBa si wody od czasu, gdy raz jako czarownic poddano j próbie wody. Gdyby utonBa, stanowiBoby to dowód jej niewinno[ci, gdyby natomiast unosiBa si na powierzchni, obwoBano by j czarownic i zgBadzono. Tamtym razem Griselda, postanawiajc podroczy si z sdziami, katem i wszystkimi |dnymi sensacji obserwatorami, zmusiBa si do tego, by pój[ na dno. Niestety, nikt jednak jej nie wycignB, pBywa nie potrafiBa, a na powierzchni baBa si wynurzy, przytrzymywaBa si wic z caBej siBy wodorostów na dnie. Kiedy wreszcie musiaBa ju| wypByn na powierzchni, okazaBo si, |e wszyscy ludzie odeszli, a jej zabrakBo siB, by wydosta si na ld. Znów poszBa na dno jak kamieD i utonBa. Od tamtej pory nienawidziBa wody i strasznie si jej baBa. W czasach licznych egzekucji niewiast oskar|onych o czary i konszachty z diabBem ginBy nie tylko niewinne kobiety. Niekiedy trafiaBy si w[ród nich i wiedzmy z rodzaju Griseldy. Mo|e zrobi w Bodzi dziur? Nie, tego raczej nie uda si dokona niepostrze|enie. W dodatku mogBo si okaza, |e te przeklte nowoczesne dziewczta umiej pBywa, czatowanie na dnie pod powierzchni wody, by wcign je w gBbin, równie| nie byBo dobrym pomysBem. Jak|e sobie poradzi ze swym lkiem przed wod? Mo|e zatru im prowiant? Nie, nie zdoBa do niego dotrze, nawet gdyby go zabraBy. PrzypomniaBa sobie wreszcie o Badunku wybuchowym. Jak to byBo? Nale|aBo go nastawi na okre[lony czas. Co one mówiBy? Kiedy maj si spotka? O szóstej. DoszBa do wniosku, |e je[li nastawi detonator na dwadzie[cia po szóstej, to powinny ju| znalez si na pokBadzie. Doskonale, plan byB wy[mienity, nie miaB |adnych luk. Jej zBe serce zaczBo bi rado[niej. Podczas gdy Griselda staBa, zastanawiajc si, w jaki sposób zdoBa odnalez rzek, prze|yBa kolejny wstrzs. Oto jeszcze jeden czBowiek, który ulegnie jej wdzikom. NadchodziB wBa[nie mBodzieniec z wielkim czarnym psem. Griselda nie przepadaBa za psami, baBa si tych zwierzt, odnosiBa wra|enie, |e potrafi przejrze j na wskro[. No i na dodatek gryzBy, prawdziwe bestie. Ale có| to za m|czyzna! Skóra niczym ko[ sBoniowa, czarne loki i twarz niby wyrzezbiona na kamei KierowaB si w stron paBacu. Ale jakie on ma oczy! WygldaB na nadziemsko piknego czBowieka, lecz o oczach Lemura, Griselda nie chciaBa pokazywa si Lemurom, umieli wszak patrze tak wnikliwie. W dodatku nie byli przecie| ludzmi, a wic kontakt z nimi uznawaBa za upokarzajcy. DoszBa jednak do wniosku, |e zjawisko przed ni jest czBowiekiem. Zdobdzie go, i to jak najprdzej, stanie si prawdziwym trofeum niczym skalp zdobywany przez Indian w kraju, który opu[ciBa. PostanowiBa, |e jeszcze przez pewien czas zostanie w Sadze. To miasto daje doprawdy wielkie mo|liwo[ci. Bdzie mogBa wybiera i przebiera w[ród najwspanialszych kochanków. Thomas, ksi| Marco, zielony faun, a teraz jeszcze ten niesamowity m|czyzna. Griselda zamierzaBa wic zarzuci sieci tak|e na Dolga. No có|, zawsze mo|na próbowa. 12 Godzin pózniej Griselda zadowolona oddalaBa si ju| od rzeki i od miejsca, gdzie cumowaBy poruszajce si w powietrzu i po wodzie gondole. Dla niej byBy to po prostu Bodzie, nie [niBo jej si nawet, |e potrafi si tak|e wznie[ w przestworza. OdnalazBa wBa[ciw Bódz, zadanie byBo bardzo proste, jedna bowiem tylko odpowiadaBa opisowi. OdczekaBa, a| przystaD opustoszeje, a potem przymocowaBa Badunek do burty i nastawiBa zegar, tak samo jak robili m|czyzni w Bostonie. Prosty, genialny sposób. Zawsze wszak byBa genialna. Nikt chyba nie byB w stanie jej pokona, je[li chodziBo o diabelsko wyrafinowane pomysBy. Ci nieudacznicy jeszcze si o tym przekonaj. Wierzby pBaczce zanurzaBy delikatne listki w ZBocistej Rzece. Aódz Bagodnie sunBa midzy zielonymi ukwieconymi brzegami po[ród lilii wodnych we wszystkich odcieniach od biaBego poprzez bladoró|owy a| do ciemnej czerwieni. {óBte lilie ja[niaBy w zakolach, inne przypominajce lotos kwiaty rozmarzone unosiBy si na olbrzymich li[ciach. Aabdzie i kaczki mijaBy gondole, najwyrazniej nie bojc si ani Bodzi, ani [miechu dziewczt. Wszystkie cztery mBode damy ubraBy si niezwykle romantycznie, jak na t idylliczn przeja|d|k gondol wypadaBo. NosiBy jasne zwiewne sukienki i biaBe kapelusze z szerokimi rondkami. Wszystkie te| byBy bose. ZabraBy oczywi[cie ukochanego kota Sassy, Huberta Ambrozj. Hubert kilkakrotnie wydaB ju| na [wiat kocita, mska cz[ kociego imienia powinna wic wBa[ciwie pój[ w zapomnienie, kota wci| jednak, starym zwyczajem, nazywano Hubertem Ambrozj. Zwierztko siedziaBo teraz na kolanach u Sassy, czujnie [ledzc igraszki fal wokóB gondoli. Po pierwszej próbie wyskoczenia i przespacerowania si po bByszczcej powierzchni kot roztropnie postanowiB zosta w Bodzi. Sassa osuszyBa go rcznikiem. - Co sdzicie o konstelacji Indra-Ram? - spytaBa Berengaria, najbystrzejsza z nich i najbardziej pewna siebie. - A co ty sama o tym my[lisz? - spytaBa |yczliwie Oriana, usadowiona z przodu, plecami do dziobu. - Och, moim zdaniem to niezwykle romantyczna historia - westchnBa Berengaria. - MiBo[ przekraczajca wszelkie granice, w podwójnym rozumieniu tego sBowa. - Ja te| uwa|am, |e to bardzo pikne - u[miechnBa si Oriana, lecz Siska i Sassa nie byBy tego takie pewne. Siska dlatego, |e nie lubiBa nic ani nikogo, kto si wyró|niaB, nigdy nie zdoBaBa si pozby prymitywnego strachu przed tym, co nieznane. Sassa natomiast wci| byBa zbyt mBoda, by poj istot miBo[ci. Sama podkochiwaBa si w Marcu, poniewa| uratowaB jej twarz po poparzeniu, a jej uczucie byBo dokBadnie tak dziecinne i pozbawione wszelkich my[li o erotyce, jak by powinno. - Moim zdaniem Talornin to gBupek - stwierdziBa Berengaria. Oriana natomiast byBa bardziej wywa|ona. - Wydaje mi si, |e on wie, co robi. - Ale przecie| maB|eDstwa ludzi i Lemurów byBy ju| zawierane i ukBadaBy si szcz[liwie. - Nie wszystkie - rzekBa Oriana w zamy[leniu. - Niektóre si rozpadBy. Ró|nice kulturowe okazaBy si zbyt wielkie. - Ale oni mog mie dzieci? - O, tak, i zazwyczaj wszystko jest z nimi w porzdku. Istniej jednak wyjtki. Ryzyko zawsze jest bardzo du|e. - Phi! - prychnBa Berengaria. - MaB|eDstwa w[ród ludzi tak|e si rozpadaj. I nie wszystkie dzieci przychodz na [wiat doskonaBe. - Rzeczywi[cie, punkt dla ciebie - u[miechnBa si Oriana. - Spróbuj przedBo|y to Talorninowi. Czsto zaglda do mojego biura. Berengaria rozpromieniBa si, sByszc pochwaB. PróbowaBa dopomina si o jeszcze, lecz towarzyszki zajte byBy wBasnymi my[lami. ZmieniBa wic temat. - Czy| tu nie piknie? - spytaBa z entuzjazmem. - O, tak - odparBa Oriana Bagodnie. - Szkoda, |e nie zabraBy[my Thomasa. On tak maBo wychodzi, na pewno by mu si tu podobaBo. - Nie powinien opuszcza paBacu, dopóki ta straszna czarownica nie zostanie schwytana - odpowiedziaBa Sassa. Siska zanurzyBa rk w wodzie. WychyliBa si nieco za mocno i maBo brakowaBo, a straciBaby równowag, ale przy wtórze gBo[nego [miechu przyjacióBkom udaBo si wcign j do [rodka. - Jeste[ szalona - powiedziaBa Sassa. - Pomy[l tylko, co by byBo, gdyby[ wpadBa do wody w tej [licznej sukience. Usidz gBbiej! - Nie, zaczekaj! - zaprotestowaBa Siska, pikna ksi|niczka z Ciemno[ci. - WyczuBam co[ na zewntrz Bodzi. Jeszcze raz wychyliBa si niepokojco mocno, jej dBugie czarne wBosy musnBy zBot wod, w której odbijaB si kolor nieba. Tak jak wtedy w strumieniu, kiedy woda ocaliBa j przed prze[ladowcami z Królestwa Ciemno[ci i umo|liwiBa dotarcie do Królestwa ZwiatBa. Gondola posuwaBa si wolno, aby dziewczta mogBy w peBni rozkoszowa si otaczajcym je piknem krajobrazu, Siska wic w spokoju zbadaBa zewntrzn cz[ burty, ukryt pod powierzchni wody. - Przytrzymaj mnie, Berengario! - Co si staBo? - dopytywaBa si Sassa, która nie mogBa wypu[ci z obj Huberta Ambrozji. - Nie wiem, to co[ dziwnego. Niczego takiego przecie| nie umieszczaBy[my na naszej gondoli! Siska mieszkaBa u Sassy i rodziców jej ojca, wBa[nie ich gondol po|yczyBy dziewczynki. - Mog to oderwa, chocia| umocowane jest dosy mocno. Trzymaj mnie porzdnie! O, tak! Mam! PodniosBa znalezisko w gór, z cienkiego rkawa bluzki zaczBa skapywa woda. - Na miBo[ bosk! - zdumiaBa si Berengaria. - Czy to bomba? - Raczej Badunek wybuchowy - odparBa Oriana z takim samym niedowierzaniem. - Ojej! - zawoBaBa Sassa, cofajc si gwaBtownie, by zapewni bezpieczeDstwo Hubertowi Ambrozji. - Czy on wybuchnie? - Nie - roze[miaBa si Oriana. - Bo osoba, która go umie[ciBa, nie pomy[laBa o tym, |e Bódz sporo si zanurzy, kiedy wsid do niej cztery damy i kot. Wszystko zamokBo, ale moje drogie, spójrzcie! Jest zegar, poka|cie mi! Zegar na aparacie wskazywaB dwadzie[cia po szóstej. - Phi, to ju| póB godziny temu - prychnBa Berengaria. - Mam go wyrzuci za burt? - pytaBa Siska. - Och, nie! - zawoBaBa Oriana. - Musimy pokaza to Ramowi, a poza tym nie mo|emy za[mieca rzeki metalowymi odpadkami. Siska po zastanowieniu przyznaBa jej racj. Spakowawszy swoje mokre znalezisko i uznawszy, |e do[ si ju| napatrzyBy na ZBocist Rzek, dopBynBy bowiem do Srebrzystego Lasu, gdzie nie wolno im byBo wchodzi, ponownie wziBy kurs na Sag. Gadatliwe zwykle dziewczynki w powrotnej drodze zachowaBy zadziwiajce milczenie. Sassa mocno tuliBa do siebie kota, a w oczach Oriany pojawiB si niepokój. Ram i Talornin stawili si bardzo powa|ni na spotkanie w paBacu Marca, gdzie przebywali Thomas i Indra. Do poprzedniego skBadu grupy doBczyB jeszcze tylko Dolg. Indra byBa ogromnie zasmucona, nie [miaBa spojrze na Rama, on bowiem zachowywaB si z ow trudn do zrozumienia rezerw. WydawaB si wrcz rozgniewany, tak jak przez caBy dzieD. Czy zrobiBa co[ zBego? Dlaczego nie chciaB z ni rozmawia ani nawet si do niej nie u[miechnB? Czy|by a| tak si pomyliBa? Czy tylko ona kochaBa, a on po prostu okazywaB jej |yczliwo[ i nie chciaB urazi? GBos Talornina wyrwaB j z zamy[lenia. - To doprawdy alarmujce. UdaBo nam si stwierdzi, |e Badunek wybuchowy i reszt nale|cej do niego aparatury wykonano w Stanach Zjednoczonych, a [ci[lej mówic, w Bostonie. ZostaB umieszczony na gondoli przez niewprawion w technice osob, której celem jednak byBo zabicie. Problem polega na tym, |e ani Thomasa, ani Indry w gondoli nie byBo, dlaczego wic? Czy ona uderza bez |adnego planu? I czy to na pewno ona? - Ale| tak! - odparB Thomas. - Z daleka pachnie mi to Griseld, jest gBupia i nienawistna. Jedyne, czego nie pojmuj, to w jaki sposób zdoBaBa sprowadzi tutaj ten Badunek, i caB reszt. I dlaczego to zrobiBa? Co prawda ten aparacik nie jest du|y. Ram poinformowaB go o rym, |e Obcy, którzy pilnuj dróg Bczcych [wiat zewntrzny z Królestwem ZwiatBa i zabieraj ludzi zabBkanych w niebezpieczne korytarze wiodce do wntrza Ziemi, zwykle sprawdzaj ich ewentualny baga|, nigdy jednak nie dokonuj rewizji osobistych. PadBa wprawdzie propozycja, by to robi, po tym, jak Johnowi udaBo si przeszmuglowa broD do miasta nieprzystosowanych. Obcy nie wiedzieli te| nigdy, w jakiej cz[ci natrafi na ludzi, poniewa| poruszali si zwykle w korytarzach pod ziemi i obszukiwanie ich nie byBo ich zadaniem. Griseld najwidoczniej musiaBa wzbudzi zaufanie, poniewa| przyprowadzili j ze sob. Nie ka|dego wszak wpuszczano do Królestwa ZwiatBa, lecz niestety nie udaje si unikn bBdów. Tak staBo si midzy innymi w przypadku Johna, i najwidoczniej równie| Griseldy, a tak|e kilkorga innych z miasta nieprzystosowanych. - Prawdopodobnie przybyBa tu z jak[ grup - stwierdziB Ram. Ale| popatrz na mnie, Ramie, bBagaBa w my[lach zrozpaczona Indra. Wiem, |e gBupio teraz wygldam z twarz zdeformowan, jarzc si kolorami, ale nie znios tej milczcej wrogo[ci. Potrzebuj twego wsparcia, Ramie, wszystko wokóB mnie jest takie przera|ajce, czuj si tak |aBo[nie samotna i nic nie warta, poniewa| kto[ chce mnie zabi i okaleczy. DBu|ej tego nie znios. On jednak nawet teraz nie spojrzaB w jej stron. {eby zwróci na siebie jego uwag, chocia| odrobin, gBo[no powiedziaBa o pomy[le, [wietnym, jej zdaniem, jaki przyszedB jej do gBowy: - Mówicie, |e biuro ewidencyjne nie mo|e jej znalez. Pomy[lcie, je[li jej tu nie ma fizycznie, mo|e przybyBa, |e si tak wyra|, na sposób duchowy? Zamy[lili si nad jej sBowami. - To brzmi do[ niewiarygodnie - stwierdziB Dolg. - Nie jest jednak caBkiem niemo|liwe. Chodzi ci o to, |e wszystkich tych zBych czynów dopuszcza si jej dusza? To mo|e wyja[nia, dlaczego nikt jej nie widziaB, ale... no, nie wiem... - Zjawa mocujca Badunek dynamitu? - u[miechnB si Talornin. - No có|, proponuj, aby[my ten problem pozostawili duchom. One powinny odpowiedzie, czy to mo|liwe. - Uwa|am, |e Indra ma po cz[ci racj - odezwaB si Ram. MaBo brakowaBo, a z wdziczno[ci za te sBowa rzuciBaby mu si na szyj. Ram jednak nawet nie spojrzaB w jej stron. Czy|by nie mógB znie[ widoku jej poranionej twarzy? Czy|by naprawd wygldaBa tak strasznie? Ram cignB: - Wydaje mi si, |e Griselda wytropiBa Thomasa, a potem, posBugujc si siB my[li, odnalazBa drog do nas na wBasn rk. WyliczyBa j w my[lach i po prostu si tu przedostaBa, mo|e przyleciaBa na miotle, jak to czarownica? - To wBa[ciwie niemo|liwe - zaprotestowaB Talornin. - Wiem o tym, pamitajcie jednak, |e Griselda to bardzo szczególna istota. Chyba prastara moc w sBu|bie zBa. Do dyskusji wBczyB si Marco: - Uwa|asz wic, |e ona rzeczywi[cie tu jest, lecz dostaBa si przez nikogo nie zauwa|ona? - Tak chyba musi by - odparB Ram. I jak podczas caBej rozmowy w jego gBosie daB si wychwyci dziwny ton. - Tylko Thomas wie, jak ona wyglda, ale nigdy tu jej nie widziaB. - Czy ona jest niewidzialna? - spytaBa Siska. - Przynajmniej potrafi sta si prawie niewidzialna - powiedziaB Ram. - Musi posiada niezwykle siln magiczn moc Zebranych w pokoju przebiegB dreszcz. - Zajmijmy si jednak innym problemem - podjB najwy|szy dowódca Stra|ników. - Dlaczego zaatakowano dziewczta w Bodzi? ByBy tam Berengaria, Siska, Sassa i Oriana. Co ona mo|e mie przeciwko nim? Przez minut zastanawiali si w milczeniu. Indra siedziaBa ze spuszczonym wzrokiem, zachowanie Rama pozbawiBo j wszelkiej rado[ci |ycia. CzuBa, |e jest bliska pBaczu i |e niewiele wicej bdzie w stanie znie[. Wreszcie odezwaB si Thomas. - Do[ dobrze zdoBaBem pozna Griseld. Ona wyznaje zasad  nikt nade mn, nikt obok mnie , jest do szaleDstwa zazdrosna, wy tak|e mieli[cie okazj si o tym przekona. GBównym motorem jej dziaBania jest zazdro[, wydaje mi si, |e chocia| mnie nienawidzi, to |adnej innej nie pozwoli mnie tkn. - Ojej! - przestraszyBa si bystra jak zawsze Berengaria. - PocaBowaBam ci w policzek, pamitasz? - Tak, na schodach, bardzo ci za to dzikuj, rozja[niBa[ moje mroczne my[li. A wyszedBem na schody zajty rozmow z Orian. - Ale my niczego nie zrobiBy[my - zaprotestowaBy Siska z Sassa. - Nie, ale wasza obecno[ w gondoli nie przeszkodziBa Griseldzie w realizacji jej morderczych planów - stwierdziB Thomas, który, czujc wsparcie tylu przyjacióB, odzyskaB nieco ze swej dawnej inteligencji. {elazne szpony strachu nie zaciskaBy si ju| tak mocno na jego nieszczsnym sercu. - Skd jednak mogBa wiedzie, |e zamierzacie wybra si na przeja|d|k gondol? - Przecie| ja o tym prawie krzyczaBam! - zapaliBa si Siska. - WBa[nie na schodach zawoBaBam do Oriany:  Zobaczymy si wobec tego wieczorem nad brzegiem rzeki . Wydaje mi si nawet, |e wspomniaBam o której, o szóstej. - Nie, to ja - wtrciBa si Berengaria. - Ty za to powiedziaBa[, jak wyglda nasza gondola i dokd si wybieramy. Krwio|ercza czarownica miaBa wszystkie informacje podane jak na tacy, mogBa si po prostu czstowa. Talornin uderzyB pi[ci w stóB, a| dziewczta i Thomas podskoczyli do góry. - To znaczy, |e ona byBa w pobli|u. Niewidzialna, albo te| po prostu si ukrywaBa. Zauwa|yli[cie tam kogo[? Pokrcili gBowami, nikt bowiem niczego szczególnego nie widziaB. Ot, zwykli przechodnie, jakie[ dzieci bawiBy si w parku, wszyscy wygldali bardzo niewinnie. Nic, co przywodziBoby na my[l [miertelnie niebezpieczn czarownic. Marco rzekB zamy[lony. - Zastanawiam si, czy nie powinni[my zmieni planów. Ona jest zbyt nieobliczalna, a przez to po dwakro bardziej niebezpieczna. Jori, jak daleko si posunli[cie w pracach przygotowawczych, zwizanych ze sprowadzeniem jeleni? - Bardzo daleko, zostaBo jeszcze tylko kilka szczegóBów. - Oczywi[cie, szczegóBy - zauwa|yB cierpko Talornin. - Na przykBad przeprowadzenie ich przez dolin potworów i schwytanie wszystkich zwierzt. Nie mo|emy |adnego tam zostawi, to by byBo okrutne. Jori zaprotestowaB. - Ale mamy naprawd [wietne plany. Gondagil zna pewnego czBowieka, który znakomicie si orientuje w liczbie jeleni i wie, gdzie ich szuka o ka|dej porze. Na pewno pomo|e nam je schwyta w zamian za... Jori urwaB. Talornin popatrzyB naD surowo. - W zamian za... przyjcie go do Królestwa ZwiatBa? - Co[ w tym rodzaju - sBabym gBosem przyznaB Jori. - Z |on, dziemi, wujkami, te[ciow i kuzynkami kuzynek, dzikuj bardzo. I ile potworów przedostanie si do Królestwa ZwiatBa w momencie, gdy wrota si otworz? - Mamy równie| plan, który pozwoli nam unikn potworów. - A Waregowie? I ta niemiecka wioska? My[licie, |e oni tak po prostu si zgodz, aby zwierzta miaBy wicej przywilejów ni| ludzie, którzy czekaj na t chwil od tak dawna? Twarz Joriego zaczynaBa pBon, Indra baBa si, |e chBopak wybuchnie wreszcie i powie Talorninowi co[ bardzo niestosownego, ale Jori z udawanym spokojem rzekB jeszcze: - Pracujemy nad t spraw. - To [wietnie - uspokoiB si Talornin ku niezmiernej uldze wszystkich zebranych. - O czym chciaBe[ mówi, Marco? Ubóstwiany, podobnie jak Heike, Tengel Dobry, Nataniel i wielu innych, bohater Ludzi Lodu popatrzyB na zgromadzonych. - W Królestwie ZwiatBa nikt, zdaje si, nie ujdzie Griseldzie, mo|e powinni[my troch si z ni podroczy? Na przykBad zabra wszystkich zamieszanych w t spraw na ekspedycj po olbrzymie jelenie z Ciemno[ci. Przyda nam si wicej osób do dopilnowania zwierzt. Na moment zapadBa cisza, niejeden pomy[laB o potworach, o ciemno[ci za murem i o strachach, które si tam kryBy, nie wspominajc ju| o |aBobnym zawodzeniu dobiegajcym od strony Gór Czarnych. Lk przed Ciemno[ci nigdy nie byB obcy mieszkaDcom Królestwa ZwiatBa. - Co wy na to, dziewczta? - spytaB Marco. - I ty, Thomasie? Co wolicie, Griseld czy te| nieznane strachy czyhajce w Ciemno[ci? Indra odpowiedziaBa pierwsza, rozwa|ywszy prdko mo|liwo[ci przebywania z Ramem: - Ciemno[. Potwory, wiadomo, jakie s, z nimi zawsze jako[ mo|na sobie poradzi, odgryz si albo co[ w tym rodzaju. Ja id z wami. - My tak|e - chórem o[wiadczyBy najmBodsze. Marco ze sceptycyzmem popatrzyB na mBodziutk Sass, która a| skuliBa si pod jego spojrzeniem. Ona nie bardzo miaBa ochot wyrusza na wypraw w nieznane. Oriana i Thomas równie| si wahali, Oriana, któr zawsze radowaBo, i| zalicza si do dziewczt, niepokoiBa si, |e je[li wszyscy silni i pot|ni obroDcy wybior si na safari ratowa jelenie, pozostali mieszkaDcy Królestwa ZwiatBa zostan bez obrony przed Griseld. Thomas za[ chciaB si dowiedzie czego[ wicej na temat Ciemno[ci. - Ciemno[ sama w sobie nie jest taka niebezpieczna - odparB Ram, który tego dnia niewiele si odzywaB. - Naprawd przera|ajce s Góry Czarne, ale my tam si nie wybieramy, nie tym razem. - A potwory? - Jak ju| mówili[my, i na nie obmy[lili[my pewien sposób - spokojnie odrzekB Marco. - A je[li chodzi o schwytanie jeleni, to dysponujemy niezwykle silnym [rodkiem, który odkryBa Miranda, kiedy tam byBa. Talorninie, rozmawiaBem z Madragami, twierdz, |e ich najnowszy wynalazek bdzie gotowy za kilka dni, je[li tylko dostan jak[ dodatkow pomoc. - Có| to za wynalazek? - Juggernaut. Twarz Talornina rozja[niBa si. - Ale czy to nie byBo planowane na wypraw w Góry Czarne? - Owszem, ale i do tego zadania [wietnie bdzie pasowa. Rozwi|e podwójny problem. Potwory i transport jeleni Nie potrzeba wyposa|enia niezbdnego do wyprawy w Góry Czarne, z tym mo|na jeszcze troch zaczeka. - Oczywi[cie, rozumiem, to wspaniaBe. Juggernaut? Indra usiBowaBa umie[ci gdzie[ t nazw, znaBa j dobrze, ale... Nie, chwilowo nie potrafiBa jej wycign z kartoteki pamici. Mgli[cie pamitaBa jedynie, |e ma ona zwizek z jakim[ bogiem, filmem albo dwoma, lub te| by mo|e z jak[ wojn. Marco odwróciB si w ich stron. Na miBo[ bosk, taki wygld, a zarazem taka nieprzystpno[ powinny by zakazane, pomy[laBy zgromadzone w pokoju kobiety. Marco rzekB za[ surowo: - Do tego czasu zamieszani w spraw pozostan w moim paBacu. Popro[cie, aby przyniesiono wam ubrania i wszystko, czego potrzebujecie. Griselda nie bdzie miaBa szans, by zanurzy w was swe pazury, - W takim razie chtnie wybior si w Ciemno[ - o[wiadczyB Thomas z jedynie ledwie sByszalnym dr|eniem w gBosie. - Doskonale, a ty, Oriano, co z tob? - Ja tak|e jad z wami - odparBa prdko, a Indra zorientowaBa si, |e Oriana czekaBa na decyzj Thomasa. Najwyrazniej czuBa si za niego odpowiedzialna. Indra szukaBa wzroku Rama, chciaBa pokaza mu, jak bardzo si cieszy, |e znów bd razem, chciaBa, by spojrzeniem jak wcze[niej potwierdziB, |e bdzie j chroniB z nara|eniem wBasnego |ycia. Do Rama jednak ostrym tonem zwróciB si Talornin: - Ram, na czas wyprawy w Ciemno[ przekazuj ci odpowiedzialno[ za Królestwo ZwiatBa. Indra czytaBa o ludziach, którym twarz bieleje z w[ciekBo[ci, nigdy jednak w to nie wierzyBa, dopiero teraz przekonaBa si, |e to mo|liwe. Ona sama czuBa si zawiedziona i bezsilna, sByszc decyzj Talornina, lecz reakcja Rama byBa o wiele gorsza. Ram patrzyB na swego zwierzchnika, a jego oczy ciskaBy bByskawice gniewu. PobladB jak kreda, a twarz mu st|aBa. Marco postanowiB rozBadowa sytuacj i nakazaB Dolgowi i Rokowi wyprowadzenie z pokoju wszystkich pozostaBych. Sam zostaB z zamiarem po[redniczenia w sporze midzy Talorninem a jego najbli|szym zaufanym. Indra, kierujc si w stron drzwi, wyczuBa, |e to, co si teraz stanie, mo|e nie by dobre dla Rama. Z ulg, lecz jednocze[nie z lkiem, drczona wyrzutami sumienia, domy[liBa si, |e nie jest to pierwsze starcie midzy tymi dwoma i |e ona jest tego przyczyn. 13 Griselda nie widziaBa dziewczt wracajcych znad rzeki, nie [niBo jej si zreszt nawet, |e tak bdzie. W tej wBa[nie chwili staBa w recepcji hotelu naprzeciwko paBacu Marca, chciaBa bowiem wynaj pokój z widokiem na ten budynek. Kiedy weszBa do pokoju i wyjrzaBa przez okno, dziewczta znalazBy si ju| bezpieczne w jego wntrzu. Po kBopocie z t pannic i drug bezczeln bab! WyleciaBy ju| w powietrze, mo|e trafiBy do nieba, tam gdzie ich miejsce, w[ród nudnej muzyki harf. Zadowolona mruczaBa pod nosem. Pozostaje jeszcze ta, któr nazywaj Indr, paskudne imi, brzydka dziewczyna, Oriana to tak|e nieBadne imi, ale pasuje do tej chudej drzazgi. Potem ju| Thomas bdzie tylko mój. Zakocha si we mnie do szaleDstwa, to bardzo proste, przecie| on mnie nie poznaje, zabawi si z nim par razy, to potrwa jaki[ czas, sama zdecyduj, jak dBugo bd si chciaBa cieszy jego berBem. Dopóki si nim nie znudz. A potem uderz. Najpierw go porzuc, bdzie zdychaB z miBo[ci do mnie, tsknota ze|re go od [rodka, bdzie si zastanawia, dlaczego tak jest, dopiek mu, pózniej za[ si zemszcz naprawd. Obrzydz mu |ycie, wolno, kawaBek po kawaBku mu je odbior, przekona si, z kim zadarB. Ze wzrokiem utkwionym - nie w por - we wrota paBacu grzebaBa w swojej torebce, sprawdzajc, czy ma wszystkie niezbdne [rodki, by móc go torturowa. MiaBa mikstur, szarpic |oBdek do tego stopnia, |e czBowiekowi wydawaBo si, i| zagniezdziBy si w nim diabBy i rozrywaj go od wewntrz pazurami, próbujc wydosta si przez skór. MiaBa [rodek sprowadzajcy mordercze my[li, przez co osoba, która go za|yBa, Batwo trafiaBa do wizienia. MiaBa ma[ci stopniowo z|erajce caB skór. Nagle pod palcami wyczuBa pudeBeczko, którego nie zauwa|yBa wcze[niej, byBo bowiem maleDkie, zapltaBo si w szew. Skd si wziBo? Griselda ju| wcze[niej przeBo|yBa prawie wszystko ze swej ulubionej sakiewki do wikszej torebki, skradzionej jeszcze w Bostonie, z wieloma przegródkami, do[ gBbokiej. Schodzc do starej kopalni najcenniejsze ze swych rzeczy ukryBa w kieszeniach sukni bdz te| umie[ciBa w pasie na brzuchu tu| pod ubraniem. Tam te| wBa[nie ukryBa dynamit. WygldaBa wprawdzie do[ nieforemnie, uznaBa jednak, |e nie czas na pró|no[. MaleDkiego pudeBeczka nie poznawaBa, musiaBa je mie ju| od dawna, od bardzo dawna, przeBo|yBa je wida z sakiewki z rzemyków do nowej torby, ukryBo si gdzie[ w jej zakamarkach. ByBa pewna, |e nale|y do niej. PrzypominaBo jej ukochan szkatuBk. OtworzyBa je ostro|nie, bo przecie| nigdy nic nie wiadomo. PudeBeczko mogBo jej towarzyszy przez stulecia albo nawet tysiclecia, nic dziwnego wic, |e go nie zapamitaBa. CofnBa si, czujc bijcy ze [rodka zapach. U[miech uniesienia wykwitB na mBodziutkiej buzi o strasznych do[wiadczonych oczach. Doskonale znaBa ten aromat. W rogach pudeBeczka zostaBa jedynie odrobina ma[ci, resztka nie wiksza ni| porcyjka prymki. Griselda prdko zamknBa pudeBeczko, nie mo|e dopu[ci, by bodaj odrobina zapachu si ulotniBa. To ma[ wywoBujca po|danie, zostaBa jej ledwie ociupina, lecz ona ju| bdzie umiaBa oszczdnie j wykorzysta. Nie tak du|o potrzeba, aby wyprowadzi m|czyzn z równowagi, zmusi, by zapomniaB o wBasnym ja. Ostro|nie wybierze kochanka, bdzie nim, rzecz jasna, Thomas, chocia| on ulegnie jej czarowi i bez tego, byBa co do tego przekonana. Podobnie z zielonym faunem i tym przystojnym dzikusem, którego dzisiaj spotkaBa. Obaj sprawiali wra|enie zmysBowych istot, a takim nie potrzeba ma[ci ani innych podobnych specyfików. Nie, musi oszczdzi t bBogosBawion resztk na m|czyzn, których trudniej podbi. Na ksicia, na przykBad, i by mo|e... No có|, nale|y wszystko dokBadnie zaplanowa. Przez wiele minut Marco usiBowaB doprowadzi do porozumienia midzy Ramem a Talorninem. Zadanie okazaBo si wcale nieBatwe. - Co ty sobie o nas my[lisz, Talorninie? - mówiB Ram. Z oczu biBo mu zmczenie i wzburzenie. - Naprawd wydaje ci si, |e potrafisz w taki sposób zabi pikne i czyste uczucie? Rozdzieleniem nas? Nie pojmujesz, |e to tylko pogarsza spraw? Samotno[ i tsknota jak|e czsto wzmacniaj uczucia, dlaczego nie pozwalasz nam kontynuowa piknej przyjazni, a| nasze fantazje wygasn same z siebie? Jedyny sposób to pozwoli miBo[ci si wypali, spotyka si jak przedtem, przyjazni, rozmawia o ró|nych sprawach. Bez ukradkowych schadzek, bez marzeD niemo|liwych do speBnienia. Chc mie pewno[, |e Indra dobrze si miewa. Kiedy nie ma mnie przy niej, moje my[li i tak nieustannie wokóB niej kr|, niepokoj si o ni i nie jestem w stanie wykonywa swojej pracy Stra|nika. - Ram ma racj - stwierdziB Marco, który nie wiedziaB zbyt wiele o tajemniczych [cie|kach miBo[ci i mówiB po prostu tak, jak podpowiadaB mu zdrowy rozsdek. - Wiem, |e pragniesz ich dobra i |e nie robisz tego ze zBego serca, lecz uwierz mi, zarówno Indra, jak i Ram s w stanie poradzi sobie z tym problemem i zapanowa nad swoimi uczuciami. Proponuj, aby[ pozwoliB, by powszednio[ zniszczyBa romantyk. - Bd si trzymaB od Indry z daleka - zapewniB Ram. - A pBomieD, który nie znajduje po|ywki, z czasem ga[nie. - Nie zdoBasz traktowa jej chBodno i trzezwo - oponowaB Talornin. - My[lisz, |e dzisiaj tego nie zauwa|yBem? ByBe[ twardy i surowy, nie patrzyBe[ nawet na ni, a ona staBa si przez to najbardziej nieszcz[liw istot, jak zdarzyBo mi si widzie w |yciu, nic z tego bowiem nie mogBa poj. To nie jest wBa[ciwe zachowanie wobec kobiety, przyjacielu. Ram byB zaskoczony. Nie patrzyB na Indr, dlatego te| nie zauwa|yB cierpienia dziewczyny. GBboko wstrz[nity powiedziaB: - Nie na ni si gniewaBem, tylko na ciebie, dobrze o tym wiesz. - No tak, ale jak ona mogBa si tego domy[la? Pilnuj si, |eby[ nie zrobiB czego[ nierozwa|nego, bo zachowaBe[ si wobec niej naprawd bardzo zle. - MówiBe[ przecie|, |e mam j ignorowa. - Owszem, lecz nie mówiBem, |e masz jednocze[nie sprawia wra|enie, jakby[ brzydziB si choby rzuci spojrzenia w jej stron. Tym bardziej |e nie najpikniej dzisiaj wygldaBa. Przy tych ostatnich sBowach Talornin nie zdoBaB powstrzyma si od u[miechu, co zdecydowanie poprawiBo nastrój, chocia| niezbyt chyba pomogBo Ramowi, zrozpaczonemu, |e Indra mogBa zle odczyta jego chBód. Marco jednak dostrzegB pewn nadziej na pomy[lny rozwój negocjacji. - Pozwól im spróbowa - poprosiB. - Potraktuj wypraw po olbrzymie jelenie jako swego rodzaju prób dla obojga. Uwierz mi, |adne z nich nie jest uosobieniem zmysBowo[ci! - Musz porozmawia z Indr - o[wiadczyB Ram zatopiony w my[lach. Wyraz zatroskania nie ustpowaB mu z twarzy. - Ona nie mo|e my[le, |e ja... - W tej rozmowie powinien uczestniczy kto[ trzeci - cierpko o[wiadczyB Talornin. - Och, przestaD! - z rezygnacj rzekB Ram. - Tak, Talorninie, z caBym szacunkiem dla twej mdro[ci i |yciowego do[wiadczenia uwa|am, |e |dasz zbyt wiele - spokojnie powiedziaB Marco. - Blisko godzin rozmawiamy ju| o tym, czy Ram ma [wiadomo[ tego, gdzie s granice. ObiecaB, |e bdzie si trzymaB niepisanych praw, obowizujcych w Królestwie ZwiatBa, bez wzgldu na to, jak wielkich cierpieD mu to przysparza. Nie utrudniaj mu wic |ycia jeszcze bardziej. Ani jemu, ani Indrze. Ze sBowami Marca Obcy si liczyli, Talornin jednak nie chciaB jeszcze si podda. - Ty z ni porozmawiaj, Marco. W cztery oczy. Przemów w imieniu Rama. - Owszem, mog to zrobi - zgodziB si Marco. - Podejrzewam bowiem, |e Indrze wydaje si, i| Ram nie chce mie z ni do czynienia tylko z powodu jej oszpeconej twarzy. - Ale| nie wolno jej tak my[le! - Ram byB naprawd zrozpaczony. - Nie jestem taki gBupi ani tak maBostkowy. - Spróbuj to jako[ naprawi, Marco - poprosiB Talornin przygnbiony. - Ram, znosz zakaz twojego przebywania z Indr, ale dopiero po tym, jak Marco z ni pomówi. A teraz wracaj do swoich obowizków. Ram natychmiast wyszedB, nie podzikowawszy Talorninowi za zmian decyzji. Marco i Obcy przez chwil stali w milczeniu. - Nie sta ci na utrat jego zaufania - spokojnie stwierdziB Marco. - Zdaj sobie z tego spraw. Ram jest niezwykle cennym wspóBpracownikiem i wBa[nie dlatego nie chc, |eby popeBniB jakie[ gBupstwo. - On jest rozsdny. Sdz, |e powinni[my pozwoli, aby midzy nim a Indr zawizaBa si pikna trwaBa przyjazD, nic wicej. Oni ju| wiedz, czego powinni si trzyma. Talornin westchnB. - Ufam, |e masz racj. Z caBego serca chciaBbym w to wierzy. Marco zawahaB si. - Indra to wspaniaBa dziewczyna, o wiele lepsza ni| ta, za jak chce uchodzi. Udaje lenistwo, ironi, zbyt mocno podkre[la swoje poprzednie niby lekkomy[lne |ycie. W gBbi ducha za[ jest bardzo powa|n osob i absolutnie uczciw. Nie skBadaj caBej winy na ni, my[l, |e tego nie zniesie. Jest na to zbyt wra|liwa. - Indra wra|liwa? Z pocztku nawet przez my[l mi nie przeszBo, |e tak mo|e by, sporo si jednak nauczyBem, postaram si jej nie rani. Talornin patrzyB w przestrzeD nieobecnym wzrokiem. Marco przygldaB mu si ze zdumieniem. Dlaczego wBa[ciwie najwy|szy ze Stra|ników tak gwaBtownie sprzeciwia si niewinnemu wszak jak do tej pory zwizkowi Indry z Ramem? Czy|by kierowaBy nim jakie[ ukryte motywy? A je[li tak, to jakie? Griselda niemal|e o[lepBa ju| od wpatrywania si w owe wrota paBacu, gdy wreszcie kto[ stamtd wyszedB. Och, to ten pikny mBody m|czyzna z psem! Najwyrazniej wybieraj si na spacer po parku. Prdko, musi przeci mu drog, ma przecie| ma[ i zdoBa podbi serce ka|dego. SpdziBa ju| w Królestwie ZwiatBa do[ du|o czasu i wstrzemizliwo[ zaczBa dawa jej si we znaki. ChciaBa m|czyzny, czuBa, |e dBu|ej nie wytrzyma. Zastpcze dziaBania nie skutkowaBy ju| ani troch, musiaBa wreszcie zaspokoi pragnienie drczce ciaBo. UbraBa si skromnie i uwodzicielsko zarazem. WygldaBa teraz jak mBoda panienka, nie majca pojcia o |dzach, jakie kieruj m|czyznami, ani o niebezpieczeDstwach zmysBowo[ci. PopatrzyBa, w któr stron zmierza mBodzieniec z psem, i domy[liBa si, |e wróc t sam drog. PoznaBa ju| troch park i wiedziaBa, |e s tu miejsca, w których rosn gste krzaki, odpowiednie na kryjówk i szybk miBo[. Gdy on nadejdzie, ona wyBoni si z ukrycia i bdzie mogBa swobodnie dziaBa. Có| to za pikny m|czyzna! Niczym ze snu. NiedBugo pózniej stanBa na czatach, ukryta za krzewami Wcze[niej nasmarowaBa si ma[ci i starym zwyczajem nie wBo|yBa bielizny. Po có| takie niepotrzebne utrudnienia? Czy on nigdy nie nadejdzie? Jest! Ju| idzie. Zaraz zacznie wszy w powietrzu, wiem przecie|, jak to si odbywa. Przystanie, nie wiedzc, co si dzieje, bdzie szukaB wzrokiem, a potem ruszy w moj stron jak cignity na niewidzialnej smyczy. Odnajdzie mnie i... Nie! Nie, nie pies, do diabBa! Och, nie, zabierzcie std tego drapie|nika! Nero oszoBomiony chBonB osobliwy zapach. Zbli|yB si do dziewczyny idcej boczn [cie|k, a dotarBszy do niej, jB obwchiwa j od przodu i od tyBu. OpdzaBa si, krzyczc przerazliwie, ale kiedy Dolg wydaB mu komend, Nero natychmiast do niego wróciB, co prawda zaniepokojony i zasmucony ostrym gBosem pana. Zapach, który poczuB, nie byB wcale psim zapachem, ale... Okropna kobieta! Z gardBa psa wydobyB si gBboki warkot. - Ale| Nero! - Bagodnie upomniaB ulubieDca Dolg. - Co si staBo, zwykle przecie| tak si nie zachowujesz! OdwróciB si do dziewczyny, która przera|ona wcisnBa si w pieD wielkiego drzewa. - Wybacz, |e Nero tak ci przestraszyB, to bardzo dobry i Bagodny pies. A dobry i Bagodny pies odpowiedziaB, pokazujc panience kBy. Griselda opamitaBa si i u[miechnBa nerwowo. - To na pewno dlatego, |e mamy w domu kota - wysepleniBa jak dziecko. - Tak, to wszystko tBumaczy - przyznaB Dolg z ulg. - Nero nie przepada za kotami. Ach, jaki| on pikny z bliska, nieodparcie pikny, ale... To si nie zgadza, ten mBodzieniec stoi przy niej i spokojnie rozprawia o kotach, a powinien by teraz dziki, optany |dz, powinien przewróci j na traw i spieszy si, pragn tylko jednego, tymczasem on... Mo|e co[ staBo si z ma[ci? Czy|by to byBa inna ma[ albo po prostu si zepsuBa ze staro[ci? Ale pies przecie| j poczuB. Czy|by pudeBeczko zawieraBo specyfik pobudzajcy zwierzta? Chyba nie, czego[ takiego nigdy nie chciaBaby zatrzyma. Zanim zd|yBa znalez jakie[ wyja[nienie, niezwykBy mBodzieniec jeszcze raz j przeprosiB, zabraB psa i odszedB. OddaliB si kompletnie nieporuszony. Wstrz[nita Griselda zostaBa sama. Z wolna zaczBa zdawa sobie spraw, jakie gBupstwo popeBniBa. UjawniBa swoj twarz przed jednym z grupy swoich wrogów. Oczywi[cie ten mBodzieniec nie bdzie jej BczyB z atakami na innych, ale przecie| j zobaczyB, przestaBa by cieniem, którego nikt nie widziaB, tylko domy[laB si jego istnienia. StaBa si rzeczywist osob. Gdyby jej ulegB, tak jak na to liczyBa, mogBaby zesBa na niego zapomnienie i w jego pamici nie pozostaBby nawet [lad ich spotkania i prze|ytych wspólnie rozkoszy, lecz on po prostu sobie odszedB, ot, tak, jak gdyby byBa zwyczajn dziewczyn. Ona, Griselda! Targana zBo[ci miaBa ochot gryz kamienie. Teraz musi by ostro|niejsza. W ogóle nie mo|e si pokazywa. Kiedy drobnym kroczkiem opuszczaBa park, poczuBa, |e dzieje si co[ nieprzyjemnego. Kto[ za ni szedB, caBa gromada chBopców, dwunasto-, czternastolatków. Wyraznie byBo wida, |e na tych mBokosów jej zapach podziaBaB. Pdzili za ni, gnani popdami mBodo[ci. Griselda, krzyczc jak szalona, pomknBa do hotelu. ChBopcy rzucili si na drzwi wej[ciowe, które pospiesznie za sob zamknBa. Nie byli osamotnieni w swych zamiarach, Griselda czuBa wbite w siebie wygBodniaBe spojrzenie mskich oczu, dostrzegBa, |e jaki[ m|czyzna w westybulu rusza w jej stron, patrzc na ni szklanym wzrokiem. PomknBa w gór po schodach i zatrzasnBa za sob drzwi. ZrzuciBa ubranie i czym prdzej weszBa pod nowoczesny prysznic, którego tak nienawidziBa. OdkrciBa wod i szorowaBa si, myBa do czysta. Wszystkie mskie istoty zareagowaBy na woD wydzielan przez jej ma[, [rodek wic dziaBaB jak nale|y, wszyscy dali si zBapa na t przynt. Wszyscy, tylko nie ten, którego pragnBa. 14 Indra skuliBa si w fotelu w niedu|ym pokoiku telewizyjnym Marca. WpatrywaBa si w ekran, po którym przesuwaBy si kolorowe obrazki, lecz po dwudziestu minutach wci| nie miaBa pojcia, jaki program oglda. - Indra? - cichy gBos Marca wyrwaB j z zamy[lenia. Prdko wyBczyBa telewizor i otarBa Bzy. Marco podszedB bli|ej. - Czy mo|emy porozmawia? - Oczywi[cie, Marco - u[miechnBa si z przymusem. - Jak krewniak z krewniaczk. - Wysoko sobie ceni nasze pokrewieDstwo, chocia| jest ono w istocie bardzo dalekie, trzeba by sign a| do siedemnastego wieku, by znalez Bczce nas ogniwo. Mimo to jeste[my sobie bardzo bliscy, wizy krwi Ludzi Lodu s wyjtkowo silne. - To prawda. O czym chciaBe[ mówi? Marco widziaB, jak bardzo przygaszona jest Indra. PostanowiB wic unika zbdnych wstpów. - Ramowi jest niezmiernie przykro, |e tak kiepsko dzisiaj poszBo. Indra próbowaBa |artowa. - Zabawne sBysze, jak u|ywasz takiego potocznego wyra|enia  kiepsko poszBo , ale wiem, czego ono dotyczy. Spowa|niaBa, wargi jej dr|aBy. - Co ja zBego zrobiBam, Marco? - spytaBa cicho. - ZBego? - Tak. - DBugo tBumiona niepewno[ i uraza wybuchnBy z caB moc. - Dlaczego on mnie ju| nie lubi? Co ja zrobiBam? Czy to dlatego, |e mam tak okaleczon twarz? Dlaczego jest na mnie zBy? Marco usiadB w ssiednim fotelu i pochyliB si w stron Indry. MogBa patrze prosto w niezwykBe oczy Czarnego AnioBa. - Ale| Ram nie jest wcale zBy na ciebie, moja droga - odparB Bagodnie. - To Talornin wzbudziB jego gniew. Mieli okropne starcie rano i Ram wci| byB na niego oburzony. - Naprawd? - Mo|esz mi wierzy. Talornin zabroniB mu dawa ci jakkolwiek nadziej i nie chciaB sBucha zapewnieD, |e midzy wami do niczego nie dojdzie. Wieczorem jednak udaBo mi si sporo wyja[ni i Ramowi pozwolono mimo wszystko wybra si do Królestwa Ciemno[ci. - Ach, Marco, jak|e si ciesz! - Rozumiem, ale pamitaj, on bdzie trzymaB si na dystans, chocia| wbrew swej woli. - Ja tak|e nie bd si do niego zbli|a - o[wiadczyBa Indra z nabo|eDstwem w gBosie. - Wiemy, jak jest. - Tak, wiecie - rzekB Marco ze smutkiem. - UstaliBem z Talorninem, |e wasza ciepBa przyjazD mo|e wci| trwa, natomiast innym uczuciom pozwolicie si wypali. Jakby to byBo mo|liwe, pomy[laBa Indra. - Marco, jeste[ cudown osob - powiedziaBa mikko. - Czsto si zastanawiam, czy jest ci dobrze w Królestwie ZwiatBa. Nie |aBujesz, |e zdecydowaBe[ przenie[ si tutaj? - Nigdy tego nie |aBowaBem, Indro. Wiod teraz takie |ycie, o jakim marzyBem, nareszcie odnalazBem spokój, mam wspaniaBych przyjacióB, przede wszystkim Dolga, syna czarnoksi|nika. To cudowny chBopak. ChBopak? powtórzyBa Indra w my[li, u[miechajc si ukradkiem. Ma co najmniej dwie[cie pidziesit lat, ale zachowaB mBodo[, elfy i kamienie obdarzyBy go wiecznym |yciem. - Wiesz, Marco, zastanawiam si nad tymi napa[ciami na nas. Czy Griselda wie, |e my tu, w Królestwie ZwiatBa, jeste[my nie[miertelni? Marco popatrzyB na ni zaskoczony. - Ale przecie| tu mo|na umrze, Indro! Oczywi[cie, |e tak. Na przykBad w wypadku albo przez samobójstwo czy morderstwo. Nie dotyczy nas jedynie staro[, a nie[miertelni to zaledwie niewielka grupka. Do której nale|ysz i ty, pomy[laBa Indra i zadr|aBa. UjBa Marca za rk i mocno u[cisnBa. Po klsce z mBodzieDcem, któremu towarzyszyB pies, Griselda przez dwa dni lizaBa rany. Kiedy jednak nastaB trzeci dzieD, miaBa ju| gotowy nowy plan. Rano prze|yBa kolejny cios. ZakradBa si nad rzek, zaniepokojona brakiem jakichkolwiek wie[ci o wybuchu na Bodzi. Gdy dotarBa do przystani i ujrzaBa czerwon gondol w |óBte pasy, o maBo nie pkBa ze zBo[ci. Co si staBo? Poniewa| o tak wczesnej porze nie byBo tu |ywego ducha, dokBadnie zbadaBa Bódz. Aadunek wybuchowy usunito, a przecie| wyraznie wida, |e Bodzi u|ywano, na dnie byBo troch wilgoci, le|aBy te| zapomniane bukiety lotosów, a woda zostawiBa [lady na burcie. Jak mogBo do tego doj[? Czy|by wszystko sprzysigBo si przeciwko biednej, niewinnej Griseldzie? Czym zasBu|yBa na tyle niepowodzeD? No có|, do diabBa z Bodzi, prychnBa pod nosem, wspinajc si pod gór po stromym brzegu rzeki i kierujc w stron hotelu. Znajdzie inne rozwizanie. Najgorsze oczywi[cie, |e te dziewczyny prawdopodobnie |yj i miewaj si jak najlepiej. Ale ju| ona to ukróci! Oriana... Mo|e powinna zacz wBa[nie od niej? ZdobyBa wszak sporo informacji o tej  damie . Dama? Przeklta dziwka, próbuje zarzuci sieci na cudzych kochanków! Nie musi jej zabija, przynajmniej nie od razu. Sprawi, |e Thomas straci na ni apetyt, dla tak do[wiadczonej czarownicy jak Griselda to |adna sprawa. Z t Indr te| sobie poradzi, i z t ciemn dziewczyn z piknymi lokami, któr nazywali Berengari. To ona o[mieliBa si pocaBowa Thomasa, Pannica odpowie za to, poczuje smak zemsty prawdziwej wiedzmy. Gdyby Griselda kochaBa Thomasa wielk, szczer miBo[ci, by mo|e komu[ mogBoby si zrobi jej |al, wydawaBaby si patetyczn figur uwizion w kleszczach wBasnej nienawi[ci i samotno[ci. Ona jednak chciaBa mie, posiada tylko po to, by zaspokoi swoje |dze i nie pozwoli, by ktokolwiek inny skosztowaB kska, który sobie upatrzyBa. Obca jej byBa my[l, by ofiarowa cokolwiek Thomasowi, liczyBo si jedynie jej wBasne zaspokojenie. Po wszystkim gotowa byBa wyrzuci go na [mietnik. PlanowaBa pozbawi |ycia Orian, Indr, Berengari, a na samym koDcu równie| Thomasa, i w tym czasie korzysta z wdzików wszystkich wspaniaBych m|czyzn, jacy si zebrali w Królestwie ZwiatBa. Zamiast tego jednak jej pocig do niszczenia dotknB zupeBnie inne osoby. PostpiBa tak nikczemnie, |e nawet czarownicom z rodu Ludzi Lodu zaparBo dech w piersiach. Spraw mniejszego kalibru byBa jej wizyta w biurze Oriany. Nie zastaBa tam okropnego Lemura Rama, bo wcze[niej upewniBa si, |e go tam nie bdzie. Nikt z pracowników nie zauwa|yB chyba mBodej dziewczyny przemykajcej si ukradkiem korytarzami. W miejscu pracy Oriany obrzuciBa wzrokiem biurowy pejza|, to musi by biurko Oriany, najbli|ej drzwi pokoju Lemura, nie ma jej tu jednak, doskonale! Jaka[ kobieta stoi co prawda i rozmawia z jednym z pracowników... No, teraz, moi  przyjaciele ze [rodka Ziemi, przekonacie si, kim jest Griselda! Do tej pory tylko si bawiBam! Griselda nie potrafiBa sta si niewidzialna, umiaBa za to sprawi, by ludzie zapominali o tym, co widz, ju| w tej samej chwili, dlatego mogBa swobodnie porusza si po budynku. PuBapka na Orian zostaBa zastawiona. Prosta sprawa. ZaatakowaBa z caB siB tkwicego w niej diabelstwa. Tego wieczoru Jaskari wracaB do domu zupeBnie wycieDczony. MiaB za sob ci|ki dzieD, wBa[ciwie caB dob. W jednej z najlepszych restauracji w Sadze niczym bomba wybuchBa wiadomo[ o zatruciu grzybami. Laboratorium prdko stwierdziBo, |e chodzi o bardzo trujcy grzyb, w dodatku z gatunku, który nie ro[nie w Królestwie ZwiatBa. OkoBo dziesiciu osób byBo bliskich [mierci, personel szpitala jak szalony walczyB o ich |ycie. Teraz niebezpieczeDstwo zostaBo ju| za|egnane, lecz Jaskari ledwie trzymaB si na nogach ze zmczenia. ObiecaB jednak Elenie, |e zjedz razem obiad, i nie miaB zamiaru wycofywa si z przyrzeczenia. Za nic na [wiecie. SpotkaB si z ni w pobli|u paBacu Marca, gdzie wybraBa si z wizyt do Indry. Elena i Jaskari bowiem jako jedni z nielicznych mogli j odwiedza, on jednak na razie nie miaB na to czasu. Griselda ze swego punktu obserwacyjnego zauwa|yBa, |e spotykaj si na schodach. ChBopak podszedB do dziewczyny, czule ujB j za rce, objB i sprowadziB na dóB. Dziewczyna pochyliBa gBow, leciutko si zaczerwieniBa, lecz oczy ja[niaBy jej szcz[ciem. - Do stu piorunów! - mruknBa z zazdro[ci Griselda. - Do stu piorunów! PoznaBa ich, chBopak byB lekarzem w szpitalu, po którym si przemykaBa, |eby odnalez Indr, a dziewczyna przychodziBa do niej z wizyt, Griselda wiedziaBa wszystko. Ka|dy by zauwa|yB, |e ci dwoje to [wie|o zakochani, tak [wie|o, |e nie zd|yli jeszcze pój[ do Bó|ka, dawaBo si to pozna po ka|dym szczególe ich zachowania. Doskonale, pomy[laBa Griselda, wBa[nie tego mi teraz potrzeba! Ten chBopak jest bardzo przystojny, cho nie tak uderzajco pikny jak ksi| i pozostali, lecz jakie| ma muskuBy! Bardzo mi si to podoba, wielkie mi[nie to na pewno równie| silny organ. Nie uda mi si zbli|y do innych, my[laBa dalej, ci jednak doskonale pasuj do mego planu, trzymaj te| chyba z pozostaB grup, która jakby si nie rozstaje. Zrobi w niej teraz wyBom. Ale| bdzie bolaBo! A mnie sprawi wiele rado[ci. MBoda para weszBa do hotelowej restauracji. Lepiej by nie mogBo, miaBaby wiksze trudno[ci, gdyby wstpili co[ zje[ do lokalu obok, tam przecie| j obra|ono, nie sprzedano alkoholu, musiaBa wic si cho troch zem[ci. Odrobina sproszkowanych trujcych grzybów wystarczyBa, ale tu, w hotelowej restauracji, jeszcze nie daBa si pozna. UbraBa si tak, by nie zwraca niczyjej uwagi, i pospieszyBa na dóB. ZnalazBa stolik w miejscu, gdzie mogBa wszystko sBysze, a nawet troch zobaczy, sama przy tym nie bdc widziana. Nareszcie co[ si zacznie dzia, pomy[laBa, u[miechajc si zBo[liwie. Nie spodziewaBa si natomiast, |e w ten sposób zdobdzie mnóstwo u|ytecznych informacji. - Wygldasz na bardzo zmczonego - powiedziaBa Elena, patrzc na Jaskariego z zatroskaniem. - Bo te| i jestem zmczony - roze[miaB si chBopak. - Ale niech to nam w niczym nie przeszkadza, Eleno. PatrzyB na Elen w najBadniejszej sukience, z bByszczcymi po niedawnym myciu wBosami i dyskretnym makija|em, przy którym niewtpliwie musiaBa jej pomóc Indra. Elena jadBa zup, przy ka|dej By|ce zalewajc sobie brod, najwyrazniej bowiem uznaBa, |e elegancko jest je[ bokiem By|ki, zamiast podnosi j prosto do ust. Jaskariego wzruszyBo jej za|enowanie, bezradno[ i nieskrywana ch, by mu si spodoba. Gdy zrozpaczona dziewczyna usiBowaBa dyskretnie obciera brod po ka|dej By|ce, opowiadaB o zatruciu grzybami, jakie miaBo miejsce w ssiedniej restauracji, i o podejrzeniach, |e stoi za tym zBa czarownica Griselda. - Nikt inny nie wpadBby na pomysB sprowadzenia trujcych grzybów do Królestwa ZwiatBa - tBumaczyB Jaskari. - W dodatku laboratorium sprawdziBo, |e nie chodzi tu wcale o [wie|e grzyby, lecz o suszone, sproszkowane, bardzo, bardzo stare, ale niezwykle skuteczne. - Rzeczywi[cie, to od razu przywodzi na my[l czarownic - z dr|cym u[miechem przyznaBa Elena i zaprzestaBa prób eleganckiego jedzenia. - Ale dlaczego to zrobiBa? - No wBa[nie. Nikt w restauracji nie mo|e tego poj, nie wiedz te|, jak w ogóle mogBo do tego doj[. No có|, w ka|dym razie udaBo nam si wszystkich uratowa. A jak si miewa Indra? Elena rozja[niBa si. - O, jej twarz wyglda ju| o wiele lepiej, wszelkie [lady po tych paskudnych zadrapaniach zniknBy, opuchlizna tak|e zeszBa, zostaBy jedynie siniaki, ale jutro powinno si im zaradzi. Indra mówi, |e z siniakami mo|na |y, je[li kto[ lubi kolory. Wiesz, ona jest moj najlepsz przyjacióBk i ogromnie jej wspóBczuj. - Rozumiem - ciepBo zapewniB Jaskari. - A wic jej pikna cera jest ocalona? - W peBni. - Tak, on jest niewiarygodny. Kto? Kto jest niewiarygodny, zastanawiaBa si Griselda chora z rozczarowania, |e kto[ usiBuje obróci wniwecz jej plan. Ta wymalowana suka Indra miaBa wszak przesta liczy si jako rywalka w walce o wzgldy Thomasa. A oto Griselda dowiaduje si, |e wyglda równie Badnie jak przedtem. To niepojte, wrcz skandaliczne. Jej nienawi[ do pary, siedzcej za kwiatowymi dekoracjami, poBczonej tak duchow intymno[ci, wci| rosBa. Najlepsza przyjacióBka, ach, tak, po|aBuje tego! Ta maBa ladacznica odezwaBa si znów: - Ale|, Jaskari, jeste[ naprawd strasznie zmczony, mo|e powinni[my odBo|y... - Nie przejmuj si tym, Eleno. Jak si miewaj pozostali go[cie w paBacu? - MiBo spdzaj czas. Musz tam zosta, dopóki ta odra|ajca wiedzma nie zostanie odnaleziona i unieszkodliwiona. Lecz doskonale si bawi. RozmawiaBam z Ramem, wspominaB, |e wszyscy wybieraj si na ekspedycj ratowania zwierzt z Królestwa Ciemno[ci. Chc w ten sposób wyprowadzi Griseld w pole. - Mam ochot wyprawi si wraz z nimi. - Ja tak|e - natychmiast podchwyciBa Elena. - Joriemu zlecono poproszenie o pomoc jeszcze innych godnych zaufania mBodych ludzi, od razu si zgBosiBam, wspomniaBam te|, |e i ty na pewno zechcesz wzi udziaB w wyprawie, je[li tylko zwolni ci na ten czas z pracy. - Zwietnie, Eleno, jeszcze dzisiaj zadzwoni do Joriego. Griselda wyt|aBa sBuch. MogBaby przysun rk do ucha, |eby sBysze jeszcze lepiej, lecz by mo|e wydaBoby si to dziwne innym go[ciom w restauracji. SiedziaBa, dBubic w daniu rybnym, którego wykwintnego smaku nie potrafiBa doceni, i popijaBa wod mineraln, baBa si bowiem poprosi o co[ mocniejszego. Nie chciaBa ryzykowa kolejnej awantury. Za ka|dym razem, gdy spogldaBa poprzez li[cie i ki[ kwiatów na Jaskariego, zaciskaBa uda i wiBa si na krze[le. Có| za pikny chBopak! Ile| to ju| czasu od ostatniego... Z ka|dym dniem upBywaBo go coraz wicej. Odkd przybyBa do tego zakBamanego [wiata, nie zaznaBa prawdziwej rozkoszy! A wic zamierzali j unieszkodliwi, to ci dopiero! I uwa|ali, |e im si to uda? Idioci! ZapragnBa wzi udziaB w wyprawie w Ciemno[. Wszystkich wrogów bdzie wówczas miaBa w zasigu rki, podanych niczym na srebrnej tacy. PrzekonaBa si ju|, |e do paBacu si nie dostanie, na schodach czuwali Stra|nicy, a pomagaBa im ta bestia, która ju| raz szczerzyBa na ni kBy. Powinno si wyeliminowa wszystkie psy [wiata! Nie, do paBacu nie wejdzie. Ale Jori? ZnaBa to imi. Indra krzyknBa tak, zanim straciBa przytomno[ wtedy na ulicy, Jori to ten mBody chBopak, z którym Indra rozmawiaBa tu| przedtem, obrzuciB wtedy j, Griseld, lubie|nym wzrokiem. Aatwa zdobycz, musi z nim tylko porozmawia. Mo|e opu[ci paBac, wyruszajc na poszukiwanie chtnych do udziaBu w wyprawie? Griselda bdzie czeka gotowa. Ale... ZdrtwiaBa. O czym oni teraz rozmawiaj? MówiBa dziewczyna: - Wyglda na to, |e Thomas i Oriana si odnalezli, s nierozBczni, a jej udaBo si odegna nieco jego melancholi, rozmawiaj i [miej si razem. Oriana zdoBaBa chyba przepdzi przynajmniej cz[ paskudnych wspomnieD o czarownicy. Griselda maBo nie pkBa z w[ciekBo[ci. - Doskonale - ucieszyB si Jaskari - Co prawda Oriana jest od niego sporo starsza, ale tutaj si to szybko wyrównuje. Ju| wyglda znacznie mBodziej, ni| kiedy przybyBa. - On za to pojawiB si w Królestwie ZwiatBa w siedemnastym wieku - przypomniaBa Elena ze [miechem. - Wic je[li ju| mówimy, kto tu jest starszy... - Masz racj, masz caBkowit racj. Pojcia czasu stoj tu na gBowie, okropnie mo|na si w tym zaplta. Jaskari przygldaB si Elenie, która elegancko ocieraBa kciki ust serwetk po pysznym deserze. My[laB o tym, jak nieBadnie potraktowaB j i jej szczere zauroczenie jego osob. Gdyby Indra nie wBczyBa si w spraw, wci| podejrzewaBby Elen o wielk niestaBo[ i nie chciaB jej zaufa. Z dreszczem niezadowolenia z samego siebie przypominaB sobie, jak rozwa|aB, czy nie poprosi jednego z przyjacióB o okazanie jej zainteresowania, |eby sprawdzi, czy nie zadurzy si i w nim. Jakie| to niskie i egoistyczne z jego strony! Gdyby Indra si o tym dowiedziaBa, nie chciaBaby wicej z nim rozmawia. Oczywi[cie intryga nigdy nie doszBa do skutku, lecz ju| sam ten pomysB zmuszaB go do zastanawiania si, czy nie jest zazdrosny ponad dopuszczalne granice. WstydziB si teraz jak skarcony pies. Elena jest przecie| taka [liczna, taka kochana, taka naiwna, a on chciaB... Nagle poczuB, |e powieki same mu opadaj i maBo brakowaBo, a zleciaBby z krzesBa. PotrzsnB gBow, |eby si obudzi, i powiedziaB wesoBo: - Je[li skoDczyli[my ju| je[, to musz powiedzie, |e zamierzaBem spyta, czy miaBaby[ ochot wpa[ do mnie na fili|ank kawy, mieszkam przecie| niedaleko, wBa[ciwie mój dom std wida. To ten, przed którym stoj czerwone Bawki. - Dobrze wiem, gdzie mieszkasz - odparBa Elena ura|ona. Jak|e mogBaby tego nie wiedzie? - Ale, Jaskari, ty si ledwie trzymasz na nogach, chyba powinni[my przeBo|y t kaw na inny dzieD. Jaskari dostrzegaB sBuszno[ w jej sBowach, nie miaB jednak ochoty jej wypuszcza, kiedy ju| j miaB. UjB rce dziewczyny ponad stoBem i pocaBowaB je. Ale s dla siebie sBodcy, pomy[laBa Griselda w[ciekBa. Jej bystre oczy badawczo przygldaBy si Elenie, wbijaBa sobie w pami ka|dy szczegóB jej twarzy, ka|dy ruch, mimik, sposób mówienia, ubranie, wszystko. Fuj, ten gBupek wyjB kwiat z wazonu i wsunB go we wBosy dziewczyny. Oboje zakochani roze[miali si. S [mieszni, czy sami tego nie czuj? Para idiotów. Do diabBa, co on wygaduje? - Eleno, wiesz, co do ciebie czuj... - Nie, ju| teraz nie wiem - odparBa nie[miaBo. - Nic si nie zmieniBo. O niczym bardziej nie marz ni| o zaproszeniu ci do siebie, posprztaBem nawet i pozmywaBem, a brudne ubranie wepchnBem jak najgBbiej do szafy. PrzygotowaBem si na to spotkanie, ale... - Ale jest co[, czego pragniesz jeszcze bardziej - u[miechnBa si Elena wyrozumiale. - Chcesz poBo|y si spa. - To prawda - przyznaB Jaskari ze wstydem, lecz nie bez ulgi. - Nie spaBem od ponad dwóch dni. Ale spotkajmy si znów jak najprdzej, najchtniej ju| jutro, cho to chyba niemo|liwe... Wyszli z roz[wietlonej restauracji i Griselda niczego wicej ju| nie sByszaBa. WidziaBa natomiast, jak zatrzymuj si przed lokalem, jak chBopak przyciga dziewczyn do siebie i patrzy jej gBboko w oczy. Pu[ciB j prdko i odszedB. To ja, pomy[laBa Griselda, to ja powinnam by na jej miejscu! Prdko opu[ciBa restauracj i pobiegBa do swojego pokoju. Przed wej[ciem do restauracji na jasnej podBodze le|aB kwiat hibiskusa, Griselda zBapaBa go chciwie, na pewno wypadB z wBosów Eleny. Doskonale, lepiej ju| by nie mogBo. Idc po schodach do pokoju - Griselda nie lubiBa wind, tych podstpnych puBapek, z których mo|e by trudno si wydosta - rozmy[laBa gorczkowo. ZamierzaBa wykorzysta najtrudniejsze ze wszystkich swych magicznych umiejtno[ci. Bdzie musiaBa wybra si do domu, do swej tajemnej izdebki, nie miaBa przy sobie wszystkich skBadników niezbdnych do odprawienia rytuaBu. Zadr|aBa na my[l o tym, co j czeka. Jej plan wymagaB od niej ogromnie du|o, lecz je[li wszystko si uda, naprawd zatriumfuje. 15 Griselda staBa w izdebce, w której przechowywaBa swoje najbardziej tajemne wywary i [rodki ByBa ju| prawie gotowa. Rce miaBa czarne i lepkie, wysmarowane a| do Bokci smoB i tBuszczem przestpcy, który umarB przez samopodpalenie. Gorzki wywar z jeszcze bardziej makabryczn zawarto[ci staB przed ni na stoliku, przygotowany do wypicia. MiaBa ju| wszystkie niezbdne skBadniki poza jednym: [wie| krwi niemowlcia. Poza tym znalazBy si tam odchody niedzwiedzia, wino mszalne i rzeczy, o których nie powinno si wspomina. Ale gdzie szuka niemowlcia? ZnaBa pewn rodzin, która zostawiaBa na noc swoje dziecko na werandzie, widziaBa, jak ukBadaj maleDstwo w wózku. Mieszkali niedaleko, lecz Griselda musiaBa zachowa ostro|no[. Dziesi minut pózniej ju| zakradaBa si na werand, zgita wpóB przemknBa do wózka i podstawiBa pod rczk dziecka maleDk miseczk. Czubkiem no|a naciBa kciuk niemowlcia, bardzo delikatnie, |eby nie zaczBo pBaka. Nie wahaBaby si przed powa|niejszym skaleczeniem malca, gdyby si nie baBa, |e zostanie odkryta. Dziecko pisnBo |aBo[nie, gdy z maBego paluszka wyciskaBa kilka kropli krwi. Na czworakach, a wBa[ciwie na trojakach, bo w jednej rce niosBa miseczk, podczoBgaBa si do [ciany werandy i przez nikogo nie zauwa|ona zniknBa w[ród ro[linno[ci midzy domami. Ani troch nie przejBa si czarnymi [ladami smoBy, które zostawiBa na bielutkim kocyku w wózeczku. Teraz miaBa ju| wszystko. W domu przed lustrem rozebraBa si do naga i z zachwytem przygldaBa si wBasnemu odbiciu. Do stu piorunów, czarujco wyglda jako pitnastolatka, emanuje wprost magnetyczn zmysBowo[ci. Niewiele brakowaBo, a Griselda, wkBadajc we wBosy kwiat Eleny, zakochaBaby si sama w sobie. Nie miaBa jednak na to czasu, odetchnBa gBboko i chwyciBa du|y kubek, w którym nareszcie znalazBy si ju| wszystkie skBadniki niezbdne do sporzdzenia czarodziejskiego wywaru. Trzymajc go w obu rkach przed lustrem, zaczBa odmawia magiczne zaklcia, przepadBe ju| dawno we mgle minionych stuleci PodniosBa kubek wysoko i wypiBa parujcy wywar. Dech zaparBo jej w piersiach. Có| za obrzydliwy smak! Warto jednak go poczu. To smak zemsty, a jednocze[nie rozkosznej miBosnej przygody. ObserwowaBa si w lustrze, widziaBa, jak jej mBod twarz [ciga ból, potem straciBa przytomno[, lecz tylko na krótk chwil. Jaskari usiBowaB si wydoby z gBbokiej studni snu. SByszaB, |e kto[ dzwoni do drzwi. - Ju| id - mruknB i znów zasnB. Ale dzwonek nie milkB. - Có| to za uparciuch! - prychnB. UsiadB z trudem na Bó|ku i nacignB szorty. Mo|e jaki[ kryzys w szpitalu? No có|, obowizki. Na bosaka, z goBym torsem, prezentujc wspaniaBe mi[nie, wyszedB na korytarz i otworzyB. - Ale| Eleno! - przeraziB si i przecignB palcami po wzburzonych jasnych wBosach. Jak|e on wyglda, zaspane oczy, prawie goBy! I Elena go takim widzi! A ona staBa w drzwiach onie[mielona, we wBosach wci| miaBa kwiat i u[miechaBa si do niego. - ZmieniBam zdanie. Tyle przecie| mamy sobie do powiedzenia. Czy mog wej[? - Oczywi[cie - wyjkaB Jaskari. Kiedy go mijaBa, owionB go ostry zapach perfum. To niepodobne do Eleny, pomy[laB zmieszany, tak wpada jak gdyby liczyBy si sekundy. I przecie| zawsze tak dyskretnie u|ywaBa perfum. A Elena nagle jakby si zatrzymaBa, jakby przypomniaBa sobie, kim jest. Znów byBa normaln zawstydzon Elena, poruszaBa si niezrcznie jak zawsze i u[miechaBa dr|co. Jaskariemu nie umknBo jednak, |e obrzuciBa go ura|onym spojrzeniem od stóp do gBów, a oczy zapBonBy jej jakim[ szczególnym, niemal chciwym blaskiem. Podoba jej si to, co widzi, pomy[laB, i chyba si ucieszyB. Chyba, bo nie byB tego caBkiem pewny. - SpaBe[ - stwierdziBa mikko. - A ja ci zbudziBam, to niemdre z mojej strony, chodz, pójdziemy z powrotem do twojej sypialni, musisz odpocz, nie bd ci przeszkadza. ChciaBabym tylko posiedzie i pogawdzi chwil, a je[li za[niesz, to nic nie szkodzi. Ale tyle ci mam do powiedzenia, musisz mi na to pozwoli. Tak bardzo chciaBam ci zobaczy! Jaskari przygryzB warg. Czy|by Elena piBa? Nie, nie wicej ni| kieliszek czerwonego wina w restauracji Elena, tak surowo wychowana, zawsze bardzo uwa|aBa na alkohol. {yczliwie jednak skinB jej gBow i pokazaB drog do sypialni. Nie najlepiej dobraBa perfumy, ale có|, nie mógB jej o tym powiedzie, zawieraBy jednak w sobie pewn nut, która psuBa caBe wra|enie. Jak gdyby u|yBa dwóch zapachów wzajemnie si niszczcych? Nie poznawaB te| jej sukienki, byBa bardzo mBodzieDcza, niemal dziecinna. Wida jednak nie zna tak dobrze garderoby Eleny. Kiedy znalezli si ju| przy jego nie za[cielonym Bó|ku, które w po[piechu staraB si wygBadzi, Jaskari objB j i powiedziaB: - Moja droga, kochana, tak si ciesz, |e przyszBa[. W pokoju dziki zasunitym okiennicom panowaBa ciemno[. Jaskari usByszaB, jak dziewczyna, czujc jego dotyk, z trudem chwyta oddech, i pocaBowaB j w czoBo. ChciaB j uspokoi, ona nie mo|e si ba. Pu[ciB j zaraz, nie trzeba po[piechu, mówiBa przecie|, |e chce posiedzie i porozmawia. Czy|by naprawd w to wierzyBa? Nie wiedziaBa, |e on od miesicy czeka na ten moment? Kochana Elena, co prawda nie najlepiej si czuB, ale to przecie| Elena, ta, w której kochaB si od wielu lat. A teraz wreszcie byBa tutaj, czy on zdoBa nad sob zapanowa? PrzeraziBa go reakcja dziewczyny. Elena oddychaBa ci|ko, rozgorczkowanymi palcami szukajc zapicia paska przy jego spodniach, cho ubrany byB tylko w szorty. Czy ona nie wie, |e takie majtki maj w pasie tylko gumk? - Mam maBo czasu - szepnBa rozpalona. - Pospiesz si, poBó| si, chc... Jasne byBo, o co jej chodzi, Jaskari byB zbyt oszoBomiony, by si opiera, kiedy odkryBa wreszcie, jak praktyczn rzecz s szorty, i wsunBa rk za gumk, przewracajc go na Bó|ko. Jaskari byB rozdarty pomidzy caBkiem naturalnym po|daniem jedynego obiektu miBo[ci a zdumieniem nad nagB przemian Eleny z nie[miaBej panienki w natrtn kobiet. Dziewczyna na moment jakby si opamitaBa i u[miechnBa do niego, proszc o wybaczenie, pozwoliBa mu pogBadzi si po ramionach, pokaza, |e nie ma jej tego za zBe. Pózniej za[ zapomniaBa o caBym wstydzie. Nie pozostawiBa mu zbyt wiele czasu do namysBu, zwinBa si w kBbek i wzdychajc z zadowolenia zaczBa caBowa dum jego msko[ci, a Jaskari, w pierwszej chwili wstrz[nity, pozwoliB si porwa wBasnej |dzy. Skoro Elena tego chce, on nie bdzie si sprzeciwiaB. ZadbaB tylko o to, by znalazBa si pod nim, ona za[ chtnie si na to zgodziBa. ChciaB pokaza, kto przejB inicjatyw, udowodni, |e i on tego chce i |e Elena nie musi si wstydzi. PoddaBa mu si przez chwil, z jkiem, jakiego si po niej nie spodziewaB, i zaraz znów znalazBa si na wierzchu. Uje|d|ajc go z rozkosz, zaczBa krzycze gBo[no, wrcz wrzeszcze, a Jaskari zd|yB tylko pomy[le zdumiony: Ale| ona nie jest dziewic! Zaraz jednak |dze pochwyciBy go niczym sztorm, niczym orkan, poczuB, z jak namitno[ci Elena mu w tym towarzyszy, wzrok miaBa szklany jak w transie. Wreszcie zapadBa cisza. Elena osunBa si na niego, ci|ko chwytajc oddech. Nagle wstaBa i nacignBa sukienk, Jaskari zorientowaB si, |e i przedtem nie miaBa na sobie nic wicej. Wszystko dziaBo si bByskawicznie, zanim zd|yB poj jej zamiary, instynktownie nacignB na siebie cienkie okrycie ze wstydem, jaki nie powinien mie miejsca midzy dwojgiem czuBych kochanków. - Eleno, nie musisz chyba jeszcze i[, nie teraz! - Ach, Jaskari, co ja zrobiBam! - jknBa. - Co my[my zrobili? Nie przyszBam tu wcale w tym celu, lecz moja miBo[ do ciebie okazaBa si silniejsza, uczucia wziBy nade mn gór, nie, musz ju| i[, nie mog zosta, to niemo|liwe. {egnaj, mój drogi, i wybacz mi moj [miaBo[. Przy tych ostatnich sBowach jej gBos zmieniB si dramatycznie, zabrzmiaB niczym dzwik z pByty gramofonowej, która traci prdko[. StaB si jaki[ grubszy, chrapliwy. Elena wybiegBa z pokoju. Jaskari usByszaB trza[niecie wej[ciowych drzwi. SiedziaB na brzegu Bó|ka, nie bardzo mogc poj, co si wBa[ciwie staBo. Wszystko dziaBo si tak prdko, Elena byBa zupeBnie niepodobna do siebie, a jego, trzeba przyzna, rozczarowaBo nieco jej zachowanie. Zniechcony obracaB w palcach kwiat hibiskusa, zgnieciony i stBamszony w gorczkowych objciach. ZupeBnie inaczej wyobra|aB sobie ich romans. ZamierzaB nie spieszy si, okazywa delikatno[, na jak zasBugiwaBa taka dziewczyna jak Elena. Wszystko miaBo by takie pikne, czuBe i kruche. Kilka razy spotkaliby si na mie[cie, pocaBowali, zbli|ali do siebie powoli, a| wreszcie nadszedBby ten wieczór, kiedy z peBn naturalno[ci padliby sobie w ramiona. CzuB, |e w piersi wzbiera mu pBacz. To spotkanie byBo... no tak, troch upokarzajce. W dodatku Elena zle wymówiBa jego imi, bBdnie je zaakcentowaBa. Dlaczego byBa tak prdka? Taka niecierpliwa? I dlaczego tak si spieszyBa, |eby wyj[? Nigdy czego[ podobnego by si po niej nie spodziewaB. W parkowych krzakach Griselda oddychaBa ci|ko, czujc niezno[ny ból przenikajcy jej ciaBo. Dobrze wiedziaBa, |e czarodziejski [rodek dziaBa jedynie przez krótki czas i czuBa teraz zachodzc w niej przemian. WiedziaBa, |e jej twarz powraca do swego pierwotnego ksztaBtu, rysy ukBadaj si tak jak poprzednio, wkrótce ju| znów miaBa by sob. WBa[nie z powodu krótkotrwaBego dziaBania wywaru musiaBa si tak spieszy. WyszBa dosBownie w ostatniej chwili, próbowaBa tej sztuki zaledwie raz wcze[niej przed kilkoma stuleciami, proces przeobra|enia byB bowiem zaiste bardzo trudny. Tym razem jednak bardzo tego pragnBa. I dostaBa godziwe wynagrodzenie za trud. MiaBa w sobie nasienie tego kBbka mi[ni, zaspokoiBa drczce j po|danie, przynajmniej na jaki[ czas. W dodatku zdoBaBa si zem[ci. GBupia Elena nie ma ju| czego szuka. Czujc, |e na powrót staBa si Griseld, przemknBa do hotelu. MiaBa nadziej, |e nocny portier nie dostrze|e jej póznego powrotu do domu. Niestety, byB na swoim miejscu, u[miechnBa si tylko nieco zmieszana. Stojc ju| na schodach, odwróciBa si i zesBaBa na niego zapomnienie, tak by nikomu nie zdoBaB donie[ o tym, co widziaB. ByBa jednak niezmiernie zmczona i mogBa jedynie mie nadziej, |e zaklcie podziaBa. Ledwie starczyBo jej siB na dotarcie do hotelowego pokoju. PozostawaB jeszcze prysznic, ach, jak|e nienawidziBa tej pluszczcej wody, leccej na ni z góry. Zabieg jednak byB konieczny, je[li nazajutrz miaBa si przyzwoicie zaprezentowa. ZasnBa, ledwie przyBo|ywszy gBow do poduszki 16 Po spokojnej nocy spdzonej w paBacu Orian dotknBa katastrofa. Zebrali si przy stole nakrytym do [niadania. Oriana nie posiadaBa si ze szcz[cia, |e pozwolono jej przyBczy si do tej grupy, przepeBniaBy j te| budzce si wBa[nie uczucia do mBodego, bardzo sympatycznego m|czyzny. Z pocztku, kiedy przybyBa do Królestwa ZwiatBa, zachwyciBa si mBodym lekarzem, Jaskarim, prdko jednak si zorientowaBa, |e jego my[li kieruj si w inn stron. Kiedy zrozumiaBa, |e Jaskari [wiata nie widzi poza Elen, bez trudu wyzbyBa si sympatii dla niego. SpotkaBa ju| wtedy Thomasa, który szczerze j zafascynowaB, okazaBo si te|, |e jest wolny i |e [wietnie si rozumiej. A teraz nastpiB wstrzs. Zjawili si dwaj Stra|nicy i poprosili j o rozmow. - Oczywi[cie - odparBa ze [miechem, wstajc. WyszBa wraz z nimi do hallu. Oni jednak patrzyli na ni z powag. - Musimy prosi, |eby[ poszBa z nami. U[miech na twarzy Oriany zgasB. - O co chodzi? Czy co[ si staBo? - ZniknBa cz[ rezerwy zBota i papiery warto[ciowe, przechowywane w wydziale naszego szefa. WyszedB Ram, dopytujc si, co si dzieje. Stra|nicy powtórzyli to, co ju| powiedzieli. - Nie mo|ecie chyba oskar|a Oriany - rzekB zdumiony. - Przykro nam, ale wszystko odnaleziono w jej zamknitej na klucz szafce. - Ach, nie! - wykrzyknBa przera|ona. - Nie, to niemo|liwe! - Ja te| w to nie wierz - stwierdziB Ram. - Chodzcie, pójdziemy od razu do mojego biura, to trzeba wyja[ni. W gondoli Stra|nicy dodali, |e na skradzionych papierach i przedmiotach znaleziono odciski palców Oriany. - Ale| to caBkiem naturalne - broniBa si. - Przecie| to ja jestem odpowiedzialna za t cz[ biura. - {adnych innych odcisków nie znalezli[my - wyja[niB Stra|nik. Oriana wpadBa w prawdziw rozpacz. Jeszcze przed chwil przyszBo[ w Królestwie ZwiatBa rysowaBa si przed ni tak wspaniale, a teraz... - Nic z tego nie rozumiem - jknBa. Ram tak|e nie mógB poj, co si staBo. W jego biurze przebywaBo niewiele osób, wszyscy pracownicy zatrudnieni byli ju| od wielu lat i w peBni im ufano. Nie do pomy[lenia, by który[ z nich chciaB zrzuci win na Orian. Gdy tylko dotarli na miejsce, wypytaB, czy w cigu ostatnich kilku dni nikt ich nie odwiedzaB. DokBadnie rozpatrzono wszelkie odwiedziny, wBcznie z wizyt Talornina, doszli jednak do wniosku, |e nikt nie miaB mo|liwo[ci, by zbli|y si do szafki Rama, w której le|aBy najwa|niejsze papiery wraz z rezerw zBota. Nikt poza Orian. Oriana staBa zaBamana w[ród swoich kolegów z pracy, pilnowana przez dwóch Stra|ników. To zawsze prawdziwy koszmar, kiedy w miejscu pracy co[ ginie, ka|dy wówczas czuje, |e wszyscy podejrzewaj wBa[nie jego. Orian wprawdzie podejrzewano otwarcie, lecz to w niczym nie poprawiaBo jej sytuacji. Ram usiBowaB jako[ jej pomóc. - A czy nie byBo tak, |e po|yczyBa[ sobie te rzeczy z wa|nych powodów i nie miaBa[ mo|liwo[ci odBo|enia ich na miejsce? Oriana usiBowaBa mówi spokojnie: - MogBabym teraz tak powiedzie, ale to nieprawda. Niczego nie po|yczaBam. Uwa|acie, |e naprawd jestem taka gBupia i schowaBabym skradzione przedmioty tutaj w biurze? To znaczy gdybym byBa zBodziejk. Wszyscy my[leli tak samo, Oriana równie|. MogBa wszak schowa Bupy w szafce, |eby jak najprdzej przenie[ do domu, nie zd|yBa jednak, polecono jej schroni si w paBacu. Dyskusja utknBa w martwym punkcie. - Czy nie mo|emy o tym zapomnie? - zaproponowaB Ram. - Przynajmniej na razie, tyle mamy innych spraw. - Nie - zdecydowanie o[wiadczyBa Oriana. - O niczym nie bdziemy zapomina. Nie chc, aby ci|yBy nade mn jakiekolwiek podejrzenia. PokochaBam swoj prac, ale po tym, co si staBo, nie mogBabym tu zosta. Wyja[nijmy najpierw t spraw. Ram ju| miaB zaprotestowa, kiedy jeden z pracowników, Lemur, powiedziaB z wyrazem zamy[lenia na twarzy: - Poczekajcie chwil. Oczy wszystkich zwróciBy si na niego. - Mam wra|enie... a mo|e mi si to [niBo? - mówiB wolno. - Mam wra|enie, |e widziaBem co[, co jakby przemknBo obok mnie. Tu, w biurze. - Ty tak|e? - zdziwiBa si jedna z kole|anek. - Ja te| o tym my[laBam, baBam si jednak powiedzie, to takie mgliste. Trzeci pracownik za[ dodaB: - ByBo tu co[... albo kto[... wczoraj? Albo przedwczoraj? Niczego wicej nie pamitam, to takie niewyrazne, wBa[ciwie jak sen. Ram oprzytomniaB na dobre. - Nic nie pamitacie, |adnych szczegóBów? Zastanówcie si, to wa|ne. Rozejrzeli si po sali, poszukujc i w biurze, i w pamici. - Mam wra|enie, jakby przed oczami rozpo[cieraBa mi si mgBa - rzekB m|czyzna. - Ale wydaje mi si jednocze[nie, |e posta, która tdy przeleciaBa, byBa |yw osob. - KrciBa si przy szafce Rama - dodaBa kobieta. - I przy szafce Oriany - wtrciBa druga. - Czy to byBa posta mska czy kobieca? - wypytywaB Ram. DBugo zwlekali z odpowiedzi. - Chyba kobieca - zdecydowaBo si wreszcie które[. - Trudno powiedzie, ale... chyba tak, to chyba byBa kobieta. Na twarzy Rama ukazaBa si surowo[. - Tylko jedna osoba potrafi sprowadzi na ludzi zapomnienie w taki sposób. - Griselda? Czarownica? - szepnBa przera|ona Oriana. - Czy nie bdzie kresu jej niecnych uczynków? - wybuchnB Ram i zwróciB si do Stra|ników: - Griselda z caBego serca nienawidzi Oriany, nie zdziwiBoby mnie wcale, gdyby to ona znów tak niecnie próbowaBa nam dokuczy. - I nikt nie wie, jak ona wyglda? - dziwiB si Stra|nik. - Nikt, tylko Thomas. A on nie widziaB jej w Królestwie ZwiatBa. - Czarownica? - powtórzyBa jedna z kobiet pobladBymi wargami. - Czy tu w Królestwie ZwiatBa naprawd s czarownice? Nie wszyscy mieszkaDcy wiedzieli o Ludziach Lodu i duchach Móriego. Nie wszyscy te| zdawali sobie spraw, |e Móri i Dolg to czarnoksi|nicy, nie znali tak|e prawdy o niezwykBym pochodzeniu Marca. Wikszo[ jednak o wszystkim wiedziaBa i w peBni to akceptowaBa. Jedynie niektórzy mieszkaDcy miasta nieprzystosowanych nie chcieli pogodzi si z obecno[ci niezwykBych istot. - TrafiB nam si bardzo nieprzyjemny egzemplarz z gatunku czarownic - cierpko odpowiedziaB Ram. - Zajmujemy si wBa[nie jej unieszkodliwianiem. Có|, skoDczyBo si uniewinnieniem Oriany od zarzutów kradzie|y. Razem z Ramem wróciBa do paBacu, nie kryBa ulgi, a on narastajcego zaniepokojenia. Griselda najwidoczniej umiaBa si przedosta wszdzie, w dodatku tak, by nikt nic konkretnego nie zauwa|yB. Ram nakazaB wzmocnienie stra|y wokóB paBacu Marca. W tym czasie Jori wyprawiB si na poszukiwanie piciu godnych zaufania ludzi, którzy mieli pomóc w chwytaniu olbrzymich jeleni. WBa[ciwie samo chwytanie zwierzt mogBo by do[ proste, chodziBo raczej o utrzymanie ich w stadzie i ochron przed potworami. MusiaB si dobrze namy[li. Wybrani powinni by ludzmi odwa|nymi, lecz pozbawionymi skBonno[ci do ryzykanctwa, musieli posiada wiele zrozumienia dla zwierzt, a tak|e umie broni siebie i jeleni. Wybrano ju| jednego ze Stra|ników, potrzeba jednak byBo jeszcze czterech osób. Jori z rado[ci przyjB zgBoszenie Eleny i Jaskariego, chocia| Jaskari byB jaki[ nieswój, w jego gBosie pobrzmiewaBo jakby rozczarowanie? Jak gdyby mBodego zadowolonego lekarza nic wBa[ciwie ju| nie interesowaBo? Jori nie potrafiB tego zrozumie, poprzedniego dnia Jaskari byB peBen zapaBu, wszystko [wietnie si ukBadaBo midzy nim a Elen, wieczorem wybierali si co[ zje[. Czy|by spotkanie zle si skoDczyBo? Ale Elena przez telefon wydawaBa si bardzo radosna. W jej gBosie wyraznie pobrzmiewaBo szcz[cie i nadzieja. NiezwykBa sprawa z tym oskar|eniem Oriany o przywBaszczenie sobie mienia. Stra|nicy j zabrali. Orian? T eleganck dam? Dziwne rzeczy dziej si ostatnio w Królestwie ZwiatBa! Tsi-Tsungg i Oko Nocy wyznaczono ju| do udziaBu w wyprawie, lecz Jori potrzebowaB jeszcze kilku ochotników. OdnalazB dwóch kolegów z klasy, zadzwoniB do nich i umówiB si na spotkanie. Zgodzili si przyBczy. Zmczony wszedB do parku i usiadB na Bawce, |eby si chwil zastanowi. Kogo jeszcze mógB wybra? Alejk nadchodziBa jaka[ mBoda dziewczyna z torb w dBoni. PodeszBa do sadzawki i przykucnBa. WyjmowaBa z torebki kawaBki chleba, zaraz nadpBynBy kaczki i inne wodne ptaki Kiedy torebka byBa ju| pusta, a ptaki walczyBy o ostatnie tonce kski, wstaBa, odwróciBa si i dostrzegBa Joriego. Z przymilnym u[miechem zbli|yBa si do jego Bawki. - Bardzo lubi zwierzta - wysepleniBa. Co za kBamstwo, nienawidziBa zwierzt, one tak|e nie czuBy do niej sympatii. Kaczki karmione przez spacerowiczów wychodziBy zwykle na brzeg, a tym razem tak si nie staBo. Jori jednak, jeden z najbardziej naiwnych w grupie przyjacióB, natychmiast uwierzyB w to, co powiedziaBa. Przez moment wydaBo mu si, |e ju| wcze[niej widziaB gdzie[ t dziewczyn, Griselda jednak zd|yBa od tamtej pory przefarbowa wBosy, które zamiast marchewkowego, Batwego do rozpoznania koloru, przybraBy teraz kolor brzowy. Jori zreszt zerkaB na wszystkie dziewczyny, nie zapamitaB jej wic w szczególny sposób. - Czy mog tu usi[? - spytaBa sBodko. - Oczywi[cie, prosz. ZapadBa chwila kBopotliwego milczenia, dziewczyna jak dziecko wymachiwaBa nogami. - Szkoda mi bardzo wszystkich zwierzt, które nie mog si znalez w naszej wspaniaBej krainie - powiedziaBa. W tym momencie Jori powinien powzi jakie[ podejrzenia, ale tak si nie staBo. DaB si zBapa na haczyk. - Wybieramy si na ekspedycj ratunkow - zdradziB. - Chcemy sprowadzi jelenie... - Ach, jelenie s takie cudowne! To chyba znaczy, |e wybieracie si do Królestwa Ciemno[ci? - Tak, i nie bdzie to, ot, taka sobie wycieczka. Dziewczyna roze[miaBa si. - Nigdy nie mogBam zrozumie, |e kto[ mo|e si czego[ ba. Mam wra|enie, |e nie wiem, co to strach. - A powinna[ wiedzie. Strach to bardzo przydatne uczucie, ocaliBo wielu ludzi i sporo zwierzt. - Nie tak chciaBam powiedzie - uspokajaBa go panna. - Po prostu fascynuj mnie przygody. Jori przyjrzaB jej si uwa|niej. Dziewczyna byBa bardzo mBoda, lecz wygldaBa na siln i odwa|n. - Czy potrafisz prdko i trafnie oceni sytuacj? - A któ| odpowie przeczco na takie pytanie? - roze[miaBa si, a Jori musiaB przyzna, |e rzeczywi[cie nie najmdrzej spytaB. - No có|, ju| twoja odpowiedz [wiadczy o tym, |e jeste[ bystra - u[miechnB si. - Faktem jest, |e my... - zawahaB si niepewny, co powie na to Ram, ale nie miaB ju| pomysBu, kogo wBczy do akcji. - Faktem jest, |e potrzeba nam jeszcze jednej osoby, która wziBaby udziaB w ekspedycji, ale ty jeste[ taka mBoda. - Jestem starsza, ni| ci si wydaje - zapewniBa. I po raz pierwszy tego dnia powiedziaBa prawd. I to jeszcze jak! - Owszem, mog si z wami wybra, z rado[ci pomog tym biednym jelonkom. - No, no, jelonkom - mruknB Jori, chocia| nigdy nie widziaB megacerosa i tak naprawd nie bardzo miaB pojcie, o czym mówi. - A wic dobrze, pojedz z nami. Ubierz si ciepBo i praktycznie i bdz przy postoju gondoli o... o godzinie, no wBa[nie, o której? Uzgodnili por spotkania i dziewczyna lekkim krokiem pobiegBa do swojego hotelu. Mój ty [wiecie, có| to za naiwniak! Ale nic mi nie zrobiB, zostawi go wic w spokoju, my[laBa Griselda, lecz tamci niech si pilnuj. Na szcz[cie Oriana na pewno zostaBa unieszkodliwiona, to dobrze, bo ona jest naprawd grozna. MiaBa ju| prawie w szponach mojego Thomasa. Teraz kolej na Indr i na t Berengari. Ile| przyjemno[ci mnie czeka! Nie wspominajc o tych wspaniaBych m|czyznach, którzy mi zostan, kiedy pozbd si rywalek. Bd mogBa przebiera i wybiera. Wszystko ukBada si zgodnie z moim planem. Na razie osignBam, co chciaBam. Jestem niezwyci|ona! 17 Gondole kolejno ldowaBy na wielkiej polanie w pobli|u Srebrzystego Lasu. Akurat w tym miejscu pas lasu przy murze byB bardzo wski, prowadziBa te| do muru przesieka. Wreszcie przybyli ju| wszyscy. Czekano tylko na Juggernauta. Poniewa| w[ród zebranych nie znalazB si |aden Obcy, dowodzenie przejB Ram. Indra z wielk tsknot i |alem patrzyBa, jak chodzi od grupy do grupy. Unikali si nawzajem jak tylko mogli, niekiedy jednak ich spojrzenia musiaBy si spotka, a wtedy, zdaniem Indry, w otaczajcym ich powietrzu rozlegaB si jak gdyby sBaby [piewny ton. CzytaBa w oczach ukochanego, |e i dla niego rozBka jest niezwykle trudna. Ta [wiadomo[ nieco pomagaBa. Tsi-Tsungga, elf ziemi, czuB si bardzo wa|ny.  Jori i ja ju| tam byli[my - mówiB innym na pocieszenie. - Wiemy ju|, jak tam jest . Niektórzy z obecnych znalezli si tu, by w ten sposób zapewni sobie ochron. Tak byBo z Thomasem, Indr, Orian i Berengari. Siska uczestniczyBa w wyprawie, poniewa| urodziBa si w Ciemno[ci i znaBa ten [wiat lepiej ni| ktokolwiek inny. Sassa jednak musiaBa zosta w domu, co niejeden przyjB z ulg, dziadek Nataniel i babcia Ellen nie zgodzili si na wypuszczenie dziewczynki do Królestwa Ciemno[ci. Osobi[cie mieli dopilnowa, |eby nic si jej nie staBo. ByB tu, rzecz jasna, Marco, ju| sama jego obecno[ uspokajaBa tych, którzy odczuwali pewien lk. Z Nowej Atlantydy przybyli Móri i Dolg, |eby pomóc przy zwierztach, trudno wszak o wikszego przyjaciela zwierzt ni| Dolg. Nero jednak zostaB w domu. Ciemno[ nie jest bezpiecznym miejscem dla ciekawego wszystkiego psa. Tsi tak|e zostawiB ulubionego Czika w bezpiecznym miejscu w Królestwie ZwiatBa, raz ju| przecie| zgubiB sw wiewiórk i nie chciaB wicej ryzykowa. Przybyli oczywi[cie Gondagil i Miranda, Gondagil byB chyba najwa|niejszym ogniwem, jakie mogBo poBczy ich z jeleniami. ZamierzaB wyruszy przodem razem z Ramem, by porozmawia z czBowiekiem, który wiedziaB, gdzie szuka zwierzt. Gondola, majca ich tam zawiez, czekaBa ju| gotowa. Do udziaBu w wyprawie naturalnie zachcono równie| Oko Nocy, indiaDska umiejtno[ tropienia mogBa si okaza nieoceniona. Poza Stra|nikami byBo jeszcze dwóch weterynarzy, a tak|e Jaskari jako lekarz. Nie wiadomo wszak, czy zdoBaj uchroni czBonków ekspedycji od ukszeD potworów. Zabrali te| podró|ne laboratorium na wypadek ewentualnych chorób w[ród zwierzt. TowarzyszyBa im równie| niedu|a niewidzialna gromadka, niewielu jednak o tym wiedziaBo. ZabrakBo natomiast Roka i Armasa, kto[ wszak musiaB zosta w Królestwie ZwiatBa, by pilnowa porzdku. Tam przecie| grasowaBa Griselda, a kto wie, jakie kroki podejmie ta nieobliczalna czarownica. PrzybyB te| Jori ze swoimi ochotnikami. Ram zmarszczyB czoBo, ujrzawszy mBodziutk nastolatk. WziB Joriego na bok, by z nim o tym pomówi, lecz dziewczyna sprawiaBa wra|enie rozsdnej, w dodatku wydawaBa si silna i odwa|na, zaakceptowaB wic wreszcie jej obecno[. Obrzydliwy zapach otaczajcy Griseld ulotniB si, pozostaB po nim zaledwie cieD w powietrzu. WystarczyBa odrobina perfum, by go zagBuszy. Griselda okazaBa do[ sprytu, by u|y innego, Bagodniejszego pachnidBa ni| poprzedniego dnia, wiedziaBa bowiem, |e w[ród uczestników wyprawy na pewno znajdzie si Jaskari, a on przecie| nie mógB jej pozna. Nie zauwa|yBa ani jego, ani Eleny, ale polana byBa du|a, w dodatku do[ pofaBdowana, no i tyle osób si tu zgromadziBo. DostrzegBa natomiast t przeklt Orian. Có| to, u diabBa, nie powinno jej tu by! StaBa zajta rozmow ze swoim szefem, tym okropnym Lemurem Ramem, i... i... z Thomasem? Do czarta, czy|by nie odkryli kradzie|y w biurze? Co si nie udaBo? Czy ju| nigdy nie pozbdzie si tej baby? Oriana bardzo jej przeszkadzaBa w powtórnym zdobyciu serca Thomasa. Co robi? Ta druga dziewczyna, ta o czarnych krconych wBosach, Berengaria, chichotaBa z przyjacióBk, o której mówiono, |e jest ksi|niczk. To ci dopiero ksi|niczka! ByB te| z nimi jaki[ Indianin. Indianin? Czy oni naprawd maj zle w gBowie? W Nowej Anglii, dawnej ojczyznie Griseldy, Indian uwa|ano za istoty najni|szego gatunku. Jak, na miBo[ bosk, kto[ taki mógB si dosta do Królestwa ZwiatBa, a na dodatek wzi udziaB w tej presti|owej ekspedycji? Jak mogli si z tym godzi? Jej wzrok przesuwaB si po zebranych niczym czujne spojrzenie w|a. A oto trzecia dziewczyna, której chciaBa si pozby, Indra. Wydaje si wrcz nie[miertelna. Griselda atakowaBa j ju| tyle razy, lecz nic, jak si zdawaBo, na ni nie dziaBa. Jej twarz znów byBa gBadka, jak to mo|liwe? MBoda, wygldajca niewinnie i naiwnie dziewczyna imieniem Evelyn dreptaBa w[ród uczestników wyprawy, starajc si nie zwraca na siebie uwagi, a w jej gBowie a| kBbiBy si zBe my[li. Nie zniesie obecno[ci wszystkich tych bab na wyprawie. Kiedy przypu[ci ponowny szturm na Thomasa, bd jej przeszkadzaBy, a nie wiadomo, czy nadarzy si okazja, by unieszkodliwi je w Ciemno[ci. Wiele by zyskaBa, gdyby udaBo si jej pozby ich ju| teraz. Z gBupim Jorim zawsze sobie jako[ poradzi, nawet przez chwil nie miaBa na niego ochoty. Ale te trzy...? Griseldzie przyszedB do gBowy pewien pomysB, który wszak|e mógB si okaza do[ trudny do zrealizowania. Zauwa|yBa, |e w jednej gondoli znajduje si prowiant dla czBonków ekspedycji, usByszaBa te|, |e wkrótce bdzie posiBek, zamierzali wykorzysta czas oczekiwania na przybycie kogo[, kto si nazywa Juggernaut. Ale jak ona sobie z tym poradzi? Trzeba ukry si midzy drzewami. Doskonale! Zbli|yBa si do gondoli stojcej wraz z innymi na skraju lasu. Pewien problem stanowiBo zatrucie jedzenia akurat tej trójki, gdy| odwracanie wzroku lub zsyBanie zapomnienia na ludzi, którzy by to widzieli, mogBo si okaza zbyt wielkim ryzykiem, byBo ich zbyt wielu, nawet dla czarownicy kalibru Griseldy. Zawsze istniaBa mo|liwo[, |e znajdzie si kto[, na kogo nie podziaBa zaklcie. MógB akurat patrze gdzie indziej albo skry si za jakim[ krzakiem. Nie, wolaBa si nie nara|a, a zatrucie caBego jedzenia... Griselda przerwaBa rozwa|ania, nie wierzyBa wBasnym oczom. Oto podano jej rozwizanie niemal jak na tacy. Jaka[ uczynna osoba w kuchni, gdzie przygotowywano jedzenie, wBo|yBa prowiant w zgrabne biaBe pudeBeczka z jakiego[ porowatego materiaBu i na wszystkich, dosBownie na wszystkich pudeBkach wypisaBa imiona uczestników wyprawy. Cudownie, ka|dy miaB wic swoje wBasne prywatne pudBo, postpiono tak prawdopodobnie z my[l o tym, by po|ywienia starczyBo na caB ekspedycj. Griselda pospiesznie zerknBa na znajdujcych si w pewnym oddaleniu uczestników wyprawy. Szcz[cie jej sprzyjaBo tak, jak na to zasBu|yBa, inna bowiem, wiksza gondola zasBaniaBa j przed ich spojrzeniami. Owszem, istniaBo niebezpieczeDstwo, |e kto[ nadejdzie, akurat jednak w tym momencie wszyscy wydawali si zajci czym innym. Prdko! PudeBko Indry znalazBa stosunkowo szybko. Teraz troszk proszku z trujcego grzyba, w którego dziaBanie wci| wierzyBa. (Nie sByszaBa opowiadania Jaskariego o uratowaniu wszystkich go[ci z restauracji). Nie mo|e zanadto tu nabaBagani, bo jeszcze wzbudzi podejrzenia, ale spieszy si jej, ach, tyle nie liczcych si imion! W poBowie jednego ze stosów odnalazBa pudeBko z imieniem Berengarii. Doskonale, spora dawka, ta maBa dziwka zasBu|yBa na [mier w prawdziwych mczarniach. O, Griselda doskonale znaBa dziaBanie grzyba, wiedziaBa o bólach, jakie wywoBuje. Nie znalazBa jednak prowiantu przeznaczonego dla Oriany, najwikszego, najbardziej niebezpiecznego wroga. Nerwowymi ruchami przekBadaBa pudeBka, odczytywaBa kolejne imiona. Oto pudeBko Rama, czy powinna za jednym zamachem pozby si i jego? Nie, nie mo|e marnowa czasu i drogocennego proszku. Thomas? Nie, jeszcze nie, najpierw musi go wykorzysta, nacieszy si nim jak ostatnio, nigdy nie zapomniaBa tego, co z nim prze|yBa. Jest! PudeBko Oriany, nareszcie! Z zadowoleniem bliskim rozkoszy Griselda dosypaBa naprawd du| dawk trucizny do jedzenia Oriany. Proszek rozpu[ciB si prdko i wtopiB w delikatne danie, przygotowane troskliwie przez kucharki dla [miaBków, którzy wyprawiali si midzy potwory grasujce w Ciemno[ci Nareszcie, sprawa zaBatwiona. ZamknBa pokrywk i uBo|yBa pudeBka z powrotem w porzdne stosy, tak samo jak staBy poprzednio. Uporawszy si z tym, usByszaBa gBosy. Do diabBa! Zbli|aBo si dwoje ludzi, najwyrazniej to oni zajmowali si prowiantem. Do czorta, co teraz robi? Nie zd|y uciec! ByBo ich jednak tylko dwoje, to nic trudnego dla Griseldy. Nie kryBa si wic, przeciwnie, wyprostowaBa si i wymówiBa zaklcie. Nigdy nie bd pamita tego, co widzieli. PrzekradBa si midzy gondolami do lasu i wyszBa z niego w zupeBnie innym miejscu. Nikt niczego si nie domy[laB, ledwie zauwa|ono anonimow dziewczyn, która z pozoru obojtnie przyBczyBa si do wielkiej gromady. 18 Griselda byBa niezmiernie zadowolona z siebie. Oto znalazBa si w[ród najbardziej znaczcych, w[ród wszystkich tych, których nienawidziBa i po prawdzie lkaBa si troch, cho do tego strachu nigdy by si nie przyznaBa. A nikt, absolutnie nikt z nich si nie domy[laB, kim ona naprawd jest. ObawiaBa si troch spotkania z Jaskarim, nigdzie go jednak nie widziaBa. Ani jego, ani tej jego przekltej wielbicielki, Eleny. Ta dziewczyna jednak nie obchodziBa Griseldy. Wiedzma traktowaBa j jako osob pozbawion jakiejkolwiek warto[ci. Griselda wtpiBa, by Jaskari mógB j zdemaskowa, nigdy jednak nie wiadomo, dlatego lepiej trzyma si od niego z daleka. Jedyne, co mogBo j zdradzi, to zapach. A on przestaB ju| by wBa[ciwie wyczuwalny. Rzeczywi[cie Griselda nie mogBa widzie Jaskariego, on bowiem znajdowaB si w drugim koDcu polany. Kiedy podeszBa do niego Elena, zdrtwiaB. Dziewczyna nadbiegBa zarumieniona. - Witaj! Dzikuj za wczorajszy wieczór! Jaskari poczuB, jak zaciskaj mu si szczki, i odpowiedziaB niechtnie: - Wiesz... To wczoraj... Przepraszam za swoje zachowanie, to si wicej nie powtórzy. UznaB, |e najlepiej zrobi, je[li wezmie caB win na siebie. W ten sposób Elenie bdzie Batwiej. U[miech na ustach dziewczyny przygasB. Szum rozmów pozostaBych czBonków wyprawy staB si w jednej chwili taki daleki, jak gdyby porwaB go ze sob wiatr. - Ale przecie| nie zrobiBe[ nic zBego. - PosunBem si za daleko. Elena roze[miaBa si nerwowo. - Kiedy? Wtedy gdy wBo|yBe[ mi kwiat we wBosy? - Nie, nie, potem. - Potem? Po czym? Kiedy wyszli[my? Marco staB w pobli|u i nie mógB nie sBysze rozmowy. WyczuB, |e zaszBo jakie[ nieporozumienie, i dyskretnie usiBowaB si dowiedzie, w czym rzecz. - Nie pojmuj - powiedziaBa do niego zasmucona Elena. - Jaskari prosi o wybaczenie czego[, czego nie zrobiB. A mo|e chodzi ci o to, |e po wyj[ciu z restauracji objBe[ mnie na po|egnanie? Albo |e byBe[ taki zmczony i musiaBe[ wraca do domu? Ale| mój drogi, przecie| ja to rozumiem. - Nie to - zirytowaB si Jaskari. - Pózniej, wieczorem, w nocy. Marco, prosz ci, to nie twoja sprawa. Poradzimy sobie sami z Elen. - Chwileczk - sprzeciwiB si Marco. - Co[ tu si kompletnie nie zgadza. Wyja[nij wszystko od pocztku, Jaskari. JasnowBosy siBacz byB ju| teraz naprawd zagniewany. SBoDce roz[wietlaBo jego loki, ale opalona twarz przybraBa odcieD czerwieni. - Mam na my[li to, co si staBo, kiedy Elena przyszBa do mnie do domu. Dziewczyna zbladBa jak pBótno. - Kiedy przyszBam do ciebie do domu? - Nie powtarzaj wszystkiego, co mówi, czuj si jak idiota! Chcesz udawa, |e nic si nie staBo? Wargi dziewczyny dr|aBy. Elena nale|aBa do tych osób, które nigdy nie wpadaj w zBo[, jest im tylko bardzo przykro. - {e co si nie staBo? Twarz Jaskariego byBa jak wykuta w kamieniu. - Kiedy przyszBa[ do mnie do domu i poszli[my do Bó|ka. Blado[ na twarzy Eleny ustpiBa miejsca pBomiennej czerwieni. - Przy[niBo ci si to, Jaskari. - O, nie, zaBo| si o wBasn dusz, |e mi si to nie przy[niBo. Kwiat, który miaBa[ we wBosach, le|aB w Bó|ku po tym, jak uciekBa[, a przedtem bardzo brutalnie domagaBa[ si tego, po co przyszBa[, i dostaBa[ to, czego chciaBa[. Doprawdy, ona nie mo|e wszystkiemu zaprzeczy! Elena staraBa si nada swojemu gBosowi spokojne brzmienie. - Kwiat zgubiBam chyba zaraz po wyj[ciu z restauracji, zauwa|yBam to ju|, kiedy si |egnali[my - powiedziaBa, a w oczach zabBysBy jej Bzy. WBczyB si Marco: - Mylisz si, Jaskari. Indro, Indro, chodz tutaj! - zawoBaB. - Ja i wszyscy obecni w paBacu mo|emy za[wiadczy, |e Elena wróciBa rozpromieniona z restauracji, widziaBem nawet, jak si |egnali[cie, i siedziaBa razem z nami w salonie, a w nocy spaBa w tym samym pokoju co Indra. Indro, czy Elena w którym[ momencie wychodziBa? - Je|eli tak, to o [wicie - odparBa Indra. - Bo wtedy zasnBam jak kamieD. - To nie byBo rano - prychnB Jaskari. - Tak gdzie[ okoBo póBnocy. - Niemo|liwe, wtedy le|aBy[my w Bó|kach i rozmawiaBy[my, mniej wicej do wpóB do czwartej. W koDcu zabrakBo nam ju| siB na gadanie. ZaspaBy[my i dlatego troch spózniBy[my si dzisiaj. Jaskari nie mógB niczego poj. - Przysigam, |e mówi prawd! Chocia| o wpóB do czwartej Eleny ju| dawno nie byBo. Niczego nie rozumiem. - Czy ona byBa sob? - ostro spytaB Marco. - Sob? Elena jest tylko jedna. - No tak, ale czy zauwa|yBe[ w niej co[ szczególnego? Jaskari zastanowiB si nad pytaniem. - Oczywi[cie, to na pewno byBa Elena, chocia| zachowywaBa si jak kto[ inny. - W jakim sensie? - szepnBa Elena zdruzgotana. - MówiBe[, |e zachowywaBam si brutalnie? - Tak, nie poznawaBem ci. Wybacz mi, |e to powiem, ale byBa[ podniecona, przejBa[ inicjatyw w bardzo natrtny sposób, zle wymówiBa[ moje imi i... UrwaB zawstydzony. Z piersi Eleny wyrwaB si jeden gBo[ny szloch. Indra zaniemówiBa ze zdumienia. - Mów dalej - nakazaB Marco Jaskariemu. - Nie byBa[ dziewic! - wybuchnB chBopak. - Ale przecie| ni jestem! - wykrzyknBa Elena, jak gdyby byBa to sprawa |ycia i [mierci. - Marco, co to wszystko znaczy? Kto z nas si myli albo oszalaB? - Nikt - krótko odrzekB Marco. - Jaskari, Elena nie odwiedziBa ci dzisiejszej nocy. - Ale... - Kto[ jednak u ciebie byB. Doprawdy, ona jest bardziej zBo[liwa i posiada wiksze umiejtno[ci, ni| przypuszczaBem. Jaskari musiaB wesprze si na ramieniu Indry. - Griselda? - sBabym gBosem spytaBa Elena. - Tak - odparB Marco. - To niezwykle trudna i skomplikowana sztuka, nie jest jednak wcale nowa, rycerz Lancelot z dworu króla Artura prze|yB to samo co ty, Jaskari. Pikna Elaine zapragnBa go, on jednak [wiata nie widziaB poza |on króla, Ginewr. Pewna wiedzma pomogBa Elaine przemieni si w Ginewr, i to a| dwa razy... - Nie pozwol si ju| wicej oszuka! - wykrzyknB Jaskari kompletnie wyprowadzony z równowagi. WygldaB na chorego. - Lancelotowi wydawaBo si, |e kocha si z Ginewr - podjB Marco niewzruszony. - Pózniej Elaine wydaBa na [wiat syna, Galahada, który odnalazB [witego Graala, ale Lancelot nigdy jej nie wybaczyB, Ginewra tak|e. Indra ju| chciaBa wtrci, |e Lancelot nie byB wcale tak nieskazitelny, cudzoBo|c z maB|onk swego króla, doszBa jednak do wniosku, |e nie jest to wBa[ciwy moment na takie uwagi. - Ale to znaczy, |e Griselda wszystko zepsuBa! - wybuchnBa pBaczem Elena. Jaskari chwiejnym krokiem ruszyB w stron krzaków i zaczB wymiotowa. Nikt si temu nie dziwiB. PrzeszedB potem do drzewa i usiadB, opierajc si o nie piecami. Twarz zasBoniB dBoDmi. - Idz do niego - podpowiedziaBa Indra Elenie. Dziewczyna usBuchaBa, Marco i Indra patrzyli, jak Elena siada przy Jaskarim i nie[miaBo gBadzi go po wBosach. WygldaBo na to, |e pBacz oboje. - To prawdziwa te[ciowa diabBa do siódmej potgi! - zdenerwowaBa si Indra. - Ile jeszcze zniszczy, zanim zdoBamy j zBama? - Ona jest niewidzialna - westchnB Marco. - Mo|e nie dosBownie, ale nikt dotychczas jej nie zauwa|yB. - Kiedy[ chyba popeBni jaki[ bBd - rzekBa Indra z nadziej. - PosBuchaj, mo|e powinni[my j zwabi? - W jaki sposób? - u[miechnB si Marco. - Mo|na na przykBad urzdzi zawody w czarowaniu. Na pewno nie odmówi. Przypuszczalnie jest bardzo pró|na. - Kuszca my[l - stwierdziB Marco z u[miechem. - A co wy na to, moje przyjacióBki z Ludzi Lodu? - WspaniaBy pomysB - rozlegB si gBos Sol. - Jeste[my gotowe. - Brzydko podsBuchiwa - o[wiadczyBa Indra, która nikogo wokóB siebie nie widziaBa. - Ile was tu wBa[ciwie jest? - Same najlepsze - odparB gBos Ingrid. - Szkoda, Indro, |e nie dotknBo ci bodaj w najmniejszym stopniu tak zwane przekleDstwo Ludzi Lodu. ByBaby[ wspaniaB czarownic. - Mnie te| si tak wydaje - przyznaBa Indra, nie silc si nawet na faBszyw skromno[. - Ale na pewno dobr, do[ mam zBo[liwych bestii. - No có|, umiarkowanie dobr - mruknBa Sol. - Nie nale|y przesadza. Indra dostrzegBa stojcego nieco dalej Rama i tsknie popatrzyBa w jego stron. - Marco, czy nie mógBby[ poprosi Rama, |eby tu przyszedB? On bardzo tego chce, a ja nie mog nic zrobi. Lecz je[li ty...? Marco u[miechnB si wyrozumiale. SkinB na Rama, który natychmiast do nich podszedB. - Rozmawiamy sobie - powiedziaB Marco - i pomy[leli[my, |e mo|e miaBby[ ochot wysBucha naszych teorii. - Jakich teorii? - krótko spytaB Lemur. Wida jednak byBo wyraznie, |e cieszy si z doBczenia do tej maleDkiej grupki. On tak|e nie widziaB otaczajcych ich czarownic z Ludzi Lodu. W Bagodnym powietrzu kr|yBy motyle, bki i pszczoBy. SiadaBy na przepiknych kwiatach, Srebrzysty Las odgradzaB gstymi li[mi ludzi od muru. DzieD byB wspaniaBy, jak zreszt wszystkie dni w Królestwie ZwiatBa. O takim dniu zawsze si marzy w starej Norwegii, pomy[laBa Indra. Czsto planuje si jakie[ uciechy pod goBym niebem, maBe albo du|e, ale te plany s bardzo kruche, wystarczy jedna chmura albo powiew chBodnego wiatru, |eby wszystko zepsu. W najgorszym razie nadciga [nie|na burza w czerwcu, bo przecie| i to si zdarza. A tutaj przez caBy rok mo|na |y pod goBym niebem! Marco odpowiedziaB Ramowi, Indra przysBuchiwaBa si jego sBowom. - To, co mi si nie podoba w tej Griseldzie... - Mnie si nic w niej nie podoba - natychmiast wtrciBa Indra. - No tak, to oczywiste, ale najstraszniejszy jest sposób, w jaki ona powraca. - Co masz na my[li? - spytaB Ram. - PojawiBa si znów po trzystu latach, |eby zem[ci si na Thomasie, a wnioskujc ze sBów, jakie wypowiedziaBa przy szubienicy, taki wBa[nie ma zwyczaj. Jak to robi? - Mo|e wdrówka dusz? - podsunBa Indra. Nie patrzyBa na Rama ani on na ni, oboje jednak byli w peBni [wiadomi wzajemnej blisko[ci. Marco wyja[niB: - Nie, wdrówka dusz nie odbywa si w ten sposób. Po to, by dotrze do celu, nale|y do[wiadczy istnienia w skórze ludzi wywodzcych si ze wszystkich warstw spoBecznych, wszystkich zawodów, obu pBci, dozna szcz[cia i nieszcz[cia. - Aha - zrozumiaBa Indra. - Kiedy ju| raz byBo si czarownic, wicej si to nie powtórzy? - WBa[nie. Nie, ona to robi w inny sposób - Marco zastanawiaB si. - Ale istnieje bajka ludowa, znana chyba w wikszo[ci krajów. Po norwesku nazywa si  O gaBzce, która nie miaBa serca , a po rosyjsku  {abia ksi|niczka , o czarnoksi|niku Kostii, skrywajcym swoje serce, a raczej swoj  [mier w jajku tkwicym w kaczce w skrzynce pod dbem nad brzegiem rzeki. - Chcesz powiedzie, |e Griselda ukryBa gdzie[ swoje serce? Marco odpowiedziaB z wahaniem: - Nie, nie serce, przypuszczam raczej, |e swoj dusz. Nie jestem pewien, ale to chyba do niej pasuje, w ten sposób mo|e wraca raz po raz. - Ale trzysta lat? - z powtpiewaniem wtrciB Ram. - Przypuszczam, |e ten okres mo|e mie ró|n dBugo[. Prawdopodobnie nie przypuszczaBa, |e tym razem tak si to przecignie. Sdz, |e zamierzaBa wróci jeszcze za |ycia Thomasa, wskazuj na to jej sBowa. Kiedy si nie udaBo, próbowaBa go odszuka w królestwie zmarBych, tam jednak tak|e go nie byBo. MusiaBa si dobrze nagBowi - zakoDczyB Marco z u[miechem. - Szkoda, |e tu trafiBa - westchnBa Indra. - Aagodnie to ujBa[. No có|, w ka|dym razie w Ciemno[ci nie bdziemy mie z ni do czynienia. - Spójrzcie, wzywaj nas na posiBek - wskazaB Ram. - Przyda si, dBugo ju| czekamy na Madragów. 19 Jak nam tu przyjemnie, my[laBa Indra, siedzc na zielonej trawie midzy Ramem a Markiem. Rozdzielono biaBe pudeBka z prowiantem i na moment zapadBa cisza, jak to czsto bywa na pocztku posiBku. - CaBa Berengaria! - westchnB Oko Nocy. - Zawsze zaczyna od deseru. BuchnB [miech, nie [miaBa si tylko Griselda. Do pioruna, zaklBa w duchu. - Trzeba sBucha impulsów - broniBa si Berengaria. - Musisz uwa|a - spokojnie odparB Dolg. - Mo|e ci to drogo kosztowa. - Zaczynanie od deseru? - |artowaBa. Co za wspaniaBa grupa, my[laBa Indra. Zwietnie do siebie pasujemy. Nawet ta maBomówna nowa przyjacióBka Joriego dobrze sobie radzi, chocia| jest taka mBodziutka. Wszystkich nas Bczy pragnienie ocalenia wspaniaBych, wymarBych ju| na powierzchni Ziemi zwierzt, uratowanie ich przed Ciemno[ci. Wiem, |e niejeden w Królestwie ZwiatBa ma co do tego pewne wtpliwo[ci. Uwa|aj, |e tak du|a gromada nowych zwierzt mo|e spowodowa kBopoty, ale wikszo[ jest pozytywnie nastawiona do naszego projektu. Pyszne jedzenie! Griselda trzymaBa si z dala od Dolga, po niepowodzeniu prze|ytym w parku nie chciaBa zosta rozpoznana. Na szcz[cie nie zabraB ze sob psa. Indra zobaczyBa, |e na posiBek przyszli tak|e Elena z Jaskarim, nie wygldaBo jednak na to, |e czuj si najlepiej ani |e jedzenie im smakuje. {uli przednimi zbami, co jest nieomyln oznak syto[ci albo po prostu braku apetytu. Siedzieli w milczeniu, z boku, Elena zapBakana i bardzo blada, Jaskari za[ wygldaB, jakby wBa[nie zsiadB z karuzeli, na której przeja|d|ka nie sprawiBa mu ani troch rado[ci. Berengaria natomiast byBa we wspaniaBej formie. WBa[ciwie nie wolno jej byBo spdza tyle czasu razem z Okiem Nocy - takie byBo przynajmniej |yczenie jego krewnych - lecz oto wspólnie mieli prze|y przygod, i to z dala od bacznych spojrzeD niemdrych dorosBych. Indra byBa pewna, |e je[li tylko Berengaria zostanie sam na sam z ubóstwianym przyjacielem z dzieciDstwa, bez sekundy wahania spróbuje go uwie[. Pytanie tylko, na ile twardy potrafi by Oko Nocy. A przecie| nie ulegaBo wtpliwo[ci, |e Indianin ma do Berengarii wielk sBabo[. PosiBek skBadaB si z saBatki na przystawk, gBównego dania i deseru. Personel kuchenny naprawd si postaraB. Siedzenie w pikny dzieD na Bonie natury, z dala od wszelkich zabudowaD, przy przepysznym jedzeniu w miBym towarzystwie... Czegó| wicej mo|na chcie? Krzyk Berengarii sprawiB, |e oczy wszystkich zwróciBy si w jej stron. Dziewczyna zgiBa si wpóB i przera|ona patrzyBa na Oko Nocy. - Co si staBo? - spytaB zaniepokojony. - Boli - odparBa, nic nie rozumiejc - I... widz podwójnie. Jaskari poderwaB si, a jednocze[nie z nim na równe nogi skoczyB Marco. - Zatrucie grzybami! Znów! - Nie jedzcie nic wicej! - nakazaB Ram. - Nikomu nie wolno nic przeBkn. To prawdopodobnie deser. Czy ktokolwiek poza Berengaria go próbowaB? Pewien wystraszony Stra|nik przyznaB, |e i on skusiB si na sBodko[ci. - Panowie laboranci - poprosiB Ram. - Zajmijcie si najpierw zbadaniem jego deseru i Berengarii. Pózniej wszystkimi pozostaBymi. Wezcie te| próbki gBównego dania. Na deser byB puszysty, piknie ozdobiony krem [mietanowy. W[ród zamieszania, jakie powstaBo, Griselda zastanawiaBa si nerwowo, co robi. Czy powinnam posypa trucizn swój deser, |eby odsun od siebie podejrzenia? Nie, lepiej nie zwraca na siebie uwagi i za wszelk cen zachowa anonimowo[. Poza tym kto[ mógBby to teraz zauwa|y. Siedz cicho, Griseldo. Przeklta dziewucha, zaczBa od deseru. Nigdy jej nie lubiBam, jest taka samowolna. Robi to, na co akurat przyjdzie jej ochota. Idzie za gBosem instynktów i impulsów, tak jak zreszt mówiBa. Smarkula! Gdyby wszyscy zjedli deser jednocze[nie, mieliby wiksze problemy. Nie mogliby uratowa trzech dziewczt, bo wszystkich musiano by obserwowa. PopsuBa caBy plan, ale mam nadziej, |e przynajmniej jej si pozbd. WsypaBam jej sporo trucizny, chocia| najwicej poszBo na Orian, szkoda, dlaczego tak im si ukBada? {aBuj, |e nie jestem troch starsza, pitna[cie lat to zbyt mBody wiek dla tych obBudników. Ale przecie| s m|czyzni, którzy lubi mBode ciaBo! Chyba jednak nie tutaj, paskudne miejsce, chciaBabym ju| wróci na Ziemi, zabra Thomasa i wynosi si std. Pocign go za sob na smyczy, ale to i tak nie bdzie potrzebne, on pójdzie za mn wszdzie, gdy tylko zdecyduj, |e nadeszBa ju| wBa[ciwa pora. Najpierw tylko musz si pozby tych trzech kobiet. Jaskari, korzystajc z pomocy Eleny i jeszcze dwóch osób znajcych si na medycynie, zabraB Berengari na bok i rozpoczB zabiegi. Laboranci w po[piechu starali si stwierdzi, ile deserów zatruto, okazaBo si bowiem, |e maj do czynienia z takim samym przypadkiem zatrucia grzybami jak poprzednio. Tym razem wszystko przebiegaBo znacznie prdzej. Par osób zaczBo skar|y si na bole[ci, nietrudno bowiem sobie to wmówi. Jeden z lekarzy zrozpaczony podniósB gBow. - Nie poradzimy sobie, tracimy j! - Dolg! - zdenerwowaB si Ram. Czarnoksi|nik od razu wiedziaB, co ma robi. Griselda okrgBymi ze zdumienia oczami wpatrywaBa si w niebieski kamieD, który Dolg wyjB z aksamitnego woreczka. Na mego wielkiego zBego wBadc, pomy[laBa, drtwiejc, to przecie| jeden ze [witych kamieni, zabraB go z sob tu, na to pustkowie, czy on ju| kompletnie oszalaB?! Bystry wzrok odkryB, |e przy pasku Dolga wisi jeszcze jeden podobny woreczek. A wic ma i ten drugi kamieD? NiebywaBe szcz[cie mi dopisuje, bd je miaBa, oba! Zaklciami odwróc jego wzrok i kamienie ju| wkrótce wpadn w moje rce. Zaczekam tylko, a| znajdziemy si w Ciemno[ci. Griselda nie miaBa pojcia, co tak naprawd oznacza wyprawa w Ciemno[. Zmierzch, nocny mrok to wBa[ciwie jej |ywioB. Dolg wziB ze sob kamienie, poniewa| miaBy ich chroni, gdyby przypadkiem natknito si na wysBanników z Gór Czarnych. Talornin, Marco i Ram dBugo rozwa|ali wszystkie za i przeciw, a| wreszcie postanowili zaryzykowa zabranie klejnotów. Teraz byli ogromnie radzi ze swej decyzji. Griselda zdumiona patrzyBa, jak Dolg, ten, który oparB si jej zalotom, pomimo i| u|yBa ma[ci, podnosi szafir i kieruje go na Berengari, le|c na trawie w otoczeniu lekarzy. CaB okolic zalaBo przecudne niebieskie [wiatBo, skupiBo si w promieD, sigajcy do wijcej si z bólu dziewczyny. Berengaria z wolna rozluzniBa si, a| wreszcie odetchnBa z ulg. - Ach, Oko Nocy - szepnBa. - Ale| si baBam! Dzikuj ci, Dolgu, kocham ciebie i twój kamieD. Musz mie t cudown kul, pomy[laBa Griselda z chciwo[ci. Stan si wtedy najpot|niejsz czarownic wszech czasów, musi by mój! Kiedy Berengaria od|yBa, niejeden odetchnB z ulg. - MusiaBa dosta solidn dawk - zauwa|yB Ram. - To pestka w porównaniu z tym, co znalezli[my w kremie Oriany - rzekB jeden z laborantów. - Do[ tam byBo trucizny, |eby zabi nas wszystkich. - Indrze te| przypadBa spora porcja proszku - dodaB drugi - Suszone trujce grzyby, znamy je ju| z tamtej katastrofy w restauracji. - A jedzenie Thomasa? - Nic u niego nie wykryli[my. Nie zbadali[my jeszcze wprawdzie wszystkich pudeBek, sdz jednak, |e znalezli[my ju| ofiary. - Mnie te| si tak wydaje - z ponur min przyznaB Ram. - Ale szukajcie dalej. Nie rozumiem tylko, kiedy dokonano tego nikczemnego czynu. Wszystko przecie| przez caBy czas pozostaje pod [cisB kontrol. - MusiaBo to nastpi przed dotarciem tutaj - stwierdziB Marco. - Ale ju| po wypisaniu imion na pudeBkach. CzBowiek odpowiedzialny za zaprowiantowanie przyznaB zakBopotany: - Nie braBem udziaBu w koDcowej fazie pracy, podczas zaBadunku gondoli zajty byBem w kuchni. - To si mogBo zdarzy wtedy - przyznaB Ram do[ niepewnym gBosem. - Przy przenoszeniu kartonów. WydawaBo mi si, |e przedsiwziBem ju| wszystkie [rodki bezpieczeDstwa, gdybym jednak wiedziaB, |e istnieje mo|liwo[ zatrucia jedzenia, zaleciBbym jeszcze baczniejsz obserwacj, ale przez my[l nawet mi nie przeszBo, |e co[ podobnego mogBoby si sta. - Gondola pozostawaBa przecie| pod kontrol - mówiB zasmucony zaopatrzeniowiec. - Nie pojmuj, jak mogBo do tego doj[. - Ona jest diabelsko podstpna - stwierdziB Marco. - I naprawd doskonale zna si na czarach. MogBa zamci wzrok pracujcym w kuchni. Dolg si nie odzywaB, nie chciaB ich straszy, przynajmniej na razie. Ogromnie jednak zaniepokoiBy go mtne cienie w niebieskim szafirze, zwykle byB to znak, |e gdzie[ w pobli|u ukrywa si jaka[ zBa moc. Wolno omiótB spojrzeniem wszystkich obecnych. Nikt. Nikt, kto mógBby by Griseld. (No tak, bo czarownica schowaBa si za Stra|ników). Jakby w odpowiedzi na jego my[li odezwaBa si stojca przy nim Indra: - Czy ona mogBa przebra si za m|czyzn? Dolg popatrzyB na ni. - Umiesz czyta w my[lach? - Nie, ale nawet taka gBupia gska jak ja widzi, |e poszukujesz podejrzanej osoby. - Wcale nie jeste[ gBupi gsk tylko dlatego, |e nie posiadasz nadprzyrodzonych zdolno[ci Ale masz racj, nie potrafi po prostu sobie wyobrazi, w jaki sposób Griseld zdoBaBa niepostrze|enie zakra[ si do gondoli. Indro, nigdy nie zetknBem si z nikim, kto potrafi by do tego stopnia niewidzialny. W jaki sposób udaj jej si te wszystkie niecne postpki? I nie pozostawia po sobie |adnego [ladu. Ona przecie| jest z krwi i ko[ci! I ty, i Jaskari mo|ecie o tym za[wiadczy. Ale gdzie ona jest? - Dziki Bogu nie tutaj - westchnBa Indra. - Tego, przypuszczam, by[my nie znie[li. Ale gdzie[ z jakiego[ niewidzialnego miejsca dyryguje naszym |yciem w taki okropny sposób. Dolgu, wkrótce ju| wicej nie wytrzymam. - No tak, a co dopiero maj powiedzie Jaskari i Elena? To naprawd Botrowski postpek. Prawdziwy cud si stanie, je[li uda im si przeBama rozczarowanie i |al. Dziwnie si sBucha Dolga rozprawiajcego o miBosnych zwizkach, pomy[laBa Indra z czuBo[ci. Ona nie jadBa deseru, nie zdoBaBaby go nawet przeBkn. Zauwa|yBa, |e niejeden ma kBopoty z rozkoszowaniem si wykwintnym kremem. - Ci, którzy teraz jedz, nie chc prawdopodobnie sprawi przykro[ci kucharzom - stwierdziBa Indra. - Wikszo[ chyba i tak straciBa apetyt. - To prawda - odparB Dolg, patrzc na zbli|ajcych si do nich Rama i Marca. Umilkli, przysBuchujc si dobiegajcemu z oddali haBasowi, przypominajcemu huk grzmotu za horyzontem. - Jak sBysz, Madragowie s gotowi - powiedziaB wreszcie Marco. - Ale co to takiego? - zdziwiBa si Indra. - To si zbli|a! - Juggernaut - odparB Ram. 20 W oczekiwaniu na pojawienie si najnowszego wynalazku Madragów Marco wróciB my[l do rozmowy, któr odbyB z Talorninem tego samego dnia rano. Obcy prosiB go o czuwanie nad Ramem i Indr oraz nad tym, by ich przyjazD nie przerodziBa si w co[ wicej, - Talorninie - zaczB Marco ostro|nie. - Uwa|am si za twojego przyjaciela... - Przyjaciela i równego mnie - krótko odrzekB Talornin. - Rzadko tak traktujemy ludzi. - Lemurów tak|e? - Ale| skd! Chocia| Lemurowie stoj w poBowie hierarchii. Najpierw Obcy, potem Lemurowie, a na samym dole ludzie, pomy[laB Marco. Wielkie dziki! ZgadzaB si jednak, |e Lemurowie to istoty o wy|szej kulturze i szlachetniejszym charakterze ni| obecni mieszkaDcy Ziemi. - Je[li wic o[miel si spyta o co[, nie przyjmiesz tego zle? - Pytaj. - Twój sprzeciw wobec zwizku Rama i Indry wprost rzuca si w oczy. Co si za tym kryje? Talornin rozpoczB dBugi wykBad o niebezpieczeDstwie gro|cym Bczeniu si dwóch ró|nych gatunków, ale Marco mu przerwaB. - To niczego nie tBumaczy. Wcze[niej godziBe[ si na podobne zwizki. MBodziutka Berengaria wypowiedziaBa pewn sBuszn uwag: nie wszystkie zwizki maB|eDskie midzy ludzmi ukBadaj si szcz[liwie i nie wszystkie dzieci rodz si idealne. Dlaczego tak protestujesz przeciwko Indrze? Pytam, poniewa| to dobra dziewczyna, moja daleka krewna, i dystans, z jakim j traktujesz, wprost mnie rani. Nie mówic ju| o jej ojcu Gabrielu i siostrze Mirandzie. No i przede wszystkim o samej Indrze. Twoje zachowanie bardzo j boli. Szlachetny Obcy westchnB. - Przypuszczam, |e masz prawo |da wyja[nieD, lecz rozdrapywanie starych ran nie przychodzi mi z Batwo[ci. Nie mam nic przeciwko Indrze jako osobie, jest obdarzona wspaniaBym poczuciem humoru, które potrafi rozwia najbardziej ponury nastrój, i wBa[ciwie sprawdza si we wszystkich sytuacjach. Czy to ci nie wystarczy? - Przykro mi, ale nie. Po kolejnym westchnieniu i chwili przerwy Talornin wyznaB: - Chodzi mi o Rama. Mam wobec niego inne plany. - Nie mo|na sterowa cudzym |yciem! - Wiem, Ram jednak jest dla mnie szczególn osob. Marco ju| zaczB si zastanawia, czy Talornin nie jest przypadkiem prywatnie zainteresowany swym najbli|szym wspóBpracownikiem, ale tak wcale nie byBo. - Jestem zwizany pewn obietnic - wyznaB Obcy. - Przede wszystkim musisz si dowiedzie, |e Ram jest w poBowie Obcym. - Nie wiedziaBem o tym, wcale tego po nim nie wida. - A jednak to prawda. MaBo wiesz o nas, Obcych, Marco. - To akurat nie moja wina, nie udzielacie zbyt wyczerpujcych informacji o samych sobie. Talornin u[miechnB si póBgbkiem. - Tajemniczo[ to zawsze dobra broD obronna. No có|, Ram dorastaB u swego ojca w naszym zewntrznym sektorze, tam gdzie teraz mieszka Armas. Nie bdc czystej krwi Obcymi, nie maj dostpu do naszego wewntrznego regionu. Wcze[niej jasne si staBo, |e Ram bdzie doskonaBym przywódc korpusu Stra|ników... - To prawda - kiwnB gBow Marco. - Wizali[my z nim wielkie plany i wci| tak jest. - Talornin zawahaB si chwil, zanim podjB: - My, Obcy, jeste[my mniej wicej tacy jak wy, ludzie, je[li chodzi o cieplejsze uczucia do osób pBci przeciwnej. Ja sam... Marco czekaB. Wyraznie byBo wida, |e Talorninowi trudno o tym mówi. Wreszcie wysoki m|czyzna odetchnB gBboko i wyznaB: - PokochaBem kobiet, która niestety nie byBa ju| wolna. Ach, tak, a wic na tyle jeste[ ludzki, pomy[laB Marco. - Naturalnie nie pozwoliBem, by ktokolwiek si domy[liB moich uczu, ona tak|e widziaBa we mnie jedynie bliskiego przyjaciela rodziny. MiaBa dziecko... - Rama - dopowiedziaB Marco. - Nie, nie, córk. A potem staBo si tak, |e utraciBem sw jedyn miBo[, która tak naprawd nigdy nie byBa moja. - A wic i wy mo|ecie umrze? - Oczywi[cie! Nie staBo si to tutaj, nie chc zagBbia si, w jaki sposób i gdzie do tego doszBo, lecz zostaBa [miertelnie ranna. Wtedy nareszcie mogBem j trzyma w ramionach i wBa[nie wówczas za|daBa, bym zBo|yB jej t obietnic. Marco, niczego nie mogBem dla niej zrobi za jej |ycia, musiaBem sta obok i by jedynie przyjacielem, jej i jej niewielkiej rodziny. M| mojej ukochanej nigdy si nie domy[liB, |e |ywi wobec niej gBbokie, szczere uczucia. WiedziaBem, |e bardzo wysoko ceni Rama, dziaBo si to ju| po tym, jak dorósB i zaczB peBni sBu|b Stra|nika. Jej córka tak|e byBa ju| dojrzaBa, mieli zosta maB|eDstwem. Niestety, fatalny traf chciaB, |e dziewczyna zakochaBa si w innym. - Wiem o tym, ona jest zatrudniona w ratuszu, prawda? - Tak, równie| ona jest w poBowie Obc, ojciec byB Lemurem. Jej matka, moja wielka miBo[, zrozpaczona na Bo|u [mierci prosiBa, bym przysigB na m dusz, |e córka po[lubi Rama i nikogo innego. ProtestowaBem, wiedzc, |e nie wolno w taki sposób kierowa cudzym losem, lecz ona nie znosiBa wybranego córki i ju| uwa|aBa Rama za zicia. Tamten byB Lemurem, miaB wic mniejsz warto[ ni| Ram. - Zdaje mi si, |e niedaleko wam do rasizmu - stwierdziB Marco po chwili namysBu. - Nie, mówic, |e nie byB tyle wart, miaBem na my[li równie| przyszBo[ Rama. On zajdzie wysoko, Marco, wy|ej nawet ni| sobie wyobra|asz. Jego obecne stanowisko to dopiero pocztek. - Talornin milczaB przez kilka sekund. - WiedziaBem, |e moja ukochana umiera. W tym czasie nie mieli[my ani ciebie, ani Dolga, ani te| niebieskiego szafiru. Jak mogBem nie da jej sBowa? A przyrzeczenie zBo|one na Bo|u [mierci jest [wite, dobrze o tym wiesz. - Nie wtedy, gdy jest sprzeczne z wszelkim rozsdkiem i wol danej osoby. Ale ten drugi m|czyzna... On przecie| zniknB, wyprawiB si w Góry Czarne. - Tak, i ze wstydem musz przyzna, |e odczuBem wtedy ulg. Teraz droga przed Ramem byBa otwarta, ale on... Marco, Ram nigdy wBa[ciwie nie interesowaB si t dziewczyn, a ona pozostawaBa wierna swemu zaginionemu bohaterowi. Od tamtej pory staram si z caBych siB dopeBni obietnicy zBo|onej mojej ukochanej, lecz jak dotychczas z marnym rezultatem. BBagaBem Rama, by od nowa zaczB si do niej zaleca, ale bez skutku. A kiedy pojawiBa si Indra... Jak mam teraz dotrzyma przyrzeczenia? Marco, to byBa jedyna rzecz, jak mogBem ofiarowa ukochanej. Musz dotrzyma sBowa. Ani nie chc, ani nie mog go zBama. - Stawiasz obietnic zBo|on martwej kobiecie przeciwko |yciu czworga istot. - Czworga? - Nie wiemy, czy czBowiek, w którym si zakochaBa, jeszcze |yje. Co bdzie, je[li powróci? Talornin wygldaB na bardzo zmczonego, ale nagle si o|ywiB. - Marco, ty i twoi przyjaciele sprowadzili[cie Filipa, syna Gabriela, z królestwa zmarBych. Czy nie mo|ecie przywróci mi tak|e mojej ukochanej? Marco pokrciB gBow. - Po pierwsze, Filip nie znajduje si w[ród |ywych, przebywa na tym samym poziomie co duchy Ludzi Lodu, mo|e pojawia si wszdzie, stawa si widzialny i niewidzialny w zale|no[ci od tego, jak mu si w danej chwili podoba. Po drugie, nasz eksperyment nie okazaB si udany, Gabriel |aBuje, |e go na nas wymusiB, nie jest wcale tak, jak gdyby chBopiec |yB. Filip niemal caBkiem zerwaB kontakt z rodzin, woli przebywa z duchami. Równie| jego siostry, Indra i Miranda, czuj si przy nim nieswojo i rzadko mówi o bracie. Poza tym nawet gdyby twoja ukochana do nas wróciBa, to twoja sytuacja i tak chyba si nie zmieni Przecie| jej m| i córka wci| |yj. - Ale przynajmniej bd mógB j znów zobaczy. Ksi| Czarnych Sal, który nie poznaB siBy miBo[ci, ze wspóBczuciem popatrzyB na Talornina. - Twoje uczucie najwidoczniej nie ma granic, przyjacielu. Bardzo chciaBbym ci pomóc, lecz przede wszystkim musz si troszczy o Indr. Talorninowi [cignBa si twarz. - Chc tylko, |eby[ wiedziaB, |e podjBem kontrprzedsiwzicie. Ty wymusiBe[ na mnie, aby oboje, i Ram, i Indra, wzili udziaB w tej ekspedycji, ja za[ nakazaBem tej dziewczynie z ratusza, by im towarzyszyBa. Marco, stojc wic i czekajc na Juggernauta, wiedziaB ju| o tym. DostrzegB j w tBumie, idealn kobiet, o której ka|dy mógBby marzy. Kiedy Talornin wypowiedziaB ostatnie sBowa, Marcowi przyszedB do gBowy pewien pomysB: - UtraciBe[ swoj najdro|sz, ale jej córka |yje i jest wolna, dlaczego u niej nie spróbujesz swoich siB, Talorninie? Obcy poczerwieniaB z urazy. - UsiBujesz ingerowa w moje |ycie? Nie wolno si targowa o cudze... Nagle odkryB, |e sam przecie| wBa[nie to robi PoprosiB o wybaczenie i o[wiadczyB, |e ta dyskusja chyba nigdzie ju| dalej ich nie zaprowadzi. Marco jednak zauwa|yB, |e na piknej twarzy Talornina pojawiB si wyraz zadumy. 21 Na polanie panowaBa niezwykBa cisza. Ludzkie gBosy brzmiaBy tak, jak gdyby dobiegaBy z daleka. NiezwykBe byBo to czekanie na co[, co miaBo nadej[, a czego nikt nie znaB. Kobieta o imieniu Lenore, zatrudniona w ratuszu, ukradkiem przygldaBa si Indrze i Ramowi. W[ród zebranych na polanie w pobli|u muru mogBa ich swobodnie obserwowa. Oni stali razem z ksiciem Markiem i nawet nie próbowali si dotkn, lecz kobieca intuicja pomagaBa Lenore dostrzec niewidzialne iskierki, które si midzy nimi sypaBy. SByszaBa o sile, jaka ich do siebie cignie, nie przypuszczaBa jednak, by byBo to co[ powa|nego. Teraz jednak zaniepokoiBa j ta sprawa. Lenore nie kochaBa Rama, zawsze jednak czuBa, |e ma go w pewnym sensie w zanadrzu. Ram nale|aB do niej, cho z pocztku wcale go nie chciaBa. Teraz dotarBa do niej [wiadomo[, |e przez caBy czas my[laBa, i| gdyby [mier jej kochanka kiedykolwiek si potwierdziBa, to przecie| i tak zawsze byB w zapasie Ram, naprawd doskonaBa partia, najlepsza, na jak mogBa liczy. Nigdy jednak nie |ywiBa dla niego gBbszych uczu. Ale taka sytuacja...? Ram bardzo lekko przyjB zerwanie przez ni umowy, stanowczo zbyt lekko. Wtedy jego reakcja wywoBaBa w niej pewn ulg, teraz j to zaniepokoiBo. Indra próbowaBa zawBadn jej rezerwami. No có|, Lenore wiedziaBa, |e mo|e wybiera i przebiera w[ród m|czyzn. Starajcych nigdy jej nie brakowaBo. Ram jednak byB szczytem marzeD ka|dej kobiety, wuj Talornin czsto to podkre[laB, twierdziB, |e Ram zajdzie naprawd wysoko. Krytycznym wzrokiem obserwowaBa swoj rywalk. Dziewczyna nie byBa wBa[ciwie pikna, wiele z innych obecnych tu paD przewy|szaBo j urod, a z ni, Lenore, nie mogBa si nawet mierzy. Lenore musiaBa jednak przyzna, |e Indra obdarzona jest niesBychanym wdzikiem. Mo|e lepiej zdoby Rama, zanim bdzie za pózno? Wuj Talornin zapewniaB, |e Indra nigdy go nie dostanie, Lenore jednak nie |yczyBa sobie |adnych gortszych uczu midzy t par. Lepiej zaatakowa w por, pilnowa swoich praw i wBo[ci. Talornin nie miaB chyba pojcia, jak strasznie wybuchowe mieszanki zgromadziB tego dnia na polanie. Indra-Ram-Lenore. Elena-Jaskari-Griselda. Thomas-Oriana-Griselda. Berengaria-Oko Nocy. Jori-Evelyn (Griselda) i jeszcze jedna kombinacja, o której na razie nikt nie wiedziaB, nawet sami zainteresowani. Wszyscy stali zwróceni w stron wzgórza, zza którego dobiegaB grzmot. Wreszcie na szczycie pojawiB si Juggernaut. Z pocztku daBa si widzie jego górna cz[, szeroki dach, lecz z ka|d chwil ukazywaBo si coraz wicej i wicej, jakby nigdy nie miaBo si skoDczy. - Ach, mój Bo|e - szepnBa Indra. W[ród zebranych podniósB si szmer zdumienia. - Tym razem Madragowie rzeczywi[cie niczego nie po|aBowali - szepnB kto[. - Przeszli samych siebie - pokiwaB gBow inny. Po zboczu zaczBa si stacza ci|ka, potworna machina wojenna. Jej ukazanie si podziaBaBo na obserwatorów tak samo jak na publiczno[ kinow w [wiecie na powierzchni Ziemi widok statku kosmicznego kolosalnych rozmiarów w filmie  Bliskie spotkania trzeciego stopnia . I tamten pojazd zdawaB si nie mie koDca. Podobnie rzecz si miaBa z Juggernautem. Indrze przypomniaBo si wreszcie, |e nazwa owego olbrzyma wywodzi si od hinduistycznego boga, majcego swój wizerunek w [wityni w Puri, Dzagannathy,  wBadcy [wiata , jednej z inkarnacji Wisznu. Ów wizerunek obwo|ono raz do roku na rydwanie, a ogarnici ekstaz pielgrzymi masowo rzucali si wówczas pod koBa pojazdu, by ponie[ obrzdow [mier. Pózniej imi boga wykorzystywano na okre[lenie niezwyci|onej machiny wojennej, std te| wziBy si tytuBy wielu filmów. Indra z podziwem przygldaBa si potworowi suncemu po równinie. Kiedy zbli|yB si nieco bardziej, z luku w dachu wychylili si Madragowie, wymachujc triumfalnie rkami z u[miechem na dobrodusznych bawolich twarzach. - Mój ty [wiecie! - zwróciBa si Indra do Rama. - Czy to jaki[ przero[nity czoBg? Ram u[miechnB si. - Nie jest wyposa|ony w armaty ani w inn [mierciono[n broD. Wci| nie jest jeszcze gotowy na wypraw w Góry Czarne, ale mo|emy go wykorzysta w bardziej pokojowych celach, takich jak na przykBad nasza ekspedycja. Ta machina przewiezie was przez krain potworów i przetransportujemy ni do Królestwa ZwiatBa olbrzymie jelenie. Tak przynajmniej mamy nadziej. Indra odwróciBa si w stron Rama i po raz pierwszy tego dnia uwa|nie mu si przyjrzaBa. W jego oczach wyczytaBa tsknot i |al. - Zawiezie nas? Tak powiedziaBe[? Czy ty z nami nie jedziesz? - Pamitasz chyba, |e razem z Gondagilem mamy wypu[ci si niewielk gondol przodem i porozumie si z czBowiekiem, który zna liczb jeleni i miejsca, gdzie przebywaj. Przelecimy przez szczeliny odkryte przez Joriego i Tsi, wysoko pod sklepieniem muru. Ju| niedBugo wyruszamy. - Dobrze, ale czy zd|ycie zaBatwi wszystko, zanim Juggernaut tam dotrze? - Przejazd przez teren potworów i dalej w góry zajmie troch czasu. - Ale przecie| trzeba zrobi ogromny wyBom w murze. Jak zamierzacie powstrzyma potwory przed wdarciem si do Królestwa ZwiatBa? - I na to znalezli[my sposób. Juggernaut si zatrzymaB, wszyscy rzucili si w jego stron, Madragowie wyskoczyli ze [rodka, powitaBy ich gratulacje i wesoBe [miechy. - Ach, musz zrobi zdjcie! - zapaliBa si Indra. - CaBej grupy, wszystkich uczestników ekspedycji. - Du|o fotografujesz - u[miechnB si Ram. - ZdobyBam mistrzostwo w obcinaniu dachów domom i krzywieniu któw. Jestem najwiksz amatork w caBym Królestwie ZwiatBa. Chodz i ty! Ustawienie wszystkich przed Juggernautem zajBo jej troch czasu. Sporo osób wzbraniaBo si przed zdjciem. Panie protestowaBy, poniewa| ubrane byBy w sportowe, odpowiednie do podró|y, ale maBo eleganckie stroje, Tsi, poniewa| nie miaB ze sob Czika, a Oko Nocy dlatego, |e w jego plemieniu nie lubiono, gdy kto[ robiB zdjcia |ywym istotom. Jori musiaB namawia tak|e Evelyn, by zgodziBa si na fotografi, broniBa si, mówic, |e jest taka brzydka. Po dBugim przekonywaniu, |e wcale tak nie jest, pozwoliBa si w koDcu wzi za rk i podprowadzi do pojazdu, lecz Madragów nie przestaBa si ba. BrakowaBo jedynie Jaskariego i Eleny, wci| siedzieli pod drzewem. - Zostawcie ich - powiedziaBa Indra, kiedy kto[ zaofiarowaB si, |e ich sprowadzi. - Im i tak jest dostatecznie trudno. Pozujcy do fotografii stali |artujc przy czarnej olbrzymiej [cianie Juggernauta. Indra poczuBa nagle, jak bardzo jej wesoBo, tu, w lesie w pobli|u Rama, bez patrzcego surowo Talornina, a przede wszystkim z dala od okropnie niebezpiecznej Griseldy. Dopiero teraz Indra naprawd poczuBa wszystkimi zmysBami, jak strasznie ci|y im obecno[ czarownicy. Lecz tu naprawd byli wolni. - O, tak, dobrze, spróbujcie przez chwil sta spokojnie. Prosz o u[miech. Gondagilu, staraj si nie wyglda tak, jakby[ kompletnie nie zrozumiaB dowcipu. Dobrze... Dzikuj, teraz zostali[cie uwiecznieni. Przynajmniej na fotografii kochanej, mdrej, piknej Indry. WBa[nie w tej chwili zorientowaBa si, |e kobieta z ratusza ustawiBa si tu| przy Ramie i poufale wsunBa mu rk pod pach. Wstrtne babsko, zepsuBa takie Badne zdjcie, a przede wszystkim dobry humor Indry. Trzej Madragowie z dum zeszli ze swego umieszczonego wysoko punktu obserwacyjnego, gdzie królowali na zdjciu. Misa nie braBa udziaBu w ekspedycji, spodziewaBa si dziecka. Wszyscy w Królestwie ZwiatBa cieszyli si, |e ten niezwykBy gatunek nareszcie mógB si rozmna|a. Madragowie wymy[lili ju| sposób na uniknicie kazirodztwa. Misa spodziewaBa si teraz dziecka z pierwszym z nich, drugi miaB o|eni si z jej córk, a nastpny Madrag miaB czeka na kolejne pokolenie. W ten sposób mogli rozprzestrzeni geny najlepiej jak tylko si daBo. Wszyscy potomkowie naturalnie odziedzicz geny Misy, to byBo nie do uniknicia, tak jednak byBo cho troch lepiej. Griseld do szaleDstwa niemal przeraziB aparat Indry. ByBa pewna, |e to jaka[ tajemnicza broD strzelecka i po naci[niciu guziczka wszyscy wylec w powietrze. Kiedy bBysnBa lampa, pisnBa i próbowaBa si wyrwa, lecz Jori przytrzymaB j ze [miechem, pytajc, czy nigdy wcze[niej nie byBa fotografowana. Rzeczywi[cie Griselda nigdy przedtem nie robiBa sobie zdj. Wci| wymawiaBa si swoj brzydot, lecz kiedy nie wydarzyBa si |adna katastrofa, wróciB jej spokój. Gorczkowo snuBa ju| dalsze plany. Najpierw Oriana, musi wreszcie pozby si tej |mii. MiaBo to nastpi ju| w Ciemno[ci, Griselda dokBadnie wiedziaBa, jak zabra si do dzieBa. Cudownie! Potem kolejno dwie nastpne, Indra i Berengaria, a na koniec dBugi, bolesny proces: Thomas Llewellyn. WspaniaBe widoki na przyszBo[. Ram nie na |arty si rozgniewaB postpkiem Lenore. PrzytuliBa si do niego akurat w chwili, kiedy Indra pstryknBa, nie zd|yB wic odepchn jej rki intymnie peBzncej mu pod rami. Zaraz potem jednak odsunB si od niej i podszedB do Indry. - Wiem, |e nie wolno nam zbyt du|o ze sob rozmawia - zaczB przygnbiony. - Chc si jednak usprawiedliwi. To nie byBa moja wina, od wielu lat nie okazywaBa mi ani troch zainteresowania, to przyszBo tak nagle. Przypuszczam, |e dowiedziaBa si o nas, i dlatego to zrobiBa. Indra pokiwaBa gBow. - My[laBam, |e ona jest dobrym czBowiekiem. - Bo w pewnym sensie tak jest, wBa[ciwie nie ma si do czego przyczepia. Kiedy jednak kto[ widzi, |e jego pozycja jest zagro|ona... - Rozumiem - powiedziaBa Indra. ByBa wszak kobiet i doskonale znaBa swoje siostry. - Ona ci nie chce, lecz nie |yczy sobie, by[ zwizaB si z jakkolwiek inn, to do[ typowe. - Podejrzewam, |e kryje si za tym co[ wicej. Mam wra|enie, |e ona traktuje mnie jako rezerw, lecz o tym mo|e zapomnie. - Doskonale - u[miechnBa si Indra szeroko, nie bez zBo[liwego zadowolenia. PeBni zapaBu ludzie kr|yli dookoBa, wielu wdrapaBo si do Juggernauta. Madragowie z rado[ci demonstrowali pojazd. Indra nie mogBa jednak oprze si wra|eniu, |e ona i Ram znajduj si jakby w pró|ni, w [wiecie, który istnieje tylko i wyBcznie dla nich, jak gdyby jedynie dla nich pachniaBy kwiaty i [piewaBy ptaki... Nie wolno mi popada w zbytni sentymentalizm, pomy[laBa trzezwo. Nie wszystko przecie| rysuje si w takich jasnych kolorach. Ale tak wBa[nie jej si wydawaBo. Chwila, któr spdziBa stojc blisko rosBego Lemura, drugiej co do wa|no[ci osoby w Królestwie ZwiatBa, wydawaBa jej si momentem duchowej ekstazy, przesyconym trudn niemal do zniesienia sBodycz. Oczywi[cie co[ jednak musiaBo zepsu nastrój. Ram zmarszczyB czoBo. - Co si staBo, Indro? Wygldasz, jakby co[ ci drczyBo? - To takie idiotyczne - za[miaBa si zawstydzona. - Musz na stron. Co ona mówi? Nie powinna si przecie| zwierza z takich rzeczy! On jednak przyjB to naturalnie. - Biegnij do lasu! - u[miechnB si spokojnie. - Bd uwa|aB. - Dzikuj. Szybko poszBo, u[miechnB si, kiedy wyszBa z lasu. - Lepiej? - Du|a ulga - przyznaBa. - CzytaBam niedawno, |e je[li chodzi si tak na wszelki wypadek, co czsto si zdarza kobietom, to ten przeklty pcherz przyzwyczaja si i reaguje na drobne ilo[ci, kurczy si i czBowiek wpada w bBdne koBo. Ale, ojej, nie powinnam z tob o tym mówi, w dodatku tutaj, teraz. - Ciesz si, |e masz do mnie takie zaufanie - rzekB z powag. - Uwa|am, |e ten drobny epizod tylko umocniB nasz przyjazD. - Wiesz, mnie te| si tak wydaje - u[miechnBa si za|enowana. - Jeste[ taki miBy, taki pot|ny i ludzki zarazem. A mo|e to nie jest komplement dla Lemura? - Oczywi[cie, |e jest. Najwa|niejsza jest intencja. I znów otaczajcy ich [wiat roz[piewaB si wysokim dr|cym tonem. Znów ukazaBy si barwy i zapachy, których nikt oprócz nich nie widziaB ani nie wyczuwaB. Indr ogarnBo pragnienie, by móc nale|e do Rama, a z jego fascynujcej twarzy mogBa wyczyta, |e i on odczuwa podobnie. - Och, Indro, Indro - rzekB cicho ze smutkiem. - Dlaczego nie jestem dla ciebie do[ dobra, Ramie? - szepnBa. - Nie wiem - odszepnB. - Nie wiem, dlaczego Talornin sprzeciwia si naszemu zwizkowi. PytaBem o to, ale nie daB mi odpowiedzi. Nie mówili ju| nic wicej, patrzyli tylko na siebie, tsknic za sob nawzajem, jak gdyby znajdowali si ka|de na oddzielnym globie, zawieszonym gdzie[ w bezkresnej przestrzeni kosmicznej. - Musz w koDcu wyruszy z Gondagilem, spotkamy si niedBugo w Ciemno[ci - rzekB wreszcie Ram. - Zaczekaj - poprosiBa. - Ju| wywoBuj zdjcie. Przekonasz si, ile gBów udaBo mi si obci tym razem. To jedno zdanie wystarczyBo, by oboje powrócili do rzeczywisto[ci. Aparat fotograficzny Indry byB bardzo nowoczesny, nie ot, takie sobie pudeBko, które wypluwa odbitk wtpliwej jako[ci na zBym papierze. Indra otworzyBa aparat i wyjBa z niego zdjcie o doskonaBej ostro[ci i nasyconych barwach. Przygldali si mu razem, ich gBowy mo|e za bardzo zbli|yBy si do siebie, ale nie patrzyB na nich nikt oprócz Marca, który zaciekawiony ju| zmierzaB w ich stron. - CaBkiem niezle jak na mnie - sapnBa Indra zadowolona. - Ale zobacz, jak ta pani z ratusza si do ciebie przytula, Ram. Mam ochot... PoczuBa, |e Ram gwaBtownie drgnB. - Marco, podejdz tutaj - rzekB gBucho. - Co...? - zaczBa Indra. Wtedy i ona zobaczyBa. Nie mogBa uwierzy wBasnym oczom, ziemia zachwiaBa jej si pod nogami, poczuBa, |e ogarniaj j mdBo[ci. Na zdjciu nie byBo mBodziutkiej Evelyn, Jori trzymaB za rk budzc groz prastar mumi. 22 - Widzieli[cie co[... - zaczBa Indra, niemal sparali|owana niesamowitym widokiem odpadajcego od ko[ci ciaBa i gnijcych Bachmanów. - Nie rozgldajcie si za ni - ostrzegB Marco. - Nie pozwólcie, by co[ wyczuBa. - A wic aparatowi fotograficznemu udaBo si to, co nam si nie powiodBo - rzekB Ram powoli, równie wstrz[nity jak oni. - Ona nie chciaBa si fotografowa - szepnBa Indra. - Z innych powodów - odparB Marco. - BaBa si, jak przypuszczam, |e aparat na przykBad wystrzeli. Indra nie mogBa powstrzyma si od zduszonego [miechu. Zaraz jednak spowa|niaBa. Nie miaBa siBy dBu|ej patrze na zdjcie, byBo ohydne. - Co teraz zrobimy? - Zachowamy tajemnic - nakazaB Marco. - Mam ochot wydrapa oczy tej panieneczce, z któr wBóczy si Jori. - Nie wolno ci tego robi, tylko zle si to dla ciebie skoDczy. Ona jest niezwykle pot|n czarownic, musz si zastanowi... - Mo|e Dolg - podsunB cicho Ram. - Dolg i czerwony farangil. - O, tak! - wykrzyknBa z entuzjazmem Indra. - On j zniszczy. - Nie, nie - ostrzegB Marco. - Musimy pojma j |yw i wydusi z niej, gdzie ukrywa dusz. Inaczej powróci z nowymi siBami. Ale z tymi wszystkimi ludzmi tutaj... Boj si. - A ja nie zgadzam si na to, |eby zabiera j w Ciemno[. Jestem odpowiedzialny za caB ekspedycj. Mieli[my ju| przecie| okazj si przekona, |e powoduje ni |dza mordu jakich maBo. Marco zastanawiaB si. - A mo|e zostawi w Królestwie ZwiatBa Indr, Orian i Berengari, razem z Thomasem? - Ale| Marco! - Indra nie kryBa rozczarowania. - Co wic zrobimy? - westchnB. - Nie mo|emy jej zdemaskowa i narazi tym samym na niebezpieczeDstwo |ycia tylu ludzi, nie powinni[my te| wywoBywa w[ród nich paniki, musimy milcze. Mo|e wtajemniczy nielicznych... Nagle jego pikna twarz si rozja[niBa. Indra, patrzc na niego, wpadBa na ten sam pomysB. - Duchy! Czarownice! - Oczywi[cie - ucieszyB si Ram. - Czarownice Ludzi Lodu. - Mamy te| Móriego i Dolga - przypomniaB Marco. - Oni na pewno bd mogli podj walk, lecz musiaBaby toczy si otwarcie, a nale|y zachowa wiksz ostro|no[. Indro, popro[ Móriego, |eby tu przyszedB. Niech przyprowadzi ze sob niewidzialnych czarnoksi|ników, Nauczyciela i Hraundrangi-Móriego. - Przypuszczam, |e pozostali nie pozwol im wystpowa samodzielnie - u[miechnBa si Indra. - Czy mam wezwa równie| Dolga? Marco wahaB si. - Tak, zawoBaj go. Inaczej bdzie si zastanawiaB, co knujemy za jego plecami. Indra pomknBa jak strzaBa. Na nieszcz[cie wpadBa prosto na Joriego i mBod Evelyn, która nie odstpowaBa go ani na krok. Indra na moment zacisnBa zby, ale zaraz wesoBo pozdrowiBa Joriego i jego towarzyszk. - Dokd si tak spieszysz, Indro? - zainteresowaB si Jori. - Marco chciaBby, |eby Móri i Dolg popatrzyli okiem znawców na mur - skBamaBa bez zmru|enia oka. Ach, gotowa byBa przebi koBkiem t ohydn czarownic o niewinnej dziecicej twarzy, takim koBkiem, jakim przebija si wampiry, cho akurat nie z wampirem mieli do czynienia, lecz z jeszcze bardziej niebezpieczn istot. PobiegBa dalej, |aBujc, |e nie mo|e ostrzec Joriego, to jednak byBoby najgorsze z mo|liwych posuni. Jori nie zdoBaBby zachowa kamiennej twarzy, uderzyBby w krzyk i wszystko popsuB. A wic ona byBa z nimi przez caBy czas! Teraz Indra przypomniaBa sobie, gdzie wcze[niej widziaBa dziewczyn. Jori ogldaB si za ni na ulicy, a chwil pózniej Indra zostaBa uderzona w gBow. W szpitalu Evelyn-Griselda przechodziBa korytarzem obok jej pokoju, niedBugo pózniej Indr znów zaatakowano. Thomas... Nale|aBo go ostrzec, ale nie, to niemo|liwe. Indra odwróciBa si i zobaczyBa, |e Ram rozmawia z Orian. PowiedziaB jej, co si staBo? Nie, na pewno poprosiB tylko j i Berengari, |eby trzymaBy si blisko niego, mo|e w czym[ mu pomogBy. OdwróciB si teraz i patrzyB na ni zatroskanym wzrokiem. Uspokajajco pomachaBa mu rk. Ach, jakie te chwile peBne napicia! ZorientowaBa si, |e dr| jej rce, a ciaBo oblewa zimny pot. Nareszcie jest Móri i Dolg, na szcz[cie stoj razem, nie bdzie wic musiaBa ju| biega. Czarnoksi|nicy natychmiast ruszyli razem z ni, Indra deptaBa im po pitach, byle tylko nie straci z nimi kontaktu. Kiedy pomy[laBa o tym, co straszna wiedzma zd|yBa zdziaBa w krótkim czasie swojego pobytu w Królestwie ZwiatBa... Najstraszniejsze chyba byBo to, co uczyniBa Elenie i Jaskariemu. Dlaczego to zrobiBa? Czy|by powodowaBa ni tak silna |dza niszczenia? A mo|e raczej pragnBa mBodego, silnego m|czyzny? Prawdopodobnie motywów jej postpowania byBo wiele. Griselda wiedziaBa wszak, |e Elena i Jaskari nale| do grupki mBodzie|y, której nienawidziBa. Marco i Móri weszli w las, |eby przywoBa duchy. MusiaBo si to odby w jak najwikszej tajemnicy. Kiedy duchy Móriego usByszaBy, w czym rzecz, natychmiast ogarnB je zapaB, wszystkie chciaBy uczestniczy w rozprawie z wiedzm. Marco wezwaB tylko trzy czarownice, Sol, Ingrid i Tobb. I one zacieraBy rce na wie[ o mo|liwo[ci zniszczenia okrutnej Griseldy. Halkatl Marco postawiB w stan gotowo[ci na wypadek, gdyby wszystko inne zawiodBo. Marco popatrzyB na polan, na której wielka gromada czekaBa na sygnaB odjazdu. WidziaB niedu| grupk, z któr wBa[nie si rozstaB, i zdawaB sobie spraw, |e Ram nie mo|e zbyt dBugo wstrzymywa si z daniem hasBa do wyruszenia. WiedziaB, |e Jaskari zdoBaB wreszcie pozbiera si na tyle, by wdrapa si do kontrolnej wie|yczki Juggernauta wraz z Madragami. Zawsze przecie| interesowaBa go technika. Elena staBa na ziemi w pobli|u machiny. Nie miaBa do[ [miaBo[ci, by wej[ do [rodka. Jori gawdziB z Evelyn. Biedny chBopak, Marco miaB szczer nadziej, |e Jori nie zd|y si w niej zakocha, nie przypuszczaB jednak, by do tego doszBo, wszelkie romanse Joriego bywaBy zwykle powierzchowne i krótkotrwaBe. To wBa[ciwie przera|ajce u dorosBego ju| m|czyzny, jakim byB Jori. Oko Nocy wci| niepokoiB si o Berengari, która ozdrowiaBa ju| caBkiem po zatruciu, ale nie przestawaBa udawa chorej, chciaBa bowiem, by jej ukochany Indianin dalej j pocieszaB. Tsi-Tsungga prezentowaB sztuk przeskakiwania z drzewa na drzewo zainteresowanym widzom. Wci| panowaBa sielanka. MiaB nadziej, |e nic jej nie zakBóci i |e zdoBaj unieszkodliwi Griseld bez |adnych przykrych konsekwencji. Ale co z jej dusz? StaraB si wytBumaczy zgromadzonym duchom, |e wBa[nie o ni chodzi. Sama Griselda nie byBa tak istotna, Evelyn to tylko jedno z jej wielu wcieleD, Thomas wszak opowiadaB o kim[ zupeBnie innym, wtedy u|ywaBa swego prawdziwego imienia, Griselda. Tym razem nie mogBa tego zrobi, imi brzmiaBo staro[wiecko i nieco [miesznie, cho kiedy[ nosiBa je szlachetna kobieta, |ona najwikszego ze wszystkich mskich szowinistów. Tamta Griselda czy te| Grisilda wywodziBa si ze starej opowie[ci i nie miaBa nic wspólnego z Evelyn-Griseld, pomy[laB Marco. Poza tym Indra i wszystkie inne nowoczesne, [wiadome kobiety ogromnie by si oburzyBy tre[ci tej opowie[ci. PByncy z niej moraB ilustrowaB pogld na kobiety, pogld obecnie absolutnie nie do przyjcia. Duchy i Móri zajBy si dyskusj na temat starcia z Griselda, a Marco w my[lach przypominaB sobie tamt okropn histori. Bogaty pan dBugo nie chciaB si |eni w obawie, |e |ona oka|e si nie do[ dla niego dobra. Po dBugim namy[le wybraB dziewczyn majc w sobie do[ pokory, pikn pasterk owiec, Grisild, która musiaBa przyrzec, |e nigdy nie bdzie go krytykowa ani si mu sprzeciwia. Przed [lubem rozebraB j do naga, by zrozumiaBa, |e jemu zawdzicza wszystko. Rzeczywi[cie byBa taka, jakiej pragnB, cierpliwa, posBuszna i kochana przez otoczenie, mimo to wci| jednak miaB pewne wtpliwo[ci. Gdy przyszBo na [wiat ich pierwsze dziecko, córeczka, odebraB je matce i zapowiedziaB, |e zostanie zgBadzone. Grisilda posBusznie oddaBa maleDstwo, m| jednak postanowiB wypróbowa j ponownie. PozbawiB j równie| syna, który urodziB si pózniej. Po wielu latach posBaB po Grisild i o[wiadczyB w obecno[ci sBu|cych, |e papie| zezwoliB na ich rozwód, poniewa| pochodziBa ze zbyt niskiego rodu, a on zasBugiwaB na lepsz |on. Znów za|daB, by rozebraBa si do naga, a wtedy kobieta po raz pierwszy zaprotestowaBa. SpytaBa, czy mo|e zatrzyma cho koszul, Baskawie pozwoliB jej na to, musiaBa jednak zaj si przygotowaniami do weseliska i przyjcia nowej dwunastoletniej panny mBodej i jej mBodszego braciszka. Na uczcie powitalnej Grisilda |yczyBa szcz[cia byBemu m|owi, poprosiBa go jednak, by okazaB swej mBodej narzeczonej wicej serca ni| jej. Widzc tak pokor m|czyzna wyjawiB wreszcie, |e jego narzeczona i jej brat to ich wBasne dzieci, które dorastaBy u dobrych krewnych. Grisilda powróciBa do Bask, m| nie obawiaB si ju| bowiem z jej strony |adnego sprzeciwu. Marco zacisnB zby, nie lubiB tej opowie[ci, przypominajcej mu swym okrucieDstwem histori Hioba. Sam na miejscu Grisildy rzuciBby m|a i odszedB, zabierajc dzieci, ale ba[D koDczyBa si pie[ni pochwaln dla nieszczsnej kobiety jako wzoru cnoty. OcknB si z zamy[lenia, bo duchy zwróciBy si do niego z pro[b o rad. - Co takiego? Bardzo dobry pomysB, niech Ingrid zaczyna. Pamitajcie, wszystko robicie po to, |eby dowiedzie si, gdzie ona ukrywa swoj dusz i jak ona wyglda. - Na pewno jest czarna - o[wiadczyBa z moc Sol. - Ale troch chyba mo|emy si z ni podroczy? Proszco przekrzywiBa gBow, a oczy rozbBysBy jej nadziej. Marco nie mógB powstrzyma si od [miechu. - Dobrze, tylko nie utracie nad ni kontroli. A wic najpierw Ingrid, potem Tobba i dopiero na koniec Sol. Gdyby wam si nie udaBo, to duchy Móriego czekaj w pogotowiu. - Mo|esz na nas liczy - obiecaB Nauczyciel. Marco i Móri wiedzieli, |e nikt poza nimi nie dostrzega duchów, jeszcze tylko Dolg, ale on nikomu o niczym nie powie. - I nie zapominajcie, |e ona jest niezwykle niebezpieczna. NieBatwo bdzie pokona j w magicznym boju, lepiej wic do niczego takiego nie dopuszczajcie. - Bdziemy bardzo grzeczne - zapewniBa Sol, lecz Marco nawet przez chwil jej nie wierzyB. - Nie widzi was teraz nikt poza Dolgiem - podjB. - Same zdecydujecie, kiedy si ukaza, ale starajcie si nie wystraszy innych. - Wystraszy? My? - niewinnie zdziwiBa si Ingrid. - No, |yczcie mi powodzenia, przyjaciele, zabieramy si do unieszkodliwiania potwora. I wBa[nie wtedy Marco poczuB - jakby kto[ trciB jak[ strun - |e co[ zaczyna psu ich idyll. Co[, nad czym nie miaB kontroli. A je[li byBo co[, czego Marco nienawidziB, to wBa[nie nie mie kontroli. 23 Nikt nie mógB przewidzie tego, co si stanie. Joriego zaczBa irytowa Evelyn, miaB ochot porozmawia z innymi, lecz ona czepiaBa si go jak rzep. Nie chciaBa podej[ do Juggernauta (w [rodku byB Jaskari, który mógB j pozna po zapachu) ani do Dolga (widziaB j przecie| w parku), ani do Thomasa (który mógB rozpozna j po rysach twarzy). Jori nic nie umiaB z tego poj. Dziewczyna byBa [liczna i miBa, lecz zbyt absorbujca. A Griselda wiBa si, jakby swdziaBy j plecy. WyczuwaBa co[ w pobli|u, rozgldaBa si dookoBa, lecz niczego nie widziaBa, a stali przecie| z Jorim na szczycie niedu|ego pagórka na polanie. Kiedy| wreszcie wyrusz do tej Ciemno[ci? Griselda miaBa ju| przecie| przygotowany plan. Dlaczego tak zwlekaj? Znów to samo, kto[ uszczypnB j w po[ladek? SkarciBa wzrokiem Joriego, ale nie, on nie mógB tego zrobi. PrzesunBa si o par kroków do przodu i potknBa, padajc na gBow w bardzo brzydki sposób. ZupeBnie jakby kto[ podstawiB jej nog, a przecie| nikogo przy niej nie byBo. - Co ty wyprawiasz, Evelyn? - zdziwiB si Jori. Griselda miaBa ochot pu[ci wizank siarczystych przekleDstw, lecz jako[ si opamitaBa. - Po prostu si przewróciBam - u[miechnBa si sBodko, chocia| wymuszenie. - Jori! - zawoBaB Ram, który chciaB go odcign od Griseldy. - Czy mógBby[ przez chwil pomóc innym Stra|nikom? Joriego ucieszyBa mo|liwo[ wyrwania si kBopotliwej nastolatce. - Wybaczysz mi na chwil? - zwróciB si do niej. Ona jednak nie chciaBa o tym sBysze. - Oczywi[cie id z to... Co, u diabBa? Jakby napotkaBa na jaki[ mikki mur, nie mogBa si ruszy. Ingrid, najsBabsza z czarownic z Ludzi Lodu, otrzymaBa zadanie podra|nienia si z Griseld, wzbudzenia w niej niepewno[ci i wyprowadzenia z równowagi, tak by Batwiej ulegBa innym. A w Griseldzie obudziBa si podejrzliwo[. Dzieje si tu jakie[ diabelstwo, pomy[laBa, co to ma znaczy? Przecie| takie sztuki to moja domena, kto si wdziera w moje obszary? RozejrzaBa si dokoBa, wszystko wygldaBo tak niewinnie. Ale kto[ si z ni droczyB. Kto? Nikt chyba nie posiada tu takich zdolno[ci, oprócz by mo|e jego wysoko[ci czarnego ksicia podziemia. Griselda nie miaBa dotychczas okazji, by si mu przedstawi i okaza szacunek. Powinna to zaraz naprawi. Oczywi[cie to nie on zachowuje si tak nieBadnie, na pewno i tak rozumie, |e jest mu oddana. Ale w tej gromadzie znajduje si jeszcze jeden tajemniczy czBowiek, ojciec tego od niebieskiego szafiru, obaj s tacy ciemni i niezgBbieni. I raczej niezbyt dobrze nastawieni do czarownic. Ci jednak stali odwróceni do niej plecami, wyraznie czym[ zajci. Nawet nie spojrzeli w jej stron, w jaki wic sposób mogli j zaczarowa? PoczuBa kopniaka w zadek, wyleciaBa w powietrze i upadBa prosto na mrowisko. Do diabBa, pozbieraBa si jako[ i w[ciekBymi ruchami zaczBa otrzsa maleDkie stworzonka, które bole[nie ksaBy wszdzie tam, gdzie tylko zdoBaBy si wcisn. Ale| to piecze! Dosy tej zabawy! Upewniwszy si, |e |adna z wa|nych osób nie zauwa|yBa jej upokarzajcego upadku, przeszBa w otwarte miejsce i wypowiedziaBa magiczne zaklcie. Ingrid natychmiast przekazaBa wiadomo[ oczekujcym krewniaczkom. - OtoczyBa si magicznym krgiem, nie zdoBam si ju| do niej przedosta. - Kolej na Tobb - rozkazaB Nauczyciel dowodzcy duchami. Tobba nigdy nie byBa dobr czarownic, dopiero w Królestwie ZwiatBa zaczBa cieszy si szacunkiem i okazywaBa zrozumienie dla innych ludzi. Znów byBa mBoda i pikna, miaBa wic powody, by odczuwa wdziczno[. Teraz jednak czuBa, |e mo|e pokaza, co potrafi, a nikt nie bdzie jej o to obwiniaB. Zbli|yBa si jak tylko mogBa i szepnBa: - Griiiseeeldaaa... - Mam na imi Evelyn - odparBa Griselda natychmiast. - Wieeeemyyy, |e jeste[ Griiiseeeldaaa - mówiBa Tobba, przecigajc samogBoski. - Wieeemyyy o tooobieee duuu|ooo. Griselda oddychaBa ci|ko. - Wieeemyyy, |e uuukryyyBaaa[ swoooj duuusz. Nie boooiiisz si? - Zamknij si! - wykrzyknBa wiedzma, nie panujc ju| nad sob. Ach, nie, nie mog pozwoli, |eby zdobyBa nade mn przewag, gorczkowo my[laBa Griselda. Kim ona jest, czego chce? Co ona wie o mojej duszy? Tobba skakaBa wokóB niej, szept rozlegaB si coraz to z innej strony. Nie oszuka mnie, pomy[laBa Griselda chytrze. Przez caBy czas jest tylko jedna, nie poradzi sobie ze mn. Ale to niepokojce, |e wspomniaBa o mojej duszy, skd mog co[ na ten temat wiedzie? Kto wysyBa t siB? Kto[ tutaj, na Bce? Dziwne zachowanie Griseldy zaczBo przyciga uwag innych. Coraz wicej osób poszeptywaBo i pokazywaBo j sobie palcem. Griselda postanowiBa wycofa si po cichu do lasu, okazaBo si jednak, |e nie mo|e tego zrobi. Zakre[liBa wokóB siebie magiczny krg, |eby nikt nie zdoBaB do niej dotrze, a teraz sama nie mogBa si z niego wydosta. ZatroszczyBa si ju| o to jej przeciwniczka. PostanowiBa poprosi o pomoc ksicia ciemno[ci. - Ksi| Marco - zawoBaBa najsBodszym gBosem, na jaki tylko byBo j sta. Marco, który doskonale wiedziaB, co si dzieje, ruszyB w jej stron. - Co si staBo, Evelyn? Przepu[ciBa go przez krg. - Kto[ na mnie nastaje, wasza wysoko[ - mruknBa konspiracyjnie. - Kto[ mnie drczy, a ja nie widz, kto. Ty, panie, na pewno to wiesz. Marco pojB, |e Griselda bierze go za samego szatana. Nie wiedziaB, czy powinien si [mia, czy gniewa, ale |eby j pocieszy, rozejrzaB si dokoBa. - Nie widz nikogo, kto byBby do ciebie nieprzychylnie nastawiony, moja droga, wszyscy s w [wietnych humorach i dzieD taki pikny, prawda? - Ale kto[ tutaj uprawia czary, wasza wysoko[. KoBo mnie krci si kto[, kogo nie widz. Marco przyjrzaB jej si badawczo. - Och, to brzmi bardzo powa|nie. Mo|e Jaskari powinien ci obejrze, on studiowaB psychiatri... Griselda ze zBo[ci o maBo nie uniosBa si w powietrze. - Mój panie, zapewniam, |e jestem przy zdrowych zmysBach i takie zarzuty godz w moj godno[. - Dobrze, dobrze - BagodziB Marco. ZnalazBszy si tak blisko czarownicy wyczuwaB opisywany ju| tyle razy nieprzyjemny zapach, unoszcy si w powietrzu do[ delikatnie, tak jakby staBo si przy nieprzyjemnie, gorzko pachncej ro[linie, kocimitce lub pioBunie. Wiedzma zapomniaBa o swojej roli niewinnej dziewczyny, prychaBa jak stara czarownica. Teraz popatrzyBa w osobliwe oczy ksicia ciemno[ci i zakrciBo jej si w gBowie. Ach, byBy niczym studnie bez dna. To na pewno dlatego, |e mo|e przez nie zajrze prosto do piekBa. Ale na dnie nie dostrzegBa pBoncego ognia. Có| to za m|czyzna! Mo|e podwin nieco spódnic, skusi go tak, by chciaB zobaczy reszt? Nie, za du|o tu ludzi, pózniej. PrzydaBaby si jej ma[, miaBa j w kieszeni, czy zdoBa...? Mo|e w ten sposób zdobdzie kontrol nad tymi, którzy tak j drcz? Równie| nad niewidzialnymi prze[ladowcami? Griselda odczuwaBa wielkie pokusy, zwBaszcza na my[l o szaleDczo urodziwym wBadcy podziemia, zdawaBa sobie jednak spraw, |e jej dziaBania mogByby mie przykre konsekwencje. Nie, nie chce, |eby wszyscy m|czyzni rzucili si na ni niczym rój os. Odbijemy sobie pózniej, mój ksi|, obiecuj ci. Marco uznaB, |e po[wiciB jej ju| dostatecznie du|o czasu, i postanowiB odda j w rce czarownic z Ludzi Lodu oraz duchów Móriego, drepczcych z niecierpliwo[ci i pragnienia, by wBczy si do tej zabawy. Nie byBo czasu, by dBu|ej to przeciga. Ram i Gondagil wstrzymywali si z wyruszeniem gondol, najpierw bowiem nale|aBo zaBatwi spraw czarownicy, a wszyscy pozostali czekali, a| wreszcie co[ zacznie si dzia. Nikt wprawdzie nie ponaglaB, zastanawiano si tylko, dlaczego wci| nie sBycha sygnaBu do odjazdu. To Griselda ich wstrzymywaBa. - Moja droga Evelyn - rzekB Marco |yczliwie. - Dopilnuj, |eby twemu |yciu nie groziBo |adne niebezpieczeDstwo. To byBa prawda, potrzebowali wszak czasu, |eby stwierdzi, gdzie ona ukrywa sw tak zwan dusz. - Dziki ci, panie, wiem, |e jestem w bezpiecznych rkach. No có|, pomy[laB Marco, zostawiwszy j na [cie|ce prowadzcej do muru. ZastanawiaB si nad zjawiskiem, jakim byBa Griselda. MBoda dziewczyna potrafiBa wzbudzi lito[, lecz zBy u[miech, który mu posBaBa, nie miaB nic wspólnego z u[miechem niewinnej dziewczynki. I co te| czai si w powietrzu, na co czeka caBa przyroda? Griselda odetchnBa z ulg. Znów zatriumfowaBa, ksi| ciemno[ci staB po jej stronie. Naturalnie, czegó| innego mogBa si spodziewa? RozczarowaBo j jednak, |e nie zainteresowaB si ni jako kobiet. Nie dostrzegBa w jego oczach |adnego uwodzicielskiego bBysku, |adnej oznaki uznania. Och, oczywi[cie to dlatego, |e wokóB jest tyle ludzi. Kiedy tylko zostan sam na sam, na pewno zdoBa go uwie[. ZachichotaBa. Zaraz jednak znów si zaniepokoiBa. Kto jest na tyle pot|ny, by sBa w jej stron tak siB? Co to za atak z niewiadomego zródBa? Czy|by to ten [liczny, zielonobrunatny faun? Nie, zwieszaB si z gaBzi i robiB przedstawienie dla dziewczynek, dla Berengarii i Siski, czy jak tam one si nazywaj. Dlaczego zreszt tak mu na nich zale|y? Potrafi si kocha o wiele gorcej, ni| kiedykolwiek ci si [niBo, mój mBody |óBtodziobie. Powiniene[ zobaczy mnie w akcji, na pewno by ci si to spodobaBo. Prze|yjemy kiedy[ chwile, których nigdy nie zapomnisz! Dlaczego nie teraz, w osBawionym Królestwie Ciemno[ci? Wymkniemy si gdzie[ i wtedy si tob zajm... WróciBa my[l do rozmowy z ksiciem Markiem. MusiaBa si bardzo powstrzymywa, |eby nie zrobi tego, co byBo jej zwyczajem: rzuci si na jego msko[. Nie mogBa jednak tak postpi, za du|o tu niepowoBanych osób. Ale w Królestwie Ciemno[ci... ZatskniBa, by ju| si tam znalez. - Griselda? SBodki, przymilny, |artobliwy gBos. Inny ni| poprzednio, co to ma znaczy, ile ich jest? Nauczyciel wydaB rozkaz, którego ona nie sByszaBa: - Sol, teraz twoja kolej. Uka| si jej, ale zostaw nam troch zabawy. Przed oczami Griseldy ukazaBa si jaka[ posta. Przepikna ciemnowBosa kobieta o |óBtych oczach! Co, u diabBa, nikt przecie| nie ma |óBtych oczu! Jaka[ przeklta nieudacznica. Griselda nie chciaBa przyzna, |e rzadko miaBa do czynienia z tak pikn kobiet, promieniejc niezwykBym wprost wdzikiem. - Ach, wic to ty! - warknBa. - Co z ciebie za kukuBcze piskl? Próbujesz wznieci walk? Marne twoje szanse. Nowy gBos. Ile ich wBa[ciwie jest? - No, stara Griseldo, czy wiesz, |e przynosisz wstyd caBemu zwizkowi czarownic? - Ja? Je[li chodzi o czary, nikt mnie nie pobije. Nie mów wic o |adnym wstydzie. - Owszem, w ndznych, podBych sztukach w istocie jeste[ mistrzyni, ale by zB to nic trudnego, potrafi to nawet dziecko. Dobrej magii nie znasz. - Owszem, znam, i to jak! Sol ukazaBa si ju| teraz wszystkim, niejeden zastanawiaB si, skd si wziBa, po prostu nagle si pojawiBa. Ci jednak, którzy j znali, zachodzili w gBow, dlaczego rozmawia akurat z t bardzo mBod dziewczyn, stojc samotnie na Bce. Tsi-Tsungga zakoDczyB popisy przed dziewczynkami. PrzysiadB wysoko na gaBzi, skd miaB doskonaBy widok. - Sol z Ludzi Lodu - rzekB z podziwem do siebie. - Ona jest naprawd wspaniaBa, ale dlaczego dra|ni si z Evelyn? To nieBadnie z jej strony. Jori tak|e to dostrzegB i dotknity ju| chciaB rzuci si na pomoc swojej nowej przyjacióBce, lecz Ram go powstrzymaB. Nie wszyscy zauwa|yli, |e co[ si dzieje. - Pu[ mnie! - prosiB Jori. - Nie mo|emy na to pozwala. - Poczekaj - odparB Ram. - Poczekaj i zobacz. - Dlaczego Sol trzyma rce za plecami? - Cicho, bo jeszcze ci usBysz. Sol krciBa si przed Evelyn-Griseld. - Potrafisz zgadn, co mam za plecami? - Ani troch mnie to nie interesuje. - A powinno! Trzymam tam twoj dusz. ByB to bluff, ale podziaBaB. Griselda rzuciBa si w przód z okrzykiem przera|enia, lecz nie mogBa si wydosta z osobi[cie zakre[lonego magicznego krgu, do którego inne czarownice doBo|yBy swoje zaklcia. Nie pozostawaBo jej nic innego, jak go zniweczy. RzuciBa si na Sol, która cofnBa si szybciej ni| wiatr. - Co ta Sol robi? Przecie| ona nic nie ma - szepnB Jori. - Pst! - uciszaB go Ram. - To biedne dziecko, nie wolno tak postpowa z samotn biedaczk. Griselda musiaBa zauwa|y jego poruszenie, zawoBaBa bowiem: - Jori, na pomoc, ona jest dla mnie niedobra! Ram mocno przytrzymaB chBopaka. - Chcesz, |eby czerwony farangil zajB si twoj dusz? - zadrwiBa Sol, uskakujc przed atakiem Griseldy. Wiedzma straciBa panowanie nad sob. - Oddaj mi torebk, dziwko przeklta! - syknBa. Aha, pomy[laB ten i ów. Ale Jori nie chciaB niczego zrozumie, czuB si odpowiedzialny za Evelyn, to on wszak [cignB j na wypraw, winien byB wic jej trosk i zainteresowanie przynajmniej do pewnego stopnia. - Pu[ mnie, Ram! Lemur zrozumiaB wreszcie, |e nie ma wyboru. PoprosiB Indr o fotografi, a kiedy ju| j dostaB, pokazaB Joriemu. Wyrywajcy si chBopak zdrtwiaB. Jak sparali|owany wpatrywaB si w zdjcie, na którym Ram dokBadnie mu wskazaB to, co powinien zobaczy. - Ach, nie! - jknB. - Nie, to nie mo|e by prawda! - Ale jest. Czy teraz ju| mo|esz milcze? Jori pozieleniaB na twarzy, schyliB gBow, z trudem chwytajc oddech, nie byB w stanie my[le jasno. Fotografia, któr trzymaB w rkach, dr|aBa. Sol pocignBa Griseld za sob na [rodek szerokiej [cie|ki prowadzcej do muru. Nie byBa pewna, jakie powinno by jej nastpne posunicie, wiedziaBa bowiem, |e Griseldy nie da si zbyt dBugo oszukiwa. Oczywi[cie mogBa z powrotem rozpByn si w powietrzu, to jednak byBoby jej klsk. Przez caBy czas miaBa w uszach gBos duchów Móriego:  Teraz nasza kolej, oddaj nam paBeczk, Sol . Ona jednak nie miaBa na razie na to ochoty. Jaskari z wie|yczki obserwowaB zaj[cie z wielkim zdziwieniem. ZobaczyB, |e Tsi siedzcy na gaBzi woBa do Sol, proszc, by zostawiBa biedne dziecko w spokoju. Jaskari w peBni si z nim zgadzaB. ZeskoczyB z Juggernauta, |eby zwróci uwag Marcowi i Ramowi, którzy zdawali si przyjmowa wydarzenia z wielkim spokojem. Co w nich wszystkich wstpiBo? Czy|by zapomnieli, co nakazuje przyzwoito[? - Co to za dowcipy? - spytaB Joriego. Niedobrze si staBo, Ram powinien byB schowa fotografi, ale Jori wci| trzymaB j w rku i bez sBowa, blady i wstrz[nity, pokazaB zdjcie Jaskariemu. JasnowBosy kBbek mi[ni popatrzyB na nie zdziwiony. - Co to ma znaczy? UrwaB. Jego dBoD zgniotBa brzeg zdjcia, a| Jori musiaB mu je odebra, bo mogBo wszak przyda si jeszcze jako dowód. Elena wci| staBa przy gsienicy Juggernauta, nie pojmowaBa, dlaczego twarz Jaskariego nagle tak strasznie si zmienia. PrzeraziBa si. Co byBo na tym zdjciu, w które wszyscy si wpatrywali, i dlaczego Sol tak brzydko dra|ni si z Evelyn? Z gardBa Jaskariego wyrwaB si dziwny dzwik, gBboki, jakby z samej gBbi duszy, przeradzajc si w szaleDczy wrzask. ChBopak wspiB si z powrotem do Juggernauta i zapu[ciB silnik, tak jak Madragowie z dum przed chwil go nauczyli. Wszyscy inni pozostali na ziemi, lecz Jaskari nie widziaB nikogo, miaB tylko jeden cel. - Nie, Jaskari, nie! - zawoBaB Marco. - Nie rób tego, musimy si dowiedzie, gdzie... Jaskari nie sBuchaB. WidziaB tylko t, która zniszczyBa kruche, pikne uczucie, Bczce jego i Elen. Czarownic, która zbrukaBa go tak, |e trudno mu bdzie znalez rado[ w zbli|eniu z t, któr kochaB. Dla takiej nikczemno[ci nie ma miBosierdzia. Gsienice Juggernauta zaskrzypiaBy i nieubBaganie potoczyBy si po trawie. Griselda sByszaBa ogBuszajcy ryk straszliwego pojazdu, ale nie miaBa czasu na zajmowanie si gBupimi nowoczesnymi maszynami, obróciBa si w koBo i rozejrzaBa za kobiet o |óBtych oczach, ale ta gdzie[ zniknBa, rozpBynBa si w powietrzu. Griselda chtnie by si nauczyBa takiej sztuki. Gdzie ona jest? Gdzie si podziaBa? Musz odzyska swoj torebk, to niemo|liwe, |eby j odnalezli! Ale skd mogli wiedzie, |e moja tajemnica ukrywa si wBa[nie w sakiewce? Griselda za pózno zrozumiaBa, |e sama si zdradziBa. Zielony le[ny faun woBaB z drzewa: - Zatrzymaj si, Jaskari, nie widzisz, |e jedziesz prosto na ni! Na kogo znów jedzie? Juggernaut si nie zatrzymaB. Wreszcie, kiedy ryk motoru staB si ju| trudny do zniesienia i wszyscy zebrani na Bce podnie[li krzyk, Griselda odwróciBa si i zobaczyBa potworn maszyn wznoszc si przed ni niczym wie|a i sunc w jej kierunku. ZaniosBa si krzykiem jak drapie|ny ptak i rzuciBa do ucieczki. Najpierw przed siebie oczywi[cie, ale to byB bBdny ruch. W bok... Juggernaut byB szeroki jak czteropasmowa jezdnia, z hukiem poruszaB si do przodu w okre[lonym celu, sterowany przez rozpalonego |dz zemsty Jaskariego. Tsi-Tsungga musiaB przeskoczy na rosnce dalej w gBbi lasu drzewo, inaczej strciBaby go nadbudówka, a Griselda.. Zd|yBa jeszcze wykrzycze przekleDstwo na nich wszystkich i obietnic, |e wróci, a wtedy drczy ich bdzie niczym w ogniu piekielnym. Juggernaut bezlito[nie parB naprzód... 24 PanowaBa kompletna cisza, kiedy Jaskari na chwiejnych nogach opuszczaB machin, która staBa si teraz narzdziem zbrodni, i osunB si w ramiona Eleny. {aden ptak nie [piewaB, nie zadr|aB nawet li[, nawet powietrze jakby wstrzymaBo oddech. Wreszcie podniósB si haBas. Jaskari nigdy w |yciu nie usByszaB tylu wyrzutów. Wikszo[ wypowiadali ludzie zgromadzeni wokóB Juggernauta. - Jak mogBe[ przejecha niewinn dziewczyn? - Jeste[ lekarzem, powiniene[ ratowa |ycie, a nie je niszczy! - Jaskari, jeste[ chory na umy[le, ona nie miaBa |adnych szans, widziaBem to wszystko z drzewa! - krzyczaB Tsi-Tsungga. Duchy Móriego ukazaBy si jako |ywe istoty. - PozbawiBe[ nas rado[ci zajcia si ni. Najgorsze byBy jednak sBowa Marca: - Ach, Jaskari, Jaskari, teraz nigdy ju| si nie dowiemy, gdzie ukryBa swoj dusz! Ona wróci, i to tak prdko, jak tylko bdzie mogBa. Tu, do Królestwa ZwiatBa! Elena nie odzywaBa si ani sBowem, zdyszana, bo biegBa przy Juggernaucie, próbujc powstrzyma Jaskariego. Nie pojmowaBa, jak mógB dopu[ci si czego[ tak potwornego, wyczuBa jednak, |e w objcia padB jej [miertelnie zraniony m|czyzna, który w ka|dej chwili mo|e si zaBama. Zmiertelnie zraniony na duszy. Do dyskusji wBczyBa si Indra: - Rozumiem Jaskariego, on to musiaB zrobi. Rana, jak Griselda zadaBa jemu i Elenie, straszliwie uraziBa go w serce. PowodowaB nim trudny do zniesienia ból. - Griselda? - podniósB si krzyk. - Czy Evelyn to Griselda? - Tak - krótko odparB Ram. Pu[ciB w koBo fotografi, rozniosBy si jki przera|enia i zdumienia. - Indra ma racj - powiedziaBa Sol, stojca w[ród nich wraz z innymi czarownicami z Ludzi Lodu. - Jaskari nie mógB postpi inaczej. Ale i ja odniosBam pewien sukces. - Wiemy, sByszeli[my, jak wyBa - odparB Dolg. -  Dawaj mi torebk . Brawo, Sol, wiemy przynajmniej, czego szuka. Jori przykucnB, zasBaniajc twarz rkami, przytBoczony wyrzutami sumienia. - To ja j tu zabraBem. - I powinni[my by ci za to wdziczni, Jori - rzekB Marco z powag. - Inaczej nie byBoby koDca jej zBym uczynkom, ale teraz trzeba otrzsn si z odrtwienia. Dolg, tobie i Madragom zostawimy uporzdkowanie wszystkiego. Madragowie niech wycofaj Juggernauta, a ty potraktuj szcztki Griseldy farangilem. Jaskari pokrciB gBow. - Madragowie nie musz niczego porzdkowa. To ja narobiBem baBaganu, zajmiemy si tym razem z Dolgiem. - Ty nie jeste[ w stanie nic teraz zrobi, Jaskari - rzekB Dolg zatroskany. - Usidz gdzie[ z boku i odpocznij. Uwa|amy, |e wy[wiadczyBe[ nam przysBug, prawda? Wszyscy przytaknli, nastrój nieco si poprawiB i znów rozlegB si ptasi [piew. DzieD na powrót wydawaB si jasny i pikny. Czarownica przestaBa istnie. Dolg podrapaB si w gBow. - MusiaBa si przede mn ukrywa, bo dopiero teraz zobaczyBem j po raz pierwszy i od razu poznaBem. SpotkaBem j pewnego dnia w parku, zachowywaBa si co najmniej dziwnie. A Nero, kochany stary Nero warczaB na ni. Powinienem byB zrozumie, |e co[ z ni jest nie tak. Ale Batwo by mdrym po szkodzie. Miranda podeszBa do Indry i poBo|yBa jej rce na ramionach. - Jestem z ciebie dumna, starsza siostro - powiedziaBa cicho. - Dzikuj - speszyBa si i wzruszyBa Indra. - I wiesz, z rado[ci powitam szwagra, którego dla mnie wybraBa[. - Gdyby tylko mogBo si to zi[ci - westchnBa Indra. - Powodzenia, macie peBne wsparcie moje i Gondagila. - Dobrze wiedzie - ucieszyBa si Indra, a po chwili spytaBa gBo[no: - I co teraz robimy? Chodzi mi o stron praktyczn. Wracamy do domu i odwoBujemy caB wypraw? Oczy wszystkich skierowaBy si na Marca i Rama, a w pewnym stopniu równie| na Joriego. To on wszak organizowaB caBe przedsiwzicie, lecz ostatnio jakby usunB si na bok. Trzej m|czyzni pytajco popatrzyli na siebie, a| wreszcie Marco skinB gBow. Decyzj za[ obwie[ciB Ram: - Nie, jedziemy. Wszystko jest zaBatwione, a upBynie zbyt du|o czasu, zanim zorganizujemy ekspedycj od nowa. Marco dodaB: - Musimy wykorzysta czas, jaki mamy. Nie wiemy, czy i kiedy Griselda postanowi znów si pojawi. Nie wiemy przecie|, jak metod si posBuguje, |eby wróci do |ycia. Ci, których nienawidzi i na których chce si zem[ci - po dzisiejszym dniu jest ich na pewno zdecydowanie wicej - najbezpieczniejsi przed ni bd w Ciemno[ci, ale naturalnie nie zaprzestaniemy poszukiwaD jej sakiewki. Ram ju| zaczB dziaBa. - Zaraz zadzwoni do Roka i Armasa, poprosz, |eby zaplombowali jej dom i przeszukali wszystkie miejsca, które odwiedzaBa. Im szybciej odnajdziemy t tak zwan torebk, tym lepiej. Nie wiadomo przecie|, w jaki sposób ona powraca. - Ostatnim razem trwaBo to trzysta lat - przypomniaB Thomas. - To prawda, ale jej odrodzenie mo|e nastpi w ka|dej chwili. Nie mo|emy da jej na to szansy. OkazaBo si, |e mniej wicej poBowa uczestników ekspedycji pragnie si z niej wycofa. Na pocztku byBo ich czterdzie[cioro picioro. Kiedy Ram policzyB, ile osób woli powróci do spokojnego |ycia, wraz ze Stra|nikami, których chciaB wysBa na poszukiwania  duszy Griseldy, pozostaBo jedynie dwadzie[cia siedem osób i duchów Bcznie. ZaczB rachowa, tyle mogBo wystarczy. Silna, zdecydowana, cho mniejsza grupa lepsza jest od gromady niepewnych uczestników. W Ciemno[ chcieli wyruszy: Marco, Dolg i Móri. Ram, Indra, Miranda i Gondagil. Jori, Oriana, Thomas, Berengaria, Siska, Oko Nocy i Tsi-Tsungga. Jaskari i Elena. Trzej Stra|nicy, jeden Madrag, jeden laborant, jeden weterynarz i Lenore. Sol, Nauczyciel, Nidhogg i Zwierz. Jaskari powinien wBa[ciwie zosta w domu razem z Elen, lecz wtedy nie mieliby |adnego lekarza, Ram usiBowaB nakBoni do powrotu Lenore, ale ona nie chciaBa si zgodzi na taki pomysB. Ram zastanawiaB si nawet, czy Talornin nie wysBaB jej tu w roli szpiega, pilnujcego, by midzy nim a Indr do niczego nie doszBo. Marco u[miechnB si do tych, którzy pozostali, lecz w jego u[miechu wiele byBo smutku i zmczenia. - Zajmijmy si czym[ pozytywnym i konstruktywnym, czym[, co podniesie nas na duchu po tej strasznej historii. Spieszmy na ratunek wyjtkowym, piknym zwierztom. - Niech |yj zwierzta! - mruknBa Indra, wyraznie czynic aluzj do ludzkich charakterów. - Tak - powiedziaB Ram. - Chodz, Gondagilu, najwy|szy czas wyruszy w drog. OdwróciB si w stron Indry i nie zwa|ajc na to, |e wszyscy wBcznie z Lenore patrz, pogBadziB j po policzku. - Zobaczymy si w Ciemno[ci, Indro, ju| niedBugo. - Tak, zobaczymy si ju| niedBugo - powtórzyBa szeptem Indra. Zaczli si rusza, ten konglomerat przeró|nych ras i gatunków, krzy|ujcych si uczu, niemo|liwych konstelacji i trójktów. Ale jeden kBopotliwy kt w wielu trójktach przestaB ju| istnie. Griselda. Czy na zawsze? Ale co tam, wyruszali teraz w Ciemno[, by walczy z potworami i cieniami z Gór Czarnych. Wszystko inne niewa|ne!

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (01) Wielkie Wrota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (16) Głód życia
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (19) Podstęp
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (02) Móri i Ludzie Lodu
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (04) Mężczyzna z Doliny Mgieł
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (06) Chłopiec z Południa
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (18) Tęsknota
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (11) Strachy
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (03) Trudno mówić nie
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (10) Czarne Róże
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (17) Na ratunek
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (20) Morze miłości
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (13) Tajemnica Gór Czarnych
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (05) Noc Świętojańska
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (15) Ciemność
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (15) Ciemność
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (08) Wyprawa

więcej podobnych podstron