plik


ÿþ JOHN MARSDEN Kroniki Ellie 2 Nieuleczalna Za pomoc w pisaniu tej ksi|ki dzikuj nastpujcym osobom, które wymieniam w przypadkowej kolejno[ci: Sianon Daley, Samowi i Lou Marsdenom, Susan Kirk, Warwickowi Kirkowi, Michelle Mitchell, Rondzie Gawley, Grantowi Breadsellowi, Peterowi Richardsonowi, Tomowi McCrabbowi i Annalyce O Keefe. Faye 0 Carrollów oraz dla Tima Berrymana...  Najwiksz mdro[ci jest dobro . RozdziaB 1 Kiedy kakadu rozpo[cieraj skrzydBa i przelatuj z gaBzi na gaBz, na chwil zawisaj w powietrzu, jakby natrafiBy na wir. Potem wybieraj sobie ldowisko, na którym osiadaj z krzykiem i wzruszeniem skrzydeB. Dumnie krocz po gaBzi, [wiecc |óBtymi grzebieniami. Gdyby miaBy rce, uderzaByby si w pier[. S bardzo zadowolone z siebie. Mo|esz je przegoni z drzewa owocowego, z pola jczmienia albo z przyczepy ci|arówki wiozcej pszenic, ale nigdy z nimi nie wygrasz: to ptasi buntownicy. Ich biel na tle zachmurzonego nieba jest pora|ajca. S najbielsze na [wiecie. Nie |eby kiedykolwiek organizowano mistrzostwa [wiata w biaBo[ci. Przynajmniej ja nigdy o czym[ takim nie sByszaBam. Przeganiali[my stado bydBa le[n drog gruntow, przez bród, którym zim pBynie woda, przez eukaliptusowy las, pod kakadu wykrzykujcymi najnowsze plotki. Stado byBo du|e, liczyBo trzysta sztuk, krów i woBów, w[ród których znalazBo si kilka naprawd du|ych zwierzt. Ale |adnemu z nich si nie spieszyBo. MiaBam mnóstwo czasu, |eby si przyjrze kakadu. Po lewej grube czarne bydBo pasBo si na pastwisku pana Farrara. ZliniBam si z zachwytu i zazdro[ci, ilekro patrzyBam na najwiksze pole tego farmera. OsBaniaBy je rzdy starych eukaliptusów, daleko w rogu wznosiB si pagórek, a zachodni granic wytyczaB strumieD. Nigdy nie widziaBam, |eby ten strumieD wysechB, a na tym pastwisku zabrakBo trawy. RosBa tam jak szalona. Mo|na by na ni wypdzi sto krów i nie zaglda do nich przez rok - chyba |e po to, by porobi zdjcia do rozkBadówek w kolorowych pismach dla bydBa. To byBo moje ulubione pastwisko w caBym okrgu. Byk pana Farrara zbli|yB si do ogrodzenia, |eby taksowa wzrokiem przechodzce lalunie. ByB wielki jak ci|arówka do przewozu mebli i miaB jaja wielko[ci jej kóB. Wszystkie krowy z mojego stada chciaBy z nim pogada. Wyobra|aBam sobie t rozmow. - Aadny kawaBek rumsztyku, skarbie. - O, dzikuj. Masz jakie[ plany na dzisiejszy wieczór? - Po co czeka do wieczora? Przeskocz przez drut kolczasty i bd twój. - No tak, drut kolczasty. Z tym mo|e by pewien problem... Wtedy podje|d|a ten wkurzajcy czBowiek na warczcym suzuki, daje damie kopniaka w atrakcyjny tyBek, krzyczy co[ w rodzaju:  Ruszaj si, ty stara torbo misa na hamburgery! , i caBy romantyczny nastrój znika. Tym wkurzajcym czBowiekiem byB Alastair Young, któremu pomagaBam, uderzajc dBoni w bok pikapa, krzyczc, a w skrajnych wypadkach zatrzymujc pikapa i wychodzc, |eby wykurzy byka z gszczu mBodych drzew i je|yn. BydBo nale|aBo do ojca Alastaira, który jechaB pikapem przed stadem. Krowy poganiali tak|e jadca konno siostra Alastaira Shannon i Gavin, ten maBy kole[, który ze mn mieszka. Gavin jechaB na naszej yamasze. Pan Young miaB swoje psy, a ja miaBam Marmie, ale przez wikszo[ czasu trzymaBam j w pikapie. Najwa|niejsze byBo to, |eby nie dopu[ci do rozproszenia si bydBa na zbyt du|ej przestrzeni, ale nie mieli[my z tym problemu. Zwierzta okazaBy si caBkiem dobrze wychowane. CzekaBo nas troch wicej pracy po dotarciu do drogi, któr jezdziBy samochody, cho na szcz[cie nigdy nie byBo ich wiele. MogBam si telepa z tyBu, naje|d|ajc znienacka na motor Alastaira, który akurat skupiB si na niesfornej krowie, gawdzc przez chwil z Shannon, kiedy podjechaBa po co[ do picia, i machajc do Gavina w oddali. Gavin najwidoczniej byB w dobrym humorze. Te| do mnie pomachaB i szeroko si u[miechnB. Normalnie gdy nawizywaBam z nim jakikolwiek kontakt w miejscu publicznym, patrzyB na mnie jak na obc wariatk ze sBabym wzrokiem. Dzi[ obydwoje nie pojechali[my do szkoBy, co dla Gavina zawsze byBo dobrym pocztkiem dnia. Poza tym polubiB |ycie na wsi, jakby przyszedB na [wiat w pBaszczu Drizabone i w kapeluszu Akubra. Dla niego to byBo lepsze ni| wycieczka do Disneylandu. No dobra, mo|e nie lepsze ni| wycieczka do Disneylandu, ale naprawd to uwielbiaB. Jego |ycie zupeBnie si zmieniBo i nadal byBo nieprzewidywalne. Z tego, czego zdoBaBam si o nim dowiedzie, dorastaB w do[ nieciekawej dzielnicy i w do[ nieciekawej rodzinie - nie miaB taty, tylko ojczyma, o którym wspomniaB zaledwie raz i natychmiast zamilkB z tak min, jakby ugryzB niedojrzaB oliwk. Potem przetrwaB wojn: najpierw |yB jak szczur w ruinach Stratton, potem ja i moi przyjaciele zabrali[my go do doliny w lesie, a nastpnie, jakby tego byBo maBo, wkrciB si w nasz partyzanck kampani, uniknwszy wej[cia na pokBad helikoptera, który mógB go odwiez do Nowej Zelandii. Po wojnie nie udaBo si odnalez nikogo z jego rodziny, wic wprowadziB si do mnie i moich rodziców. I gdy w jego |yciu zaczynaBo si robi troch spokojniej, spadBo na nas co[ tak potwornego, |e nawet nie byBam w stanie o tym my[le w ten wilgotny zimowy poranek, kiedy przepdzali[my bydBo z pastwiska Youngów na nasze. Ale to na nic. Gdy postanawiasz o czym[ nie my[le, ju| po chwili nie jeste[ w stanie my[le o niczym innym. Jak wtedy, kiedy bracia ToBstoja powiedzieli mu, |e odsBoni si przed nim tajemnice wszech[wiata, je[li stanie w kcie i nie bdzie my[laB o biaBym koniu. UsiBowaBam nie my[le o [mierci rodziców, ale od razu poczuBam wilgo na twarzy. Nagle wydaBo mi si, |e kakadu s kilometr dalej, a ich nawoBywania staBy si rozpaczliwe i zBowrogie. Skd si bierze sól we Izach? Czy mamy maBe kopalnie soli pod powiekami? Czy organizm w jaki[ sposób wyciga j z rozsmarowanej na grzance pasty Vegemite i pompuje do brzucha, a potem do gBowy, robic zapasy na przyszBo[? ZastanawiaBam si nad tym, czujc smak Bzy, która spBynBa mi po policzku. Par dni temu Fi powiedziaBa przez telefon: - Zachowujesz si tak, jakby nagle dopadaB ci smutek, który po chwili odpBywa i znów jest normalnie, a| do nastpnego razu. - To dziwne? Inni tak nie maj? - My[l, |e inni s zdoBowani przez jaki[ czas, a potem stopniowo zaczyna im si poprawia. - Aha. - Co to znaczy  aha ? Czujesz si ura|ona? - Nie, skd. Po prostu si zamy[liBam i zastanawiaBam si, czy masz racj. Osobi[cie uwa|am, |e zdarzaBy mi si oba rodzaje smutku. ZahamowaBam i wróciBam po krow, której wcze[niej nie zauwa|yBam - po maB rud Bajz, która znalazBa jak[ pyszn kp ro[lin w rowie przy pBocie. DaBam jej klapsa, a ona wyskoczyBa z rowu, niezdarnie przebierajc przednimi nogami. Korzystali[my z krótkofalówek Youngów i kiedy wróciBam do pikapa, poBczyB si ze mn pan Young. Jego gBos byB miB odmian po niekoDczcych si przekleDstwach kierowców ci|arówek. Bez wzgldu na to, z którego pasma korzystaBy krótkofalówki, zawsze byBo sBycha niekoDczce si przekleDstwa kierowców ci|arówek. - Ellie, wBa[nie wyje|d|amy na drog. Jak sobie radzisz tam na koDcu? - Ostatnie krowy s przy... - rozejrzaBam si w poszukiwaniu jakiego[ charakterystycznego miejsca. O maBo nie dodaBam:  Przy pikapie , co niewiele by mu powiedziaBo. - Przy starym wiatraku Farrara. - W porzdku, caBkiem niezle. Zatrzymamy si tu z Shannon i Gavinem i poczekamy na ciebie. Nie podoba mi si ta wilgo. Na drodze bdzie [lisko, a cz[ ci|arówek w ogóle tu nie zwalnia. Zaczli[my z Alastairem troch przyspiesza, zostawiajc kakadu za sob. Kiedy dogonili[my pozostaBych, pan Young daB mi znaki, które miaBam ustawi na drodze. ByBy zrobione rcznie i zawieraBy tylko dwa sBowa:  Zwolni bydBo , co wydaBo mi si do[ dwuznaczne, ale uznaBam, |e pan Young nie ma ochoty na wykBad o interpunkcji. Oprócz apelowania do kierowców póBci|arówek, by powstrzymali si od staranowania stada z prdko[ci stu kilometrów na godzin, do moich zadaD nale|aBo zamykanie bram. Ka|dy podjazd i ka|de pole musiaBy mie zamknit bram, |eby bydBo nie szBo tam, gdzie nie powinno. PozostawaBo nam mie nadziej, |e podczas naszego przemarszu nikomu nie przyjdzie ochota otworzy bramy i wyj[ albo wyjecha ze swojej posiadBo[ci. WokóB byBo mnóstwo trawy, któr stado z pewno[ci by nie pogardziBo. Uznali[my, |e przydaBby mu si odpoczynek. Zwierzta pokonaBy ju| osiem kilometrów. Kiedy ruszyli[my dalej, atmosfera zupeBnie si zmieniBa. Znalezli[my si na drodze Bczcej Wirrawee z Holloway i musieli[my przegoni po niej zwierzta. Tym razem prowadziBam, a za mn jechali Shannon na koniu i Gavin na yamasze, próbujcy trzyma bydBo na poboczu. Alastair otwieraB bramy, a korowód zamykaB pan Young, który tak samo jak ja jechaB powoli i mrugaB [wiatBami awaryjnymi wydajcymi to monotonne, wkurzajce i gBo[ne  cyk, cyk , od którego po jakim[ czasie mogBa rozbole gBowa. Ale nie miaBam ochoty na ból gBowy. Ten dzieD byB zbyt pikny, nawet je[li zabarwiB go smutek. Alastairowi pomagaBy psy, bo jego zadanie polegaBo nie tylko na otwieraniu bram, które zamknBam - on i jego kundle mieli pogania wszystkie krowy, które zostawaBy w tyle. Niektóre z tych psów wygldaBy do[ groznie, wic trzymaBam Marmie przy sobie, cho bardzo j tym zasmuciBam. Od razu byBo wida, |e mi nie wybaczy - co najmniej do nastpnego posiBku. Najbardziej zajty z nas wszystkich byB chyba Alastair, ale to tylko moje domysBy, bo byBam za daleko, |eby to oceni. Od czasu do czasu sByszaBam co[ przez krótkofalówk. - Zajdz j od tyBu, Alastair. - Próbuje wej[ za ogrodzenie. - Jad dwa samochody - powiedziaBam. - Pan Nelson w swoim land roverze - odparB pan Young. - Alastair, pilnuj tej wielkiej rudej paskudy. - Tato, one wszystkie s paskudne, nie zauwa|yBe[? Kiedy ruszyli[my dalej, atmosfera zupeBnie si zmieniBa. Znalezli[my si na drodze Bczcej Wirrawee z Holloway i musieli[my przegoni po niej zwierzta. Tym razem prowadziBam, a za mn jechali Shannon na koniu i Gavin na yamasze, próbujcy trzyma bydBo na poboczu. Alastair otwieraB bramy, a korowód zamykaB pan Young, który tak samo jak ja jechaB powoli i mrugaB [wiatBami awaryjnymi wydajcymi to monotonne, wkurzajce i gBo[ne  cyk, cyk , od którego po jakim[ czasie mogBa rozbole gBowa. Ale nie miaBam ochoty na ból gBowy. Ten dzieD byB zbyt pikny, nawet je[li zabarwiB go smutek. Alastairowi pomagaBy psy, bo jego zadanie polegaBo nie tylko na otwieraniu bram, które zamknBam - on i jego kundle mieli pogania wszystkie krowy, które zostawaBy w tyle. Niektóre z tych psów wygldaBy do[ groznie, wic trzymaBam Marmie przy sobie, cho bardzo j tym zasmuciBam. Od razu byBo wida, |e mi nie wybaczy - co najmniej do nastpnego posiBku. Najbardziej zajty z nas wszystkich byB chyba Alastair, ale to tylko moje domysBy, bo byBam za daleko, |eby to oceni. Od czasu do czasu sByszaBam co[ przez krótkofalówk. - Zajdz j od tyBu, Alastair. - Próbuje wej[ za ogrodzenie. - Jad dwa samochody - powiedziaBam. - Pan Nelson w swoim land roverze - odparB pan Young. - Alastair, pilnuj tej wielkiej rudej paskudy. - Tato, one wszystkie s paskudne, nie zauwa|yBe[? Alastair pkaB z dumy. Normalnie ta robota przypadBaby jego starszemu bratu, ale Sam byB w Brogan, wcollegeu rolniczym, w którym zamierzaB zacz nauk w nastpnym roku. - Ellie, mówiBa[, |e brama dla ci|arówek z bydBem u Perreirów byBa otwarta? - Nie. Nie otwieraj jej, byBa zamknita. Przez chwil padaBa m|awka, która jednak nie przeszBa w deszcz. Krowy sunBy przed siebie, zrywajc po drodze kpy trawy, i od czasu do czasu próbowaBy wyj[ na drog, do czego bardzo je zniechcali[my. Gavin minB mnie i znowu szeroko si u[miechnB, a potem pomachaB i wróciB na swoj pozycj. UcieszyBam si. Ostatnio miewaB du|e wahania nastroju, ale przewa|nie byB smutny. My[laBam, |e na motorze zmarznie, ale najwyrazniej mu to nie przeszkadzaBo. Najwy|ej troch zmókB. CaBe szcz[cie, |e nie próbowaBam go zmusi do pój[cia do szkoBy. Zauwa|yBam szary samochód. SignBam po krótkofalówk. Pojazd zbli|aB si zbyt szybko, wic mignBam mu [wiatBami. Po chwili zdaBam sobie spraw, kto to taki. Pan Rodd. Nie nale|aB do moich ulubieDców. W zasadzie po tej stronie granicy byB chyba na szarym koDcu mojej listy, troch ni|ej ni| prawnik pan Sayle i niewiele wy|ej ni| szczury, które niedawno dostaBy si do mojej Bazienki i po|arBy ostatni kawaBek ulubionego mydBa mamy. KawaBek po kawaBku, razem z resztk mydBa i ostatnim fistaszkowym ciastkiem, codzienno[ oskubywaBa mnie ze wspomnieD o rodzicach. Kiedy audi si zbli|yBo, napotkaBam spojrzenie pana Rodda, który natychmiast odwróciB wzrok. I nie zwolniB. ChwyciBam krótkofalówk. - Nadje|d|a pan Rodd, zdecydowanie za szybko. To stawaBo si niebezpieczne. Rodd byB wystarczajco stuknity, |eby w ramach zemsty specjalnie uderzy w krow. A potem kupi sobie nowiutki samochód za pienidze z czyjej[ polisy. Pewnie my[laB, |e to moje krowy. Rolnicy maj spory problem, bo odpowiadaj za bydBo znajdujce si na drodze. Trzymamy kciuki, |eby nie uderzyB w nie |aden rollsroyce ani autokar peBen milionerów obje|d|ajcych okoliczne winnice. Dwa lata temu pan Yannos miaB byka, który pewnej nocy uciekB i wpadB pod samochód. PaDstwo Yannos byli sami w domu, wic pobiegli na miejsce wypadku. Na szcz[cie pasa|erom samochodu nic si nie staBo. Ale auto byBo rozbite, a byk martwy. Kiedy pani Yannos czekaBa z tymi ludzmi na pomoc drogow, pan Yannos wymknB si do domu, wziB nó|, wróciB i obciB martwemu zwierzciu uszy, |eby nie mo|na byBo uzna byka za jego wBasno[. Pewnie nie byBby zachwycony, wiedzc, |e opowiadam t histori, ale to prawda. We wstecznym lusterku zobaczyBam, jak zapalaj si [wiatBa stopu audi i samochodem zarzuca w prawo. Ostatecznie pan Rodd postanowiB nie rozje|d|a krów z czystej zBo[liwo[ci. UsByszaBam te| klakson, a potem w krótkofalówce odezwaB si gBos Shannon: - Bo|e, co on wyrabia? I odpowiedz pana Younga: - Naprawd, ten czBowiek czasami mnie osBabia. Jak na pana Younga to byBy mocne sBowa. Samochód wyrównaB tor jazdy i do[ szybko pojechaB dalej. PokrciBam gBow. O co chodzi temu facetowi? A mo|na by pomy[le, |e przemoc, której do[wiadczyli[my, wystarczy nam na sze[ wcieleD. RozdziaB 2 Podzielili[my bydBo midzy trzy pastwiska. Wprowadzajc zwierzta na nowy teren, trzeba je zabra na spacer, pokaza im granice i wod, a potem mo|na je zostawi, |eby spokojnie jadBy, piBy, zwiedzaBy, zawieraBy znajomo[ci i romansowaBy. Oczywi[cie i bez tego znalazByby wod, ale dziki tej drobnej pomocy szybciej si zadomawiaj. Zawsze im j pokazywaBam, wic nie wiem, co by byBo, gdybym tego nie zrobiBa. Potem pan Young daB mi czek za pierwsze cztery tygodnie. Och, co za uczucie! Pierwszy dochód z farmy od [mierci rodziców. Dwana[cie tysicy dolarów. Biorc ten czek, czuBam si wspaniale. Dwana[cie tysicy dolarów to okoBo jedenastu tysicy o[miuset dolarów wicej, ni| zdarzyBo mi si trzyma w rce kiedykolwiek wcze[niej. MiaBam ochot oprawi ten czek w ramk i zachowa go na zawsze, ale to chyba nie byBaby najrozsdniejsza decyzja finansowa. Zaledwie kilka dni wcze[niej pan Young usiadB w mojej kuchni i wymówiB dwa magiczne sBowa: odpBatny wypas. MiaBam wra|enie, |e czek wibruje mi w rce. Tamtego dnia usiadBam z notesem i kalkulatorem i w póB godziny wydaBam przeszBo dziesi tysicy dolców. To byBo bardzo emocjonujce. Pi tysicy dolarów dla ludzi, od których dzier|awili[my ziemi. Suma za caBy miesic i tysic dolarów za zalegBy czynsz, |eby nie my[leli, |e próbuj ich wyrolowa. Trzy tysice siedemset sze[dziesit dolarów dla banku na pokrycie miesicznych odsetek. Wci| niezapBacone rachunki od Jacka Edgecombea za przewiezienie bydBa, ód wydziaBu komunikacji za zarejestrowanie toyoty, od Larryego Whelana za usunicie drzewa, które o maBo nie spadBo na szop do strzy|enia owiec. Acznie tysic czterysta trzydzie[ci pi dolarów - a doskonale wiedziaBam, |e Larry skasowaB mnie po stawkach charytatywnych. W zasadzie |daB tylko zwrotu kosztów wynajmu |urawia wysignikowego, które sam poniósB. Niektórzy go[cie kasuj tysiaka za samo spojrzenie na tak wielkie drzewo. Ale Larry zachowaB si tak, jakby to byBa zwyczajna robota, wic schowaBam dum do kieszeni i nie pisnBam sBowem. SiedziaBam, wpatrujc si w kalkulator i notes. Bingo! PoszBy prawie wszystkie pienidze. ZostaBo tysic osiemset dolców. MiaBam nadziej, |e zmniejsz debet w banku, ale wiedziaBam, |e te tysic osiemset dolarów szybko zniknie. Same koszty |ycia nas dwojga, mnie i Gavina, byBy niewiarygodnie wysokie. Przez chwil zastanawiaBam si, czy daBoby si |y bez wydawania pienidzy. Dlaczego musimy pBaci za przywilej bycia |ywymi? Znowu skupiBam si na notesie. Gavin potrzebowaB nowego... wBa[ciwie wszystkiego. Nie przestawaB rosn, mimo |e od czasu do czasu tBukBam go po gBowie, |eby troch spowolni ten proces. Poza tym byBo par rzeczy, którymi sama te| bym nie pogardziBa. Wirrawee bardzo szybko si zmieniaBo, pojawiBo si mnóstwo nowych mieszkaDców. Dawniej mieli[my jeden sklep z ubraniami, a teraz cztery. Dawniej nie mieli[my |adnej kawiarni (chyba |e uwzgldnimy piekarni, ale ja jej nie uwzgldniam), a teraz dwie. Pan Downs, który sprzedawaB u|ywane narzdzia rolnicze, musiaB si przenie[ na Sherlock Road, a nowego go[cia, który prowadziB zakBad naprawy piB BaDcuchowych, czekaBo to samo, bo czynsze przy Barker Street ostro poszBy w gór. W nowym Wirrawee byBy takie sklepy jak Main Drag przy Barker Street. Niedawno widziaBam w nim [wietn bluzk. ByBa ró|owa, czyli niekoniecznie w moim ulubionym kolorze, ale i tak mi si spodobaBa. KosztowaBa osiemdziesit dolców. Przed wojn byBy du|e szanse, |e udaBoby mi si namówi mam na taki zakup. A teraz? Czy istniaBy szanse, |e uda mi si na ni namówi sam siebie? Co jest wa|niejsze: nowa bluzka czy zmniejszenie zadBu|enia? Nie byBo jednak czasu na podejmowanie takich wa|nych decyzji. BydBo pana Younga od pierwszych chwil domagaBo si uwagi. Nigdy wcze[niej nie widziaBam tak upierdliwego bydBa. Kiedy przyprowadzili[my te zwierzta na moje pastwiska, zachowywaBy si tak dobrze, |e uznaBam je za idealnych go[ci. My[laBam, |e bd jadBy, przybieraBy na wadze i pBaciBy moje rachunki. Ale widocznie uznaBy, |e za trzy tysice dolarów tygodniowo maj prawo do [niadania na tacy i bajeczki na dobranoc codziennie przed snem. Nie dostaBy tego, wic robiBy zadym. ByBy coraz bardziej niespokojne. A czwartego wieczoru nastpiBa katastrofa. Musz powiedzie, |e nie mieli[my szcz[cia do pogody. Prognozowano przelotne opady, miejscowe burze, a potem bezchmurne niebo. Od siedmiu do dziewitnastu stopni. Nie byB to dzieD, w którym planuje si imprezk nad basenem albo grilla, ale nie mieli[my na co narzeka. Rano wyszli[my z Gavinem z domu i pojechali[my zajrze do krów. Rzeczywi[cie byBy niespokojne i wiedziaBam, |e powinnam zosta w domu, ale nie mogBam opu[ci kolejnego dnia w szkole. We wtorek nie poszBam, bo przeganiali[my bydBo, w [rod te| nie, bo chciaBam si upewni, |e nic mu nie jest, ale wczoraj byBam na lekcjach. MaBy ludzik siedziaB mi na ramieniu i mamrotaB do ucha:  Ellie, nie jedz, usidz na tyBku i zostaD w domu. Dziewczyno, nie wlecz tyBka do miasta . StrzsnBam go i wyldowaB w bBocie. Ale o maBo nie zwiaB nam autobus, bo biBam si z my[lami, nie wiedzc, co zrobi. Potem, przed wyj[ciem z autobusu, Gavin przeszedB obok mnie i powiedziaB cicho: - Te krowy byBy dzi[ troch dziwne. - Te| tak my[l - przyznaBam, zastanawiajc si, dlaczego nie pogadali[my o tym w domu. Gavin czekaB, a| co[ dodam, ale ja mogBam tylko wzruszy ramionami i stwierdzi: - Teraz i tak nic na to nie poradzimy. Autobus zatrzymaB si, zatrzsB i nie byBo wicej czasu na rozmowy. Gavin wyszedB, a ja denerwowaBam si przez reszt dnia. Nie |ebym mogBa cokolwiek zrobi, gdybym zostaBa w domu. Chyba po prostu dobrze byBoby wiedzie, |e szykuj si kBopoty. Nasze pastwiska s do[ krzaczaste, a krowy Youngów byBy przyzwyczajone do pBaskich i trawiastych. Chyba przera|aBy je takie nowo[ci jak króliki, w|e, sowy i mBode akacje, które pod wpBywem wiatru nagle zaczynaBy do nich macha. Pewnie mogBabym wezwa kogo[ na pomoc, ale czuBabym si troch gBupio, chyba |e byBabym pewna, |e dzieje si co[ zBego. Niestety, takie sBowo jak pewno[ nie figuruje w bydlcym sBowniku. W ka|dym razie nie mogBam si doczeka powrotu do domu. Je|d|c quadem po pastwiskach, z ulg stwierdziBam, |e nic zBego si nie staBo. Ale psuBa si pogoda: powietrze byBo ci|kie, chmury wisiaBy ni|ej, a te ciemne w oddali robiBy si czarne i zBowrogie. ZanosiBo si na burz i obawiaBam si, |e przy tak nerwowym stadzie burza nie oznacza nic dobrego. WróciBam do domu, zjadBam kolacj i omówiBam spraw z Gavinem. Gavin czasami przyprawiaB mnie o ból gBowy graniczcy z migren, ale dobrze byBo mie kogo[, z kim mo|na obgada problemy. Gdyby nie on, pewnie w ogóle nie zostaBabym na farmie. Jednak nawet z Gavinem chwilami doskwieraBa mi samotno[, bo byBo mnóstwo spraw, o których nie mogBam z nim rozmawia. Na pocztku spor przeszkod byBa jego gBuchota, ale z biegiem czasu tak si do niej przyzwyczaiBam, |e przestaBam j zauwa|a. Powody, dla których nie mogli[my porusza pewnych tematów, wizaBy si raczej z jego wiekiem i osobowo[ci - oraz z pBci. Na przykBad nie nadawaB si na powiernika, kiedy biBam si z my[lami, zastanawiajc si, czy tskni za Lee tak okropnie, |e mam ochot krzykn do sBuchawki:  Lee, prosz, przyjedz, musz ci znowu zobaczy i poczu dotyk twoich silnych rk! . Albo czy lubi Jess, czy mo|e jest zbyt dominujca. Poza tym Gavin nie przejawiaB wikszego zainteresowania tym, czy powinnam kupi ró|ow bluzk w Main Drag. Co innego, gdy chodziBo o bydBo. Podejrzewam, |e Gavin po raz pierwszy zobaczyB krow dopiero po wojnie, ale mimo to byB urodzonym hodowc bydBa. Jego uwagi na temat krów czsto brzmiaBy bardzo mdrze. Nigdy nie widziaB rozróby w ich wykonaniu - sama rzadko widywaBam takie rzeczy - ale czuB, |e dzieje si co[ zBego. To znaczy ja te| to czuBam, ale my[laBam, |e zwierzta s po prostu niespokojne, rozdra|nione. A Gavin chyba wiedziaB, |e chodzi o co[ wicej. Tworzyli[my dobry zespóB: on miaB intuicj, a ja wiedziaBam, co robi. WyprowadziBam yamah i quada, sprawdziBam poziom benzyny i oleju. KazaBam Gavinowi pój[ po latarki, wBo|y do nich nowe baterie i przynie[ nam co[ ciepBego do ubrania. PostanowiBam zrobi dodatkow dostaw siana, co byBo kosztowne, ale uznaBam, |e nakarmiony byk to szcz[liwy byk. Mimo to zwierzta si nie uspokoiBy. SchowaBam wic dum do kieszeni i zadzwoniBam do taty Homera, pana Yannosa. Tym razem darowaB sobie |arciki oraz pytania o moje zdrowie i |ycie. - Przy[l Homera - powiedziaB tylko. - PrzyjechaBbym sam, ale kto[ musi tu zosta i doglda naszego bydBa, a Georgea nie ma w domu. Czekali[my na Homera na pastwisku. TrzymaBam si blisko najwikszych zadymiarzy. ByBo ciemno, ale zauwa|yBam kilku prowodyrów. Te ponuraki nie patrzyBy w moj stron i zostawiaBy wielkie krowie placki, jakby miaBy do mnie jaki[ |al. Niespokojnie maszerowaBy tam i z powrotem, zarzucajc Bbem. Jeden byk miaB idealne biaBe kóBeczko na czole. Drugi [wiDskie oczka i zaciekB min. Jedna krowa miaBa dereszowat sier[, a druga patrzyBa na mnie z ukosa. Zabawne, jak szybko bydBo nabiera osobowo[ci i jak szybko czBowiek je poznaje. Oczywi[cie nie zauwa|yBam tych wszystkich cech przypadkiem. Tata zawsze mnie uczyB, |eby wyszukiwa w stadzie te zwierzta, które mo|na wykorzysta do pokierowania innymi. Niektóre krowy lubi dowodzi, inne chowa si w [rodku, inne wlec si z tyBu, a jeszcze inne trzyma si z boku i i[ troch ze stadem, a troch osobno.  Chc tu rzdzi .  Nie chc si rzuca w oczy .  Potrzebuj wBasnej przestrzeni .  Po co ten po[piech? Dlaczego wszyscy si dokd[ spiesz? I dokd my wBa[ciwie idziemy? ByBam coraz bardziej przekonana, |e postpiBam sBusznie, dzwonic do pana Yannosa. Zwierzta kBadBy si na zimnej ziemi, a po chwili wstawaBy i odchodziBy w inne miejsce. To mi si nie podobaBo. Jest mnóstwo rzeczy, które mog zdenerwowa krowy. Homer przyjechaB z list zasByszanych historii: o reklamówce unoszcej si nad pastwiskiem, o kim[, kto przeszedB midzy stadem a ogniskiem, rzucajc cieD, który wygldaB jak olbrzym wychodzcy z ciemno[ci. Ja dorzuciBam swoje trzy grosze: opowie[ o szczku zbiornika zsuwanego z pikapa, o tym, jak kto[ wytrzepywaB plandek, która gBo[no BopotaBa, o dziecku, które nagle krzyknBo podczas zabawy w chowanego. Poza tym po zmroku wszystko wydaje si krowom tysic razy gorsze ni| za dnia. CaBkiem jak u ludzi. Czsto si nad tym zastanawiaBam. Dlaczego o zmierzchu panuje taka upiorna atmosfera? Dlaczego uwa|a si go za czas wiedzm, gnomów, wampirów, duchów i popBochu bydBa? Odbyli[my narad na skraju stada. Homer dziwnie si zachowywaB. Chyba chciaB udawa, |e to co[ w rodzaju narady Wyzwolenia. - No tak - powiedziaB, przygldajc si najbli|ej stojcym krowom, od których dzieliBo nas zaledwie par metrów. - Je[li nasi przyjaciele postanowi wyskoczy na piknik, a chyba wiecie, kogo mam na my[li, mówic  nasi przyjaciele , i co mam na my[li, mówic  piknik , to jaki wedBug was obior kierunek? Gavin byB skoBowany, ale kiedy w koDcu zaBapaB, o co chodzi Homerowi, pokazaB na póBnoc. Ja pokazaBam na poBudnie. - Tak, bardzo mi pomogli[cie - skwitowaB Homer. - Osobi[cie postawiBbym na wschód. Albo mo|e na zachód. - My[l, |e pobiegn na póBnoc, bo za drzewami jest czysty teren - wyja[niB Gavin. - A moim zdaniem pobiegn na poBudnie, bo tam maj z górki. No i tamtdy tu przyszBy - powiedziaBam. - Ja nie mam pojcia, czemu wybraBem wschód albo zachód. W ka|dym razie tata kazaB chodzi wokóB stada i przez caB noc trzyma je w kupie. A je[li sytuacja si uspokoi, mo|emy to robi na zmian. Po drugiej stronie gór daB si sBysze grzmot. Mo|e wydobywaB si z PiekBa. ZostawiBam Marmie w kojcu, a teraz miaBam wyrzuty sumienia, bo wiedziaBam, jak bardzo nie znosi burz. - A czy krowy nie wystrasz si jeszcze bardziej, kiedy przez caB noc bdziemy wokóB nich chodzi? - zapytaBam. - I tu dochodzimy do najlepszej cz[ci tego zadania. Nie wystrasz si, bo bdziemy przy tym [piewa. - SBucham? - Ellie, te wzgórza bd rozbrzmiewaBy muzyk. - Powa|nie? - Ja nie [piewam - o[wiadczyB Gavin. Homer spowa|niaB. WiedziaB, |e Gavin nie jest urodzonym [piewakiem i trudno go bdzie do tego przekona. - Stary, musisz [piewa. W zasadzie nie mam na my[li [piewania. {adnych hymnów paDstwowych ani nic w tym rodzaju. Ale kr|c wokóB stada, musisz wydawa dzwik, nieprzerwany dzwik. Wystarczy bla, bla, bla, bla, bla, bla. Najwa|niejsze, |eby nie przestawa. Krowy musz wiedzie, kim jeste[ i gdzie jeste[. S takie zdenerwowane, |e je[li bez ostrze|enia wyjdziesz do nich z ciemno[ci, zaczn biec i zatrzymaj si dopiero w Wirrawee. Gavin wydawaB si - czekaBam na chwil, w której bd mogBa u|y tego sBowa, odkd usByszaBam je po raz pierwszy - skonsternowany. Zaczli[my kr|y wokóB krów i na pocztku czuBam si jak kretynka. Trzymali[my si tej samej trasy i plan polegaB na tym, |eby zachowa okre[lon odlegBo[ od osoby z przodu i nie pozwoli si dogoni osobie z tyBu. RuszyBam pierwsza i dopiero po kilku minutach znalazBam sobi piosenk. Wcze[niej miaBam zupeBn pustk w gBowie. SByszaBam, jak idcy za mn Homer cicho woBa: - Ellie, no co tam? Nie sBysz ci. No wic gBosem, który przywodziB na my[l wiatrak wymagajcy pilnej naprawy, zaczBam [piewa So Much Water. A je[li to nie byBo wystarczajco smutne, dorzuciBam Revelator, próbujc na[ladowa Gillian Welch. ZastanawiaBam si, jak by si czuBa, gdyby wiedziaBa, |e sBowa jej piosenki rozbrzmiewaj na pastwisku jakie[ dziesi tysicy kilometrów od jej domu, i maj za zadanie uspokoi bydBo. Za mn faBszujcy Gavin stopniowo nabieraB pewno[ci siebie i nuciB co[, co nie miaBo zwizku z |adn ze znanych mi piosenek. Ju| par razy sByszaBam, jak to nuciB, kiedy byB zmczony albo smutny i my[laB, |e go nie sBysz. A za nim, jeszcze ciszej ze wzgldu na dzielc nas odlegBo[, Homer zaczB [piewa co[, co serwowaB Triple J po powrocie na anten. W innych okoliczno[ciach takie chodzenie i [piewanie mogBoby by caBkiem fajne. Chwilami ta rola nawet mi si podobaBa. Ale za du|o si zmieniBo w moim |yciu. Od ataku na mój dom nie czuBam si bezpiecznie w ciemno[ci. Nie wiedziaBam, czy mo|e doj[ do nastpnego napadu, a je[li tak, co si ze mn wtedy stanie. Nie chciaBam umiera. Stopniowo u[wiadamiaBam sobie, |e zamordowanie moich rodziców prawdopodobnie nauczyBo mnie czego[, z czego wcze[niej nie do koDca zdawaBam sobie spraw. Oczywi[cie znaBam strach i wiele razy go czuBam, wiedziaBam, co to znaczy ba si. Ale dawniej nigdy strach mnie nie parali|owaB. Teraz czuBam w |oBdku jaki[ nowy rodzaj strachu, który mnie hamowaB, powstrzymywaB. Cigle si rozgldaBam. Nie patrzyBam na bydBo, ale w przeciwn stron, my[lc, |e lada chwila co[ na mnie wyskoczy z ciemno[ci. A tym czym[ byBa [mier. Ostatnio bardzo czsto czuBam si samotna, a teraz znalazBam si w najwikszym osamotnieniu, jakie byBam sobie w stanie wyobrazi. Jak czBowiek cierpicy na klaustrofobi po zamkniciu si na kilka godzin w skrzyni do transportu herbaty. Drugi problem, jaki miaBam tamtego wieczoru, byB troch zwyczajniejszy - o wiele zwyczajniejszy - ale w koDcu przysBoniB tamten pierwszy. A byB to stary dobry problem, który dominowaB w naszym |yciu, odkd si urodziBam, i miaB w nim dominowa ju| zawsze. Kiedy[ usByszaBam od taty:  Masz ziemi, masz bydBo i masz pogod - w rolnictwie nie potrzeba niczego wicej . Wtedy byBam za mBoda, |eby zrozumie, o co mu chodzi, wic tylko spojrzaBam na niego ze zdziwieniem, a on wyja[niB:  Widzisz, wystarczy, |e dowiesz si jak najwicej o tych trzech rzeczach i praca na roli nie sprawi ci kBopotu . Potem do mnie dotarBo, |e tata si wygBupiaB - co nie zdarzaBo mu si zbyt czsto - i |e nawet je[li mo|na co[ zredukowa do jednego prostego sBowa, takiego jak  pogoda , to wcale nie znaczy, |e to co[ jest proste. Kiedy[ jeden z moich przyjacióB miaB takie powiedzonko:  O czym mo|na rozmawia, je[li nie o pogodzie? . To strasznie zabawne, mo|na si tarza ze [miechu, ale miaB racj: ludzie ze wsi rozmawiaj o pogodzie, bo jest dla. nich istotna, ma nad nimi wBadz, bo to najwa|niejsza sprawa w ich |yciu. No có|, tamtej nocy pogoda nie byBa Baskawa. Znowu zadudniB grzmot, a niebo w oddali przeciBa bByskawica - maBy piorun, ale wystarczyB, |eby przeszBy mnie ciarki. Ciemne niebo wydawaBo si coraz bli|sze i ci|sze. Ka|de z nas miaBo latark, ale nie chciaBam marnowa baterii, wic przez wikszo[ czasu próbowaBam si obej[ bez niej. PopadaB deszczyk, potem przestaB, potem znowu zaczB pada, tym razem z wikszym zaanga|owaniem. Byli[my tak dobrze zorganizowani, |e oprócz latarek mieli[my kurtki przeciwdeszczowe. ZatrzymaBam si, rozwinBam swoj i wBo|yBam j, starajc si, |eby nie BopotaBa i nie haBasowaBa, bo to mogBoby spBoszy krowy. SpojrzaBam za siebie i w [wietle latarki mignB mi Gavin. WygldaBo na to, |e wpadB na ten sam pomysB co ja. Deszcz si rozkrciB. Kilka dni wcze[niej zajmowali[my si na angielskim personifikacj. Ten deszcz bawiB si coraz lepiej i wkrótce urzdziB sobie prawdziw imprez. SkuliBam si i ruszyBam dalej, [piewajc gBo[niej, |eby przekrzycze ciche bbnienie kropel o suche li[cie i zimow kor. Teraz miaBam w repertuarze piosenk o tym, |e mój tata zbiera owoce, które wysyBa do Cottees. Chyba powinno byBo mi si zrobi smutno na wzmiank o tacie, ale si nie zrobiBo. Grzmoty stawaBy si coraz gBo[niejsze, dudniBy bez koDca. Czy|by bogowie grali w krgle? Kevin miaB tak teori. Ja nigdy nie graBam w krgle. Zapomnij o krglach i skup si na bydle, Ellie. Wszystkie zwierzta w zasigu mojego wzroku byBy ju| na nogach. PrzyspieszyBam, |eby wyprzedzi szóstk, która oddalaBa si w nieznanym kierunku. Trudno byBo biec i jednocze[nie [piewa, ale dogoniBam krowy i zaczBam je zawraca. A wtedy, akurat gdy niechtnie si odwracaBy, gdzie[ po mojej prawej rozlegB si przerazliwy trzask, zobaczyBam deszcz niebieskich iskier, ziemia zadr|aBa, zakrciBo mi si w nosie od zapachu pioruna, i bydBo zaczBo biec. Pierwsz my[l, jaka mi przyszBa do gBowy, byBo biec do quada. StaB niedaleko, a bez niego nic bym nie wskóraBa. Ale krowy ju| na mnie biegBy i nie zamierzaBy si zatrzyma. BiaBe mordy krzy|ówek herefordów byBy dobrze widoczne w mroku, ale widziaBam te| zarys ich ciemnych ciaB, a ziemia dr|aBa pod ci|arem rozpdzajcego si stada. Za chwil miaBo mnie rozgnie[ jak ci|arówki pusty karton po napoju le|cy na [rodku drogi. Zwierzta si rozpdzaBy, a ziemia i niebo dr|aBy od ich mocy. PobiegBam co siB w nogach do drzewa rosncego z prawej strony. Bli|ej rosBy inne, ale tamto dzieliBa mniejsza odlegBo[ od quada. WiedziaBam, |e je[li potkn si o jaki[ pniak albo wybój w ziemi, bdzie po mnie. MiaBam mniej wicej dwie sekundy, by schroni si za biaBym pniem. Bo|e, prdko[, z jak biegnie rozpdzony byk, rozpdzone stado, jest przera|ajca. Zwierzta pdziBy na mnie, byBy tu| tu|, ale mnie nie widziaBy. MiaBy grozne, skupione spojrzenie. Nigdy wcze[niej nie widziaBam bydBa w takim stanie. Wszystkie wysiBki hodowców, tysicy farmerów z tak wielu pokoleD, caBa dbaBo[ o czysto[ krwi, by otrzyma bydBo o odpowiednim temperamencie - to wszystko zniknBo, bo w prymitywnym [wiecie bByskawic i grzmotów jeden trzask pioruna wykrzesaB jak[ pierwotn iskr w krowich mózgach i ciaBach. Zwierzta biegBy coraz szybciej, a ja pdziBam w stron drzewa. Jedna z krów nawet mnie zobaczyBa i lekko odbiBa w bok. PozostaBe nie skrciBy nawet odrobin. RzuciBam si na drzewo, czujc, jak spowija mnie gorcy oddech stada i zapach, który nie byB strachem, w[ciekBo[ci ani rozpacz, który byB czym[ wicej - czym[, na co jzyk nie znalazB jeszcze okre[lenia. Wow. Dyszc jak szalona, pomy[laBam, |e byBam bli|ej [mierci, ni| kiedykolwiek chciaBam by. Po raz pierwszy w |yciu miaBam ochot u[ciska drzewo. PrzestrzeD dzielc mnie od nastpnego drzewa wypeBniaBy krzaki, kora i zBamana gaBz. PltaBa si tam jaka[ krowa, ale reszta stada przebiegBa bokiem, wic nie groziBo mi ju| wiksze niebezpieczeDstwo, cho nadal sapaBam jak parowóz. Nigdy nie cierpiaBam na astm, ale wtedy poczuBam, jak by to byBo: niekontrolowane unoszenie si i opadanie klatki piersiowej, pBuca nadaremnie bBagajce o powietrze, biaBe [wiateBka wirujce w gBowie podczas oczekiwania na dostaw tlenu. Niestety, nie miaBam czasu, |eby czeka na tlen. PobiegBam do nastpnego drzewa, robic po drodze uniki przed kilkoma krowami pdzcymi na koDcu stada. My[laBam, |e si udaBo, ale jaki[ mBody byk nadbiegB z innego kierunku ni| pozostaBe zwierzta. WyskoczyB nie wiadomo skd. ZobaczyBam go dopiero w ostatniej chwili. OdwróciBam si i próbowaBam uskoczy, ale uderzyB we mnie bokiem i przewróciB na ziemi. PoturlaBam si, |eby mógB przebiec obok. Nie obchodziBam go, interesowaBa go tylko bezmy[lna furia rozpdzonego stada. DosigBo mnie jego tylne kopyto i cios odbiB si echem w mojej gBowie. CzuBam si zdrtwiaBa i wstrz[nita. MiaBam wra|enie, |e zapadBa si lewa strona mojej czaszki. PodzwignBam si na czworaka i potrzsnBam gBow. Chyba nadal byBa na swoim miejscu, ale na wszelki wypadek nie trzsBam zbyt mocno, |eby nie odpadBa, zmuszajc mnie do marnowania czasu na szukanie jej w trawie. Bez oczu mogBoby to dBugo potrwa. WydawaBo mi si, |e szczkam zbami, i wyraznie to czuBam. Natychmiast rozbolaBa mnie gBowa. Próbujc to zignorowa, podniosBam si i ruszyBam w stron quada. Przez kilka minut nie byBam pewna, po co go wBa[ciwie szukam, ale wiedziaBam, |e ma to co[ wspólnego z bydBem. Zanim go znalazBam, odrobin rozja[niBo mi si w gBowie. Tak naprawd to wszystko trwaBo tylko póB minuty. Krowy nadal pdziBy ze wszystkich stron, ale wikszo[ stada byBa ju| daleko. SByszaBam motor Gavina, nasz farmersk yamah, ale hondy Homera ju| nie. Yamaha jechaBa w stron gór.  Spryciarz z tego Gavina - pomy[laBam. - Chce je skierowa na póBnoc . WolaBam nie my[le, co bdzie, je[li krowy wbiegn na ogrodzenie. PBot nie powstrzymaBby rozpdzonego bydBa, ale mógB spowodowa katastrof. Gdyby przywódcy stada wbiegli na niego, ale nie od razu go przewrócili, gdyby konstrukcja zatrzymaBa pierwsze dwadzie[cia zwierzt, zostaByby one stratowane przez nastpn setk albo dwie i mieliby[my bByskawiczn rzezni. Nietrudno byBo sobie wyobrazi jedne zwierzta na drugich, z poBamanymi nogami, poBamanymi |ebrami, skrconymi karkami. Gdyby do tego doszBo, pan Young pewnie by si nie spieszyB z nastpnym czekiem. Kiedy wsiadaBam na quada, moja gBowa nadal byBa odrtwiaBa i dziwna. Mimo to dodaBam gazu. Gdyby Gavinowi udaBo si skierowa stado na póBnoc, chciaBam by blisko zachodniego ogrodzenia, |eby móc skierowa zwierzta dalej. Jazda przez noc z tak prdko[ci to do[ szalony pomysB. Wszystkie lunaparki, rollercoastery i zje|d|alnie mog si przy tym schowa. WiedziaBam, |e prdzej czy pózniej znajd si na otwartej cz[ci pastwiska, gdzie bd bezpieczniejsza, ale pierwsze minuty - jazda przez zaro[la, co sekunda bByskawiczne podejmowanie decyzji i gBowa przypominajca przejrzaBy ananas - wcale nie wydawaBy mi si zabawne. Zamiast drogi miaBam paprocie, gaBzie, które spadBy na ziemi, kor, tu pieniek, tam dziur, walabi próbujc prze[cign quada i dwie zdziwione krowy, które nagle ukazaBy si w blasku [wiateB. Nie byBam pewna, czy jazda motorem na dBugich [wiatBach to dobry pomysB, bo wtedy widzisz dalej, ale nie widzisz tego, co bezpo[rednio przed tob. Dlatego cigle przeBczaBam dBugie [wiatBa na krótkie i z powrotem. Deszcz zaczB pada jeszcze mocniej.  Jakby[my mieli za maBo problemów - pomy[laBam. MaleDkie kropelki w[ciekle kBuBy mnie w twarz. Zauwa|yBam kolejne dziwnie wygldajce krowy. WygldaBy dziwnie, bo nie przywykBam do bydBa, które odwraca si zadem do ludzi. I dziwnie mi si przygldaBy, jakby ju| same nie wiedziaBy, kim wBa[ciwie s. ZignorowaBam je i popdziBam dalej, wyt|ajc wzrok w deszczu i próbujc znalez troch wolnej przestrzeni. PrzejechaBam po wskim pasie trawy i o maBo nie wpadBam w sam [rodek stada. Warkot polarisa ustpiB miejsca ttentowi kopyt, jakby u Anlezarków graBa kapela i dudnienie gitary basowej docieraBo po trawie z odlegBo[ci piciu kilometrów. Tym razem bydBo byBo skupione. Widocznie krowy si zmczyBy, cho wcale nie byBo tego po nich wida. CaB energi wBo|yBy w swój szalony pd. Nie miaBy nawet siBy mucze. Same nie wiedziaBy, dokd biegn, ale zu|yBy na to wszystkie siBy. PrzypomniaBy mi si niektóre dzieciaki ze szkoBy. MusiaBam zaufa Gavinowi i wierzy, |e zdoBa je zawróci. ZaczekaBam, a| krowy mnie min, a potem daBam gazu i ruszyBam na wzgórze. ZmokBam i byBo mi coraz zimniej. Na szczycie pagórka wrzuciBam na luz i próbowaBam pozna po dr|eniu ziemi, dokd zmierza stado. HaBas zabrzmiaB wyrazniej, jakby osignB wy|sze tony, staB si gBo[niejszy. Warkot quada zsynchronizowaB si z Boskotem ziemi. Stopniowo ttent krowich kopyt stawaB si gBo[niejszy i silniejszy. SkuliBam si troch na siodeBku, szykujc si na spotkanie, i jednocze[nie pomy[laBam, jakie to zadziwiajce: jeden [redniej wielko[ci czBowiek ma czelno[ my[le, |e uda mu si wpByn na stado wielkich, oszalaBych, pdzcych prosto na niego zwierzt. Zanim zd|yBam pomy[le co[ jeszcze, zobaczyBam je: przywódcy stada mozolnie wbiegali na wzgórze, ju| nie galopujc, lecz raczej si toczc. Wyt|yBam wzrok, |eby spojrze im w oczy. MiaBam nadziej, |e zamiast szaleDstwa zobacz zmczenie, ale byBy jeszcze zbyt daleko i deszcz utrudniaB mi zadanie. - No, Ellie - powiedziaBam na gBos do wiatru, powietrza szalejcego na wzgórzu i do miliona kilometrów nieba rozcigajcego si nade mn - za chwil zobaczysz, jak to jest zosta zmia|d|onym. DodaBam gazu i ruszyBam naprzód. Nie za szybko, |eby za chwil nie znalez si w [rodku stada. Przywódcy pomy[leliby wtedy:  O, a co to byBo? , i pobiegliby dalej. Nie za szybko, bo przebiegliby po mnie i wbiliby mnie kopytami w bBoto. MrugaBam [wiatBami. Quad nie ma klaksonu, ale gBo[no krzyczaBam. JechaBam szerokim zygzakiem, wrzeszczc i wymachujc kapeluszem. UderzyBa daBam gazu i ruszyBam na wzgórze. ZmokBam i byBo mi coraz zimniej. Na szczycie pagórka wrzuciBam na luz i próbowaBam pozna po dr|eniu ziemi, dokd zmierza stado. HaBas zabrzmiaB wyrazniej, jakby osignB wy|sze tony, staB si gBo[niejszy. Warkot quada zsynchronizowaB si z Boskotem ziemi. Stopniowo ttent krowich kopyt stawaB si gBo[niejszy i silniejszy. SkuliBam si troch na siodeBku, szykujc si na spotkanie, i jednocze[nie pomy[laBam, jakie to zadziwiajce: jeden [redniej wielko[ci czBowiek ma czelno[ my[le, |e uda mu si wpByn na stado wielkich, oszalaBych, pdzcych prosto na niego zwierzt. Zanim zd|yBam pomy[le co[ jeszcze, zobaczyBam je: przywódcy stada mozolnie wbiegali na wzgórze, ju| nie galopujc, lecz raczej si toczc. Wyt|yBam wzrok, |eby spojrze im w oczy. MiaBam nadziej, |e zamiast szaleDstwa zobacz zmczenie, ale byBy jeszcze zbyt daleko i deszcz utrudniaB mi zadanie. - No, Ellie - powiedziaBam na gBos do wiatru, powietrza szalejcego na wzgórzu i do miliona kilometrów nieba rozcigajcego si nade mn - za chwil zobaczysz, jak to jest zosta zmia|d|onym. DodaBam gazu i ruszyBam naprzód. Nie za szybko, |eby za chwil nie znalez si w [rodku stada. Przywódcy pomy[leliby wtedy:  O, a co to byBo? , i pobiegliby dalej. Nie za szybko, bo przebiegliby po mnie i wbiliby mnie kopytami w bBoto. MrugaBam [wiatBami. Quad nie ma klaksonu, ale gBo[no krzyczaBam. JechaBam szerokim zygzakiem, wrzeszczc i wymachujc kapeluszem. UderzyBa we mnie fala gorca. ByBam w szoku, |e stado mo|e wytworzy a| tyle ciepBa. Ju| prawie do mnie dobiegBo, przywódcy cigle pdzili przed siebie. Teraz ju| widziaBam ich oczy. ByBy zalknione i zagubione. Te zwierzta zamierzaBy mnie stratowa, |eby móc biec dalej, cho nadal nie wiedziaBy dokd. RozdziaB 3 - Kochanie, obudz si - powiedziaBa pielgniarka. Nie, tylko |artuj. Nie wiem, co pBynBo w |yBach tych krów - w[ciekBo[, strach, pragnienie wolno[ci czy siBa, która nie ma nazwy. Podejrzewam, |e to ostatnie. Cokolwiek to byBo, bieg na wzgórze, po tym jak Homer i Gavin przekierowali stado, wystarczyB, by zwierzta troch zwolniBy tempo i troch si uspokoiBy. A moje okrzyki, jazda zygzakiem i mruganie [wiatBami zaprowadziBy je we wBa[ciwym kierunku. Krowy pobiegBy wzdBu| zachodniej granicy pastwiska i ju| kawaBek dalej pojedyncze sztuki zatrzymywaBy si, oddychajc gwaBtownie i nie zwracajc uwagi na nasz trójk. Gdy zabrakBo na[ladowców, przywódcy stracili zapaB, wypalili si i poszli w zaro[la, zrywajc po drodze kpy trawy. Wygldali prawie na zawstydzonych. Dyszeli[my bardziej ni| krowy, ale czekaBo nas jeszcze mnóstwo pracy. PodzieliBam pastwisko na trzy cz[ci i rozeszli[my si, |eby poszuka rannych zwierzt. Deszcz padaB dalej, mo|e nie widowiskowo, w zasadzie do[ sBabo, ale byB mokry, zimny i troch mnie dobijaB. ZostawiBam szukanie chBopakom i wymknBam si do domu. Przede wszystkim potrzebowaBam strzelby, ale zabraBam te| bochenek chleba, sBoik d|emu morelowego i trzy puszki coli. SByszaBam szczekanie podekscytowanej, wystraszonej i osamotnionej Marmie w kojcu - gdy docieraB do niej warkot którego[ z motorów, ujadaBa na caBego - ale musiaBam by nieugita i zignorowaBam j. To nie byBo psie przyjcie. WróciBam na pastwisko, znalazBam chBopaków i urzdzili[my sobie piknik. Starajc si, |eby deszcz nie zmoczyB chleba, zasBoniBam go pBaszczem przeciwdeszczowym, a potem smarowaBam kromk po kromce i podawaBam je Homerowi i Gavinowi. ByBo dwadzie[cia po trzeciej w nocy. ChBopaki zjadBy wszystko, co im daBam. Gavin si trzsB, a Homer byB zbyt zzibnity i zmczony, |eby cokolwiek mówi. - OdrobiBe[ lekcje? - zapytaBam Gavina. ZrozumiaB mnie dopiero za czwartym razem, a wtedy si odwróciB jak od nienormalnej. Ju| za pierwszym razem dowcip byB kiepski, ale za czwartym nawet nie kulaB - byB zupeBnie drtwy. Gavin pokazaB mi dwa ranne byki. Jeden staB, ale jego noga bezwBadnie dyndaBa. UznaBam, |e ma szans si wyliza. Za to drugi zBamaB nog w tak paskudny sposób, |e wystawaBo z niej dwadzie[cia centymetrów ko[ci i musiaBam go dobi. ZastrzeliBam te| byczka z zabawn mord, rudego w biaBe kwadraty. Ju| wcze[niej zwróciBam na niego uwag. Tyle |e teraz nie miaB w sobie nic zabawnego. SpadB ze skarpy, najprawdopodobniej zepchnity przez rozpdzone krowy, i nadziaB si na ostry pniak po starym eukaliptusie. Zbyt du|o jego wntrzno[ci staBo si zewntrzno[ciami, by miaB jakiekolwiek szanse. Homer znalazB jeszcze dwie krowy, ale wygldaBo na to, |e troch szwów i czuBej opieki da im szanse na prze|ycie. Oczywi[cie nie mogBam mie pewno[ci. Szok, utrata krwi oraz zimno i deszcz mogBy im utrudni powrót do zdrowia. Acznie mieli[my cztery krowy uprawnione do otrzymania naklejek umo|liwiajcych parkowanie w miejscach dla niepeBnosprawnych. ZostawiBam Homera i Gavina, |eby sprowadzili te zwierzta, które byBy w stanie si rusza, a sama pojechaBam do domu zadzwoni po weterynarza. MiaBam numer alarmowy do pana Keecha, ale nie odpowiadaB, wic zadzwoniBam do lecznicy, co byBo wkurzajce, bo musiaBam siedzie i sBucha czego[ w rodzaju:  Je[li twojego kota boli gBowa, wybierz trzy . W koDcu podano numer alarmowy, inny ni| numer do pana Keecha, wic spróbowaBam zadzwoni pod ten. SygnaB w sBuchawce rozlegaB si w nieskoDczono[. W koDcu odebraB jaki[ facet. - Halo? - powiedziaB. Nie przypominaB |adnego z weterynarzy, których znaBam. Pomy[laBam:  O, nie! WybraBam zBy numer i przez pomyBk obudziBam jakiego[ nieszczsnego kolesia o czwartej nad ranem . - Czy to lecznica weterynaryjna? - zapytaBam. - Tak - odpowiedziaB. Robili[my postpy. - Mówi Ellie Linton z Mirrimbah. Mam tu cztery sztuki bydBa, które trzeba zbada. Stado wystraszyBo si burzy i kilka zwierzt si poturbowaBo. - Cholera - powiedziaB. StaraBam si trzyma nerwy na wodzy, ale mi si nie udaBo. - Jak do tej pory usByszaBam od pana trzy sBowa - wycedziBam oschBym tonem. -  Halo ,  tak i  cholera . Przyjedzie pan czy nie? Wcale si nie przejB. - Jasne. Mówi pani, |e skd pani jest? - Z Mirrimbah. To obok... - Tak, tak, wiem. RozlegBo si krótkie terkotanie, kiedy odBo|yB sBuchawk. Czekajc na weterynarza, wyczy[cili[my troch zwierzta przyprowadzone przez Homera i Gavina. Nie zadali[my sobie trudu, |eby je umie[ci w nowej zagrodzie i wprowadzi do boksów. Skorzystali[my ze starej drewnianej zagrody za domem. Zwierzta byBy w szoku, dr|aBy i chodziBy tam i z powrotem, szurajc kopytami. Jak niektóre chBopaki na wiejskich potaDcówkach, którzy zamiast taDczy, przesuwaj nogi do przodu i do tyBu, w lewo i w prawo, w prawo i w lewo, do tyBu i do przodu. BydBo te| odstawiaBo swój niezgrabny taniec, stkajc i przewracajc oczami. Szeptali[my do tych krów, uspokajajc je i wkBadajc im do mord lucern. Lucerna zdzialaBa chyba wicej ni| szeptanie. Trzy krowy miaBy wielkie rany, które czBowieka od razu powaliByby na ziemi, ale bydBo nawet z wystajcymi flakami miaBo ochot taDczy walca. Wygld tych zwierzt byB doskonaBym odzwierciedleniem mojego nastroju. MiaBam wra|enie, |e gBowa oddzieliBa mi si od ciaBa. {uchwa nie byBa ju|.przymocowana do czaszki. Najchtniej wsadziBabym gBow na kilka dni do jakiej[ szafki, |eby przestaBo mi w niej hucze. Gavin i Homer rozmawiali o szalonym biegu krów, otym, gdzie byli, co zrobili oraz jacy sprytni i odwa|ni si okazali. Nie miaBam siBy ich sBucha. Pewnie faktycznie bBysnli odwag i sprytem, ale tak dobrze im szBo opowiadanie o tym sobie nawzajem, |e nie byBam im potrzebna. Weterynarz przyjechaB pikapem falconem, tak ubBoconym, |e nie byBo wida, czy ma tablice rejestracyjne. Musz przyzna, |e zjawiB si w rekordowym czasie. W dodatku okazaB si taki fajny, |e wszystkie pretensje, którymi zamierzaBam go powita, wyleciaBy mi z gBowy. ByB mBodym facetem o imieniu Seamus. ZabraB si do pracy tak sprawnie i szybko, |e przygldaBam mu si zafascynowana. Wszyscy - Bcznie z nim - byli[my tak zmczeni, |e nie mam pojcia, jak nam si udaBo nie zasn. Ten ci|ar pod moimi powiekami, ten ból gBowy... Wszystkie ruchy wykonywaBam w zwolnionym tempie i pomagaBa mi jedynie obecno[ przyjacióB. Homer staB i trzymaB latark, ja trzymaBam zszywane zwierz za gBow, a Gavin byB naczelnym chBopcem na posyBki. Gdy nie miaBam dla niego |adnych zadaD, siedziaB na stopniu prowadzcym do szopy z sianem. My[laBam, |e za[nie, ale ilekro na niego spogldaBam, miaB otwarte oczy. Przewa|nie obserwowaBam jednak Seamusa przy pracy. MiaB sprawne, silne, cierpliwe rce i pracowaB wytrwale, zszywajc krawdzie rany i od czasu do czasu osuszajc je gaz. Homer te| si przygldaB, a [wiatBo wielkiej latarki Dolphin dawaBo nam dobry widok na krwawice miso, poszarpane brzegi rany, biaBe mi[nie i pozrywane |yBy. I wtedy to si staBo. - El, mo|esz przez chwil potrzyma latark? - zapytaB cicho Homer. - Jasne. - Co[ kiepsko si czuj - dodaB, podajc mi dolphina. Po tych sBowach osunB si na ziemi i zalegB nieprzytomny pod wielkim woBem. KrzyknBam, co oczywi[cie nikomu nie pomogBo. Zwierz byBo do[ dobrze zamknite w boksie, ale nie wzili[my pod uwag, |e które[ z nas zbli|y si do niego od tej strony. Byk potrzsnB gBow, zamuczaB i zaczB si cofa. Za chwil ponad pisetkilogramowe zwierz miaBo nadepn na Homera. W wypadku bydBa i koni caBy ci|ar spoczywa na tych czterech chudych nogach i twardych kopytach. Walec parowy zmia|d|yBby czBowieka w zupeBnie innym stylu, ale nie byBam pewna, która z tych mo|liwo[ci byBaby gorsza. Upu[ciBam latark, przez co nikt z nas nie mógB niczego wicej zobaczy. PotoczyBa si i o[wietliBa gwiazdy. Obydwoje z Seamusem zanurkowali[my pod byka, wycignli[my szyje, jakim[ cudem zBapali[my Homera i zaczli[my go stamtd wywleka. Przez jedn okropn chwil czuBam, |e cigniemy w przeciwne strony. Potem na szcz[cie pocignli[my w t sam. To wszystko staBo si jednak zbyt pózno i Homer z pewno[ci zostaBby wypatroszony, gdyby nie jedno dziwne zdarzenie. Byk, który zrobiB ju| dwa kroki do tyBu i zamierzaB zrobi trzeci, u[miercajc mojego najlepszego przyjaciela, nagle potrzsnB Bbem, zamuczaB, wierzgnB nog i z jakiego[ tajemniczego powodu zrobiB krok do przodu. To uratowaBo Homerowi |ycie. Potrzebowali[my tej dodatkowej sekundy. Wycignli[my Homera, który zaczB si ju| porusza i wydaB z siebie dzwik bardzo przypominajcy muczenie woBu. Je[li si nad tym zastanowi, mo|e nawet zmieniBby si w woBu, gdyby pod nim pole|aB chwil dBu|ej. To chyba kolejna historia z cyklu  Zadziwiajcy Gavin . Kiedy wycignli[my Homera, Seamus podaB mi latark iw snopie [wiatBa zobaczyBam, |e spokojnie podchodzi do nas Gavin. Nagle nabraBam podejrzeD. SkierowaBam [wiatBo na swoj twarz, pomachaBam do Gavina i zapytaBam. - Gdzie byBe[? WzruszyB ramionami, wycignB palec i jak gdyby nigdy nic, powiedziaB: - Za woBem. - Co tam robiBe[? Zauwa|yBam, |e mimo spokoju i opanowania wyglda na bardzo zadowolonego z siebie. Znowu wzruszyB ramionami. - PrzekonaBem go, |eby poszedB do przodu. - Naprawd? - MógB nadepn na Homera. Trach. Prask. Fuj. SzczerzyB si jak twarz nad wej[ciem do lunaparku w Sydney. - No wic jak to zrobiBe[? - UgryzBem go. - {e co? - UgryzBem go. Jak pies. Homer siadaB, trzymajc si za gBow. Seamus spojrzaB na mnie. - To najszybsza akcja, jak kiedykolwiek widziaBem - powiedziaB. - Powinna[ go wypo|ycza. - Potem zwróciB si do Gavina: - W co konkretnie go ugryzBe[? - W to, w co gryz psy. - Gavin pokazaB miejsce na wBasnej nodze. - Nie za mocno - dodaB. - Nie chciaBem, |eby dostaB szaBu. - Ellie, daj nam na chwil latark - powiedziaB Seamus. Po[wieciB na byka od tyBu i uwa|ajc, |eby nie zarobi kopa w gBow, nachyliB si i rzuciB okiem na miejsce tu| nad kopytem. - Wida [lady zbów - potwierdziB. PokrciB gBow. - Jak ci si udaBo unikn kopniaka? - zapytaB Gavina. - Co? - Gavin nie zrozumiaB pytania i spojrzaB na mnie, czekajc na tBumaczenie. PokazaBam mu, jak kopie krowa. - Aha - powiedziaB Gavin, po czym pokazaB na migi, |e przywarB do ziemi. - Mój Bo|e - powiedziaB Seamus. - Istny pies pasterski. Lepiej zbadajmy, czy byk nie ma w[cieklizny. To byBo dosBownie zadziwiajce. Od wojny nie mieli[my na farmie psów pasterskich, ale Gavin widywaB je na aukcjach w mie[cie i na farmach ssiadów. Na przykBad u Youngów, do których jezdziB z moim tat. Bo oczywi[cie wBa[nie tak zachowuj si psy: gryz tu| nad kopytem, przywieraj do ziemi, |eby nie zarobi kopniaka, a potem gryz jeszcze raz. Homer wstawaB. WygldaB na zakBopotanego. - Nie do wiary, |e mi si to przydarzyBo - powiedziaB. - Pierwszy raz w |yciu. - Jak czBowiek dBugo na to patrzy - wyja[niB Seamus - mo|e mu si zrobi sBabo. Widuj to do[ czsto. ZdziwiBby[ si. Wrócili[my do woBu, |eby dokoDczy robot. Nie dokuczaBam Homerowi z powodu tego omdlenia, cho bardzo mnie korciBo. Mam nadziej, |e bdzie mi wdziczny do koDca |ycia za t pow[cigliwo[. MierzyB mnie bardzo surowym spojrzeniem, kiedy w autobusie zaczBam opowiada Shannon i Samowi o szalonym biegu krów. A ja wystawiBam jego nerwy na prób, opowiadajc o tym, jak  Homer trzymaB latark , kiedy weterynarz Seamus zszywaB woBu. Homer przysunB si i spiorunowaB mnie wzrokiem. - Mówi wam, byBo peBno krwawych ran. Niektórzy ludzie zemdleliby na sam widok. Nawet... - zamilkBam na chwil, |eby troch bardziej zdenerwowa Homera - nawet bali[my si, |e które[ ze zwierzt ma krwotok wewntrzny, ale na szcz[cie wszystkie wracaj do zdrowia. Weekend min! bByskawicznie. MusiaBam zabra pana Younga na wycieczk po pastwiskach, |eby zobaczyB bydBo, i naprawi ogrodzenie w wielu miejscach - tyle |e zrobiBam to w odwrotnej kolejno[ci, bo zale|aBo mi na tym, |eby pan Young widziaB nasze pastwiska wyBcznie w doskonaBym stanie. Rozpaczliwie potrzebowaBam snu, ale najpierw musiaBam zadba o klienta, a naszym jedynym klientem byB wBa[nie pan Young. CaBkiem dobrze przyjB wiadomo[ o padnitym bydle. Niektórzy farmerzy s zadziwiajco wyrozumiali i pan Young nale|aB do tego grona. Jakim[ cudem w poniedziaBek udaBo nam si dotrze do szkoBy. Ostatnio nauka kojarzyBa mi si z serialem telewizyjnym, który próbujesz oglda podczas gotowania obiadu. Wchodzisz do pokoju i wychodzisz z niego, skupiasz si na bulionie z kurczaka, zagldasz do spi|arni albo prosisz Gavina, |eby posiekaB cebul, i nagle widzisz napisy koDcowe i u[wiadamiasz sobie, |e ominBo ci dwie trzecie odcinka. WpadaBam do szkoBy i odkrywaBam, |e na matmie mówi o dodawaniu wielomianów, |e kto[ zmieniB zasady korzystania z sali komputerowej i |e Belinda Norris jest teraz z Andym Farrarem, a nie z Ranaldem... W tamten poniedziaBek byBo tak samo. W pewnym sensie miaBam szcz[cie, bo od razu wpadBam na Jess, która zawsze wszystko wiedziaBa i nale|aBa do urodzonych liderów, do których zawsze warto si zwróci, kiedy nie wiadomo, co si dzieje. - WidziaBa[ pani Maxwell? - zapytaBa. - Szuka ci. A pan Addams pytaB, czy bdziesz mogBa zagra w piBk w czwartek. - W piBk? Ja? Bo|e! Jeszcze jakie[ wiadomo[ci? - odparBam z u[miechem. DoszBam do wniosku, |e to jeden z tych dni, kiedy lubi Jess. Na[ladujc gBos z automatycznej sekretarki, odpowiedziaBa: - Masz... dwie... nowe wiadomo[ci. Wiadomo[ otrzymana... wczoraj o... czternastej... trzydzie[ci... cztery... - Dobra, wycisz je, okej? - Widz, |e od dawna nie miaBa[ do czynienia z komórk. W zasadzie zamierzaBam ci przekaza jeszcze tylko jedn now wiadomo[. Jeremy Finley kazaB ci pozdrowi. - Naprawd? ZaskoczyBa mnie. WiedziaBam, |e Jeremy jej si podoba, ale podobaB si i mnie. ByB przystojnym facetem owspaniaBej osobowo[ci - no wiecie, wydawaB si zbyt fajny, |eby byB prawdziwy, ale chyba naprawd byB taki fajny. W dodatku okazaB si synem generaBa Finleya, z którym miaBam sporo do czynienia w czasie wojny. Odkd zerwaBam ze Steve em, moje |ycie uczuciowe krciBo si przede wszystkim wokóB Lee i od czasu do czasu wokóB Homera. Pojawienie si w Stratton Jeremy ego, który du|o czasu spdzaB w Wirrawee, do[ mocno skomplikowaBo sytuacj. Nie wiedziaBam, czy jest zainteresowany mn albo Jess - lub kim[ innym - ale wiedziaBam, |e na jego widok czuj dreszczyk. Poza tym chciaBam wycign od Jess, co dokBadnie powiedziaB Jeremy: jego dokBadne sBowa, min, ton gBosu, gesty. Takie rzeczy maj dla dziewczyny du|e znaczenie. Jest ogromna ró|nica midzy powiedzeniem  Pozdrów Ellie a  Nie zapomnij przekaza Ellie specjalnych pozdrowieD ode mnie . A je[li powiedziaB:  Moje |ycie przypomina czerstwy chleb i zimn herbat, dopóki znów nie zobacz Ellie albo  Jess, je[li bdziesz umieraBa na progu szkoBy, nie zapomnij przekaza Ellie ostatnim tchem, |e o niej my[l ? A je[li to brzmiaBo tak:  Pozdrów ode mnie Homera, Shannon, Sama, Bronte, Alexa, Eleanor i t drug dziewczyn, jak ona si nazywa? ? UznaBam, |e to okrutne: dosta tak wiadomo[ z drugiej rki, a w dodatku od dziewczyny, która te| co[ czuje do nadawcy. Ale lepiej j dosta ni| nie. PróbowaBam znalez jaki[ sposób, |eby wycign wicej informacji, nie pokazujc Jess, |e jestem zainteresowana. - O, naprawd? Jeremy? ZajrzaB ostatnio do Wirrawee? - staraBam si zareagowa, jak gdyby nigdy nic. Ale co[ mi mówiBo, |e trudno bdzie oszuka Jess. Mój gBos mógB brzmie obojtnie, ale ta dziewczyna miaBa jakie[ specjalne czujki. Gdyby byBa nauczycielk, mo|na by sobie darowa:  Tak, prosz pani, odrobiBam prac domow, ale zafajdaBa j moja [winka morska . To byBaby strata czasu. Mimo to nie zamierzaBam tak Batwo si podda. PotraktowaBam to jak wyzwanie. - Czy zajrzaB? No jasne! Nie wiedziaBa[? Lito[ci. Czy musiaBa a| tak si nade mn znca? PozostaBo mi jedynie zacisn zby i brn w to dalej. - Niby o czym miaBabym wiedzie? - Nie sByszaBa[ wielkiej nowiny? - Sugerujesz, |e Jeremy ma jaki[ powód, |eby bywa w Wirrawee cz[ciej ni| dotd? - No jasne. - Jess, byBabym zachwycona, gdybym mogBa sta tu z tob caBy dzieD i sBucha o tym, co robi Jeremy Finley, ale mo|e po prostu mi powiesz, o co chodzi. Najwy|ej w pidziesiciu sBowach. Bo poza tym te| mam co robi. - Jeremy i jego mama przeprowadzaj si do Wirrawee. - Powa|nie? Nie byBo sensu dBu|ej udawa. PrzyBapaBa mnie. - Ellie, ty go naprawd lubisz, nie? - Co? Bo|e, nie. Nie w tym sensie. MiaBam nadziej, |e dobrze mi wychodzi ten ton gBosu majcy mówi:  Jeremy? Jaki Jeremy? , ale obawiaBam si, |e jednak nie bardzo. ZdziwiBo mnie, |e Jess nie sprawia ju| wra|enia, jakby te| byBa zainteresowana Jeremym. Mo|e ju| jej przeszBo. - Jasne, wierz ci, ale uwierzyBam te| pani Barlow, kiedy powiedziaBa, |e pierwszy zesBaDcy przybyli tu na pokBadzie samolotów Quantas Airlines. W ka|dym razie mama Jeremy ego podpisaBa umow z baz wojskow i ma tam stworzy nowy system komputerowy, który zaprojektowaBa z jakim[ facetem ze Stratton. Zdaje si, |e bystra z niej kobieta. - Mój tata zawsze powtarzaB, |e w Nowej Zelandii s najsilniejsze kobiety na [wiecie. - To super, tylko |e ona jest Australijk. Ale faktycznie wydaje si silna. PowiedziaBa mi, |e nikomu nie pozwoli stan Jeremy emu na drodze do studiów weterynaryjnych. Chyba miaBa na my[li ludzi, którzy zawracaj mu gBow zaproszeniami na szalone imprezy. Albo nawet dBugimi rozmowami przez telefon. Jest w stosunku do niego troch zaborcza. Osobi[cie podejrzewaBam, |e to wBa[nie Jeremy organizuje akcje Homera i Lee, ale nie wiedziaBam, kto jeszcze nale|y do SzkarBatnych Pryszczy oficjalnie zwanych Wyzwoleniem - je[li nieoficjalna organizacja mo|e mie oficjaln nazw. Nie miaBam pojcia, jak co[ takiego mo|e pomóc Jeremy emu w nauce. Szczerze mówic, nie wiedziaBam, jak którekolwiek z moich przyjacióB zdoBa zdoby jakie[ wyksztaBcenie. Nie znaBam zbyt wielu osób, które regularnie uczestniczyByby w |yciu szkoBy, bo pó wojnie nadal byli[my zbyt podminowani, zajci i szaleni. Nie nad|aBam za szkolnym |yciem towarzyskim, a co dopiero za nauk, ale cho moje ambicje zwizane ze studiami powoli niknBy za horyzontem, nie chciaBam wypa[ z obiegu. SzkoBa nadal byBa dla mnie naturalnym [rodowiskiem, miejscem, w którym wci| mogBam udawa zwyczajn Ellie. Miejscem, do którego mogBam regularnie wpada i w którym |ycie byBo najbli|sze normalno[ci, jakby wojna nigdy si nie wydarzyBa. Nawet czytanie informacji na tablicy ogBoszeD podnosiBo mnie na duchu.  Impreza dla klas 9 i 10 w pitkowy wieczór. Obowizuj stroje w stylu bohaterów filmów o Jamesie Bondzie .  Pani Sawas prosi uczniów wybierajcych si na Wieczór Trzech Króli, aby czekali pod pokojem nauczycielskim o godzinie trzynastej .  Je[li chcesz zagra w lacrosse przeciwko liceum w Stratton, zgBo[ si jak najprdzej do Daniela Ciao!  ZginB magnetofon pozostawiony w sali B3 w poniedziaBek po poBudniu. Ludzie, prosz was, rozejrzyjcie si za nim. Potrzebuj go, a nie sta mnie na drugi . Mnóstwo nudnych ogBoszeD zwizanych z wyborem kierunku studiów, polityk szkoBy wobec seksizmu i rasizmu, gnbienia kolegów, praw studentów, drzew, puszek aluminiowych i emerytek przeprowadzajcych dzieci przez jezdni. W zasadzie w szkole nigdy nie uczyli[my si zbyt wiele. Po prostu, spdzajc w niej tyle lat, przy okazji gromadziBo si do[ sporo informacji. Suma kwadratów dBugo[ci przyprostoktnych jest równa kwadratowi dBugo[ci przeciwprostoktnej. Madryt to stolica Hiszpanii, Charles Dickens napisaB Davida Copperfielda. Chyba w najlepszym razie przyswajali[my u|yteczne informacje, na przykBad co robi, gdy uksi nas w|, albo jak korzysta z PowerPointa. W najgorszym razie marnowali[my mnóstwo czasu, zapamitujc pierwszych dwadzie[cia elementów ukBadu okresowego pierwiastków, uczc si definicji personifikacji i skutków gospodarczych gorczki zBota. ZupeBnie jakby szkoBa zabieraBa nas w podró| od ignorancji do wiedzy, ale nie uwzgldniaBa przy tym drogi prowadzcej od ignorancji ku czemu[ innemu. Dokd prowadziBa ta druga droga? Chyba do mdro[ci. ZnaBa j dziewczyna z targu w Wirrawee, która opowiedziaBa mi o taoizmie, ale szkoBa - nie. Gdyby szkoBa zadaBa sobie trud poznania tej drogi, gdyby przynajmniej postawiBa nas na jej pocztku i pokazaBa, dokd ta droga prowadzi, gdyby chocia| po|yczyBa nam map, powiedziaBabym, |e warto byBo chodzi do szkoBy. Nie twierdz, |e nauka w szkole to zupeBna strata czasu, ale my[l, |e o ukszeniach w|y i PowerPoincie dowiedzieliby[my si wcze[niej i wicej w innych okoliczno[ciach. Wic tak naprawd pozostawaBa nam szkoBa jako klub towarzyski i czasem miaBam wra|enie, |e dorosBym to odpowiada: w gBbi ducha uwa|ali szkoB za miejsce, gdzie mo|na podrzuci dzieci, dopóki nie podrosn i nie stan si u|yteczne. Za olbrzymie przedszkole. Mimo wszystko podobaBo mi si nowe oblicze liceum w Wirrawee. Nie wszyscy si ze mn zgadzali. W szkole byBo o wiele tBoczniej, organizacja kulaBa i nie mieli[my ju| poczucia, |e to wyBcznie nasze miejsce. Musieli[my je dzieli z mnóstwem osób. Na korytarzach panowaB [cisk i trudno byBo znalez kt, w którym mo|na by spokojnie pogada ze starymi przyjacióBmi. Ró|nica polegaBa na tym, |e przed wojn byBo nudno, a teraz mieli[my trzy razy wicej akcji. Nowi uczniowie przynie[li now energi. Lacrosse przeciwko liceum w Stratton? Nawet nie wiedziaBam, czym wBa[ciwie jest to lacrosse, ale byBam pewna, |e w dawnym Wirrawee nie graliby[my w |adne lacrosse. W szkole byBo wicej haBasu, wicej baBaganu, lecz zarazem wicej |ycia. A teraz, z Jeremym Finleyem, mogBo si zrobi jeszcze ciekawiej. RozdziaB 4 W szkole nauczyBam si o personifikacji, a na wojnie nauczyBam si podejrzliwo[ci. Zreszt nawet gdybym nie nauczyBa si podejrzliwo[ci na wojnie, to z pewno[ci nauczyBaby mnie jej [mier rodziców. Nie wydaje mi si, |ebym ju| teraz miaBa paranoj, ale z Batwo[ci mogBabym si jej nabawi. Zreszt nie wiem, czemu miaBabym nie ufa gBosom we wBasnej gBowie. Wydaje mi si, |e byByby równie niezawodne jak niektóre gBosy rozbrzmiewajce poza ni. Wezmy na przykBad Homera. Wiem, |e po taki przykBad siga si tylko w ostateczno[ci, ale je[li jednak na niego spojrzymy, to czy uznamy, |e warto sBucha takiego czBowieka? Czy uwierzymy we wszystko, co mówi? No wic gdy Homer, Lee i Jess nagle zjawiaj si u mnie w domu i Homer mówi, |e to zbieg okoliczno[ci, my[l sobie:  Tak, jasne, a drugim zadziwiajcym zbiegiem okoliczno[ci jest to, |e ludzie we Francji mówi po francusku . Nie wiedziaBam, |e Lee przyjechaB, dopóki nie wróciBam ze szkoBy do domu. Jedyne, co mogBo mnie ostrzec, to wiadomo[, któr zostawiB na automatycznej sekretarce. W zasadzie gdy tylko j odsBuchaBam, stanB w moich drzwiach. PodwiozBa go Jess. A na tylnym siedzeniu przyjechaBa Pang, mBodsza siostra Lee, która zapragnBa znowu mnie zobaczy i nie chciaBa sBysze odmowy. Hmm. - Zaraz, zaraz... Mam urodziny, a to jest przyjcie niespodzianka? - zapytaBam ich. - Wpadnie kto[ jeszcze? Ale gdy tylko zostaBam sam na sam z Homerem, syknBam do niego: - Chodzi o Wyzwolenie, prawda? - E, nie, to czysty przypadek. Odkd odrzuciBam zaproszenie do ich ugrupowania, wypadBam z obiegu informacji. OdBczono mnie od poczty pantoflowej. - Nie chc, |eby[cie robili akcje bez mojej wiedzy. Tym razem dajcie sobie spokój z wypadami za granic. To zbyt niebezpieczne. - Lee przyjechaB dlatego, |e Pang chciaBa z tob poby przez kilka dni. - On te| tu bdzie? A mo|e mam si ni zajmowa, kiedy wy wyruszycie na kolejn szalon misj? ZostaBam niaDk? - Nie, jasne, |e nie, zostawiBby j w mie[cie z reszt rodzeDstwa, ale strasznie chciaBa si z tob zobaczy. - Powinni[cie byli pomy[le o Gavinie, zanim to zaplanowali[cie. Okropnie si przez was nakrca. MusiaBam mówi w [mieszny sposób i wykrzywia usta, |eby Gavin nie byB w stanie niczego z nich odczyta. KrciB si obok nas i wydawaB si zaniepokojony. Normalnie uczepiBby si Lee albo Homera, bo byB wielkim fanem ich obu. CzuBam, |e pojawienie si Pang odebraBo mu pewno[ siebie. UsByszaBam gBo[ne pukanie do kuchennych drzwi i przerwaBam rozmow z Homerem, |eby je otworzy. O maBo nie zemdlaBam na widok Jeremy ego Finleya. - No dobra, teraz ju| jestem pewna, |e to narada Wyzwolenia - oznajmiBam mu prosto z mostu. - Albo zwyczajne spotkanie przyjacióB - wtrciB si Homer, który poszedB za mn do kuchni. - Dziki, |e zorganizowali[cie je u mnie, nie pytajc mnie o zdanie. Brawo, chBopaki. Mimo wszystko wpu[ciBam Jeremy ego. Nie miaBam innego wyj[cia. - Mo|e to co[ pilnego i zabrakBo nam czasu, |eby rozegra to inaczej - powiedziaB Jeremy, patrzc mi prosto w oczy. ByBam pewna, |e jest SzkarBatnym Pryszczem. - Lee najwidoczniej wie o wszystkim ju| od kilku godzin - odparBam. - Nie da si tutaj przyjecha z miasta w dziesi minut po odebraniu telefonu. - Wczoraj wieczorem, kiedy do niego dzwoniBem, sprawa jeszcze nie byBa pilna - wyja[niB Jeremy. - Jak[ godzin temu sytuacja si zmieniBa. Lee ju| byB w drodze, a my zamierzali[my to rozegra troch inaczej. Ale zanim tu dotarB, zrozumieli[my, |e musimy si spotka bli|ej celu. Nie mogBem do ciebie zadzwoni, bo nie wolno nam rozmawia o tych sprawach przez telefon, chyba |e u|ywamy kodu. - A Pang naprawd chciaBa si z tob zobaczy - dodaB Lee z przelotnym u[miechem. - Ja te|. OdwróciBam si do Jeremy ego. - PowiedziaBe[:  bli|ej celu . Jakiego celu? Bli|ej granicy? - Jasne. - No, cudownie. - ZrobiBo mi si sBabo. - Zamierzacie mi powiedzie, o co chodzi? NastpiBa chwila wahania. WiedziaBam, |e jeden z nich jest SzkarBatnym Pryszczem - w ka|dym razie tak przypuszczaBam - i byBam przekonana, |e to Jeremy Ale teraz Jeremy zachowywaB si tak, jakby decyzja nie nale|aBa do niego. To Jess okazaBa si osob, która po chwili milczenia rozejrzaBa si i powiedziaBa: - Pewnie. Ale reszta grupy nie wygldaBa na przekonan. W koDcu Jeremy przypiecztowaB spraw sBowami: - Tak, w zasadzie to dobry pomysB. Bdziemy ubezpieczeni. - Jedziecie wszyscy? - zapytaBam. RozejrzaBam si, spogldajc na nich. Homer opieraB si o framug, twardy i niezawodny, pozostawiajc planowanie innym. Lee obserwowaB wszystko spod przymru|onych oczu, lustrujc wzrokiem kuchni i oceniajc sytuacj. Jess byBa silna i pewna siebie, ale te| si denerwowaBa. Pomy[laBam, |e chyba nigdy wcze[niej nie byBa w takim poBo|eniu. Oczy Jeremy ego byBy czujne i uwa|ne, 58 twarz mu bByszczaBa. Cokolwiek mieli zrobi, chciaB w tym uczestniczy i chciaB, |eby si udaBo. WrodziB si w ojca, bez dwóch zdaD. ZastanawiaBam si, czy czsto si ze sob kontaktuj, a je[li tak, o czym rozmawiaj i co Jeremy sdzi na temat swojego taty. Jeszcze nigdy o tym nie gadali[my, ale w zasadzie nie mieli[my na koncie zbyt wielu rozmów. Nikt si nie zgBosiB i nie zaoferowaB, |e ze mn zostanie, wic wygldaBo na to, |e Jess i trzech chBopaków zamierzaj wyruszy na t niebezpieczn misj. Razem. Zazdro[ podskoczyBa mi w |oBdku i zaczBa wydawa grozne pomruki. Mówi serio, zaburczaBo mi w brzuchu. A mo|e po prostu byBam gBodna. Potem ju| nic nie mówiBam. Sami musieli si zorganizowa i jak najszybciej wyruszy w drog. Nie potrzebowali kogo[, kto by nad nimi staB i udzielaB  pomocnych rad:  WBó|cie odpowiednie buty ,  Nie zapomnijcie skorzysta przed wyj[ciem z toalety .  Macie wystarczajco du|o amunicji? . Na szcz[cie w pobli|u nie byBo Gavina. Chyba wykurzyBa go obecno[ Pang i schowaB si w swoim pokoju albo w jakiej[ innej kryjówce, na przykBad w budzie Marmie. I dobrze. Przy odrobinie szcz[cia Wyzwolenie przekroczy granic, zanim Gavin zda sobie spraw, |e szykuje si akcja, w której nie bdzie braB udziaBu. Spotkanie w mojej kuchni trwaBo dalej, a ja zaczynaBam rozumie, o co chodzi. Wyzwolenie dostaBo cynk, |e czBonkowie tej samej bandy, która napadBa na farm Youngów i dokonaBa tam nieopisanych okropieDstw, zamierzaj znów przedosta si na nasz stron granicy i napa[ na kolejne gospodarstwo. Ju| wiedziaBam, |e Wyzwolenie dostaje cynki od ludzi z naszej armii, którym zale|aBo na prowadzeniu dziaBaD, w jakich wojsko nie mogBo legalnie uczestniczy. Przekazujc informacj Wyzwoleniu, oficerowie liczyli na to, |e nasi bd przekraczali granic i walczyli, ale je[li zostan schwytani lub pojawi si jakie[ protesty, rzd bdzie mógB oznajmi, |e nic o tym nie wie i nie wydaB na to zgody. To wszystko oznaczaBo, |e Wyzwolenie musi by ostro|ne zarówno po tej, jak i po tamtej stronie granicy. Wszyscy chcieli dorwa jego czBonków. Oczywi[cie na ich miejscu wolaBabym zosta dorwana po naszej stronie granicy. Po tamtej stronie ich |ycie byBoby niewiele warte. Je[li dobrze wiedziaBam, Wyzwolenie jako jedyne ugrupowanie w naszym okrgu zrzeszaBo nastolatków, ale poza tym moje informacje byBy bardzo skpe. OgraniczaBy si do tego, co przeczytaBam w gazetach. A czasami czytaBam, |e czBonkowie Wyzwolenia dziaBajcy w innych okrgach byli Bapani i odsiadywali dBugie wyroki w wizieniach, bo rzd próbowaB pokaza, |e naprawd nie aprobuje ich dziaBaD. Poza tym czytaBam o czBonkach Wyzwolenia, którzy przekroczyli granic i nie wrócili. W jednym wypadku wróciBy tylko ich gBowy, w sumie pi, zapakowane do worka wyrzuconego przed dworcem kolejowym w Padapadzie. ByBo mi |al czBowieka, który otworzyB ten worek. I ludzi, których gBowy tam zobaczyB. No wic caBa czwórka zastanawiaBa si w mojej kuchni, co zrobi z band zbirów zmierzajc w naszym kierunku, |eby gwaBci, zabija, pali, pldrowa albo - co najbardziej prawdopodobne - zajmowa si tym wszystkim naraz. Podobno kuchnie s sercem domu, ale musiaBabym ugotowa mnóstwo jedzenia poprawiajcego humor, |eby pozby si stamtd tej zBej energii. ZdziwiBam si, kiedy zauwa|yBam, |e w najmniej bojowym nastroju jest Lee. - Mo|e poczekamy po naszej stronie granicy, a| tu przyjd, a wojsko bdzie mogBo ich pojma zgodnie z prawem? - zapytaB. Po chwili sam sobie odpowiedziaB: - Pewnie nie wiemy, w którym miejscu przekrocz granic. - SpojrzaB na Jeremy ego. - Zgadza si? - Na to wyglda. - Ale wiemy, |e w pewnym momencie skorzystaj z Rawson Road. A raczej z tego, co dawniej nazywali[my Rawson Road. Wic mogliby[my ich [ledzi, a kiedy wejd na nasze terytorium, skorzysta z tego nowoczesnego sprztu radiowego i wezwa wojsko, które ich zBapie. - Tak. Problem w tym, |e bdzie noc, wic istnieje do[ du|e ryzyko, |e ich zgubimy. Wtedy Lee zamilkB. To byBo mniej zaskakujce. Zauwa|yBam sens argumentów Jeremyego. Rzeczywi[cie pozostawaBy tylko dwie mo|liwo[ci. Jedn byBo dorwanie tych go[ci w ich bazie, jeszcze zanim j opuszcz. Takiej opcji nie sprzyjaB czas i fakt, |e na wBasnym terenie zawsze ma si przewag. Dobrze zna si okolic. Z drugiej strony, atakujc kogo[ w jego domu, ma si przewag w postaci elementu zaskoczenia. WidziaBam to z obu stron: jako atakujca i atakowana. Innym rozwizaniem byBa zasadzka. To te| nie jest idealne wyj[cie, ale podczas wojny raczej nie d|y si do ideaBów. Takie rzeczy tylko w szkole. Dlatego wiele przemawiaBo za zasadzk. - Pod palm kokosow - powiedziaB Jeremy. Nie miaBam pojcia, co to znaczy, ale zanim zd|yBam spyta, odezwaB si Lee: - No, skoro mamy to zrobi, to lepiej bierzmy si do pracy. I nagle wszyscy zaczli kr|y po kuchni. Po chwili Jeremy zadaB pytanie, które niedawno tak mnie rozbawiBo: - Macie wystarczajco du|o amunicji? - Jasne - odpowiedziaB Homer, wstajc z krzesBa, które obiecywaB naprawi od jakich[ trzech miesicy. Potem nagle zastygB, jak filmowy bohater, który odwraca si i widzi, |e tym, kto chucha mu na kark, nie jest jego dziewczyna, lecz niedzwiedz grizzly, cho jeszcze przez chwil si Budzi, |e to jednak ona i po prostu przydaBoby jej si golenie. - O matko - jknB. - ZostawiBem j na stole. OkazaBo si, |e mówi o stole w szopie obok swojego domu. Dlatego nastpiBa maBa przerwa i Homer pojechaB z Jess po amunicj. PodejrzewaBam, |e Homer przechowuje u siebie sporo sprztu Wyzwolenia. I mogBam si zaBo|y, |e jego rodzice nic o tym nie wiedz. Prawdopodobnie schowaB to wszystko pod Bó|kiem. Nie mogBam sprawdzi, bo nie miaBam zamiaru zbli|a si do jego Bó|ka. Ale oczyma duszy widziaBam, jak Homer [pi na stercie granatów, detonatorów i bomb. Jeremy najwyrazniej byB ju| gotowy. Mieli do dyspozycji pikapa, którego nigdy wcze[niej nie widziaBam, samochód Homera, a na pace ich obu po motorze. Wic [rodków transportu im nie brakowaBo. Lee byB na zewntrz. ZostaBam w kuchni i poczstowaBam Jeremy ego kaw. ZjawiBa si Pang. SpacerowaBa nad stawem, pewnie rozmawiaBa z kaczkami. Znajc jej dziwaczne upodobania, my[l, |e biegaBa wokóB wody, machaBa rkami i kwakaBa. Gavin nadal si nie pokazywaB, ale Pang widziaBa, jak wlewaB benzyn do motorów w du|ej szopie. No jasne. Kiedy zjawia si dziewczyna, idziesz do szopy, |eby pogrzeba przy motorach. ZapytaBam Jeremy ego, jak dBugo jego zdaniem bdziemy potrzebowali takich ugrupowaD jak Wyzwolenie. W odpowiedzi nagle wygBosiB zadziwiajcy wykBad ohistorii. - Wiesz, Ellie, kiedy w 1940 roku Churchill zostaB premierem Wielkiej Brytanii, u[wiadomiB sobie jedn rzecz: skoro toczy si wojna, trzeba walczy. Trzeba tam by. Niemcy, nazi[ci, doskonale o tym wiedzieli. Wpadli do Francji z prdko[ci stu dwudziestu kilometrów na godzin. Francuzi okopali si i czekali na nich. Wiesz, mieli te wszystkie wspaniaBe fortyfikacje i tkwili za murami, gotowi broni Francji. Co zrobili Niemcy? Po prostu ich otoczyli. Przeszli przez las w Ardenach. Wszyscy my[leli, |e bdzie dla Niemców zbyt gsty, wic nie ustawili tam wikszych siB, i ci|kie czoBgi bez problemu si tamtdy przebiBy. Same zrobiBy sobie drog. Francuzi nadal siedzieli za lini Maginota i czekali na inwazj, a kiedy si poBapali, co si dzieje, zobaczyli tylne [wiatBa czoBgów. Francja poddaBa si po dwóch tygodniach. Potem Hitler byB pewien, |e Wielka Brytania te| jest skoDczona, wic traktowaB cig dalszy wojny jako czyst formalno[. ZamierzaB razdwa rozprawi si z Anglikami i zagarn caB zachodni Europ. I wtedy pojawiB si Churchill. Od razu kazaB Angolom zaatakowa francusk flot i rozwali j w drobny mak, |eby Niemcy nie mogli wykorzysta okrtów. To byBo jak deklaracja:  Wojna nadal trwa. Nie spisujcie nas na straty . Rozumiesz, o co mi chodzi? Churchill nie ograniczyB si do wzniesienia murów i posadzenia za nimi ludzi, którzy mieli czeka na inwazj. RuszyB do ataku, wykorzystujc wszystkie dostpne mo|liwo[ci. ZatopiB Bismarcka, nie pozwoliB uciec kr|ownikowi AdmiraB Graf Spee, zbombardowaB Berlin, byB tu, byB tam, byB wszdzie. - I uwa|asz, |e powinni[my postpowa tak samo? - To jedyne wyj[cie. Musimy by twardymi ssiadami. Sprawi, |eby to oni bali si nas, a nie my ich. Zadawa im cios za ka|dym razem, kiedy my[l, |e zyskali przewag. Nie pozwoli im na odzyskanie równowagi. - WydawaBo mi si, |e jeste[ spokojnym i bezkonfliktowym facetem. - Bo jestem. Ale dostaj szaBu, kiedy widz, |e historia niczego ludzi nie uczy. Uwielbiam histori. Daje odpowiedzi na wszystkie pytania, pod warunkiem |e ludzie zadaj sobie trud, |eby j pozna. Bycie sBabym jest równie zBe jak tyranizowanie innych. Chamberlain byB sBaby, Hitler byB tyranem, Churchill byB tyranem. - Kim byB ten Chamberlain? - Premierem Wielkiej Brytanii przed Churchillem. ChciaB wierzy, |e Hitler nie stanowi zagro|enia, wic pozwoliB mu zagarn CzechosBowacj. My[laB, |e nazistowskie Niemcy si tym zadowol. - Jak mo|na odda kraj, który nie nale|y do ciebie? - No có|, nie potrafi odpowiedzie na to pytanie. Chyba po prostu o[wiadczyB, |e nie pomo|e CzechosBowacji, a Czesi nie byli w stanie pokona Niemców sami, wic w zasadzie ich wystawiB. Filozofia Jeremy ego nie do koDca mnie przekonywaBa, ale zaimponowaB mi wiedz. Ludzie z rozlegB wiedz maj w sobie co[ naprawd atrakcyjnego. W zasadzie to nawet niewa|ne, kim s: nauczycielem fizyki, kucharzem wystpujcym w telewizji czy starym postrzygaczem opowiadajcym o systemie strzy|enia zwanym  tallyhi i o jego przewadze nad strzy|eniem szerok maszynk. Homer i Jess szybko wrócili, a potem byBa ju| tylko akcja, akcja i akcja. W cigu czterech minut wszyscy sobie poszli, zostawiajc mnie z Pang i Gavinem. Nagle poczuBam si bardzo dziwnie. Jak kobieta zostawiona z dziemi, podczas gdy inni id na wojn. Na domiar - Bo jestem. Ale dostaj szaBu, kiedy widz, |e historia niczego ludzi nie uczy. Uwielbiam histori. Daje odpowiedzi na wszystkie pytania, pod warunkiem |e ludzie zadaj sobie trud, |eby j pozna. Bycie sBabym jest równie zBe jak tyranizowanie innych. Chamberlain byB sBaby, Hitler byB tyranem, Churchill byB tyranem. - Kim byB ten Chamberlain? - Premierem Wielkiej Brytanii przed Churchillem. ChciaB wierzy, |e Hitler nie stanowi zagro|enia, wic pozwoliB mu zagarn CzechosBowacj. My[laB, |e nazistowskie Niemcy si tym zadowol. - Jak mo|na odda kraj, który nie nale|y do ciebie? - No có|, nie potrafi odpowiedzie na to pytanie. Chyba po prostu o[wiadczyB, |e nie pomo|e CzechosBowacji, a Czesi nie byli w stanie pokona Niemców sami, wic w zasadzie ich wystawiB. Filozofia Jeremy ego nie do koDca mnie przekonywaBa, ale zaimponowaB mi wiedz. Ludzie z rozlegB wiedz maj w sobie co[ naprawd atrakcyjnego. W zasadzie to nawet niewa|ne, kim s: nauczycielem fizyki, kucharzem wystpujcym w telewizji czy starym postrzygaczem opowiadajcym o systemie strzy|enia zwanym  tallyhi i o jego przewadze nad strzy|eniem szerok maszynk. Homer i Jess szybko wrócili, a potem byBa ju| tylko akcja, akcja i akcja. W cigu czterech minut wszyscy sobie poszli, zostawiajc mnie z Pang i Gavinem. Nagle poczuBam si bardzo dziwnie. Jak kobieta zostawiona z dziemi, podczas gdy inni id na wojn. Na domiar zBego towarzyszyBa im Jess. Trzech chBopaków i dziewczyna. Nie powinna byBa si znalez w gronie twardzieli, wojowników, którzy wyruszaj na wypraw i ryzykuj |yciem. Nie miaBa do[wiadczenia. Oficjalnie jechaBa z nimi po to, |eby zapewnia co[ w rodzaju wsparcia, bo niewiele wiedziaBa o broni palnej. Ale czuBam, |e to si mo|e szybko zmieni, je[li wpakuj si w jakie[ tarapaty. Jak ona sobie wtedy poradzi? Przecie| mogBa pogrzeba spraw. Nara|ajc na niebezpieczeDstwo |ycie trójki moich przyjacióB. Nie wiedziaBam, jak du|a cz[ pustki, któr czuBam, wynika z osobistej urazy. Trzej faceci pojechali i mogli ju| nie wróci. Trzej faceci pojechali z Jess, jedn z najBadniejszych dziewczyn w liceum w Wirrawee. ZrozumiaBam, |e jestem zBa, bo znowu czuBam si jak na wojnie, |e jestem w[ciekBa na Homera i Lee, którzy tak chtnie dali si porwa tej sytuacji, i wkurzona na Jess, która cigle wchodziBa mi w drog. Poza tym u[wiadomiBam sobie, |e gdyby nie Gavin, pewnie przystpiBabym do Wyzwolenia i pojechaBabym razem z nimi. Mo|e nawet teraz powinnam byBa pojecha. Ale nie mogBabym znie[ my[li, |e Gavin zostaB sam. MiaB tylko mnie. Gdyby mnie dorwali, w najlepszym razie mógBby zamieszka w budzie z Marmie. ChciaBam, |eby Homer, Lee i oczywi[cie Jeremy jak najdBu|ej pozostali cali i zdrowi, ale sama byBam potrzebna Gavinowi jeszcze przez co najmniej dziesi lat. Zabawne, za dziesi lat Gavin bdzie starszy ni| ja teraz. A skoro mowa o Gavinie, przyszBa pora, |eby go znalez i zaplanowa co[ na wieczór, zanim zrobi si ciemno. Przynajmniej szukanie Gavina i Pang mogBo odcign moje my[li od niebezpieczeDstwa, do którego zbli|aBa si tamta czwórka. ZawoBaBam Pang. Gdy tylko si odezwaBa z pokoju go[cinnego, w którym uciBa sobie drzemk, zadzwoniB telefon. ZupeBnie si tego nie spodziewaBam. PodskoczyBam jak oparzona i podniosBam sBuchawk, my[lc - zupeBnie bez sensu - |e to Homer albo Lee. DzwoniBa Bronte, pytaBa, czy mo|e mnie odwiedzi. ByBa par kilometrów od mojej farmy i telefonowaBa z komórki. Jej mama zaproponowaBa, |e j do mnie podrzuci, a nastpnego dnia rano mogByby[my pojecha razem do szkoBy. Bardzo lubiBam Bronte, ale szczerze mówic, pomy[laBam, |e ju| i tak mam du|o spraw na gBowie. Ale przecie| nie mogBam odmówi, skoro byBa tak blisko. Pang czekaBa na progu. - Ghodzmy poszuka Gavina - powiedziaBam. - Za chwil przyjedzie moja przyjacióBka, wic chyba powinni[my co[ wymy[li na kolacj. Kiedy szBy[my przez podwórze, Pang wziBa mnie za rk. Zabawne - dotyk jej maBej rczki sprawiB, |e poczuBam si jak opiekunka. Gavin nie lubiB trzyma mnie za rk. Pomy[laBam, zreszt nie po raz pierwszy, |e miBo byBoby mie siostr. Tylko |e to ju| niemo|liwe. WiedziaBam, |e na zawsze pozostan jedynaczk. Patrzc, jak opiekuj si Gavinem, wielu ludzi uznaBoby, |e jestem nieodpowiedzialna. Pewnie ju| teraz niektóre osoby z Wirrawee tak twierdz, chocia| nie maj bladego pojcia, co robimy i jak |yjemy. Najdziwniejsz rzecz, jaka mnie spotkaBa w cigu ostatniego roku, byBo to, |e po [mierci moich rodziców sd wyznaczyB dla mnie opiekuna prawnego, lecz jednocze[nie zupeBnie zignorowaB Gavina. Taka sytuacja byBa mi w zasadzie na rk: opiekunowie prawni wBa[ciwie nie ingerowali w moje |ycie, nie liczc przynoszenia zapiekanek misnych i doradzania w sprawach rolnictwa. Je[li twoimi opiekunami zostaj rodzice Homera, którzy w pewnym sensie byli nimi przez caBe twoje |ycie, to w zasadzie niewiele si zmienia. Ale gdy o tym pomy[lisz, czujesz si troch dziwnie. No dobra, dam argument tym, którzy uwa|aj mnie za nieodpowiedzialn opiekunk, i powiem wprost: tamtego wieczoru zgubiBam Gavina. Nie byBo go w szopie. Nie byBo go te| w mniejszych szopach ani nawet w szopie na drewno. Nie byBo go w szopie na weBn, w kojcach dla psów ani w kurniku. Normalnie wcale bym si tym nie przejBa. To znaczy jasne, w tamtym czasie musieli[my bardzo dba o bezpieczeDstwo i strasznie uwa|a podczas mycia zbów i pikników, ale prawda wyglda tak, |e przewa|nie zdarzaBy si chwile, minuty, a nawet godziny, kiedy zupeBnie o tym zapominali[my, popeBniali[my ró|ne bBdy albo zwyczajnie my[leli[my:  Ola to, przecie| nie bd si codziennie ukrywaBa pod Bó|kiem . Ale tamtego dnia byBo inaczej. W powietrzu wisiaBo takie napicie, |e nawet Gavin nie mógB go nie poczu i wypu[ci si na pastwiska. Poza tym na pewno chciaB by jak najbli|ej akcji. PragnB by tam, gdzie Homer i Lee. Jasne, przyjazd Pang mógB go wytrci z równowagi, ale nie a| tak. PrzeklBam si w duchu, |e spu[ciBam go z oka, |e nie zauwa|yBam nic zBego w tym, |e gdy Homer i pozostaBa trójka odje|d|ali, nigdzie nie byBo wida Gavina. Nie umiaBam ukry tych obaw przed Pang. PrzyspieszyBam kroku i zagldaBam w ka|dy kt. ZamilkBa i zaczBa biec truchcikiem, |eby za mn nad|y. ByBam jej wdziczna, |e przestaBa trajkota. Pod wszystkimi innymi wzgldami zupeBnie ró|niBa si od Lee, wic z pewnym zdziwieniem odkryBam, |e ma tak sam wra|liwo[ jak jej brat. Biegiem wpadBam do warsztatu. RozejrzaBam si uwa|niej. Od razu zobaczyBam to, czego si obawiaBam. BrakowaBo motoru - ulubionej yamahy Gavina. PrzypomniaBam sobie, |e Pang widziaBa, jak Gavin wlewa benzyn do baków, i zapytaBam j, do których. Gdzie to robiB? MówiB co[? Jak wygldaB? - Nie zwracaB na mnie uwagi. - WiedziaB, |e na niego patrzysz? - O tak, spojrzaB na mnie, ale od razu si odwróciB. ByB niezbyt miBy. Jakby nie chciaB mnie tam widzie. Pomy[laBam:  Dobrze, je[li nie chcesz si ze mn zaprzyjazni, to trudno . I poszBam. To niczego nie dowodziBo. Gavin prawdopodobnie potraktowaBby Pang w ten sposób bez wzgldu na okoliczno[ci. Stojc w miejscu, w którym tankowaB - tam, gdzie zazwyczaj naprawiamy motory - szybko si rozejrzaBam. Wtedy co[ zauwa|yBam. Drzwi w gBbi warsztatu byBy otwarte. Kto[ je uchyliB najwy|ej o metr, wic nie od razu rzuciBy mi si w oczy. PodeszBam do nich. Do [rodka wpadaB zimny wietrzyk. Pang przemknBa obok mnie i wyszBa na zewntrz, a ja nadal przygldaBam si drzwiom.  Miejsca w sam raz dla dzieciaka na yamasze - pomy[laBam. - Ellie, popatrz - powiedziaBa Pang. - To [lad motoru, prawda? PokazywaBa na ziemi. W bBocie odcisnB si bie|nik opon. Pang miaBa racj. Jak na Australijk o tajsko-wietnamskich korzeniach byBaby caBkiem niezB aborygeDsk tropicielk. UsByszaBam warkot samochodu i domy[liBam si, |e przyjechaBa Bronte. Zanim wróciBam do domu, |eby j powita, pobiegBam z Pang drog za warsztatem. W zimowym bBocie i mokrej trawie [lady opon byBy do[ dobrze widoczne. ProwadziBy prosto w stron bramy, za któr byBo pole, za którym byB staw, za którym byBo drugie pole, za którym byBo nastpne pole, za którym byBa droga, któr mo|na byBo dojecha a| do granicy. To wcale nie dowodziBo, |e plany Gavina dotyczyBy granicy, ale z pewno[ci nie dotyczyBy odrabiania lekcji, przygotowywania kanapek ani ogldania telewizji. Ci|ko dyszc - raczej ze strachu ni| z wysiBku - pobiegBam przez warsztat na drug stron budynku. Midzy warsztatem a domem zobaczyBam Bronte. Samochód jej mamy ju| odje|d|aB. ChciaBam zatrzyma t kobiet, ale potem sobie u[wiadomiBam, |e musimy dziaBa same, przynajmniej na razie. ZBapaBam Bronte za rk i próbowaBam jej wyja[ni, co si staBo. ByB jednak pewien problem. od razu rzuciBy mi si w oczy. PodeszBam do nich. Do [rodka wpadaB zimny wietrzyk. Pang przemknBa obok mnie i wyszBa na zewntrz, a ja nadal przygldaBam si drzwiom.  Miejsca w sam raz dla dzieciaka na yamasze - pomy[laBam. - Ellie, popatrz - powiedziaBa Pang. - To [lad motoru, prawda? PokazywaBa na ziemi. W bBocie odcisnB si bie|nik opon. Pang miaBa racj. Jak na Australijk o tajsko-wietnamskich korzeniach byBaby caBkiem niezB aborygeDsk tropicielk. UsByszaBam warkot samochodu i domy[liBam si, |e przyjechaBa Bronte. Zanim wróciBam do domu, |eby j powita, pobiegBam z Pang drog za warsztatem. W zimowym bBocie i mokrej trawie [lady opon byBy do[ dobrze widoczne. ProwadziBy prosto w stron bramy, za któr byBo pole, za którym byB staw, za którym byBo drugie pole, za którym byBo nastpne pole, za którym byBa droga, któr mo|na byBo dojecha a| do granicy. To wcale nie dowodziBo, |e plany Gavina dotyczyBy granicy, ale z pewno[ci nie dotyczyBy odrabiania lekcji, przygotowywania kanapek ani ogldania telewizji. Ci|ko dyszc - raczej ze strachu ni| z wysiBku - pobiegBam przez warsztat na drug stron budynku. Midzy warsztatem a domem zobaczyBam Bronte. Samochód jej mamy ju| odje|d|aB. ChciaBam zatrzyma t kobiet, ale potem sobie u[wiadomiBam, |e musimy dziaBa same, przynajmniej na razie. ZBapaBam Bronte za rk i próbowaBam jej wyja[ni, co si staBo. ByB jednak pewien problem. Nie wiedziaBam, jak du|o ona wie. Ale byBa bystr dziewczyn. MiaBam wra|enie, |e zawsze wie wicej, ni| przypuszczam. - Zaraz, zaraz, chwileczk. Ellie, na pewno nigdzie by nie pojechaB bez pytania. My[lisz, |e chciaB doBczy do pozostaBych? Do Homera? - Nie! No, w sumie tak, ale nie tylko o to chodzi. Gavin my[li, |e oni pojechali rzuci okiem na... szczerze mówic, na to, co dzieje si po drugiej stronie granicy. A je[li Gavin my[li, |e szykuje si jaka[ walka, to na pewno chce w niej uczestniczy. Ma [wira na tym punkcie. Ju| od czasów wojny. - Ellie, przecie| on ma dopiero... - Oj, to niewa|ne. Wiesz, jak doro[li lubi mówi o tym, |e maj w sobie dziecko? No wic Gavin ma w sobie dorosBego. - Co konkretnie mo|e wedBug ciebie zrobi? MusiaBam zamilkn i pomy[le. Czego konkretnie si spodziewaBam? - Najprawdopodobniej zaczeka na nich gdzie[ przy drodze - zaczBam ostro|nie - i albo do nich doBczy, albo, co bardziej prawdopodobne, pojedzie za nimi, przekroczy granic, a potem, kiedy ju| nikt nie bdzie w stanie nic na to poradzi, dogoni ich i powie:  Jad z wami . Je[li zauwa| go wcze[niej, ode[l go do domu. Na przykBad z Jess. Jest wystarczajco bystry, |eby o tym wiedzie. - Okej, wic jakie masz mo|liwo[ci? ZaimponowaBa mi, zreszt nie po raz pierwszy. PatrzyBam na ni i my[laBam:  Bo|e, wBa[nie kogo[ takiego mi teraz potrzeba . Nie zadawaBa |adnych zbdnych pytaD. W zasadzie nie wydawaBa si zbyt zaskoczona tym, co usByszaBa. Chyba doskonale wiedziaBa, jacy stuknici bywaj ludzie pokroju Homera, i pewnie obiBy jej si o uszy jakie[ plotki. Nie po raz pierwszy si zastanawiaBam, czy przypadkiem sama nie nale|y do Wyzwolenia. - No wiesz, chyba mogBabym za nim pojecha. Albo zosta w domu i nic nie robi. Ale to |adne rozwizanie. Problem w tym, |e jest u mnie Pang i musz si ni zaj. - Nie wymagam opieki - o[wiadczyBa Pang. - W domu bez przerwy opiekuj si dziemi, kiedy nie ma Lee. - PrzewróciBa oczami. - Kiedy ugania si za dziewczynami. - Ugania si za dziewczynami? - Na chwil zaburzyBa tok moich my[li i musiaBam potrzsn gBow, |eby poukBada je z powrotem. - Mog si zaj Pang - zaproponowaBa Bronte. - Albo zaprowadzi j do domu Homera. Na pewno jej si tam spodoba. Jego rodzice to twoi opiekunowie prawni, zgadza si? - Tak - potwierdziBam. OczyszczaBam umysB z problemu Pang. Ju| wcze[niej zauwa|yBam, |e mózg nie przechowuje niczego, co przestaje mu by potrzebne. Skoro Bronte mogBa si zaopiekowa Pang, ja mogBam wymaza Pang z pamici i skupi si na wa|niejszych sprawach. To brzmi troch brutalnie, ale podejrzewam, |e dziki temu nasze mózgi skutecznie dziaBaj. W dziewitej klasie wiedziaBam mnóstwo o masakrze Aborygenów w Cape Grim i o protektorze Tasmanii, ale zaraz po klasówce zapomniaBam wszystko oprócz nazwiska tego czBowieka. Robinson. PobiegBam z powrotem do warsztatu, odpaliBam quada i podprowadziBam go do zbiornika z benzyn. - Mo|esz zatankowa? - spytaBam Bronte. PokiwaBa gBow. WróciBam do domu po ciepBe ubrania dla siebie i Gavina. ByBam pewna, |e owBadnity szalonym pdem ku akcji nie pomy[laB o tego typu praktycznych sprawach. ZBapaBam dwa banany, trzy jajka na twardo i jabBko, a potem napeBniBam kieszenie kurtki herbatnikami. PozostaBe klamoty wrzuciBam do plecaka, a nastpnie wziBam strzelb i amunicj. Kiedy otworzyBam sejf z broni, na chwil stanBo mi serce, bo brakowaBo w niej jednej [rutówki. Ten przeklty Gavin naprawd przeginaB. UdaBo mu si wiele przetrwa, wic my[laB, |e jest niezwyci|ony. Podejrzewam, |e im wicej nam si w |yciu udaje, tym bardziej ro[nie nasza pewno[ siebie i tym wy|ej sigamy. Ale ja wiedziaBam co[, czego mBodszy ode mnie Gavin jeszcze nie rozumiaB. {e im wy|ej sigasz, tym bardziej ryzykujesz. Je[li bdziesz si wspina bez koDca, pewnego dnia zostaniesz Bogiem. Dla wikszo[ci ludzi to niewykonalne - midzy innymi dla mnie i Gavina. Du|e ryzyko mo|na podejmowa na pocztku, kiedy masz maBo do stracenia i twoje szcz[cie jeszcze si nie wyczerpaBo. A gdy pójdzie ci [wietnie, pora zwikszy ostro|no[. Ka|dy sukces zbli|a ci do pora|ki. Ze wzgldu na Gavina musiaBam mie nadziej, |e zostaB mu w zapasie jeszcze jeden sukces i jeszcze troch szcz[cia. Oraz modli si, |eby tak byBo. Bronte zatankowaBa polarisa, sprawdziBa olej, wytarBa reflektor i - co najbardziej zadziwiajce - przywizaBa do baga|nika z przodu butelk wody. PodzikowaBam jej, po|egnaBam si z ni i z Pang, dodaBam gazu i pojechaBam, zastanawiajc si, czy jeszcze kiedykolwiek je zobacz. Bronte zatankowaBa polarisa, sprawdziBa olej, wytarBa reflektor i - co najbardziej zadziwiajce - przywizaBa do baga|nika z przodu butelk wody. PodzikowaBam jej, po|egnaBam si z ni i z Pang, dodaBam gazu i pojechaBam, zastanawiajc si, czy jeszcze kiedykolwiek je zobacz. RozdziaB 5 Mówic w skrócie, wybraBam najszybsz znan mi tras do Rawson Road, albo - jak powiedziaB Lee - do czego[, co przed wojn nazywali[my Rawson Road. Na bBotnistych odcinkach zatrzymywaBam si trzy razy, |eby poszuka jakich[ [ladów. I za trzecim razem, mniej wicej dwa kilometry od granicy, zobaczyBam pikny, wyrazny obrazek tego, co si staBo. To byBo jak czytanie z otwartej ksi|ki. Za drzewem staBy dwa pikapy. W niektórych miejscach droga wygldaBa lepiej; ni| kiedy tamtdy jechaBam poprzednim razem, ale poza tym byBa mocno zniszczona i wyraznie zobaczyBam, w którym miejscu Homer i reszta zjechali z niej i zaparkowali. Dalej droga stawaBa si kamienista i pikapy nie daByby jej rady. Za samochodami byBo wydeptane miejsce z mnóstwem [ladów butów i opon motocyklowych. Najwidoczniej wsiedli tam na motory i odjechali. I cho zajBo mi to trzy albo cztery minuty - trzy albo cztery minuty, których nie powinnam byBa marnowa - w koDcu znalazBam [lady trzeciego motoru. ByBy z lewej strony, z dala od tamtych dwóch, które biegBy [rodkiem. Takie same jak te, które widziaBy[my z Pang za warsztatem: gruby bie|nik z wikszymi wgBbieniami ni| u tamtych motorów. SBabiej odcisnB si w bBocie, jakby pojazd byB mniej obci|ony. I podobnie jak tamte [lad wygldaB na [wie|y. ZawróciBam i pokonaBam biegiem dwie[cie metrów, szukajc kolejnych dowodów. MusiaBam wiedzie, czy Gavin doBczyB do grupy. Niedaleko ogromnego eukaliptusa, na kolejnym dBugim odcinku mikkiej ziemi, zobaczyBam miejsce, w którym yamaha zjechaBa z drogi. PoszBam po [ladach i prawie od razu je zgubiBam, ale gdy podeszBam do eukaliptusa, odkryBam kryjówk Gavina. ByBo tam par plam oleju i kawaBek opakowania po dropsach owocowych. ZanotowaBam w my[lach, |eby w bli|ej nieokre[lonej przyszBo[ci obejrze motor i sprawdzi, czy nie gubi du|o oleju. Domy[liBam si, |e Gavin zaczaiB si troch wcze[niej, zaczekaB, a| pikapy przejad, a potem pojechaB za nimi. Kiedy nasi przyjaciele zaparkowali, zaczekaB ukryty za tym drzewem, a potem znowu za nimi pojechaB. ByB zbyt blisko domu, |eby si ujawni. Gdyby zauwa|yli, |e ich [ledzi, odesBaliby go z powrotem. RuszyBam w dalsz drog. WiedziaBam, |e jestem daleko w tyle, ale nie mogBam na to nic poradzi. WjechaBam w ciemno[. ZwiatBo dnia szybko gasBo. Na szcz[cie robiBo si troch cieplej, bo ustaB wiatr. Na pierwszym skrzy|owaniu skrciBam w lewo. WydawaBo mi si, |e dawniej t drog nazywano Sutherland s, ale nie byBam pewna. Zreszt to i tak nie miaBo wikszego znaczenia, bo doskonale wiedziaBam, dokd jad. PróbowaBam uBo|y jak[ strategi, która mogBaby mi si przyda na Rawson Road. PomysB uBo|enia planu w sytuacji, nad któr nie miaBam |adnej kontroli, byB gBupi, ale wydaje mi si, |e w pewnym sensie planowanie w ogóle jest gBupie. Biorc pod uwag to, |e nie da si przewidzie przyszBo[ci ani kontrolowa innych ludzi, nie wspominajc o pojazdach, zwierztach, zwalonych drzewach, pogodzie i przewa|nie o samym sobie, planowanie jest chyba... no czym? Czym[ w rodzaju polisy ubezpieczeniowej. Sposobem na poprawienie sobie humoru, bo mo|na przynajmniej udawa, |e kontroluje si swoje |ycie i [wiat wokóB. To bardzo pokrzepiajce, kiedy czBowiek pakuje si w niebezpieczne, okropne sytuacje. WBa[nie o tym rozmy[laBam, jadc w zimny, wilgotny wieczór i starajc si nie korzysta ze [wiateB. Przewa|nie zamiast nich u|ywaBam latarki, która oczywi[cie [wieciBa o wiele sBabiej. ZapewniaBa wiksze bezpieczeDstwo, je[li chodzi o przyciganie uwagi, ale byBa potwornie niebezpiecznym rozwizaniem z perspektywy bezpieczeDstwa na drodze. WiedziaBam jednak, |e reszta prawdopodobnie postpuje tak samo, wic przynajmniej nie zostawaBam jeszcze bardziej w tyle. My[laBam, |e bez wikszego trudu znajd Rawson Road, ale pewna wa|na rzecz ulegBa zmianie. Nie chc, |eby to zabrzmiaBo, jakbym byBa nawiedzona, ale teren, który ju| nie nale|aB do nas, wydaB mi si teraz zupeBnie inny. Dziwnie byBo si znalez w obcym kraju, który jeszcze niedawno nale|aB do naszej codzienno[ci. Na przykBad droga, któr jechaBam: niewiele ponad rok temu mogBam ni jecha albo i[ i nie byBoby w tym nic godnego uwagi. Po prostu jeszcze jedna droga otoczona z dwóch stron eukaliptusami, ogrodzenie domagajce si pilnej naprawy, wybetonowany bród w strumieniu, a w oddali gospodarstwo, w którym paliBo si [wiatBo i mieszkali ludzie. Powinnam byBa czu si tam jak w domu. Ale nad t ziemi unosiB si ju| jaki[ nowy duch i jadc tamtdy, dr|aBam, wiedzc, |e cho to wszystko wyglda jak mój kraj, ju| nim nie jest. ZmieniB si zapach. WyczuwaBo si inn energi. ByBam na obcym terenie. Nie musiaBam wsiada na pokBad samolotu i lecie milion godzin, |eby zmieni klimat, bo teraz wystarczyBa czterogodzinna przechadzka. Ju| wkrótce musiaBam si skupi na bardziej przyziemnych sprawach. Takich jak przetrwanie. Te wszystkie dni w Wirrawee - chodzenie do szkoBy, praca na farmie, hodowla bydBa, próby okieBznania Gavina - to wszystko nagle ze mnie uleciaBo i znów staBam si Bowc i zwierzyn Bown. CzuBam si tak, jakbym si zmieniBa w zwierz - chyba w lisa - i bez najmniejszego wysiBku skupiBam si na tym, |eby znalez ofiar i uj[ z |yciem. Wiem, |e lisy s zdolne do ró|nych okropieDstw, ale podziwiam ich przebiegBo[. Potrafi zBapa kaczk w biaBy dzieD, mimo |e pracuj niespeBna pidziesit metrów od niej. Umiej znalez jedyn dziur w siatce, podkopa si do kurnika. Zachowuj si tak, jakby wiedziaBy, czy trzymasz strzelb, czy tylko kij. A kiedy jeden jedyny raz zdarzy ci si zapomnie o zamkniciu bramy wybiegu dla drobiu, jakim[ cudem si o tym dowiaduj, zakradaj si i zabijaj wszystko, co si rusza. Tak, musiaBam by lisem, wBo|y lisi skór i zosta lisem na quadzie. Quad potrafi jecha bardzo wolno, je[li utrzymuje si niskie obroty. Pomy[laBam, |e na razie moim najwikszym problemem nie s agresywni wrogowie, lecz znalezienie Rawson Road. SpróbowaBam sobie wyobrazi map i uznaBam, |e Rawson Road biegnie z póBnocy na poBudnie, od mojej prawej do lewej, przez pBaskie, monotonne tereny, do których ju| dotarBam. SpieszyBam si, jak mogBam, ale kiedy przekraczaBam trzydzie[ci, trzydzie[ci pi kilometrów na godzin, warkot silnika robiB si zbyt gBo[ny. ZastanawiaBam si, jak rozgrywaj to moi przyjaciele. Mo|e zostawili motory i dalej id piechot? Z dwoma motorami - i jednym, o którym nie wiedzieli - mieli oczywi[cie wikszy problem z haBasem ni| ja. Czas biegB nieubBaganie i stresowaBam si, my[lc o tym, |e powinnam jecha szybciej. ZwiatBa sunce z prawa na lewo podpowiedziaBy mi, |e zbli|am si do skrzy|owania. WygldaBo na du|e i ruchliwe. Czy|by Rawson Road? ZaczekaBam, a| samochody przejad, a potem musiaBam zaczeka jeszcze dBu|ej, bo pojawiBy si dwa pojazdy zmierzajce w przeciwn stron. Ruchliwa droga. Mo|e rzeczywi[cie Rawson. WjechaBam na asfalt i rozejrzaBam si, czujc jak[ dziwn odwag. Nie miaBam pojcia, czy jestem na wBa[ciwej drodze. JechaBam ostro|nie, zastanawiajc si, jak daleko powinnam si posun. Je[li skrciBam w zB stron, ta przeja|d|ka mogBa mnie drogo kosztowa. Poza tym nagle sobie przypomniaBam, |e nie wolno jezdzi quadem po utwardzonych drogach. W ka|dym razie nie moim polarisem. To ma co[ wspólnego z oponami. Kiedy jezdziBam quadem po polach, koBa ryBy ziemi. Przed warsztatem, w którym trzymaBam polarisa, wida byBo tylko bBotniste [lady i sprasowan traw. Opony uada miaBy gruby bie|nik i nie mam pojcia, dlaczego nie nadawaBy si na asfalt, ale najwidoczniej si nie nadawaBy. Trudno, pech to pech. Dzi[ wieczorem nie byBo innego wyj[cia. Mniej wicej póBtora kilometra dalej zobaczyBam jedn z tych zielonobiaBych tablic. Dziki Bogu. MiaBam szcz[cie, |e nie napotkaBam wicej samochodów. Pomy[laBam, |e je[li dopisze mi prawdziwe szcz[cie, oka|e si, |e jestem na Rawson Road. {e Homer, Lee.i reszta bd tam na mnie czekali z Gavinem i usBysz:  Cze[, Ellie, okazaBo si, |e to faBszywy alarm i mo|emy wraca do domu . Ale nie miaBam a| tak wielkiego fartu. Napis na tablicy nie byB po angielsku, lecz zauwa|yBam na nim te| cyfry i wygldaBo na to, |e ssiedzi zachowali nasz system numeracji dróg. Nie wiedziaBam, jaki numer powinna mie Rawson Road, ale na pewno nie byBa autostrad numer trzy, na której wBa[nie si znajdowaBam. Cholera, cholera, cholera. Czasami dobrze jest sobie zakl. ZawróciBam, a potem musiaBam czym prdzej zjecha z drogi, bo zbli|aB si jaki[ samochód. W zasadzie ci|arówka, za któr cignB si sznur samochodów, wic musiaBam si przyczai na jakie[ cztery minuty i zaczeka, a| wszyscy si przetocz. Gdy tylko ruch ustaB, pojechaBam z powrotem na skrzy|owanie. Tym razem nie musiaBam si martwi haBasem - przecie| byBam na autostradzie. SkrciBam w lewo i jeszcze raz zjechaBam z asfaltu. Krajobraz wygldaB dokBadnie tak samo. Czasami robi si strasznie nudno. Zero urozmaicenia. To bywa doBujce. Wieki temu mówili w telewizji o niemieckiej inwazji na Rosj podczas drugiej wojny [wiatowej i o tym, jak krajobraz Rosji doprowadzaB niektórych |oBnierzy do szaleDstwa. Codziennie rano budzili si, ruszali w dalsz drog, maszerowali caBy dzieD, ale nic si nie zmieniaBo. Nic si nie zmieniaBo! DzieD za dniem, miesic za miesicem szli przez [wiat, w którym czuli si tak, jakby w ogóle si nie przemieszczali. Szli, szli i szli, a horyzont wcale si nie przesuwaB i wszystko wokóB pozostawaBo takie samo. Nie, nie widziaBam tego w telewizji. SByszaBam o tym w radiu, jadc z mam samochodem. Pamitam, jak usByszawszy to, spojrzaBa na las i powiedziaBa:  Zwita racja. Zwita racja! . Nie zgadzaBam si z ni - nasz krajobraz nigdy tak na mnie nie dziaBaB - i martwiBam, si, |e mama widzi to inaczej. Przede wszystkim wydawaBo mi si to nielojalne. Ale wiedziaBam, co ma na my[li. Z drugiej strony, je[li poznaBo si las albo weszBo do niego i spdziBo w nim troch czasu - a przynajmniej otworzyBo si oczy, |eby dobrze si rozejrze - trudno byBo uzna ten krajobraz za monotonny. Tylko gdy jechaBo si samochodem, pokonujc niezliczone kilometry, mógB si wydawa odrobin doBujcy. PoczuBam, |e znalazBam si na Rawson Road. Nie jestem pewna, jak to si staBo, ale nagle pomy[laBam:  Tak, to chyba tu . UpBynBy ze trzy lata, odkd tu byBam po raz ostatni, a nawet wtedy jechaBam samochodem, z rodzicami. SkrciBam w lewo i szybko pojechaBam po |wirowym poboczu, wypatrujc nastpnej zielonobiaBej tablicy. Nie znalazBam jej, ale par kilometrów dalej minBam bram, na której widniaB namalowany farb adres, niezmieniony po wojnie:  Rawson 1274 . Co za ulga. JechaBam dalej. Moim nastpnym zadaniem byBo dowiedzenie si, czy zmierzam w odpowiednim kierunku. Domy[liBam si, |e jestem na przeciwprostoktnej trójkta. Dwa pozostaBe boki tworzyBa droga z mojego domu do Sutherland s i sama Sutherland s. Przeciwprostoktna nie zaprowadziBa mnie z powrotem do domu, bo skoDczyBa si jakie[ osiem kilometrów wcze[niej. CaBkiem blisko. WiedziaBam, |e kwadrat dBugo[ci przeciwprostoktnej jest równy sumie kwadratów dBugo[ci przyprostoktnych. Dzikuj ci, liceum w Wirrawee, za t cenn informacj. Ale teraz na niewiele si ona zdaBa. PotrzebowaBam czego[ innego. PotrzebowaBam intuicji i czujno[ci lisa. PrzypomniaBam sobie, jak lisy skBaniaj koguta, |eby wystawiB gBow przez siatk kurnika, |eby mogBy mu j odgryz. Nie mam pojcia, jak to robi, ale par razy widziaBam to na wBasne oczy, a u Yannosów zdarzaBo si to samo. To znaczy nie widziaBam samego zaj[cia, ale jego skutki. Idziesz rano do kurnika i w [rodku widzisz koguta bez gBowy. Jak to mo|liwe? Mieli[my do[ du|y kurnik, a mimo to lisowi udaBo si skBoni koguta, |eby podszedB a| do siatki i posBusznie wystawiB gBow, oferujc j lisowi na kolacj. MusiaBam znalez równie pomysBowy sposób. Chyba potrzebowaBam czego[ w rodzaju wykorzystania rozpdu piBki do zmiany kierunku jej lotu i zdobycia punktu. Niewyraznie pamitaBam, jak pewnego razu obja[niaBa mi to Robyn podczas gry w tenisa. Nigdy nie rozumiaBam sportu tak dobrze jak ona. MówiBa, |e nie nale|y uderza takiej piBki mocno. Trzeba pozwoli, |eby odbiB j drugi gracz, a potem wystarczy odpowiednio ustawi rakiet, |eby piBka wróciBa z prdko[ci nadan przez przeciwnika. Je[li kogut podejdzie do siatki i wystawi gBow, lis nie musi si za bardzo napracowa. Nie chciaBam rozpta wojny. PragnBam jedynie sprowadzi Gavina na wBa[ciw stron granicy. JechaBam dalej, ale zauwa|yBam, |e pakuj si w powa|ne tarapaty. Rawson Road szybko przeobra|aBa si w przedmie[cia. MiaBam przed sob domy stojce w bliskiej odlegBo[ci. Jechanie przez pola byBo mi na rk, ale nie mogBam przeje|d|a quadem obok zabudowaD. Na niebie [wieciB ksi|yc w pierwszej kwadrze, dziki czemu wszystko byBo do[ dobrze widoczne - nie tak dobrze jak przy peBni czy za dnia, ale wystarczajco dobrze, by narazi mnie na niebezpieczeDstwo. Po cichu przejechaBam obok pierwszego skupiska domów, pokonaBam zakrt, zobaczyBam nastpny, jeszcze wikszy rzd domów i obok nich te| przemknBam, ale zaczynaBam traci zimn krew i wiedziaBam, |e niedBugo strac te| szcz[cie. Nie chciaBam czeka, a| resztka mojego szcz[cia zniknie jak morska piana na piasku. ZatrzymaBam si na kawaBku spkanej ziemi i siedziaBam, rozpaczliwie próbujc co[ wymy[li. Nie znosiBam takich sytuacji: podejmowania decyzji, od których zale|y |ycie, w kilka sekund i praktycznie przy braku jakichkolwiek informacji. Lubi panowa nad tym, co si dzieje. PrzygryzaBam doln warg, a potem knykcie. Co robi? Co robi? Mój umysB groziB, |e wymknie si spod kontroli i zacznie biec jak wariat, tratujc ogrodzenia i pdzc samopas we wszystkich kierunkach naraz.  No dobra - pomy[laBam. - Przynajmniej si zastanów, na czym najbardziej ci teraz zale|y. Po co tu przyjechaBa[ . Od razu wiedziaBam, jak brzmi odpowiedz. PrzyjechaBam tu z misj, chciaBam odnalez Gavina, zapewni mu bezpieczeDstwo i odwiez go caBego i zdrowego do domu. MiBo byBoby pomóc Homerowi, Lee, Jeremyemu i Jessice ocali niewinnych ludzi przed atakiem zgrai terrorystów i najlepiej przy tym nie zgin, ale najwa|niejszy cel mojej misji wygldaB prosto: ocali Gavina. Okej, tylko jak? Na to nie miaBam prostej odpowiedzi. PozostawaBo mi jecha dalej, rozglda si i mie cholernie wielk nadziej, |e go znajd. MusiaBam jednak zostawi quada. ZaprowadziBam go za drzewo. WiedziaBam, |e nie bdzie tam dBugo bezpieczny, ale zaczynaBy si przedmie[cia i nie mogBam jecha dalej. ZarzuciBam strzelb na plecy i pobiegBam poboczem, trzymajc si ciemniejszej strony drogi i wypatrujc czego[, czegokolwiek, jakiej[ wskazówki, jakiego[ znaku, jakiej[ podpowiedzi. Czasami dostajemy w |yciu to, czego chcemy. Ja o maBo tego nie przeoczyBam. MiaBam przed sob kolejn tablic - tym razem sprzed wojny. Zielone logo na musztardowym tle. Chyba postawiono j dla turystów. Nie widniaBa tam |adna nazwa, tylko obrazek przedstawiajcy palm i napis:  800 metrów . ByBam tak zajta szukaniem samochodu, który mogBabym ukra[, albo jakiego[ innego [rodka transportu, |e dopiero sto metrów za tablic pomy[laBam o palmie. OtaczaBy mnie ju| mieszkania, skromne domy, beton i cement. Przed sob zobaczyBam [wiatBa skrzy|owania. ZaczynaBam si naprawd denerwowa. ByBo cicho, ale od czasu do czasu przeje|d|aB jaki[ samochód, widziaBam dzieciaka na deskorolce i par osób, które wchodziBy do domów albo z nich wychodziBy. Dziwne. To nie przypominaBo terenu dziaBaD wojennych. CzuBam si jak terrorystka. Tylko ja miaBam strzelb. Palma. Zaraz, zaraz. Palma. GBos Jeremy ego. Zasadzka.  Pod palm kokosow - tak powiedziaB. Co miaB na my[li? Zasadzk pod palm kokosow? ZaczBam biec. MusiaBam okr|y skrzy|owanie, wic nadrobiBam kawaB drogi. Na szcz[cie poBowa latarD nie dziaBaBa, wic nie byBo tak jasno jak za dawnych czasów. Wszystko tak wygldaBo: zniszczone, zapuszczone. Dziury w drodze, zapchane rynsztoki i wielkie kaBu|e, przystanek autobusowy bez dachu. ZignorowaBam to i pobiegBam dalej. Jakie[ póB kilometra dalej zobaczyBam palm kokosow. Trudno byBo powiedzie, co to za miejsce. Z lewej staB stary dom, jaki[ zabytek, który przed wojn byB pewnie otwarty dla zwiedzajcych, a po prawej zbudowano centrum handlowe. Z przodu rósB rzd palm. Wszystkie wygldaBy troch staro i maBo atrakcyjnie. A nad gBównym wej[ciem umieszczono wielk neonow palm, w której nie dziaBaBo trzy czwarte [wiateB. Dlaczego, na lito[ bosk, ktokolwiek miaBby wybra takie miejsce na zasadzk? Na [rodku byB pasa| handlowy, mnóstwo sklepów otoczonych parkingiem. Dalej dziaBaB supermarket z wielkimi koszami jakich[ warzyw albo owoców przy wej[ciu. Melonów, ziemniaków - niewa|ne. Tu te| o[wietlenie pozostawiaBo wiele do |yczenia i nie widziaBam poBowy szyldów, wic tym bardziej nie byBam w stanie dojrze, co jest w koszach: melony, puszki karmy dla psa czy mo|e szczoteczki do zbów. Najbli|ej mnie byBy salon fryzjerski i sklep z ciuchami. Wszdzie krcili si klienci. Ci ludzie traktowali wieczorne zakupy bardzo powa|nie. Po chwili zauwa|yBam Jeremy ego. To byB szok. LustrowaBam wzrokiem parking, wszystko wydawaBo si obce i zmienione nie do poznania, a po[rodku znalazBa si twarz, która byBa znajoma, przyjazna i nale|aBa do mojego |ycia. SkupiBam wzrok na Jeremym i poczuBam, jak w mojej piersi eksploduje dzika rado[. SzukaBam przyjacióB od wielu godzin i ledwo mogBam uwierzy wBasnym oczom. Jeremy przemknB po drugiej stronie parkingu i schowaB si za rzdem [mietników ustawionych pod ktem prostym do supermarketu. StaraB si zachowywa naturalnie, jakby byB jednym z tych ludzi, ale moim zdaniem nie wypadB zbyt przekonujco. Przede wszystkim szedB troch za szybko. A to chyba zawsze przyciga uwag. Po reszcie nie byBo ani [ladu. ZostaBam na miejscu, za maBym drzewem, i próbowaBam zrozumie, co si dzieje. Pewnie pozostali te| schowali si za [mietnikami. A mo|e ukryli si w ró|nych punktach wokóB parkingu i szykowali zasadzk na terrorystów? Mimo wszystko wybrali sobie dziwne miejsce na tak akcj. Znowu zauwa|yBam jaki[ ruch. Tym razem nie chodziBo o zbyt szybki krok. Raczej o zbyt wolny. PatrzyBam, czujc, jak powoli ogarnia mnie przera|enie. Po drugiej stronie parkingu jaki[ czBowiek zakradaB si w kierunku [mietników - i wcale nie byB to Homer ani Lee. Trudno to wyja[ni, ale gdy tylko go zobaczyBam, prawie natychmiast ujrzaBam inny obraz. Nie patrzyBam ju| na parking, na klientów z wózkami, na rodzin stojc przy baga|niku daihatsu i na unoszce si nad tym wszystkim mewy, które wypatrywaBy jakich[ ksków. Teraz widziaBam co[ innego: tego czBowieka z karabinem, drugiego m|czyzn, który zbli|aB si z przeciwnej strony i te| byB uzbrojony, trzech innych, idcych tu| za nim, i co najmniej trzech kolejnych, którzy skradali si przez parking, od samochodu do samochodu. Wszyscy trzymali karabiny i poruszali si jak zawodowcy. Nawet nie miaBam czasu, |eby zakl. Na chwil straciBam kontrol nad nogami, próbowaBam si ruszy, ale tylko si zakoBysaBam. Pózniej zmusiBam si do przej[cia przez drog.  Po co kurczaki przechodz przez drog? - zapytaBam si w duchu. To byBa jedna z tych gBupich my[li, które wpadaj mi do gBowy w najgorszych i najdziwniejszych sytuacjach. Nie potrafiBam sobie odpowiedzie.  Pewnie po to, |eby zjadB je lis . Nie miaBam |adnego planu. Ale odzyskaBam kontrol nad nogami i nagle znowu przeBczyBam si na tryb wojenny. PochyliBam gBow, [cisnBam strzelb tak mocno, |e a| zabolaBa mnie rka, a potem pobiegBam na parking od prawej, korzystajc z osBony zapewnionej przez przero[nity |ywopBot. Wszyscy byli skupieni na [mietnikach i a| dziw, |e nikt mnie nie zauwa|yB. Jednak wcale o tym nie my[laBam. MiaBam tylko nadziej, |e chocia| ten jeden raz w |yciu bd niewidzialna. ModliBam si, |eby nikt nie spojrzaB w moj stron. DopadBam do nastpnego drzewa, dyszc, jakbym przebiegBa trzy kilometry na olimpiadzie. MiaBam mniej wicej cztery sekundy, |eby postanowi, co dalej. Pobiec za [mietniki, doBczy do Jeremy ego i tego, kto tam z nim jest? Zaatakowa |oBnierzy? Raczej nie. Lis by tego nie zrobiB. Za parkingiem byBa stara droga prowadzca na wzgórze. Zauwa|yBam tam plac budowy. Pewnie zamierzali powikszy centrum handlowe, ale wygldaBo na to, |e prace od dawna stoj w miejscu. Zastanawiali[cie si kiedy[, dlaczego wybudowany budynek nie nazywa si wybudynkiem? No có|, w tym wypadku budowie daleko byBo do koDca, bo powstaBy tylko fundamenty. Co robi? Co robi? To pytanie BomotaBo w [ciany mojego mózgu. Parali|owaBo mnie. Biec za [mietniki? Nie. W ten sposób tylko doBczyBabym do Jeremy ego i oboje mogliby[my zgin. Zaatakowa? Nie - to by oznaczaBo bByskawiczne samobójstwo. MusiaBam zrobi dywersj, odwróci uwag tych uzbrojonych ludzi. Okej, mo|e w takim razie pobiec przez parking i strzela, |eby zaczli mnie goni? To te| potwornie kojarzyBo si z samobójstwem. Ale le|enie na wilgotnej, zimnej ziemi nie mogBo nikomu uratowa |ycia ani uBatwi mi odnalezienia Gavina. Ellie, pamitasz, po co tu przyjechaBa[? Pamitasz, co sobie powiedziaBa[ zaledwie kilka minut temu? Nie mo|esz odBo|y tego problemu na pózniej. Masz go ju| teraz. ByB tylko jeden sposób, |eby dywersja si udaBa. WziBam gBboki oddech, ale mimo to czuBam si tak, jakby do moich pBuc nie dotarBa ani odrobina tlenu. Niewa|ne. MusiaBam zaBo|y, |e moje ciaBo samo zajmie si oddychaniem. Do tej pory radziBo sobie z tym caBkiem niezle. MusiaBam zaryzykowa. RozdziaB 6 Dziki Bogu nie zastanawiaBam si nad tym ani chwili dBu|ej. Inaczej nigdy nie wystawiBabym nosa zza tego drzewa. Na szcz[cie czasami moje gBupie stare nogi i rce ruszaj si caBkiem szybko i tym razem te| pokazaBy, na co je sta. Ponownie sprawdziBam bezpiecznik, wymierzyBam w witryn salonu fryzjerskiego i oddaBam trzy strzaBy, kierujc luf wysoko, |eby nikogo nie zabi. A potem jeszcze dwa w stron sklepu z ciuchami. W salonie fryzjerskim od razu zgasBo [wiatBo. Sze[ osób niedaleko sklepu odzie|owego rozpierzchBo si i zaczBo ucieka we wszystkich kierunkach. RozlegB si dzwonek, jakbym uruchomiBa najwikszy budzik na [wiecie. Nagle moje wntrzno[ci staBy si zimne i poskrcane, jakby [cisnBy je czyje[ bardzo zimne dBonie. PochyliBam si i pobiegBam prosto do centrum handlowego. Ludzie zaczli si wylewa przez boczne wej[cie jak milion mrówek, które wBa[nie usByszaBy, |e w fabryce kawaBek dalej doszBo do wycieku d|emu. Nie byBo to zbyt inteligentne z ich strony, ale kto my[li logicznie w takich sytuacjach? WidziaBam, jak si popychaj, poganiajc si nawzajem. Automatyczne drzwi gBównego wej[cia otworzyBy si, zapraszajc mnie do [rodka. Ludzie w gBbi budynku nadal zachowywali si normalnie, jakby jeszcze do nich nie dotarBo, co si dzieje. BiegBam dalej. Moje wntrzno[ci przestaBy by zimne i poskrcane, zamiast tego zrobiBy si mokre i gbczaste. Nagle przypomnieli mi si |oBnierze w koszarach na lotnisku, ci, których zastrzeliBam i którzy wygldali jak zwierzta rozjechane na drodze. Zdecydowanie nie chciaBam nikogo zabija. Ci ludzie wpadli do sklepu po papier toaletowy, jedzenie i odplamiacz. OddaBam cztery strzaBy w stron sufitu, caBy czas biegnc przed siebie. Nagle wszyscy zaczli ucieka i chowa si. Na podBodze midzy porzuconymi wózkami le|aBy torby peBne zakupów. ByBy tam kubki w kaBu|ach kawy, upuszczone lody i przewrócona spacerówka. Specjalnie strzeliBam w kierunku witryny drogerii po lewej stronie, a potem w stron sklepu z ciuchami, nastpnego po prawej. Szyby zsunBy si jak woda wodospadu. Widok tej pBynnej lawiny szkBa podziaBaB na mnie prawie kojco. ByBam w supermarkecie. Teraz ju| miaBam plan. Niezbyt dopracowany, ale lepszy taki ni| |aden. PobiegBam w lewo. Chyba specjalnie wyBczyli gBówne o[wietlenie, lecz zadziaBaB system awaryjny, dziki czemu wprawdzie panowaB póBmrok, ale wszystko byBo widoczne. WbiegBam na hal. Nikt nie podszedB, |eby zajrze mi do torebki. WokóB panowaB spory ruch. Nie zamierzaBam si zatrzyma, |eby si rozejrze, ale ktem oka zauwa|yBam jakiego[ staruszka z lewej, ekspedientk z prawej i mBodego m|czyzn za stojakiem z pieczywem. Chowanie si za chlebem byBo niezbyt mdre. Lepsz osBon zapewniByby puszki z karm dla psów. Albo z owocami. Bo|e, mo|na oberwa rykoszetem, je[li zacznie si strzela w pobli|u puszek z owocami. MinBam chipsy ziemniaczane. Niektórych produktów spo|ywczych w tym sklepie nie znaBam, ale chipsy ziemniaczane wygldaj bardzo podobnie w ka|dym kraju. Kiedy biegBam obok butelek z wod, nagle wyskoczyB na mnie jaki[ facet w garniturze. PrzyczaiB si za póBk. ChciaB zosta bohaterem. RzuciB si na mnie i jednocze[nie odwróciB twarz, jakby chciaB unikn ciosu. Prawie zamknB oczy. MiaB jednak silne rce i dobrze mnie zBapaB. Tak bardzo mnie wystraszyB, |e o maBo nie upu[ciBam strzelby. Ale go[ zachowywaB si, jakby nie do koDca wiedziaB, co robi. Walczc ze mn, ryzykowaB |yciem. PrzypominaB zawodnika grajcego w softball, któremu udaBo si zaliczy par baz, ale za bardzo si boi, |eby porwa si na home run. Niestety, kiedy ja wyczuBam ten jego brak zaanga|owania, on zauwa|yB, |e ma do czynienia z dziewczyn. SpojrzaB na mnie z ukosa, wytrzeszczyB oczy i jeszcze mocniej zacisnB rce. TrzymaB mnie w pasie, stali[my twarz do siebie i wiedziaBam, |e je[li nie uwolni si z jego u[cisku, bdzie po mnie. Jakie to dziwne, |e po wszystkim, przez co przeszBam, mogBam skoDczy tutaj, nagle, w jednej chwili, w tym zapyziaBym supermarkecie, obok butelkowanej wody i torebek z ry|em, zabita przez faceta z nijak twarz, przez faceta w garniturze i nudnym niebieskoszarym krawacie. PróbowaB mnie dokd[ cign. Zaciekle si szamotali[my. Nadal trzymaBam strzelb, wic od razu zbli|yBam palec do spustu i oddaBam strzaB. WiedziaBam, |e lufa jest skierowana w gór i nikomu nie zrobi krzywdy, ale byBam pewna, |e porzdnie go tym wystrasz i by mo|e zapewni mi to przewag. ByBam przyzwyczajona do tego dzwiku, a ten facet nie - a w niskim budynku huknBo naprawd gBo[no. Kiedy strzeliBam, ciaBem m|czyzny gwaBtownie wstrzsnBo i przez chwil my[laBam, |e jednak go trafiBam. Jego u[cisk zel|aB, a wtedy szarpnBam si mocno i brutalnie, liczc na to, |e straci równowag. RunB do tyBu, wypuszczajc mnie, i zaczB macha rkami jak gracz w netball próbujcy zatrzyma przeciwnika. Szybko do niego doskoczyBam i popchnBam go, prosto na stojak z jakimi[ puszkami. Nie wiem, co w nich byBo. Mo|e pomidory? UderzyB w nie plecami i tyBkiem, wywoBujc co[ w rodzaju eksplozji. PodniosBam puszk, która potoczyBa si w moj stron, rzuciBam w niego, spudBowaBam, chwyciBam nastpn i mocno rzuciBam jeszcze raz, mierzc w gBow. RozbryzgnBo si co[ czerwonego. Jakby puszka gwaBtownie si otworzyBa, opryskujc wszystko swoj zawarto[ci. Tylko |e ona pozostaBa zamknita. Czerwona ciecz, na któr patrzyBam, to nie byBy pomidory. Facet zBapaB si za twarz i jego gBowa opadBa na bok. Nie wiedziaBam, czy nadal jest przytomny, ale musiaBam zaBo|y, |e nie bdzie mi zagra|aB przez co najmniej kilka nastpnych minut. PobiegBam w stron drzwi prowadzcych na zaplecze. SpojrzaBam przez rami i zauwa|yBam, |e kilka osób wychyla si z kryjówek. WygldaBy na niezdecydowane. Mamy j goni czy jak? Przecie| to tylko dziewczyna. W dodatku jest sama. Ale ma broD. Drzwi byBy dwuskrzydBowe, ci|kie i zrobione z gumy, plastiku albo czego[ w tym rodzaju. Cz[ciowo przezroczyste. Gdy tylko je otworzyBam, znalazBam si w innym [wiecie. Nie byBo tam efektownych wystaw, muzyki z ta[my ani paD czstujcych maBymi porcjami tofu. PanowaB jeszcze wikszy mrok ni| w supermarkecie. Na betonowej podBodze staBy setki kartonów uBo|onych w wielkie sterty. Zapach te| byB inny, ale caBkiem przyjemny - przypominaB herbatniki w pierwszej chwili po otwarciu opakowania. ZobaczyBam jakiego[ faceta, mBodego pracownika mniej wicej w moim wieku. My[l, |e byB sparali|owany strachem. PrzywarB plecami do wielkiej chBodziarki i gapiB si na mnie. PoruszaBy si tylko jego oczy. UznaBam, |e mo|na go spokojnie zignorowa, wic pobiegBam dalej. W gBbi magazynu byBa strefa wyBadunku. Nie trafiBam na |adn dostaw - chyba ze wzgldu na pózn por - wic wszystko byBo pozamykane i spowite ciemno[ci. ZeskoczyBam z rampy i pobiegBam do du|ych drzwi |aluzjowych. MusiaB istnie jaki[ sposób, |eby otworzy to cholerstwo. RozgldaBam si gorczkowo. Na podBodze le|aB kawaB nowego BaDcucha, a obok niego byBy narzdzia i du|a puszka smaru. WygldaBo na to, |e kto[ zamierzaB naprawi albo wymieni te drzwi. MiaBam nadziej, |e nadal s sprawne. Z boku byB du|y czerwony przycisk ze starym brudnym napisem po angielsku na kawaBku kartonu:  Naci[nij dwa razy, |eby otworzy . NacisnBam dwa razy. Drzwi ze szczkiem ruszyBy w gór, powoli, ci|ko i haBa[liwie. Pomy[laBam, |e to potrwa z póB godziny. Dyszc, spojrzaBam przez rami. Czy ju| si zorganizowali? Kiedy drzwi troch si podniosBy, usByszaBam strzaBy z karabinu. Blisko. Jakbym otwieraBa drzwi strzelnicy. Krawdz byBa ju| na wysoko[ci mojego pasa. PochyliBam si i zaczBam si gorczkowo rozglda. Gdzie czyhaBo niebezpieczeDstwo? Z której strony? Szybko, szybko, znajdz je, zanim ono znajdzie ciebie. Nagle, dziki Bogu, zobaczyBam Homera i Jeremy ego. Tak jak podejrzewaBam, byli za [mietnikami, obydwaj lekko ode mnie odwróceni i przyczajeni tak jak ja. Kiedy ich zauwa|yBam, strzelili, prawie równocze[nie. Nie widziaBam pozostaBych, ale zauwa|yBam bBysk ognia, sugerujcy, |e s bardziej z prawej strony. W ka|dym razie miaBam nadziej, |e to oni. Te| po prawej, tyle |e bli|ej drogi, staBy cztery pojazdy: trzy pikapy i maBa ci|arówka z odsBonit pak. Ukrywali si tam jacy[ ludzie, którzy wykorzystywali te samochody, skaBy i drzewa jako osBon. SyknBam pod nosem, widzc, jak kiepsko to wyglda. MiaBam nad nimi pewn przewag, bo staBam wy|ej ni| oni, ale ich byBo wicej i wygldali na do[ dobrze osBonitych. Z lewej, na skraju parkingu, sytuacja wygldaBa lepiej. Znów zauwa|yBam |oBnierzy, mo|e tych samych co wcze[niej, ale teraz skupiali si na wej[ciu do centrum handlowego, dokBadnie tak, jak chciaBam. Pomy[laBam, |e dziki temu zyskali[my mniej wicej póB minuty wzgldnego spokoju z przodu i z lewej strony. W ciemno[ci karabiny wygldaBy jak maBe miotacze ognia, z luf bez przerwy tryskaBy gorce pomaraDczowo|óBtobiaBe strumienie. Dziki nim Batwiej byBo zobaczy, gdzie s uzbrojeni ludzie, ale problem polegaB na ustaleniu, kto jest kim. Na przykBad wiedziaBam, |e z warzywniaka, gdzie panowaBa caBkowita ciemno[, strzelaj co najmniej dwie osoby. Domy[liBam si, |e nie przyszBy tam, |eby kupi awokado. PochyliBam si i pobiegBam w stron Homera i Jeremy ego. Zbli|ajc si do nich, nie zdoBaBam si powstrzyma i zawoBaBam: - Cze[, chBopaki! I wtedy otarBam si o [mier. Gdybym otarBa si bardziej, pewnie ju| bym nie |yBa. Jeremy gwaBtownie si odwróciB i uniósB karabin do ramienia. MiaB min faceta, który jest tak zahipnotyzowany, |e mo|na go poprosi, |eby zmieniB si w kur, a natychmiast zniesie jajko albo wystawi gBow za siatk. ZrozumiaBam, |e nie zd|y mnie w por zobaczy. ZawoBaBam:  Jeremy! , i podniosBam rce, |eby zasBoni twarz przed kul, co oczywi[cie na nic by mi si nie zdaBo. Zawdziczam |ycie Homerowi. Nie miaB czasu, |eby cokolwiek powiedzie. RzuciB jedno spojrzenie w moj stron, wycignB rk i podbiB karabin Jeremyego, gdy ten oddawaB strzaB. Kula [mignBa obok mnie jak banshee - tyle |e nie mam pojcia, czym wBa[ciwie jest banshee, a ju| na pewno nie wiem, jakie wydaje dzwiki. Ale co[ w sBowie  banshee wskazuje na pewne pokrewieDstwo ze [wiszczc kul. Jeremy pobladB, widzc, |e to ja. WygldaB, jakby zobaczyB ducha i jakby sam staB si duchem. Po prostu staB i gapiB si. Za to Homer byB spokojny jak nigdy. Jego naturalna [niada skóra nie straciBa ani odrobiny koloru. PokrciB gBow i powiedziaB: - ZnalazBa[ tam jakie[ fajne sklepy? - Po lewej jest czysto i bdzie tak jeszcze par minut - odparBam. - To chyba wasza jedyna szansa. Homer nie wahaB si ani chwili. - Sprowadz reszt. OsBaniajcie mnie. Ocknij si, Jeremy. PobiegB w prawo. DyszaBam jak koD po galopie. Z niepokojem wyt|aBam wzrok, próbujc dojrze Homera, próbujc zobaczy, co si dzieje. OstrzaB przybraB na sile mniej wicej dziesiciokrotnie. Teraz byB ju| prawie cigBy. To oznaczaBo, |e albo atakuj, albo szykuj si do ataku. Ktokolwiek tam byB - Lee i Jessica, a mo|e nawet Gavin - mógB nie doczeka przyj[cia Homera. Nieustanny huk karabinów rozbrzmiewaB mi w uszach. WydawaB si coraz gBo[niejszy, ale nie byBam pewna, czy wróg si zbli|a. OdgBos wystrzaBów tBumiB wszystkie inne dzwiki i doznania. ChciaBam, |eby ucichB. CzuBam si jak operator mBota pneumatycznego cierpicy na migren. Po[ród tego wszystkiego próbowaBam my[le. Czwórka moich przyjacióB cz[ciowo osignBa cel: je[li |oBnierze planowali jaki[ napad, to z pewno[ci musieli zrezygnowa z tych zamiarów. Przynajmniej dzisiaj. PozostawaBo nam jedynie sprawnie si wycofa, ale okoliczno[ci sprzysigBy si przeciwko nam. Czy Homer i reszta zaplanowali odwrót? Mo|e Jess czekaBa przy motorach, gotowa czym prdzej odjecha? Mo|e nawet byB z ni Gavin? Idealnie nadawaBby si do takiej roboty. Specjalista od ucieczek. Czy oni w ogóle wiedzieli, |e Gavin tu jest? Czy Gavin tu byB? W ciemno[ci mignB mi Homer, wic oddaBam dwa strzaBy nad jego gBow. ByB prawie przy ssiednich [mietnikach. SzBo mu caBkiem niezle, ale czuBam, |e za kilka sekund |oBnierze, którzy wbiegli do centrum handlowego, zjawi si z powrotem. W moim sercu trwaBy zawody w przeciganiu liny. Podobno woda w obserwowanym czajniku nigdy si nie zagotuje. Dlatego nie chciaBam si gapi na tamte [mietniki. PowstrzymywaBam si caB siB ciaBa i umysBu, pragnc, |eby Homer zebraB pozostaBych i wróciB. Nie chciaBam te| patrze w lewo i modliBam si, |eby i tam nie zjawiB si wróg. Przesdnie my[laBam, |e je[li bd tam patrzyBa, przybiegnie jeszcze wicej |oBnierzy. Mój umysB i moje ciaBo zmagaBy si z potwornym stresem. Jeremy nadal byB blady i jeszcze nie odezwaB si sBowem. Chyba obydwoje byli[my w szoku pourazowym, ale trauma wci| trwaBa. Nagle sobie o czym[ przypomniaBam i krzyknBam do Jeremy ego: - Jest z wami Gavin?! Przez chwil si zastanawiaB, nie wiedzc, kogo mam na my[li - pewnie nawet nie wiedziaB, kim jestem - a potem powiedziaB: - Nie. A powinien? JknBam. My[laBam, |e nie mo|e by gorzej, a jednak byBo. Przynajmniej gBos Jeremy ego zabrzmiaB mocniej, ni| si spodziewaBam. - A powinien? - powtórzyB. Nie byBo czasu na wyja[nienia. StrzaBy z prawej strony troch si uspokoiBy i teraz sByszaBam tylko pojedyncze huki. Nie wiedziaBam, czy to dobrze, ale uznaBam, |e raczej tak, bo najwidoczniej nie udaBo im si nas dopa[ i nie mieli dobrej pozycji. Jednak nagle znowu daBo si sBysze terkotanie karabinów przypominajce warkot samochodu jadcego na bardzo wysokich obrotach gBówn ulic Stratton. ZobaczyBam dwóch |oBnierzy wybiegajcych przez drzwi centrum handlowego. Szybko spojrzaBam w prawo. O co tyle haBasu? Potem zauwa|yBam Jess, która zgrabnym zygzakiem biegBa od [mietnika do [mietnika.  Szkoda, |e te [mietniki nie maj kóBek - pomy[laBam. Silniki do kompletu te| by si przydaBy. ZastanawiaBam, si, czy w takim [mietniku byliby[my bezpieczni, czy kule mog go przebi, czy raczej bd si od niego odbijaBy. Mo|e odbiByby si rykoszetem i u[mierciBy ludzi, którzy do nas strzelaj? MiBo byBoby jecha sobie w [mietniku jak w czoBgu i czu si bezpiecznie. a + b + c = d. To algebra. Algebra na[laduje |ycie. Algebra to |ycie. A mo|e |ycie na[laduje algebr? a to [mietnik, b to toyota land cruiser stojca jakie[ pitna[cie metrów dalej, po mojej lewej. MiaBa otwarte drzwi po stronie kierowcy, który porzuciB samochód na pocztku strzelaniny. Prawdopodobnie. W [rodku byBo mnóstwo klamotów. Du|e kartonowe pudBa zajmowaBy tyln cz[, a tak|e tylne siedzenie i miejsce pasa|era. d byBo w tym równaniu mo|liwo[ci, nadziej, cieniem szansy. I je[li si nie myliBam, c mogBo by BaDcuchem le|cym obok drzwi |aluzjowych. W dodatku toyota miaBa hak holowniczy. Musicie zrozumie, |e w tej sytuacji zwyczajnie nie byBo innych opcji, wic gdy pomy[laBam o tych trzech przedmiotach razem, wypaliBy tak mocny [lad w mojej gBowie, |e nie byBam w stanie my[le o niczym innym. Z prawej strony odcito nam drog, z tyBu mieli[my centrum handlowe, teraz ju| pewnie peBne wrogich |oBnierzy, a nie byBo szans, |eby[my zdoBali si przedrze przez rozlegB pustyni parkingu po lewej, nie nara|ajc si na opór i [mier. Dlatego w tej sytuacji, widzc toyot, [mietnik i BaDcuch, byBam jak umierajcy na pustyni facet, który nagle dostrzega automat z napojami, gniazdko elektryczne i stosik monet. Nie mogBam si oprze obrazowi, który te trzy przedmioty utworzyBy w mojej gBowie. Skoro nagle wszystko zaczBo wystpowa trójkami, zrozumiaBam, |e mamy co najmniej trzy du|e problemy. I to naprawd du|e. Na skali Richtera osignByby dziewitk. Kiedy[ facet, który opró|nia moje [mietniki, powiedziaB, |e ka|dy z nich wa|y sze[set kilo. Oczywi[cie nie miaBam pojcia, co jeszcze le|y w takim [mietniku. MógB by peBny kawaBków betonu wyrzuconych przez jakiego[ budowlaDca z ssiedniego placu. Wic po pierwsze, [mietnik mógB by za ci|ki. Z drugiej strony, Toyota twierdzi, |e jej pojazdy pocign wszystko. Nawet sBonia na Mount Everest. Poza tym obawiaBam si, |e kule mog przebi stalow [ciank, zabijajc wszystkich w [rodku po tysickro. I trzecia sprawa: wiedziaBam, |e ten, kto oka|e si na tyle gBupi, |eby usi[ za kóBkiem, bdzie nara|ony na ogromne niebezpieczeDstwo. Z drugiej strony jedna osoba w samochodzie miaBa wiksze szanse ni| pi osób w samochodzie. Nie wiedziaBam, co jest w kartonowych pudBach wypeBniajcych toyot. Je[li zawieraBy balony na jak[ imprez, niewiele by mi pomogBy. Je[li jednak byBy w nich poduszki, porcelanowe talerze albo telewizory, mogBy posBu|y za zapor przeciwogniow. Najlepsze byByby ksi|ki. Och, marzyBam o tym, |eby to byBy ksi|ki. Zawsze lubiBam czyta, ale w tej chwili kochaBam ksi|ki bardziej ni| kiedykolwiek. MiaBam nadziej, |e wBa[ciciel toyoty uwielbia je równie mocno. Tak czy inaczej, siedzc za kóBkiem toyoty, byBabym widoczna jak na dBoni. Snajper nie musiaBby si wysila, |eby we mnie trafi. Ani snajperka. Ani maBy snajper. Ani nawet snajperztko. Co oznaczaBo d w moim równaniu? Na przekór maBym szansom, na przekór nikBej nadziei, oznaczaBo ucieczk, bezpieczeDstwo, wydostanie si z tego parkingu, d potrzebowaBo czego[ wicej ni| tylko a, b i c. WymagaBo te| przejezdnych dróg, braku puBapek, zasadzek i [migajcych kul. To wszystko musiaBo jednak zaczeka. Teraz liczyBy si rozwizania krótkoterminowe. LiczyBo si to, co tu i teraz. Nigdy nie byBam dobra w takich grach jak szachy, gdzie nale|y wyprzedza sytuacj o pi albo dziesi ruchów. Z drugiej strony w rolnictwie robi si to bez przerwy, wic mo|e si nie doceniam. Zreszt i tak nie miaBam wpBywu na to, co bdzie pózniej, bo na razie byBam na parkingu obok centrum handlowego. - OsBaniaj Homera, zaraz wracam! - zawoBaBam do Jeremy ego i pobiegBam w stron drzwi |aluzjowych. Niesienie BaDcucha jest okropnie trudne. Ten byB naprawd ci|ki. Nie miaBam do czynienia z takimi drzwiami |aluzjowymi, w jakie wyposa|a si gara|e na przedmie[ciach. Te byBy drzwiami z prawdziwego zdarzenia. Ale nie tylko ci|ar BaDcucha sprawiB mi kBopot. Niesiony BaDcuch przypomina boa dusiciela. Zlizga si, przesuwa, wymyka z rk i próbuje uciec, a kiedy ju| zBapiesz jedn cz[, drugiej udaje si zwia. ZBapaBam tyle, ile daBam rad, i zaczBam cign BaDcuch w stron [mietnika. PociBam si jak bardzo wystraszona Zwinia. Dwadzie[cia, trzydzie[ci sekund pózniej ju| prawie odchodziBam od |aluzjowych drzwi, pokonawszy pi wspaniaBych metrów. Wspaniale! W takim tempie mogBam dotrze do toyoty na Bo|e Narodzenie. Zdesperowana spojrzaBam w gór i o maBo znowu nie upu[ciBam BaDcucha. Na rampie pojawiBo si trzech |oBnierzy. Stali w szeregu. Dziwne - wygldali jak tancerze w teatrze. Ich ruchy wydawaBy si zsynchronizowane. I mieli na sobie mundury. Homerowi, Lee, Jeremyemu i Jess udaBo si zadrze z caB armi. ZamarBam. W nastpnej chwili zagrzmiaBa za mn seria z karabinu. Kule z pewno[ci [mignBy obok mnie, ale byBam tak ogBuszona, |e nawet ich nie usByszaBam. Jeden z |oBnierzy poleciaB do tyBu, w stron magazynu, jakby dostaB cios od mistrza [wiata wagi ci|kiej. Pozostali dwaj uciekli w mrok. OdwróciBam si. ZobaczyBam Lee. KlczaB. Widocznie uklkB na jedno kolano, |eby strzeli. Zanim zd|yB wsta, powiedziaBam: - Takiego ci lubi. Szybko si podniósB, cho wtpi, |eby mnie usByszaB - po haBasie, jakiego narobiBy kule, nawet ja siebie |aluzjowymi, w jakie wyposa|a si gara|e na przedmie[ciach. Te byBy drzwiami z prawdziwego zdarzenia. Ale nie tylko ci|ar BaDcucha sprawiB mi kBopot. Niesiony BaDcuch przypomina boa dusiciela. Zlizga si, przesuwa, wymyka z rk i próbuje uciec, a kiedy ju| zBapiesz jedn cz[, drugiej udaje si zwia. ZBapaBam tyle, ile daBam rad, i zaczBam cign BaDcuch w stron [mietnika. PociBam si jak bardzo wystraszona Zwinia. Dwadzie[cia, trzydzie[ci sekund pózniej ju| prawie odchodziBam od |aluzjowych drzwi, pokonawszy pi wspaniaBych metrów. Wspaniale! W takim tempie mogBam dotrze do toyoty na Bo|e Narodzenie. Zdesperowana spojrzaBam w gór i o maBo znowu nie upu[ciBam BaDcucha. Na rampie pojawiBo si trzech |oBnierzy. Stali w szeregu. Dziwne - wygldali jak tancerze w teatrze. Ich ruchy wydawaBy si zsynchronizowane. I mieli na sobie mundury. Homerowi, Lee, Jeremyemu i Jess udaBo si zadrze z caB armi. ZamarBam. W nastpnej chwili zagrzmiaBa za mn seria z karabinu. Kule z pewno[ci [mignBy obok mnie, ale byBam tak ogBuszona, |e nawet ich nie usByszaBam. Jeden z |oBnierzy poleciaB do tyBu, w stron magazynu, jakby dostaB cios od mistrza [wiata wagi ci|kiej. Pozostali dwaj uciekli w mrok. OdwróciBam si. ZobaczyBam Lee. KlczaB. Widocznie uklkB na jedno kolano, |eby strzeli. Zanim zd|yB wsta, powiedziaBam: - Takiego ci lubi. Szybko si podniósB, cho wtpi, |eby mnie usByszaB - po haBasie, jakiego narobiBy kule, nawet ja siebie nie sByszaBam. ZBapaB póB BaDcucha, który próbowaBam wynie[. Nie zapytaB, do czego go potrzebuj. CaBy Lee. Mo|na mu byBo zaufa - chyba |e chodziBo o dziewczyny. W obliczu dwóch osób boa dusiciel postanowiB si podda i kilka sekund pózniej znowu byli[my za [mietnikiem. Na szcz[cie pozostali te| tam byli. Wszyscy oprócz Gavina. Jeremy, Jess i Homer. Czyli nasza sytuacja troch si poprawiBa. Moi przyjaciele byli bladzi. Próbowali[my si do siebie u[miechn, ale okazaBo si to w zasadzie niemo|liwe. Ju| wcze[niej zauwa|yBam, |e kiedy robi si naprawd strasznie i niebezpiecznie, trac zdolno[ u[miechania si. To przez napicie twarzy. Mi[nie zastygaj i mam wra|enie, |e je[li spojrz w lustro, zobacz l[nic ró|ow skór, jak u czBowieka wracajcego do siebie po poparzeniu. Taka twarz nie nadaje si do u[miechów. U pozostaBych byBo chyba podobnie. U[miechali si tylko oczami. Poza tym sytuacja wcale nie byBa lepsza. ByBa wrcz znacznie gorsza. Na parkingu po lewej znów roiBo si od zagro|eD. ZobaczyBam czterech facetów z karabinami. Zbli|ali si do nas, biegnc od samochodu do samochodu. W dodatku si rozproszyli, stajc si bardzo trudnym celem. Nawet nie zadaBam sobie trudu, |eby spojrze w prawo, bo wiedziaBam, co tam zobacz. ZostawiBam strzelanie pozostaBym, a sama zaniosBam koniec BaDcucha do haka u podstawy [mietnika. ByB tylko jeden hak, po lewej stronie. Kiedy podczepiBam do niego BaDcuch, skinBam do Lee, a potem w stron haka holowniczego toyoty. Lee od razu zrozumiaB, o co mi chodzi, i zaczB podczepia drugi koniec. UznaBam, |e im krótszy BaDcuch, tym lepiej, bo bdzie mniej zarzucaBo [mietnikiem. Mimo to pasa|erów [mietnika czekaBa nieprzyjemna przeja|d|ka. Nie byBam pewna, czy Lee do koDca zrozumiaB moje zamiary. ZawahaB si, kiedy krzyknBam: - WBazcie do [rodka! Do [rodka! Homer, Jess i Jeremy spojrzeli na mnie jak na wariatk. - Kule go nie przebij! - zawoBaBam, biegnc do drzwi po stronie kierowcy. To byBo [miaBe o[wiadczenie, ale wiedziaBam, |e nawet je[li si myl, nigdy nie zobacz ich oskar|ycielskich min i do koDca |ycia nie usBysz ich oskar|ycielskich sBów, cho z pewno[ci bd je widywaBa i sByszaBa w koszmarach. U[wiadomiBam sobie, |e zostawiBam strzelb, i zawahaBam si, nie wiedzc, czy po ni wróci, i zastanawiajc si, czy nikt nie potrzebuje wikszej zachty, |eby wej[ do [mietnika. Wtedy zobaczyBam, |e Lee podnosi moj strzelb. W tej samej chwili Homer wgramoliB si do [mietnika. ZapowiadaBa si niezBa jazda. Ale to byB ich problem. WskoczyBam za kierownic. Na widok kluczyków zrozumiaBam, |e byB co najmniej jeden czynnik, którego zapomniaBam uwzgldni w równaniu. Powinnam byBa doda liter E oznaczajc kluczyki do land cruisera. Gdyby kierowca je zabraB, byliby[my ugotowani. Nie umiem uruchamia samochodu, zwierajc kable, i wtpi, |eby ktokolwiek z pozostaBych to potrafiB. To jedna z tych maBych pereBek wiedzy, któr nie obdarzono nas w liceum w Wirrawee. UruchomiBam silnik. ObejrzaBam si i zobaczyBam tylko Jeremy ego i Lee. UcieszyBam si, bo to oznaczaBo, |e Homer i Jess s ju| w [rodku. Normalnie nie byBabym zbyt zachwycona, wiedzc, |e Jess znajduje si w zamknitej, ciemnej przestrzeni z Homerem albo z Lee, ale zaBo|yBam, |e je[li w [mietniku cokolwiek jest - oby nie kawaBki betonu - to najprawdopodobniej gnijce owoce albo warzywa, zawarto[ koszy na [mieci z centrum handlowego albo przeterminowane kieBbaski z supermarketu. Zreszt mieli wa|niejsze sprawy na gBowie. Podobnie jak ja. ZobaczyBam, |e Jeremy w[lizguje si do [mietnika. WygldaBo na to, |e poleciaB gBow w dóB. Potem znad krawdzi wychyliBy si gBowa i ramiona Homera. Widocznie znalazB co[, na czym mo|na byBo stan - na przykBad Jess - i wcigaB do [rodka Lee, który odpychaB si nogami, próbujc znalez dla nich jakie[ oparcie. Tak, przyszBa pora, |eby przetestowa c z równania. Czy land cruiser ucignie [mietnik? Elementy a i b te| czekaBa próba - i to ci|ka. Algebra nie dopuszcza wtpliwo[ci ani dwuznaczno[ci. Albo x jest równe 1,7852801, albo nie. Tak samo byBo na tym parkingu. Albo [mietnik oprze si kulom, albo siedzcy w nim ludzie zgin. Albo kierowca land cruisera uniknie kulki, albo nie i ska|e pozostaBych na [mier. Albo land cruiser pocignie [mietnik, albo bdzie po nas. Tu te| nie byBo |adnych wtpliwo[ci ani dwuznaczno[ci. WBczyBam napd na cztery koBa, zredukowaBam przeBo|enie do biegu terenowego, przesunBam dr|ek na L. Gdyby istniaB przycisk  uruchomienie zaprzgu woBów , pewnie te| bym go wcisnBa. Samochód miaB automatyczn skrzyni biegów, wic niewiele wicej mogBam zrobi. PozostaBo mi jedynie Bagodnie ruszy. Praw nog zaczBam wciska pedaB gazu. RozdziaB 7 Nadal niewiele sByszaBam, ale kiedy napiB si BaDcuch, poczuBam ci|ar. Od pocztku wyobra|aBam sobie, jak BaDcuch si prostuje, napr|a, zaczyna dr|e i odskakuje od haka holowniczego, wyrywa hak przy [mietniku, caB [cian [mietnika albo... pka. Moje my[li zaczBy biec, szukajc innych mo|liwo[ci ucieczki, w razie gdyby BaDcuch nie wytrzymaB. Kompletnie nic nie przychodziBo mi do gBowy. Zmietnik jakby drgnB, prawie jknB. To usByszaBam bardzo wyraznie. PoczuBam, |e uda mi si go przecign przynajmniej o kilka centymetrów. Gdybym tylko mogBa nabra troch rozpdu! Holownik jest w stanie pocign liniowca transoceanicznego, prawda? Te traktorki na lotniskach cignce odrzutowce musiaBy by wzorem dla projektantów land cruisera, prawda? Bo|e, dlaczego wymy[liBe[ kóBka i nie przyczepiBe[ ich do wszystkich [mietników? Powoli posuwali[my si naprzód. Mieli[my szcz[cie, bo kula trafiBa w praw tyln szyb land cruisera. Nigdy wicej nie chciaBam siedzie w samochodzie, w którym pocisk rozwala szyb. To przera|ajce. CzBowiek ma wra|enie, |e w samochodzie co[ wybuchBo, jakby kto[ spu[ciB bomb. Midzy kartonami a oknem byBo wystarczajco miejsca, |eby huk wybrzmiaB. Cokolwiek znajdowaBo si w tych pudBach, musiaBo jednak zatrzyma kul, bo nie dotarBa do drugiej szyby. UznaBam, |e to caBkiem pocieszajce. Ale tak naprawd skupiBam si na [mietniku i na tym, czy uda mi si go pocign. Powoli zaczB si przesuwa i wreszcie nastpiBa ta magiczna chwila, kiedy czujesz, |e co[ cigniesz, i wiesz, |e nabierasz rozpdu, |e wystartowaBe[. Niestety, nie poszBo tak Batwo. Szybko zrozumiaBam, |e nie mog liczy na nic takiego jak siBa rozpdu. SByszaBam stkanie silnika i znowu zaczBam si zastanawia, co byBo w [mietniku. Powiedzmy, |e samochód jest wypakowany ksi|kami, a [mietnik kawaBkami betonu. ZabrakBoby nam benzyny, zanim dotarliby[my na skraj parkingu. ZaczBo mi jednak [wita, |e nie chodzi tylko o wag, ale te| o asfalt. W [rodku upalnego dnia nie miaBabym szans. Ugrzzliby[my w asfaltowej zupie. MiaBam okropne wra|enie, |e [mietnik ryje w asfalcie i odsuwa go jak dButo dBug skrcon stru|yn z kawaBka drewna. WyobraziBam sobie marszczcy si asfalt, który ro[nie i robi si coraz bardziej kleisty, a| w koDcu nas zatrzymuje. Te wszystkie my[li przebiegBy mi przez gBow w kilka sekund, a przez caBy czas na samochód sypaB si grad pocisków. RobiBy  bum, bum, bum jak grad na blaszanym dachu, tyle |e dwadzie[cia razy gBo[niej. Jak popcorn strzelajcy o pokrywk patelni, tyle |e tysic razy gBo[niej. Nabierali[my troch prdko[ci, ale zastanawiaBam si, jak dBugo wytrzyma sprzgBo. Jk, napicie, impas,  bum, bum, bum , pchnicie, stknicie,  bum, bum , szarpnicie. Ka|dy nerw w moim ciele byB napr|ony jak struna fortepianu. Gdyby kto[ mnie delikatnie trciB, na pewno wydaBabym dzwik. Ale jedno si zmieniaBo. Na samochód nie sypaBo si ju| tak wiele kul. MiaBam czas, |eby si nad tym zastanowi. Mo|e Homer i reszta wystawili gBowy ze [mietnika i zaczli strzela do |oBnierzy? MiaBam nadziej, |e tego nie robi, ale jednocze[nie wiedziaBam, |e to mo|e by konieczne, je[li chcemy ocali skór. Problem w tym, |e przez kartonowe pudBa niczego nie widziaBam we wstecznym lusterku, a boczne lusterka te| nie obejmowaBy [mietnika. Niewykluczone, |e byB ju| naszpikowany kulami i moi przyjaciele nie |yli. Mo|e powinni[my byli si podda. Zabawne, ale wcze[niej nie przyszBo mi to do gBowy. A mo|e |oBnierzom po prostu koDczyBy si naboje? Zu|yli ich tysice. Bóg mi [wiadkiem, |e my te| nie narzekali[my na ich nadmiar. A| do teraz skupiaBam si na kierownicy, dr|ku skrzyni biegów, pedale gazu i hamulcu. Chyba liczyBam na to, |e w ten sposób zaczaruj samochód i skBoni go do poddania si mojej woli. Teraz zaczBam si rozglda, próbujc jak najwicej zobaczy. To zadziwiajce, ale poruszali[my si szybciej ni| biegncy czBowiek, cho skrzypienie, stukanie i szczkanie BaDcucha i [mietnika sugerowaBy, |e daleko tak nie zajedziemy. W oddali widziaBam |oBnierzy, ale tylko z lewej. Chyba troch si od nich oddalili[my. ByBo tylko jedno miejsce, które mogBam obra za cel: droga gruntowa, któr widziaBam ju| wcze[niej, ta prowadzca na plac budowy. Nie miaBam pojcia, gdzie moi przyjaciele zostawili motory, ale droga gruntowa zdawaBa si prowadzi na bardziej odludne tereny. Asfaltowe drogi oferowaBy jedynie [mier na przedmie[ciach oraz podró|, która wcze[niej czy pózniej zostaBaby przerwana blokad drogow, pojazdem opancerzonym albo kulk snajpera. MusiaBam pojecha drog gruntow. ZdoBaBam si rozpdzi do jakich[ czterdziestu, pidziesiciu kilometrów na godzin. Z warkotem posuwali[my si naprzód. Smu|ki biaBego dymu wydobywajce si spod maski ostudziBy mój optymizm. Zawsze nale|aBam do ludzi, którzy wol nie patrze na co[ zBego, |eby nie okazaBo si naprawd zBe. Mój tata wolaB patrze.  Lepiej wiedzie! - mówiB. - Je[li spojrzysz i oka|e si, |e jest dobrze, mo|esz przesta si martwi. Je[li spojrzysz i oka|e si, |e faktycznie jest kiepsko, mo|esz spróbowa temu zaradzi . Jako[ mnie nie kusiBo, |eby si zatrzyma, wyj[ z samochodu i zajrze pod mask. Wiem jedno: dym zawsze oznacza kBopoty. Ale zmusiBam si do tego, |eby spojrze na kontrolki, i natychmiast po|aBowaBam tej decyzji. Nigdy wcze[niej nie widziaBam wskazówki termostatu na czerwonym polu. A ju| z pewno[ci nie widziaBam, |eby dotarBa na sam koniec, wyginajc si jak ciciwa, z której za chwil wyleci strzaBa. ZdarzaBo mi si wyprawia z samochodami ró|ne straszne rzeczy, ale nigdy nie zagotowaBam silnika. Raz zrobiBa to mama, ale ja nigdy. Smu|ki dymu robiBy si coraz szersze, upodabniajc si do gstych sBupów. MiaBam nadziej, |e wBa[ciciel samochodu wykupiB dobre ubezpieczenie. Silnik zaczB si dBawi i krztusi, jakby zamierzaB zwymiotowa. Mnie te| byBo niedobrze. Mocniej wciskaBam pedaB gazu, ale i tak zwalniali[my. CaBkiem jak w tym filmie o [ciganym facecie w ci|arówce: próbuje wjecha pod gór, ale silnik odmawia mu posBuszeDstwa. Jedyna ró|nica polegaBa na tym, |e w filmie trwaBo to z dziesi minut. A na parkingu jakie[ czterdzie[ci pi sekund. Nagle samochód zaczB dysze i umiera. A my nadal byli[my niedaleko skraju parkingu. ZaczBam traci nadziej. ZastanawiaBam si, czy uda nam si pokona jeszcze kilka metrów toyot, czy mo|e lepiej byBoby zda si na wBasne nogi. ZakBadajc, |e ktokolwiek z moich przyjacióB ocalaB i jest w stanie biec. Chyba wBa[nie dlatego si zatrzymaBam. Nie mogBam znie[ dBu|szej niepewno[ci. MusiaBam zobaczy, czy reszta |yje. MusiaBam sprawdzi, czy mój pomysB i moja decyzja pozabijaBy ich, ocaliBy czy mo|e zrobiBy co[ po[redniego. Akurat w tej sytuacji lepiej byBo spojrze. Oto gar[ historycznych ciekawostek. Kiedy armia Stanów Zjednoczonych przeprowadziBa zwycisk inwazj na japoDskiej wyspie Okinawa podczas drugiej wojny [wiatowej, straciBa blisko czterdzie[ci tysicy |oBnierzy. Ale ponad dwadzie[cia sze[ tysicy |oBnierzy trzeba byBo stamtd ewakuowa z powodu zaBamania nerwowego. Kiedy usByszaBam o tym od generaBa Finleya w Nowej Zelandii w czasie wojny, naprawd byBam w szoku. Ale zanim wojna dobiegBa koDca, przestaBo mnie to dziwi. Kiedy Homer, Lee, Jeremy i Jess zaczli si gramoli ze [mietnika, pomy[laBam:  Mój Bo|e, co ja im zrobiBam? . Byli rozczochrani, jakby kto[ ich poraziB prdem, mieli napite twarze, ale najbardziej wstrzsajce okazaBy si ich oczy. ZastanawiaBam si, jak dBugo jeszcze bd czBonkami Wyzwolenia. Czy po tej akcji SzkarBatny Pryszcz bdzie miaB z nich jeszcze jaki[ po|ytek? Na widok ich oczu przypomniaBam sobie krow, któr wycignBam ze stawu. Tak mocno ugrzzBa i byBa tak zmczona, |e chcc j uratowa, daBam jej gar[ nielegalnych piguBek. Kiedy dotarBa na brzeg, miaBa zrenice wielko[ci frisbee. Jeszcze bardziej niepokojce byBo to, |e nie mogBam si zdecydowa, czy ta czwórka bardziej przypomina wymczon krow, która jeszcze nie dostaBa esctasy, czy mo|e t odurzon, której ju| wcisnBam piguBki do mordy. Nie powinnam sobie z tego |artowa, bo z ich perspektywy to nie byBo nic [miesznego, i jestem pewna, |e sama wygldaBabym o wiele gorzej, gdybym odbyBa t przeja|d|k razem z nimi. Ale wystarczyB jeden rzut oka, |ebym stwierdziBa, |e [ciany [mietnika pozostaBy nietknite. ByBy powgniatane i poobijane, odprysBa z nich prawie caBa farba, ale brakowaBo dziur po kulach. PoczuBam w piersi maBy przypByw rado[ci. Przynajmniej wszyscy byli gotowi do biegu. Homer szybko si rozejrzaB, |eby oceni nasze poBo|enie. - Szybko! - wydyszaB. Ci|kim krokiem ruszyB w stron drogi gruntowej. - Dokd biegniemy?! - krzyknBam do niego. ObejrzaB si i zrobiB zaskoczon min. - My[laBem, |e Jeremy ci powiedziaB. - JechaBam we wBa[ciwym kierunku? - zapytaBam, zadowolona z siebie. Nie zadaB sobie trudu, |eby odpowiedzie. Przynajmniej odzyskaBam strzelb. Przez jaki[ czas ustawienie toyoty i [mietnika osBaniaBo nas przed ostrzaBem. Ale gdy tylko troch si oddalili[my, znowu posypaBy si kule. WyjmowaBam ostatnie naboje, jakie znalazBam w kieszeniach, i wpychaBam je do magazynka. Problem w tym, |e je[li robi si to za szybko, powstaje baBagan i naboje blokuj si nawzajem.  Grunt to cierpliwo[ - mawiaB mój tata. I tak zostaBo mi maBo amunicji. Wyjciu ostatnich nabojów z kieszeni towarzyszy uczucie lekko[ci poBczone z ulg, bo strasznie du|o wa|. Ale z drugiej strony czBowiek zaczyna panikowa, bo kiedy je zu|yje, naprawd jest ju| zdany tylko na siebie. RozdziaB 8 Mieli[my szcz[cie, |e wszyscy byli w stanie biec. Nie jestem pewna, co zrobili amerykaDscy |oBnierze na Okinawie, kiedy zaBamali si psychicznie. Przypuszczam, |e zwinli si w kBbek, zaczli pBaka i nie mogli si rusza ani mówi. A mo|e wyrzucili broD i pobiegli na wroga z goBymi rkami, krzyczc na caBe gardBo? Albo ogarnici [lep panik skoczyli do oceanu, rozpaczliwie pragnc dopByn do Australii, na Hawaje albo do Kalifornii? Mieli[my szcz[cie, |e |adne z nas nie byBo w takim stanie. Gdy dopadli[my do pierwszego muru, zrozumiaBam, |e biegniemy w stron piciodrzwiowego pikapa. Jakim[ cudem udaBo im si go ukra[ i pojazd ju| na nas czekaB. Na pace miaB beczki, chyba z benzyn, co - biorc pod uwag ceny paliwa - mogBo oznacza dodatkow korzy[. Homer wyjB kluczyki ukryte na przednim kole, rzuciB mi je, a sam wsiadB od drugiej strony. ZajBam miejsce kierowcy. Jess i Lee wsiedli do tyBu po mojej stronie. Kiedy zobaczyBam, jak strasznie si trzs, mogBam tylko mie nadziej, |e syndrom [mietnika nie potrwa dBugo. Jeremy usiadB z przodu. DygotaB tak mocno, |e a| podskakiwaB na siedzeniu. Homer wygldaB niewiele lepiej. RuszyBam z piskiem opon, wzbijajc w powietrze pyB i|wir za pikapem. Sama te| do[ mocno si trzsBam, ale pomagaBo mi kurczowe trzymanie si kierownicy. Siedzca z tyBu Jess zawoBaBa: - Zapnijcie pasy! To byBa dobra rada, a poza tym mi ul|yBo, bo uznaBam ten okrzyk za dowód, |e Jess nie jest caBkowicie oszoBomiona. ZapiBam pas jedn rk, dodajc gazu w drodze na szczyt wzgórza. Rozpdzanie si na pagórku to raczej kiepski pomysB. Na wiejskich potaDcówkach w Wirrawee sByszaBam wiele opowie[ci o czoBowych zderzeniach, do których doszBo dlatego, |e ludzie z rozpdem wje|d|ali na wzgórze. Tych historii byBo tyle, |e nie wiem, czy wszystkie s prawdziwe. Ale ogólnie rzecz biorc, wiedziaBam, |e wje|d|anie na wzgórza na peBnym gazie nie le|y w niczyim interesie. Tym razem uznaBam jednak, |e takie rozwizanie jest nam na rk. No i nie spodziewaBam si spotkania z buldo|erem. Na placu budowy panowaB baBagan, wszdzie walaBy si materiaBy budowlane i staBy jakie[ pojazdy, wic chyba nie powinien byB mnie zdziwi widok buldo|era zaparkowanego jak gdyby nigdy nic na [rodku drogi. To byB normalnej wielko[ci buldo|er, ale mnie wydaB si mechanicznym tyranozaurem. Jess krzyknBa, a Jeremy wydaB z siebie dzwik, który w repertuarze faceta jest chyba najbardziej zbli|ony do krzyku. SkrciBam kierownic. Wpadli[my w dBugi [lizg, w porównaniu z którym tamten pierwszy przypominaB delikatne kroki taDca towarzyskiego. BaBam si, |e w ka|dej chwili mo|emy zacz kozioBkowa. O dziwo, nie zaczli[my. Je[li Jeremy ju| wcze[niej troch si trzsB, to teraz zmagaB si z wichur o sile dziesiciu stopni. Pojechali[my dalej. Im bardziej oddalali[my si od placu budowy, tym mocniej zaro[nita byBa droga. Kierowali[my si w stron pola, które wygldaBo na teren wydzielony pod budownictwo mieszkaniowe. Nie byBo tu bram> wic przynajmniej z nimi nie mieli[my kBopotu. Za to napotkali[my wiele innych problemów. W samym [rodku naszej wielkiej ucieczki przypomniaBam sobie o najwikszym z nich. - WidziaB kto[ z was Gavina? - zawoBaBam. OdpowiedziaBy mi tylko warkot silnika i [wist powietrza wpadajcego przez opuszczone szyby. PoczuBam rozpacz. - Nikt? - Zciga nas par motorów - powiedziaB Lee. Nie znosiBam go w takim wydaniu. MusiaBam jednak uwzgldni t informacj. Motory. Trudniej je zgubi ni| samochody. S strasznie ruchliwe i ci|ko je zatrzyma. To przypomina opdzanie si od komarów. Motory daj sobie rad na znacznie trudniejszym terenie ni| samochody, mog korzysta z innych szlaków. - Gavin za nami pojechaB? - zapytaBa Jess. PokochaBam j za t trosk równie mocno, jak znienawidziBam Lee za jego bezduszno[. - Ile jest tych motorów? - zapytaBam Lee. - Tak - odpowiedziaBam Jess. - Trzy - odparB Lee. - To okropne - powiedziaBa Jess. PokochaBam j jeszcze mocniej. Potem zdaBam sobie spraw, |e miaBa na my[li motory. - Daleko s? - zapytaBam. - Niewystarczajco daleko - powiedziaB Homer. - Jakie[ sto metrów za nami - dodaB Lee. SpojrzaBam w boczne lusterko i zobaczyBam jeden z nich. Jasne, w lusterku wszystko wydaje si bardziej oddalone, ale ten facet byB naprawd blisko. Bli|ej ni| sto metrów za nami. JknBam, ale tylko w duchu. Na gBos zaklBam. Ostatnio moje |ycie wydawaBo si pasmem problemów i przewa|nie istniaBo tylko jedno rozwizanie. Zmier. MiaBam okropne przeczucie, |e kto[ tu zginie. Bo jak inaczej mogli[my zatrzyma te komary na motorach? ZacisnBam zby, odsunBam na bok wtpliwo[ci i wspomnienia i postanowiBam, |e nawet je[li kto[ musi to przypBaci |yciem, to nie dopuszcz do tego, |ebym tym kim[ byBa ja albo które[ z moich przyjacióB. Tylko jak zatrzyma po[cig? Nie umiaBam prowadzi i jednocze[nie my[le. Je[li prowadzisz i my[lisz, jeste[ cholernym kretynem. Nie, przesadzam. Ale mój mózg ju| i tak pracowaB na maksymalnych obrotach. Gdyby mu kazano dmuchn w balonik, st|enie my[lenia przekroczyBoby norm. JechaBam w nocy z wyBczonymi [wiatBami, omijajc slalomem skaBy, koleiny, zwalone drzewa i rowy. Droga byBa coraz gorsza. Potem zauwa|yBam, |e nagle zostawili[my motory w tyle. Zwikszyli[my dystans. WygldaBo nawet na to, |e zupeBnie si zatrzymaBy. Czy|by[my naprawd mieli a| tyle szcz[cia? Nie, po chwili znów podjBy po[cig. Ale byli[my ju| o wiele dalej. WiedziaBam, |e nasza przewaga nie potrwa dBugo, lecz i tak si z niej cieszyBam, bo daBa nam kilka dodatkowych chwil |ycia, a w obliczu [mierci chwile staj si naprawd wa|ne. Tak samo jak z pienidzmi: gdyby ci zostaB ostatni dolar, pewnie ceniBby[ ka|dego centa. O maBo nie wypadBam z trasy i musiaBam ostro odbi w lewo z nadziej, |e niewyrazna linia, któr widz ktem oka, to nasza droga. Te nieutwardzone szlaki s strasznie zwodnicze. SBuchasz muzyki i podziwiasz widoki, a one biegn jak gdyby nigdy nic, a| nagle bez |adnej widocznej przyczyny zaczynaj zanika. Zanim si obejrzysz, widzisz przed sob zaledwie [cie|ki udekorowane kangurzymi odchodami i króliczymi norami i nie mo|esz mie pewno[ci, czy w ogóle korzystaj z nich ludzie. Wygldaj raczej jak szlaki zwierzt prowadzce do smaczniejszych kp trawy. Po chwili milkn wszystkie stacje radiowe i zaczynasz si zastanawia, gdzie si podziaBa cywilizacja. Mimo to uznaBam, |e jad drog zrobion przez czBowieka. WygldaBo na to, |e zmierzamy w stron widocznej w oddali autostrady, na której panowaB zwykBy ruch. Pokonali[my szczyt pagórka. Po drugiej stronie droga skrciBa i zaczBa prowadzi w dóB. - To skaBy? - zawoBaB Lee. - Chyba tak. - Kiedy tam dojedziemy, hamuj. I bdz gotowa. Nie wysiadaj. Wcze[niej od czasu do czasu rozmawiaB z Homerem, ale nie sByszaBam, co mówi, i nawet nie próbowaBam si dowiedzie. ByBam zbyt zajta ratowaniem nam |ycia. Jednak dziki do[wiadczeniom z czasów wojny wiedziaBam, |e je[li kto[ taki jak Lee ka|e ci co[ zrobi, kiedy jeste[ w niebezpieczeDstwie, to lepiej go posBucha. W ka|dej innej sytuacji mo|na go zignorowa i pewnie dobrze si na tym wyjdzie. Gdy tylko dotarli[my do skaB, gwaBtownie si zatrzymaBam. Ju| wiedziaBam, dlaczego Lee kazaB mi zahamowa. Przez chwil motory byBy poza zasigiem naszego wzroku. ChBopaki wyskoczyBy z samochodu. Pikap zakoBysaB si, kiedy który[ z nich wszedB na pak. UsByszaBam szuranie beczki o metalow podBog. - Co oni wyrabiaj? - zapytaBa nerwowo Jess. SpojrzaBam na ni, ale nie odpowiedziaBam. Przynajmniej przestaBa si trz[. No, prawie. Skd miaBam wiedzie, co oni wyrabiaj? WiedziaBam tylko, |e ma to co[ wspólnego z beczkami z benzyn. Pikap znowu si zakoBysaB, kiedy Lee i Homer zeskoczyli z paki. Nagle poczuBam si jakby l|ejsza. W oknie pokazaBa si twarz Lee. - Ruszaj - powiedziaB. - Zatrzymaj si kawaBek dalej, kiedy zrobimy swoje. Kiedy zrobi swoje? Lee odwróciB si do chBopaków i powiedziaB: - Wy to rozlejcie, a ja podpal. Lepiej, |ebym si nie pochlapaB. Gdy tylko dokoDczyB zdanie, ruszyBam. KoBysaBy[my si i podskakiwaBy[my, bo droga znów wiodBa pod gór. ByBo ci|ko. Dobrze, |e Lee wziB pod uwag ka|dy szczegóB. Inaczej mógBby si zmieni w |yw pochodni. SkrciBy[my w prawo, nadal jadc drog. Znowu pokazaBy si motory. JechaBy do[ szybko, nadrabiajc stracony czas. Nie widziaBam chBopaków. Przy jednym z motorów pojawiB si znajomy bBysk. Kto[ strzelaB. Wic nadal chcieli nas zabi. Oczywi[cie, nie byBo innego wyj[cia. Nie mogli nas wzi do niewoli. Byli za bardzo wystraszeni, |eby tego spróbowa w [rodku nocy, po tym jak pokazali[my, |e jeste[my naprawd niebezpieczni. Nie do koDca rozumiaBam, jak Lee zamierza ich zatrzyma za pomoc niewielkiej ilo[ci benzyny. Przecie| motory mogBy omin pBonce beczki. To nic trudnego. ChBopaki nie zabraBy nawet broni, wic nikt nie zamierzaB zastrzeli motocyklistów, odwróciwszy ich uwag pBomieniami. Nagle zrozumiaBam i krzyknBam. - Co? - zapytaBa wystraszona Jess. ZatrzymaBam pikapa i spojrzaBam na wzgórze. Nie byBam pewna, czy Jess ma dobry widok. Ja widziaBam caBkiem sporo. Oczywi[cie to Lee zgBosiB si na ochotnika do rzucenia zapaBki. Tylko on mógB to zrobi. Ja nie. Motory zbli|aBy si jak maBa sfora. Rzeczywi[cie byBy trzy. Zauwa|yBam co najmniej jednego pasa|era na tylnym siodeBku. Mo|e zatrzymali si, |eby zabra posiBki. Teraz ju| pewnie zd|yli zobaczy, |e samochód stanB na wzniesieniu. Jechali w zwartym szyku. Lee dobrze wybraB miejsce, a przecie| miaB na to niewiele czasu. Nachylenie terenu po obu stronach drogi zmusiBo kierowców do zbicia si w grupk, a na widok skaB musieli zwolni. ZastanawiaBam si, czy wyczuli benzyn i czy mieli cho chwil, |eby si nad tym zastanowi. Zapalili si powoli, a przynajmniej tak si wydawaBo. Oczywi[cie wszystko rozegraBo si w cigu sekundy. Kiedy to sobie przypominam, widz co[ w rodzaju filmu w zwolnionym tempie. Nie zauwa|yBam zapaBki. Od razu ukazaB si blask, niemal fosforyzujcy. UnosiB si jak tancerz, który wstaje, |eby zacz przedstawienie. Dziwne, |e co[ tak potwornego mo|e by takie pikne. OgieD rozlaB si na trawie i prawie natychmiast dotarB do pierwszego motoru. Tam si zatrzymaB. Wszystko jakby zawisBo w powietrzu. Ten motor i motor jadcy za nim wiozBy pasa|erów na tylnych siodeBkach. Kierowca gwaBtownie podniósB rce, jakby pojazd przestaB go obchodzi. Jakby pozwalaB mu upa[, rzucajc pBomieniom siebie i pasa|era. Nagle wszystkie trzy motory, wszystkich piciu m|czyzn, zmieniBo si w pBonce posgi. Wyczucie czasu Lee byBo równie doskonaBe jak jego wybór miejsca. OdwróciBam si. ByBo mi niedobrze, nie mogBam na to dBu|ej patrze. Nawet mimo warkotu pikapa sByszaBam krzyki.  Zemsta za Shannon - pomy[laBam, próbujc nada temu sens, sprawi, |eby staBo si zno[ne. WrzuciBam wsteczny, chcc wróci po chBopaków. WystarczyBo trzydzie[ci metrów i ju| byli przy samochodzie. Tym razem mieli wystarczajco du|o oleju w gBowie, |eby skorzysta z ró|nych drzwi: Jeremy i Homer z jednej strony, Lee z drugiej. Cuchnli benzyn. My[l, |e potworno[ tego, co wBa[nie zrobili, wywoBaBa u nich megaszok. Ale dziki nim mieli[my szans uciec. PostawiBam nog na podBodze. Dotarli[my na szczyt wzniesienia. Droga staBa si bardziej widoczna. W oddali znowu zobaczyBam autostrad i kilka jadcych po niej samochodów. Jakie to dziwne, |e tam toczyBo si normalne |ycie, podczas gdy za nami miotali si pBoncy ludzie, którzy próbowali si ugasi. No có|, mo|e czasami wszyscy musimy by lisami i nie przejmowa si losem swoich ofiar. Za to przez kilka minut przejmowaBam si zapachem benzyny w samochodzie. Okropnie [mierdziaBo, nawet przy opuszczonych szybach i mimo |e jechaBam najszybciej, jak si odwa|yBam. Krzyczc do Jeremy ego, |eby opu[ciB szyb, u|yBam sBowa  okropny , co wiele mówi o mnie, o moim jzyku albo o jednym i drugim, bo w tamtej chwili naprawd okropne byBo co[ zupeBnie innego. Przejechali[my przez dwie bramy i dotarli[my do autostrady. Otwieraniem bram zajBa si Jess. UznaBam to za dobry znak, ale zaniepokoiBam si, kiedy próbowaBa zamkn pierwsz z nich. Bo|e, co za strata czasu! A mo|e pomy[laBa, |e dziki temu opózni po[cig? W ka|dym razie chyba wszyscy wydarli[my si na ni chórem. Wiedzieli[my, |e zanim pojawi si nastpni |oBnierze, bdziemy ju| na autostradzie.  Zawsze zamykaj za sob bramy . Jasne, zostawianie ich otwartych byBo wbrew zasadom. Ale dlaczego mieli[my si przejmowa bydBem tych ludzi? Pewnie i tak ukradli je nam. Kiedy czBowiekowi uda si uciec, zawsze czuje si l|ejszy. Jasne, to logiczne, ale prawie wszystkie ucieczki w czasie wojny miaBy w sobie jak[ lekko[ i szybko[. Mo|e ulga dodawaBa skrzydeB naszym stopom, wzbogacaBa paliwo w naszych gaznikach. Kiedy zniknBy wszystkie samochody, po cichu wjechaBam na autostrad - która w zasadzie nie byBa autostrad, tylko do[ ruchliw drog - a potem przy pierwszej okazji odbiBam w lewo. Znalezli[my si na dBugiej prostej drodze prowadzcej mniej wicej w kierunku, który chcieli[my obra. ZjechaBam na pobocze, otworzyBam drzwi i wysiadBam, mówic: - No dobra, |ycz wam miBej drogi do domu. Ja wracam po Gavina. RozdziaB 9 W Jess najbardziej nie podoba mi si to, |e chce, aby |ycie byBo wielkim dramatem z ni w roli gBównej i próbuje wszystko podporzdkowa wBa[nie takiej wizji. Nie ma tragedii, widziaBam gorsze przypadki, ale ostatecznie wszystko krci si wokóB niej. Steve te| potrafiB taki by - midzy innymi dlatego ze sob zerwali[my - ale Jess jest jeszcze gorsza. Znam si na tym, bo czasami te| tak mam, co by mo|e wyja[nia, dlaczego Jess tak bardzo mnie wkurza. Musz przyzna, |e moje wyj[cie z samochodu tamtego wieczoru to bardzo dobry przykBad takiego zachowania. WiedziaBam, |e musz znalez Gavina, wic to nie byBy |adne fochy, ale wybierajc taki sposób... Okej, dobra, wiedziaBam, |e po czym[ takim moi przyjaciele nie pozostan obojtni. Szczerze mówic, bardziej przypominaBo to scen z filmu ni| z prawdziwego |ycia. Pozostali chyba te| o tym wiedzieli. Lee zasBoniB twarz dBoni i jknB, Jeremy powiedziaB:  Chyba |artujesz , a Homer spojrzaB mi prosto w oczy i dodaB:  Mam propozycj: mo|e po prostu nam zdradzisz, co si dzieje? . Jess, ku mojemu zaskoczeniu, wysiadBa z samochodu i podeszBa do mnie. Nie wiem, co zamierzaBa zrobi, raczej nie planowaBa do mnie doBczy, ale z pewno[ci nie uciekBa. PoczuBam, |e nie byBam wobec nich w porzdku. Troch si skrzywiBam i przeprosiBam. Dopiero po chwili wykombinowaBam, jak im to wszystko wytBumaczy. Tyle si wydarzyBo, |e prawie zapomniaBam o Gavinie, a tym bardziej o jego postpku. Zmuszajc umysB, |eby signB kilka godzin wstecz, czuBam si tak, jakbym wyruszyBa w podró| do miejsca oddalonego o tysice kilometrów. To byBo naprawd mczce i wcale tego nie potrzebowaBam - wystarczaBo mi zmczenie, przez które czuBam si sflaczaBa i sBaba. Ale jakim[ cudem pokonaBam te tysice kilometrów, wszystko sobie przypomniaBam i powiedziaBam: - Gavin zniknB, zanim ode mnie wyjechali[cie. ZabraB motor, zaczaiB si gdzie[ na polach i ruszyB za wami. ZgubiBam jego [lad niedaleko granicy. Ale zabraB [rutówk. - Mo|e pojechaB zapolowa na króliki? - podsunBa Jess. Przeczco pokrciBam gBow. - Mo|e ju| jest w domu? - powiedziaB Jeremy. - Gdyby[cie znali Gavina... - zaczB Homer. - Ujmijmy to tak: pamitacie tego japoDskiego |oBnierza, którego znalezli w d|ungli czterdzie[ci lat po zakoDczeniu drugiej wojny [wiatowej? Tego, który nadal walczyB? Nie pamitaBam go, ale domy[liBam si, co chce powiedzie Homer. Przez chwil nikt si nie odzywaB. Problem w tym, |e w takiej sytuacji, w jakiej si znalezli[my, nie mo|na siedzie i dyskutowa. W koDcu zrobiBam co[, co nie zdarza mi si zbyt czsto. - Jak my[lisz, co powinnam zrobi? - zapytaBam Lee. Lekko uniósB brwi, co byBo jego odpowiednikiem histerycznego [miechu. Chyba po raz pierwszy w |yciu poprosiBam go wprost o rad w prywatnej sprawie. Bo to byBa dla mnie prywatna sprawa. - Nie wiem - powiedziaB. - On mo|e by wszdzie. Mówimy o obszarze liczcym z tysic kilometrów kwadratowych. To jak szukanie konkretnego ziarnka piasku na pla|y. Jak zauwa|yB Jeremy, Gavin mo|e ju| by w domu. Chyba powinna[ zacz szuka wBa[nie tam. Je[li nadal go nie bdzie, mo|emy spróbowa zdoby jakie[ informacje za po[rednictwem SzkarBatnego Pryszcza albo Wyzwolenia. Lee byB sprytny. ZnalazB powód, |eby mnie [cign do domu. A nawet dwa powody. Gavin rzeczywi[cie mógB ju| tam by, a nawet je[li nie, w domu prawdopodobnie miaBam wiksze szanse na odnalezienie go, ni| gdybym zaczBa przeczesywa pola. WsiadBam z powrotem do pikapa. Jess te|. Kiedy ruszyli[my, z jakiego[ powodu poczuBam, |e wcale si nie boj. Po tym, przez co przeszli[my, i biorc pod uwag niebezpieczeDstwo, które nadal nam groziBo, taka odwaga wydaje si troch [mieszna, ale my[laBam tylko o Gavinie i dziki temu zapomniaBam o strachu. Poza tym po zwyciskiej bitwie pod palm kokosow chyba poczuBam si niezwyci|ona. Wydostali[my si z prawie beznadziejnej sytuacji, wic uznaBam, |e Bóg nie bdzie tak okrutny i nie pozwoli, |eby nas zBapaB jaki[ ogrodnik po pracy uzbrojony w no|yce do |ywopBotu. Mieli[my jednak powa|niejszych przeciwników ni| ogrodnicy po pracy. Postpili[my gBupio, zatrzymujc si i tak dBugo rozmawiajc. No tak, to ja postpiBam gBupio, ale reszta okazaBa si na tyle uprzejma, by mi tego nie wytkn. Szczerze mówic, prawdopodobnie nie doceniBam wroga. CaBkiem jak podczas tych meczów netballu, kiedy Robyn byBa kapitanem dru|yny. Wirrawee uchodziBo za netballow potg i nierzadko wygrywaBy[my przewag czterdziestu punktów. W pewnym sezonie, w pitej klasie, wygraBy[my wszystkie mecze co najmniej dwudziestoma picioma punktami. Ale w szóstej i siódmej klasie nabraBy[my brzydkich zwyczajów. Mówic konkretniej, w prawie ka|dym meczu zdobywaBy[my du| przewag w pierwszej poBowie, a potem albo przegrywaBy[my w drugiej, albo graBy[my naprawd nierówno. PrzypBaciBy[my to kilkoma pora|kami. A Robyn o maBo nie zwariowaBa. Och, te jej przemowy w przerwie! Och, te jej miotane bez przerwy oskar|enia! Tamtej nocy Robyn na pewno by si nam przydaBa. PrzydaBaby nam si w ka|dej chwili. Ale zwBaszcza tamtej nocy, bo dobrze by nam zrobiBo przypomnienie o meczach netballu i o szkodliwo[ci nadmiernego wyluzowania, spoczywania na laurach. Mniej wicej kilometr dalej zaczli[my wje|d|a pod górk. Homer odwróciB si i powiedziaB: - Wiecie co, sBysz jakie[ dziwne bzyczenie. - Bo|e - przeraziB si Jeremy. - Masz racj. - Co si dzieje? - zapytaBam, my[lc, |e powinnam si skupi na prowadzeniu. - Helikoptery - powiedziaB Homer. JechaBam z wBczonymi [wiatBami, bo uznaBam, |e powinni[my wyglda jak zwyczajny samochód na drodze, ale Lee powiedziaB: - Lepiej wyBcz [wiatBa. Natychmiast to zrobiBam i prawie natychmiast odezwaB si Homer: - To chyba bBd - powiedziaB cicho. Nie ufaBam mu, kiedy mówiB tak cicho. ZwalniaBam najszybciej, jak si daBo, bez u|ywania hamulców, bo wiedziaBam, jak jasno [wiec [wiatBa hamowania. OdbijaBam w lewo, ale kiedy usByszaBam sBowa Homera, podskoczyBam, lekko zacignBam hamulec rczny i zjechaBam jeszcze bardziej w lewo, szukajc schronienia w[ród kilku rozwichrzonych drzew przy drodze. Nagle siedzcy z tyBu Homer wrzasnB tak gBo[no, |e znowu podskoczyBam, ale tym razem tak wysoko, jakby w tyBku wybuchBa mi petarda. - Jedz! WcisnBam pedaB gazu. Ruszyli[my, wzbijajc w powietrze |wir i pyB. TyBem pikapa zaczBo gwaBtownie zarzuca. Podczas wojny czsto musiaBam prowadzi noc bez [wiateB, w zupeBnej ciemno[ci. To byBo przera|ajce, ale na szcz[cie zazwyczaj [wieciB ksi|yc. Tym razem te| [wieciB, cho niezbyt mocno, ale w tej chwili przysBoniBy go chmury, a moje oczy nie miaBy czasu przywykn do ciemno[ci. Je[li masz wystarczajco du|o czasu, istnieje szansa, |e twoje oczy si przyzwyczaj i nie zabijesz si na pierwszych stu metrach. Jednak tym razem nagle spowiBa mnie gBboka ciemno[, moje oczy nadal pracowaBy w trybie  ze [wiatBami , a ja nie miaBam pojcia, przed czym wBa[ciwie uciekam, i sByszaBam pobrzkujce mi w uszach sBowo  helikopter . Jess zaczBa krzycze, rozmy[liBa si, zacharczaBa i powiedziaBa: - O Bo|e. A potem jednak krzyknBa. DoganiaB nas szumicy i wyjcy helikopter. Nie ma nic bardziej przera|ajcego ni| [cigajcy ci helikopter. Ten wydawaB si maBy, ale to tylko zwikszaBo jego zwrotno[. ZanurkowaB nad nami jak sroka, wzbijajc w powietrze jeszcze wicej pyBu i |wiru. ByBam na jezdni, ale nie miaBam pojcia, dokd ona prowadzi, a [wiatBa helikoptera znowu mnie o[lepiBy. Wtedy pilot wBczyB reflektor, który na chwil o[wietliB drog, i zobaczyBam, |e jedziemy w stron drzew. Droga odbijaBa w lewo szerokim Bukiem. SkrciBam kierownic i te| odbili[my w lewo, ale ledwo zd|yBam. Znalezli[my si na |wirowym poboczu i niska gaBz smagnBa przedni szyb. ZwiatBo reflektora przesunBo si w nasz stron i na chwil si zatrzymaBo. Wreszcie widziaBam, dokd jad, ale nie byBam pewna, czy to dobrze, czy zle, bo cho zrobiBo si ja[niej, blask reflektora mnie o[lepiaB. A z punktu widzenia naszego bezpieczeDstwa na pewno nie byBa to zaleta. Przez jaki[ gBo[nik w helikopterze krzyknB do nas czyj[ gBos. - O Bo|e, to Bóg! - zwoBaB Homer z tylnego siedzenia. WBa[ciwie wydawaB si caBkiem zadowolony, ale chyba nawet Homer nie jest a| tak gBupi. - Jak to mo|liwe, |e nie mówi po angielsku? - zapytaB Jeremy. ZachciaBo im si kabaretu! Je[li my[leli, |e mi tym pomog, to grubo si pomylili, ale nie byBo czasu im tego wyja[nia. ZwiatBo reflektora podskakiwaBo i koBysaBo si, bo operator tego sprztu musiaB nad|a i za pilotem, i za mn, wic chwilami widziaBam drog, a chwilami nie. Kiedy reflektor nas o[wietlaB, przypominaB |yw istot: przestawaB by jedynie [wiatBem i upodabniaB si do o[lepiajcego biaBego smoka, który atakuje z ciemno[ci. Gdy widziaBam kawaBek drogi, przyspieszaBam, a gdy docieraBam do koDca widocznego kawaBka - albo tak mi si wydawaBo - wciskaBam hamulec. To byBa ostra jazda dla moich pasa|erów. Na szcz[cie nie wiezli[my na pace Marmie, która siedziaBaby tam na pewno, gdybym robiBa objazd swoich pastwisk. SpadBaby po pitnastu metrach. GBos z helikoptera wykrzykiwaB ró|ne rzeczy, ale nie zrozumieli[my ani sBowa oprócz  stop powtórzonego z sze[ razy, kiedy pokonywali[my ostry zakrt. Potem reflektor zgasB. Bo|e, co za chwila. Tak mocno [cisnBo mnie w |oBdku, |e o maBo nie zwymiotowaBam. MusiaBam wdepn hamulec: nie pozostawaBo mi nic innego. WcisnBam go do[ mocno, bo nie miaBam pojcia, czy nadal jeste[my na drodze. Gdyby[my mieli czas na gBosowanie, zapicie pasów zostaBoby chyba jednomy[lnie uznane za wspaniaBy pomysB. WBczyBam [wiatBa. Przed nami rósB rzd twardych eukaliptusów. WycofaBam, skrciBam i spojrzaBam na drog. WygldaBa podejrzanie - jeszcze wicej zakrtów. Ale by mo|e to wBa[nie one i drzewa zmusiBy helikopter do lekkiego oddalenia si. ZastanawiaBam si, dlaczego wyBczyli reflektor. Czy|by uznali, |e za bardzo nam pomaga? Pdem pokonali[my dwa nastpne zakrty. JechaBam wBa[ciwie wyBcznie na pami. Jess wyrwaB si piskliwy krzyk, kiedy jaka[ gaBz huknBa w samochód po jej stronie. Znowu wBczyBam [wiatBa. ZobaczyBam prosty odcinek drogi. Dobrze. Gaz do dechy. Pdzili[my przez ciemno[ jak szaleni, w samochodzie hulaB wiatr, czuBam totalny obBd, jakby[my jechali skrajem urwiska z prdko[ci stu kilometrów na godzin. Nie |eby[my gnali a| tak szybko. Mieli[my na liczniku raczej osiemdziesit kilometrów. No, mo|e dziewidziesit. Oczyma duszy zobaczyBam królika uciekajcego przed jastrzbiem po pBaskiej, goBej ziemi. Wszystko sprowadza si do prostych zawodów, w których liczy si szybko[. Czy królik zd|y ukry si w zaro[lach, zanim jastrzb go dopadnie? Królik mknie po ziemi, zBo|ywszy uszy po sobie, a jastrzb rozwija prdko[, pdzc nad polem. To trójkt prostoktny i jastrzb frunie po przeciwprostoktnej. Helikopter ma pewn przewag. Nie musi po ciebie sign, by zBapa ci ostrym okrutnym dziobem. Ma kule, które pokonaj dzielc was przestrzeD. Gdy za nami znów rozlegB si jego warkot, prawie natychmiast usByszeli[my strzaBy. W lusterkach zobaczyBam [wiatBa - nie reflektora, tylko nawigacji - którym towarzyszyBy [wietliste, kolorowe pBomienie. - Strzelaj! - zawoBaBam. Cho przecie| nikt nie byB w stanie nic na to poradzi. JechaBam prosto. Dziki do[wiadczeniom zebranym na wojnie - i podczas polowaD na króliki - wiedziaBam, |e jeszcze przez chwil bdziemy bezpieczni. Trudno trafi w taki cel jak my z helikoptera, który koBysze si, hu[ta i próbuje do nas wymierzy. Ale wygldaBo na to, |e facet korzysta z jakiego[ nowego sprztu, jest [wietnym strzelcem albo zwyczajnie ma szcz[cie. Kule wydarBy w pikapie dziury, jakby olbrzymi metalowy dziurkacz nagle wybiB nierówny rzdek od tyBu do przodu karoserii. Jak na ironi, okazaBo si, |e doskonaBy strzelec nikogo z nas nie trafiB. Linia przeszBa przez [rodek. Lee i Jess wcisnli si w jeden kt - Jess próbowaBa przytrzyma karabin, |eby Lee mógB odda kilka strzaBów - a Homer przywarB do drugiej strony i te| miaB nadziej postrzela. Dziury po kulach przypominaBy szew chirurgiczny. Gdyby przeszBy jakie[ póB metra dalej, dosigByby przynajmniej dwoje z nas. To si nazywa pech, co? Oczywi[cie z perspektywy strzelajcego. My mieli[my podwójny fart, bo nie tylko chybiB, ale w |aden sposób nie uszkodziB silnika. Samochód nawet nie czknB. Przez chwil my[laBam, |e jakim[ cudem ocalaBy nawet szyby, ale wtedy tylna zapadBa si z okropnym trzaskiem, a sekund pózniej w ge[cie solidarno[ci doBczyBa do niej przednia. Jestem pewna, |e w przedni szyb nie trafiBa |adna kula. To chyba miaBo co[ wspólnego ze zmian ci[nienia w kabinie po stBuczeniu tylnej szyby. Firma Windscreens 0 Brian byBaby zachwycona moimi dokonaniami, gdyby miaBa fili po tej stronie granicy. ObiecaBam sobie, |e nikomu wicej nie pozwol rozwala szyb w moich samochodach. Ale ta obietnica nie wytrzymaBa próby czasu. Jedynym dobrym skutkiem wojny byBo chyba to, |e nauczyli[my si nie panikowa w sytuacjach, w których da si tego unikn, ale musz przyzna, |e tym razem maBo nam brakowaBo. Zreszt i tak nie jestem pewna, czy moja teoria jest sBuszna, bo Jeremy i Jess spdzili wojn w caBkiem miBej atmosferze, a teraz te| nie panikowali. My[laBam tylko:  Popanikuj sobie pózniej, ale teraz musimy si std wydosta . - Okej - zawoBaBam przez lewe rami - je[li zahamuj, wytoczcie si i spróbujcie do niego strzeli, kiedy bdzie nad nami przelatywaB! Chyba usByszaBam, jak Homer mówi:  Okej , cho sekund pózniej zdaBam sobie spraw, |e to mogBo by:  O nie . HaBas byB tak wielki, |e szkodziB moim uszom. MusiaBam mie nadziej, |e to jednak byBo:  Okej , wic krzyknBam:  Trzymajcie si! , i z caBej siBy - naprawd z caBej siBy - cisnBam hamulec. Oprócz tego zacignBam rczny i na dokBadk przesunBam dr|ek skrzyni biegów na L. Pikap praktycznie stanB na przednim zderzaku.  Hmm, niezBe hamulce - pomy[laBam - musz zapamita, |eby napisa do Toyoty . Nie zdziwiBabym si, gdyby[my zaczli kozioBkowa do przodu. ChBopaki chyba ju| otworzyBy drzwi, ale zatrzymali[my si tak gwaBtownie, |e zamiast wysi[ z gracj, zwyczajnie wypadli. CaBe szcz[cie, |e nie wystrzeliBy im karabiny. W pewnym sensie wyszBo nam to piknie, bo po chwili helikopter przeleciaB tu| nad nami, prawie szorujc podwoziem po ziemi. Gdyby[my sBuchali radia, pewnie skosiBby anten. No dobra, troch przesadzam, ale leciaB naprawd nisko. Gdybym nie zahamowaBa, pewnie byBoby ju| po nas, wic w tym sensie wyszBo nam to piknie. W innym sensie wcale nie byBo tak kolorowo, bo cho Homerowi i Lee udaBo si odda kilka strzaBów, nie zd|yli dobrze wymierzy i kule nawet nie drasnBy [migBowca. Wpakowali si z powrotem do samochodu i delikatnie ruszyBam. Helikopter znów rzucaB wystarczajco du|o [wiatBa, |ebym widziaBa nastpny kawaBek drogi. BiegBa do[ prosto, kilkaset metrów dalej zaczynaB si lekki zakrt w prawo. Helikopter zawracaB i szykowaB si do nastpnej rundy. Przynajmniej zyskaBam troch czasu. PróbowaBam jecha szybciej, ale przewa|nie sunli[my zygzakiem, bo po pierwsze, nie wiedziaBam, którdy biegnie droga, a po drugie, je[li ju| wiedziaBam, nie chciaBam, |eby nas zastrzelili. - Gdzie on jest? - zawoBaBam przez rami do Homera. - Znowu atakuje. Od tyBu. - Jakie[ pomysBy? - W tej chwili nic mi nie przychodzi do gBowy. To wszystko brzmi jak spokojna inteligentna rozmowa, ale toczyBa si urywanymi fragmentami, bo cigle zwalniaBam, przyspieszaBam, odbijaBam w bok, prawie si zatrzymywaBam i jechaBam zygzakiem. Nie mam pojcia, jak uniknli[my choroby lokomocyjnej. - Nadlatuje! - krzyknBa Jess. - Bo|e, ale jazda! SpojrzaBam na ni z niedowierzaniem. To znaczy tak naprawd wcale na ni nie spojrzaBam - zrobiBam to tylko w wyobrazni. KoDczyBy mi si pomysBy. Nie planowaBam tego zrobi, ale w ostatniej sekundzie zrobiBa to moja stopa. Widocznie instynktownie wyczuBam, |e to dobre rozwizanie. DaBam gaz do dechy. Pikap przez chwil si wahaB, a potem wystartowaB. Pikapy nie maj takiego przyspieszenia jak porsche, ale ta maszyna wyrwaBa do przodu caBkiem szybko. A to oznaczaBo, |e nagle zaczli[my pdzi na mur ciemno[ci. Dopiero po chwili przypomniaBam sobie, |e mam [wiatBa, nastpna chwila upBynBa mi na zastanawianiu si, czy powinnam ich u|y, a kolejna na szukaniu wBcznika. I chyba zanim w koDcu rozbBysBy, minBo jeszcze z wier sekundy. Je[li mam zachowa [ci[le matematyczne podej[cie, powinnam doda kilka jednostek czasu na zauwa|enie zbli|ajcego si ogrodzenia i kilka kolejnych na uaktywnienie si moich odruchów. Kiedy panikujesz, odruchy dziaBaj wolniej, bo s sparali|owane. Byli[my ju| spory kawaBek od drogi - i chyba kawaBek nad ziemi - wic cho wreszcie zaczBam skrca, byBo ju| stanowczo za pózno. Jess wrzasnBa jak Courtney, kiedy po raz pierwszy dostaBa okres. Chyba ju| nie byBa zachwycona t  jazd . Uderzyli[my w pBot.  Nie potrzebujemy helikoptera, |eby zgin - pomy[laBam. - Sama oto zadbam . W mojej gBowie pojawiB si wyrazny obraz Chrisa. Ogrodzenie nie byBo wielkie, ale caBkiem niezBe. Wol nie my[le, co by si staBo, gdyby niedawno wzmocniono je drutem kolczastym. Farmer wiedziaB, |e pBot nie jest najnowszy, ale widocznie nie byB gotów go naprawi. Wjechali[my na t konstrukcj praktycznie przodem, bo nie zd|yBam skrci, i wpadli[my na jakie[ pole, cignc za dob mnóstwo drutu, dr|ków i par sBupków. Mocno podskakiwali[my na do[ wyboistym gruncie. Szybko wyBczyBam [wiatBa. Zd|yBam zobaczy tylko tyle, |e pastwisko jest do[ szerokie i dBugie. MiaBam pole manewru, ale byBam pewna, |e je[li napotkam na swojej drodze typow ilo[ bydBa, pni, koryt, króliczych kolonii i innych niebezpieczeDstw, znajd mnóstwo okazji do wpakowania si w tarapaty. DogoniBo nas [wiatBo helikoptera, wic gwaBtownie odbiBam w lewo, a potem w prawo. Znowu mrugnBam [wiatBami, |eby zobaczy, co mnie czeka, ale równie| po to, |eby odwróci uwag po[cigu. Gdy gasBy, wydaBo mi si, |e co[ zauwa|yBam. Jasne, |e co[ zauwa|yBam. Na przykBad traw. Ale byBo co[ jeszcze. Przez chwil konaBam z niezdecydowania. Ostatecznie uznaBam, |e nie mog ryzykowa ponownego wBczenia [wiateB. MusiaBam zaufa swojej ocenie i zaBo|y, |e widziaBam to, co wydawaBo mi si, |e widz. RozdziaB 10 Kule zabbniBy o samochód. W ciemno[ci nic nie widziaBam, ale pomimo haBasu usByszaBam ten dzwik. Samochód zadr|aB i dwa razy co[ walnBo w dach. SkuliBam si i znowu przyspieszyBam. Na tylnym siedzeniu kto[ zaklB i usByszaBam, jak Jeremy pyta: - OberwaBe[? - Nie - powiedziaB Homer. - Nie do wiary, |e spudBowali. Nadal my[laBam o tym, co zobaczyBam w oddali, kiedy mignBam [wiatBami. To byB tylko uBamek sekundy. Zauwa|yBam olbrzymie sBupy wysokiego napicia, te, które maszeruj przez kraj jak ogromni |oBnierze. Je[li to nie byBo przywidzenie, je[li pilot ich nie widziaB, je[li jakim[ sposobem uda mi si go na nie naprowadzi... No, ujmijmy to tak: w przeciwnym razie nie byBo dla nas nadziei. MusiaBam odwróci role. MusiaBam sta si lisem i skBoni kur, |eby zrobiBa to, co chc. MusiaBam sprawi, |eby pilot skupiB si na nas i nie zauwa|yB kabli. ZakBadajc, |e kable w ogóle tam byBy. MiaBam powa|ne wtpliwo[ci. W nocy wida niestworzone rzeczy - by mo|e patrzyBam na wielki eukaliptus. Albo na olbrzymiego kangura. Nie mogBam znowu wBczy [wiateB, bo je[li sBup wysokiego napicia rzeczywi[cie tam staB, tylko bym go o[wietliBa. Opierajc si na tym, co zobaczyBam, uznaBam, |e od sBupa dzieliBo mnie jakie[ dwie[cie pidziesit metrów, ale od tamtej pory zd|yli[my pokona mniej wicej poBow tej odlegBo[ci. Wic byli[my ju| caBkiem blisko. Helikopter zrobiB du|y przechyB i zbli|aB si od prawej strony. OdbiBam w lewo i jednocze[nie zawoBaBam do Homera: - Zatrzymam si, a ty i Lee wyskoczcie i pobiegnijcie tam, skd przyjechali[my! ChciaBam odwróci uwag pilota, da mu kolejne zajcie. PodejrzewaBam, |e nadal bdzie leciaB za samochodem, ale postara si mie chBopaków na oku, bdzie si zastanawiaB, co jest grane, bdzie próbowaB zgadn, dokd biegn, i dziki temu caBa jego uwaga skupi si na lewej stronie. Do[ mocno wcisnBam hamulec. Kiedy drzwi si otworzyBy, dudnicy helikopter zbli|yB si jeszcze bardziej. ByB tak blisko, robiB tyle haBasu i wygldaB tak groznie, |e czuBam si ogBuszona. Samochód zakoBysaB si od podmuchu powietrza. UsByszaBam kolejne strzaBy, ale facet chyba zupeBnie spudBowaB, pewnie dlatego, |e tak niespodziewanie si zatrzymaBam. DaBam chBopakom tylko sekund, a potem znowu ruszyBam. MusiaBam pokaza pilotowi, |e samochód jedzie dale), |e go nie porzucili[my. ChciaBam, |eby[my pozostali jego gBównym celem. ZaczBam zawraca szerokim lukiem, majc nadziej, |e dobrze oceniBam odlegBo[. Je[li sBupy wysokiego napicia byBy sto metrów dalej, moje starania na nic by si nie zdaBy. I nie dostaBabym drugiej szansy. OkazaBo si, |e sBup byB bli|ej, ni| sdziBam, i wyrósB przede mn tak niespodziewanie, |e obie z Jess krzyknBy[my. WygldaB jak olbrzymi robot stojcy na polu. Go[ z innej rzeczywisto[ci, z jakiego[ odlegBego wszech[wiata. MusiaBam skrci w drug stron, |eby go omin, i mniej wicej w tej samej chwili helikopter wleciaB na kable. Gdyby[my wjechaBy na sBup, pewnie poraziBby nas prd. Nagle na ciemnym i pustym polu odbyBy si DzieD Guya Fawkesa, Zwito NiepodlegBo[ci, DzieD Australii oraz ceremonie otwarcia i zakoDczenia olimpiady w jednym. Helikopter zmieniB si w [wietliste, o[lepiajce kwiaty. ZobaczyBam co najmniej sze[ kul ognia, leccych do[ powoli, ka|da w inn stron. Z kabli sypaBo si tyle iskier, |e wygldaBy jak wodospad Niagara z pBomieni. Wntrze helikoptera rozbBysBo i przez chwil widziaBam wszystkich i wszystko w [rodku. Trzech m|czyzn, ka|dy w innej pozycji, zaja[niaBo od ognia i iskier. Helikopter spadB, pokonujc maB odlegBo[ dzielc go od ziemi. Byli[my jakie[ osiemdziesit metrów dalej i teraz znów widziaBam go po prawej stronie, bo zd|yBam skrci. ZobaczyBam eksplozj. UsByszaBam j i poczuBam dr|enie ziemi, samochodem wstrzsnB pot|ny podmuch, posypaBy si na nas sBupy ognia, a po chwili odniosBam wra|enie, |e unosz si i przewracam, jakby samochód zBapaBa jaka[ olbrzymia rka. Nagle spojrzaBam na Jeremy ego z góry, jakbym wisiaBa wysoko nad nim. Oczywi[cie wcale nie wisiaBam wysoko, dzieliBa nas taka sama odlegBo[ jak przed chwil, tyle |e w nietypowej aran|acji. Po raz kolejny pomogBy nam stare dobre pasy bezpieczeDstwa. Dopiero po dBu|szej chwili zdaBam sobie spraw, |e samochód przewróciB si na bok. Niewiele widziaBam z tego, co dziaBo si na zewntrz, ale obok pikapa nadal [migaBy ogniste odBamki, a jakie[ dwadzie[cia metrów dalej paliBa si trawa. Po[wiciBam chwil i pomy[laBam o Homerze i Lee. Nie miaBam pojcia, |e zgotuj im takie piekBo, i miaBam nadziej, |e prze|yli. Tylko czy to w ogóle mo|liwe? WokóB [wiszczaBo i gwizdaBo. ZrozumiaBam, |e to kawaBki metalowych cz[ci helikoptera przelatuj obok nas jak pociski. Kiedy wszyscy troje wygramolili[my si z pikapa, przedstawienie wBa[ciwie si skoDczyBo. W czterech oddalonych od siebie miejscach pBonBa trawa, a helikopter trawiBy jaskrawe pBomienie, nad którymi unosiB si czarny dym. Najwidoczniej [migBowiec miaB mnóstwo plastikowych i trujcych cz[ci. Nie byBo sensu sprawdza, czy kto[ prze|yB. Pasa|erowie nie mieli szans. A kiedy o nich my[laBam, nadbiegli Homer i Lee. Chyba obydwaj wpadli w co[ w rodzaju histerii. Zmiali si i paplali, tyle |e nie w normalny sposób. ZastanawiaBam si, czy ich nie spoliczkowa. Czsto miewaBam na to ochot, ale nawet w tych okoliczno[ciach obawiaBam si, |e co[ takiego mo|e si dla mnie zle skoDczy. U[wiadomiBam sobie, |e sama zachowuj si troch jak histeryczka, bo paplaBam razem z nimi. Ogólnie rzecz biorc, wszyscy byli[my roztrzsieni i przera|eni. MarzyBam jedynie o tym, |eby si std wynie[, zanim nadcign ekipy ratunkowe. SpojrzaBam na pikapa i zaczBam si zastanawia, czy udaBoby nam si go postawi z powrotem na koBach. Nie miaBam pojcia, jak to zrobi, bo nie wzili[my ze sob ani lin, ani BaDcucha. Homer zaczB krzycze:  Szybciej, wyno[my si std! , wic chyba uznaB, |e nie warto zawraca sobie gBowy pikapem. ZaBo|yBam, |e wie, co mówi, pomy[laBam, |e prawdopodobnie z gaznika wyciekBo paliwo (na tym koDczyBa si moja wiedza z zakresu mechaniki), a zreszt te wszystkie kule z pewno[ci co[ uszkodziBy. PobiegBam wic za nim i wszyscy picioro ruszyli[my w stron drogi, a potem skrcili[my w lewo i biegli[my dalej prawym poboczem. MiaBam wra|enie, |e pokonali[my z pidziesit kilometrów, ale pewnie tylko jeden. Kiedy opadli[my z siB, zatrzymali[my si pod du|ym eukaliptusem. ByBo bardzo ciemno i nadal nie widzieli[my |adnych samochodów. W pewnym sensie bieg dobrze nam zrobiB, bo cho doprowadziB mnie na skraj wytrzymaBo[ci fizycznej, to dziki niemu zdoBaBam si uspokoi - i pozostali chyba te|. - Bo|e, Ellie, wiedziaBa[, |e tam s te kable? - odezwaB si Jeremy. - WydawaBo mi si, |e je widz, ale nie byBam na sto procent pewna. WiedziaBam jednak, |e nie ma sensu o tym rozmawia. - Co teraz zrobimy? - zapytaB Homer. - Potrzebujemy jakiego[ pojazdu, ale nic tdy nie jezdzi. - Mo|emy tylko i[ najszybciej, jak si da, dopóki czego[ nie znajdziemy - powiedziaB Lee. - Je[li wszyscy s tak wykoDczeni jak ja, daleko nie zajdziemy, ale im dalej std, tym lepiej. Nikt nie miaB lepszego pomysBu, wic szli[my i biegli[my, a po drodze troch rozmawiali[my. - To niesamowite - powiedziaBa do mnie Jess. - Nigdy nie przypuszczaBam, |e wezm w czym[ takim udziaB. Nie do wiary. To takie dziwne, szalone i przera|ajce. Roze[miaBam si. Ale wcale nie byBo mi do [miechu. - Hej, witaj w moim [wiecie - odparBam. Jakie[ dwa kilometry dalej minli[my dom, ale nie zauwa|yli[my w nim |adnej oznaki |ycia. DoszBam do wniosku, |e wBa[ciciele wyjechali albo [pi. Kiedy podeszli[my, zaczB szczeka pies, wic nie szukali[my samochodu ani motorów i pobiegli[my dalej. ByBam zmczona i naprawd obolaBa. ZaczBam dysze, z trudem BapaBam powietrze. PozwoliBam, |eby mówili inni, bo sama nie miaBam siBy na rozmowy. Minli[my jeszcze trzy budynki, zanim dotarli[my do domu jakiego[ miBego baBaganiarza. Czasami kocham baBaganiarzy i wBa[nie nastpiBa jedna z takich chwil. Zauwa|yBam kort tenisowy, ale druciane ogrodzenie byBo mocno podziurawione. Na trawniku przed domem staBa póBci|arówka z rozgrzebanym silnikiem, a dzieci wBa[cicieli nie zabraBy zabawek z podwórka. PóBci|arówka na niewiele nam si zdaBa, bo zBo|enie silnika, zatankowanie i uruchomienie jej nie wydawaBo si zbyt praktycznym rozwizaniem. Ale chodzc na paluszkach w ciemno[ci, znalezli[my dwa rowery i rolki. Niewiele, lecz nie odwa|yli[my si podej[ bli|ej i poszuka drugiego samochodu. Poza tym zniknicie auta od razu rzuciBoby si w oczy. A tak mieli[my szans, |e wBa[ciciele rowerów i rolek zauwa| ich brak dopiero po [niadaniu. W oddali usByszaBam nastpny helikopter i domy[liBam si, |e zaczli nas szuka. To byBa dobra pora na wycofanie si, nawet je[li nie mieli[my samochodu, który mógBby nam w tym pomóc. Homer i Lee wzili si do pedaBowania, a Jeremyego zainteresowaBy rolki, wic dla mnie i Jess pozostaBy miejsca na baga|nikach. NastpiBa niezrczna chwila, kiedy staBam w równej odlegBo[ci midzy Homerem i Lee, a oni na mnie patrzyli, czekajc, a| si zabior z którym[ z nich. WybraBam Homera. Lee tylko si odwróciB. Chyba przez chwil jechali[my niewiele szybciej, ni| gdyby[my szli. Widocznie chBopaki do[ dBugo nie jezdziBy rowerami, a wiezienie pasa|era nie uBatwiaBo im zadania. Jeremy zostawiB nas w tyle, ale kiedy Homer i Lee zBapali rytm, zaczli go dogania i wkrótce znów jechali[my razem. Nie byBa to tak efektowna ucieczka jak w hollywoodzkich filmach, ale nie mieli[my innej mo|liwo[ci i poszBo nam caBkiem niezBe. Trzy razy musieli[my si chowa w krzakach na widok [wiateB nadje|d|ajcych samochodów, ale byBo je wida z daleka, wic mieli[my wystarczajco du|o czasu. OkoBo trzeciej w nocy dotarli[my do drogi, któr jechaBam wcze[niej. Zwyczajny zakrt w prawo zaprowadziB nas z powrotem do granicy. ChBopaki znowu pedaBowaBy powoli i niezdarnie. Musieli[my zrobi dwie przerwy na odpoczynek. Do granicy dojechali[my tu| po czwartej. Mniej wicej o pitej wspinali[my si na wzgórze. Lee pchaB jeden rower, a ja drugi. Jeremy jaki[ czas wcze[niej rzuciB rolki w krzaki. ByB kilkaset metrów za nami. Szli[my ze spuszczonymi gBowami i przemieszczali[my si bardzo wolno. Sytuacja byBa tak rozpaczliwa, |e Homer zaczB opowiada kawaBy, |eby[my nie zasnli i szli dalej. WBa[nie opowiedziaB o trzech dziewczynach, które mówi matkom, z kim wychodz wieczorem i co bd robiBy. Pierwsz zaprosiB Cody na lody, drug Iwo na piwo, a trzecia dostaBa szlaban, bo przyszedB po ni Dex. Jess si roze[miaBa, ja jknBam, a Lee w ogóle nie zareagowaB. Jeremy miaB szcz[cie: niczego nie sByszaB. Nagle w nasz stron [wisnBa kula, rozrywajc ciemno[ i nasz maB grupk. PrzeszBa dokBadnie midzy mn i Homerem, jak nó| rozcinajcy noc na dwa [wiaty. Nó| z pBomieni. Dzwik przypominaB uderzenie pioruna. O maBo nie nabawiBam si przepukliny. PodskoczyBam i jednocze[nie si odwróciBam. Dajc nura w prawo, nie mogBam si powstrzyma i krzyknBam. Nie widziaBam, w któr stron odskoczyli pozostali, ale miaBam nadziej, |e nikt nie oberwaB. Po chwili daB si sBysze czyj[ cichy gBos: - Przepraszam. Tylko |e  r brzmiaBo bardziej jak  1 . PrzewróciBam si na plecy i usiadBam. OtarBam prawy policzek o skaB, a jaki[ patyk dzgnB mnie w kolano. WstaBam i ruszyBam przed siebie, gotowa udusi wBa[ciciela tego gBosu. Nie, nie udusiBam go, cho pewnie powinnam byBa to zrobi. Kiedy go zobaczyBam, tylko pokrciBam gBow i zapytaBam: - Gdzie[ ty si podziewaB? Gavin byB gBuchy, wic nie mógB tego usBysze, ale najwidoczniej ucieszyB si na mój widok. PodbiegB i przytuliB si do mnie, wbijajc mi twarde dBonie w plecy. Nawet nie pBakaB, tylko tak staB. I nic dziwnego. WiedziaB, |e postpiB zle, jadc za pikapami. ZgubiB motory, przebiB obie opony w yamasze i spdziB noc sam jak palec. Prawdopodobnie zabBdziB, cho si do tego nie przyznaB. Pewnie pamitaB, jak zgubiB si w lesie poprzednim razem i jak strasznie si to skoDczyBo. A strzelenie do niewyraznych postaci wyBaniajcych si z ciemno[ci i odkrycie po chwili, |e to my, mogBo wstrzsn nawet kim[ takim jak Gavin. Nie pozostawaBo mi nic innego, jak tylko pozwoli, |eby trzymaB mnie w objciach, gBaska go po plecach, poklepywa po gBowie i odsun na bok my[l o uduszeniu go. Nie chciaBam przyzna przed sob oczywistej rzeczy: |e na jego widok ucieszyBam si jeszcze bardziej ni| on na mój. Jasne, przyszBa mi do gBowy straszna my[l, |e kula, która minBa nas troje, mogBa trafi Jeremy ego, ale po chwili Jeremy przybiegB i nie zauwa|yBam w nim |adnej dziury. Przez moment wszyscy poklepywali Gavina, powstrzymujc si od mówienia, |e przed pocigniciem za spust warto si przyjrze celowi. To musiaBo zaczeka na inn okazj. Tymczasem czekaBa nas jeszcze dBuga droga do domu. Porzucili[my rowery, zaprowadzajc je w gste paprocie i ukrywajc za zwalonymi pniami. Nie mieli[my jeszcze czasu zastanowi si, jakie bdziemy mieli kBopoty, je[li kto[ nas skojarzy ze strzelanin w centrum handlowym, ale wiedzieli[my, |e je[li uciekniemy, zabierajc ze sob pikapy i yamah, to raczej nas z tym nie powi|. Równie dobrze mogliby nas obwinia za efekt cieplarniany, mdBe truskawki albo za drug wojn [wiatow. Kiedy schowali[my rowery, zaczB si mozolny marsz - znajomy element wojny, o którym prawie zapomniaBam, ale który tworzyB chyba wikszo[ moich do[wiadczeD z czasów inwazji. CzBap, czBap, czBap. Noga za nog. Gavin trzymaB si tak blisko mnie, |e cigle na siebie wpadali[my. ChciaBam go ochrzani, ale ugryzBam si w jzyk na my[l o tym, |e prze|yB samotn noc w lesie. Nawet je[li sam byB sobie winien. CzBap, czBap, czBap. Cigle my[laBam o domu. Dom to miejsce, gdzie si wraca i gdzie musz ci wpu[ci. Dom to ludzie, którzy ci kochaj. Nie ma drugiego takiego miejsca. To wszystko brzmiaBo prawdziwie, tyle |e w moim domu nikt na mnie nie czekaB i nikt mnie ju| nie kochaB. Bez rodziców dom wydawaB si strasznie pusty. ByB za du|y, a Gavin i ja brzczeli[my w nim jak dwa ziarenka w silosie z pszenic. Chodzc po korytarzach, sByszaBam echo. Nigdy wcze[niej nie sByszaBam tam echa. Kiedy w oddali ukazaBa si farma, z przera|eniem zauwa|yBam [wiatBo w domu. Czy|by kto[ si wBamaB? Czy ju| nastpiB odwet? Ale pozostali nadal szli i wtedy przypomniaBam sobie o Bronte i Pang. Pang zignorowaBa pokój go[cinny i spaBa w moim Bó|ku, ale Bronte jakim[ cudem czuwaBa. OtworzyBa drzwi. Dziwne: w moim wBasnym domu witaB mnie kto[, kogo wBa[ciwie za dobrze nie znaBam. WcignBa nas do [rodka i bez zbdnego zamieszania podaBa nam milo, zupki chiDskie i grzanki. Nie wiem, na czym dokBadnie polega urok grzanek. Wydzielaj najbardziej pokrzepiajcy zapach na [wiecie. Nawet je[li czBowiek nie jest gBodny, wystarczy mu zapach opiekanego chleba, by jak zahipnotyzowany podszedB do bochenka, wyjB dwie kromki i wrzuciB je do tostera. Zapach lukrecji spowijajcy Darrell Lee s - gdzie podobno podgrzewaj olejek lukrecjowy w specjalnym kominku do aromaterapii - te| silnie na mnie dziaBa, podobnie jak kurczaki z ro|na w supermarkecie, ale nic nie przebije grzanki. PowiedziaBabym, |e tam dom twój, gdzie grzanka twoja. Niewa|ne. Cho ledwie otwieraBam oczy i poruszaBam ustami, niesamowicie miBo byBo siedzie przy stole i rozmawia. WiedziaBam, |e kto jak kto, ale Bronte dochowa tajemnicy. Ma tyle spokoju i siBy, |e mo|na jej spokojnie zdradzi imi najnowszej sympatii, hasBo do skrzynki pocztowej i rozwizanie tajemnicy rkopisów z Qumran. Jasne, nie chcieli[my, |eby wie[ci o naszych akcjach rozeszBy si po caBym Wirrawee, ale ze strony Bronte nie groziBo nam |adne niebezpieczeDstwo. Mimo to nadal nie wiedziaBam, jak du|o mo|emy jej wyjawi, bo przecie| chodziBo o sprawy Wyzwolenia. Ale reszta wcale si nie krpowaBa. No wic zdaBam si na ich ocen. Przewa|nie mówiB Homer, lecz tym razem Jess postanowiBa mu zrobi maB konkurencj. - Wywiad spisaB si caBkiem dobrze - zaczB Homer. - Znalezli[my ich mniej wicej tam, gdzie si spodziewali[my. Mieli trzy domy tu| obok centrum handlowego i co najmniej cztery pojazdy. Obserwowali[my ich przez jakie[ czterdzie[ci pi minut. ByBo ich mnóstwo, szykowali si. Widocznie planowali du|y atak. Ale jako dobrzy chBopcy i dziewczynki zrobili[my tak, jak kazaB SzkarBatny Pryszcz, i nie zaatakowali[my, tylko obserwowali[my dalej. - Naliczyli[my osiemnastu go[ci - podjBa Jess. - Wcale si nie kryli. Chodzili z karabinami i Badowali amunicj do samochodu. Ka|dy przechodzeD mógB si zatrzyma i popatrze. - Zgadza si, wBa[ciwie nawet my - potwierdziB Homer. - W ka|dym razie postanowili[my przej[ do trzeciego etapu: pokona jeszcze kilkaset metrów autostrad i tam si na nich zaczai. Wcze[niej znalezli[my dobre miejsce. Ale wtedy sprawy potoczyBy si fatalnie. Po|yczyli[my dwa pikapy, wic wpakowali[my si do jednego z nich, a drugi zostawili[my na wszelki wypadek. Najkrótsza droga prowadziBa przez parking obok supermarketu i uznali[my, |e w ciemno[ci jeste[my wystarczajco bezpieczni. No wic ruszyli[my, ale niestety nie zajechali[my daleko. - Lepiej si wtrc w tym momencie - powiedziaB Lee - bo inaczej Homer bdzie gadaB przez póB godziny, zanim dojdzie do sedna. A sedno wyglda tak, |e potrciBem kobiet na parkingu. Kiedy to usByszaBam, przestaBam je[ grzank. SiedziaBam, trzymajc j w poBowie drogi do ust, i gapiBam si na Lee. - Spokojnie - dodaB Lee. - Nie rozgniotBem jej na pizz. OdbiBa si od ziemi i od razu wstaBa. Ale wiesz, jak to jest. Po czym[ takim nie mo|na po prostu odjecha, chocia| gdybym mógB cofn czas, pewnie bym to zrobiB. Ale byBem w takim szoku, |e zatrzymaBem samochód i otworzyBem drzwi. Kobieta staBa przed mask i wygldaBa na oszoBomion, co zreszt zrozumiaBe, wic nie przyszBo mi do gBowy, |eby j przejecha po raz drugi. - Wtedy - wtrciBa si Jess - zanim si obejrzeli[my, zjawiB si jej m| albo kto[ taki i zaczB trajkota. Coraz bardziej si nakrcaB, a my ze strachu dostali[my sraczki. Wreszcie si roze[miaBam. ZrozumiaBam, dlaczego caBy plan wziB w Beb. - Mówic w skrócie - powiedziaB Homer - musieli[my porzuci samochód. StaBy za nami dwa auta, co, jak mo|esz sobie wyobrazi, byBo do[ niewygodne i oznaczaBo, |e nie mo|emy wycofa. Lee wskoczyB z powrotem i wykonaB odjazdowy manewr, dowo|c nas w róg parkingu. Tam wyskoczyli[my z samochodu i uciekli[my co siB w nogach. Schowali[my si jakie[ sto metrów dalej przy drodze i czekali[my, a| sytuacja si unormuje. Potem po cichu wrócili[my, cieszc si, |e jest tak spokojnie. - Zbyt spokojnie - wtrciBa Jess. - Wyglda na to, |e na nas czekali - powiedziaB Jeremy. - I wtedy - cignB Homer - zjawiBa si Ellie. Lee wydaB dzwik trbki. - Ona cigle to robi - powiedziaB Homer do Bronte i Jess. MiaBam wra|enie, |e Homer i Lee maj ju| do[ tego, |e ratuj im skór, a co gorsza, zbieram za to wyrazy uznania. No có|, w ka|dej chwili byBam gotowa przesta. Jess si za mn wstawiBa. - Bo|e, to byBo niesamowite - zachwyciBa si. - Ellie, jeste[ niesamowit babk. ZjawiBa[ si w idealnym momencie i miaBa[ mnóstwo [wietnych pomysBów. Przysigam, gdyby nie ty, skoDczyliby[my w [mietniku, i to nie dlatego, |eby w nim uciec. Byliby[my w drodze na wysypisko i podró|owaliby[my w kawaBeczkach. - Kurcz - powiedziaBam. - Wiecie, czego mi brakuje w dzisiejszym [wiecie? Budek telefonicznych, w których mogliby si przebiera superbohaterowie. Wszyscy nosz komórki. MiaBam z tym powa|ny problem. - Co si staBo? - zapytaBa Bronte. - NamierzyBam chBopaków niedaleko tej palmy kokosowej - wyja[niBam - bo zapamitaBam, |e wspominali o niej przed wyj[ciem. Kiedy ich znalazBam, byli w do[ skomplikowanej sytuacji, ale zauwa|yBam terenówk z otwartymi drzwiami i kluczykiem w stacyjce. No wic zaproponowaBam im przeja|d|k w [mietniku, bo uznaBam, |e stalowe [ciany osBoni ich przed kulami. Potem skombinowaBam kawaBek BaDcucha i doholowaBam wszystkich terenówk na drugi koniec parkingu. Z perspektywy czasu wydaje mi si, |e to szalony pomysB, ale si udaBo. Potem wpakowali[my si do podstawionego pikapa i pojechali[my do domu. Tyle |e po drodze zgubili[my pojazd. - To byBy najbardziej niesamowite dwadzie[cia cztery godziny mojego |ycia - powiedziaBa Jess do Bronte. - Nie uwierzyBaby[, przez co przeszli[my. Gonili nas jacy[ go[cie na motorach, zastawili[my na nich puBapk z benzyn. To byBo okropne. Ale Ellie... PoczuBam, |e nadchodz krpujce chwile. Nie chodzi oto, |e chciaBam by skromna i mówi:  Och, nie, naprawd, nie jestem a| taka wspaniaBa . ChodziBo o co[ wicej. UznaBam, |e je[li wszyscy bd tu siedzieli i opowiadali Bronte, jak to odwaliBam kawaB dobrej roboty (bo wiedziaBam, |e odwaliBam kawaB dobrej roboty), sami poczuj si niezrcznie, a nawet zaczn by troch zazdro[ni. Niewa|ne, jak bardzo kogo[ lubisz albo jak tego kogo[ podziwiasz - wychwalanie go przed innymi ludzmi, zwBaszcza w jego obecno[ci, ma pewne granice. Dlatego poszBam do Bazienki. Kiedy wróciBam, Gavin spaB w starym brzowym fotelu, a pozostali snuli si jak zombie. PoBo|yBam Gavina do Bó|ka, a potem wpeBzBam pod koBdr obok Pang, zostawiajc starsze dzieci samym sobie. ByBy wystarczajco du|e, |eby znalez sobie Bó|ka, i wiedziaBy, gdzie trzymam zapasowe koce i poduszki. RozdziaB 11 Zdolno[ czBowieka do przystosowania si jest zadziwiajca. I chyba nie tylko czBowieka. Krowy potrafi si przyzwyczai do nowego pastwiska, do sBoDca po burzy i z powrotem do burzy, do jedzenia koniczyny zamiast lucerny, do bycia poza ci|arówk po byciu w ci|arówce. Pewnego dnia w szkole szBam za jak[ dziewczyn z dziesitej klasy dBugim korytarzem Bczcym blok A z blokiem B. Nie miaBam nic innego na gBowie, wic zwróciBam uwag na elastyczno[, z jak ta dziewczyna reaguje na wiele przeró|nych spraw w tak krótkim czasie. U[miechnBa si i zawoBaBa:  Cze[! do chBopaka z jedenastej klasy, podniosBa ksi|k, która upadBa zbyt obBadowanemu uczniowi siódmej klasy, bardzo grzecznie powiedziaBa:  DzieD dobry pani Barlow, krzyknBa:  Pikne brwi! do kole|anki z dziesitej klasy i powiedziaBa:  Mo|e staniecie na [rodku tego pieprzonego korytarza, |eby nikt nie mógB przej[? do grupki ósmoklasistów, którzy stali na [rodku pieprzonego korytarza i zagradzali wszystkim drog. PodbiegBa do przyjacióBki, iS4 objBa j ramieniem i powiedziaBa:  Cze[, Laura , a potem obie skrciBy w lewo i weszBy do klasy. To tylko maBo wa|ne gBupoty, wszyscy bez przerwy robimy takie rzeczy, ale wBa[nie w tym rzecz. Oprócz tego pewnie jeszcze odpdziBa much, wyjBa gum z kieszeni i wBo|yBa j do ust, poprawiBa wBosy, spojrzaBa przez okno, |eby zobaczy, co si dzieje, i tak dalej. Po prostu naprawd mnie zadziwia, |e ludzie potrafi to wszystko zrobi, i to chyba jednak w wikszym zakresie ni| krowy. W ka|dym razie nastpnego wieczoru po powrocie z bitwy pod palm kokosow siedziaBam w gabinecie i podliczaBam rachunki. Po tak gwaBtownej zmianie tempa trudno mi byBo si skupi. Tyle si wydarzyBo - nie tylko poprzedniego dnia, ale nawet dzisiaj. Wybrali[my si z Jeremym i Gavinem po pikapy i znalezli[my te| yamah. Homer wróciB do bazy, je[li mog tak powiedzie. Bez wtpienia byB teraz w [rodku bardzo, bardzo dBugiego wyja[niania rodzicom, jak mu si udaBo zgubi motor. Nie miaBam pojcia, co im powie. Znajc spryt paDstwa Yannos, pewnie si domy[lali, co knuje ich syn, ale niekoniecznie byli gotowi po[wici dla sprawy drogi motocykl. PodejrzewaBam, |e rozmowa Homera z rodzicami potrwa kilka dni. A ja straciBam quada. WspóBczuBam paDstwu Yannos, ale strata polarisa byBa dla mnie prawdziw katastrof. Pod wieloma wzgldami byB on naju|yteczniejszym pojazdem na farmie, i to nie tylko dlatego, |e byB szybki i wygodny. Inne te| byBy szybkie i wygodne. Ale jadc quadem, mogBam z Batwo[ci cign czerwon przyczepk wypeBnion ró|nymi rzeczami. WystarczyBo j podczepi do haka imo|na byBo jecha z Badunkiem drewna na rozpaBk, paroma kostkami siana, workami z pasz dla kur albo czymkolwiek innym. Oczywi[cie to wszystko mo|na by powiedzie o ka|dym quadzie, ale polaris miaB dodatkow zalet. Bardzo mocny silnik. Mój tata wyznawaB zasad, |e zawsze nale|y kupowa to, co najlepsze, nawet je[li jest dro|sze - a polaris byB cholernie drogi, ale za to mógB dojecha wszdzie i cign du|e Badunki. Kiedy byBam mBodsza, cignB nawet mnie. UwielbiaBam siedzie w przyczepie i trzyma si jej obiema rkami, podczas gdy tata wje|d|aB w ka|d dziur, jak zdoBaB wypatrzy. Polaris miaB tylko dwie wady: trudno si nim kierowaBo w trybie z napdem na cztery koBa, a jego szerokie opony niszczyBy trawnik. SzacowaBam, |e przy obecnych cenach pojazdów zastpienie polarisa czym[ nowym pochBonie co najmniej pitna[cie tysicy dolarów, cho byBy to tylko moje domysBy. Po wojnie ceny mogBy sign nawet dwudziestu tysicy. Na pewno nie miaBam takiej kasy, ale na pewno potrzebowaBam quada. No wic znowu przegldaBam rachunki, zamartwiajc si utrat polarisa, usiBujc odci si od haBasu robionego przez Lee, Pang, Gavina, Jess i Jeremyego, którzy mieli przygotowywa posiBek, ale sprawiali wra|enie, jakby tBukli w garnki wszystkimi narzdziami, jakie zdoBali znalez - jak maBe dzieci drewnianymi By|kami - i jednocze[nie zastanawiajc si, dlaczego nie sBycha Bronte, której nie widziaBam caBe popoBudnie. Chyba spaBa. Szukajc wymówki, która pozwoliBaby mi si oderwa od rachunków, pomy[laBam, |e pójd do niej zajrze. Nie wiedziaBam, kto gdzie spaB. ZnalazBam Bronte w maBym pokoju go[cinnym niedaleko werandy, z którego nikt nigdy nie korzystaB. OtworzyBam drzwi. W [rodku byBo ciemno, bo zasBony zostaBy zacignite, ale poczuBam jej obecno[ i to, |e ju| nie [pi. Nie twierdz, |e umo|liwiBy mi to jakie[ nadprzyrodzone zdolno[ci. Chyba po prostu oddychaBa inaczej ni| [picy czBowiek. - Wszystko w porzdku? - zapytaBam. Nie odpowiedziaBa, wic podeszBam do Bó|ka. Rzeczywi[cie nie spaBa. Le|aBa na plecach i patrzyBa na sufit. Ale kiedy moje oczy przyzwyczaiBy si do ciemno[ci, zauwa|yBam [lady Bez na jej policzkach. - Co si staBo? - zapytaBam. - Nic - odparBa, a potem dodaBa: - Bo|e, fatalna odpowiedz, co? - Chyba odruchowa - powiedziaBam. Mówic zupeBnie szczerze, nie bardzo miaBam ochot na t rozmow. Nie tylko byBam zupeBnie wyczerpana po tym, co zaszBo poprzedniej nocy, ale po [mierci rodziców potrzebowaBam caBej swojej energii emocjonalnej dla siebie, a wszelkie nadwy|ki trafiaBy do Gavina. Wierzcie mi, tych nadwy|ek nie byBo wiele. Ale bardzo lubiBam Bronte i jak wszyscy nie znosiBam patrze na cudze cierpienie - poza tym Bronte go[ciBa u mnie w domu, wic w pobli|u nie byBo nikogo, kto mógBby si tym zaj. Do[ dBugo milczaBa, le|c i patrzc na sufit. Potem, jak robot, powiedziaBa: Chyba spaBa. Szukajc wymówki, która pozwoliBaby mi si oderwa od rachunków, pomy[laBam, |e pójd do niej zajrze. Nie wiedziaBam, kto gdzie spaB. ZnalazBam Bronte w maBym pokoju go[cinnym niedaleko werandy, z którego nikt nigdy nie korzystaB. OtworzyBam drzwi. W [rodku byBo ciemno, bo zasBony zostaBy zacignite, ale poczuBam jej obecno[ i to, |e ju| nie [pi. Nie twierdz, |e umo|liwiBy mi to jakie[ nadprzyrodzone zdolno[ci. Chyba po prostu oddychaBa inaczej ni| [picy czBowiek. - Wszystko w porzdku? - zapytaBam. Nie odpowiedziaBa, wic podeszBam do Bó|ka. Rzeczywi[cie nie spaBa. Le|aBa na plecach i patrzyBa na sufit. Ale kiedy moje oczy przyzwyczaiBy si do ciemno[ci, zauwa|yBam [lady Bez na jej policzkach. - Co si staBo? - zapytaBam. - Nic - odparBa, a potem dodaBa: - Bo|e, fatalna odpowiedz, co? - Chyba odruchowa - powiedziaBam. Mówic zupeBnie szczerze, nie bardzo miaBam ochot na t rozmow. Nie tylko byBam zupeBnie wyczerpana po tym, co zaszBo poprzedniej nocy, ale po [mierci rodziców potrzebowaBam caBej swojej energii emocjonalnej dla siebie, a wszelkie nadwy|ki trafiaBy do Gavina. Wierzcie mi, tych nadwy|ek nie byBo wiele. Ale bardzo lubiBam Bronte i jak wszyscy nie znosiBam patrze na cudze cierpienie - poza tym Bronte go[ciBa u mnie w domu, wic w pobli|u nie byBo nikogo, kto mógBby si tym zaj. Do[ dBugo milczaBa, le|c i patrzc na sufit. Potem, jak robot, powiedziaBa: - SBuchaBam, jak opowiadaj o helikopterze, którzy wleciaB na lini wysokiego napicia... Nagle sobie przypomniaBam i zrozumiaBam, o co chodzi. -... i o tym, jak eksplodowaB. PatrzyBam, jak si z tego ciesz, tacy zadowoleni, z tak ulg... - Tak, teraz wszystko jasne - powiedziaBam. MinBo niewiele czasu, odkd rozmawiaBy[my o tym, jak jej mBodszy brat zginB, kiedy helikopter uderzyB w lini wysokiego napicia, ale po tej rozmowie tyle si wydarzyBo, |e ta historia zupeBnie wyleciaBa mi z gBowy. Potem zastanawiaBam si jednak, czy to, |e zauwa|yBam sBupy i pomy[laBam o skierowaniu helikoptera w puBapk, mogBo wynika z nie[wiadomego wspomnienia tamtej rozmowy. Bronte le|aBa dalej. WziBam j za rk. Nawet teraz, kiedy ju| wiedziaBam, dlaczego jest taka smutna, nie miaBam siBy, inteligencji ani wyobrazni, |eby wymy[li co[ pocieszajcego i inspirujcego. Po mniej wicej dziesiciu minutach powiedziaBa: - No, obowizki wzywaj. ZaczBa wstawa. Nadal nie potrafiBam niczego wymy[li.  Wojna to piekBo ?  Szkoda, |e nie mog mu przywróci |ycia ?  Pewnie czujesz si okropnie ? Troch jak wtedy, kiedy miaBam sze[ lat i pojechaBy[my z mam na zakupy do Stratton. Mama kupowaBa wszystkie potrzebne rzeczy, a ja w ka|dym sklepie próbowaBam j na co[ nacign: na sBodycze, zabawki, lalki, lody - na cokolwiek. Wreszcie, chcc, |ebym si zamknBa, mama powiedziaBa: - Bdziesz mogBa wzi wszystkie pienidze, jakie mi zostan w portmonetce po zakupie nabojów. PoszBy[my do sklepu z broni, mama kupiBa pidziesit, sto czy ile tam nabojów, zapBaciBa za nie, a potem daBa mi portmonetk. Dr|aBam z przejcia, bo my[laBam, |e w [rodku zawsze jest sporo pienidzy. OtworzyBam portmonetk izobaczyBam pitna[cie centów. Teraz chciaBam otworzy wBasn portmonetk i da Bronte wszystko, co w niej zostaBo, ale moja portmonetka byBa pusta. OdsunBam si i pozwoliBam Bronte wyj[ z pokoju, a potem poszBam za ni, wpatrujc si w jej plecy z poczuciem winy, wstydu i ni|szo[ci. Trudno byBo si skupi na fakturach, wycigach i pokwitowaniach, kiedy w mojej gBowie kBbiBy si te wszystkie my[li. Ale zastanawiaBam si, czy mogBabym kupi quada z drugiej rki. Nigdy nie przypuszczaBam, |e ju| w tak mBodym wieku bd mówiBa do przyjacióB:  A, tak, pamitam, jak za starych dobrych czasów mo|na byBo kupi lody na patyku za... , ale bez przerwy prowadzili[my tego typu rozmowy. Ceny przyprawiaBy o zawrót gBowy, lecz nie byBo wyj[cia: albo si pBaciBo, albo si gBodowaBo. Na szcz[cie ceny bydBa rosBy równie szybko, je[li nie szybciej. Szczerze mówic, zawy|yli[my cen mojego bydBa, gdy zaproponowali[my je jako zabezpieczenie kredytu, ale wygldaBo na to, |e to zawy|enie wcale nie byBo a| takie wysokie. Po podwieczorku wróciBam do gabinetu i usiadBam przy biurku, gapic si na du|y arkusz papieru, na którym przeprowadziBam obliczenia. Pan Yannos kazaB mi prowadzi rachunkowo[, wic pomy[laBam, |e powinnam to zaBatwi, ale byBo ci|ko, bo codziennie pojawiaBo si co[, czego nie wziBam pod uwag albo nie przewidziaBam. Na przykBad i59 utrata quada. Cigle co[. Jednego dnia psuBa si pompa, nastpnego dnia musiaBam kupi beczk randapu, a potem spadBa gaBz, strcajc anten telewizyjn i kilka dachówek. Na szcz[cie antena ochroniBa dach przed powa|niejszymi zniszczeniami. Wiele sum znaBam ju| na pami. Po zacigniciu nastpnego kredytu pBaciBam bankowi trzy tysice siedemset sze[dziesit dolarów odsetek. Dzier|awa pochBaniaBa tysic dolarów tygodniowo, czyli cztery tysice trzysta trzydzie[ci trzy miesicznie. Zatem ju| na dzieD dobry pozbywaBam si o[miu patyków miesicznie. MiaBam nadziej, |e odsetki przez jaki[ czas utrzymaj si na dotychczasowym poziomie, bo ju| raz bank zaskoczyB mnie podwy|k. No có|, takich rzeczy te| nie byBam w stanie kontrolowa. Nadal byBam winna okoBo piciu tysicy dolarów ludziom, od których dzier|awili[my ziemi. ZapBaciBam grabarzom dziesi patyków, biorc osiem tysicy z tego, co zostaBo na koncie rodziców, i dwa tysice z banku. Wic nadal byBam winna grabarzom jakie[ dwa i póB tysica i stresowaBam si za ka|dym razem, kiedy zagldaBam do skrzynki, bojc si, |e przy[l mi list, w którym zagro| wykopaniem wszystkich z powrotem. Jedynym sposobem na kupno nowego quada byBo sprzedanie cz[ci bydBa. WoBy kupione jeszcze przez tat byBy w niezBej formie. Gdybym sprzedaBa dziesi sztuk, mogBabym kupi nowy pojazd, spBaci zalegBy czynsz i reszt rachunku za pogrzeb. Ale gdyby pan Young nagle zrezygnowaB z wypasu bydBa na moich pastwiskach - a spójrzmy prawdzie w oczy: w ka|dej chwili mógB je przegoni gdzie[ indziej albo sprzeda, zwBaszcza po tym, jak wpadBy w szaB - miaBabym o dziesi sztuk bydBa mniej i potem trudno byBoby mi zwiza koniec z koDcem. WestchnBam i odsunBam papiery. PostanowiBam, |e zapytam o zdanie pana Yannosa. Jak Homer usprawiedliwiB si przed rodzicami? Niedawno, kiedy uratowali[my Nicka, te| wróciB do domu bez motoru. Teraz musiaB si tBumaczy z utraty nastpnego pojazdu. Zgubienie jednego to pech, ale zgubienie dwóch [wiadczy o lekkim niechlujstwie. Jak miaBam zadzwoni do pana Yannosa - albo wpa[ na niedzieln pieczeD - i mimochodem wspomnie, |e zapodziaBam gdzie[ quada? Oczy same mi si zamykaBy. Ale kiedy gBowa zaczBa opada, z tyBu rozlegBo si ciche kaszlenie - a raczej odchrzkiwanie. Jeremy. Troch mnie zaskoczyB, bo sam przysypiaB przy stole podczas kolacji. U[miechnBam si do niego, a wtedy on stanB za mn i zaczB mi masowa kark. ByBam w lekkim szoku. Ale od razu zrozumiaBam, co si dzieje. ChBopaki, z którymi byBam wcze[niej - wszyscy dwaj - du|o gadaBy. Zarówno Steve, jak i Lee dBugo si zastanawiali, czy to si w ogóle uda, czy nasz zwizek to dobry pomysB. Cho trzeba przyzna, |e na pocztku Lee byB bardziej zaanga|owany ode mnie. To ja miaBam mnóstwo wtpliwo[ci - a przynajmniej to ja je wyra|aBam. Jeremy miaB pewno[ siebie, jakiej brakowaBo nawet Steve owi. Po prostu uwa|aB za oczywiste, |e spodoba mi si i to, co robi, i on sam. Przez moment czuBam mrowienie na skórze, jakbym nie chciaBa, |eby mnie dotykaB. Ale miaB takie silne palce i mocne rce... Ju| po chwili wydaBy mi si zbyt dobre, |eby je odepchn. Szczerze mówic, chyba ka|dy posiadacz takich dBoni i rk byBby w stanie mnie do siebie przekona, bo czuBam si zupeBnie wyczerpana fizycznie i psychicznie. OdchyliBam si do tyBu i delektowaBam si tym spokojnym naciskiem. Nawet zamknBam oczy, co przy wikszo[ci facetów mi si nie zdarza. Na chwil wróciBo do mnie wspomnienie tamtego chBopaka z Nowej Zelandii, który praktycznie zgwaBciB mnie na imprezie, ale szybko je stBumiBam. WiedziaBam, |e Jeremy ma dobre serce. Jego rce te| byBy dobre, a ciaBo jeszcze lepsze. Nie potrafi opisywa ludzi, wic zazwyczaj nawet si nie wysilam. Ale w wypadku Jeremy ego spróbuj. Nale|aB do tych osób, które maj wszystko na wBa[ciwym miejscu, je[li wiecie, o co mi chodzi. Oczywi[cie nie mówi o wszystkich cz[ciach ciaBa. Chc powiedzie, |e jego nogi i rce miaBy odpowiedni dBugo[ w stosunku do reszty ciaBa i gBowa te| byBa w porzdku. Nie byB ani wysoki, ani niski, raczej przecitnego wzrostu, co brzmi nieciekawie, ale tak naprawd byBa to bardzo fajna przecitno[. WygldaB na chBopaka, który mo|e by dobry w ka|dej dyscyplinie sportu: miaB poczucie równowagi, skoordynowane ruchy. Pamitam, jak kiedy[ wspomniaB, |e w Nowej Zelandii graB na pozycji pomocnika [rodkowego, a jeden z przysBuchujcych si temu chBopaków, którzy znali si na rugby, roze[miaB si i powiedziaB: - Tak, wygldasz na idealnego pomocnika [rodkowego. - Co masz na my[li? - zapytaBam. - Pomocnicy [rodkowego s jak tancerze - odpowiedziaB - a na dodatek potrafi kopa praw i lew nog. To mi si podobaBo. Jeremy miaB prawdziwy bBysk w oku, który byBo wida tak|e u jego ojca, nawet podczas wojny. Patrzc w te oczy, wiedziaBo si, |e ich wBa[ciciel |yje. ZapuszczaB co[ w rodzaju koziej bródki, co nie do koDca dobrze wygldaBo. Mnóstwo chBopaków prezentuje si z tak bródk fatalnie i kiedy[ my[laBam, |e je[li facet z czym[ takim bdzie chciaB si ze mn umówi, powiem mu, |eby najpierw si ogoliB. Ale bródka Jeremyego byBa na swój sposób fajna. Jakby naprawd do niego pasowaBa albo nadawaBa mu wygld szczerego czBowieka. Wiem, to brzmi zupeBnie bez sensu. Poza tym miaB brzowe wBosy, brzowe oczy, lekki trdzik, który zostawia blizny, oraz stop w rozmiarze dziewi  i to chyba najdBu|szy opis czBowieka, jaki kiedykolwiek uBo|yBam, odkd wieki temu zaczBam pisa o wojnie. No wic pomocnik [rodkowego robiB mi masa| karku i nie mówiB przy tym ani sBowa. Jego dBonie przesunBy mi si po ramionach i plecach. OdchyliBam si troch bardziej i zamruczaBam. W pewnym sensie nie byBo w tym nic erotycznego, a w innym sensie wydawaBo mi si to jedn z najseksowniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek robiB ze mn chBopak. Jedyne napicie, które czuBam, wizaBo si z nadziej, |e Jeremy nie przestanie, |e bd mogBa tak siedzie wiecznie i |e jakim[ cudem masowanie mnie nigdy go nie zmczy i nie bdzie oczekiwaB niczego w zamian. To naprawd denerwujcy aspekt zwizków: raz na jaki[ czas trzeba co[ zrobi dla tej drugiej osoby, zamiast tylko le|e i czeka, a| obierze nastpne winogrono i wrzuci ci je do ust. Mo|e roboty spisywaByby si lepiej. Najzabawniejsze byBo to, |e mniej wicej po dwudziestu minutach Jeremy wyszedB, a przez ten caBy czas nie zamienili[my ze sob ani sBowa. Ale zanim wyszedB, wyczuBo si midzy nami zupeBnie nowe wibracje. Po raz pierwszy od wieków poszBam spa podniecona i le|c w ciemno[ci, zdaBam sobie spraw, |e nie czuj ju| czego[ takiego do Lee, a raczej |e Lee nie budzi ju| we mnie takich uczu - co chyba na jedno wychodzi. Nie zamierzaBam jeszcze bardziej komplikowa sobie |ycia, ale wyglda na to, |e miBo[ uderza jak bByskawica i wywoBuje nagBy popBoch. Co ja wygaduj? To nie tylko miBo[. To |ycie w ogóle. Och, Jeremy. ByBam strasznie zmczona, ale nie mogBam zasn. Bez koDca rozmy[laBam o jego wszystkich piknych cechach. O jego |yczliwym spojrzeniu, mocnych dBoniach, gracji, z jak staB, siadaB i chodziB, o jego poczuciu humoru, inteligencji, znajomo[ci historii oraz sile i pasji, z jakimi o niej opowiadaB. Uwielbiam ludzi z pasj. Wol, |eby pasjonowali si futbolem, ni| |eby nie pasjonowali si niczym. Wol, |eby pasjonowali si traktorami, polowaniem na dzikie [winie, dalmatyDczykami albo robieniem marmolady. Chyba jedynym wyjtkiem s gry komputerowe. Maniacy komputerowi jako[ nie wydaj mi si seksowni. Jeremy byB i spokojny, i silny. Pod tym wzgldem troch przypominaB swojego ojca. ByB miBy, Bagodny i uprzejmy dla wszystkich. Ale pod tym wzgldem chyba si ró|nili. W Nowej Zelandii odniosBam wra|enie, |e puBkownik - o, przepraszam - generaB Finley jest do[ ostry dla ludzi, którzy nie robi tego, czego on chce. ZastanawiaBam si, czy syna traktuje tak samo. PodejrzewaBam, |e mógBby by do[ surowym ojcem. Podobnie jak Jeremy miaB bBysk w oku, ale brakowaBo mu takiego poczucia humoru. A je[li Jeremy byB SzkarBatnym Pryszczem... no có|, zaimponowaBby mi. To by mi si spodobaBo. OznaczaBoby, |e jest prawdziwym przywódc. Kim[, kto potrafi obj dowodzenie i nada sprawom bieg. Kim[, kogo wszyscy szanuj. Och, szkoda, |e moje rce nie s jego rkami. Chwil pózniej zasnBam, u[miechajc si po raz pierwszy od dBugiego czasu. ojcem. Podobnie jak Jeremy miaB bBysk w oku, ale brakowaBo mu takiego poczucia humoru. A je[li Jeremy byB SzkarBatnym Pryszczem... no có|, zaimponowaBby mi. To by mi si spodobaBo. OznaczaBoby, |e jest prawdziwym przywódc. Kim[, kto potrafi obj dowodzenie i nada sprawom bieg. Kim[, kogo wszyscy szanuj. Och, szkoda, |e moje rce nie s jego rkami. Chwil pózniej zasnBam, u[miechajc si po raz pierwszy od dBugiego czasu. RozdziaB 12 Nie wiem, czy to ma cokolwiek wspólnego z miBo[ci, ale w cigu kilku nastpnych dni milion razy zrobiBam z siebie idiotk, tyle |e na szcz[cie przewa|nie nikt tego nie widziaB. Mo|e winne byBo okropne wyczerpanie? W ka|dym razie udaBo mi si spryska grill olejem eukaliptusowym zamiast tym do sma|enia, potem zostawiBam na kuchence dziesi jaj i wziBam si do robienia pieczeni, co kiepsko wpBynBo na ich [wie|o[. Olej eukaliptusowy staB w kuchni, odkd sigam pamici. U|ywali[my go wBa[ciwie do wszystkiego: rozpryskiwaBam go po zrobieniu kanapki z sardynkami (mama nie znosiBa zapachu sardynek), stosowali[my go na oparzenia, rozpylali[my nad Bó|kami, |eby pozby si roztoczy, i nad Gavinem, kiedy za bardzo dawaB nam si we znaki. Lee i Pang wyjechali. BrakowaBo mi wesoBej i przyjaznej paplaniny Pang, ale za Lee raczej nie tskniBam. BaBam si tego, jak na mnie patrzyB, tych jego ciemnych zBowieszczych oczu, ponurych i nieprzeniknionych. Nie wiedziaBam ju|, czego ode mnie oczekuje, ale cokolwiek to byBo, miaBam pewno[, |e nie potrafi mu tego da. Homer nie dawaB znaku |ycia. PrzypuszczaBam, |e rodzice przykuli go BaDcuchem do Bó|ka i dali mu szlaban do 2050 roku. Po jakim[ czasie zadzwoniB i powiedziaB, |e musiaB napomkn rodzicom co nieco o Wyzwoleniu i nie byli tym zachwyceni - podobnie jak Wyzwolenie - ale SzkarBatny Pryszcz staraB si o nowy motor dla Homera, a Homer poprosiB te| o quada dla mnie. Jess zadzwoniBa dwa razy, a Bronte dzwoniBa dwa razy dziennie. Du|o rozmawiaBam z Bronte. PowiedziaBam jej o Jeremym i chyba nie musz dodawa, |e nie wspomniaBam o nim Jess. Nie widywaBam Jeremy ego ani nie miaBam z nim kontaktu. W pewnym sensie to byBo dla mnie bez znaczenia. WiedziaBam, |e on gdzie[ tam jest, i ta [wiadomo[ dawaBa mi poczucie bezpieczeDstwa. MiaBam wra|enie, |e zawarli[my co[ w rodzaju porozumienia, które nieprdko wyga[nie. Dziwnie si czuBam. ByBam strasznie zmczona po ucieczce z centrum handlowego i przed helikopterem. Nagle zmieniBam si w osiemdziesiciolatk. W czasie wojny mnóstwo razy byBam zmczona, ale nigdy a| tak. To zmczenie tkwiBo w moich ko[ciach. ChodziBam po domu, opiekujc si Gavinem, ale nie sob. PrzemierzaBam pastwiska, marzc o |yciu z Jeremym. Nie wiedziaBam, czy jestem zakochana, czy tylko chwilowo zauroczona jego ciepBymi dBoDmi i wewntrzn siB. DziwiBo mnie to, |e przewa|nie wcale nie byBam szcz[liwa, lecz smutna. Czy to miBo[? A mo|e po prostu smutek zwizany z byciem Ellie? Czasami przepBywaBa przeze mnie rzeka smutku. Nie depresji, nie |alu, nie rozpaczy - po prostu smutku. ByBam oci|aBa i niezdarna, nie potrafiBam my[le i za bardzo si [mia. ChciaBam, |eby rodzice wrócili. Tak okropnie za nimi tskniBam, |e nie liczyBo si nic innego. A mój smutek caBy czas byB przysBonity potwornym strachem, którego miaBam si ju| nigdy nie pozby. Gdyby tylko znalazB si kto[, kto mógBby mnie zapewni, |e pewnego dnia smutek minie, |e bd wbiegaBa na wzgórza, dyszc i [miejc si, |e bd si z nich turlaBa, chichoczc, sapic, ranic si o kamienie i kolce. ChciaBam patrze na wzgórze, ciepBe i ja[niejce w peBnym [wietle sBoDca. WiedziaBam, |e nie mog jeszcze stan na jego szczycie, ale pragnBam usBysze od kogo[:  Ellie, pewnego dnia bdziesz si tam bawiBa. To twoje wzgórze i dotrzesz na nie . Chyba najgorsza jest [wiadomo[, |e smutek pozostanie z tob na zawsze. Zwiadomo[, która dociera do rodziców zmarBego dziecka ju| w chwili, kiedy policjant otwiera usta. Prawda, która w jednej sekundzie wypeBnia siostr tracc brata. Na taki smutek nie ma lekarstwa. WydawaBo mi si, |e [miech i beztroska miBo[, wszystkie pozytywne sprawy, bByszcz i l[ni dla innych ludzi. Chyba zaczynaBam rozumie jeden z wielkich paradoksów. Uwielbiam paradoksy. My[l, |e zawieraj caB prawd o [wiecie. Jedyny problem polega na tym, |e nie potrafi ich poj.  Im wicej si zmienia, tym wicej pozostaje bez zmian .  Im wicej wiesz, tym mniejsza twoja wiedza .  Wikszo[ci ludzi brakuje odwagi, |eby stchórzy .  Ka|dy koniec jest pocztkiem czego[ innego .  Mniej znaczy wicej . To znaczy rozumiem te sBowa, ale musz si pogBowi nad ich znaczeniem. Pamitam, jak kiedy[, podczas wojny, Homer powiedziaB:  Jestem ateist , a potem dodaB:  Dziki Bogu . Paradoks miBo[ci polega na tym, |e miBo[ rani i uzdrawia. Poprawia ci samopoczucie tylko po to, |eby je popsu. Dajesz si jej porwa, cho wiesz, |e ci zdradzi. A kolejnym paradoksem jest to, |e dajesz si jej porwa jako jednostka, bo zakochujesz si w kim[ jako jednostka, ale przez to od razu tracisz mnóstwo swojej indywidualno[ci. ZaczynaBam si zakochiwa w Jeremym i co si dziaBo? Od razu si zastanawiaBam, co o mnie my[li, co mu si we mnie podoba, a co nie, i my[laBam o tym, jak mogBabym si zmieni, |eby lubiB mnie jeszcze bardziej. To do[ gBupie, kiedy si pomy[li, |e najwyrazniej podobaBa mu si obecna Ellie, a nie ta, w któr chciaBam si zmieni. Oczyma duszy zawsze widziaBam siebie stojc na Szwie Krawca i [piewajc The Sound of Musie. No, niezupeBnie. Ale faktycznie chodziBam po wzgórzach, kiedy czuBam si samotna. Je[li ludzie dziel si na ludzi gór i ludzi morza, to ja nale| do tych pierwszych. Uwielbiam morze, kiedy mam rzadk okazj je zobaczy, ale jestem dziewczyn gór. Wic kiedy nadszedB weekend i Mark zaprosiB do siebie Gavina, proponujc mu nocleg - mimo |e Mark urodziB si pyskaty, mimo |e udusiBby kur, je[li nie spodobaBoby mu si jej gdakanie - pomy[laBam:  Oto moja szansa , po czym spakowaBam Gavina i wypchnBam go z domu. Gdy tylko zniknB, wybraBam si na dBugi spacer po grani. To chyba troch dziwne, ale graD nie kojarzyBa mi si ze [mierci rodziców i pani Mackenzie, cho wBa[nie tam usByszaBam strzaBy, które odebraBy im |ycie i zburzyBy mój [wiat. Kiedy zbli|yBam si do tego miejsca, poczuBam si do[ dziwnie. Moje nogi zrobiBy si ci|kie i odmówiBy wypeBniania obowizków. PoczuBam mrowienie w rkach. GardBo [cisnBo si i nie chciaBo przyjmowa tlenu. Melissa Carpenter, która mieszkaBa jakie[ trzy kilometry od nas i jezdziBa do szkoBy tym samym autobusem, miaBa fioBa na punkcie koni - podobnie jak jej rodzice. Wszyscy wiedz, |e po upadku trzeba z powrotem usi[ w siodle. W wieku dwunastu lat Melissa spadBa i naprawd si poturbowaBa. Jej ulubiony koD przestraszyB si w|a i zrzuciB j. Od razu poczuBa, |e co[ sobie uszkodziBa, i okazaBo si, |e rzeczywi[cie zBamaBa trzy krgi krgosBupa. MiaBa szcz[cie, cho w pewnej chwili my[laBa, |e czeka j |ycie na wózku inwalidzkim. W ka|dym razie po upadku le|aBa na ziemi, czekajc na karetk, i zastanawiaBa si, czy kiedykolwiek bdzie chodziBa. Wtedy jej ojciec uklkB obok i szepnB: - Kochanie, wiem, |e troch ci boli, ale czy daBaby[ rad na chwil dosi[ Barneya, |eby nie straci pewno[ci siebie? My[laBam o tym, stojc sto metrów od tamtego miejsca na grani, i pociBam si od wspomnieD i strachu. Determinacja pana Carpentera, |eby posadzi Meliss na Barneyu, moja szansa , po czym spakowaBam Gavina i wypchnBam go z domu. Gdy tylko zniknB, wybraBam si na dBugi spacer po grani. To chyba troch dziwne, ale graD nie kojarzyBa mi si ze [mierci rodziców i pani Mackenzie, cho wBa[nie tam usByszaBam strzaBy, które odebraBy im |ycie i zburzyBy mój [wiat. Kiedy zbli|yBam si do tego miejsca, poczuBam si do[ dziwnie. Moje nogi zrobiBy si ci|kie i odmówiBy wypeBniania obowizków. PoczuBam mrowienie w rkach. GardBo [cisnBo si i nie chciaBo przyjmowa tlenu. Melissa Carpenter, która mieszkaBa jakie[ trzy kilometry od nas i jezdziBa do szkoBy tym samym autobusem, miaBa fioBa na punkcie koni - podobnie jak jej rodzice. Wszyscy wiedz, |e po upadku trzeba z powrotem usi[ w siodle. W wieku dwunastu lat Melissa spadBa i naprawd si poturbowaBa. Jej ulubiony koD przestraszyB si w|a i zrzuciB j. Od razu poczuBa, |e co[ sobie uszkodziBa, i okazaBo si, |e rzeczywi[cie zBamaBa trzy krgi krgosBupa. MiaBa szcz[cie, cho w pewnej chwili my[laBa, |e czeka j |ycie na wózku inwalidzkim. W ka|dym razie po upadku le|aBa na ziemi, czekajc na karetk, i zastanawiaBa si, czy kiedykolwiek bdzie chodziBa. Wtedy jej ojciec uklkB obok i szepnB: - Kochanie, wiem, |e troch ci boli, ale czy daBaby[ rad na chwil dosi[ Barneya, |eby nie straci pewno[ci siebie? My[laBam o tym, stojc sto metrów od tamtego miejsca na grani, i pociBam si od wspomnieD i strachu. Determinacja pana Carpentera, |eby posadzi Meliss na Barneyu, byBa troch zabawna, ale cho wszyscy si [miali[my z tej historii (kiedy ju| byBo wiadomo, |e Melissa z tego wyjdzie), okazaBo si, |e w pewnym sensie pan Carpenter miaB racj: po tamtym dniu jego córka ju| nigdy nie dosiadBa Barneya ani |adnego innego konia. A teraz staBam i patrzyBam na graD, nagle otoczona wspomnieniami, i zastanawiaBam si, czy kiedykolwiek bd w stanie znowu wej[ na Szew Krawca. Bo nie potrafiBam przej[ obok miejsca, w którym byBam, kiedy rozlegBy si strzaBy. StruchlaBam. Nie przypuszczaBam, |e tak bdzie. Przemoc, jakiej do[wiadczyBam, mogBa mi odebra góry. Wojna, walka i zabijanie nie dopuszczaBy do mnie obietnicy dobrej przyszBo[ci. MusiaBam si wspi po tym skalistym wzniesieniu i wej[ na sam gór. ZrobiBam kilka kroków, ale potem nogi odmówiBy mi posBuszeDstwa. WiedziaBam, |e nie jestem w stanie tego zrobi. W cigu ostatnich osiemnastu miesicy niewiele rzeczy zdoBaBo mnie pokona, ale ta prosta wspinaczka okazaBa si ponad moje siBy. Powietrze nie chciaBo mnie pu[ci dalej, parali| ciaBa byB zbyt silny. ByBam samotna, chciaBam pój[ na wzgórza i usBysze dzwiki, których sBuchaBam dawniej. ChciaBam, |eby moje serce wypeBniBa muzyka. CzuBam, |e je[li w mojej przyszBo[ci ma by miejsce na miBo[, musz znalez sposób, |eby przej[ obok tego miejsca na grani. Ale dzisiaj okazaBo si to niemo|liwe. Mo|e ju| nigdy nie miaBo by mo|liwe. WygldaBo na to, |e odwiedziny Gavina u Marka te| nie za bardzo si udaBy. Gavin byB ju| w domu, a przecie| miaB nocowa u kolegi. Przez jaki[ czas nie wiedziaBam, |e wróciB. Zazwyczaj wiem, gdzie jest, bo czsto nie[wiadomie wydaje jakie[ dzwiki. Oczywi[cie nauczyB si, |e pewne dzwiki przycigaj uwag, a jedne s gBo[niejsze od drugich, ale otym zapominaB. Kiedy usByszaBam huk w jego pokoju, pomy[laBam, |e nas napadnito. ChwyciBam strzelb, któr ostatnio zawsze miaBam pod rk. StaBa oparta za kuchennymi drzwiami. ZaczBam si poci, zastanawiajc si, czy lepiej biec do lasu, czy mo|e zajrze do pokoju. Marmie spaBa na podBodze w kuchni, co uznaBam za dobry znak. ZawahaBam si. ZaBadowaBam sze[ nabojów do magazynku, a jeden wsunBam do lufy. Trudno byBo zachowa przy tym cisz. Ale poczuBam si pewniejsza. Znowu usByszaBam huk w pokoju Gavina. Marmie otworzyBa jedno oko i ziewnBa. Nie nale|aBa do najwspanialszych psów stró|ujcym na [wiecie, ale powinna byBa troch bardziej si stara. WymknBam si z kuchni na korytarz, pokonujc zaledwie metr, i otworzyBam drzwiczki bielizniarki, |eby móc si za nimi schowa. Tam usByszaBam zupeBnie inn gam dzwików. Wibracje lodówki, oddech Marmie, bzyczenie wczesnej muchy i Bopotanie lepu zawieszonego w drzwiach... te wszystkie odgBosy tworzyBy teraz tBo dla sroki w oddali, przy drugim koDcu domu, my uderzajcej skrzydeBkami o szyb w drzwiach prowadzcych na maBy trawnik oraz dla burczenia awionetki. Huk. Co si dzieje, do diabBa? Je[li kto[ nas napadB, powinien byB robi co[ wicej, ni| tylko siedzie w pokoju Gavina i kopa w meble. PostanowiBam zrobi jeszcze jeden krok. To mogBo si okaza bardzo gBupie, ale nabieraBam przekonania, |e najwikszym problemem w pokoju Gavina prawdopodobnie jest sam Gavin. Jasne, miaB wróci jutro, ale byB dzieciakiem, który sam ustala zasady. Zreszt wizyta u Marka mogBa trwa równie dobrze godzin jak caBy weekend. ZrobiBam kolejny krok i usByszaBam charakterystyczny gBos Gavina wykrzykujcego najgorsze przekleDstwa, jakie miaB w repertuarze - a wierzcie mi, je[li chodzi o przeklinanie, Gavin spdzaB stanowczo za du|o czasu w towarzystwie Homera. Domy[liBam si, |e nie rozmawia z terroryst, który wszedB do niego przez okno. WestchnBam, przesunBam bezpiecznik z powrotem, odryglowaBam strzelb i kula wysunBa si z lufy. Naprawd nie miaBam ochoty na wielk rozmow z Gavinem o tym, dlaczego, na lito[ bosk, wróciB do domu, skoro powinien byB miBo spdza czas u Marka. Ale haBas w pokoju nie ustawaB, wic nie mogBam go zignorowa. WsadziBam naboje do kieszeni, oparBam strzelb o [cian, |eby Gavin nie pomy[laB, |e chc go zastrzeli, i weszBam do pokoju. W wypadku Gavina nie byBo sensu puka. StaB w kcie, jakby sam si w nim postawiB, jakby ubiegB nauczyciela. Na domiar zBego koBysaB si w przód iw tyB. Po chwili odsunB gBow i uderzyB ni w [cian. Teraz ju| wiedziaBam, skd si braB ten huk. Nie sByszaBam Metalliki - podobnie jak Gavin - wic to nie byBa jej wina. SignBam po poduszk i rzuciBam w niego. GwaBtownie si odwróciB i spojrzaB na mnie z w[ciekBo[ci. Gdyby spojrzenie mogBo zabi, od razu bym si poBo|yBa i czekaBa na autopsj. ByBam gotowa okaza wspóBczucie, wybaczy i zrozumie. - Gavin, do diabBa, co[ ty znowu zmalowaB? RzuciB we mnie poduszk i poprawiB seri Lemony Snickets. Niestety, w twardych okBadkach. - Aua! Gavin! Ty maBy padalcu! To bolaBo. Dzwonek telefonu powstrzymaB nas od przelania niewinnej krwi. Nie wiem tylko czyjej. - Ellie! Próbuj si do ciebie dodzwoni caBe popoBudnie. ZostawiBam trzy wiadomo[ci. To byBa mama Marka. PoczuBam si tak, jakbym nagle przytyBa trzy albo cztery kilogramy, i to wokóB serca. Na pewno nie dzwoniBa, |eby mi opowiedzie o uroczych manierach Gavina. - Przepraszam, byBam na pastwisku. - MusiaBam odwiez Gavina do domu. PowiedziaB, |e jeste[ gdzie[ niedaleko. ZnalazBa[ go? - Tak, bez problemu. Jest u siebie w pokoju. Ale jeszcze z nim nie rozmawiaBam. My[laBam, |e wróci dopiero jutro. - No tak, wBa[nie w tej sprawie dzwoni. WestchnBam i usiadBam na maBym skórzanym taborecie obok telefonu. Prawie sByszaBam, jak coraz mocniej zaciskaj jej si usta. - Ellie, nie wiem, na czym polega problem tego chBopca, ale on chyba potrzebuje pomocy. Im szybciej, tym lepiej. Jeszcze nigdy nie widziaBam czego[ takiego jak to, co zrobiB dzisiaj z Markiem. Wiem, |e nie miaB Batwego |ycia, ale obawiam si, |e drugi raz go nie zaprosz. Niezbyt dobrze znaBam mam Marka, ale miaBam wra|enie, |e zawsze jest zakrcona, |e próbuje robi sze[ rzeczy naraz i nie koDczy |adnej z nich. W zasadzie nigdy wcze[niej o tym nie my[laBam, ale nagle zdaBam sobie spraw, |e jedn z tych niedokoDczonych spraw byBo wychowanie Marka. Czujc zmczenie - zbyt wielkie, |eby podj wysiBek izapyta, jakiej zbrodni dopu[cili si chBopcy - siedziaBam w milczeniu, gryzmolc krzy|yki tpym oBówkiem. - SByszysz mnie? - zapytaBa. - Tak. - Ellie, |aBuj, |e nie ma kogo[, z kim mogBabym o nim porozmawia. Naprawd nie rozumiem, jak to si staBo, |e trafiB pod twoj opiek. Domy[liBam si, |e nie uwa|a mnie za  kogo[ . Ze wzgldu na swój wiek byBam  nikim . ZastanawiaBam si, kiedy zostan  kim[ . CzuBam, |e zaczynam si wkurza. ZacisnBam usta, miaBam ochot by niegrzeczna i zbuntowana. - No có|, chyba jednak ci powiem. Zawsze martwiB mnie wpByw Gavina na Marka, wic powiedziaBam synowi, |e mo|e si z nim bawi, ale zabroniBam mu siedzie obok Gavina na lekcjach. Ale obawiam si, |e Mark jest czasami zbyt podatny na wypBywy. I oczywi[cie |al mi Gavina. Grr. Moje bazgroBy robiBy si coraz ostrzejsze i bardziej spiczaste. OBówek osigaB ten okropny stan, w którym jest tak maBo rysika, |e drewniane koniuszki drapi papier, wydajc odgBos prawie tak straszny jak paznokcie na tablicy. Nie byBo mi |al Gavina. Nie miaBam na to czasu ani energii. On chyba te| si nad sob nie u|alaB. CzuB zBo[, a to troch inna sprawa. - No wic co zrobiB? - Och! Trudno mi o tym... Naszymi ssiadami s paDstwo Chaus. To bardzo mili ludzie, nigdy nie mieli[my z nimi kBopotu i s bardzo dobrzy dla Marka. Mieli [liczn kotk, szar, mniej wicej trzyletni. WabiBa si Missy. Moje serce byBo ju| naprawd ci|kie. WiedziaBam, jak si koDcz historie zaczynajce si od sBów:  Mieli[my nowy samochód, kupili[my go zaledwie dwa tygodnie temu albo  Moja mama miaBa wazon Royal Doulton, dostaBa go od matki i trzymaBa na regale... .  Mieli [liczn kotk . PoczuBam ogromny strach o to zwierz. Mama Marka mówiBa dalej. - ChBopcy... nie wiem, co w nich wstpiBo, ale jakim[ cudem zBapali to biedne zwierz, Gavin przywizaB je do ziemi... To straszne, Ellie, nie wiem, jak mam ci powiedzie, co byBo potem. Nie wiedziaBam, czy zdoBam tego wysBucha. ZaczynaBam nienawidzi Gavina. - Mark ma odskoczni rowerow. Wyglda na to, |e Gavin na ni wjechaB, skierowaB rower na kota... - ZabiB go? - zapytaBam. MówiBam szorstkim, ochrypBym gBosem. - O tak. Oczywi[cie trudno mi byBo zrozumie caB histori, bo przecie| jest niepeBnosprawny, ale chyba wyldowaB na nim dobre kilka razy. NiepeBnosprawny. Chrzani niepeBnosprawno[. Je[li Gavin chciaB co[ zakomunikowa, to mu si udaBo. Wcale nie byB niepeBnosprawny. - Oddzwoni do pani - powiedziaBam do mamy Marka i gwaBtownie przerwaBam poBczenie. RozdziaB 13 Oto, jak wygldaj moje poranki. Wstaj o szóstej, a je[li nie obudz si sama, budzi mnie muczcy budzik. DostaBam go od Fi. Ma ksztaBt krowy, jest czarnobiaBy i zamiast dzwoni - muczy. Tak, muczy. Idzmy dalej. Czasami w cigu nastpnych piciu do pitnastu minut wy[lizguj si z Bó|ka, pod warunkiem |e na mojej koBdrze [pi Marmie. Nie pojmuj, jak taki maBy pies mo|e zajmowa trzy czwarte dwuosobowego Bó|ka, ale jej jako[ si to udaje. Natomiast je[li w moim Bó|ku [pi Gavin, jestem mniej subtelna. Po prostu wyskakuj. PróbowaBam przekona Marmie, |eby spaBa z Gavinem w jego Bó|ku - przede wszystkim dlatego, |e wedBug mnie ich za|yBo[ dobrze wpBywa na Gavina - ale wyglda na to, |e obydwoje wol spa u mnie. Je[li Gavin jest w swoim Bó|ku, zagldam do niego w drodze pod prysznic i daj mu pierwszego z dBugiej serii szturchaDców, kuksaDców albo prztyczków. Jedynym niezawodnym sposobem na wycignicie go z Bó|ka jest caBus, ale staram si nie stosowa tej taktyki zbyt czsto, |eby nie straciBa mocy. Potem Bazienka. No có|, jak by to powiedzie: ostatnio nie jest tam zbyt miBo, bo pojawiBy si szczury. Fajnie byBoby nie mie szczurów - ani teraz, ani nigdy - ale przypuszczam, |e ten element naszego |ycia si nie zmieni. Ludzie z miasta my[l, |e skoro mamy szczury, to pewnie |yjemy w brudzie i syfie, ale wcale tak nie jest. Jestem do[ schludna, Gavin te| nie wypada pod tym wzgldem najgorzej, a mama zawsze byBa porzdna. Co rok nawiedza nas fala myszy albo szczurów, które pojawiaj si bez |adnego ostrze|enia. Za ka|dym razem wypowiadamy im wojn i w koDcu znikaj: albo dlatego, |e je pokonali[my, albo dlatego, |e tpi je sowy, dzikie koty i sroki, albo dlatego, |e docieraj do nich plotki o otwartej kawaBek dalej nowej fabryce czekolady. Bez wzgldu na przyczyn znikaj i czasami mija dwana[cie miesicy, zanim wprowadzi si do nas nowa zgraja. Ale to naprawd obrzydliwe, gdy zaspany czBowiek wchodzi do Bazienki, a jego oczom ukazuj si szczurze odchody na podBodze, po|arte do poBowy mydBo i papier toaletowy, zacignity do szczurzej dziury i pogryziony, |eby mo|na byBo z niego umo[ci przytulne mikkie gniazdo. Nie chcieliby[cie si podciera takim papierem. Tego ranka pozbieraBam szczurze bobki przez chusteczk, wrzuciBam je do sedesu i spu[ciBam wod. WiedziaBam, |e bd mogBa porzdnie umy podBog dopiero po poBudniu albo wieczorem. Potem wyrzuciBam resztk mydBa i papieru toaletowego. Wiele lat temu odwiedzili nas przyjaciele z miasta, którzy nigdy nie widzieli szczurzych bobków i nie mieli pojcia, co to takiego. Gdy znalezli zjedzone do poBowy jabBko w misie z owocami otoczone tymi maBymi czarnymi kulkami, pomy[leli, |e kto[ nadgryzB owoc i odBo|yB reszt, wic pokroili go i dali córeczce. Bo|e, kiedy si o tym dowiedziaBam, o maBo nie pu[ciBam pawia. WsypaBam do szczurzej dziury troch trutki, której ostatnio niestety gryzonie nie jedz, a potem zatkaBam otwór weBn stalow, co czasami dziaBa, a czasami nie. Na podBodze kawaBek dalej zauwa|yBam idealn gwiazdk, dBugonogiego pajka o twardym okrgBym czarnym ciele. Nigdy wcze[niej takiego nie widziaBam - byB elegancki i harmonijny. DoliczyBam si tylko siedmiu nóg. Biedaczek. My[laBam, |e nie |yje, ale nie byBam pewna, wic bardzo szybko go dotknBam. Nie poruszyB si, lecz nadal miaBam pewne podejrzenia. TrciBam go jeszcze raz, a potem znowu, i nagle obudziB si do |ycia, umykajc na swoich siedmiu nogach. Moje ostatnie spotkanie z pajkiem zdarzyBo si kilka tygodni wcze[niej, kiedy zdejmowaBam torb z górnej póBki w szafie. ZcignBam j i zaniosBam do jadalni, |eby spakowa do niej rzeczy do szkoBy. Kiedy zaczBam wrzuca do [rodka ksi|ki, poczuBam Baskotanie na gBowie.  Bo|e - modliBam si - niech to nie bdzie pajk . Pomy[laBam, |e podejd do lustra, spokojnie w nie spojrz, i nawet je[li po gBowie bdzie mi BaziB pajk, nie spanikuj. PodeszBam do lustra, spokojnie w nie spojrzaBam, zobaczyBam najwikszego spachacza wszech czasów Ba|cego mi po gBowie i spanikowaBam. Rozpaczliwie czochraBam wBosy, ale nie mogBam si go pozby. Za to go rozw[cieczyBam. WyobraziBam sobie, jak przechodzi w tryb ataku i napeBnia mi mózg jadem. O dziwo, nie zrobiB tego i mogBam jeszcze raz spróbowa go strci, tym razem skutecznie. Przysigam, miaB wielko[ mojego ucha, i to nie uwzgldniajc nóg. Tak, |ycie w[ród szczurów i pajków, nie wspominajc o walce z uzbrojonymi |oBnierzami wroga, nigdy nie jest nudne. W ka|dym razie wziBam prysznic. Jestem wielbicielk dBugich kpieli pod prysznicem, bo wtedy najlepiej mi si my[li. Mamy teraz do[ du|y zapas wody, wic mog sobie dogadza. Mój ulubiony szampon pachnie owocami cytrusowymi z nutk |eDszenia. To chyba Sunsilk. Nie mam pojcia, czy jest dobry dla wBosów, ale pachnie tak wspaniale, |e musz si powstrzymywa, |eby go nie wypi. Po wyj[ciu z Bazienki zazwyczaj wrzucam brudn bielizn do pralki albo wyjmuj czyst, któr wypraBam poprzedniego wieczoru. SkBadam nastpn wizyt Gavinowi, potem wracam do swojego pokoju, szukam jakiej[ oszaBamiajcej kreacji do liceum w Wirrawee, ubieram si, po raz ostatni woBam do Gavina, |eby wstawaB, a potem id do kuchni. To do[ |enujce, |e czsto musz zacz od sprztania po kolacji - nie, nie dlatego mamy szczury - ale gdy ju| to zaBatwi, mog pomy[le o [niadaniu i kanapkach do szkoBy. Ani Gavin, ani ja nie jeste[my wielkimi fanami [niadaD, zwBaszcza odkd nie sta nas na czekoladowe kuleczki zbo|owe ani na chrupice pBatki orzechowe. Je[li mam czas i jestem w dobrym humorze, przygotowuj owsiank, któr Gavin nawet lubi, cho ja za ni nie szalej. Sama zjadam nudny wafel zbo|owy z najmniejsz ilo[ci cukru, jak mog znie[, albo kromk chleba z d|emem. Je[li chleb jest [wie|y, po prostu go jem, ale je[li sczerstwieje, wkBadam go do tostera. Gdy nadejdzie dzieD, w którym chleb mi si znudzi, umr z gBodu. Kiedy bior si do jedzenia, Gavin wlecze si do Bazienki albo - gdy ma lepszy dzieD - mo|e nawet wychodzi z niej umyty i czysty. Potem lubi si o mnie oprze i czeka, a| go nakarmi kawaBkami chleba albo grzanki, jakby byB maBym ptaszkiem w gniezdzie. Najwidoczniej tego potrzebuje, |eby mie energi niezbdn do pój[cia do pokoju i ubrania si. Jedzc i karmic Gavina, zaczynam robi kanapki do szkoBy. Gavin lubi tradycyjne z niewyszukanymi dodatkami, na przykBad z serem i vegemite, z kurczakiem, z pieczeni jagnic z weekendu i z pomidorem. Nadal si o mnie opiera, kiedy wkBadam w jego Bapczywe usta kolejny kawaBek grzanki, ale jednocze[nie ma czelno[ wybrzydza. - Niee! Niee! Za du|o pieprzu! Ja wol na lunch co[ bardziej egzotycznego i zazwyczaj przygotowuj to wieczór wcze[niej. Raz spróbowaBam zrobi sushi, ale zakoDczyBo si to katastrof. Mówic o egzotycznych lunchach, nie mam na my[li a| tak egzotycznych przysmaków jak sushi - raczej co[ w rodzaju tarty, podudzia jagnicego duszonego w curry albo wegetariaDskiego kebaba. Potem akcja przyspiesza. Czasem zd|amy wypi kaw, a czasem nie, ale zazwyczaj pijemy przynajmniej sok. Dorzucam do pudeBek na lunch jakie[ owoce albo kilka ciastek. Talerze i sztuce wkBadam do zmywarki. NakBaniam Gavina, |eby poszedB do pokoju i wreszcie si ubraB, i udaje mi si postawi na swoim dziki przeró|nym sposobom uzale|nionym od tego, w jakim jestem humorze i w jakim humorze jest Gavin. Bywa, |e przerzucam go sobie przez rami i sama biegn z nim do pokoju. Innym razem krzycz, |eby si ruszyB, albo okBadam go pack na muchy. Zostawiam go z tym zadaniem, a sama robi krótk rundk na zewntrz. Wypuszczam kury i kaczki, wysypujc dla nich trzy puszki ziarna. Wikszo[ ziaren zjadaj rozelle, które nauczyBy si, |e koBo szóstej czterdzie[ci pi warto by u Lintonów. Przysigam, te papugi [l emaile, |eby sobie da zna o darmowej wy|erce. Oprócz Badnych rozelli s jeszcze brzydkie strepety, które kradn jaja; naprawd bezczelne sroki wydajce pikne dzwiki o poranku; oraz kruki, które codziennie brzmi jak [mier. Nadal nie wiemy, jaki ptak rozszarpaB ostatnie kaczuszki. Kiedy kacze mamy wysiaduj jaja - a je[li si postaraj, potrafi ich zBo|y naprawd wiele, na przykBad osiemna[cie - zamykamy je na podwórzu na kilka tygodni, dopóki mBode nie podrosn i nie bd umiaBy o siebie zadba. Ale ostatnie kaczuszki skoDczyBy marnie. Pod drzwiami byBa szpara w sam raz dla maBej kaczki. O[mioro z jedena[ciorga mBodych przecisnBo si przez ni i wyszBo na zewntrz. To byB koniec ich krótkiego |ywota. Co[ je zaatakowaBo i zadziobaBo, jedn kaczuszk po drugiej. WróciBam ze szkoBy i znalazBam ich maleDkie ciaBka z potwornymi ranami. Dwie byBy rozpBaszczone, jakby napastnik wdeptaB je w ziemi. Nie sposób przywykn do [mierci na farmie. Najbardziej zasmuciBo mnie to, |e kacza mama musiaBa wszystko widzie. Mój stary wróg, wyobraznia, cigle powtarzaB t scen: zrozpaczona matka biega tam i powrotem, pozostaBe trzy kaczuszki s równie zrozpaczone jak ona, cho nie wiedz czemu; biegaj za matk, która piszczy i skrzeczy pod ci|arem bólu i mki towarzyszcych patrzeniu, jak co[ zadziobuje jej dzieci, podczas gdy ona nie mo|e temu w |aden sposób zapobiec. ZasBonili[my siatk szczelin pod [cian, wic to si chyba nie powtórzy. Po tamtej ucieczce kaczuszek ryglujemy drzwi kurnika. Ale nadal chciaBabym wiedzie, jaki ptak to zrobiB. Czy|by sroki z wielkimi i groznymi dziobami, nieproporcjonalnymi do reszty ciaBa, chodzce dumnym krokiem, jakby byBy wBa[cicielkami farmy? A mo|e strepety ukrywajce si w[ród drzew i obserwujce wszystko jak japoDscy snajperzy podczas drugiej wojny [wiatowej? Albo kruki, czarne anioBy czy raczej czarne duchy ludzi, którzy wiedli zBe |ycie i teraz nie mog zazna spokoju? Chyba wBa[nie one. Ale nie wykluczaBabym kukabur. Nie wiedzie czemu mamy ich naprawd du|o. Nie przeszkadzaj mi, bo je lubi, i podejrzewam, |e tpi w|e. ZeszBej wiosny widziaBam kukabur zjadajc maBego w|a. ZajBo jej to troch czasu, ale dopiBa swego. Tata mi mówiB, |e kukabury to  prawdziwe komunistki , bo wspóBpracuj ze sob dla dobra ogóBu. PowiedziaB, |e je[li jedna para wysiedzi jaja, pozostaBe dorosBe osobniki przerywaj inne zajcia i pomagaj zdobywa jedzenie dla mBodych. Musz jednak przyzna, |e nigdy nie zdarzyBo mi si czego[ takiego zobaczy, cho do[ czsto im si przygldaBam. Kukabury s Badne - gubi najpikniejsze pióra w uroczych jasnobrzowych i niebieskich kolorach - ale poza tym maj dzioby, które robakowi, mie albo kaczuszce musz przypomina pocisk rakietowy z par oczu. Kiedy wypuszcz kaczki i ptaki si najedz, id nad stawek, który wykopali[my, |eby zapewni wod indykom. To przedsiwzicie nigdy nie ruszyBo z miejsca (tak samo jak sam plan hodowli indyków) i okazaBo si zupeBn klap (chocia| chyba nikt by nie chciaB, |eby stawek ruszyB z miejsca). Stawek dla indyków to jedno z ulubionych miejsc kaczek. Uwielbiaj tam zanosi jedzenie, namacza twardy czerstwy chleb w wodzie, zmikczajc go i dzielc na kawaBki. Rzadko odmawiam sobie patrzenia na kaczki przynajmniej przez minut. Jasne, je[li im si przyjrze, wida, |e i one maj swoje ciemne sprawki. Kaczory gwaBc inne kaczory, kaczory gwaBc mBode kaczki, kaczki zabijaj swoje mBode. Ale z jakiego[ powodu, gdy zaczynaj pByn po wodzie i pokwakiwa z zadowoleniem jak panie w [rednim wieku podchodzce do wystawy d|emów na festynie w Wirrawee, czBowiek o tym wszystkim zapomina.  Od problemów [wiata odwracam si ku kaczkom . To chyba pierwszy wers jakiego[ wiersza. Potrzeba paskudnego krakania kruka, krzyku Gavina albo gaBzi spadajcej z wysokiego eukaliptusa, |eby prysB czar, jaki rzucaj na mnie kaczki. Potem pdz zajrze do chorej krowy, wzi butl na gaz, któr trzeba napeBni, albo gumowy mBotek, który obiecaBam po|yczy panu Yannosowi. Tymczasem Gavin powinien wykonywa wBasne zadania: [cieli Bó|ko, da Marmie je[ i zaprowadzi j do kojca, pozamyka dom (czym dawniej w ogóle nie zaprztali[my sobie gBowy), zatankowa pikapa, wyjecha nim z szopy i rozgrza silnik. Czasem jezdzimy motorami, ale zim przewa|nie pikapem. W dni powszednie mamy tak maBo czasu, |e ruszam jak kierowca FormuBy 1 i pdz do bramy z piskiem opon. Kiedy mijamy szop do strzy|enia owiec, Gavin pyta:  Co zapomniaBa[? . Nie udaBo mi si go nauczy, |eby formuBowaB to pytanie poprawnie. Tak bardzo chce mnie przyBapa, |e nie przejmuje si gramatyk. A zawsze o czym[ zapominam. To mo|e by jaka[ bBahostka, na przykBad wyjcie czystej bielizny z pralki; albo co[ osobistego, na przykBad umycie zbów; albo co[ bardzo wa|nego, na przykBad pudeBka z lunchem, które zostaBy na stole w kuchni, lub facet z Monsanto, który przyjedzie porozmawia o sorgo, bo nie przeBo|yBam spotkania. Gnamy drog, rozpryskujc bBoto albo wzbijajc kBby kurzu i pyBu, w zale|no[ci od pory roku. Ja prowadz i rzucam okiem na bydBo pasce si po prawej stronie, a Gavin przyglda si zwierztom po lewej. Oczywi[cie nie jest to kontrola z prawdziwego zdarzenia - do kontroli z prawdziwego zdarzenia brakuje jej wielu setek akrów - ale par razy zauwa|yli[my co[, co nagle przekre[liBo plany pój[cia do szkoBy. Gavin wcale si nie przejmuje nieobecno[ciami, ale ja przejmuj si za nas oboje. Na pocztku drogi mijamy wrak datsuna 120 Y - samochodu, którym dawniej podje|d|aBam do autobusu. To byB mój osobisty wiejski pojazd. Podobnie jak wszystkie datsuny 120 Y miaB |óBty kolor. One chyba musiaBy by |óBte. RodziBy si |óBte. Ten nadal byB |óBty - przynajmniej w miejscach, na których zostaBo troch farby. Reszta zrobiBa si rdzawo- ruda. Co[ mu si przytrafiBo w czasie wojny. Gdyby ten wrak mógB przemówi, opowiedziaBby histori peBn cierpienia, tragedii i [mierci. WydawaBo si jednak maBo prawdopodobne, bym kiedykolwiek j usByszaBa. Kiedy po wojnie wróciBam do domu, mój ukochany datsunik byB ju| wrakiem. Do bramy przy drodze Providence Gully mamy dokBadnie cztery kilometry albo troch wicej, w zale|no[ci od licznika. Przewa|nie [cigamy si z autobusem. Czasami przyje|d|amy za pózno, do[ czsto autobus na nas czeka, a najcz[ciej widzimy, jak nadje|d|a i potem czeka, a| zaparkujemy pikapa, wezmiemy swoje klamoty i zamkniemy samochód. Ostatnio nigdy nie wiadomo, kto siedzi za kierownic autobusu: pan Gruber, który przed wojn byB naszym najbli|szym ssiadem, ale po wojnie przeszedB na emerytur, zamieszkaB w Wirrawee i jest naprawd fajny; pani Nelson, która mieszka kilka kilometrów ode mnie i jest naprawd okropna; czy Jerry, który ma okoBo dwudziestu piciu lat i wprawdzie nie jest jednym z nas, ale bli|ej mu do tego o tysic lat [wietlnych ni| pozostaBym dwóm kierowcom. Pan Gruber i Jerry czekaj kilka minut, nawet je[li nas nie wida, ale pani Nelson czeka, tylko je[li widzi kBb kurzu, a potem, kiedy wsiadamy, rzuca nam w[ciekBe spojrzenie. Jasne, powinni[my przyje|d|a na czas - i przewa|nie przyje|d|amy, nawet je[li z mojego opisu wynika, |e jeste[my beznadziejnie niezorganizowani - ale |yjemy w do[ trudnych warunkach i przewa|nie spózniamy si z powodu  niespodziewanych problemów , bo na przykBad czyja[ krowa spaceruje drog, natykamy si na le|c w poprzek gaBz albo na koal poturbowanego przez lisa lub psa. Jak mawiaB mój tata: nie da si kontrolowa natury ani ssiadów. A ja nie umiaBam kontrolowa Gavina. Siedzc w autobusie nazajutrz po rozmowie z mam Marka, patrzyBam na tyB jego gBowy i zastanawiaBam si, co mam z nim pocz. Ostatnio gazety rozpisywaBy si o stresie pourazowym. ByBa specjalna kolumna po[wicona temu zaburzeniu, lekarze pisali o nim artykuBy, powstawaBy grupy wsparcia. MiaBam wra|enie, |e Gavin jest dzieckiem z zespoBem stresu pourazowego |yjcym w [wiecie z zespoBem stresu pourazowego. WierciB si, denerwujc siedzcego obok chBopca i skubic paznokciami gumow uszczelk wokóB szyby. Potem zrobiB co[ siedzcej przed nim dziewczynce, szóstoklasistce z podstawówki. NagBe si odwróciBa, uklkBa na siedzeniu i krzyknBa nad oparciem: - PrzestaD, ty maBy pedale! Mój problem z Gavinem sprowadzaB si do prostego pytania: czy Gavin jest typowym niegrzecznym dzieckiem, czy mo|e ma jakie[ powa|ne zaburzenia i wymaga mnóstwa pomocy? Jednego byBam pewna: powa|nie zaburzaB moje |ycie i przez niego wymagaBam mnóstwa pomocy. RozdziaB 14 Gavin o maBo nie zemdlaB, kiedy zobaczyB, |e wychodz z autobusu razem z nim. ZaczB si panicznie rozglda, poruszajc oczami, jakby jego gaBki oczne straciBy przyczepno[, i nie miaB siBy podnie[ plecaka. Wieczór wcze[niej nie rozmawiaBam z nim o tym, dlaczego jego wizyta u Marka zostaBa skrócona, ale gdy wstaBam rano i ruszyBam do jego pokoju, poczuB, |e nadszedB jego DDay, |e nastaBa godzina mojej wBadzy i zostanie przybity do [ciany jak lisie skóry do wrót stodoBy. Przez chwil wygldaB tak, jakby zamierzaB zosta w autobusie, ale szybko zdaB sobie spraw |e to niemo|liwe, wic wyszedB za mn. Gdy tylko stanli[my na trawie, doskoczyB do mnie, odwróciB mnie i próbowaB wepchn z powrotem do autobusu. Nie miaBam zamiaru mu na to pozwoli. RuszyBam w stron szkolnej bramy. WyprzedziB mnie biegiem, zagrodziB mi wej[cie, rzuciB plecak na ziemi i obiema rkami chwyciB mnie za Bokcie. Znowu próbowaB mnie odepchn. - Gavin - powiedziaBam, patrzc mu w rozw[cieczone oczy - musz porozmawia z twoj nauczycielk. Zrobienie tego bez zapowiedzi nie miaBo by wyrazem mojej przebiegBo[ci. Ale gdybym uprzedziBa Gavina wieczorem albo podczas [niadania, nigdy nie wsiadBby do autobusu. Teraz, w[ród tych wszystkich dzieci, znalazB si w trudnym poBo|eniu. Nie mógB mi zrobi popisowej sceny, bo bardzo by si skompromitowaB. Mimo to zrobiB maB, ale wyjtkowo bolesn. Opu[ciB rce i chwyciB mnie za przedramiona, które [cisnB tak mocno, |e potem przez cztery dni miaBam siniaki. PróbowaB mnie zmrozi spojrzeniem, ale wiedziaBam, |e nie mog si odwróci, wic patrzyli[my sobie w oczy, powstrzymujc si od mrugnicia. - Musz si dowiedzie, co si z tob dzieje - powiedziaBam. PotrzsnB mn, a potem pokrciB gBow. Znowu spróbowaB mnie odepchn, tym razem w stron liceum, ale inne dzieci zauwa|yBy, |e co[ si dzieje, zaczBy przystawa i patrze na nas. To nie powstrzymaBo Gavina, ale troch go spowolniBo i onie[mieliBo. ByBo mi go |al, ale byBo mi |al tak|e tamtego kota. - SBuchaj, mBody, terroryzowali mnie lepsi eksperci od ciebie - powiedziaBam, po czym go odepchnBam i weszBam do szkoBy. Troch dziwnie jest wej[ do swojej dawnej podstawówki. Po pierwsze, dzieci wygldaj tak samo jak te, z którymi chodziBo si do szkoBy, i czBowiek ma dziwne wra|enie, |e cofnB si o kilka lat - tu widzi Fi odwrócon plecami, tam przebiega Homer, kawaBek dalej Kevin pochyla si nad game boyem razem z innym chBopakiem, który dla odmiany nie przypominaB mi nikogo znajomego. Ale widok twarzy dzieciaków przypominajcych Fi, Homera i Kevina troch wytrciB mnie z równowagi. Po drugie, czBowiek czuje si jak olbrzym. Wszystko jest mniejsze, oczywi[cie uczniowie te|, i u[wiadamiasz sobie, jak bardzo urosBe[ w cigu ostatnich kilku lat. Drzwi s mniejsze, klasy s mniejsze, szafki s mniejsze. A to, jakim cudem mie[ciBe[ si w tych Bawkach, jest wprost niepojte. Po trzecie, wiele osób ci zaczepia, co mo|e si wydawa caBkiem fajne, kiedy widzisz w telewizji, jak ludzie rozchwytuj jakie[ gwiazdy, ale jest cholernie upierdliwe, gdy si spieszysz i jeste[ w zBym humorze. W dodatku najchtniej zaczepiaj ci wstrtne dziewczyny. Mówi o tych, które znaBam z basenu albo przez ich siostry, braci i rodziców, o tych, które jezdziBy ze mn autobusem i chyba podchodziBy do mnie tylko po to, |eby popisa si przed przyjacióBmi, |e mnie znaj. Wikszo[ z nich mogBa ze mn pogada w dowolnej chwili, wic nie wiem, dlaczego nagle tak bardzo im na tym zale|aBo. To do[ krzywdzce dla fajnych dziewczyn, bo oczywi[cie takich te| byBo mnóstwo, ale byBam zbyt zestresowana, |eby je zauwa|y. BrnBam zatem przez boisko jak samochód podczas powodzi, zostawiajc za sob cztero - i pitoklasistki mówice:  Cze[, Ellie. Po co tu przyszBa[? Chcesz porozmawia z wychowawczyni Gavina? Przyjdziesz na osiemnastk Brendana? . MusiaBam si bardzo stara, |eby si nie odwróci i nie warkn:  Odwalcie si ode mnie! . WiedziaBam, |e wychowawczyni Gavina nazywa si RosedaBe, i oczywi[cie wiele razy j widywaBam, ale nigdy nie rozmawiaBy[my dBu|ej ni| minut. A nawet wtedy poruszaBy[my tylko podstawowe tematy:  MógBby w koDcu spa[ deszcz ,  Czy Gavin daB pani pienidze na wycieczk? ,  Przepraszam, |e wczoraj nie byBo go w szkole, ale burza przewróciBa kilka drzew ,  Dzikuj za znalezienie ksi|ki, któr wypo|yczyB w bibliotece . Mo|na by pomy[le, |e osoba o nazwisku Rosedale (Ró|ana Dolina) bdzie naprawd miBa. Tak jak w tej ksi|ce, w której maBy bohater mieszka z ciotk Fidget WonkhamStrong (Wiercipit HarujcSrog), a pod koniec przeprowadza si do ciotki Bundlejoy Cosysweet (Rado[ci MilusiosBodkiej). Od razu wiadomo, |e dobrze na tym wyjdzie. Inaczej ni| gdyby nazywaBa si Grumpywitch (Wiedzmozrzda) albo Sourtits (SkisBycyc). WydawaBo mi si, |e Gavin lubi swoj wychowawczyni. W zasadzie nigdy zbyt wiele o niej nie opowiadaB, ale w ogóle niewiele mówiB na temat szkoBy. Na mnie ta kobieta te| zrobiBa do[ dobre wra|enie: nale|aBa do rzeczowych, konkretnych i typowych nauczycieli z podstawówki. Nawet nie wiedziaBam, co chc jej powiedzie. Chyba najbardziej pragnBam porozmawia z kim[ dorosBym, kto dobrze zna Gavina i mógBby mi doradzi, jak z nim postpowa. Moje fajne marzenie o tym, |eby[my stworzyli dwuosobow rodzin i by Gavin zostaB bratem, którego nigdy nie miaBam, szybko si rozwiewaBo, bo musiaBam by dla niego nie tylko siostr, ale tak|e matk i ojcem. W zasadzie byBam troch wkurzona na rodziców, |e zostawili mnie z tym problemem. Sprytnie zapominaBam o tym, |e przecie| sama sprowadziBam ten problem do domu. ZastaBam pani Rosedale w bibliotece i wbrew temu, czego si spodziewaBam, wcale mnie nie zbyBa. My[laBam, |e bd musiaBa si umówi na spotkanie i przyj[ kiedy indziej. - Oczywi[cie, wróc za pi minut - powiedziaBa. - Dzieci wBa[nie maj muzyk. Czekajc, przechadzaBam si midzy regaBami, fundujc sobie nostalgiczn wycieczk. Biblioteka przetrwaBa wojn prawie nietknita. Pamitam, jak jedna z nauczycielek wspomniaBa mamie, |e cho w czasie inwazji najwidoczniej wypo|yczano ksi|ki, to jednak potem je zwracano. ZaginBo okoBo sze[dziesiciu. Dziwne: ci wszyscy najezdzcy wypo|yczali ksi|ki z biblioteki w podstawówce i oddawali je jak normalni ludzie. Teraz biblioteka byBa w caBkiem dobrym stanie. PoczuBam dreszczyk emocji na widok swoich dawnych przyjacióB: ksi|ek Enid Blyton, Pameli Allen, Nan Chauncy, Nette Hilton, Pajczyny Szarloty, Robinsona Crusoe, Gdzie jest Wally?... PrzesunBam palcem po ich grzbietach, zastanawiajc si, dlaczego cz[ciej nie dziel si nimi z Gavinem. Ka|dej ksi|ce towarzyszyB filmik zapisany w mojej gBowie: o tym, jak zwinita w szafce czytaBam Gdzie jest Wally?, jak le|aBam w Bó|ku, a tata czytaB mi Robinsona Crusoe, jak wylaBam sok pomaraDczowy na Pajczyn Szarloty. - W czym mog pomóc, Ellie? - zapytaBa pani Rosedale. To byBo jak Bekki policzek, który [cignB mnie z powrotem na ziemi. ZaprosiBa mnie do pokoju. Zanim zd|yBam usi[, powiedziaBa: - Mam nadziej, |e dasz mi kilka wskazówek dotyczcych tego, jak postpowa z Gavinem. PoczuBam si tak, jakby wymierzyBa mi szybki cios Bokciem w brzuch. My[laBam, |e usidzie, otworzy przede mn komnat z mdro[ci, któr maj chyba wszyscy doro[li, i wypowie cudowne sBowa, które rozwi| wszystkie moje problemy. - Jest troch trudny? - zapytaBam. CzuBam si zawstydzona, jakbym ponosiBa wyBczn odpowiedzialno[ za zachowanie Gavina i jakby to, |e nie nale|y do najlepszych uczniów w klasie, byBo moj osobist haDb. Szeroko rozBo|yBa rce, przewróciBa oczami i roze[miaBa si. - Troch trudny! - przyznaBa z przeksem. - Mam z nim ubaw po pachy. Gnojek. KBóc si z nim chyba codziennie, ale i tak wiele uchodzi mu pBazem, bo w tak du|ych klasach mo|na kontrolowa tylko poBow tego, co si dzieje. - WstaBa i otworzyBa okno, a potem, stojc przy nim, wyjBa papierosa i zapaliBa. - Tylko tutaj mog sobie na to pozwoli - wyja[niBa i znowu si roze[miaBa. ZaczynaBam dochodzi do wniosku, |e jest do[ nerwow kobiet. - Ellie, czy na tej farmie, na której mieszkacie, s jakie[ puste domy? Mo|e chciaBaby[ który[ wynaj? Albo mój partner mógBby ci pomaga w pracy w zamian za zakwaterowanie? ByBam coraz bardziej przygnbiona. ChciaBam, |eby[my wróciBy do tematu. CzuBam si tak, jakbym poszBa na dworzec, |eby o siódmej czterdzie[ci pi wsi[ do pocigu do Stratton, i nagle znalazBa si w pocigu do Zatoki Szewca. - Nie, przykro mi. Nie mam |adnych domów - powiedziaBam. CzuBam si niezrcznie, cho nie po raz pierwszy sByszaBam takie pytanie. Popyt na domy i mieszkania byB ogromny, a w dodatku wiele osób chciaBo mie miBy domek na wsi ze [wie|ym powietrzem i mnóstwem przestrzeni. - My[li pani, |e z Gavinem jest coraz gorzej? - Z Gavinem? No có|, mo|e troch. Chyba tak. Od pocztku nie byB najgrzeczniejszy. - Jest agresywny? - zapytaBam. - Agresywny! - zawoBaBa, wydmuchujc kBb dymu i odsuwajc kosmyk wBosów z oczu. - Bo|e, te jego wypracowania i rysunki. Oczywi[cie niektóre dzieci te| widz [wiat w czarnych barwach i nikogo to nie dziwi. Ale z nim jest chyba najgorzej. - Teatralnie wzruszyBa ramionami. - Gdyby[ przeczytaBa kilka potwornych wypracowaD, które zdarzyBo mi si czyta po wojnie... Okaleczone koDczyny, tuBowia bez gBów i krew tryskajca jak z fontanny. A niektóre rysunki to istne kola|e z czoBgów, karabinów i cz[ci ciaBa. ZaraziBy si tym nawet dzieci, które nie widziaBy zbyt du|o przemocy w czasie wojny. - Wic co mam zrobi z Gavinem? - zapytaBam, czujc, jak z ka|d minut ro[nie moja bezradno[. - Czasami zachowuje si troch agresywnie. W sumie nie byBam do koDca szczera, ale nie chciaBam mu do reszty zepsu opinii. Pani Rosedale wykazaBa si jednak t nauczycielsk podejrzliwo[ci, która pozwala wyczu przepisane wypracowanie, okrutny |art albo zmy[lone usprawiedliwienie z odlegBo[ci kilometra. ZmarszczyBa brwi i spojrzaBa na mnie zza chmury dymu. - Co zrobiB tym razem? ByBo wcze[nie rano i nie miaBam siBy unika pytaD podejrzliwych nauczycieli. Zreszt przyszBam do niej po odrobin pocieszenia i wsparcia. - SkrzywdziB kota - wyjkaBam. - ByB u Marka i zrobili kotu co[ strasznego. ZacisnBa usta i odwróciBa wzrok. - Chyba pora si nim zaj - powiedziaBa. - Przed wojn ju| dawno trafiBby na terapi, ale w obecnej sytuacji mamy bardzo ograniczone mo|liwo[ci. Mimo to uwa|am, |e dojrzaB do jakiej[ interwencji. To skandal, |e nie mamy specjalistów od integracji dzieci niepeBnosprawnych. - Nie chc, |eby miaB przeze mnie kBopoty - zastrzegBam. - Po prostu potrzebuj kilku rad dotyczcych jego wychowania. - Bo|e, bardzo ci wspóBczuj - odparBa. - Zreszt Gavinowi te|. Nie mam pojcia, przez co przeszedB w czasie wojny, ale wiem, |e to byBo okropne i |e potem nastpiBo to potworne zaj[cie na twojej farmie...  Potworne zaj[cie . Chyba tak to si teraz nazywaBo. - Tak, to si staBo w najgorszym momencie - przyznaBam, a po chwili pomy[laBam:  Co za gBupie zdanie . Jakby inny moment mógB by lepszy. Pani Rosedale spojrzaBa na koniuszek papierosa. - Wiesz, musz rzuci palenie - powiedziaBa. Nagle za rzdem okien za moimi plecami rozlegBo si mnóstwo dziecicych gBosów - roze[mianych, piskliwych i paplajcych. PrzypominaBy rój os szykujcy si do dnia w ogrodzie. - Po prostu musisz spróbowa ignorowa zBe zachowania i nagradza te dobre - powiedziaBa pani Rosedale. - Kiedy zrobi co[ dobrego, nie szczdz mu pochwaB, a kiedy jest niegrzeczny, nie zwracaj na niego uwagi. Porozmawiam o nim z pani Howell. Ta historia z kotem brzmi powa|nie. Idc do liceum, czuBam si do[ podle. Nie tylko dlatego, |e pani Rosedale wcale mi nie pomogBa. ObawiaBam si, |e jeszcze pogorszyBam spraw. Ostatni rzecz, której potrzebowaBam, byB nalot zgrai ludzi, którzy nie maj zielonego pojcia o naszej sytuacji. WiedziaBam, |e wychowywanie Gavina idzie mi kiepsko, ale miaBam przeczucie, |e im poszBoby jeszcze gorzej. RozdziaB 15 Moja pierwsza randka z Jeremym byBa szalonym i egzotycznym do[wiadczeniem. Nie pojechali[my limuzyn do Stratton na drog kolacj i film w kinie, nie polecieli[my helikopterem do Nowej Zelandii, |eby spdzi weekend z jego ojcem, nie biwakowali[my na Szwie Krawca, robic sobie uczt z jagniciny i grzybów, nie poszli[my nawet do McDonalda. Spotkali[my si pod drzewem w czasie przerwy na lunch, na koDcu boiska liceum w Wirrawee, przy tablicy wyników. WymieniBam jedno ze swoich podudzi jagnicych na jedn z jego kanapek z serem i vegemite. Tak si robi, kiedy kto[ ci si podoba. To nie byBa zbyt udana randka, bo czuBam si zdoBowana i wkurzona, ale próbowaBam si u[miecha i my[le pozytywnie. Nie chciaBam, |eby Jeremy tak wcze[nie poznaB mnie od tej gorszej strony. Ale on i bez tego wydawaB si troch rozkojarzony. Nawet si nie dotknli[my. Trudno mi byBo sobie przypomnie dotyk jego ciepBych i silnych rk. Dziesi minut przed dzwonkiem w koDcu uzgodnili[my, |e bdziemy szczerzy i powiemy, co nas gryzie, bo zd|yli[my ju| zauwa|y, |e obydwoje mamy jakie[ zmartwienie. Oczywi[cie jak zwykle Jeremy, facet, musiaB zacz. To zmartwiBo mnie jeszcze bardziej, ale tylko troszeczk, bo doszBam do wniosku, |e gdy rozwi|emy jego problem, zostan jeszcze ze dwie, trzy minuty na mój. - Chodzi o Wyzwolenie. To zaczyna przypomina jaki[ obBd. Uwa|am, |e postpili[my sBusznie, bo w zasadzie zapobiegli[my aktowi terroryzmu, a nikt nie mógBby oficjalnie przekroczy granicy i zrobi czego[ takiego jak my. Ale sytuacja wymyka si spod kontroli. WidziaBa[, co wypisuj gazety? MiaB naprawd pikne oczy, takie peBne |ycia i inteligencji. Przeczco pokrciBam gBow. - Nie miaBam czasu. - No tak. Ja czytam gazety, a poza tym zawsze mam [wie|e informacje od ojca. Ka|dy podpity wariat, który chce zosta bohaterem, przedziera si teraz przez granic i atakuje ludzi. Nadal Batwo si przedosta na drug stron, zreszt doskonale o tym wiesz, i upByn caBe wieki, zanim w koDcu uda si postawi porzdne ogrodzenie i dobrze zabezpieczy granic. Mówi si o SZ, która mogBaby by do[ szeroka, a nawet zaminowana... - Co to znaczy SZ? - przerwaBam mu. Jeremy miaB lekko krcone wBosy, do[ mocno potargane. Chtnie przeczesaBabym je palcami. - Strefa zdemilitaryzowana - wyja[niB. - Neutralny obszar, na którym nikomu nie wolno przebywa. - Powiedz to kangurom. - No tak, ale po zaminowaniu ich te| raczej tam nie bdzie. W ka|dym razie dwa dni temu zginli trzej faceci ze Stratton. Ostrzelano ich samochód. - Po naszej stronie granicy? Jego skóra pod rozpit u góry koszul wygldaBa na brzow i gBadk. - Nie, po drugiej stronie. Nikt nie wie, co ci go[cie tam w ogóle robili, ale niektórzy twierdz, |e po prostu wybrali si na przeja|d|k. Pili, palili albo jedno i drugie. A w ubiegBy weekend doszBo do ataku odwetowego na parkingu dla ci|arówek niedaleko Zatoki Szewca. PrzeprowadziBa go grupa ludzi, którzy wygldali jak |oBnierze i tak te| si zachowywali, tylko |e nie mieli mundurów, wyszli z lasu, zabili sze[ osób, ukradli im pienidze i odjechali w stron autostrady wielkim nowym mercem. - Tak, sByszaBam o tym. ZachwycaBam si wzorem, który promienie sBoDca i li[cie tworzyBy na jego twarzy. PotrzsnBam gBow, próbujc si skupi na sBowach Jeremy ego. - No wic mój ojciec do[ mocno naciska na Wyzwolenie, |eby dziaBaBo aktywniej, bo wróg okazuje si dobrze zorganizowany i skuteczny. Tata uwa|a, |e siBa jest dobra, a sBabo[ zBa, a historia pokazuje, |e trzeba zwalcza takie akcje jak ta w zatoce. Inne szczegóBy sytuacji go nie interesuj: na przykBad to, |e my te| atakujemy niesprowokowani. Cigle mu mówi, |e historia zawsze si powtarza, a jednocze[nie nie powtarza si nigdy. Ka|da sytuacja... - Hej, to paradoks. - SBucham? - Historia cigle si powtarza, a jednocze[nie nie powtarza si nigdy. Paradoks. - No tak. Wic ka|da sytuacja jest inna, nawet je[li pod jakimi[ wzgldami przypomina co[, co ju| si wydarzyBo. A w zwizku z tym... - Wic wszystkie sytuacje s takie same, a zarazem inne? Znowu paradoks. - Ellie, nie mamy za du|o czasu. ChciaBem powiedzie, |e spraw komplikuje fakt, |e ojciec nie chce, |ebym si w to anga|owaB, co jest prawdziw hipokryzj z jego strony, chocia| on twierdzi, |e wcale nie, bo po prostu jestem za mBody i zbyt niedo[wiadczony. Ale wie, |e poBowa Wyzwolenia to mBodzi ludzie, a ci z do[wiadczeniem szkol tych bez do[wiadczenia. - Co na to SzkarBatny Pryszcz? - zapytaBam z lekkim u[mieszkiem, chcc mu pokaza, |e je[li to on jest SzkarBatnym Pryszczem, to ja ju| o tym wiem (o ile to brzmi sensownie). Roze[miaB si. - Hmm. SzkarBatny Pryszcz. SzkarBatny Pryszcz uwa|a, |e powinni[my siedzie cicho przez co najmniej par tygodni, |eby zobaczy, w któr stron to wszystko zmierza. Ale gdyby wydarzyB si jaki[ dramat, co[ naprawd wa|nego... Jakby tego byBo maBo, to wszystko cholernie mnie przera|a. Na przykBad ten szalony pd, kiedy tam byli[my, a nawet w pewnym sensie po powrocie. Do tego totalny strach i wra|enie, |e postarzaBem si o jakie[ dwadzie[cia lat. I to, |e jeszcze z tydzieD pózniej czuBem ucisk w gardle. - Do[ dobrze to ukrywaBe[. Nie wiem, czy to maBe wgBbienie midzy nosem a ustami ma jak[ nazw, ale u Jeremy ego byBo troch dBu|sze i wyrazniejsze ni| u wikszo[ci ludzi. - Przecie| ty te| to ukrywasz, prawda? Dlaczego tak dziwnie mi si przygldasz? - Naprawd? Przepraszam. - Niewa|ne, teraz ty powiedz, co ci le|y na sercu. ZostaBa nam tylko chwila. Racja. DokBadnie tak, jak przewidziaBam. - Och, po prostu chodzi o Gavina - powiedziaBam sBabym gBosem. - Pakuje si w wicej kBopotów ni| zwykle. Niedawno on i jego kumpel Mark zrobili co[ naprawd okropnego. ZadzwoniB dzwonek. Jeremy zaczB wstawa, otrzepujc si z trawy i li[ci. - Tak, domy[lam si, |e z kim[ takim jak on mog by problemy - powiedziaB. - Nie mam pojcia, jak nale|y postpowa z dziemi. W gBbi serca wiedziaBam, |e Jeremy nie jest doskonaBy, ale miaBam t [wiadomo[ wyBcznie dlatego, |e |aden czBowiek nie jest doskonaBy, a czasami, zwBaszcza kiedy zawierasz now znajomo[, starasz si o tym nie zapomina. Za to teraz byBam ju| pewna, |e nie jest doskonaBy, nawet je[li jest przystojny. StaraBam si nie zgrzyta zbami, kiedy szli[my w stron szafek. Zgrzytanie zbami jest takie nieatrakcyjne. W drodze ze szkoBy do domu spróbowaBam poradzi si Homera. Kiedy mu powiedziaBam, |e Gavin sprawia problemy, roze[miaB si. Szczerze mówic, ju| kilka razy zdarzyBo mi si poskar|y na Gavina. Nie twierdz, |e Gavin, Jeremy, pani Rosedale czy ktokolwiek inny byB nieczuBy albo obojtny. Chyba po prostu wszyscy byli[my bardzo zajci w tym naszym nowym wspaniaBym [wiecie. PochBaniaBo nas zmaganie si z wBasnymi bliznami wojennymi: fizycznymi i psychicznymi. Poza tym chyba zawsze wyra|am si w pow[cigliwy sposób, wic kiedy próbowaBam mówi ludziom, |e martwi si o Gavina, nie kBadBam na to wystarczajco du|ego nacisku. Gdy wspomniaBam o kocie, Homer zaczB monolog na temat przewracania [picych krów. Monolog szybko przerodziB si w rozmow, bo wBczyB si Sam Young. Sam przechyliB si nad oparciem przed Homerem i zaczli wymienia do[wiadczenia. Siedzca obok mnie Shannon Young twierdziBa, |e przewracanie [picych krów jest nielegalne. Chyba powinnam wyja[ni, |e przewracanie krów nastpuje wtedy, gdy zakradasz si do krowy [picej na pastwisku, popychasz j w pewien okre[lony sposób, a ona przewraca si na bok i le|y dalej, nie budzc si ze snu. To do[ zabawne, bo nogi krowy [miesznie stercz, ale przewracanie jest bardzo szkodliwe dla krów, chocia| nie jestem pewna dlaczego. Pewnie siniaczy miso, a na domiar zBego wyrabia w nich zBe nawyki dotyczce spania. No bo jak by[cie si czuli, gdyby[cie codziennie zasypiali z obaw, |e w [rodku nocy jaki[ nastoletni kretyn zakradnie si, |eby was przewróci? Chyba mniej wicej tak samo jak ja si czuj od pocztku inwazji, gdy idc spa, nigdy nie jestem pewna, czy w [rodku nocy nie zjawi si jaki[ facet z karabinem, |eby mi zrobi co[ znacznie gorszego ni| przewrócenie na bok. Mo|e wBa[nie dlatego w kwestii przewracania braBam stron krowy. W ka|dym razie od czasu wojny. PrzyszBa pora, |eby podj drug prób oswojenia gór. PostanowiBam, |e nie pozwol im si pokona. Bo co mi mogBy zrobi? To, |e staBy od tysicy lat, |e tworzyBa je skaBa, |e zajmowaBy powierzchni tysicy kilometrów kwadratowych, nie znaczyBo, |e ja, zbudowana ze skóry, ko[ci i mikkich elementów wewntrznych, takich jak serce i wtroba, i wa|ca mniej wicej tyle co do[ maBy gBaz, ale majca bogate do[wiadczenie |yciowe, nie potrafi ich pokona. Przecie| byBam dziewczyn z gór. Tym razem zabraBam ze sob Gavina, bo doszBam do wniosku, |e w jego towarzystwie trudniej mi bdzie uciec. Poza tym uznaBam, |e przyda nam si przerwa, popoBudnie w jakim[ piknym miejscu, a nawet lekkie zacie[nienie wizi. Kilka pozytywnych chwil z dala od domu Marka i tego nieszczsnego martwego kota. Nie |eby[my naprawd potrzebowali zacie[niania wizi. Mimo frustracji i kBótni dobrze si rozumieli[my. WiedziaBam, |e Gavin nadal ma powa|ne problemy, |e niesie spory baga|, |e niewBa[ciwie si zachowuje i tak dalej, ale |adne z nas nie pozwalaBo, |eby to zatruBo nasz wiz. WiedziaBam, |e Gavin mnie kocha, a je[li on nie wiedziaB, |e ja go kocham, to nie miaB pojcia o miBo[ci. Po tej okropnej historii z kotem i po mojej wizycie w szkole Gavin staB si dobry a| do bólu. Nie tylko odrabiaB lekcje, ale robiB to w sposób zwracajcy uwag - co kilka minut przychodziB i prosiB mnie o pomoc oraz szukaB pretekstów, |eby mi pokaza, ile zrobiB sam, |ebym widziaBa, jak bardzo si stara. Nie tylko to - wszystkie domowe obowizki wykonywaB tak, jakby je uwielbiaB. ChodziB spa bez szemrania, wstawaB wcze[nie rano i nie spózniaB si na autobus. MiaBam ochot delikatnie wyla mu na gBow kubek wody i powiedzie:  Wyluzuj, wszystko jest w porzdku, po prostu bdz sob , ale powstrzymaBam si z dwóch powodów. Po pierwsze, uznaBam, |e mog si podelektowa spokojem, póki trwa, a po drugie, czuBam gBboki strach, |e mo|e jednak wcale nie jest w porzdku. W ka|dym razie zrobienie czego[ rozsdnego i normalnego wydaBo mi si dobrym pomysBem. Na pocztku Gavin nie chciaB ze mn i[, ale stopniowo zaczB zmienia zdanie. Postanowili[my urzdzi sobie piknik i w koDcu bardzo si napalili[my na t wypraw. W poprzedni weekend zrobiBam troch reliszu, korzystajc ze starego przepisu mamy: z imbirem oraz jak zwykle z pomidorami, cebul i octem. W czwartek dostali[my od pani Yannos kawaBek pieczeni jagnicej, wic zrobiBam kanapki z jagnicin i saBat z supermarketu. Czasami mam do[ woBowiny, ale jagnicina nigdy mi si nie nudzi, a Gavin jest wybitnie miso|erny, wic wiedziaBam, |e obydwoje bdziemy zadowoleni. Wspinali[my si bez koDca. Natrafili[my na kilka stromych odcinków, których szczerze nienawidziBam, ale przewa|nie byBo fajnie, mimo |e musieli[my si namczy. Raz przystanBam, |eby Gavin mógB do mnie doBczy, ale chyba potraktowaB to jak obelg, bo wyprzedziB mnie bez sBowa i potem caBy czas prowadziB. Wszystko wydawaBo si takie znajome. Eukaliptusy, graD, niebo i maBy krpy Gavin ze spuszczon gBow niestrudzenie maszerujcy naprzód. Raz po raz byBam wdziczna losowi, |e znowu mo|emy i[ przez las w biaBy dzieD, i prawie równie czsto si zastanawiaBam, jak nam si udawaBo tak sprawnie porusza w nocy. Oczywi[cie je[li ksi|yc [wieci jasno, mo|na si przemieszcza bez problemu, ale w ciemne noce czBowiek podnosi dBoD na wysoko[ oczu, pyta sam siebie:  Ile widzisz palców , i nie widzi |adnego. Kiedy podeszli[my do miejsca, w którym poprzednio daBam za wygran, zastanawiaBam si, czy Gavin jako[ zareaguje. U niego musiaBo to budzi takie same wspomnienia jak u mnie. Coraz bardziej wpatrywaBam si w jego kark, próbujc si skoncentrowa. Nie po raz pierwszy podziwiaBam siB tego chBopca. Za to sama pociBam si jak mysz i wiedziaBam, |e nawet sBoDce i wysiBek fizyczny zwizany ze wspinaczk nie s w stanie tego wyja[ni. Ale stawiaBam nog za nog. Serce trzepotaBo mi w piersi jak skrzydeBka ptaszka, którego znajdujesz na ziemi po burzy i trzymasz w zwinitej dBoni. Gavin nawet si nie rozejrzaB. CzuBam si tak, jakby mnie holowaB przez stref zagro|enia. I nagle, znacznie szybciej, ni| przypuszczaBam, znalezli[my si na szczycie. Szeroko si u[miechnBam i pacnBam Gavina po gBowie. CzuBam si tak, jakby góry znów nale|aBy do mnie. ZapomniaBam o zmasakrowanych kotach, kredytach i wojnie, podniosBam gBow, odrzuciBam rce do tyBu i chBonBam niebo. BiegaBam zygzakiem w[ród skaB, mchu i kp trawy, a potem popdziBam przed siebie i prawie straciBam Gavina z oczu. Mo|e gdyby go przy mnie nie byBo, nigdy bym tu nie dotarBa. Widok jego smutnej maBej postaci obserwujcej mnie ze szczytu nie ostudziB mojej rado[ci, ale przypomniaB mi, |e nadal nale| do [wiata. Nie umiaBam fruwa. Moje skrzydBa znów dziaBaBy, ale kotwice mocno trzymaBy mnie przy ziemi. WróciBam, rzuciBam si na Gavina i poturlali[my si kilka metrów, siBujc si i [miejc. Ostatnio naprawd musz si postara, |eby z nim wygra. Kiedy ju| my[laBam, |e go przygwozdziBam, wymknB mi si, jakim[ cudem znalazB si na mnie i usiadB mi na gBowie. PodkurczyBam nogi i napiBam mi[nie karku, |eby go zrzuci, a potem znowu si na niego rzuciBam. StaBam na czworakach. Gavin zerwaB si z miejsca i pobiegB do tyBu z wycignitymi rkami, jakby si szykowaB do odparcia ataku, a potem runB w przepa[, nadal ze [miechem, nadal z tymi wycignitymi rkami. ZrobiBo mi si sBabo. PoczuBam mrowienie na ka|dym skrawku skóry, wszystkie wBosy na gBowie, karku i rkach stanBy mi dba, a usta i gardBo nagle wyschBy. PobiegBam, próbujc krzycze, ale okazaBo si, |e nie mog wydoby gBosu, a potem u[wiadomiBam sobie, |e to i tak strata czasu, bo przecie| Gavin jest gBuchy. ZobaczyBam grudki [wie|o odkrytej ziemi, smug w miejscu, gdzie jego buty zarysowaBy krawdz urwiska, i w ostatniej chwili si zatrzymaBam, unikajc spadnicia w [lad za nim. PoBo|yBam si na brzuchu, podczoBgaBam i spojrzaBam w dóB. Jezu! Ale miejsce sobie wybraB! W okolicy byBo niewiele stromych urwisk, lecz to okazaBo si bardzo strome. Od razu zauwa|yBam Gavina. SpadB jakie[, bo ja wiem, dwana[cie albo i pitna[cie metrów. Jakim[ cudem zatrzymaB si na skrawku ziemi i jakim[ cudem na niej utknB - jakim[ cudem wytrzymaBa. Nie wiedziaBam, jak bardzo si poturbowaB, ale nadal |yB. Le|aB na tej ziemi twarz w dóB, ale byBo za maBo miejsca, |eby zmie[ciB si tam caBy, wic spora cz[ jego ciaBa zwisaBa nad przepa[ci. Jak u kogo[, kto krzywo uBo|yB si na kanapie i za chwil mo|e spa[ na podBog. W tym wypadku podBoga byBa daleko. Nie wiem, jak bardzo - sze[dziesit metrów dalej, osiemdziesit czy sto. Niewa|ne. W ka|dym razie daleko. Gavin poruszaB rkami, próbujc si zaczepi na tym skrawku ziemi i nie naruszy go. SypaB si stamtd deszczyk piasku, wic podpora niezbyt dobrze znosiBa obci|enie. Jedn rk Gavin zBapaB si korzenia albo jakiej[ ro[liny po lewej stronie, ale druga rka nie miaBa a| tyle szcz[cia. GapiBam si na niego. Moje oczy musiaBy mie wielko[ pByt kompaktowych. CzuBam, |e s ogromne. Nagle Gavin spojrzaB na mnie z doBu. PrzestaB maca rk i patrzyB mi w oczy. Zauwa|yBam w nim t sam determinacj co zwykle. Zawsze okazywaB j z dum. Teraz dostrzegBam jeszcze bezbrze|ne przera|enie, min czBowieka, który za chwil ma umrze i doskonale o tym wie. MiaBam jedno z tych maBych objawieD, które czasami nam si zdarzaj, kiedy spogldamy na przyjacióB i przez chwil widzimy ich w wieku pidziesiciu lat. ZobaczyBam Gavina pidziesiciolatka, a potem stulatka. StaraBam si, |eby moja twarz odzwierciedlaBa tylko dum i determinacj widoczne na jego twarzy. Panika na nic by mu si nie przydaBa. PróbowaBam zmusi umysB do dziaBania. Nie mieli[my sznura, komórki, krótkofalówki ani helikoptera. Gavin byB o wBos od [mierci, ja przewidywaBam, |e pewnie spróbuj go dosign i prawdopodobnie przy tym zgin. Ale w takich sytuacjach nie ma si |adnych wtpliwo[ci i prawie nie czuje si strachu. Wszystko podporzdkowuje si tylko i wyBcznie chwili. Pogoda, widok, nasz koc piknikowy, a dalej farma, przyjaciele, szkoBa, |ycie... to wszystko nagle przestaBo si liczy. Nie istniaBo. OdsunBam si odrobin, próbujc wymy[li jakie[ narzdzia, rekwizyty, czekajc na jaki[ cud. Nic. Nic. Mój kontakt wzrokowy z Gavinem, ta nadzwyczajna chwila jasno[ci, dobiegB koDca i mój umysB znowu zaczynaB galopowa. WiedziaBam, |e za milisekund musz zacz si zsuwa po tym urwisku, ale przedtem chciaBam zrobi co[, co daBoby mi - nam - jak[ maB szans, jak[ maleDk nadziej. SpojrzaBam na plecak. Kanapki z pieczeni jagnic? Niewiele wicej mogBam tam znalez. Nastpnym razem musz si lepiej przygotowa. Tylko |e nastpnego razu nie bdzie. Nie bdzie |adnych nastpnych razów. - RozejrzaBam si. Ju| peBzBam z powrotem do krawdzi urwiska, my[lc, |e musz co[ zrobi. Nie mogBam tego dBu|ej odkBada. W plecaku nie miaBam nic oprócz kanapek z pieczeni jagnic i odrobin saBaty, a na Szwie Krawca byBy tylko drzewa i skaBy. Nie przynie[li[my ze sob nic, co mogBoby mi si przyda, i las te| nie oferowaB |adnej pomocy. Tak to ju| jest z lasami. ByBam na krawdzi urwiska, niedaleko miejsca, w którym spadB Gavin. Czujc wszechogarniajce przera|enie, powoli przesunBam si do przodu. Czy miaBam jakie[ pojcie o wspinaczce? O tej konkretnej wiedziaBam jedno. WtpiBam, |e mog go uratowa, |e obydwoje wyjdziemy z tego |ywi. MiaBam pewn niejasn i nie do koDca uksztaBtowan [wiadomo[, |e spróbuj do niego dotrze, |eby go jako[ pocieszy, |eby przy nim by, i |e to bdzie koniec tej historii. SpojrzaBam na dóB. Dziki Bogu, nadal tam byB. Jego przera|enie zaczynaBo si uwidacznia. ZerknB na mnie. Chyba zrozumiaB, |e nie powinien si rusza, nie powinien krzycze, nie powinien bBaga, bo wystarczy leciutki ruch, by podtrzymujca go ziemia si osunBa. Ju| kiedy na mnie spojrzaB, troch si poruszyB, a wtedy wydaBam zduszony okrzyk, bo jego stopy wywoBaBy kaskad ziemi. WiedziaBam, |e wkrótce caBa struktura runie. Mimo to Gavin przesunB si jeszcze raz. ZastanawiaBam si, czy nie Bapie go skurcz. WiedziaBam tylko jedno na temat wspinaczki - jedno i nic wicej. Nie pamitam, od kogo to usByszaBam. Chyba od jakiego[ nauczyciela w szkole.  Nale|y u|ywa palców rk i nóg . I tyle. CaBa moja wiedza streszczaBa si w tych kilku sBowach. A, i jeszcze to, |e trzeba si odwróci twarz do skaBy. WracaBy do mnie nastpne skrawki wiedzy, nastpne wspomnienia.  Niewa|ne, co ci mówi instynkt - musisz si zwróci twarz do skaBy . Instynkt mi mówiB, |ebym nie patrzyBa na skaB. PodpowiadaB mi, |eby przywrze do niej plecami. Mój mózg toczyB walk z instynktem. Mózg mówiB:  Kto[ kiedy[ daB ci dobr rad. Musisz z niej skorzysta . Instynkt przekonywaB:  Lepiej widzie, dokd si idzie. Patrzc w przepa[, bdziesz kontrolowaBa sytuacj. Bdziesz kontrolowaBa bieg zdarzeD. WBa[nie tego chcesz, prawda? . Wszystko sprowadza si do kontroli. Zawsze. Trzeba byBo wielkiej odwagi, |eby odwróci si plecami do [wiata i skupi na skale. Zazwyczaj nie uwa|am si za odwa|n osob, ale zmuszenie instynktu do podporzdkowania si mózgowi to nie byle co, wic równie dobrze mo|na to nazwa odwag. PatrzyBam na dóB. Jedna cz[ mnie ju| si wymknBa spod kontroli: oddech. Wcze[niej tego nie zauwa|yBam, ale nagle si usByszaBam, dotarBy do mnie gorczkowe, [wiszczce dzwiki. PróbowaBam nad nimi zapanowa. Wdech, wydech. ZrobiBam tak trzy razy, a potem o tym zapomniaBam. Zbyt du|o si dziaBo. Ku swojemu zdziwieniu odkryBam, |e rada dotyczca pracy palców sprawdza si lepiej, ni| przypuszczaBam. Z caBej siBy przylgnBam do skalnej [ciany, ale potem uznaBam, |e przesadzam, i troch si odsunBam. Pierwszy odcinek nie byB tragiczny, wydawaB si do[ spadzisty, ale wkrótce poczuBam z przera|eniem, |e robi si coraz bardziej stromo. Znowu spojrzaBam na Gavina. ObserwowaB ka|dy mój ruch. Nawet nie pisnB. Dawniej uwa|ano, |e wszyscy niesByszcy s gBuchoniemi. Nie wiem, jak inni gBusi, ale Gavin potrafiB haBasowa jak zagubiona kakadu. CaBymi dniami gadaB pod nosem, a kiedy byB ze mn i z ludzmi, którym ufaB, bardzo staraB si mówi, jak nale|y. MilkB tylko w towarzystwie obcych i w takich sytuacjach przestawiaB si na dyskretne gesty, którymi pokazywaB mi, czego chce. Teraz siedziaB cicho. W jego nagBym milczeniu byBo co[ dziwnego. Mo|e czuB si jak królik w [wietle reflektorów. Dla jego dobra próbowaBam si skupi na wspinaczce. Nie widziaBam dla siebie nadziei i chyba daBabym za wygran, gdybym tam byBa sama, gdybym musiaBa si zsun w dóB urwiska z jakiego[ innego powodu. Ale nie chciaBam, nie mogBam porzuci Gavina - nie po tym, przez co razem przeszli[my, nie po tym, jak ju| wielokrotnie go porzucano. Obiema nogami i rkami szukaBam jakiej[ dziurki, pknicia, wzgórka. To zadziwiajce, ale nawet maleDka szczelina jest w stanie zapewni ciaBu oparcie. WsunBam palce lewej dBoni w tak szczelin, palce prawej w pknicie peBne piachu i |wiru. Lewa stopa spoczywaBa na maBym kamieniu, a palce prawej przywarBy do miejsca, w którym wystawaB kawaBek skaBy. Wtedy maBy kamieD pod moj lew nog osunB si i obie rce nagle odBczyBy si od urwiska. PoczuBam ucisk w |oBdku. PoczuBam, jak krew odpBywa mi z twarzy. ZBapaBam skaB z powrotem, próbujc znalez co[, co mnie utrzyma. To byBo dziwne, mój umysB nadal pracowaB, nawet mimo paniki. DBonie chwytaBy gorczkowo, ale usiBowaBy to robi starannie. Nagle mignBo mi przed oczami oddalone o milion kilometrów dno urwiska. Chyba tak naprawd go nie widziaBam, ujrzaBam go oczyma duszy. Moje palce wreszcie na co[ trafiBy, w zasadzie na nic wielkiego, na maleDkie wklsBo[ci, które przy odrobinie szcz[cia mogBy mnie utrzyma przez kilka sekund. Gorczkowo macaBam woln stop, szukajc czego[ lepszego, ale nie mogBam tego robi zbyt gwaBtownie, |eby si nie pogr|y przez wBasne dziaBanie. Bo jak wiadomo z fizyki, ka|da akcja wywoBuje reakcj. ZBapaBam si urwiska, Bkajc z przera|enia. WiedziaBam, |e jestem o wBos od [mierci. Nie po raz pierwszy, tyle |e zazwyczaj zagra|ali mi |oBnierze z karabinami. Teraz toczyBam bój z natur i z grawitacj. PróbowaBam o czym[ pomy[le, znalez jak[ my[l, z któr mo|na by umrze, która byBaby warta [mierci. Nie chciaBam umrze z pustk w gBowie, a wBa[nie tak dziaBa panika: w gBowie masz tylko pustk, która obraca si tam z bardzo du| prdko[ci. Przez ten caBy czas inna cz[ mojego umysBu, chyba ta odpowiedzialna za odruchy, nakazywaBa dBoni maca w poszukiwaniu lepszego miejsca. Nie robiBam tego z nadziej, raczej jak lis z kul w piersi czoBgajcy si w stron krzaków - jakby my[laB, |e gdy zniknie z centrum uwagi, jego sytuacja nagle ulegnie poprawie. NatrafiBam na co[, co wydawaBo si solidniejsze, spojrzaBam na to i pomy[laBam, |e wyglda maBo imponujco: zwykBe lekkie wybrzuszenie w skale. Jednak ufaBam rkom bardziej ni| oczom, wic wbiBam palce w to miejsce i troch odci|yBam drug rk. Resztkami samokontroli próbowaBam zapanowa nad dr|eniem ciaBa. Szybko spojrzaBam na dóB w poszukiwaniu nastpnego punktu oparcia. Pomy[laBam, |e je[li zdoBam si zmusi do ruchu, to mo|e szybciej si uspokoj. ZupeBnie jak z wchodzeniem na grzbiet konia po upadku. Zabawne, nawet nie przyszBo mi do gBowy, |eby wróci na gór. Zamiast tego zsunBam si na nastpny kamieD, nie nauczywszy si jeszcze, |e te maBe, mikkie, wystajce grudki to [miertelne puBapki. Na szcz[cie ten odBamaB si natychmiast, wy[wiadczajc mi przysBug, bo nie zd|yBam jeszcze przenie[ na niego ci|aru ciaBa. Pospiesznie cofnBam nog do poprzedniej pozycji, ale byBo za pózno. Za bardzo zni|yBam swój [rodek ci|ko[ci. MusiaBam znalez inne oparcie dla nogi, i to szybko. Zauwa|yBam skaln wypustk po prawej i wycignBam si w jej stron. W którym[ momencie zrozumiaBam, co si dzieje. Te wszystkie telewizyjne doniesienia o utoniciach... czsto wygldaBo to tak, jakby jeden czBowiek wpadB w tarapaty, daB si ponie[ prdowi, a drugi, trzeci, a nawet czwarty skoczyli mu na ratunek. Zwykle byli to m|czyzni: ojciec, wujowie i bracia, którzy nie umieli pBywa i doskonale o tym wiedzieli, ale ich serca wiedziaBy co innego - |e nie mog tak sta i patrze, |e musz si znalez w wodzie razem z toncym i podzieli z nim los, który go czeka. MusiaBam by z Gavinem albo najbli|ej Gavina, jak si da. UznaBam, |e schodzenie w dóB nie powinno tak dBugo trwa. MogBam straci za du|o siBy i gdybym do niego dotarBa, nie miaBabym nic wicej do zaoferowania. Moje rce i nogi wibrowaBy nerwow energi, któr ju| zu|yBam. Nie mogBam po prostu zaszale i popdzi po [cianie urwiska. WystarczyB jeden faBszywy ruch, |ebym spadBa i skrciBa kark. MusiaBam wymy[li co[ lepszego. Z caBych siB próbowaBam zdoby troch kontroli nad umysBem. PowtarzaBam sobie, |e musz si zmieni w specjalistk od wspinaczki wysokogórskiej. {e musz si tego nauczy. PróbowaBam si skupi na technice. Jak przez mgB przypomniaB mi si Jeremy mówicy o rugby i o tym, jak zdobywaB rozliczne nagrody dla najlepszych albo najskuteczniejszych zawodników. Mniejsza o nie. ZapytaBam, jak to mo|liwe, skoro jego najwa|niejsze zadanie polega na podawaniu piBki innym zawodnikom, na byciu Bcznikiem. A on odparB, |e jego sekret to szar|a. Nawiasem mówic, ta rozmowa z Jeremym byBa nietypowa, bo normalnie jest bardzo skromny, ale tym razem udaBo mu si zasugerowa, |e jest do[ dobrym zawodnikiem blokujcym. WspomniaB, |e kiedy zaczB gra w rugby, za bardzo si baB, |eby szar|owa, jak nale|y, wic zapytaBam:  Jak przezwyci|yBe[ ten strach? Jak przestaBe[ si ba? . A on powiedziaB, |e patrzyB na przeciwnika i wyobra|aB sobie, jak na niego szar|uje, obmy[laB najlepsz taktyk i o dziwo, kiedy ju| szar|owaB, nie czuB strachu.  Wic skupiasz si na technice? - upewniBam si.  Chyba tak - odpowiedziaB. Znowu to samo: walka umysBu z instynktem. Nie wisiaBam na urwisku przez póB godziny, rozmy[lajc otamtej rozmowie z Jeremym. Po[wiciBam jej tyle czasu, ile zajBoby napisanie dwóch sBów. Ale ten maBy przebBysk wspomnienia okazaB si pomocny. ZacisnBam zby. SkupiBam si i spojrzaBam w prawo. Mój wzrok zatrzymaB si na szczelinie, pkniciu oddalonym ode mnie o jakie[ cztery metry. Gdyby udaBo mi si do niego dotrze, byBabym ju| prawie przy Gavinie. Nie potrafiBam my[le o tym, co nas czeka pózniej, wic o tym nie my[laBam. Ju| wiedziaBam, |e niektóre kamienie s mikkie i trzeba je omija. SkupiBam si na technice, wbijajc si palcami rk i nóg w maBe zagBbienia i wybrzuszenia. To zabawne: te maleDkie piegi, normalnie niewidoczne, nieinteresujce i niewa|ne dla |adnego czBowieka w historii tych gór, staBy si dla mnie ich najistotniejsz cech. Równie wa|n i znaczc jak same góry. MczyBy mi si rce, a palce coraz bardziej si otwieraBy. RozchylaBy si, jakbym przestaBa je kontrolowa. Jakby atakowaB je skurcz. MusiaBam si rusza. W poBowie drogi do szczeliny znalazBam tak dobr pozycj, |e przez chwil mogBam pozwoli odpocz lewej rce. Prawa i obie nogi byBy bezpieczne, wic rozprostowaBam palce i pomachaBam nimi, |eby zaczBy lepiej pracowa. Nawet mój umysB zrobiB sobie kilkusekundowy urlop. W czasie wojny byB taki okres, |e odwróciBam si od Ellie i zmieniBam w kogo[ albo co[ innego. Mówic w skrócie, chyba staBam si |oBnierzem. Na pocztku popeBniaBam mnóstwo bBdów, cigle czuBam zagro|enie, my[laBam, |e mnie zBapi, zabij albo jedno i drugie. WydawaBo mi si, |e dziaBam bardzo profesjonalnie i sprytnie, ale kiedy pózniej my[laBam o tamtych miesicach, nie mogBam poj, jak nam si udaBo przetrwa. A potem pewnego dnia si zmieniBam. Nie musiaBam ju| za du|o my[le o tym, co i jak robi. StaBam si cz[ci [rodowiska, tak samo jak lis, w| czy paszczak australijski. Ale co[ mnie od nich ró|niBo. Moim naturalnym [rodowiskiem byBa wojna. Od tamtej pory zawsze poruszaBam si szybko i cicho. Zauwa|aBam - i to z wielk wyrazisto[ci - ka|dy dzwik, zapach i najmniejszy ruch. Nie ingerowaBam w nie, bo nie chciaBam zostawi |adnych [ladów. ByBam przebiegBa, wystraszona, zBa, zdeterminowana i czujna. To staBo si moj drug natur. Czasami mBodsze dzieciaki |aBuj, |e nie mogBy robi w czasie wojny tego co my. Przewa|nie my[l wtedy:  Jeste[ zbyt maBo uwa|ny, tak bardzo skupiasz si na sobie, |e nie zauwa|yBby[ dwunastu kolesi z karabinami z odlegBo[ci pidziesiciu metrów, a co dopiero [wie|o nadepnitego kawaBka zbutwiaBego drewna na szlaku albo alarmujcego krzyku wystraszonej sroki . W moim wypadku ta zmiana nastpiBa do[ nagle, chyba podczas szalonej ucieczki z lotniska, które pu[cili[my z dymem, albo tu| po niej, kiedy porzucili[my ci|arówk i weszli[my do rzeki. Na [cianie urwiska próbowaBam wróci do tamtego stanu ducha. U[wiadomiBam sobie, |e to to samo co skupienie si na technice - przynajmniej pod jednym wzgldem: bo przestajesz si skupia na sobie. Stajesz si cz[ci [rodowiska wikszego ni| twój wBasny umysB i twoje ciaBo. Oprócz my[lenia o ka|dym ruchu i kroku oraz szukania najlepszego miejsca dla ka|dego palca rk i nóg, dla caBego ciaBa, musiaBam zdoby prawo do bycia na tym urwisku, stapiajc si z nim tak, by nikt nie zauwa|yB, |e to nie moje miejsce. By kto[ obserwujcy nas przez lornetk mógB pomy[le:  Widz skaB, jaszczurk, kp trawy, Ellie, nastpn skaB i maBy niebieski kwiat.. Wci[nita w szczelin, roztrzsaBam dostpne mo|liwo[ci. Musz przyzna, |e byBo ich niewiele. ZnalazBam si tak blisko Gavina, |e gdybym wycignBa rk i gdyby on wycignB swoj, dzieliBby nas niespeBna metr. Ale co z tego? MaBy skrawek ziemi, na którym utknB Gavin, wydawaB si ju| o poBow mniejszy, ni| kiedy zaczBam schodzi z urwiska. Mo|e ci|ar Gavina spowodowaB erozj, a mo|e widok z góry wprowadziB mnie w bBd. Jednego byBam pewna - taki skrawek ziemi nie utrzymaBby nas dwojga. I nie byB w stanie dBugo utrzyma samego Gavina. CaBy czas osypywaBa si ziemia. Czasami kilka ziarenek piasku, a czasami znacznie wicej. ZupeBnie jakby wy[cieli nowy stawek workiem na [mieci dziurawionym przez kangura przychodzcego si napi. Kilka maBych otworków, ale przez nie zbiornik nigdy nie trzymaBby wody. Kap, kap, kap. Gavin nadal... wBa[ciwie co? Bo ja wiem. ByB w szoku? CzekaB m|nie i spokojnie? A mo|e zBamaB krgosBup i le|aB, zastanawiajc si, jaki model wózka inwalidzkiego jest najlepszy dla dzieci mieszkajcych na farmie? Raczej nie. ByB przytomny i chyba mnie widziaB, ale z tego, co zauwa|yBam, wcale si nie ruszaB. To dobrze, pod warunkiem |e nie sparali|owaB go strach. Nadal si we mnie wpatrywaB i [ledziB ka|dy mój ruch. MiaBam wra|enie, |e odkd ruszyBam w jego stron, nie odrywaB ode mnie oczu. ByBam pewna, |e kiedy ju| znajd si wystarczajco blisko, stanie si to, co w opowie[ciach o toncych ludziach. Gavin chwyci mnie i nie bdzie chciaB pu[ci, tak jak oszalali ze strachu toncy, którzy wcigaj swoich niedoszBych wybawicieli pod wod - odcignie mnie od urwiska i spadniemy razem, bdziemy lecieli w nieskoDczono[, a potem, nadal zwarci w u[cisku, uderzymy o skaBy. Nie majc |adnego planu ani rozsdnego pomysBu, wytyczyBam sobie tras po skale do miejsca pod Gavinem. Nie chciaBam zawisn nad nim, bo gdybym spadBa, pocignBabym go za sob, a wolaBam nie mie go na sumieniu przez kilka ostatnich sekund swojego |ycia. Natomiast z powodu, o którym wspomniaBam, wolaBam nie podchodzi do niego z boku. RozmawiaBam z nim jednak, beBkoczc bez sensu, jak wtedy, kiedy [piewam piosenki, pilnujc noc stada bydBa. Oczywi[cie nie mógB tego usBysze. Ale pomy[laBam, |e troch si uspokoi, kiedy zauwa|y, |e sobie paplam, jakbym siedziaBa w szkolnym autobusie obok Homera i miaBa dobry humor. - Aadny dzieD na takie przygody... Je[li jakim[ cudem prze|yjemy, nie róbmy tego wicej, okej?... Trzymaj si, mój |dny wra|eD maBy przyjacielu, nigdzie si teraz nie oddalaj... Mój krótki odpoczynek dobiegB koDca. OdzyskaBam troch siBy w rkach i nogach, a wBa[nie po to sterczaBam bez ruchu tych kilka chwil. Ale ogólnie rzecz biorc, sBabBam. Za bardzo si mczyBam. No wic wykonaBam manewr i na dr|cych nogach zaczBam si zsuwa w szczelinie. Nagle zdaBam sobie spraw, |e je[li - albo kiedy - spadniemy, wyldujemy w Piekle, na jego póBnocnym kraDcu, gdzie jeszcze nigdy nie byBam, i pomy[laBam, |e dziwnie byBoby umrze w miejscu zwanym PiekBem, które tyle razy nas uratowaBo, które byBo naszym schronieniem, ale teraz, jakby na zakoDczenie dobrego kawaBu, wycigaBo rk po skazane na pora|k dusze, które nie zrozumiaBy, o co tak naprawd chodzi w tym dowcipie. Sprytne PiekBo - taka pomysBowa sztuczka: najpierw pocieszy i pomóc, by potem zdradzi. Znacznie ciekawiej, ni| zabi od razu. Zabicie od razu byBoby pewnie bardzo nudne dla króla piekBa. Na[ladujc pajka, przesuwaBam si w bok. ZnalazBam si pod Gavinem, tak jak chciaBam. To chyba dobrze, ale tym samym przystpiBam do wykonania planu, który w zasadzie miaBam w mózgu, w ka|dym razie w pod[wiadomo[ci, ale który wydawaB si taki gBupi i nierealny, |e nie potrafiBam go stamtd wydoby, |eby mu si przyjrze, choby przez chwil. Nie byBo jednak innej rady. Gavin lekko przesunB gBow i spojrzaB na mnie w dóB. To byB jego pierwszy prawdziwy ruch, jaki zauwa|yBam, odkd ruszyBam mu na pomoc. ByBam pewna, |e w jego spokoju kryje si co[ wicej ni| ostro|no[: zmroziBa go [wiadomo[, |e wkrótce runie ku okropnej [mierci. Napr|yBam mi[nie. Paluch mojej stopy do[ pewnie spoczywaB we wgBbieniu sporego gBazu. Poza tym nic nie wydawaBo si pewne. Paluch drugiej stopy próbowaB si wkrci w zbit ziemi, a palce rk tylko przylgnBy do litej skaBy. Ale i tak wiedziaBam, |e bd mi potrzebne, |e bd potrzebowaBa rk, wic to nie miaBo wikszego znaczenia. Spokojnie przemówiBam do Gavina, wiedzc, |e nadal nie mo|e mnie usBysze, ale liczc na to, |e odczyta moje sBowa z ruchu warg: - Okej, Gav, zsuD si do mnie. Wezm ci na barana. RozdziaB 16 No, powiedziaBam to. PowiedziaBam te szalone sBowa. Ju| one same sprawiBy, |e ze wszystkich mikroskopijnych porów w mojej skórze zaczB wycieka pot. Wiecie, jak to jest, kiedy wyciska si gbk i w ka|dej dziurce pojawia si kropla wody? Jednocze[nie? WBa[nie to si dziaBo z moim ciaBem. Nie przejmowaBam si potem, ale poczuBam, |e nagle moje dBonie znów zrobiBy si [liskie, a to nie wró|yBo nic dobrego. Technika. Skup si na technice. Równowaga, kt nachylenia wzgldem [ciany urwiska, lewy paluch próbujcy wywierci dla siebie dziurk. Staraj si nie my[le o Gavinie, który drgnB, jakby zrozumiaB polecenie. Przynajmniej poBowa ciebie z utsknieniem liczy na to, |e jednak nie zrozumiaB. W ten sposób mogBaby[ wycofa t szalon ofert. Gavin jeszcze si nie poruszyB, ale teraz wyczuBam w nim innego rodzaju napicie. Nadal wkrcaBam si w ziemi lewym paluchem. Potem jeszcze raz podniosBam gBow i spojrzaBam na Gavina. WpatrywaBam si w niego tak intensywnie, |e a| dziwne, |e nie wywierciBam mu dziury w twarzy. Ale musiaBam sprawdzi, czy zrozumiaB. I uznaBam, |e tak. PowiedziaBam jeszcze raz, z lekkim zniecierpliwieniem: - No chodz, wejdz mi na barana. BaBam si, |e jest zbyt sparali|owany strachem, |eby cokolwiek zrobi. Ale byBo wrcz przeciwnie. WykonaB gwaBtowny ruch, jakby uznaB, |e wszystkie jego problemy zostaBy rozwizane i wystarczyBo tylko wskoczy mi na barana. PóB skrawka ziemi, który go podtrzymywaB, natychmiast si rozpadBo i posypaB si na mnie piach. Troch ziarenek dostaBo mi si do gardBa, ale staraBam si nie kaszle. Kaszel, skurcz mi[ni, czkawka albo - co najgorsze - kichnicie... To wszystko mogBo mnie zgubi. Akcja i reakcja. Po tej miniaturowej powodzi Gavin nie miaB innego wyj[cia i musiaB do mnie doBczy. GroziB mu upadek. Najwikszym niebezpieczeDstwem byBo to, |e ciaBo odmówi mu posBuszeDstwa i Gavin caBkowicie zda si na grawitacj. Gdyby tak zrobiB, przepadliby[my obydwoje. StrciBby mnie z mojego niepewnego miejsca i spadliby[my na skaBy. PoczuBam, jak moje oczy niechtnie spogldaj w dóB, w stron tych skaB, i musiaBam u|y wszystkich siB, |eby zmusi je do zwrócenia si w przeciwnym kierunku. ChciaBam zobaczy [mier, ale nie mogBam sobie na to pozwoli. Gavin zawisB nade mn, lecz w ostatniej chwili zadziaBaB u niego jaki[ desperacki instynkt i wreszcie si ruszyB. No, przynajmniej troch. Opu[ciB nog w kierunku mojej gBowy, a potem, kiedy zaczB si zsuwa, próbowaB zapanowa nad reszt ciaBa. SzukaB oparcia dla rk i nóg, bez wikszego powodzenia, ale dziki temu szukaniu zatrzymaB si na [cianie urwiska jeszcze kilka sekund i nie runB na mnie jak gBaz. Tych kilka sekund wystarczyBo, |eby do mnie dotarB. ZaparBam si, czujc, jak jego koByszca si lewa stopa dotyka moich wBosów, a potem, w drodze powrotnej, kopie mnie w bok gBowy. ZaczBa si okropna milczca walka. Gavin nadal si zsuwaB, ale teraz szukaB oparcia dla rk i nóg na moim ciele. W zasadzie wBa[nie tego chciaBam, ale zmagania, wysiBek i stres okazaBy si prawie nie do zniesienia. Oczywi[cie wiedziaBam, |e Gavin zaburzy moj równowag i zmieni mój punkt ci|ko[ci, ale nie przypuszczaBam, |e a| tak bardzo. ByB potwornie ci|ki! I rzeczywi[cie uchwyciB si mnie jak toncy. Przez póB minuty walczyBam z nim, z urwiskiem i z sam [mierci. Ale najwa|niejsza walka toczyBa si we mnie: szukaBam nowej siBy, gBbszej siBy, siBy fizycznej, która pozwoliBaby mi trzyma si prosto, stopi palce rk i nóg z ziemi i skaB, oraz siBy psychicznej, by energia mogBa dalej pByn do mojego ciaBa. Po paru sekundach zrozumiaBam, |e nie mog walczy z Gavinem i nie mog mu bardziej pomóc. MusiaBam my[le o sobie jak o czym[ zrobionym z drewna albo kamienia, jak o drzewie albo starej skale. MusiaBam pozwoli, |eby sam wszedB mi na plecy, przylgnB do mnie i zawisB. Je[li nie byB w stanie, to jego problem. Je[li nie da rady, spadnie. Nie mogBam na to nic poradzi. MusiaBam si skupi na byciu tward, siln. Zachwiali[my si. NastpiBa okropna sekunda, podczas której straciBam trzy z czterech punktów przyczepno[ci do [ciany urwiska i groziB nam upadek. Nie byBo sensu krzycze na Gavina, ale i tak krzyknBam, a on chyba poczuB wibracje w otaczajcym go powietrzu, bo troch si uspokoiB i zBapaB si mocniej. Nadal mnie podduszaB, ale kiedy odzyskaBam równowag, mogBam tylko czeka i mie nadziej, |e sam odkryje, jak bardzo utrudnia mi zadanie. MinBo kilka sekund, zanim zaczB powoli i bole[nie korygowa pozycj. Powinien byB si pospieszy, bo nie mogBam dBugo czeka. Po prostu nie miaBam siBy, |eby tam stercze w nieskoDczono[. Nikt by nie miaB. Na szcz[cie Gavin odsunB praw rk od mojego gardBa, dziki czemu znów mogBam zaczerpn powietrza, i oplótB mnie nogami, przyjmujc caBkiem dobr pozycj na barana, je[li pomin jego lew rk, któr obejmowaB mnie w pasie, co oznaczaBo, |e przez caBy czas musiaBam by przechylona w bok. WiedziaBam jednak, |e nie mog liczy na nic wicej. Icholernie wyraznie czuBam, |e musz zacz schodzi, bo nie bd w stanie dBugo tak wisie. Pierwszy ruch okazaB si w pewnym sensie bolesny, bo nadal byBam przytBoczona ci|arem Gavina oraz przera|ona tym, ile siBy bd potrzebowaBa. W innym sensie ten pierwszy krok byB jednak czym[ dobrym, bo chyba obydwoje poczuli[my ulg, |e w ogóle si ruszamy. To maBe przesunicie w lewo, dziki któremu zdoBaBam uBo|y obie rce i nogi w nowej pozycji, trzydzie[ci centymetrów dalej, byBo jak pierwszy ruch po parali|u. PoczuBam, |e Gavin troch si uspokoiB, cho nadal trzymaB si mnie tak kurczowo, |e gdyby[my runli w przepa[, lecieliby[my sczepieni i sczepieni uderzyliby[my o ziemi. No có|, w |yciu ostatnio te| byli[my do[ mocno sczepieni, wic wygldaBo na to, |e na tamten [wiat przeniesiemy si w podobnym stylu. ZaczBa si najbardziej ponura podró| naszego |ycia. Mieli[my ju| na koncie kilka do[ ponurych podró|y, ale ta byBa najgorsza. Centymetr po centymetrze, szczelina po dziurze i po maleDkim wgBbieniu, grudka skaBy po pryszczu ziemi, po wystajcym korzeniu. Na razie tylko kilka centymetrów w dóB, ale potem trzy ruchy w bok. W pewnym momencie musiaBam si wspi z powrotem o jaki[ metr, |eby omin [lepy zauBek, i to byBy chyba najgorsze minuty ze wszystkich. Prawie poczuBam jk rozczarowania i strachu Gavina, kiedy znowu zaczBam si wspina. W zasadzie przez caBy czas nie wydaB |adnego dzwiku, ale jego u[cisk nie sBabB. Wrcz przeciwnie, zrobiB si silniejszy, cho nie przypuszczaBam, |e to w ogóle mo|liwe. ZaczBam si zastanawia, czy - zakBadajc, |e dotrzemy na dóB - zdoBam go kiedykolwiek od siebie odklei. ZaczynaBy mnie bole nastpne partie mi[ni. Tylna strona kolan, podbicie stóp, stawy w ramionach. Pot moczyB mi wBosy i ciekB po twarzy. Nic ju| nie widziaBam, bo wszystko mi rozmazaB i szczypaB mnie w oczy. Nie chciaBam my[le, |e to si kiedykolwiek skoDczy, bo baBam si, |e nadzieja mnie osBabi. Moja lewa stopa wyldowaBa na czym[, czego si nie spodziewaBam. PomacaBam to podeszw i u[wiadomiBam sobie, |e natrafiBam na drewno - jaka[ gaBz albo korzeD. WydawaBo si mikkie, ale tak bardzo potrzebowaBam jego pomocy, |e mimo wszystko na nim stanBam. Przez jedn cudown chwil mnie podtrzymywaBo. A potem si zBamaBo. Zaczli[my si zsuwa. WokóB wzbiB si pyB. Razem z nami zaczBa si osuwa warstwa |wiru. Rozpaczliwie chwytaBam si wszystkiego otwartymi dBoDmi i palcami. Minli[my zBamane drewno i wtedy zobaczyBam, |e to stary korzeD, caBkiem zbutwiaBy. ChwytaBam si i chwytaBam, przecie| musiaBam co[ znalez. MiaBam ju| pewnie zdart skór na rkach, ale nie czuBam bólu i wcale si tym nie przejmowaBam. ChwyciBam wystajc skaB, przez chwil si jej trzymaBam, ale dBu|ej nie daBam rady. Przynajmniej troch spowolniBa nasze zsuwanie si. A po chwili natrafiBam palcami na szczelin i zatrzymaBam si. CzuBam si jak stary w|. Czy w|e maj trzysekundow pami? MusiaBam zapomnie o przera|ajcym zsuniciu si i na nowo podj podró|. Z ci|arem na plecach. Coraz bardziej w dóB, ze Bzami pByncymi po twarzy, zastygBymi mi[niami, coraz wolniej... ju| dalej nie mog, nie dam rady, to zbyt trudne... poddaj si, pu[ si i pole ku wolno[ci. Ale wkrótce byli[my ju| prawie na dole. MarzyBam o chwili, w której znajdziemy si trzy albo cztery metry od dna urwiska, w której bdziemy mogli si rozdzieli i skoczy, ale staBo si inaczej. Gavin nadal trzymaB si tak mocno, |e nie mogBam zaryzykowa skoku z nim na plecach, wic musiaBam zacisn zby i zmusi wyjce z bólu mi[nie, |eby jeszcze troch popracowaBy. A| w koDcu znalezli[my si nieco ponad metr od miejsca, które bardziej przypominaBo ziemi ni| skaB. Wtedy si poddaBam i skoczyBam. Do[ mocno uderzyli[my o ziemi i kawaBek si poturlali[my. Trafili[my na do[ strom pochyBo[ i dopiero kiedy si po niej toczyli[my, Gavin zaczB mnie puszcza. StrzsnBam go z siebie, odczoBgaBam si na bok i padBam. Nie my[laBam o zwycistwie ani o sukcesie, w zasadzie o niczym nie my[laBam, czuBam tylko totalne wyczerpanie, jakbym ju| nigdy nie miaBa si poruszy ani niczego zrobi. Gavin podczoBgaB si, padB na mnie i w pewnym momencie chyba obydwoje zasnli[my, bo kiedy si obudziBam, le|eli[my ju| w cieniu i robiBo si zimno. Wszystko mnie bolaBo, jakby gang zawodników sumo spraB mnie kijami bejsbolowymi. Ale wiedziaBam, |e nie zabierze nas stamtd |aden helikopter. Skoro nikt si nie zjawiB, kiedy wisieli[my na [cianie urwiska, to teraz tym bardziej nie nale|aBo na nikogo liczy. ObudziBam Gavina i powlekli[my si na gór po kangurzej [cie|ce najprawdopodobniej prowadzcej do strumienia, z którego tak czsto pili[my wod. Na pocztku dzieD zmierzaB w jednym kierunku, ale potem popBynB w innym i zakoDczyB si w miejscu, którego rano jeszcze nie znali[my. Tak obolaBa, |e z trudem stawiaBam nog za nog, czBapaBam do domu, zastanawiajc si, dlaczego (od zakoDczenia wojny) góry cigle mnie zdradzaj. RozdziaB 17 Dwa tygodnie pózniej byli[my w mie[cie. To jeden z cudów |ycia... a w zasadzie dwa cudy, [ci[le ze sob zwizane. Pierwszy polega na tym, |e mo|na tak szybko przemieszcza si z miejsca na miejsce. W jednej chwili jeste[ na Saharze, a dwana[cie godzin pózniej dziki kilku helikopterom, samolotom albo czym[ w tym rodzaju mo|esz sta po pas w [niegu na Alasce albo spacerowa ulicami Pary|a. W ka|dym razie tak mi si wydaje. Sama byBam najdalej w Nowej Zelandii, wic co ja mog wiedzie. Drugi cud polega na tym, |e umiemy si do takich zmian dostosowa, radzi sobie z nimi. Mo|na by pomy[le, |e szok zwizany ze zmian jest tak przytBaczajcy, |e trzeba by si owin foli bbelkow i przez miesic przyjmowa pokarm przez rurk. Ale nie - stary, dobry organizm czBowieka jest taki odporny, |e mo|e skaka z miejsca na miejsce i potrzebuje tylko póB minuty na przystosowanie si. No, przewa|nie. W zasadzie kiedy si nad tym zastanawiam, tak jak zastanawiaBam si przez jakie[ trzy godziny po napisaniu ostatniego fragmentu, dochodz do wniosku, |e to nie takie proste. Przystosowujesz si szybko ze wzgldów praktycznych, nie widniesz i nie umierasz, dajesz rad, ale potrzebne s tak|e powolne, dBugofalowe zmiany na znacznie gBbszym poziomie, które czasami chyba nigdy nie zachodz. To pewnie bardzo niezdrowe dla ludzkiego organizmu. W ka|dym razie znalezli[my si w mie[cie dlatego, |e kiedy ju| mieli[my za sob te okropne, potworne chwile na urwisku, kiedy dowlekli[my si do domu, kiedy wypili[my hektolitry sBodkiej herbaty, kiedy posiedzieli[my opatuleni koBdr i naogldali[my si gBupich programów w telewizji - po tym wszystkim mniej wicej o dziewitej Gavin zaczB mówi. A jak ju| zaczB, nie mógB przesta. Zawsze lubiBam gBos Gavina. Jest niski i zachrypnity, a niektóre sBowa - wikszo[ sBów - brzmi troch inaczej. Gavin czsto ucina koDcówki albo odrobin je przekrca, przez co brzmi jakby egzotycznie. Ze mn rozmawia do[ czsto, ale minBo sporo czasu, zanim zbudowali[my tak relacj. Jak ju| wspomniaBam, Gavin rozmawia tylko z ludzmi, którym ufa, co zreszt wydaje si caBkiem sensowne. Dlatego ci, którzy widz go po raz pierwszy albo nie znaj go zbyt dobrze, odbieraj go jako silnego, milczcego chBopaka. Silny - owszem. Milczcy - zale|y w czyim towarzystwie. Po raz pierwszy opowiedziaB mi swoj histori. CaBkiem niedawno pisaBam o tym, |e historie daj nam to|samo[. W pewnym sensie daj nam |ycie. My[lisz, |e jeste[ gór skóry, ko[ci, krwi, organów wewntrznych i komórek - imasz racj, ale poza tym jeste[ gór historii. Kojarzycie te obrazki ze sklepów misnych, na których owce i krowy s podzielone na rumsztyk, Bopatk i tak dalej? Powinno si wyprodukowa inny obrazek, do wieszania na przykBad w sypialniach, na którym czBowiek byBby podzielony na historie z wczesnego dzieciDstwa, szkoBy podstawowej, historie z urodzin i [wit Bo|ego Narodzenia, opowie[ci o jego przyjazniach i tak dalej. Je[li znasz czyj[ histori, znasz te| jego samego. Je[li nie znasz tej historii, jego te| nie znasz. W zasadzie nie znaBam |adnych historii Gavina. Na pocztku naszej znajomo[ci opowiedziaB nam o tym, jak mieszkaB z mam i mBodsz siostr. DodaB, |e jego tata zginB w wybuchu w fabryce. Gavin miaB wtedy jakie[ trzy lata. Zawsze przypuszczaBam, |e to dlatego tak bardzo lgnB do Homera i Lee. Byli dla niego jak ojcowie. Troch mBodzi, ale jednak. Teraz opowiadaB mi histori za histori, wypeBniajc nimi szczegóBy swojego |ycia, dziki czemu zaczBam go poznawa w nowy sposób. Chc o tym napisa, bo, jak wspomniaBam na samym pocztku tej przygody, siedzc nad strumieniem w Piekle z dBugopisem i kartk, zapisywanie ró|nych rzeczy to sposób ich utrwalenia, który - co wa|niejsze - nadaje im wag i znaczenie, cho przewa|nie nie jestem w stanie go odgadn. Po prostu wiem, |e przelewajc co[ na papier, w jaki[ sposób to utrwalam. Gavin mówiB do[ chaotycznie i opowiadaB swoje historie w przypadkowej kolejno[ci, ale w skrócie przedstawiaBo si to tak: jego tata byB kotlarzem. MusiaBam poprosi Gavina, |eby napisaB to sBowo, zanim w koDcu je zrozumiaBam, a jako |e obydwoje byli[my zdrtwiali, obolali, zmczeni oraz troch martwi fizycznie i psychicznie, z trudem zmusiBam si do wstania po kartk i oBówek, a potem po sBownik. Ze sBownika dowiedziaBam si, |e kotlarz to czBowiek robicy kotBy. Nie mam pojcia, ilu kotBów potrzebuje [wiat, ale pewnie mnóstwa. Ojciec Gavina pracowaB albo w wojsku, albo w fabryce produkujcej dla wojska. Gavin wolaB my[le, |e jego tata sBu|yB w armii, ale Gavin miaB [wira na punkcie armii, wic pewnie mógB si rozmin z prawd. Jako[ nie mogBam uwierzy, |e wojsko ma wBasnych kotlarzy, ale mo|e jednak ma. W ka|dym razie w eksplozji zginBy cztery osoby. Kiedy Gavin opowiada, nie tylko mówi - on gra. ByB naprawd wyczerpany, ale nie umiaB si powstrzyma. Pod koBdr zrobiBo si jednak [rednio wygodnie, kiedy zaczB wymachiwa nogami i rkami, wic troch skróciBam ten jego opis. WydawaB si zdziwiony, |e nie sByszaBam o wybuchu w fabryce, ale naprawd niczego takiego sobie nie przypominaBam. To byBo wiele lat temu i setki kilometrów od Wirrawee, a przecie| potem mieli[my jeszcze wojn z prawdziwego zdarzenia. Oczywi[cie dla Gavina wybuch w fabryce byB najwa|niejszym wydarzeniem w |yciu, ale w tamtym czasie te| byBam maBa i nie interesowaBam si nagBówkami gazet ani wieczornymi serwisami informacyjnymi. Nie do koDca zrozumiaBam, gdzie pracowaBa jego mama. PowiedziaB, |e byBa artystk. Na pocztku my[laBam, |e powiedziaB  statystk , ale kiedy ju| zauwa|yBam, |e chodziBo o artystk, od razu wyobraziBam sobie piosenkark z picioma platynowymi pBytami. Gdy zapytaBam Gavina, jakiego rodzaju artystk byBa jego mama, zmieniB jednak zdanie i powiedziaB, |e wcale nie byBa artystk, tylko zajmowaBa si obsBug klienta w Marlon. Je[li mam by szczera, Marlon to do[ paskudne miejsce. Ale rodzina Gavina mieszkaBa w Mount Savage, które jest niewiele lepsze... pasuje do swojej nazwy: Okrutna Góra. Zmier ojca Gavina zapocztkowaBa jedn z tych lawin [mierci, które przydarzaj si niektórym ludziom - na przykBad mi - tylko |e w jego wypadku to byBo jeszcze przed wojn i w bardzo krótkim czasie zginBo mnóstwo osób. Byli to dziadek i babcia Gavina, jego ciocia i królik. Nie wiedziaB, na co zmarli dziadkowie. - Chorowali - powiedziaB. Ale jego ciocia popeBniBa samobójstwo. Gavin wolaB mówi o króliku. - On te| popeBniB samobójstwo? - zapytaBam, co byBo totalnie nietaktowne i maBo zabawne, ale na szcz[cie Gavin nie zauwa|yB pytania. Z jakiego[ dziwnego powodu spodobaBa mi si my[l, |e królik mógBby si zamkn w Bazience i poBkn gar[ tabletek. Gavin powiedziaB, |e byBo mu naprawd przykro z powodu królika, a ja mu uwierzyBam, ale przypomniaBam sobie o kocie, którego niedawno zmasakrowaB, i troch mnie to zastanowiBo. Jeszcze o tym nie rozmawiali[my. To byB zbyt ci|ki temat. Królik nazywaB si Rick. Królik Rick. Moim pierwszym odruchem na widok królika jest strzelanie do niego, wic wol im nie nadawa imion. Gdyby[my zaczli nadawa imiona królikom, musieliby[my zatrudni kogo[, kto by na nie polowaB. Imi Rick jako[ mnie nie zachwyciBo, ale Gavin nie pamitaB, skd si wziBo. - Chyba wymy[liBa je moja siostra - powiedziaB w koDcu. Gavin odegraB [mier Ricka, znowu wkBadajc w to wicej energii, ni| zdoBaBabym z siebie wykrzesa. OdniosBam wra|enie, |e Rick zjadB co[ niedobrego i zdechB na skutek problemów z |oBdkiem. Obserwujc Gavina i sBuchajc jego historii, zdaBam sobie spraw, |e s w nim pewne luki, podobnie jak w jego rodzinie... Nie wiem, jakim sBowem powinnam to opisa. Mitologia? Ka|dy czBowiek jest gór zgromadzonych historii i chyba podobnie jest z ka|d rodzin i ka|d kultur. Mo|e wBa[nie ten problem nka Aborygenów. Mo|e wymordowano tak wielu z nich, |e mnóstwo historii si pogubiBo i teraz jest zbyt du|o luk. Gavin najwyrazniej te| miaB za maBo historii. Nie wiem, ile historii powinien mie czBowiek, ale je[li jest ich niewystarczajco du|o, je[li cz[ |ycia wypeBniaj puste miejsca, to taka sytuacja wyglda na do[ powa|ny problem. Gavin nie wiedziaB, na co umarli jego dziadkowie, nie wiedziaB, gdzie pracowaBa jego mama, nie wiedziaB, skd si wziBo imi Rick dla królika, nie wiedziaB, dlaczego jego ciocia popeBniBa samobójstwo... ZapytaBam go, jak si poznali jego rodzice, i tego te| nie wiedziaB. Wkrótce staBo si oczywiste, |e mniej wicej rok przed wojn wprowadziB si do nich inny facet. MiaB na imi Ken. Nigdy wcze[niej o nim nie sByszaBam. Gavin wspomniaB o nim raz, przez przypadek, a po chwili znowu, iw obu wypadkach wydawaB si na siebie w[ciekBy. Ken naprawiB rower Gavina i zabraB Gavina na weekend na pla|y. Kim byB ten facet? - Po prostu z nami mieszkaB. - Skd pochodziB? - Nie wiem. - Czy on i twoja mama zamierzali si pobra albo co[ w tym rodzaju? - Nie wiem. ByB gBupi. - Nie lubiBe[ go? - Nie. Gavin powoli zamykaB si w sobie. Nie chciaBam, |eby zamilkB, wic przestaBam wypytywa o Kena. Niestety, za pózno. Gavin znowu zmieniB si w uparty, odizolowany kBbek milczcej pospno[ci, któr tak dobrze znaBam. Po mniej wicej dziesiciu minutach milczenia wstaB i poczBapaB korytarzem do swojego pokoju. UznaBam, |e to koniec naszego wspólnego wieczoru. Gavin sobie poszedB. Ale ku mojemu zdziwieniu po kilku minutach wróciB. TrzymaB co[. ByBo ju| raczej ciemno. WBczyBam [wiatBo, |eby widziaB moje usta. Od razu poznaBam t kopert. Po wojnie, kiedy próbowali[my odnalez mam Gavina i jego siostr, moja mama napisaBa do Czerwonego Krzy|a. ZrobiBa to w imieniu Gavina, bo przecie| chodziBo o jego rodzin. Odpowiedz, która przyszBa, byBa szczera: par zdaD opisujcych dziaBania podjte przez Czerwony Krzy|, wskazanie zródeB informacji, a na koDcu puenta. Bolesna puenta. Z ogromnym |alem zawiadamiamy, |e wyniki przeprowadzonego przez nas dochodzenia sugeruj, i| Pana matka, pani Fisher, zostaBa zamordowana w pierwszych godzinach wojny i nie znalezli[my |adnego [ladu po paDskiej siostrze Rosie. Zwa|ywszy na jej wiek oraz na chaotyczn i skrajnie niebezpieczn sytuacj w tamtym czasie, nie mamy wikszych nadziei na jej odnalezienie... Teraz Gavin uznaB, |e z jakiego[ powodu powinnam jeszcze raz przeczyta ten list. Nie miaBam pojcia po co, ale wyjBam kartk z koperty i rozBo|yBam j. Prawie natychmiast zauwa|yBam, |e trzymam w rku inny list. SpojrzaBam na dat. Ten przyszedB caBkiem niedawno, jaki[ miesic temu. Dziwne, |e Gavin mi o nim nie wspomniaB. PrzeczytaBam to i poczuBam charakterystyczne ciarki, które przeszBy mnie zaledwie kilka razy w |yciu, na przykBad kiedy patrzyBam na wielki czarny karabin automatyczny z luf skierowan w moj stron albo gdy spogldaBam w przepa[, widzc Gavina, któremu groziBa rychBa [mier. Bo|e, o co chodzi z tym chBopakiem? Czy kiedykolwiek go zrozumiem? Mo|e ma jakie[ powa|ne problemy psychiczne? Z rado[ci zawiadamiamy, |e mimo naszych obaw o bezpieczeDstwo Pana siostry i wtpliwo[ci co do szans na jej odnalezienie udaBo nam si j zlokalizowa. Jak Pan wie, czerpiemy informacje od osób zgBaszajcych do nas znalezione dzieci, ale z ró|nych powodów cz[ ludzi tego nie robi. Niemniej jednak jaki[ czas temu otrzymali[my list, który pozwoliB nam wznowi poszukiwania Rosie, i w wyniku dochodzenia ustalili[my, |e mieszka ona przy Green Street 87 w Marlon u rodziny o nazwisku Russell. Wszystko wskazuje na to, |e Rosie znaBa t rodzin przed wojn i |e ludzie ci opiekuj si ni od dnia, w którym znalezli j w obozie na samym pocztku wojny. Jak Pan zapewne wie, wskutek wojny w |yciu wielu rodzin zaszBy powa|ne zmiany, a wiele z nich nie zostaBo jeszcze usankcjonowanych ani nawet odnotowanych. Przekazali[my spraw Rosie Departamentowi Poszukiwania Zaginionych Dzieci, który jednak jest bardzo obci|ony prac i mo|e upByn pewien czas, zanim zajmie si jej sytuacj. Tymczasem odnie[li[my wra|enie, |e Rosie jest szcz[liwa, a paDstwo Russell dobrze si ni opiekuj. Rosie bardzo si ucieszyBa na wie[, |e prze|yB Pan wojn, inie mo|e si doczeka spotkania z Panem. Ustawa o ochronie danych osobowych zakazuje nam udostpnienia Pana danych kontaktowych paDstwu Russell, lecz wyrazili oni zgod, aby[my przekazali Panu ich adres i numer telefonu. WiedziaBam, |e gdybym pozwoliBa sobie na okazanie emocji, siedziaBabym i gapiBa si na Gavina jak na kosmit albo jakiego[ odmieDca, wic staraBam si go nie spBoszy i udawaBam, |e brak zainteresowania informacj o odnalezieniu zaginionej siostry po ponadrocznej rozBce jest czym[ najzupeBniej normalnym. Ale Gavin bardzo uwa|nie mi si przygldaB i nie jestem pewna, czy daB si oszuka. No wic zapytaBam: - Chcesz si z ni zobaczy? ZwlekaB z odpowiedzi, wic uznaBam, |e powinnam podej[ do sprawy z wikszym optymizmem i |e dziki temu by mo|e uda mi si przekaza mu odrobin energii. Dlatego zmieniBam pytanie na: - To fantastycznie. Pojedzmy do niej w najbli|szy weekend. No có|, nie powiedziaB  nie . I niewiele wicej mo|na doda, je[li chodzi o iego reakcj. WBa[nie dlatego znalezli[my si w mie[cie, zatrzymali[my si u Lee i szykowali[my si do spotkania po dBugiej rozBce, które raczej nie zapowiadaBo si na równie wzruszajce jak te widywane w telewizji i opisywane w gazetach. ZastanawiaBam si nawet, czy nie powinnam najpierw pój[ tam sama, wybada sytuacj i przygotowa grunt, ale potem pomy[laBam, |e taki podstp byBby nie w porzdku wobec Gavina. W mieszkaniu Lee panowaB lekki chaos. Lekki? Co ja mówi! U Lee panowaB chaos i wcale nie byBo lekko. Nie wiem, jak on sobie z tym radziB, biorc pod uwag jego wrodzon precyzj i opanowanie. To przecie| pianista, a nie gitarzysta. WolaBby chodzi na kóBko chemiczne ni| na teatralne, gra w szachy ni| w oczko albo makao, pokonywa kolejne dBugo[ci basenu, ni| biega wokóB niego, wrzuca ludzi do wody i wskakiwa do niej z rozpdu. A tu prosz: mieszkaB w samym [rodku WBadców much. ByB tym zakBopotany i cigle rzucaB przepraszajce spojrzenia, jakby mi wyrzdziB jak[ krzywd, a par razy powiedziaB nawet:  Przepraszam za ten baBagan ,  Przepraszam za ten haBas ,  Przepraszam za ich zachowanie . Ale chyba kiepsko sobie radziB z opiek nad dziemi. Oprócz Pang mieszkali z nim jeszcze dziewicioletni Philip, siedmioletni Paul i czteroletnia Intira. Tworzyli spor paczk. Metoda wychowawcza Lee polegaBa na ignorowaniu ich, a nastpnie na nagBym wpadaniu w szaB, narzekaniu i w[ciekaniu si na nich, oraz na ustanawianiu zasad i wymierzaniu kar, które na chwil uciszaBy jego rodzeDstwo. Potem wszystko zaczynaBo si od nowa. WidziaBam, |e Lee zaczyna od tego powoli wariowa i wcale mu si nie dziwiBam. Mieli maleDkie mieszkanko, bo Lee nie byBo sta na nic wikszego. UtrzymywaB si gBównie z zasiBków. Dzieci naprawd szybko zaakceptowaBy Gavina, zwBaszcza czteroletnia Intira, która od razu go zaadoptowaBa. Do[ zabawnie byBo obserwowa jego reakcj. Na pocztku czuB si niezrcznie i byB wytrcony z równowagi, ale Intira szybko go obBaskawiBa, a ju| po godzinie zaczBo mu si to podoba, cho nadal zgrywaB twardziela. No wic le|aB na podBodze, Intira wdrapywaBa si na niego i cignBa go za wBosy, a on turlaB j i BaskotaB, by nastpnie spojrze w moj stron i sprawdzi, czy przypadkiem nie uwa|am, |e to niefajne. MusiaBam si bardzo stara, |eby nie patrze w jego stron. MiaBam nadziej, |e si odpr|y i poczuje, jak wyglda |ycie w prawdziwej rodzinie. ZastanawiaBam si, czy dla swojej siostry byB taki sam jak dla Intiry. Mo|e z Rosie te| si tak bawiB. Razem z Pang zajBy[my si kolacj. Lee najwidoczniej odetchnB z wielk ulg i byB nam wdziczny, |e cho raz go wyrczymy. Wcale mu si nie dziwiBam. WidziaBam, |e |adna z tych czynno[ci nie przychodzi mu Batwo, ale podziwiaBam go za to, |e jednak si nie poddaje. MiaBam tylko nadziej, |e nie wylduje przez to w wariatkowie. Jego rodzeDstwo byBo fajne, ale w mieszkaniu wielko[ci dwustanowiskowego gara|u dzieciakom troch odbijaBo, a Lee nie byB mistrzem ustanawiania zasad i reguB. Podczas kolacji Intira zaczBa trca Paula Bokciem, Paul rzuciB jedzeniem do talerza Pang, Pang krzyknBa, |eby obydwoje si zamknli, Paul przewróciB swoj szklank z mlekiem, Intira postanowiBa usi[ obok Gavina, Paul j uprzedziB i sam si tam wcisnB, |eby dopiec siostrze, Intira krzyknBa na Lee, kiedy zabroniB jej si przesiada, a potem rzuciBa kawaBkiem chleba w Pang, która si roze[miaBa... I w zasadzie caBy czas sytuacja wygldaBa w ten sposób, a najgorsze byBo to, |e najwyrazniej |adnemu z nich nie wydawaBa si niczym niezwykBym. Nie mogBam uwierzy, |e Lee nie potrafi nad tym zapanowa - to byBo zupeBnie niepodobne do zdecydowanego, silnego, spokojnego i opanowanego Lee, którego tak dBugo znaBam i którego poznaBam jeszcze lepiej w czasie wojny. Raczej si nie wtrcaBam, bo cho widziaBam Lee w zupeBnie nowym [wietle, byBam pewna, |e zachowaB niektóre cechy z przeszBo[ci i nie chciaBby, |ebym mu narobiBa wstydu albo daBa do zrozumienia, |e moim zdaniem kompletnie sobie nie radzi. Kiedy jednak dzieci poszBy spa, co zajBo wyczerpujce czterdzie[ci pi minut - nie liczc kpieli - usiedli[my i napili[my si kawy przy kuchennym stole. Zabawne, w powietrzu nie wyczuwaBo si niczego, co wizaBoby si z seksem albo byciem razem. Atmosfera, jaka zapanowaBa po haBasie i kBótniach przy kolacji, nie sprzyjaBa intymnym rozmowom. Zreszt byBam przeszcz[liwa, |e uda mi si ich unikn, bo ostatnio my[laBam tylko o Jeremym. Ale ilekro spojrzaBam na Lee, mimowolnie zachwycaBam si jego urod. - {ycie z nimi na co dzieD musi by do[ ci|kie - powiedziaBam, majc nadziej, |e go nie ura|. - {eby[ wiedziaBa - mruknB z nosem w kubku. - Jak mo|esz si tutaj uczy? - Nie mog. No, najwy|ej troch, kiedy ju| pójd spa, ale po u|eraniu si z nimi przez caBy wieczór wBa[ciwie na nic nie mam siBy. - To troch dziwne, |e jednego dnia walczysz na parkingu z |oBnierzami wroga, a drugiego z Philipem o to, kto pozmywa naczynia. PodniósB gBow i u[miechnB si. Ul|yBo mi, kiedy zobaczyBam, |e nie straciB poczucia humoru. - WolaBbym jezdzi na akcje z Wyzwoleniem, ni| próbowa ich uciszy i ubBaga, |eby chocia| na pi minut przestali si kBóci. - A co si dzieje z Wyzwoleniem? Szykuj si jakie[ misje? Czy nasza ostatnia akcja miaBa jeszcze jakie[ efekty uboczne? Jaki[ czas temu wspomniaB mi o tym Jeremy. Ups, zrobiBam to: wymówiBam magiczne sBowo, cho tak bardzo staraBam si go unikn. Dwie minuty rozmowy i ju| zakradB si do niej Jeremy. Ale Lee chyba tego nie zauwa|yB. - Nawet sobie nie wyobra|asz - powiedziaB. - Co to ma znaczy? - Nie wyobra|asz sobie, jacy okropni byli tamci |oBnierze. Co planowali. - Wic nikt nie ma do nas pretensji? - Sytuacja rzeczywi[cie zrobiBa si troch napita - przyznaB. - Atmosfera byBa ci|ka, po tym jak wystrzelali[my tyle osób w miejscu publicznym. Chyba wszyscy byliby o wiele bardziej zadowoleni, gdyby[my to zaBatwili w lesie i bez [wiadków. - To troch przera|ajce. Jakby[my byli seryjnymi zabójcami. - Ellie, zabili[my mnóstwo ludzi. PodrapaBam paznokciem kubek z kaw. - Nie potrafi o tym my[le, ale czasami musz. Od zapachu krwi robi mi si niedobrze. On nadal mnie prze[laduje. - No wiesz, wikszo[ ludzi, których zabili[my, byBa |oBnierzami, mo|e nawet wszyscy. Ale wiesz, co mnie zastanawia? Kiedy podaj w wiadomo[ciach, |e wybuchBa jaka[ bomba albo co[ w tym rodzaju, i mówi:  ZginBy dziesitki ludzi, w tym kilku niewinnych cywilów . Co to niby znaczy? {e wszyscy |oBnierze s winni, wic ich [mier to niewielka strata? {e wszyscy cywile s niewinni? Mo|e kto[ prowadzi jaki[ rejestr i decyduje, komu wolno |y? Ilu z tych niewinnych cywilów byBo na przykBad handlarzami narkotyków, gwaBcicielami albo ludzmi, którzy nie dbaj o swoje zwierzta? Pewnie gdyby które[ z nas zginBo w przypadkowym wybuchu na przystanku, powiedziano by, |e byli[my niewinnymi cywilami. Ale ostatnio wcale nie czuj si niewinny. UwielbiaBam te rozmowy i potrzebowaBam ich, a Lee byB doskonaBym rozmówc, ale poza tym potrzebowaBam dobrej rady. Wyja[niBam mu przez telefon, po co przyje|d|amy do miasta, tylko |e przedstawiBam mu skrótow wersj, wic teraz opowiedziaBam caB histori, nie pomijajc kota. Tolerancja i mdro[ natychmiast z Lee wyparowaBy. - Bo|e, co za gadzina, co za padalec! Co on wyrabia, do cholery? Szczerze, Ellie: ten dzieciak nie potrafi doceni tego, co ma. Wpakuj go do kartonu i wy[lij do... bo ja wiem... - Do Paragwaju? Na Filipiny? Chcesz, |eby[my poBamali sobie jzyki? - Tak, Paragwaj i Filipiny byByby w sam raz. Albo Patagonia. - Parramatta. Szybko zrozumiaBam, co si dzieje. Lee byB taki jak reszta: tak bardzo zajty wBasnymi problemami, opiek nad dziemi i nauk, |e nie miaB czasu na moje problemy z Gavinem. ZawiodBam si. WiedziaBam, |e to normalne, ale czasami, kiedy potrzebujesz rady od przyjaciela, normalno[ si nie liczy. Dalej rozmawiali[my o Gavinie, lecz byBa to jedna z tych okropnych rozmów, podczas których nagle do ciebie dociera, |e mówisz jak twoi rodzice:  Co za gówniarze, nie maj |adnego szacunku dla starszych... . Nie |eby moi rodzice kiedykolwiek tak mówili, ale babcia owszem, tyle |e u|ywaBa troch innych sBów. Ona nigdy nie powiedziaBaby  gówniarze . RozdziaB 18 Tak bardzo si denerwowaBam przed spotkaniem Gavina z siostr, |e z trudem zjadBam [niadanie. W pewnym sensie to nie byBa moja sprawa, ale w innym owszem. Niedawno powiedziaBam Gavinowi, |e jest dla mnie bratem. Wtedy jeszcze nie wiedziaBam, |e wkrótce moja rodzina si powikszy. Kiedy o tym my[laBam, u[wiadomiBam sobie, |e du|a cz[ mojego zdenerwowania ma zwizek z obaw o to, czy Gavin rozegra t sytuacj jak nale|y. Trudno to opisa, ale wiedziaBam, |e je[li on da ciaBa, bdzie mi smutno. CzuBam si podobnie, kibicujc mu podczas szkolnych zawodów: nie chciaBam, |eby zajB ostatnie miejsce, bo wiedziaBam, |e zrobiBoby mu si przykro. Kiedy byB z innymi dziemi i robiB co[ niefajnego, a one marszczyBy brwi i zaczynaBy si od niego odwraca, miaBam ochot podbiec i powiedzie do niego:  Nie, nie tak, tak si tego nie robi , a do dzieci:  Hej, on jest w porzdku, po prostu si nie zrozumieli[cie, on jest naprawd fajny, naprawd . MiaBam okropne przeczucie, |e Gavin powie do swojej mBodszej siostry nie to, co nale|y - albo do ludzi, którzy si ni opiekuj - i |e przez to straci mnóstwo potencjalnych szans. Je[li ja byBam zestresowana, to Gavina mo|na byBo nazwa obszarem klski |ywioBowej. Nawet za milion lat nie przyznaBby si, |e si denerwuje, ale nie trzeba by psychologiem, |eby co[ takiego zauwa|y. Nie trzeba by meteorologiem, |eby wiedzie, z której strony wieje wiatr. Gavin nie chciaB si ubra, powiedziaB Intirze co[ brzydkiego, po czym z krzykiem uciekBa do Lee, zbiB miseczk z pBatkami i nie chciaB je[ [niadania, a nastpnie, kiedy powiedziaBam:  Ju| do[, przestaD albo zabior ci do zoo i nakarmi tob surykatki , nazwaB mnie gBupi krow. Nie chciaBam dopu[ci do tego, |eby które[ z nas - albo jedno i drugie - w koDcu eksplodowaBo, wic wycignBam go z mieszkania, mówic, |e pójdziemy do Marlon piechot. Najwyrazniej nie miaB nic przeciwko temu. Wyruszyli[my tak wcze[nie, |e dotarliby[my na czas, nawet gdyby[my szli tyBem, ale przynajmniej wyrwali[my si z zamknitej przestrzeni mieszkania. Mimo to Gavinowi wcale si nie poprawiBo. Dziwne, nie mogBam si pozby wra|enia, |e chodzi o co[, o czym nie wiem, o co[ wicej ni| naturalne podenerwowanie w obliczu tak wielkiej |yciowej zmiany. ZaczBam si zastanawia, w czym rzecz, ale zabrakBo mi wyobrazni. By mo|e baB si, |e go zostawi - |e kiedy ju| znajdzie si z Rosie u paDstwa Russell, pobiegn na najbli|szy przystanek i uciekn do lasu. MiaBam nadziej, |e nie ma o mnie a| tak fatalnego zdania, ale nale|aB do nieprzewidywalnych dzieci. Problem w tym, |e nawet je[li tak my[laB, nie wyja[niaBo to jego zachowania. Szczerze mówic, tamtego ranka czuBam si tak, jakbym maBo go obchodziBa. Jego my[li kr|yBy wokóB czego[ innego, wokóB czego[ wicej ni| spotkanie z dBugo niewidzian siostr. Nie miaBam zielonego pojcia, co to mo|e by. Gdybym wiedziaBa, co nas spotka, od razu chwyciBabym go za rk i pobiegBa w przeciwnym kierunku. Niestety, nalegaBam, |eby wybraB si w t podró|, a on ulegB naciskowi. Szkoda, |e nie opieraB si troch mocniej (mimo |e wtedy na pewno nie byBabym mu za to wdziczna). Do[ Batwo byBo dosta si do Marlon. ProwadziBa do niego Fiddleback Road. Droga cignBa si w nieskoDczono[. Gavin byB pewny, |e kiedy ju| dotrzemy do Marlon, bez problemu znajdzie Green Street. Zreszt zawsze mogli[my kogo[ zapyta o drog. Nawigacja to |aden kBopot. Pierwszym znakiem [wiadczcym o tym, |e zbli|amy si do celu, byB zakBad wulkanizacji w póBnocnym Marlon, potem minli[my pralni chemiczn, pizzeri i myjni samochodow. Mieli[my jeszcze czterdzie[ci pi minut, wic raczej si nie spieszyli[my. Kiedy dotarli[my do centrum Marlon, Gavin skierowaB mnie na drug stron ulicy i weszli[my do du|ego parku. PowiedziaB, |e to skrót. Bo ja wiem? Mo|e w parku czuB si bezpieczniej. Otoczenie byBo podobne do tego, do którego przywykB, mieszkajc na wsi. Mimo to nadal si rozgldaB, nawet jeszcze cz[ciej, wydawaB si coraz bardziej zdenerwowany i zara|aB mnie swoim niepokojem. Gdyby nie to, spacer byBby przyjemny. Marlon nie wygldaBo a| tak zle, jak je zapamitaBam, a w parku byBo naprawd miBo. Zauwa|yBam tam stare boisko piBkarskie z trybun, dokBadnie takie samo jak to w Wirrawee. Trybunie daleko jednak byBo do tych widywanych teraz w du|ych miastach. Potem weszli[my na do[ mokry nasyp, z którego zeszli[my na ogromny pBaski teren, na którym ludzie tresowali psy. WygldaBo to caBkiem fajnie: wBa[ciciele stali w grupkach i rozmawiali, siedzieli na trawie i czytali albo le|eli i patrzyli na chmury, podczas gdy psy dobrze si bawiBy. NaliczyBam ze dwadzie[cia pupilów, od takich wielko[ci kucyka po par rosBych szczurów. Dalej byBy dwa owalne boiska, na których dzieci szykowaBy si do meczu, oraz utwardzony kort tenisowy i stare szalety miejskie. W tle rosBo troch drzew i staBa fontanna, za któr rozcigaBy si przedmie[cia Marlon. Kiedy mijali[my jedn z dru|yn, po raz pierwszy naprawd poczuBam, |e jeste[my na dawnym terytorium Gavina. ChBopiec biegncy za piBk, która wypadBa za boisko, zBapaB j, przycisnB do klatki piersiowej i w tej samej chwili zauwa|yB Gavina. WygldaB na zaskoczonego. - Cze[, Gavin - powiedziaB po chwili zupeBnie normalnym tonem, który brzmiaB bardzo spokojnie w porównaniu z jego wyrazem twarzy. - Cze[, Lucas - mruknB Gavin z nieco zakBopotan min, po czym wyja[niB mi: - To Lucas Bright. Przynajmniej wydaje mi si, |e chBopiec miaB na nazwisko Bright. W ka|dym razie dzieciak powiedziaB do Gavina: - My[laBem, |e ty... - A potem zamilkB i zmieniB temat na bezpieczniejszy. - Nie widziaBem ci od wybuchu wojny. - Tak - odparB Gavin. - Mieszkam u niej. SkinB w moj stron. - Fajnie - powiedziaB Lucas Bright. - No, musz lecie... SkinB gBow w stron dru|yny. - Spoko - odezwaBam si i Lucas pobiegB do kolegów. Zawsze miaBam trudno[ci z odgadniciem, co czuje Gavin. Po tym niespodziewanym spotkaniu troch si zarumieniB, ale wydawaB si zadowolony. Idc midzy drzewami w stron ulicy, miaBam nadziej, |e odrobin go to uspokoi. Russellowie mieszkali dwie i póB przecznicy dalej. Po wyj[ciu z parku znalezli[my si w cz[ci Marlon, która lepiej pasowaBa do moich wspomnieD. Mnóstwo starych zniszczonych domów zbudowanych tu| przy ulicy i mnóstwo nowych zniszczonych domów, które wcale nie wygldaBy lepiej od tamtych. Sze[ porzuconych samochodów - a je[li nie byBy porzucone, to z pewno[ci na to zasBugiwaBy. Dwa zapuszczone budynki, graffiti, które wcale nie byBo zabawne, tylko odpychajce, szkoBa otoczona wysokim ogrodzeniem z siatki, które nadawaBo jej wygld obozu jenieckiego. A w [rodku tego wszystkiego byBa Green Street. Ju| wcze[niej podejrzewaBam, |e Gavin si boi, ale teraz byBam tego pewna. ZBapaB mnie za rk. Gavin trzymajcy mnie za rk w miejscu publicznym byB zjawiskiem mniej wicej tak czstym jak psy taDczce z króliczkami. A [ciskaB mnie tak mocno, |e nie byBam pewna, czy nazajutrz rano nadal bd miaBa dBoD. Bo chyba odciB dopByw krwi. Poza tym jego rka byBa mokra od potu. Kiedy skrcili[my w lewo i znalezli[my si na Green Street, Gavin wygldaB tak fatalnie, |e zatrzymaBam si i zapytaBam: - Jeste[ pewny, |e chcesz tam i[? Mo|emy wróci do domu i jeszcze raz to przemy[le. On tylko chwyciB mnie za drug rk i powiedziaB: - Nie, miejmy to ju| za sob. Potem mnie pu[ciB. WzruszyBam ramionami i poszBam dalej. LiczyBam numery domów. Sto siedemdziesit siedem, sto pidziesit siedem, sto trzydzie[ci siedem. MogBam ju| mniej wicej oszacowa, gdzie bdzie numer osiemdziesity siódmy. Zauwa|yBam tam rzd domów z maBymi ogródkami z przodu. Niektóre byBy Badne, peBne kwiatów i tego typu rzeczy, a inne porastaBy chwastami. Numer osiemdziesity siódmy musiaB by mniej wicej w poBowie tamtego odcinka. Przed domem nikogo nie byBo, przynajmniej tak mi si wydawaBo. Mijajc dom ssiadów, zauwa|yBam, |e Russellowie maj naprawd Badny ogródek, w którym rosBy fuksje i dwa drzewka, prawdopodobnie rodzce latem jabBka albo gruszki, a od furtki do drzwi biegBa ceglana [cie|ka. Ale sam dom nie wygldaB najpikniej. Od dawna nikt nie malowaB ram okiennych, które zaczynaBy butwie, i od dawna nikt nie czy[ciB biegncej pod dachem rynny. Mo|e Russellowie nie mieli za du|o pienidzy. Furtka byBa otwarta. MiaBam nadziej, |e zostawiono j tak specjalnie na przyjcie Gavina. Po chwili serce zabiBo mi mocniej, bo zobaczyBam, |e drzwi wej[ciowe te| s otwarte, a nad nimi wisi pBachta biaBego papieru, na której w[ród mnóstwa serduszek, gwiazdek i u[miechnitych buziek widniej napisane niewprawn dziecic rczk sBowa:  Witaj w domu, Gavin . PoczuBam, |e si rozluzniam, a ciepBo ciaBa dociera do mojej twarzy, na której usta ukBadaj si w szeroki u[miech. Szybko ruszyBam naprzód, Bapic Gavina i prawie cignc go za sob. My[laBam, |e za chwil z domu wyskoczy dziewczynka, a za ni chyba jej przybrani rodzice, wic skupiBam si na drzwiach. Niespodziewany ruch z boku naprawd mnie zaskoczyB. W mojej gBowie zaczBa kieBkowa my[l:  Aha, wyszli bocznymi drzwiami , ale potem u[wiadomiBam sobie, |e w tym domu nie ma bocznych drzwi i |e najwidoczniej kto[ przyczaiB si w cieniu. OdwróciBam si i zobaczyBam m|czyzn. Gavin zauwa|yB go wcze[niej. Nastpne pi sekund pamitam tak, jakby trwaBy póBtorej minuty. Gdy zauwa|yBam tego czBowieka, Gavin ju| odwracaB gBow w moj stron i otwieraB usta. M|czyzna o szczurzej twarzy miaB na sobie dres i wygldaB na jakie[ trzydzie[ci pi lat. - Cze[, Gavin - powiedziaB. Gavin nie mógB tego usBysze, a raczej zobaczy. OtworzyB usta i staBo si co[ bardzo dziwnego: prawie odczytaBam z nich sBowo, zanim moje uszy zd|yBy je usBysze. ZupeBnie jakby oczy przesBaBy je mózgowi, ubiegajc uszy. No jasne. Przecie| prdko[ [wiatBa jest wiksza ni| prdko[ dzwiku. Gavin powiedziaB tylko jedno sBowo:  Uciekaj . Wypu[ciB moj rk i pobiegB. MinB otwart furtk i skrciB w prawo, na Green Street, wracajc tam, skd przyszli[my. PobiegBam za nim, a ten m|czyzna ruszyB za nami. Wybiegajc na ulic, przymknBam furtk. PróbowaBam j zamkn do koDca, ale zamek nie zaskoczyB i furtka odbiBa si z powrotem, co jednak i tak spowolniBo tego faceta o par sekund. Bo|e, potrzebowali[my tych paru sekund. Nie wiedziaBam, czy go[ jest uzbrojony, ale jeszcze zanim odezwaB si Gavin, zauwa|yBam w tym czBowieku jakie[ zagro|enie. Teraz miaB zmru|one oczy i min [wiadczc o wielkiej determinacji. Nie wygldaB na kogo[, komu zale|y na dobru Gavina. PrzestaBam mu si przyglda i pobiegBam przed siebie, pdzc za Gavinem ulic, któr szli[my zaledwie kilka minut wcze[niej. BiegBam, a w mojej gBowie pulsowaBo pytanie:  O co tu chodzi, do diabBa? . Gavin wyprzedzaB mnie o jakie[ trzydzie[ci albo czterdzie[ci metrów. FrunB. Wszystkie tBumione w nim emocje, które narastaBy dzieD po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie, odkd go zmusiBam do przyjazdu do miasta, i w miar jak zbli|ali[my si do Rosie, zmieniBy si teraz w energi. StaraBam si biec jak najszybciej, zBapa drugi oddech. Znowu obejrzaBam si przez rami i zauwa|yBam, |e facet nas dogania. W zasadzie nawet nie musiaBam patrze: poznaBabym to po coraz gBo[niejszym tupocie jego nóg. ZastanawiaBam si, co bdzie, je[li - albo kiedy - mnie dogoni. Wyprzedzi mnie i pobiegnie za Gavinem? WygldaB tak, jakby od zBapania Gavina zale|aBo jego |ycie. A co je[li naprawd chciaB mu zrobi krzywd? Bo wszystko na to wskazywaBo. Mo|e byBam dla niego tylko uci|liwym elementem równania. Z drugiej strony, je[li rzeczywi[cie zamierzaB skrzywdzi Gavina, to jakie miaB plany wobec mnie? Jak na razie chyba nikt nas nie widziaB. Nie zauwa|yBam, |eby ktokolwiek wyjrzaB z domu w cigu tych paru sekund, które spdzili[my w ogrodzie. A na ulicach Marlon byBo cicho. To. chyba niedawny styl |ycia skBoniB Gavina, |eby uciec do lasu. Oczywi[cie jedynym lasem, jaki tam rósB, byB park. Gdyby si nad tym zastanowiB, uznaBby, |e wiksze bezpieczeDstwo zapewnia tBoczne miejsce. Centrum handlowe byBoby idealne. A skoro ju| postanowiB uciec do parku, niezBym rozwizaniem byBoby wskoczenie na [rodek boiska podczas meczu. Ale w czasie wojny Gavin nauczyB si szuka kryjówek, ucieka od ludzi, unika kBopotów i chowa si. Na wojnie nauczyB si ufa przyrodzie i wBa[nie z dala od ludzi zdobyB pewno[ siebie. Wic nie przyszBy mu do gBowy centra handlowe ani boiska peBne zawodników. Minli[my biegiem dwie i pól przecznicy. To naprawd dBuga droga. Przebiegajc przez skrzy|owanie, Gavin o maBo nie wpadB pod taksówk. Kierowca gwaBtownie odbiB w bok i wcisnB hamulec, a spod jego kóB wzbiBo si wystarczajco du|o dymu, by zwróci uwag stra|y po|arnej. Na drugim skrzy|owaniu omal nie stratowaBam kobiety na rowerze. Ona te| musiaBa odbi w bok i do[ gwaBtownie zahamowa. Ale mnie wyzywaBa! Nawet si nie obejrzaBam. Biegnc dalej, pomy[laBam jednak, |e zagro|enie, które stworzyli[my na drodze, mo|e przynie[ pewn korzy[. Nasz szalony sprint miaB dwóch [wiadków. Nie wiem, czy zauwa|yli gonicego nas m|czyzn, ale gdyby[my zostali zamordowani, taksówkarz i rowerzystka mogliby zeznawa podczas dochodzenia. Mo|e wtedy zastanowiliby si, dlaczego biegli[my. Ta my[l jako[ nie podniosBa mnie na duchu. UznaBam, |e lepiej si skupi na ucieczce przed facetem o szczurzej twarzy. Gavin przebiegaB na drug stron ulicy obok parku. Nadal biegB szybko, [cigany przez demony, których nie znaBam. Ta ulica byBa szeroka i wygldaBa na ruchliw, ale teraz nie przeje|d|aB ni ani jeden samochód. Nie odwa|yBam si spojrze za siebie po raz kolejny, ale wiedziaBam, |e ten facet jest coraz bli|ej, |e pewnie dzieli go ode mnie ju| tylko z dziesi metrów. Gavin biegB najwy|ej dwadzie[cia pi metrów przede mn, wic obydwoje go doganiali[my, pewnie dlatego, |e byli[my wiksi, silniejsi i stawiali[my wiksze kroki. Biegncy za mn facet gBo[no dyszaB, chyba czuB zmczenie. Ja czuBam je bardzo wyraznie, zwBaszcza ból w klatce piersiowej i w nogach, a Gavin pewnie te| byB na granicy wytrzymaBo[ci. ModliBam si, |eby skrciB w lewo, w stron boisk, ale on skrciB w prawo, w stron drzew. Oczywi[cie trudno to byBo nazwa lasem. W parku rosBy Badne stare drzewa, wizy, dby i tego rodzaju gatunki. O tej porze roku nie miaBy zbyt wielu li[ci, ale za to du|e grube pnie. Gavin od razu pobiegB utwardzon [cie|k, potem przeciB trawnik. PdziB w stron najgstszych zaro[li, co wedBug mnie byBo bardzo sBabym planem. Gdziekolwiek by si schowaB, wystarczyBo zajrze za najwy|ej dwana[cie drzew, |eby go znalez. Do[ krótkofalowa strategia. Jeszcze raz spojrzaBam na tego m|czyzn. Na jego twarzy nadal malowaB si wyraz caBkowitej determinacji, jego wzrok skupiaB si tylko na jednym. W dodatku facet byB w lepszej formie, ni| przypuszczaBam, w lepszej formie, ni| wskazywaBoby jego sapanie. WygldaB na dobrego biegacza. Gavin zniknB. WybraB jedno z drzew i schowaB si za nim. PobiegBam w lewo, ukryBam si za drzewem, a potem wykorzystaBam je jako osBon, |eby wskoczy za drugie. To przypominaBo zabaw w chowanego, tylko |e wcale nie byBo zabawne. WidywaBam ju| takie zacite twarze. Dla mnie oznaczaBy tylko jedno: zamiar doprowadzenia kogo[ do powa|nego uszkodzenia ciaBa. Facet rzuciB si w po[cig za mn. PognaB w stron drzewa, za którym ukryBam si na pocztku, a kiedy zauwa|yB, |e mnie tam nie ma, ruszyB prosto w kierunku drzewa, za którym staBam. Obserwujc go ktem oka, zauwa|yBam, |e jedno si zmieniBo. Teraz facet [ciskaB w dBoni nó|. Ostrze miaBo ze dwadzie[cia centymetrów, mo|e nawet trzydzie[ci. To si nazywa kosa. WybiegBam zza drzewa i popdziBam w stron drugiej [cie|ki, za eukaliptusem gwaBtownie skrciBam i pognaBam zygzakiem midzy drzewami. W pewnym momencie spojrzaBam za siebie. Ale facet mnie nie widziaB. ZnalazBam si za mBodym drzewem o wskim pniu. ZaryzykowaBam i przebiegBam przez [cie|k, majc nadziej, |e znajd Gavina. Tym razem facet mnie zobaczyB. Wszystkie zygzaki poszBy na marne. StraciBam przewag. ZawróciBam w stron drzew, ale wtedy zobaczyBam Gavina. Widocznie facet go wypBoszyB, bo Gavin pdziB na zBamanie karku drug [cie|k. M|czyzna rzuciB si za nim w pogoD. WybraBam inn tras, |eby spotka si z Gavinem przy fontannie. Facet ju| chyba nie zwracaB na mnie uwagi. SchowaB nó|. Nie wiedziaBam, jak mu si to udaBo, chyba |e to byB nó| spr|ynowy. Pewnie mógB go wsadzi do kieszeni dresu, ale na pewno byB ostro|niejszy. DoganiaB Gavina. Gavin dobiegB do fontanny mniej wicej trzy sekundy wcze[niej ni| ja, skrciB w prawo i popdziB inn [cie|k, ale szybko odbiB w lewo. PobiegBam za nim. Facet deptaB mi po pitach. Gavin znowu zniknB, tym razem za jednym z drzew. Ja wybraBam drzewo na chybiB trafiB, wiedzc, |e po[cig jest za blisko i m|czyzna na pewno mnie widzi. Ale byBam u kresu siB i niewiele wicej mogBam zrobi. Przynajmniej wybraBam drzewo z najszerszym pniem, jaki mogBam znalez: du| sosn. Znowu zaczBa si zabawa, tylko |e ta raczej nie ma nazwy: ja biegBam wokóB pnia, a ten facet mnie goniB; ja staraBam si, |eby mnie nie dopadB, a jemu bardzo zale|aBo na bliskiej znajomo[ci. StosowaBam blef i podwójny blef. KamieD, papier, no|yce. PróbowaBam odgadn zamiary przeciwnika. SkoczyBam w prawo, odwróciBam si i zobaczyBam, |e mnie goni. PrzyspieszyBam i o maBo na niego nie wpadBam, bo zaskoczyB mnie z drugiej strony. Znowu trzymaB nó|, ale zamiast nim dzga, próbowaB mnie zBapa woln rk, a drug trzymaB z tyBu, |eby nie przeszkadzaBa w biegu. WycignBam rk, gwaBtownie si cofnBam, a potem podbiegBam do drugiego drzewa i je te| zaczBam okr|a. Zabawa trwaBa dalej. To drzewo miaBo o wiele cieDszy pieD, wic nie byBo za du|o miejsca na blefy i kontrblefy. Po prostu pdziBam wokóB sosny, próbujc nie wpa[ w rce tego czBowieka. Potem on znowu zmieniB kierunek, a wtedy odskoczyBam i pobiegBam do nastpnego drzewa. CaBy czas miaBam nadziej, |e kto[ si zjawi, zobaczy, co si dzieje, zainterweniuje i uratuje nas. Chyba jeszcze nigdy nie byBam w tak odludnym parku. Nagle zjawiB si Gavin przypominajcy dzikie le[ne stworzonko. ChciaB kopn tego faceta w jaja, nie wcelowaB, ale jakim[ cudem trafiB w nó|. Nó| zawirowaB w powietrzu i upadB na utwardzon [cie|k. Facet byB jednak za blisko, |eby które[ z nas zaryzykowaBo i rzuciBo si po broD. Gavin ju| uciekaB, wic pobiegBam za nim, a facet straciB par sekund, podnoszc nó|. WidziaBam jego twarz tylko przez sekund, ale pomy[laBam, |e zapamitam j do koDca |ycia. Ci|kie powieki, cienkie brwi, spiczasty nos, szczecina na brodzie, ale przede wszystkim wyraz zimnej nienawi[ci albo - jeszcze gorzej - zupeBny brak jakichkolwiek uczu. CaBkowite skupienie na jednym celu: pozby si dwojga ludzi. A do tego poczucie, |e nic innego si nie liczy, |e do czasu wykonania tej misji caBy [wiat sam o siebie zadba. Ten facet byB najbrzydsz, najpotworniejsz istot ludzk, jak kiedykolwiek widziaBam, ale pewnie byBam nieobiektywna, bo przecie| chciaB nas zabi. Gdyby zbieraB dary dla Armii Zbawienia, pewnie odniosBabym inne wra|enie. Gdyby pochylaB si nade mn w szpitalu, podajc ratujce |ycie antybiotyki... Ale nie, na t my[l zrobiBo mi si niedobrze. Czego[ takiego nie mo|na byBo znalez w jego twarzy - w jego wypadku uprzejmo[ byBa czym[ niemo|liwym. Nasz taniec trwaB nieprzerwanie. Nagle sBoDce zalaBo [wiatBem caBy park i nas troje. Nie miaBo w sobie prawdziwego ciepBa, ale wyszBo zza chmur i wydawaBo si cieplejsze ni| cieD, który nas dotd spowijaB. Zreszt i tak byBo mi bardzo gorco. Wic taDczyli[my dalej. Gavin biegB przede mn, od drzewa do drzewa. Nie miaBam pojcia, jak zdoBaB mnie zostawi tak daleko w tyle. WygldaBo na to, |e skrca w stron drogi, przez któr przebiegli[my kilka minut wcze[niej. MiaBam tak nadziej. OdpowiadaBo mi ka|de miejsce, w którym byli ludzie. Odruch, który kazaB mu ucieka i kry si w odludnych miejscach, nie wychodziB nam na dobre. Jak wspomniaBam, wyszBo sBoDce, ale my taDczyli[my w ciemno[ci. Tyle |e ta ciemno[ spowijaBa tajemnic tego, co si dzieje, i tego, co si stanie. Kim byB ten czBowiek? Dlaczego nas [cigaB? Czy za minut, za pi minut, za dwie godziny nadal bdziemy |ywi? Te pytania instynktownie przychodziBy mi do gBowy, kiedy biegBam midzy drzewami, nawet je[li nie miaBam czasu, |eby je [wiadomie formuBowa - a ju| na pewno nie miaBam czasu, |eby wymy[la odpowiedzi. PobiegBam za Gavinem. To on byB choreografem tego taDca. Nagle wezbraBa we mnie w[ciekBo[ na jego gBuchot. Gdyby sByszaB, mogliby[my rozwiza ten problem kilka minut temu. KrzyknBabym do niego:  Biegnij na boisko! . Ale sam na to nie wpadB, a poniewa| byB gBuchy, nie byBo sensu krzycze. PozostawaBo mi tylko biec za nim i usiBowa prze|y. Ten facet te| biegB za Gavinem. Nie jestem pewna, czy to dobrze [wiadczyBo o jego inteligencji, bo przecie| mnie miaB bli|ej. Je[li zamierzaB zabi Gavina, zabicie równie| mnie byBoby sprytnym posuniciem, i w zasadzie to, kogo dopadnie najpierw, nie powinno mu byBo robi ró|nicy. Ale logika nie zostaBa dopuszczona do gBosu. My[l, |e od pocztku zale|aBo mu przede wszystkim na dorwaniu Gavina. Nadal si na nim skupiaB i stopniowo przyzwyczajaB si do mojej obecno[ci. Tak wic obydwoje biegli[my za maBym, samotnym i zagubionym chBopcem. Gavin dotarB na skraj parku, skrciB w lewo i przez jakie[ pidziesit metrów biegB [cie|k, a ja modliBam si, |eby ruszyB w stron jakiego[ zaludnionego miejsca albo |eby nagle zjawiB si tBum, w który mógBby si wmiesza. Gdzie si wszyscy podziali? ByB sobotni poranek, na lito[ bosk! Pomy[laBam, |e ludzie s pewnie na zakupach, w siBowniach albo jeszcze [pi. W ka|dym razie nastolatki. Poza tym pogoda byBa niezbyt Badna, wic chyba nikomu nie chciaBo si wychodzi z domu. Ku mojemu przera|eniu Gavin zrobiB co[, czego chyba powinnam si byBa po nim spodziewa: najgorsz z mo|liwych rzeczy. Znowu skrciB w lewo i pobiegB w stron najgstszych zaro[li w najbardziej zapuszczonym i najdalszym zaktku parku. Facet ju| mnie wyprzedziB. Ka|de z nas wbiegBo na [cie|k od innej strony i on znalazB si w lepszej pozycji ni| ja. Ja biegBam po przyprostoktnych, a on po przeciwprostoktnej. {ycie jest peBne trójktów. Jego trasa daBa mu nade mn dziesiciometrow przewag. BiegB po betonie. Nagle znalazBam si w dziwnej sytuacji, w której goniBam faceta z no|em, nie wiedzc, co zrobi, kiedy ju| go zBapi. Pewnie po prostu bym go zBapaBa. Tylko |e nie miaBam odwagi. Jestem do[ silna, ale wtpiBam, |ebym mogBa da mu rad. Gdybym na niego skoczyBa od tyBu, mogBabym go powali na ziemi. Mo|e uderzyBby gBow o [cie|k. Ale nie byBo sensu na to liczy. Równie dobrze mógBby si przewróci na plecy, przyprze mnie do ziemi i zadzga no|em. MógB usBysze, |e go doganiam, odwróci si i pozwoli, |ebym sama nadziaBa si na nó|. Nawet teraz, biegnc, baBam si, |e nagle si odwróci, i zanim zdoBam si zatrzyma, wpadn na ostrze. Chocia| w zasadzie dzielca nas odlegBo[ nie byBa a| tak maBa. Ale gdyby si odwróciB i ruszyB w moj stron, szybko by si zmniejszyBa. MusiaBabym odbi w prawo albo w lewo, lub te| zawróci, a ka|de z tych rozwizaD kosztowaBoby mnie uBamek sekundy i facet znalazBaby si tak blisko, |e nie postawiBabym na swoje szanse zBamanego grosza. Ale on si nie odwróciB. ChciaB dopa[ Gavina. Wtedy wydarzyBo si co[ okropnego. Na drodze pojawiB si samochód. Niestety, tylko jeden. JechaB w tym samym kierunku, w którym biegli[my, i usByszaBam go dopiero, kiedy znalazB si caBkiem blisko. Docierali[my do miejsca, w którym Gavin zboczyB ze [cie|ki. MiaBam potworny dylemat. Czy powinnam wybiec na drog i spróbowa zatrzyma samochód? Zanim kierowca by wysiadB, a ja wyja[niBabym, co si dzieje, facet z no|em miaBby mnóstwo czasu, |eby wbiec midzy drzewa, znalez Gavina i zabi go, podczas gdy ja gadaBabym z kim[ na drodze. MogBam macha, |eby zatrzyma samochód, ale jednocze[nie biec dalej. Albo zignorowa samochód, skupiajc si na tym facecie i Gavinie. MiaBam tylko sekund na podjcie decyzji. SkrciBam w stron rynsztoka i nie zatrzymujc si, machaBam rk, biegnc wzdBu| kraw|nika. PróbowaBam pogodzi ze sob obydwa rozwizania. Samochód minB mnie, nie zwalniajc. Zauwa|yBam, |e kierowca rozmawia przez komórk. Nawet mnie nie widziaB. Facet z no|em gwaBtownie odbiB w prawo i wbiegB midzy drzewa. MusiaBam pobiec za nim. Drzewa rosBy caBkiem gsto, serio, jak w europejskim lesie - przynajmniej tym z moich wyobra|eD, bo nigdy nie byBam w Europie. WokóB panowaBa zupeBna cisza. Ziemia rozmikBa od gnijcych li[ci, a ja próbowaBam wypatrzy jakie[ [lady zostawione przez Gavina, miejsce, w którym zboczyB z wskiej utwardzonej [cie|ki i pobiegB w stron lasu. Znowu nie wiedziaBam, co robi. Powinnam goni tego faceta? A mo|e skrci i zacz szuka Gavina na wBasn rk, liczc na to, |e znajd go pierwsza? Gdybym pobiegBa za tym czBowiekiem, a on zBapaBby Gavina, mógBby go zabi, zanim bym ich dogoniBa. WystarczyBby jeden brutalny cios w serce. Nawet gdybym w por si na nich rzuciBa, jak miaBam gwarancj, |e uda mi si uratowa Gavina? Czy mogBam liczy na to, |e zdoBam zBapa tego faceta za rk, stoczy z nim walk i wygra? Mimo wszystko zostawienie go i pobiegnicie w inn stron wydawaBo si niesamowicie wyrachowane i bezduszne. Kiedy si nad tym zastanawiaBam, facet zrobiB to, czego si obawiaBam, biegnc wzdBu| drogi. GwaBtownie si odwróciB i pdem ruszyB w moj stron, trzymajc przed sob nó|. ChciaB mnie zadzga. Mój umysB zrobiB kolejne doskonaBe zdjcie jego twarzy. Facet tak bardzo zmru|yB oczy, |e równie dobrze mógBby je zamkn. Jego górna warga odsunBa si, odsBaniajc zby, które wygldaBy jak kBy. Chyba skupiB si wyBcznie na zabiciu mnie i |adna inna my[l nie przychodziBa mu do gBowy - oczywi[cie oprócz tej, która nakazywaBa mu zabi Gavina. ByBam w stanie go zrozumie, bo czasem te| miaBam ochot ukatrupi Gavina, ale ten facet przeginaB. OdbiBam w lewo i zboczyBam ze [cie|ki. Mokre li[cie od razu mnie spowolniBy. W tej cz[ci parku rosBo du|o drzew iglastych, ale i sporo li[ciastych, które zrzuciBy mnóstwo li[ci. DyszaBam jak parowóz i pomy[laBam, |e Gavin, nawet on, sByszy mój strach. Potem pomy[laBam o jego przera|eniu, tym szczególnym rodzaju strachu, któremu towarzyszy cisza. O tym, co musi czu, chowajc si za drzewem i nie wiedzc, czy za chwil nie zjawi si obok niego facet z uniesionym no|em. Gavin nie mógB liczy na |adne ostrze|enie. Chyba |e udaBoby mu si wyczu zapach tego m|czyzny. Ale je[li cokolwiek teraz czuB, to tylko mój strach. Podobno psy i krowy to potrafi. Mo|e Gavin te|. Je[li tak, mój zapach na pewno wypeBniB mu nos i przytBoczyB jego zmysB powonienia, bo byBam naprawd przera|ona. Ta caBa sytuacja wydawaBa mi si kompletnie niezrozumiaBa, a to chyba jeszcze bardziej potgowaBo mój strach.  Wszystkie moje strachy maj jakie[ imi... To fragment wiersza, który kiedy[ przeczytaBam. Ten strach te| miaB imi:  CzBowiek próbujcy nas zadzga no|em . Ale potrzebowaBam wicej informacji. Kim on, do diabBa, jest? Czy Gavin zrobiB mu co[ zBego? Na pewno nie. Wiem, |e cigle narzekam na Gavina i przez to mo|ecie mie o nim mylne wyobra|enie, ale prawda wyglda tak, |e pod wieloma wzgldami to caBkiem uroczy dzieciak. Naprawd uwielbia zwierzta - i dlatego tak trudno mi zrozumie t histori z kotem ssiadów Marka - i uwielbia ludzi, tylko |e nie wszyscy pozwalaj mu to okaza. Gdyby[cie widzieli, jak si zachowuje w towarzystwie Homera, jak cigle zgaduje, czego Homer mógBby chcie, kiedy razem pracuj na mojej farmie... Podaje mu narzdzia, przytrzymuje to, co wymaga przytrzymania, i bez sBowa skargi jezdzi na tylnym siedzeniu motoru (ze mn nie cierpi tak jezdzi). Kiedy co[ gotuj, my[li tylko o tym, |eby wynie[ jaki[ ksek dla Homera. Dba o niego bardziej ni| o siebie. A Homer oczywi[cie si nie wzbrania. Nikt przy zdrowych zmysBach nie chciaBby zabi Gavina. No wic ten facet nie byB przy zdrowych zmysBach. Ta twarz: skupiona na zabijaniu, l[nica |dz mordu, pragnca przeszy ostrzem mnie, a potem Gavina... Facet musiaB by totalnym [wirem. WskoczyBam za krzaki i na chwil zniknBam mu z oczu. ChciaBam zrobi szybki zyg, ale ostatecznie zdecydowaBam si na zak. To okropne, |e czasem twoje istnienie zale|y od tego, czy zygujesz, czy zakujesz. PoBow energii po[wicaBam na uciekanie przed tym facetem, a drug poBow na szukanie Gavina. ZobaczyBam fontann, byBa bli|ej, ni| si spodziewaBam, i nie bardzo wiedzc dlaczego, pobiegBam w jej stron. WydawaBo mi si, |e to centralny punkt parku. Chyba odruchowo kierujemy si w kierunku centrum wszystkiego. Mo|e Gavin te|. DobiegBam do niej i zaczBam j okr|a. Jezu, on tam byB. Po[rodku pieprzonej fontanny! UdawaB cherubinka. No có|, potrzebowaBby czego[ wicej ni| harfy i pary skrzydeB. Fontanna byBa caBkiem imponujca: przedstawiaBa jakiego[ starszego czBowieka z rozBo|onymi rkami, rozstawionymi nogami i czym[ w rodzaju berBa albo wBóczni w rku. Gavin miaB spodnie mokre do kolan i trzymaB si tego go[cia jak samego |ycia. W zasadzie to nie byBa zBa kryjówka, bo kto[ tak maBy jak Gavin - pod warunkiem |e widziaB zbli|ajcego si napastnika - mógB przemyka z boku na bok, a nawet zaszy si w zagBbieniach pomnika, gdzie moim zdaniem byBby naprawd dobrze schowany. Problem w tym, |e zamiast wybra bezpieczne rozwizanie, Gavin wychyliB si i zaczB do mnie macha. Zauwa|yBam go, ale zauwa|yB go te| facet z no|em. Potem wszystko rozegraBo si do[ szybko. Facet si zawahaB, ale najwyrazniej byB gotów wej[ do wody. Gavin si odwróciB, |eby na niego spojrze. Raczej nie mógB zej[ z fontanny i w por uciec. WykorzystaBam rzezb jako osBon i weszBam do wody. ByBa lodowata. Dziwne, |e nie zmieniBam si w kamieD tak jak facet z rzezby. Szybko brnBam w stron [rodka. {wawe podskoki daBy mi przewag nad po[cigiem, ale zauwa|yBam to, dopiero kiedy znowu si obejrzaBam. Facet wBa[nie wszedB do wody, a ja byBam ju| prawie przy lewej nodze rzezby. Wtedy mnie dostrzegB i troch przyspieszyB. ZaczB si do mnie zbli|a jak rozjuszony hipopotam. Nie |ebym kiedykolwiek widziaBa rozjuszonego hipopotama, ale wBa[nie tak go sobie wyobra|am. Gavin, zamiast schodzi, zaczB si wspina. Nie byBam pewna, czy to dobry pomysB. PokBadaB w tej rzezbie wielkie nadzieje. Ale u[wiadomiBam sobie, |e faktycznie daje nam ona pewne mo|liwo[ci. Facet mógB nas goni wokóB rzezby, ale gdyby musiaB si jej trzyma jedn rk, a drug wymachiwa no|em, byBoby nam Batwiej unikn ciosu. PozostawaBoby tylko uwa|a, |eby nie da si zBapa w puBapk przy dBoniach rzezby. No i prdzej czy pózniej musiaB si kto[ pojawi. Prawda? Wic ja te| wspiBam si na rzezb. ZdziwiBam si, |e to a| takie trudne. KamieD byB mokry i [liski, zielony od szlamu i mchu, a poza tym chyba od goBbich odchodów. Nie mógB si równa ze skaln [cian urwiska na Szwie Krawca, ale musiaBam si napoci, |eby nie spa[. Kiedy byBam tu| nad kamiennym kolanem, rzuciB si na mnie facet z no|em. ZBapaB mnie za kostk i [cisnB tak mocno, |e od razu mnie unieruchomiB. WierzgnBam i jego u[cisk troch zel|aB. Zamiast za kostk, trzymaB mnie teraz za stop. WierzgnBam jeszcze raz i mokry but zsunB mi si z nogi razem z jego rk. Potem zaczBam si wspina jak zawodowa fontannowa alpinistka gnana przera|eniem. DotarBam do kamiennej piersi mniej wicej w dwie sekundy. Prawdopodobnie ustanowiBam rekord we wspinaczce po rzezbie. Ale facet z no|em nie dawaB za wygran. Gavin przesunB si do tyBu i zniknB mi z oczu, ale wcale mi to nie przeszkadzaBo, bo uznaBam, |e bdzie do[ bezpieczny. WspiBam si wy|ej, a| do szyi, a potem do brody. Nastpnie zatrzymaBam si i spojrzaBam w dóB. Pomy[laBam, |e jestem w dobrym miejscu. Gdyby facet wszedB wy|ej, mogBabym go kopn i wytrci mu nó| albo zepchn go do wody. SpojrzaBam na ospowat i pomarszczon twarz rzezby. Niewidome oczy patrzyBy na park, na niebo, w pustk, a mimo to wyczuBam w nich mdro[. Chyba mogBam powierzy tej rzezbie |ycie. ZerknBam na drug stron. Zauwa|yBam dBoD Gavina i kawaBek jego rki. Jeszcze raz spojrzaBam w dóB i zobaczyBam tego czBowieka. WygldaBo na to, |e idzie do Gavina, przesuwajc si po przedniej cz[ci rzezby. PrzypominaB plam na starej ogromnej postaci, wdrujcego raka. ZastanawiaBam si, jak to mo|liwe, |e Bóg stwarza takich ludzi jak Robyn, Fi, Lee i Homer, którzy s naprawd dobrzy i zawsze staraj si postpowa jak najlepiej, a zarazem takich osobników jak ten facet, którzy pragn tylko niszczy. Ten go[ niebezpiecznie zbli|aB si do celu. Gavin raczej nie zdawaB sobie z tego sprawy, bo kiedy znowu spojrzaBam w dóB, zobaczyBam, |e mój maBy przyjaciel przesuwa si w bok, by w koDcu znalez si bezpo[rednio pode mn. PodniósB gBow, zobaczyB mnie, a ja daBam mu znak, |eby wspiB si wy|ej. Jednocze[nie zaczBam si zsuwa, |eby mu pomóc. Chyba na chwil pochBonBam caB jego uwag, bo nagle zza fontanny wysunBa si rka tamtego faceta i zBapaBa Gavina za kostk w ten sam podstpny sposób, który poznaBam zaledwie par minut wcze[niej. Gavin zrobiB tak min, jakby poczuB w tyBku prd o napiciu dwustu czterdziestu woltów. WygiB plecy w Buk i o maBo nie spadB z rzezby. Przez chwil odstawiaB taniec inny ni| ten, który jeszcze niedawno trwaB w parku: tym razem machaB rk, wierzgaB woln nog i gorczkowo ruszaB gBow, próbujc utrzyma równowag. Facet zaczB go cign. Nawet nie widziaBam tej szczurzej twarzy, tylko dBoD i wiksz cz[ rki, ale czuBam, |e siBa napastnika ro[nie, a Gavin coraz bardziej si ode mnie oddala. Obiema rkami objB wystajcy kawaBek rzezby, co[ w rodzaju pnia, o który opieraB si kamienny olbrzym, i trzymaB si go jak ostatniej szansy na prze|ycie. ByBam ju| prawie na wysoko[ci Gavina. ZsuwaBam si szybko i z w[ciekBo[ci. Trening na urwisku zdecydowanie mi si przydaB, cho w pewnej chwili o maBo si nie po[lizgnBam i nie spadBam. Mimo to uznaBam, |e na skali przyjemno[ci w[ród rzeczy, które mnie spotkaBy, ta przygoda plasuje si do[ nisko. WybraBam drog, która w zasadzie oddalaBa mnie od Gavina - chciaBam do niego podej[ z drugiej strony. Ale on jknB: - Ellie, pomó| mi. I to byBa jedna z najwyrazniej sformuBowanych pró[b, jakie kiedykolwiek od niego usByszaBam. Taki jk zadowoliBby ka|dego nauczyciela prowadzcego kóBko teatralne. Potem rozlegB si krzyk. Zabawne: my[laBam, |e poruszam si szybko, ale tak naprawd wlekBam si z prdko[ci pikapa wiozcego trzydzie[ci kostek siana. Jestem tego pewna, bo kiedy przyspieszyBam, poczuBam wiatr we wBosach. Prawie. Okr|yBam fontann i rzuciBam si na tego faceta, owBadnita tylko jednym gorcym pragnieniem: zabi go. Na podstawie swojej ograniczonej wiedzy przypuszczam, |e kiedy walczysz z kim[, kto chce ci zabi, jeste[ w mniej korzystnym poBo|eniu ni| ta osoba. To ona ma wiksz motywacj. Chce prze|y, ale poza tym ci wykoDczy. A ty chcesz si tylko uratowa. Jednak to za maBo. Twój przeciwnik d|y do celu z dwukrotnie wiksz zawzito[ci. Wic te| musisz zapragn go zabi. Inaczej nie starczy ci siB. To okropne, ale prawdziwe. Dlatego w jednej chwili, opierajc si wyBcznie na swoich wojennych do[wiadczeniach, skupiBam si na odebraniu |ycia temu facetowi: tu i teraz, w zimnej wodzie fontanny. DzgnB Gavina w nog, próbujc go zmusi, |eby pu[ciB ten wystajcy kawaBek rzezby, którego si uczepiB, i dlatego pierwsz rzecz, któr zobaczyBam, byBa krew cieknca temu facetowi po rce, po no|u i kapica do wody. Go[ usByszaB, |e si zbli|am, wic byB gotowy na spotkanie. Wypu[ciB Gavina i odwróciB si, |eby zaj si mn. Dziki temu Gavin mógB przynajmniej chwil odsapn. Teraz pozostawaBo mi tylko zabi tego czBowieka. Nasz przyjemny spacer przez park w sobotni poranek, na spotkanie, które miaBo by cudowne, skoDczyB si tym, |e pragnBam kogo[ zamordowa i nie miaBam wikszego celu w |yciu ni| u[miercenie tego czBowieka. RzuciBam si na niego z tak siB, |e odepchnBam go od pasa kamiennego olbrzyma. I dobrze. To nie byBo jego miejsce. Moje pewnie te| nie, ale co tam. Stoczyli[my si do wody. Nie czuBam ju| zimna. Dziwne. Jakby woda w ogóle nie miaBa temperatury. Mo|e ten facet ju| mnie dzgnB i zabiB, a ja jeszcze o tym nie wiedziaBam? Ale nawet je[li umarBam, to moje oczy nadal widziaBy. Widz, wic jestem. ZobaczyBam, jak facet unosi dBoD, |eby zada mi cios. Mieli[my ze sob tyle wspólnego: obydwoje chcieli[my walczy w zwarciu, ja chciaBam zabi jego, a on mnie. UznaBam, |e najlepsz obron jest atak, wic rzuciBam si na jego rk, najszybciej i najzacieklej, jak umiaBam, ale nie a| tak szybko i zaciekle, jak bym chciaBa, bo przecie| on próbowaB mnie zadzga. UderzyBam go w okolicy nadgarstka. Nadal [ciskaB nó|. Naprawd chciaBam, |eby go wypu[ciB. Na szcz[cie wytrciBam go z równowagi. ZatoczyB si w bok i musiaB szybko zmieni pozycj, |eby unikn upadku. NatarBam na niego z impetem i runB do wody. Problem w tym, |e pocignB mnie za sob. Teraz byli[my ju| naprawd mokrzy. Nadal nie czuBam ciepBa ani zimna, ale miaBam kBopot z oporem wody. Bez przerwy mnie spowalniaB. ZobaczyBam nó| i jeszcze raz spróbowaBam mu go wytrci, ale facet mi si wymknB i dzgnB. NagBy krótki atak nie wiadomo skd. Sprytnie z jego strony. My[laBam, |e straciB równowag. ZrobiBam unik, ale i tak dosignB miejsca po lewej stronie mojego ppka. ZobaczyBam troch krwi, niewiele, lecz nie czuBam bólu, tylko co[ jakby gBo[ne pulsowanie, jakby mnie tam uderzyB pi[ci, i to wcale nie mocno. ByBam jednak w szoku, naprawd w szoku. Z trudem BapaBam oddech, a potem u[wiadomiBam sobie, |e powinnam si skupi na celu, na zabijaniu. Nie mogBam dopuszcza innych my[li ani uczu. KopnBam nó|, wiedzc, |e go nie dosign. ChciaBam jednak da temu facetowi do my[lenia. Jednocze[nie praw rk spróbowaBam go waln w twarz. Ani moja noga, ani rka nie dotarBy do celu, ale na dokBadk od razu rzuciBam si do ataku. Teraz miaBam pewn przewag. Facet byB do[ lekki, a ja jestem do[ ci|ka, wic znalazB si pod wod. Pod wod, z któr mieszaBa si moja krew. MogBam rbn jego gBow w dno sadzawki. Nie byBam pewna, czy powinnam. Ani jak mocno. Na pewno nie tak mocno, jak bym chciaBa. Uzbrojona rka znowu byBa w ruchu, silna i zBowroga. PrzechyliBam si w bok, |eby j odepchn, i w tej samej chwili spróbowaBam uderzy jego gBow w dno. Nie udaBo si. MiaBam wra|enie, |e nó| znowu mnie dosignB, ale nie wiedziaBam, w którym miejscu ani jak gBboko dotarBo ostrze. PostanowiBam, |e udusz tego faceta i jednocze[nie utopi. ZacisnBam dBonie na jego gardle i pochyliBam si, przygniatajc go, |eby si nie podniósB. Ktem oka zobaczyBam, jak podnosi rk. ZrozumiaBam, |e ta taktyka si nie sprawdzi, |e zanim zdoBam wycisn z jego ciaBa |ycie, on zd|y mnie wiele razy dzgn. Nó| poszedB w ruch. Jego srebrny ksztaBt zawirowaB w powietrzu jak metalowy bumerang. Bumerang, który nie... no dobra, jasne, przycisk z napisem  usuD banaB nie pozwoli mi dokoDczy tego zdania. Ale zjawiB si Gavin. Kieszonkowy komandos umazany wBasn krwi uderzyB czym[ w rk tego faceta - nie mam pojcia czym, nie widziaBam - i teraz mogBam si skupi na zabiciu wroga. Bo|e, jak to brzmi. Te sBowa z tak Batwo[ci wychodz mi z gBowy. Zdecydowanie i caBkowicie odciBam si od ich znaczenia, bo inaczej nigdy bym ich nie napisaBa. PrzygniotBam faceta caBym ciaBem i zacisnBam dBonie na jego szyi, |eby ju| nigdy wicej nie oddychaB. ZaczB wierzga i miota si. Jego siBa wprawiBa mnie w przera|enie i nie wiedziaBam, czy bd w stanie go przytrzyma, mimo |e Gavin wszedB mi na barana i dodatkowe obci|enie troch pomogBo. Facet nagle sflaczaB i prawie zwolniBam u[cisk, ale co[ mi mówiBo, |e to tylko sztuczka. Nadal wydawaB si zbyt napity. ZcisnBam go jeszcze mocniej, co teraz, kiedy przestaB walczy, byBo Batwiejsze. Bo|e, to okropne. Niedobrze mi, kiedy sobie przypominam jego gardBo, jego szyj. W [rodku czuBam ko[, ale przede wszystkim mi[nie, chocia| chyba nie powinno ich tam by. Nie, nie zamierzam o to pyta nauczycielki biologii. Facet miaB do[ |ylast szyj, ale wierzchnia cz[ byBa caBkiem mikka, przypominaBa indycze korale. Dalej byBa warstwa czego[ w rodzaju mi[ni, a gdzie[ na koDcu, w gBbi, ko[. WBa[nie do niej chciaBam dotrze. ZcisnBam jeszcze mocniej, pragnc, by w moich rkach zostaBa sama ko[. Jasne, Homer, mo|esz si [mia, ale naprawd tak czuBam. MiaBam racj w kwestii blefowania, bo nagle facet o|yB i tym razem byB naprawd zdesperowany. SzalaB jak ryba walczca o |ycie. Albo jak krokodyl. Nie wiem, ostatnio nie zBapaBam |adnego krokodyla. Na chwil udaBo mu si nawet wynurzy gBow, ale na pewno nie zaczerpnB powietrza, bo mój u[cisk byB zbyt silny. Twarz tego go[cia wygldaBa potwornie, poszarzaBa, a jego oczy wpatrywaBy si we mnie i po raz pierwszy byBy szeroko otwarte. Ale i tak nie widziaBy ani mnie, ani niczego innego. Znowu wsadziBam mu gBow do wody i tym razem sflaczaB na serio. Od razu poczuBam ró|nic. Ale nie pu[ciBam. Pomy[laBam, |e je[li puszcz, dojd do gBosu jego odruchy i organizm zacznie oddycha. {e o|yje. A tego nie chciaBam. I wtedy jaki[ gliniarz zBapaB mnie od tyBu i odcignB. RozdziaB 19 W koDcu kto[ nas zobaczyB i zadzwoniB po policj. Ale gliniarz musiaB si bardzo postara, |eby oderwa moje rce od gardBa tego faceta. ChciaBam je pu[ci, przynajmniej jedn cz[ci mojego umysBu, ale druga cz[ chyba nadal pragnBa go zabi. - Pu[! Spokojnie! - krzyczaB bez przerwy gliniarz. Ale czy mo|na zmusi kogo[ do spokoju krzykiem? Dopiero kiedy Gavin mn potrzsnB i poklepaB mnie po dBoniach, zwolniBam u[cisk. Tymczasem gliniarze zd|yli nas praktycznie wywlec z fontanny. PoczuBam, |e le| na otaczajcym j niskim murku. Kamienie wbijaBy mi si w plecy. Faceta odcignli troch dalej, a| na [cie|k, gdzie uBo|yli go na wznak i przystpili do reanimacji. Bo|e, znali si na tej robocie. Dobrze im szBo. Najwidoczniej robili to nie po raz pierwszy. Raczej tysiczny. Jeden z gliniarzy, facet, ustawiB si przy ustach i dmuchaB w nie przez czarny plastikowy przyrzd. Kobieta robiBa masa| serca. PoczoBgaBam si dalej od fontanny, |eby odsun si od niewygodnego murku. Bo dopiero teraz zauwa|yBam, jaki jest niewygodny. Moje zmysBy zaczynaBy dziaBa i usByszaBam dwie syreny zbli|ajce si z dwóch ró|nych stron. PodzwignBam si do pozycji póBle|cej i patrzyBam, jak gliniarze próbuj odkrci to, co zrobiBam. Dziwne: wkBadali w to tyle wysiBku, a zaledwie przed chwil wkBadaBam mnóstwo wysiBku w to, |eby osign odwrotny efekt. Facetem nagle wstrzsnBy torsje, przewróciB si na bok, dziki Bogu nie w moj stron, i zaczB wymiotowa. DotarBy do mnie odgBosy, jakie mo|na usBysze ju| o dziewitej wieczorem obok budynku, w którym s organizowane wiejskie potaDcówki w Wirrawee. O jedenastej mo|na je usBysze w [rodku. Policjantka robica masa| serca zeszBa z faceta, wycierajc rce w spodnie i z wyrazem sBusznego obrzydzenia na twarzy. PostanowiBam, |e nie bd policjantk. Facet przekrciB si jeszcze bardziej, na kolana i rce, i dalej wyrzygiwaB wod i inne rzeczy. W oddali zobaczyBam ratownika medycznego, potem drugiego. Biegli do nas. Nie wiedziaBam, dlaczego nie podjechali do fontanny. Policja podjechaBa. Wtedy poczuBam uderzenie zimna. Jakby w [rodku i na zewntrz rozptaBa si [nie|yca. Fala byBa tak silna, |e cicho krzyknBam. ByBo mi nieuleczalnie zimno. Pomy[laBam, |e ju| nigdy nie poczuj ciepBa, |e nie bd umiaBa poczu ciepBa. ZamarzBam od wewntrz. I nikogo to nie obchodziBo. Jeszcze nigdy nie czuBam tak potwornego zimna. Gliniarze siedzieli przy tym facecie, próbujc go uBo|y w lepszej pozycji. Ratownicy pobiegli prosto do niego. Ja nie istniaBam. Facet, który chciaB mnie zabi, byB gwiazd przedstawienia. Wszystko krciBo si wokóB niego. Nagle Gavin, mokry, o[lizgBy i przemoczony, objB mnie, przytuliB si, a potem siedzieli[my razem, koByszc si, [ciskajc, i jakim[ cudem zdoBali[my si ogrza. Dwie zimne rzeczy czasem daj ciepBo. Wszystko dziki starej dobrej ciepBocie ciaBa. Sprawdza si za ka|dym razem. ByBam bardzo zmczona i mogBabym od razu zasn. W koDcu podeszBa do nas ratowniczka. Nie zauwa|yBam, kiedy si zjawiBa. ByBa blondynk z tak burz loków, |e nie wiedziaBam, jak jej czepek utrzymuje si na gBowie. ZapytaBa, jak si czujemy i czy jeste[my ranni. No có|, pewnie szybko po|aBowaBa tej ciekawo[ci. WezwaBa wsparcie i sekund pózniej do fontanny podjechaBo kombi oznakowane jak karetka pogotowia, a potem doBczyBy do niego dwie karetki, których wcze[niej nie widziaBam, i dwoje noszy na kóBkach. Opatulono nas kocami. Gavin wsiadB do jednej z karetek o wBasnych siBach, ale mnie musieli zawiez. ByBam skoBowana i wydawaBo mi si, |e wszyscy zjawili si w jednym momencie. Chyba w ogóle miaBam mtlik w gBowie. CaBkiem mo|liwe, |e przez chwil nie byBam do koDca przytomna. Koce zaczBy dziaBa i poczuBam, |e mog si pozby resztek tamtego zimna. PozbyBam si ich zatem, stopniowo. PoBo|yBam si na plecach i otworzyBam oczy. Niebo byBo szare, ale w oddali robiBo si bBkitne. Bezpo[rednio nad nami wisiaBa szarobiaBa chmura, a kiedy odwracaBam gBow, widziaBam kBby chmur z tyBu. Nie byBam pewna, w któr stron pByn. Czasem jednak meteorolog si przydaje. ZapytaBam jasnowBosej kdzierzawej sanitariuszki, z której strony wieje wiatr, ale ona tylko si do mnie u[miechnBa i powiedziaBa: - Dlaczego o to pytasz? - Chyba po prostu jestem dziewczyn ze wsi - odparBam. - No có|, w tej chwili raczej nie ma wiatru. Ratownicy zaczli wkBada moje nosze do karetki. - WBczycie syren? - Wszyscy si o to dopytuj - powiedziaBa. - Jak my[lisz, Col, bdziemy potrzebowali syreny dla tych dwojga? - Mog troch powy, je[li natrafimy na korek - odpowiedziaB jej kolega. - Przecie| nie chcemy si spózni na przerw, prawda? - Gavin jest gBuchy - dodaBam i zamknBam oczy. - Naprawd? - zdziwiBa si blondynka. - Col, ten chBopiec jest gBuchy. - A, to wiele wyja[nia - powiedziaB Col. Nie wiedziaBam, co ma na my[li, ale chyba wcze[niej próbowali rozmawia z Gavinem. - Jak on si czuje? - zapytaBam. - Naszym zdaniem nic wam nie bdzie. MiaBam wra|enie, |e mówi to ka|demu. Bo i co mieli mówi?  Przypuszczamy, |e umrzecie, zanim dojedziemy do nastpnego skrzy|owania ? Karetka ruszyBa, a ja otworzyBam oczy. Blondynka siedziaBa midzy mn a Gavinem, wic domy[liBam si, |e prowadzi Col. Ratowniczka znowu bardzo miBo si do mnie u[miechnBa. - Obydwoje macie do[ gBbokie rany, ale nie wygldaj najgorzej. Poza tym jeste[cie w szoku. - To wszystko? - ziewnBam. Nie umiaBam przywykn do my[li, |e w samym [rodku zaciekBej walki mo|e si zjawi policja, która wszystko zaBatwi. I |e kiedy odniesie si rany, przyje|d|a karetka, ratownicy owijaj ci kocem i wioz do szpitala. Gdzie oni si podziewali w czasie wojny? - Mo|e by pewien problem, bo ta paskudna woda z fontanny dostaBa si do ran - cignBa blondynka. - Pewnie bdzie was musiaB obejrze jaki[ lekarz. Fontanna to nie jest najzdrowsze miejsce na kpiel, kiedy kto[ dzgnie ci no|em! - Rzeczywi[cie. SignBam po rk Gavina, ale nie mogBam jej znalez. - Czego szukasz? - zapytaBa dziewczyna. No, w zasadzie nie byBa ju| dziewczyn. - Rki Gavina - powiedziaBam. PoBczyBa nasze dBonie. Gavin natychmiast mocno [cisnB mi rk, a| do oczu napBynBy mi Bzy, bo: a) byli[my przyjacióBmi, b) nadal |yB i c) dziki temu pomy[laBam, |e ratowniczka wcale mnie nie okBamaBa i Gavin prawdopodobnie si z tego wyli|e. Raczej nie byBabym w stanie prze|y [mierci kolejnej cho troch mi bliskiej osoby. W tamtym czasie nawet [mier krowy, czyjej[ [winki morskiej albo królika na drodze od razu doprowadzaBa mnie do Bez. No dobra, w wypadku królika skBamaBam. W szpitalu - inaczej ni| w karetce - nie po[wicono nam a| tyle uwagi i nie traktowano nas jak czBonków rodziny królewskiej. Lekarka zbadaBa nas i posBaBa na prze[wietlenie, ale powiedziaBa, |e nasze obra|enia nie zagra|aj |yciu. DaBa nam antybiotykow bomb w wielkiej strzykawie - a wBa[ciwie zleciBa to pielgniarce - a potem usiedli[my w korytarzu i czekali[my w nieskoDczono[ na prze[wietlenie. Kiedy wyszli[my, powitaB nas gliniarz w mundurze. PowiedziaB, |e bdzie nas pilnowaB. Dopiero na izbie przyj u[wiadomiBam sobie, |e mogli go przysBa z obawy, |e uciekniemy, bo pielgniarka, która odka|aBa moj podrapan rk, zapytaBa: - Co wy[cie zmalowali? PowiedziaBa to [ciszonym gBosem i tonem sugerujcym, |e  to zostanie midzy nami . Oczywi[cie sama nie mogBam si doczeka, kiedy zapytam Gavina, co si, do diabBa, dzieje. ChciaBam si tego dowiedzie, odkd to wszystko si zaczBo, ale nie miaBam okazji. Nawet teraz to byBo niemo|liwe. Na korytarzu posadzono nas w odlegBo[ci dwudziestu metrów od siebie, a teraz Gavin siedziaB na drugim koDcu gabinetu. Co my[my zmalowali? Po prostu próbowali[my uciec przed skoDczonym [wirem, który chciaB nas zabi. Czy to grzech? Tyle |e atak nie byB przypadkowy. Ten facet znaB Gavina i chciaB go wykoDczy. MusiaB mie jaki[ powód. Dlatego wszystko, co mogBam powiedzie, sprowadziBo si do starego dobrego: - Nie wiem. - Nale|ycie do jakiego[ gangu? - zapytaBa po chwili. - Co? O maBo si nie udBawiBam. Nie wiedziaBam, czy mam si [mia, czy pBaka, czy mo|e zadzwoni po psychiatr. Dla niej. I wBa[nie wtedy zdaBam sobie spraw, |e gliniarz mógB zosta przysBany po to, |eby[my nie zwizali prze[cieradeB i nie prysnli przez okno. Dobry Bo|e! Nie oczekiwaBam medali ani kluczy do miasta. To byBo jedno z ulubionych powiedzonek mojego taty:  Nie prosz o medal ani o klucze do miasta, ale miBo by byBo móc czasem liczy na odrobin wspóBpracy . Nie prosiBam o parad, ale byBoby miBo, gdyby kto[ powiedziaB:  Hej, dziewczyno, ocaliBa[ dzisiaj dwa istnienia, nawet je[li jedno byBo twoim wBasnym . - Nie, nie nale| do gangu - odparBam. Przez co najmniej dwie godziny niewiele si dziaBo. Gliniarz zd|yB si rozgo[ci i wkrótce zaczB chodzi po kaw dla siebie i dla pielgniarek. Ja dostaBam tabliczk  nic doustnie , wic nie mogBam je[ ani pi. Do[ dBugo drzemaBam. Potem kto[ przyszedB i zabraB tabliczk, a dziesi minut pózniej dostaBam kanapki iwod z sokiem. Nagle sobie u[wiadomiBam, jaka jestem gBodna, wic pochBonBam to wszystko, nawet je[li kanapki skBadaBy si gBównie z biaBego pieczywa ze [ladow ilo[ci kurczaka i strzpkami saBaty. A napój smakowaB tak, jakby przez kilka sekund potrzymano szklank z wod obok butelki z sokiem i szybko j odsunito. Ja lubi mocne soki. ZjawiB si drugi lekarz i zaczB mnie zszywa. ByB gadatliwym facetem, który wygldaB, jakby przyjechaB z Indii albo z Pakistanu, i mówiB przyjemnym, melodyjnym gBosem. PowiedziaB, |e nic zBego mi si nie staBo, nó| ominB organy wewntrzne, |e mam szcz[cie i mog jecha do domu, ale bd musiaBa bra antybiotyki, bo byBam w wodzie, w której prawdopodobnie zetknBam si z mnóstwem niebezpiecznych mikroorganizmów. KazaB mi si przewróci na bok i zaBo|yB par szwów na drugiej ranie. CzuBam jaki[ ból w plecach, ale nie zdawaBam sobie sprawy, |e to nastpna rana od no|a. Nie zarejestrowaBam tego drugiego dzgnicia - my[laBam, |e tylko obtarBam sobie skór. Sytuacja Gavina byBa troch bardziej zBo|ona. Nikt mi nie powiedziaB, |e kiedy ja drzemaBam, zawieziono go na operacj. WpadBam w straszn panik, kiedy usByszaBam, jak pielgniarka mówi co[ o  gBuchym chBopcu, który pojechaB na blok operacyjny , i zaskoczyBam sama siebie napadem histerii. To |enujce, ale musieli mnie przytrzyma i pielgniarka daBa mi nastpny zastrzyk, po którym natychmiast odpBynBam. ObudziBam si w pomieszczeniu z namalowanymi na [cianie eukaliptusami wokóB jeziorka, a obok Bó|ka siedziaB Lee. - O kurcz, jak dBugo tu le|? - zapytaBam go. Potem przypomniaBam sobie o Gavinie. - Jest chyba koBo czwartej - powiedziaB, odkBadajc  Bulletin , który wygldaB, jakby miaB kilka lat. - Nie martw si, z Gavinem wszystko w porzdku. Ma uszkodzone mi[nie i przez jaki[ czas bdzie obolaBy, a potem przyda mu si troch fizjoterapii. To wszystko. - Gdzie on jest? - Le|y w sali niedaleko std. Ta ma numer dwa tysice dwie[cie dziesi, a on jest w dwa tysice dwie[cie dwudziestej. - Mog go zobaczy? - Nie wiem. Chyba tak. Pozwolili mi do niego zajrze, ale spaB. DostaB narkoz. Je[li uda ci si przekona pielgniarki, pewnie pozwol ci do niego poku[tyka i si przywita. - Co si wBa[ciwie staBo, do cholery? Kim byB tamten facet? O co mu chodziBo? Lee wydawaB si zaskoczony. - Sam chciaBem ci o to zapyta. Nic nie wiem i nikt nie chce mi nic powiedzie. Kiedy tu przyszedBem, pilnowaB was jaki[ gliniarz, ale mniej wicej godzin temu dostaB wiadomo[ i chyba si okazaBo, |e nie ma was na li[cie najbardziej poszukiwanych przestpców, bo spakowaB si i poszedB. To on mi daB ten  Bulletin . - Pozazdro[ci. - Tak, szkoda tylko, |e rozwizaB krzy|ówk. - Skd wiedziaBe[, |e tu jeste[my? - WymieniBa[ mnie jako najbli|szego krewnego. - Naprawd? Nie pamitam. - No wic co si staBo? My[laBem, |e wyruszacie na miBy spacer, który zakoDczy si radosnym spotkaniem Gavina z siostr. A potem dostaBem wiadomo[, |e jaki[ facet próbowaB was zabi. Czy to ma zwizek z Wyzwoleniem? Albo z wojn? - Nie wydaje mi si. - PokrciBam gBow, próbujc to rozgryz. MiaBam lekki mtlik w gBowie, pewnie po zastrzyku. - Nie, jestem pewna, |e to nie miaBo nic wspólnegó z Wyzwoleniem. Ten facet znal Gavina. CzekaB na niego. Wy[lizgnBam si z Bó|ka, postanawiajc, |e raz na zawsze to wyja[ni. Mniejsza z tym, |e Gavin dostaB narkoz i spaB. Przecie| mógB si obudzi i wyja[ni, co si, do diabBa, dzieje. Troch krciBo mi si w gBowie, ale nie byBo najgorzej. Kiedy zBapaBam si krawdzi Bó|ka, Lee musiaB mnie przytrzyma, ale po chwili odzyskaBam równowag. - Rany, co byBo w tej strzykawce? - powiedziaBam. Ruszyli[my korytarzem. W poBowie drogi do pokoju Gavina staBo biurko pielgniarki. SpojrzaBa na mnie podejrzliwie. - A dokd to si wybierasz w to pikne sobotnie popoBudnie? Szeroko si u[miechnBam. - Chc tylko sprawdzi, jak si czuje mój wspólnik. - Ach tak? W takim razie mo|esz zawróci i znowu si poBo|y. DostaBa[ tyle midazolamu, |e starczyBoby dla maBego sBonia, wic lepiej jeszcze troch poczekaj, zanim zaczniesz wy[piewywa serenady w korytarzu. - Chc go tylko o co[ zapyta - poprosiBam. - Wiesz co, czytaBam twoj ksi|k o wojnie - powiedziaBa. - Naprawd? Pierwszy tom zostaB wydany, ale reszta le|aBa w domu w szafie. SprzedaBo si zbyt maBo egzemplarzy, by zadowoli wydawc, wic nie chciaB wzi pozostaBych. MiaBam wra|enie, |e wiele osób sByszaBo o tej ksi|ce, ale niewiele j przeczytaBo. Mo|e zawiniB tytuB. Moim zdaniem Wojna z PiekBa brzmiaBa caBkiem fajnie, ale ludzie, którzy nie wiedzieli o istnieniu Szwu Krawca i PiekBa, mogli zrozumie t gr sBów dopiero podczas lektury, a wtedy byBo ju| chyba za pózno. Wcale si tym nie przejmowaBam. Po prostu lubi pisa. WeszBo mi to w nawyk i teraz robi to dla siebie, nie staram si tego wyda. - Nie przypuszczaBam, |e ci poznam - powiedziaBa pielgniarka. - To caBkiem niezBa ksi|ka. PodsunBam j te| swojemu chBopakowi. Je[li chcesz zada Gavinowi tylko jedno pytanie, w porzdku. Ale je[li [pi, nie budz go. Je[li [pi, zostaw go w spokoju. Dopiero po chwili zrozumiaBam, |e pozwala mi na rozmow z Gavinem. - W porzdku, super, dziki. I dzikuj za zakup ksi|ki. - Nie kupiBam jej. Wypo|yczyBam z biblioteki. - Powinna pani kupi - wtrciB lojalnie Lee. Roze[miaBa si. - Mo|e i kupi, skoro was poznaBam. Ty jeste[ tym chBopakiem, którego rodzina prowadziBa restauracj, prawda? - Tak, to Lee - zawoBaBam przez rami. Jakby nie mógB mówi za siebie. ByBam ju| w poBowie drogi do Gavina. MiBo byBoby usi[ i uci sobie dBug rozmow o literaturze, ale miaBam wa|niejsze sprawy na gBowie. Lee dogoniB mnie przed drzwiami. WlekBam si jak [limak. Ten lek mnie rozwaliB. Niby wszystko wydawaBo si normalne, ale pokonanie maBej odlegBo[ci trwaBo w nieskoDczono[. Skd ja to znam. Kiedy spojrzaBam na Gavina, poczuBam pot|ny przypByw emocji. PrzyzwyczajaBam si do tego uczucia. PrzydarzaBo mi si od czasu do czasu. Prawie sByszaBam, jak fale uczu bij o brzeg. BaBam si, |e co[ mu si staBo, pragnBam go chroni, nie chciaBam go zawie[, kochaBam go. Albo po prostu szalaBy we mnie hormony, uczucia macierzyDskie, które prawdopodobnie objawiaj si w taki sam sposób. OtworzyB jedno oko i spojrzaB na mnie. Potem otworzyB drugie. MiaB t surow min, któr czasami u niego widywaBam. Po prostu na siebie patrzyli[my. Kiedy jest si z Gavinem, trzeba czyta sygnaBy. Je[li odczyta si je zle - bach! da ci w twarz i ucieknie na wzgórza. Oczywi[cie niedosBownie. No, w zasadzie zazwyczaj nie. Okej, zrozumiaBam wiadomo[: to nie byBa pora na gBupie babskie Bzawe kwestie w rodzaju:  Dziki Bogu, |e nic ci nie jest albo  My[laBam, |e umr, kiedy zobaczyBam, |e ten facet ci zBapaB, normalnie poczuBam oddech [mierci , albo  Znaczysz dla mnie wicej ni| ktokolwiek inny na [wiecie . Najwidoczniej to nie byBa pora na takie bzdury. Na razie koniec z przytulaniem. - Gavin, o co, do cholery, chodzi? - To mój ojczym. WydaBam zduszony okrzyk, tak jak stojcy za mn Lee. PoczBapaBam troch dalej. - Jasne, jestem w stanie zrozumie, |e kto[, kto ma z tob do czynienia, mo|e chcie ci zamordowa, ale czy byB jaki[ konkretny powód...? Nie zdoBaB wyczyta tego wszystkiego z ruchu moich warg. ByB za bardzo oszoBomiony i nafaszerowany lekami, tak jak ja. WiódB odurzony odurzonego. Gavin zmarszczyB brwi i zrobiB to, co normalnie robi w takich sytuacjach: zgadB, o co pytam. Doskonale znaBam t jego min. No wic odpowiedziaB na pytanie, którego si domy[liB. Ijak zwykle odgadB je prawidBowo. - On zabiB moj mam. Epilog WygldaBo na to, |e Gavin byB jedynym [wiadkiem morderstwa. Jak poinformowaB Czerwony Krzy|, jego mama zostaBa zamordowana na samym pocztku wojny. Pomylili si tylko co do sprawcy. Wszyscy zakBadali, |e zabili j |oBnierze. Nie wiem, kto znalazB ciaBo. Mo|e jedna z tych grup roboczych, na które sama kilka razy si natknBam - ludzi skierowanych do sklepów i domów, |eby posprzta po inwazji. Mo|e |oBnierze znalezli jej ciaBo i przekazali je ludziom w obozie jenieckim, |eby tam je pochowano albo skremowano. Od tamtej pory wszyscy, Bcznie z Czerwonym Krzy|em, obwiniali o jej [mier |oBnierzy. Tylko Gavin znaB prawd. WidziaB, jak jego mama zostaBa zaatakowana od tyBu, kiedy wkBadaBa rzeczy do samochodu. OpowiedziaB mi o tym podczas weekendu, jak zwykle odgrywajc ka|d scen. Ku uciesze Gavina jego mama postanowiBa zakoDczy zwizek z Kenem. ZawiozBa Rosie do przyjacióB razem z paroma walizkami, a potem wróciBa do domu po nastpny Badunek. Razem z Gavinem nosili rzeczy do samochodu, ale kiedy byli w gara|u, ten m|czyzna wróciB do domu. UderzyB j lewarkiem samochodowym, upadBa, a wtedy uderzyB j jeszcze dwa razy. Potem zamknB Gavina w domu. Kilka godzin pózniej Gavinowi udaBo si uciec i trafiB w sam [rodek inwazji. Przez caBy czas Gavin nosiB w sobie ten sekret, przez caBy czas buzowaBy w nim strach i potworno[ tego zdarzenia. Nie odwa|yB si nikomu o tym powiedzie. Nie chciaB, |eby w jego |yciu znowu pojawiB si ten czBowiek. Nie chciaB dochodzenia. Jak to mówi: jeste[ taki chory jak twoje sekrety, a jego sekret byB naprawd trujcy. Pomy[laBam, |e to zabawne: obydwoje, ja i Gavin, byli[my dziemi na S. NienawidziBam tego sBowa i nie potrafiBam go wypowiedzie. Co gorsza, troje z czworga naszych rodziców zostaBo zamordowanych. U[wiadomiBam to sobie, dopiero kiedy o tym pisaBam. Jakie jest prawdopodobieDstwo takiego scenariusza? Chyba nale|y uzna, |e mieli[my pecha. Spotkanie po dBugiej rozBce jednak si odbyBo, przynajmniej dla Rosie i Gavina. To byBo dziwne do[wiadczenie. Siostra Gavina okazaBa si bystr dziewczynk, piekielnie zadziorn, z bByskiem w oku. Russellowie wydawali si naprawd mili. Byli zszokowani tym, co zaszBo obok ich domu poprzedniego dnia. Widywali tego czBowieka, wszyscy go znali: nazywaB si Ken Manning. PracowaB na póB etatu w sklepie monopolowym i krciB si koBo totalizatora sportowego. Widocznie wie[ o przyjezdzie Gavina dotarBa do niego poczt pantoflow. Wszyscy my[leli, |e Gavin nie |yje, wic dla niego te| musiaB to by szok. W ka|dym razie kiedy przyszli[my nastpnego dnia, drzwi otworzyBa Rosie. - Ju| jest! - zawoBaBa do przybranych rodziców. A potem po prostu spojrzaBa na Gavina i powiedziaBa: - Cze[, Gavin. - Cze[, Rosie. - Chcesz wej[? - No. - Ale zdejmij buty, s caBe ubBocone. Mniej wicej póB godziny upBynBo w takiej atmosferze. Ona nim dyrygowaBa, a on znosiB to bez szemrania. Mo|e nadal dziaBaBa narkoza albo [rodki przeciwbólowe - a mo|e po prostu wci| byB w szoku po wydarzeniach poprzedniego dnia. Ale wtpi. Kiedy pani Russell zasugerowaBa, |eby Rosie pokazaBa Gavinowi swój pokój i zabawki, dziewczynka j zignorowaBa, a po ponowieniu sugestii przez przybran mam powiedziaBa po prostu: - Nie ma mowy. Jednak po chwili rodzeDstwo oddaliBo si w stron podwórza za domem i gdy spojrzaBam na nich po raz drugi, obydwoje byli przy trampolinie. WygldaBo na to, |e naprawd rozmawiaj. Gavin dawaB jeden ze swoich sBynnych pokazów, a Rosie le|aBa na plecach, przygldaBa mu si w skupieniu i co chwila si [miaBa. Podejrzewam, |e Gavin przechwalaB si tym, co zrobiB w czasie wojny, ale uznaBam, |e ma prawo si troch poprzechwala. Zreszt czy nie po to s mBodsze siostry? Nigdy nie byBam mBodsz siostr i nie miaBam jej, wic nie wiem. UzgodniBy[my z pani Russell, |e niedBugo gdzie[ ich razem zabierzemy, a kiedy ju| troch od[wie| relacje, Rosie mogBaby przyjecha i pomieszka troch na farmie. My[l, |e pani Russell mówiBa szczerze. Bo ja tak. Naprawd. Chc, |eby Gavin odzyskaB wszystko, co da si ocali z jego dawnego |ycia, a z tego, co wiem, Rosie jest jego jedyn krewn. Wrócili[my do mieszkania Lee. Musieli[my zosta w mie[cie jeszcze jeden dzieD, bo Gavin byB umówiony na kontrol w przyszpitalnej poradni, a poza tym czekaBo nas dalsze skBadanie zeznaD na policji. Jedno ju| zBo|yli[my, a potem jeszcze zadzwonili i musiaBam przekaza Gavinowi kilka pytaD dotyczcych tego, gdzie mieszkaB przed wojn. Chyba chcieli pobra próbki z gara|u i przeprowadzi badania DNA. Na kolacj Lee zafundowaB nam swoje popisowe danie: skrzydeBka z KFC na przystawk i cheeseburgery z McDonalda jako danie gBówne. SpojrzaBam na niego z niedowierzaniem. - I pomy[le, |e twoi rodzice prowadzili restauracj - powiedziaBam. WzruszyB ramionami. - Tata lubiB McDonalda. Lito[ci. Potem zadzwoniB telefon. Lee odebraB i po chwili zdaBam sobie spraw, |e w zasadzie nic nie powiedziaB. Za to sBuchaB. W pokoju daBo si wyczu pewne napicie i wszyscy przestali je[, nawet Intira. Pang si skrzywiBa. - O co chodzi? - zapytaBam j. WzruszyBa ramionami, dokBadnie tak samo jak Lee. - Bd kBopoty - powiedziaBa tylko. Lee odBo|yB sBuchawk. SpojrzaB na mnie. - DzwoniB SzkarBatny Pryszcz - oznajmiB cicho. - No i? PoczuBam, jak supeB w moim |oBdku nagle zaciska si tak mocno, |e utrudnia mi oddychanie. - Przy granicy pojawiB si pewien problem, który prawdopodobnie mo|emy rozwiza. - No i? Tym razem on wzruszyB ramionami i usiadB, sigajc po drug poBow cheeseburgera. - Nie ma po[piechu. Ruszymy dopiero pojutrze wieczorem. - Wic o co chodzi? - E, o nic, nie bdziesz zainteresowana. Wiem, |e nie chcesz si ju| anga|owa w te sprawy. - Lee! PrzestaD si ze mn droczy. - O, wic jednak jeste[ zainteresowana? - Kupi mi nowego quada? - Jutro go dostarcz. - Serio? - Jasne. Pryszcz kazaB ci przeprosi, |e to tak dBugo trwaBo. Kupili ci polarisa. - Wow! - RozpromieniBam si i spojrzaBam na Gavina. - Bdziemy mieli nowego quadzika. A potem mnie ol[niBo. Akurat w chwili, kiedy sigaBam po serwetk, |eby wytrze buzi Intiry. - Zaraz, zaraz. Nowy quad jest potrzebny do misji, prawda? To dlatego nagle go kupili. {eby[my mogli go u|y i narazi si na [miertelne niebezpieczeDstwo. Przecie| to zwykBa Bapówka. Wzruszenie ramion. - A ty jeste[ ju| zdecydowany? - Czemu nie. Nie mam |adnych konkretnych planów na najbli|szy tydzieD. - Szczerze, Lee: jeste[ nieuleczalny. - PokrciBam gBow. - A ty? Chcesz jecha z nami? WolaBam nie pyta, czy Jeremy te| si tam wybiera, ale mogBam si zaBo|y, |e tak. ByBam pewna, |e to wBa[nie on jest SzkarBatnym Pryszczem. - A czy oprócz quada mog liczy na darmowy bak benzyny? - Niewykluczone. - Co mamy zrobi? Czasami my[l, |e to ja jestem nieuleczalna.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
John Marsden Kroniki Ellie 1 Wojna się skończyła, walka wciąż trwa
John Marsden Kroniki Ellie 3 PrzyciÄ…gajÄ…c burze
Kroniki zagłady
2 Księga Kronik
Learn To Think John Langrehr

więcej podobnych podstron