RZEŹ W NANKINIE 1937-1938
Jakub PolitRZEŹ W NANKINIE 1937-1938
Wydarzenie, o którym będzie mowa, miałoby wszelkie szansę ku temu, by znaleźć
się w najściślejszej czołówce
najkrwawszych zbrodni II wojny światowej. Miałoby, gdyby nie jego data. Masowa
rzeź bezbronnej ludności cywilnej, zwana w historiografii anglosaskiej Gwałtem
Nankinu (the Rape of Nanking) rozpoczęła się bowiem w ówczesnej stolicy Chin
13 grudnia 1937 r., to znaczy w okresie, w którym - przynajmniej według
historiografii europejskiej - światowy konflikt jeszcze się nie rozpoczął.
Nawet jednak zakwestionowanie opinii wielu historyków amerykańskich i
australijskich, że pierwsze strzały w tej wojnie padły właśnie w 1937 r.
(chińscy wskazują na rok 1931, kiedy to Japończycy wkroczyli do Mandżurii)
nie zmienia faktu, że dokonana przez cesarską armię japońską nankińska
masakra jest jedną z największych tragedii skądinąd tak krwawego XX wieku.
Gdy najeźdźcy przekraczali bramy Nankinu, chińsko-japońska konfrontacja
na wielką skalę trwała już szósty miesiąc. Rozpoczęła ją strzelanina na
leżącym pod Pekinem moście Marco Polo 7 lipca 1937 r. Zgodnie z późniejszymi,
absurdalnymi wyjaśnieniami japońskimi, lokalny dowódca armii cesarza rozkazał
ostrzelać chiński fort po drugiej stronie rzeki, niesłusznie uznawszy, że
jego załoga zastrzeliła japońskiego szeregowca (który w istocie wyszedł
"za swoją potrzebą" i potem dołączył do oddziału); to drobne
nieporozumienie miało się przerodzić w katastrofę. W późniejszych czasach
nie brakło autorów, oskarżających stronę chińską o nieprzejednanie, które
przekreślić miało rzekome szansę na wyciszenie całej sprawy, lub widzących
w wydarzeniach z 7 lipca intrygę miejscowych komunistów, chcących zdetonować
wojnę całkowicie absorbującą gnębiący ich rząd Czang Kaj-szeka. Wszystkie
te przypuszczenia, generalnie dość niepoważne, nie mogą zmienić faktu
podstawowego, który Herbert Dirksen, nazistowski ambasador w Japonii, podsumował
w następujący sposób: "Odpowiedzialność za incydent na moście Marco Polo
jest kwestią drugorzędną. Istotą rzeczy jest to, że odpowiedzialność
za wybuch wojny z Chinami ponieść musi Japonia, a to z tej racji, że prowadziła
ona nieustanną politykę agresji".
Kampania, której trwanie japoński szef sztabu Sugiyama Hajime przepowiadał
na trzy miesiące, okazała się przedsięwzięciem nadspodziewanie ciężkim.
Nowa armia chińska, tworzona przez generalissimusa Czang Kaj-szeka przy pomocy
oficerów niemieckich, choć ustępująca znacznie japońskiej pod względem
wyszkolenia i uzbrojenia, broniła się nie tylko zaciekle, ale i z talentem;
czasy powstańców Yihe-tuan ("bokserów"), masakrowanych ongiś bez
trudu przez cudzoziemskie armie, a nawet nieskładnych formacji walczących
niedawno w Mandżurii, należały już do przeszłości. Nowoczesny chiński
nacjonalizm, wyrosły w drugiej dekadzie stulecia właśnie jako reakcja na
zaborczość Japończyków, cementował ludność cywilną. W Szanghaju, jednym
z największych miast ówczesnego świata, wspierani przez mieszkańców żołnierze
chińscy stawiali opór przez trzy miesiące, aż do listopada, czyli przez
czas, który według Tokio miał wystarczyć do złamania całego ogromnego
kraju.
Dla broniącego się państwa fatalnym zrządzeniem losu stało się
przyfrontowe położenie stolicy. Nankin, stara siedziba Mingów, ostatniej
narodowej dynastii (dopiero ich następcy, mandżurscy zdobywcy, dawniejszym
wzorem Mongołów przenieśli się do Pekinu), stał się ponownie rezydencją
najwyższych władz w 1928 r.; nowemu rządowi, obok nawiązania do wielkiej
tradycji, szło o pozbycie się kurateli cudzoziemskich wojsk, które na mocy
"protokołu bokserskiego" z 1901 r. ciągle stacjonowały w pekińskiej
dzielnicy poselstw. Tu znajdowała się relikwia narodowa, grób Sun Yatsena,
przywódcy kuomintangowskiej rewolucji. Jednak miasto leżało zbyt blisko
zaatakowanego przez Japończyków z morza Szanghaju i już 15 sierpnia przeżyło
pierwszy atak lotniczy. Po upadku długo broniącego się Szanghaju stanęło w
obliczu bezpośredniej inwazji.
Nadzorujący ewakuację centralnych instytucji, bezcennych skarbów kultury i
złota Czang Kaj-szek po długich wahaniach zarządził obronę stolicy, choć jako głównodowodzący
nie zamierzał się w niej zamykać. Na czele garnizonu stanął generał Dang
Shengshi, który publicznie zapowiedział, że zwycięży lub zginie, w
skierowanym zaś do żołnierzy rozkazie oznajmił, iż "nasza armia musi
walczyć tak, by bronić każdego skrawka ziemi. Jeśli ktokolwiek nie wypełni
tego rozkazu i się wycofa, zostanie surowo ukarany". Rzeczywistość
nie przystawała jednak do oficjalnej, marsowej postawy. Przez miasto
przeciągały stale kolumny pobitych, często zdemoralizowanych wojsk chińskich,
którym niełatwo było przywrócić wartość bojową. 7 grudnia miał miejsce
silny nalot japoński, informacje o opuszczeniu stolicy przez Czanga (odleciał
wraz z żoną 8 grudnia) spotęgowały tylko panikę. Według niektórych autorów,
chińską metropolię opuściła niemal połowa mieszkańców, ale ciągły napływ
uchodźców przywrócił dawną liczbę ludności, która sięgała siedmiuset
tysięcy.
Dzień 9 grudnia przyniósł deszcz japońskich ulotek, w których generał
Matsui Iwane zapowiadał, że będzie "surowy i bezwzględny dla stawiających
opór" ale "życzliwy i wspaniałomyślny dla nie walczących oraz dla żołnierzy
chińskich, którzy nie podejmą wrogich kroków wobec Japonii". Kapitulować
należało do następnego dnia, inaczej miały zostać "otwarte wrota wszelkim
okropnościom wojny". Generał Dang formalnie zignorował ultimatum,
ale po cichu - wspierany przez obecnych w Nankinie cudzoziemców, którzy
chcieli uniknąć oblężenia - starał się wynegocjować rozejm. Zdało się
to na nic, przemówiła więc ciężka artyleria i bomby, które do tego stopnia
złamały chińskiego dowódcę, że wydał rozkaz odwrotu i w nocy z 11 na 12
grudnia zbiegł na drugi brzeg Yangzi do Pukou, gdzie i tak już wdzierali się
Japończycy. Naloty zniszczyły mosty. W ciemnościach, oświetlonych przez płomienie
(w bramie Ichang, będącej główną arterią ewakuacyjną, nastąpiła
eksplozja amunicji) rozgrywały się dantejskie sceny.
"Głównodowodzący Dang Shengshi i wszyscy mający wyższe szarże zbiegli
jeszcze wówczas, gdy przeciwnik znajdował się w odległości 20-30 li
[11,5-17 km - J. P.] od miasta" - wspominał potem jeden z oficerów chińskich.
- "A gdy miasto zostało okrążone, zabrakło także dowódców pułków.
Nikt się nikim nie interesował. Żołnierze rwali to na zachód, to na wschód,
ale wydostać się nie mogli. W tej panice swoi zabijali i tratowali na śmierć
swoich; nic dziwnego, że tragedia ta pochłonęła wiele ofiar".
Mimo doniesień rządowej propagandy o nieludzkich okrucieństwach Japończyków
oraz świeżych relacji uchodźców (17 listopada niezbyt odległe Suzhou doświadczyło
rzezi) wielu mieszkańców Nankinu łudziło się, lub chciało się łudzić,
że nadciągająca armia opanuje chaos i zaprowadzi porządek. Z niektórych
okien wywieszono japońskie flagi, próbowano nawet pozdrawiać obcych żołnierzy.
Okazało się to daremne.
Na pierwszy ogień (w tym wypadku dosłownie) poszli jeńcy przedstawiający
dla zwycięzców nie lada problem logistyczny: chińskich żołnierzy, którzy
odrzucili broń i, obłąkani ze strachu i głodu, snuli się po okolicy, było
około 90 tys., podczas, gdy armia okupacyjna, którą w zastępstwie chorego
Matsui przejął książę Asaka Yasuhiko, liczyła sobie ledwie 50 tys. Stan
ducha i umysłu większości Chińczyków, którzy - w przeciwieństwie do
elitarnych wojsk rządowych, wycofanych na południe - byli przeważnie niepiśmiennymi
wieśniakami, nie rozumiejącymi sensu zmagań i liczącymi sobie nierzadko
13-14 lat (sic!) czynił ich co prawda mało niebezpiecznymi, należało się
jednak spieszyć. 13 grudnia poszczególne bataliony japońskie otrzymały
rozkazy, by "podzielić jeńców na grupy po dwunastu i pojedynczo
rozstrzeliwać". Dla przedstawicieli kultury samurajskiej, w której
piloci brali ze sobą do maszyn miecze zamiast spadochronów, a poddanie się
uważali za gorsze od śmierci, widok wroga, który skapitulował, choć miał
przewagę liczebną, był równie niepojęty, co odrażający. Szeregowiec Azuma
Shiro porównywał ich w swym diariuszu do owadów i zanotował, iż "wydaje
się całkiem kretyńską myśl, że toczyliśmy śmiertelną walkę przeciw tym
żałosnym niewolnikom". Największa jednorazowa egzekucja jeńców na
Dalekim Wschodzie i - jak się zdaje - w całej historii nowożytnych wojen,
przeprowadzona została koło góry Mufu, na północ od Nankinu; rozstrzelano
tam, używając przeważnie karabinów maszynowych, 57 tysięcy (!) żołnierzy
i cywilów. Zabijano też ludność przedmieść i pobliskich wiosek, jako
przebranych w cywilne ubrania żołnierzy; mordercom nie przeszkadzał przy tym
fakt, że wśród posądzonych o to były kobiety i dzieci. Ofiary do końca nie
zdawały sobie sprawy, co się stanie, obiecywano im bowiem przetransportowanie
do obozów jenieckich (zwykle wymieniano niedaleką wyspę Baguazhou). "Nagle
wszystkie rodzaje broni palnej zagrzmiały jednocześnie" - wspominał później
przyszły dziennikarz, a wtedy kapral, Kurihara Riichi. - "Dźwięk tych strzałów
mieszał się z wyciem i rozpaczliwymi jękami". Każde ciało przebijano dla pewności
bagnetem, czasem oficer próbował na nim swego miecza. Zwłoki oblewano benzyną
i podpalano, ale benzyny wkrótce zabrakło; "Rezultatem" stwierdził
inny eks-kapral, Honda Katsuichi - "była góra zwęglonych ciał".
Trupy nadpalone i nie, rzucano w nurty Yangzi.
Później, już podczas powojennych procesów zbrodniarzy wojennych, Japończycy
wyjaśniali, że zabijali jeńców, ponieważ nie mieli ich czym żywić, a ze
wspomnianych już przyczyn kulturowych uważali ich za ludzi pozbawionych
honoru. Tłumaczenie to, cokolwiek by o nim sądzić, nie wyjaśnia jednak,
dlaczego wymordowano cywilów. Cesarscy żołnierze, przemierzający miasto
zwykle w grupkach od sześciu do dwunastu, rąbali i strzelali do wszystkiego co
się rusza w ciągu sześciu tygodni nieustannego horroru.
Jeśli podczas egzekucji jeńców używano zwykle broni palnej, to masakry w
samym Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary
zakopywano żywcem (czasem tylko po szyję; cięto je wtedy mieczami), tratowano
końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w
ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano
do drzew i słupów telegraficznych, oddzierano im pasy skóry, odcinano nosy i
uszy. Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy
drewnianych przeważnie domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie; nieszczęśnicy,
podobnie jak Żydzi w getcie warszawskim sześć lat potem, popełniali samobójstwo
rzucając się w dół. Póki nie zabrakło benzyny palono też nankińczyków
żywcem gromadnie, po uprzednim spędzeniu na skwery i place. Inny rodzaj
rozrywki polegał na "wysyłaniu Chińczyków na ryby" poprzez wpędzanie
ich nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi i na częściowo zamarznięte,
otaczające miasto stawy Mo Zhou, Xuan i Wu; próbujących wypłynąć
ostrzeliwano i obrzucano granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta, nadziewano na
bagnety. Jeden z japońskich dziennikarzy wspominał potem, że widział
żołnierza pożerającego serce i wątrobę z wypatroszonych przez siebie zwłok;
w świetle późniejszych praktyk w czasie wojny na Pacyfiku w doniesieniu tym,
z pozoru fantastycznym, nie ma nic nieprawdopodobnego. Inny świadek, reporter
Kawano Hiroki, wspominał, że staw leżący "tuż opodal miasta" (zapewne Mo Zhou)
"wyglądał jak morze krwi, pełen wspaniałych barw. Gdybym tylko miał
kolorowy film... cóż to mogło być za szokujące zdjęcie!".
Sparaliżowani strachem Chińczycy nie stawiali zwykle najmniejszego oporu.
Do miary symbolu urasta tu świadectwo niejakiego Tang Shunshana, który,
przypadkowo schwytany na ulicy, stał się ofiarą swoistej zabawy, polegającej
na zawodach, kto szybciej zabija; trzymane pod lufą karabinu maszynowego ofiary
zmuszone były uformować dwie kolejki, u krańca których ścinali je japońscy
żołnierze, odrzucający głowy na oddzielne stosy. Otóż jedyną osobą, która
stawiła wówczas czoło oprawcom, była młoda kobieta w ciąży, którą Japończycy
usiłowali zgwałcić, ale w końcu, nie mogąc przełamać jej oporu,
zamordowali przy użyciu bagnetów. Nikt z oczekującego na egzekucję tłumu
nie uczynił najmniejszego gestu w jej obronie. "Byłem zbyt przerażony by się
poruszyć" - wspominał Tang po 47 latach - "więc stałem
nieruchomo" - podczas gdy Japończycy, wśród okrzyków "Zabijaj i
licz!" wybuchali śmiechem, a jeden robił zdjęcia. Sam Tang ocalał,
ponieważ pchnięty przez padające ciało, stoczył się do dołu ze zwłokami,
skąd nazajutrz wygrzebali go spod stosu trupów dwaj zaprzyjaźnieni buddyjscy
mnisi.
Nieprawdopodobny z pozoru wypadek zawodów organizowanych przez morderców
nie był w Cesarskiej Armii Japońskiej czymś odosobnionym. 7 grudnia 1937 r.
anglojęzyczny (!) "The Japan Advertiser" nie zawahał się przed
zamieszczeniem następującej notatki:
"Podporucznik Mukai Toshiaki i podporucznik Noda Takeshi, obaj z jednostki
Katagiri z Kuyung, przeprowadzający przyjacielskie zawody zmierzające do
sprawdzenia, który z nich pierwszy powali stu Chińczyków w walce przy użyciu
miecza zanim wojska japońskie całkowicie zajmą Nankin, są w końcowej fazie
swej rywalizacji, idąc nieomal łeb w łeb. W niedzielę [tj. 5 grudnia] wynik
był następujący: podporucznik Mukai - 89 i podporucznik Noda - 78."
Tydzień później doniesiono, że ponieważ żaden z obu bohaterów nie mógł
stwierdzić, który pierwszy przekroczył setkę, poprzeczkę podniesiono do stu
pięćdziesięciu. "Klinga miecza Mukaia została nieco uszkodzona podczas
zawodów" - zaznaczała gazeta - "Wyjaśnił, że był
to skutek przecięcia Chińczyka na pół, wraz z hełmem i wszystkim. Wyścig,
jak oświadczył, był frajdą. [Postawieni po wojnie przed trybunałem Chin Czang Kaj-szeka obaj Japończycy wyparli się
swego czynu; jeden utrzymywał, że była to kaczka dziennikarska, drugi, że kłamał,
by zaimponować żonie (sic!). Mimo to zostali 18 XII 1947 r. uznani za winnych
i rozstrzelani.]
Osobne miejsce w galerii nankińskiego okrucieństwa zajmują gwałty, których
liczba oceniana jest różnie - od dwudziestu do osiemdziesięciu tysięcy - ale
które stanowiły być może największy gwałt zbiorowy w historii (obok
Bengalu Wschodniego, gdzie w 1971 r. zgwałcono ponad 200 tyś. kobiet; armia
pakistańska potrzebowała na to jednak aż 9 miesięcy). Poszukujący hua gu
niang (młodych kobiet) Japończycy wdzierali się do domów, lecz także do
chrześcijańskich kościołów i szkół niedzielnych; mniej więcej jedna
trzecia gwałtów miała miejsce w biały dzień i na oczach rodzin. Ofiar nie
chronił ani wiek, ani kondycja społeczna - były wśród nich mniszki
buddyjskie, małe dziewczynki, które potem zwykle rozpłatywano mieczem,
nastolatki, które czasem gwałcono przez dwa dni bez przerwy. Finałem
seksualnego wykorzystania był zwykle mord; na ciele cudem ocalałej, 18-letniej
Li Xouying naliczono potem 37 ran od bagnetów. Organizowano też swoiste
polowania, a schwytane w domach, na ulicach i w pobliskich wioskach kobiety
transportowano ciężarówkami do koszar. Wielu Japończyków wierzyło podobno,
że zgwałcenie dziewicy uczyni ich potężniejszymi w bitwie, inni wykonywali
amulety z włosów swoich młodocianych ofiar, mające jakoby chronić przed
ranami. Posiadający aparaty fotograficzne nie żałowali sobie
pornograficznych zdjęć, które po wojnie posłużyły jako dowody rzeczowe.
Iris Chang, autorka najlepszej może, gdy chodzi o fakty, książki o
wydarzeniach w Nankinie, podkreśla zarówno obojętność naczelnego dowództwa
dla tych praktyk (generał Tani Hisao z 6. Dywizji piechoty sam się dopuścił
około 20 gwałtów), jak i fakt, że doszukała się tylko jednej jedynej
relacji o oficerze japońskim, który wówczas pomógł Chince. Oprawcy
rozgrzeszali się, nie uważając ofiar za ludzi. "Może gdy ją gwałciliśmy,
widzieliśmy w niej kobietę" - wspominał o jednej z Chinek cytowany już
Azuma - "ale gdy ją zabiliśmy, myśleliśmy o niej jako o czymś w rodzaju
świni" [List Azumy do Iris Chang, 1996 (bez daty), cyt. tamże, s. 50. Ponad pół
wieku po zbrodni sędziwy już Azuma, w akcie rzadkiej, ale za to chyba szczerej
skruchy, odegrał znaczną rolę, w nagłośnieniu nankińskiej tragedii, udostępniając
m.in. historykom swój wojenny dziennik, stawiający w fatalnym świetle tak
armię cesarską, jak i jego samego.] Ponieważ jednak sprawa stała się zbyt głośna,
naczelne dowództwo, w osobliwie rozumianej trosce o wizerunek armii, nakazało
żołnierzom zawsze dobijać poszkodowane - by nie rozsiewały kompromitujących
relacji. Ofiarami nie zawsze zresztą były kobiety. Prócz wypadków
homoseksualizmu, zdarzało się zmuszanie ojców - pod groźbą zamordowania
nieletnich członków rodziny - do gwałcenia własnych córek lub do stosunków
ze zwłokami, do gwałtów zmuszano też buddyjskich mnichów, ponieważ zaś z
reguły odmawiali - kastrowano ich.
Rozmiary nankińskiej rzezi, jak i czas jej trwania (sześć tygodni, do początków
lutego 1938 r.) skłaniają wręcz do zadania sobie pytania, dlaczego połowa
mieszkańców miasta jednak przeżyła. W ich ocaleniu rolę trudną do
przecenienia odegrało ogółem 27 obecnych w stolicy Europejczyków i Amerykanów,
przeważnie pracowników konsulatów, szkół, szpitali i instytucji
charytatywnych (jak już wspomniano, siedzibą przedstawicielstw dyplomatycznych
był nadal Pekin). Nawiązując do wcześniejszego precedensu z Szanghaju
utworzyli oni tak zwaną Strefę Bezpieczeństwa, ograniczoną od północy i południa
ulicami Chungshan i Hanchung, a zawierającą gmachy uniwersytetu, Ginling
Women's Arts and Science College'u oraz szpitali; dała ona schronienie i pomoc
200-300 tysiącom uchodźców. Na czele akcji ratunkowej stanął wówczas
- fakt poniekąd paradoksalny - przywódca NSDAP w Nankinie i szczery,
przynajmniej wówczas, entuzjasta Hitlera, John (sic!) Rabe, nazywany przez Chińczyków
"Żywym Buddą", którego ówczesne zapiski, będące bezcennym źródłem
historycznym, opublikowała dopiero w 1996 r. Iris Chang. Krążąc po mieście
w stalowym hełmie i samochodzie z widoczną swastyką, Rabe dosłownie wyrywał
ludzi z rąk Japończyków, swych podopiecznych strzegł w strefie czuwając
nocami, a urodzonym tam dzieciom wręczał prezenty w wysokości 10 dolarów USA dla chłopców i 9,5 dolara dla mniej
cenionych w kulturze chińskiej dziewczynek [John Rabe wyjechał z Azji, w lutym 1938 r. próbując na prośbę władz
chińskich interweniować u Hitlera; zamiast audiencji u wodza doczekał się
jednak tylko wizyty gestapo. Po wojnie (w czasie której pracował w
Afganistanie i ministerstwie gospodarki) stracił pracę w wyniku denazyfikacji.
Wówczas z pomocą pospieszył mu rząd chiński, przekazując dwa tysiące
dolarów USA i ofertę zamieszkania w Chinach (nie przyjęta, przydała się
jednak komunistom jako mocny dowód kontaktów Czang Kaj-szeka z nazistami).
Zmarł w 1950 r.]. Nawiasem mówiąc, wielu
Niemców mimo nazistowskich emblematów, zostało wówczas pobitych przez żołnierzy
japońskich. Ogromną rolę odegrał także Amerykanin Robert Wilson, jedyny
chirurg i jeden z trzech lekarzy w Nankinie (w chińskich szpitalach zdobywcy
wybili personel i pacjentów), operujący pokaleczonych i poparzonych ludzi za
darmo, aż do utraty sił, mimo, że Japończycy grozili mu bronią. Jako "żywa
bogini z Nankinu" zasłynęła też Wilhelmina ("Minnie") Vautrin,
będąca dziekanem Ginling Women's Art and Science College, w której kampusie
znalazło schronienie tysiące kobiet. Jej niezwykła odwaga była dla nich
zwykle skuteczną tarczą, choć nie zawsze. 24 grudnia Japończycy, argumentując,
że dzięki temu oszczędzą inne kobiety, wywlekli ze Strefy 24 "zawodowe
prostytutki"; jak je zidentyfikowali, nie jest jasne, nie mówiąc o tym,
że nawet osoby istotnie parające się ową profesją nie zasługiwały na
wydanie w ręce oprawców japońskich [Minnie Vautrin, nie podniosła się już psychicznie po przeżyciach nankińskich;
w maju 1940 r. wróciła do USA, gdzie podjęła kilka prób samobójczych zakończonych
tragicznym powodzeniem 14 V1941 r. (odkręcony gaz). Jej diariusz z Chin,
przechowywany w Yale Divinity School Library, Iris Chang porównuje do
dziennika Anny Frank, co jest jednak nadużyciem, gdyż Vautrin (przynajmniej
bezpośrednio) nie groziła w Nankinie śmierć.]. Iris Chang twierdzi wręcz, że wszyscy
Chińczycy, którzy nie zdołali dotrzeć do Strefy Bezpieczeństwa zostali
zabici, w co mimo wszystko uwierzyć trudno.
Zmęczeni dokonaną rzezią oraz dorywczymi próbami pozbycia się zwłok, które
palono lub wrzucano do rzeki, zdobywcy rozkazali wreszcie chińskim organizacjom
charytatywnym, w rodzaju buddyjskiej Czerwonej Swastyki, by pogrzebały
zabitych. "Widziałem ciała leżące wszędzie naokoło, niektóre z nich
pocięte na strzępy" - wspominał później jeden z uczestników owej
akcji. - "Ludzi porzucono tam, gdzie zostali zabici. Niektóre ze zwłok leżały skulone, inne rozpostarte.
Wszystko to było dziełem oddziałów japońskich, sam widziałem je przy
robocie. Zacząłem liczyć ciała na jednej z głównych ulic, ale przestałem
doliczywszy się około pięciuset po obu stronach ulicy".
Ta ostatnia kwestia zmusza do zadania pytania podstawowego - ile właściwie
ofiar pochłonęła masakra nankińska? Odpowiedź nie jest prosta, choćby z
tego powodu, że trudno orzec, ile osób przebywało w mieście w chwili
kapitulacji - pracujący w USA chiński historyk Wu Tienwei twierdzi, że 630 tys.,
ale nie wiadomo, czy liczba ta obejmuje także uchodźców i żołnierzy
garnizonu stolicy. Amerykański historyk Lloyd E. Eastman pisał o "co
najmniej" 42 tys. zabitych w Nankinie (liczba do przyjęcia dla niektórych
Japończyków), ale jego kolega Akira Iriye już o dwustu tysiącach.
Badacze japońscy wahali się między groteskową liczbą 3 tys. ofiar, a
trzydziestu ośmiu, czterdziestu dwu tysiącami, o jakich mówił poważny autor
Hata Ikuhiko. Wyjątkiem był Honda Katsuichi, który twierdzi, że w ciągu
pierwszych dni zginęło dwieście tysięcy Chińczyków, a do lutego zabitych
było już trzysta tysięcy. Kwestią odrębną są wyliczenia majora Ohty
Hisao, który konfrontując ze sobą różne dane napisał o 377 tyś.
pochowanych zwłok - ponieważ jednak zrobił to w znanym z "prania mózgów"
komunistycznym więzieniu w Fuxuan, dane te są raczej wątpliwe. Sądzący
zbrodniarzy wojennych Trybunał Tokijski wymienił 260 tys. ofiar. Xu Zhigeng,
James Yin, Shi Young oraz Iris Chang, którzy przeprowadzili najdokładniejsze
szacunki, skłaniają się zdecydowanie ku najwyższym z podawanych liczb. Słusznie
powątpiewając w rewelacje majora Ohty, opierają się przy tym na przesłankach
następujących. Bezwzględnie wiarygodne, zachowane w archiwach statystyki,
pochodzące od chińskich organizacji charytatywnych oraz powołanych przez
okupanta władz miejskich (Nanjing zizhi weiyuanhui) mówią o
pogrzebaniu 227 400 ciał (z czego 185 tys. pochowały owe organizacje, 7 400
lokalne władze, a "co najmniej" 35 tys. ludność miejscowa). Liczby te
nie obejmują wszelako zwłok grzebanych lub palonych na stosach przez samych
Japończyków, tymczasem wiadomo z archiwów tokijskich, że jedna tylko taka
"ekipa pogrzebowa" między styczniem a marcem 1938 r. pochowała 30 tys.
trupów. Wywiady z członkami rodzin przekonują ponadto, iż wielu zabitym
ostatnią posługę oddali najbliżsi lub sąsiedzi, nie informując o tym
jakichkolwiek władz. Odrzucono przy tym stanowczo możliwość, że znaczną
liczbę zwłok liczono dwukrotnie (np. po wydobyciu z wody i tuż przed
pogrzebem), argumentując, że rozkładających się już ciał nie sposób było
dźwigać na wzgórza, gdzie zlokalizowano większość grobów; tak więc szczątki
wyrzucone przez rzekę chowano na miejscu. Reasumując, wspomniani autorzy
szacują liczbę ofiar na 335-400 tys. Iris Chang powołuje się przy tym na
odnalezioną przez siebie w waszyngtońskim National Archives, rozszyfrowaną
przez wywiad amerykański depeszę japońskiego ministra spraw zagranicznych
Hiroty Koki, z 17 stycznia 1938 r. (rzeź wówczas jeszcze trwała) donoszącą,
iż "wymordowano nie mniej niż trzysta tysięcy chińskich cywilów, w wielu
wypadkach z zimną krwią". Nasuwa się wszelako uzasadnione
pytanie, czy Hirota mógł już wówczas dysponować wiarygodnymi danymi o
rozmiarach tragedii.
Jeśli jednak nawet liczba ofiar masakry nankińskiej niewiele przekracza 200
tys., to jest ona i tak wyższa od łącznej liczny zabitych w Hiroshimie i
Nagasaki bezpośrednio po atakach nuklearnych (tzn. nie licząc zmarłych potem
na chorobę popromienną) i od strat ludzkich jakiegokolwiek miasta w II wojnie
światowej. Przypomnieć przy tym warto - zwłaszcza z polskiego punktu widzenia
- że jeśli ofiary przykładowo, powstania warszawskiego, zginęły w
rezultacie trwających dwa miesiące walk, to w stolicy Chin tylko 1% poległych
padło w czasie krótkotrwałego oblężenia. Z tego punktu widzenia rzeź w
Nankinie pozostaje po dziś dzień wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. Jej ostateczne
rozmiary pozostaną chyba do końca nie znane i poprzestać się musi na słowach
znanej pisarki amerykańskiej pochodzenia chińskiego, Amy Tan, stwierdzającej
w jednej ze swych powieści: "Pewien dygnitarz powiedział mi potem, że zginęło
około stu tysięcy ludzi. Chociaż, skąd on mógł wiedzieć? Kto umiałby
policzyć tylu ludzi naraz? Liczyli pogrzebane i spalone ciała, topielców? A
co z biedakami, których nikt nie liczył, nawet kiedy żyli? (...) Taka liczba
przestaje być liczbą, przestaje być ludźmi".
Z pytaniem o liczbę ofiar ściśle łączy się kolejne: co skłoniło Japończyków
do takiego okrucieństwa? Łatwiej jest o wyjaśnienie, gdy chodzi o bezpośrednich
wykonawców. Jak już wspomniano, zarówno samurajska tradycja, jak i nieludzkie
szkolenie przy pomocy pałek i podkutych butów, serwowane rekrutom w koszarach
(zawsze w jego trakcie zdarzały się samobójstwa) zamieniały cesarskich żołnierzy
w maszyny do zabijania, bardziej bojące się oficerów niż nieprzyjaciela, których
filozofia zamykała się w porzekadle "śmierć lżejsza jest niż piórko, służba
cięższa jest niż góra". Od traktowanych w ten sposób ludzi trudno było
oczekiwać współczucia dla pokonanego przeciwnika, zwłaszcza wobec wpajanego
im poglądu, że zwyciężeni są ludźmi pozbawionymi honoru; jeśli w armiach
anglosaskich na trzech zabitych przypadał jeden oddający się do niewoli, to w
armii cesarskiej podczas wojny na Pacyfiku stosunek ten wynosił 120 do 1. Dodać
tu trzeba, że choć samurajski kodeks bushido znacznie bardziej przypominał
europejskie tradycje rycerskie niż poglądy gardzącej statusem wojownika
cywilizacji chińskiej, to jednak i tutaj istniały znamienne różnice; wśród
samurajów nie było, na przykład, żadnego specjalnego szacunku dla kobiety
ani człowieka jako takiego. Ponure życie japońskiego żołnierza oświetlać
mogła - prócz perspektywy zaszczytnej śmierci za cesarza - jedynie nadzieja
na krótkotrwałe łupy w postaci kobiet, pieniędzy i ryżowej wódki. Jeśli w
kimś szkolenie rekruckie jakimś cudem zachowało jeszcze ludzkie uczucia, to
sposobem ich zabicia miała być właśnie wojna w Chinach. W swej pracy jej
dotyczącej Dick Wilson cytuje następujące świadectwo niejakiego Tajimy:
"Pewnego dnia porucznik Ono oznajmił
nam: >>Nigdy jeszcze nikogo nie zabiliście, więc dziś będziecie mieli małą
zaprawę w zabijaniu. Nie wolno wam uważać Chińczyków za ludzi, ale za coś
mniej wartego niż pies czy kot. Bądźcie dzielni! Teraz niech wystąpią na
ochotnika ci, którzy chcą zabijać.Tchórze!>Nikt z was nie jest wart, by się zwać japońskim żołnierzem.
Więc nikt się nie zgłasza? Cóż, ja was wybiorę.>Otani - Furukawa - Ueno - Tajima.>Głowy powinno się ścinać tak>Yo!
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Porcelanowa WieĹźa w NankinieOcalaĹem prowadzony na rzeĹş o konsekwencjach ocalenia ~60Bmen behind the sun part 4 the nanking massacre21 Rzez dysydentow (2009)wiÄcej podobnych podstron