uczniów i tacy, którym naprawdę zależy, aby przekazać swoją wiedzę dalej. Ale wiem też, że są tacy, którzy (przepraszam) nie dojrzeli to pracy z młodzieżą. Czasami mam wrażenie, że odreagowują stresy i niepowodzenia życia osobistego na uczniach, którzy są od nich uzależnieni. Mają poczucie wyższości i wymagają szacunku tylko, dlatego, że siedzą po drugiej stronie biurka - a na szacunek trzeba sobie zasłużyć nie samym tylko siedzeniem.
Z książki Goffmana można bardzo dużo przenieść na płaszczyznę rozważań „szkolnych”. W instytucjach totalnych jest ściśle zaplanowany plan zajęć i najczęściej narzucony. A w szkole? Zajęcia odbywające się zgodnie z planem, długie przerwy obiadowe, kiedy wszyscy siedzą na stołówce szkolnej i to wszystko powtarzające się z tygodniową regularnością.
Ale to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to pozbawianie indywidualności. Przypominają mi się pierwsze lata mojej edukacji, kiedy w szkołach obowiązywało noszenie mundurków. Prawdopodobnie miało to jakieś zalety, ale wydaje mi się, że nie było to nic innego jak właśnie zabijanie indywidualności.
Nie chciałbym przesadzić, wiem, że szkoła nie jest instytucją totalną, ale Goffman zwrócił moją uwagę na wiele ważnych elementów, które są wspólne. Myślę, że warto nad tym czasem pomyśleć.
Bardzo ciekawa i przerażająca wizja szkoły ukazana jest w książce Vargasa Llosy „Miasto i psy”. Czytając przekonałem się, do czego może prowadzić życie w rzeczywistości zdominowanej przez zło. Na szczęście u nas takich szkół nie ma, ale pomysł peruwiańskiego pisarza nie wziął się zapewne z samej tylko wyobraźni.
Książka opowiada o grupie chłopców uczęszczających do szkoły wojskowej. Oczywiście obowiązuje tam surowy regulamin, ale warunki w jakich przyszło Cavie, Boi, Jaguarowi i wielu innym spędzać najlepsze lata swojego życia są raczej terrorem niż regulaminem. Chłopcy są często bici, poniżani, w różnorodny sposób wykorzystywani, zarówno przez personel, jak i starszych kolegów. Władze szkoły o wszystkim wiedzą i -tolerują, a nawet uznają za metodę wychowawczą. Uważają, że tylko w ten sposób można przygotować młodych ludzi do życia w świecie okrutnym. Rzeczywistość jest okrutna, a więc i środki mające do niej przygotować powinny obfitować w zło. O niesłuszności tej teorii można przekonać się obserwując, jak chłopcy dojrzewają, jak wchodzą w dorosłe życie. Fizycznie są odporni na wszystko - mężni, wytrzymali - wydaje się, że bez problemu zniosą każde niepowodzenie, poradzą sobie z największą nawet porażką. Okazuje się, że pod skorupą siły znajdują się zupełnie niewykształcone cliaraktery, ludzie nauczeni przemocy, pokonujący innych tylko przewagą fizyczną. Bohaterowie Llosy są psychicznie nieodporni, a jednocześnie nauczeni wykorzystywania słabszych. Jest niemal pewne, że w przyszłości powtórzą błędy swoich nauczycieli.
Dużo zawdzięczamy na pewno opowieściom rodziców. Opowieści moich są przede wszystkim zabawne, bo takie najłatwiej zapamiętać, ale dużo mówią o szkole z lat 60-tych i o tym co się zmieniło. Moja mama chodziła do szkoły dla dziewcząt - wynalazek obecnie nie do pomyślenia. Nie potrafię sobie wyobrazić jak to wyglądało, a poza tym nie wiem, co to miało na celu. W życiu nie ma przecież podziału na świat kobiet i świat mężczyzn, więc po co przygotowywać ludzi do czegoś, czego nie ma. Mój tata wspomina jak ściągał od kolegów siedzących dwie ławki przed nim, albo przyczepiał do pleców koleżanki kartkę z wierszem, którego nie nauczył się na pamięć. Moi rodzice oboje dobrze wspominają lata szkolne ( albo wspominają tylko to, co dobre - trudno więc obiektywnie ocenić to, co mówią ). Potem zetknięcie ze szkolną rzeczywistością okazuje się być mniej różowe niż w opowieściach sprzed lat, ale my też na pewno będziemy je dobrze wspominać.
2