Czym jest nienawiść?
Słowo nienawiść kojarzy się zazwyczaj z pojęciem niebezpiecznego złorzeczenia, przekleństwa, którego trzeba unikać i pozbyć się tak szybko jak tylko jest to możliwe. Słyszy się często, że nienawiść jest dla jednostki niczym trucizna, która uniemożliwia wyzdrowienie z zaznanych w dzieciństwie urazów. Ponieważ odcinam się zdecydowanie od tej opinii, często zdarza mi się być źle zrozumianą. Jak dotąd wszystkie moje wysiłki, by rzucić nieco światła na ten problem i pogłębić jego zrozumienie, nie przyniosły znacznego rezultatu.
Dlatego właśnie tym osobom, które chciałyby podążyć za moim rozumowaniem, polecam lekturę jednego z rozdziałów mojej książki Ścieżki życia, zatytułowanego: „Jak rodzi się nienawiść?”. Muszę zaznaczyć, iż w rozdziale tym, napisanym w 1996 roku, zawarta jest pewna refleksja, wynikła z powszechnej dziś tendencji, by za wszelką cenę chronić rodziców, której to tendencji w międzyczasie się pozbyłam (więcej piszę o tym w mojej książce: Bunt ciała, Media Rodzina, wkrótce w sprzedaży).
Ja również uważam, że nienawiść może zatruwać organizm, lecz ma to miejsce tylko wtedy, gdy jest ona nieuświadomiona i kierowana w stronę obiektów zastępczych, tzw. kozłów ofiarnych. Nie ma, w takiej sytuacji, podstaw, by uczucie to znikło samoistnie czy wyparowało. Przyjmijmy, że nienawidzę pracujących wokół imigrantów, lecz nie jestem w stanie zobaczyć, w jaki sposób traktowali mnie moi rodzice, gdy byłam dzieckiem - jak pozostawiali mnie, jako niemowlę, płaczącą godzinami lub jak nigdy na mnie nie patrzyli z miłością. Cierpię więc z powodu utajonej nienawiści, która może towarzyszyć mi całe życie, objawiając się w mojej nienawiści do imigrantów i wywołując w moim ciele różne symptomy.
Jeśli poznam zło, jakie z powodu swego zaślepienia wyrządzili mi rodzice i będę mogła świadomie odczuć bunt przeciwko ich zachowaniom, to nie będę musiała przenosić mojej nienawiści na osoby, które nie mają z nią nic wspólnego.
Z upływem czasu, moja dopuszczona i przeżywana nienawiść w stosunku do rodziców będzie słabnąć lub nawet, na pewien czas, zniknie, choć wydarzenia życia codziennego lub napływ wspomnień mogą ją gwałtownie znów wskrzesić. Jednakże teraz wiem już, o co chodzi i skąd we mnie ta nienawiść. Dzięki przeżyciu i odczuciu tych emocji mam świadomość i zrozumienie dla swoich reakcji i moja nienawiść nie popchnie mnie do zabijania nikogo ani do wyrządzania jakiejkolwiek krzywdy.
Spotykamy czasem ludzi, którzy posuwają się aż do tego, by dziękować swoim rodzicom za otrzymane niegdyś ciosy, lub którzy twierdzą, że już dawno zapomnieli o seksualnej przemocy, której byli ofiarami, i wybaczyli im te „grzechy” modląc się za nich, lecz którzy, jednocześnie, nie są w stanie wychowywać swoich dzieci inaczej, niż w sposób gwałtowny, przemocowy, lub nadużywający je seksualnie. Pedofile obnoszą się z miłością do dzieci i nie są świadomi tego, że w głębi duszy mszczą się za to, co im wyrządzono, gdy sami byli dziećmi. Nawet, jeśli nie odczuwają świadomie tej nienawiści są poddani jej dyktatowi.
Utajona nienawiść jest naprawdę niebezpieczna i trudno się jej pozbyć kiedy nie jest zwrócona w stronę osoby, która jest jej sprawcą, lecz w kierunku obiektów zastępczych. Zazwyczaj utrzymuje się wtedy przez całe życie pod przykrywką przeróżnych perwersji i stanowi zagrożenie dla otoczenia, jak i dla osoby, która ją odczuwa.
Rzecz ma się zupełnie inaczej w przypadku nienawiści uświadomionej, będącej naturalną i uzasadnioną reakcją, gdyż ta, jak każde uczucie, opada, gdy ją dopuścimy i pozwolimy jej przebrzmieć. Jeśli zdobędziemy się uznanie faktu, że rodzice traktowali nas w sposób sadystyczny, możemy odczuć jedynie nienawiść. Jak wspomniałam, może ona słabnąć lub całkiem zniknąć, lecz nie chodzi tu o zabieg, jakiego można dokonać za jednym zamachem. Rozległości poniżenia i złego traktowania w dzieciństwie nie da się ogarnąć jednym spojrzeniem. Jest to proces rozłożony w czasie, podczas którego poszczególne aspekty dawnego maltretowania dopuszczane są do świadomości, jeden po drugim, tak by uczucie nienawiści mogło z nas wypływać w miarę naszych psychicznych możliwości. Nie jest ono wtedy niebezpieczne. Jest raczej logiczną konsekwencją tego, co stało się niegdyś i co staje się dla dorosłego zrozumiałe we wszystkich aspektach dopiero teraz, choć to dziecko musiało latami dźwigać cały ten ciężar w milczeniu.
Oprócz reaktywowanej nienawiści do rodziców, oraz nienawiści utajonej i skierowanej do obiektów zastępczych jest jeszcze nienawiść skierowana do osoby, która dokucza nam dziś, w sensie fizycznym lub psychicznym, lub która trzyma nas w swej władzy i od której nie możemy się uwolnić lub myślimy, że nie możemy. Tak długo jak zależymy od tej osoby lub myślimy, że jesteśmy od niej zależni, nie możemy zrobić nic innego jak tylko czuć do niej nienawiść. Trudno wyobrazić sobie człowieka, który jest torturowany i nie odczuwa nienawiści do swego prześladowcy i kata. Jeśli nie pozwala sobie na te uczucia, tłumiąc je, to odczuje je z pewnością jego ciało. W biografiach chrześcijańskich męczenników, którzy byli torturowani, można znaleźć opisy straszliwych chorób, najczęściej chorób skóry. Ciało opiera się w ten sposób zdradzie siebie samego. Jeśli „święci” musieli przebaczyć swoim oprawcom, ich skóra była żywym dowodem siły ich stłumionej nienawiści.
Jednakże wyzwolenie się z rąk oprawcy nie musi oznaczać bycia skazanym na życie w ciągłej nienawiści. Uczucie bezradności i niemocy oraz uczuć wtedy odczuwanych może oczywiście wracać. Lecz z czasem poziom nienawiści najpewniej będzie się zmniejszał (ten aspekt rozwinęłam w mojej książce Bunt Ciała). Nienawiść jest tylko uczuciem i jakkolwiek by nie było ono silne jest tylko dowodem, że żyjemy i odczuwamy. Jeśli usiłujemy je tłumić, musimy zapłacić za to wysoką cenę. Sama nienawiść ma nam coś do powiedzenia na temat naszych zranień, na temat naszej wrażliwości i wartości, jakie wyznajemy, i pozostaje nam tylko nauczyć się jej słuchać i rozumieć sens jej przekazów. Jeśli to potrafimy nie musimy się jej więcej bać. Gdy nienawidzimy dwoistości, hipokryzji i kłamstwa to dajemy sobie prawo by je zwalczać wszędzie, gdzie jest to możliwe lub rezygnujemy z utrzymywania kontaktów z ludźmi, którzy dają wiarę kłamstwu. Lecz jeśli zachowujemy się w taki sposób, jakby nas to nie dotykało, to zdradzamy samych siebie.
Wymóg wybaczania, z którym spotykamy się prawie wszędzie, oprócz swojego rujnującego i niszczycielskiego wymiaru zachęca nas również do zdrady siebie samego. Zalecane przez religię i tradycyjną moralność wybaczenie przedstawiane jest w różnych terapiach w zwodniczy i oszukańczy sposób jako droga do „wyleczenia”. Nie jest trudno udowodnić, że ani modlitwy ani ćwiczenia z autosugestii, tak drogie „pozytywnemu myśleniu”, nie mogą wymazać prawowitych i naturalnych reakcji obrony w obliczu poniżenia i ciosów zadawanych dziecku. Straszliwe choroby męczenników, którzy przeżyli tortury pokazują dobitnie cenę, jaką trzeba zapłacić za stłumienie swoich uczuć.
Czy nie byłoby prościej zapytać siebie o to, do kogo właściwie skierowana jest moja nienawiść i uświadomić sobie, że jest ona całkowicie uprawomocniona? Zgodnie z tą hipotezą dajemy sobie możliwość życia z pełną odpowiedzialnością za nasze uczucia, nie odrzucając ich i nie płacąc za tę „cnotę” wybaczania ceny, jaką są choroby.
Jeśli terapeuta obiecuje, że dzięki terapii (ewentualnie, dzięki wybaczeniu) pozbędę się na koniec nieprzyjemnych uczuć, takich jak złość, furia czy nawet nienawiść - moja nieufność gwałtownie się budzi. Cóż za człowiek byłby ze mnie, jeśli nie mogłabym reagować złością na niesprawiedliwość, złośliwość, pretensjonalność lub arogancką głupotę? Czy moje wewnętrzne życie nie byłoby wtedy w jakiś sposób okaleczone?
Udana terapia może mi pomóc nabrać umiejętności bycia w kontakcie ze wszystkimi moimi uczuciami oraz z moją własną historią, co zapewni mi zrozumienie i wytłumaczenie dla intensywności moich reakcji. Pozwoli też złagodzić tę intensywność, nie zostawiając w ciele przypadkowych śladów, jakie odciskają się w nim, gdy dochodzi do tłumienia emocji, które nie mogły dotrzeć do poziomu świadomości.
W terapii mogę nauczyć się rozumieć moje emocje, uznawać je za swoich sprzymierzeńców i przyjaciół, za swoich obrońców, zamiast się ich obawiać, potępiać je i zwalczać. Nawet, jeśli tego właśnie nauczyliśmy się kiedyś od naszych rodziców, nauczycieli, księży - dziś musimy uznać, że ta autoamputacja, jakiej poddały się te osoby, jest niebezpieczna i że my sami staliśmy się, w sposób jednoznaczny, ofiarami tej kastracji.
Jest jeszcze wiele krajów, gdzie w ośrodkach nauczania szkolnego bicie jest integralną częścią procesu „wychowania”, czyli obowiązującą „metodą wychowawczą”. Lecz żaden nauczyciel nie będzie bił dzieci, jeśli sam nie był bity i jeśli, będąc dzieckiem, nie musiał się nauczyć tłumić swoją własną złość; jeśli jednak był bity i wykorzystywany i musiał stłumić związaną z tym nienawiść, to potem, pracując z dziećmi przenosi ją na nie, nie widząc i nie rozumiejąc dlaczego to robi. Sądzę, że świadomość tego fenomenu mogłaby uchronić całe rzesze dzieci przed brutalnością. Podobnie, gdyby mężowie stanu mieli pełną świadomość i jasność tego, jaka była ich historia osobista - narody uniknęłyby ich okrucieństwa i zaślepienia.
To nie nasze uczucia stanowią niebezpieczeństwo i zagrożenie dla nas i dla naszego otoczenia. Niebezpieczne jest właśnie coś przeciwnego, odcinanie się od nich ze strachem. Właśnie to jest powodem istnienia tylu szaleńców, kamikadze i systemu sądownictwa, w którym nikt nic nie chce wiedzieć o rzeczywistych przyczynach przestępstw, ponieważ wciąż istnieje ten potężny przymus ochrony rodziców zbrodniarzy i pozostawiania w cieniu tragicznych historii życia osób dokonujących tych przestępstw.