KRYSTYNA NEPOMUCKA
Mydło z łabędziem
Redaktor: Anna Pawłowicz
Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach
Š by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1994
ISBN 83-900824-8-9
Wydawnictwo ANTA
ul. Kazimierzowska 28 m. 8
02-572 Warszawa
tel./fax 48-29-41
...Od urodzenia się do mierci, od
poniedziałku do poniedziałku, od rana
do wieczora wszystkie czynnoci sš
zrutynizowane, prefabrykowane. I jak
człowiek, schwytany w sieć tej rutyny,
może nie zapomnieć, że jest człowie-
kiem, niepowtarzalnš indywidualnociš,
kim, kto otrzymał tylko jednš szansę
tycia, ze wszystkimi nadziejami i roz-
czarowaniami, ze smutkiem i lekiem,
z tęsknotš i miłociš, strachem przed
nicociš i samotnociš?
Erich Fromm
Druk i oprawa: Drukarnia Wyd. Nauk. S.A., Łód, ul. Żwirki 2
Sš dwie najstraszliwsze rzeczy na wiecie. Wojna i małżeńs-
two z poetš lub literatem. Aktor też właciwie nie człowiek... Tak
mawiała moja matka, patrzšc na mnie z troskš w oku. Być może
dlatego, że miałam szczególny sentyment do ludzi pióra, co w jej
pojęciu było jednoznaczne z absolutnym wykolejeniem.
Pewnego dnia odkryła nagle ze zgrozš, że nie bawię się już
lalkami, natomiast wykazuję złe skłonnoci do czytania w nadmiarze
ksišżek, pisania pamiętników i do głębokich zamyleń. Wtedy wła-
nie postanowiła wydać mnie za mšż; Oczywicie za człowieka solid-
nego i na stanowisku. Adwokata lub lekarza. Ojciec opowiadał się
raczej za wykształceniem technicznym, jako że taki facet będzie
spokojny, daleki od fantazji, a bliski robienia pieniędzy, co jest nie
do pogardzenia w małżeństwie.
Nie broniłam się zbytnio przed matczynš koncepcjš. Moje wia-
dectwo dojrzałoci spoczywało od tygodnia w szufladzie ojcowego
biurka w niebieskiej teczce z napisem: Dokumenty rodzinne",
a moje osiemnacie lat rwało się do życia. Najchętniej do seksualne-
go. Właciwie każdy młody mężczyzna okazujšcy mi względy budził
zainteresowanie. Chodziłam więc wcišż w kim zakochana, rozczyta-
na w poezji, oczadziała upalnym majem i przebojami 1938 roku,
których zmysłowe słowa rozbrzmiewały już od rana poród zagraco-
nych antykami pokoi naszego mieszczańskiego domu.
W tym czasie starał się o mnie student z ostatniego roku lenic-
twa, z dobrego domu takiego, co to tylko Bóg i Ojczyzna"
oraz drugi, z gorszego: młody inżynier elektryk z Polskich Zakładów
Lotniczych. Miał na Okęciu własne mieszkanie, ładnš pensję i pers-
pektywę szybkiego awansu. Te czynniki zdecydowały, że stał się
moim oficjalnym narzeczonym, chociaż ja osobicie wolałam lenika.
Nie tylko dlatego, że miał piękne usta, z których potrafił robić
użytek, gdziekolwiek mnie dopadł. Nie był nudny, kochał las,
a ponadto przyznał mi się, że próbuje pisać. Wprawdzie nie wiersze,
ale co prozš.
Matce naraził się jednak tym, że był zbyt błyskotliwy w rozmo-
wach i ogromnie oczytany. Gdy na jej podchwytliwe pytanie, czy
interesuje się poezjš, zaczšł sypać nazwiskami i cytować fragmenty
z tomiku Lemiana został skrelony z listy ewentualnych kandy-
datów do mojej ręki.
Od poezji do zdrady małżeńskiej i niestałoci uczuć tylko
jeden krok orzekła autorytatywnie, gdy zaczęłam bronić piękno-
ustego" wtršcajšc niemiało, że jestem w nim zakochana.
To ci się tylko wydaje! skwitowała moje nabiegajšce do
oczu łzy. Prawdziwa miłoć przychodzi dopiero po lubie. Dlate-
go należy wybierać rozsšdnego, statecznego człowieka, który wie,
czego chce od życia.
Matka nie przewidziała tylko jednego drobiazgu. A mianowicie,
że ze mnš żaden tego typu człowiek długo nie wytrzyma. I rzeczy-
wicie...
W karnawale 1938 roku, cała w welonach i łzach, sunęłam do
ołtarza, obarczona dziewictwem i wszelkiego rodzaju przesšdami,
jako że czasy były jeszcze przedwojenne i dziewictwo traciło się na
ogół w łożu małżeńskim.
Po nocy polubnej stwierdziłam, że i poczucie humoru mój mšż
ma także niewielkie, bo gdy szepnęłam już po wszystkim: No, ja
kiedy tę noc opiszę w powieci mój solidny małżonek wrzasnšł:
Ani mi się waż! a gdy mimo tego dodałam: I cały ten lub
ze szlochajšcym orszakiem zeskoczył z łóżka, a właciwie tapcza-
nu. Biały na twarzy z oburzenia, co mi się natychmiast skojarzyło
z dupš anioła, powiedział obrażajšc mój zmysł estetyczny przykrótkš
koszulš:
Żadnych ekstrawagancji! Żona nie jest od pisania powieci,
moje ty słodkoci, tylko od reprezentacji, prowadzenia domu i służe-
nia mężowi. Zapamiętaj sobie już dzi, że nie pozwolę się omieszać
przed znajomymi. Nie chcę, aby mówiono, że moja żona ma nie
wszystko po kolei, bo pisze ksišżki. Twoja matka wspominała, że
masz złe skłonnoci do literackich wypocin, ale obiecałem jej, że
wyplenię to z ciebie jak chwast!
Skakał po mieszkaniu niczym pasikonik, a jego nadwiędła męs-
koć wprawiała mnie w stan zakłopotania i rozterki.
I tę naszš rozmowę też kiedy opiszę... westchnęłam
z rozmarzeniem w głosie, bo nagle cała scena zaczęła mi się układać
w humorystyczny, kolorowy obrazek z moim nieprzyzwoicie nagim,
głupim mężem porodku. Może dlatego, że koszulę miał niebieskš?
W życiu codziennym nudził mnie i przerażał terminami oraz
porównaniami z energetyki. Na ogół on mówił, a ja milczałam, przy-
tłoczona jego uczonociš. To go chyba przed lubem najbardziej we
mnie ujęło. Byłam w jego pojęciu cudownym słuchaczem" i dziew-
czynš nader inteligentnš". Ale, gdy w parę miesięcy póniej zamilkł,
a ja zaczęłam mówić, radykalnie zmienił zdanie. Tak radykalnie, że
od rozwodu, który w tamtych czasach był skandalem towarzyskim,
uratowała nas wojna.
W listopadzie 1939 roku byłam już wdowš i przyjęłam ten cios
z prawdziwš godnociš" jak stwierdziła z dumš matka sšdzšc, że
brak łez i szybkie pogodzenie się z losem było wynikiem jej dobrych
i skutecznych metod wychowawczych.
Nie wyprowadziłam nigdy z błędu ani jej, ani ojca. Był zawsze ze
mnie dumny i nazywał swojš dzielnš córkš". Nienawidziłam słowa
dzielna", jakby w przeczuciu, że zostanie mi ono narzucone przez
życie wbrew mojej woli. Natomiast ojca bardzo kochałam. Miał
fantazję, był także zdeklarowanym kobieciarzem, a obie te cechy
czyniš mężczyznę interesujšcym i bardziej ludzkim.
Nieudane małżeństwo z solidnym człowiekiem bez wyobrani
oraz wojna stały się impulsem do ponownego chwycenia za pióro.
Pierwsza bowiem moja powieć o nieszczęliwej miłoci bo
tylko takie wydawały mi się interesujšce i tłumie kochanków,
zatytułowana Król Pik, powstała jeszcze w czasach szkolnych. Zginę-
ła tragicznie pod gruzami naszego starego domu, na który w pierw-
szym tygodniu wojny jaki niemiecki lotnik spucił tonę żelastwa
z zapalnikiem. Opłakiwałam jš dłużej niż męża, chociaż bšd co
bšd był moim pierwszym mężczyznš. Widocznie mierć bachora
opłakuje się dłużej. Powieć była moim pierwszym dzieckiem, niez-
byt chyba udanym, więc nie należało jej raczej żałować. Roiło się
tam od ostatnich promieni zachodzšcego słońca", białych powiew-
nych sukienek" i męskich bohaterów o takich imionach, jak Armand
i Ramon. Całe to dziwne towarzystwo ze rodowiska urzędniczego
jedziło konno, napychało się od witu ananasami, zapijajšc je szam-
panem roznoszonym przez czarnš służbę. Od dziecka byłam marzy-
cielkš i nie bardzo umiałam poruszać się w rzeczywistym wiecie.
Gdy rozpaczałam nad utraconym rękopisem wykrzykujšc histe-
rycznie, że drugiego takiego dzieła nie stworzę już nigdy, matka
orzekła, że urodziła potwora.
W całej naszej rodzinie byli sami przyzwoici ludzie. Po stro-
nie ojca chyba także... tu zrobiła wymownš pauzę a ty stale
gryzmoliła co w zeszytach i gryzmolisz nadal... Ludzie ginš, męża
straciła, prawie że biedakami zostalimy, a ty nad jakim głupim
rękopisem rozpaczasz! Patrzyła na mnie z obrzydzeniem. Za
co mnie los pokarał, że nie urodziłam normalnej dziewczyny!
biadała miotajšc się po ciasnym, okupacyjnym mieszkaniu z dyktš
w miejsce szyb. Od dziecka zawsze co w tajemnicy pisała. Inne
dzieci bawiły się normalnie, rozbijały kolana, głowy, łamały ręce, a ty
miała tylko odciski na palcach i głowę pełnš dziwacznych pomys-
łów. Wierzylimy z ojcem, że małżeństwo wyleczy cię z tych wszyst-
kich dziwactw...
Nie wyleczyło. Nie wyleczyła także wojna, kolejne miłoci,
romanse, kataklizmy w wiecie i w szklance wody. Nic z tego. Pisa-
łam. Musiałam pisać. Imperatyw wewnętrzny był silniejszy od wszys-
tkiego, co stawało na przeszkodzie w trudnej drodze, jakš
podwiadomie obrałam.
Wojna skończyła się trzydzieci lat temu, a ja skończyłam drugie
dzi spotkanie autorskie. Oba nieudane z powodu braku frekwencji.
Długo siedziałam w mrocznej, zatęchłej salce wysłuchujšc niesk-
ładnych tłumaczeń zdesperowanego sprzedawcy i jednoczenie kie-
rownika klubu w jednej osobie o tym, że nie przypuszczał, aby
prawdziwy pisarz rzeczywicie przyjechał do tego zapomnianego
przez Boga i ludzi" pegeeru.
Przed paniš obiecywało kilku. Ustalili nawet terminy. Ja ludzi
cišgnšłem, a oni nie przyjechali. Szeć razy tak czekalimy, więc ja
się pytam, jak długo można?
W poprzedniej miejscowoci tłumaczono się podobnie. Uzupeł-
niono tylko nieodpowiednim ustaleniem czasu na pół godziny
przed odejciem ostatniego autobusu.
Kto by został na gadaninie, aby póniej o pustym żołšdku
prosto z pracy drałować do domu dziesięć kilometrów?
10
Argument był przekonywajšcy. Spotkanie jednak miałam. Słu-
chało go szeciu chłopców z technikum, sprzštaczka i pijany robot-
nik drzemišcy nad stolikiem. Wszyscy oni mieszkali w fabrycznym
osiedlu i nie bardzo wiedzieli, co zrobić z wolnym czasem.
Na wieczorze w pegeerze słuchacze byli przypadkowi. Kto
wpadł do Klubu Rolnika na butelkę oranżady, kto inny po pudełko
papierosów.
Zaglšdajšce do klubu dzieciaki, zachęcone przez kierownika,
rozbiegły się po chałupach, cišgajšc na spotkanie, kogo tam zastały.
Przeważne stare babki z wnuczętami na rękach. Przyszło kilka
oniemielonych kobiet, paru robotników w buciorach umazanych
glinš i nawozem.
Popatrzyli na mnie z wyczekujšcš ciekawociš i zostali. Nie bar-
dzo jeszcze tylko wiedzieli, jak się ustosunkować do mnie i do tego,
o czym będę mówiła. Na wszelki wypadek stłoczyli się w pobliżu
drzwi, żeby łatwiej było wyskoczyć za próg. To mi przypomniało
moje pierwsze w życiu spotkanie autorskie.
Półżywš z emocji i lęku dowieziono mnie do małego miasteczka
w województwie olsztyńskim. Kwitły kasztany, pachniały bzy, a ja
wysiadajšc z redakcyjnego samochodu doznałam uczucia, że prowa-
dzš mnie na szafot, a nie do remizy strażackiej, gdzie miało się
odbyć spotkanie. Zawiadamiała o nim przypięta do drzwi karteczka
z moim przekręconym nazwiskiem i uwagš: sławna literatka".
Na sali znajdowali się jedynie organizatorzy. Nadzieja wstšpiła
w moje serce, ale bibliotekarka i dwóch rosłych mężczyzn, których
nie potrafiłam dopasować do żadnej grupy społecznej, nie pozwolili
mi zejć z placu boju.
Poczekajcie w ciastkarni, a my wam zaraz zorganizujemy
frekwencję powiedzieli głosami nie znoszšcymi sprzeciwu i znik-
nęli. Po półgodzinie zostałam wprowadzona do obszernego pomiesz-
czenia szczelnie wypełnionego ludmi. Przywitała mnie wroga cisza,
a wepchnięto mnie bocznym wejciem. Przy głównym oraz przy
oknach stali co rolejsi mężczyni. Jeden z organizatorów zionšł mi
w ucho konspiracyjnym szeptem: tylko mówcie politycznie". Zdręt-
wiałam, bo już Einstein powiedział, że polityka jest trudniejsza od
fizyki. Jak więc mogłam zajmować się tš problematykš, skoro nawet
z fizyki miałam zawsze dwóję?
Na nieswoich nogach weszłam przed ustawione ciasno, upchane
ludmi ławki, czujšc się trochę jak małpa w klatce. Powiodłam doko-
11
ła wzrokiem. Twarze kobiet wyrażały cichš rezygnację, a rozognione
fizjonomie mężczyzn otwartš wrogoć i nienawić. Zaczęłam
mówić nieskładnie i cicho o tym, że jestem dziennikarkš, a przy
okazji udało mi się napisać powieć pod tytułem.... Nagle z końca
izby usłyszałam rozpaczliwe: Proszę pani i ujrzałam czyjš
rękę podniesionš do góry, tak jak to czyniš dzieci w szkole.
Proszę pani... powtórzyła błagalnie kobieta, gdy zamilkłam
dopuszczajšc jš do głosu. Czy ja mogę wyjć, bo w domu zostawi-
łam małe dziecko, które muszę nakarmić piersiš, a mnie tu zamknię-
to siłš...
Odetchnęłam z ulgš i krzyknęłam pełnym głosem:
Kto ma ochotę wyjć, proszę się nie krępować. Żadnego
przymusu nie ma.
Tłum zafalował, zaszurały buciory, przy drzwiach zrobił się taki
cisk, jakby wybuchł pożar. Przy okazji wyłamano dwa okna, nader-
wano zawiasy w drzwiach, a po chwili już tylko ja i organizatorzy
pozostalimy na placu boju. Jak się póniej okazało, częć ludzi
wycišgnięto z kocioła, z nabożeństwa majowego, częć z gospody
ludowej, za wszystkim zapowiedziano, że będę mówiła na temat
podatku gruntowego.
Umiechnęłam się teraz nieznacznie do tej historii z odległych
już lat, rozglšdajšc się po zebranych. Dzieciaki szeptały, chichotały
między sobš tršcajšc się łokciami. Kto z dorosłych uciszał je bez
większego przekonania. Marzyłam o talerzu klusek z serem albo
zupy. Pomidorowej czy krupniku. Dochodziła pišta od niadania
nic nie jadłam. Cały nieomal dzień spędziłam w drodze za kierowni-
cš, aby punktualnie przybyć na spotkanie.
Poprosiłam o kawę. Była mocna, goršca, słodka i gęsta od fusów.
Połykałam jš łapczywie, zerkajšc jednoczenie w okno, za którym
stał mój wóz. Roiło się przy nim od maluchów obmacujšcych brud-
nymi łapami jasnš karoserię.
Ssšce uczucie głodu minęło. Natomiast serce podskoczyło do
gardła; tłukło się niespokojnie, drżało w krtani. Rujnuję sobie zdro-
wie pomylałam podnoszšc się od stolika, żeby wreszcie rozpo-
czšć wieczór autorski. W salce zapalono wiatło, spojrzałam
dyskretnie na zegarek. Tego dnia czekało mnie jeszcze jedno takie
spotkanie i ponad dwiecie kilometrów do Rzeszowa.
Noc. Wilgotne licie na szosie. Koniec padziernika jest chłodny.
Smużki mgły wypełzajš z lasu na szosę, rozlewajš się mlecznš biało-
12
ciš w wiatłach reflektorów. Szybkociomierz wskazuje osiemdzie-
sištkę. Włšczam długie wiatła, ale i to niewiele pomaga, zatracam
powoli poczucie odległoci.
To musi być gdzie tu, w pobliżu. Mówiono, że klub jest jakie
osiemnacie kilometrów od krzyżówki, cały czas drogš między lasa-
mi. To by się zgadzało... mylę, szukajšc wzrokiem drogowskazu.
Dokucza drapanie w gardle. Wiem, że głos będzie mi chrypiał,
kaszel wyciskał łzy z oczu, ale zdobędę się jeszcze na wysiłek, żeby
przez najbliższe godziny mówić...
Dwie duże kawy na kolejnych spotkaniach czuję w nierównych,
głonych uderzeniach serca. Głód urasta do bólu, ale nie należy
o tym myleć. Trzeba się wyłšczyć ze wszystkiego, co nie dotyczy
autorskiego wieczoru. O czym tym razem powiedzieć czekajšcym na
mnie ludziom? Nie lubię wypowiedzi brzmišcych jak wyuczona lekc-
ja musi być w nich zawsze co z improwizacji.
Rozpocznę jak zwykle od tego, że im się wyranie przedstawię.
Na ogół dokonujš tego kierownicy klubów przekręcajšc niejednok-
rotnie moje nazwisko albo też po słowach: sławna autorka i pod-
różniczka", nachylajš się w mojš stronę zapytujšc o nie
z zakłopotaniem, bo włanie wypadło z pamięci".
Zaczynam więc od sprostowania, że nie jestem sławna i nie
jestem podróżniczkš, ale dziennikarkš. Póniej powtarzam nazwis-
ko. Zazwyczaj kto mielszy zapytuje czy prawdziwe, czy tylko przy-
brane, bo takie dziwne".
Trzeba będzie tłumaczyć, że jest to panieńskie nazwisko mojej
babki, która z pochodzenia była Włoszkš. Stšd także moje imię.
Nazwisko przyjęłam jako pseudonim, gdyż babka była do niego
ogromnie przywišzana, a na niej kończył się ród Forellich. Ale to
wszystko nieprawda. Moje nazwisko, jak również imię, majš zupeł-
nie innš historię. O tym moi słuchacze nie muszš wiedzieć. Nie
chcę, żeby wiedzieli. Co z siebie muszę dla siebie zachować.
Byle przebrnšć przez te niepełne dwie godziny gadania i dwie-
cie kilometrów do Rzeszowa. To znaczy jeszcze około trzech godzin
za kierownicš, może mniej, a może nawet więcej, jeli dalej utrzyma
się mgła.
Powieki cišżš, dłonie drżš na kierownicy, serce uderza nierytmicz-
nie i wolno. Ogarnia mnie litoć nad samš sobš, no bo kto ma się nade
mnš litować? Jestem samotna. Samotna z wyboru, a nie z przypadku,
muszę o tym pamiętać, gdy przychodzš takie chwile jak ta.
13
Prostuję się, wcišgam głęboko powietrze, mobilizuję się psychicz-
nie. Na salę trzeba wejć z umiechem, nie pokazywać po sobie zmęcze-
nia. Barwnie i żywo rozpoczšć spotkanie, narzucić słuchaczom swojš
wolę, zdobyć, przekazać trochę ciepła i zainteresowania nimi. Zatrzeć
dystans między autorem a czytelnikiem. Przełykam głono linę.
W krtani co uwiera, jakby kłaczek waty. Odchrzškuję, raz jeszcze bez-
skutecznie.
Błysnęły między drzewami żółtawe wiatełka. Wyławiam z ciem-
noci nazwę wioski wymalowanš na drogowskazie.
Po lewej stronie powinien być tartak... Rozglšdam się
zmniejszajšc obroty silnika. Trzeba go minšć i zaraz skręcić
w lewo, w bocznš drogę z kocimi łbami przypominam sobie
objanienia kierowcy napotkanej na szosie ciężarówki.
Wóz podskakuje na bocznej, wyboistej drodze.
Żeby tylko nie wysiadł mylę ze strachem wyolbrzymionym
znużeniem, ale i z czułociš dla tego białego wozu; jest mi domem,
rodzinš, jedynym spełnionym w życiu marzeniem. Nie mam niczego
poza tym samochodem, w którym obwożę siebie z ładunkiem komp-
leksów, wspomnień.
Na skrzyżowaniu drogi ciemne postacie zbite w gromadkę
wymachujš przyjanie rękami wskazujšc kierunek w prawo. Pod-
jeżdżam pod otwarte w jesiennš noc i las żółto owietlone
drzwi. W ostrych wiatłach reflektorów ogromne ludzkie cienie
przemykajš się jak chmara gigantycznych nietoperzy. Wygaszam
wiatła. Wszystko pogršża się w ciemnociach. Oddycham głębo-
ko starajšc się jak najdłużej przecišgnšć ten nieuchwytny prawie
ułamek sekundy.
Wychodzę powoli, rozprostowujšc z trudem zziębnięte nogi. Ból
w krzyżu ledwo pozwala na przejcie kilkunastu kroków. Zaciskam
zęby, żeby nie jęknšć, nie rozpłakać się.
Cholerny gociec mylę pełna obrzydzenia wobec wszyst-
kiego, co łšczy się z wszelkš dolegliwociš i koniecznociš lecze-
nia.
Jest! Jest! wołajš dzieciaki doskakujšc do wozu i obmacu-
jšc go, jakby to był pojazd kosmiczny.
Czekamy! Przed próg wybiegła młoda kobieta ze wie-
żo ufryzowanš głowš, w czarnej sukience z błyszczšcš ognistym
szlifem broszkš ze sztucznych brylantów. Już się trochę ludzi
14
zebrało, ale chyba jeszcze poczekamy... dorzuca pospiesznie
zdyszanym ze wzruszenia głosem, potykajšc się o próg czy
kamień.
Dobrze, poczekamy... Umiecham się w ciemnoć ciska-
jšc szorstkš dłoń kierowniczki i bibliotekarki w jednej osobie, zaafe-
rowanej i przejętej witaniem gocia z mitycznej stolicy oddalonej
o kilkaset kilometrów. Mamy dużo czasu dodaję optymistycz-
nie, bo ból i zmęczenie powoli odchodzš. Jeszcze tylko głód daje
znać o sobie, ale i on minie, gdy zacznę mówić, gdy dostanę trzeciš
tego dnia szklankę mocnej, gęstej od fusów kawy podanej z sercem.
Będzie mi trudno jš przełknšć. Zawsze w takiej chwili mylę, że to
z nędznej pensji bibliotekarki, która nie pozwoli mi za tę kawę
zapłacić.
Pani sama prowadzi samochód? pyta ze zbożnym zachwy-
tem.
Sama przytakuję wycišgajšc z wozu torbę z ksišżkami.
Wożę je ze sobš jak lekarz instrumenty. Nie ma ich od lat w sprze-
daży. Nakład został rozchwytany w niespełna tydzień. Wznowienia
jednak nie było. Pokazuję więc ksišżki na spotkaniach, aby mi uwie-
rzono, przekonano się na własne oczy, że co napisałam, że mam
jaki dorobek literacki. Każdy może ich dotknšć rękš, przeczytać
pierwsze zdanie...
Zwykle pytajš, gdzie je można kupić, albo czy będzie nowe
wydanie, gdyż chcieliby przeczytać. Niezmiennie powtarzam od lat,
że nie wiem, że to nie zależy ode mnie i że jest pewna gradacja
potrzeb wydawniczych. Chyba mi jednak nie wierzš...
Wchodzę za kierowniczkš do małej, zatłoczonej salki przystrojo-
nej gałšzkami jedliny. Od pieca bucha żar, wieże igliwie pachnie
pomieszane z odorem wilgotnej odzieży i potu.
Milknš rozmowy, kto zamyka radioodbiornik przerywajšc w pół
słowa pieniarzowi:
Daj, daj, daj, nie odmawiaj, daj,
to, co masz najlepszego, daj..."
Ucicha szuranie nóg, wszystkie oczy kierujš się na mnie. Umie-
cham się. Umiecham mimo miertelnego znużenia, poprawia-
jšc niedbałym ruchem dłoni zsuwajšce się na czoło kosmyki włosów.
15
Chwyta mnie nowy atak bólu w kręgosłupie i czuję zawrót głowy.
Twarze zebranych stajš się dla mnie już tylko ruchomymi plamami.
Kierowniczka sunie w mojš stronę niosšc szklankę z kawš i
talerzyk z piramidkš wafli. Raz po raz kto wchodzi stukajšc gło-
nodrzwiami, przez chwilę stojšc niezdecydowanie w progu ciepłego
wnętrza.
wietna kawa, marzyłam o takiej kawie... mówię głono
parzšc sobie wargi i wypluwajšc dyskretnie fusy.
Możemy już zaczynać... szepcze kierowniczka. Cała
okolica się zeszła, miejsc do siedzenia zabrakło.
Grony skowyt wiatru i ulewa towarzyszš mi, gdy wsiadam do
wozu miętoszšc w dłoni kilka podwiędłych, pachnšcych goryczš
chryzantem.
Wieczór był chyba udany mylę z ulgš. Tak przynajmniej
powiedziała bibliotekarka i ludzie ciskajšcy mi ręce na pożegnanie.
Deszcz zalewa szyby, jakby woda wiadrami leciała z czarnej otchłani
nieba. Niewiele pomagajš z trudem pracujšce wycieraczki. Staram się
prowadzić ostrożnie. Samochód wibruje po szosie na zbyt już startych
oponach, pęd wiatru uderza w bok, cišgajšc wóz na lewš stronę. Decy-
duję się przenocować na trasie, chociaż nie bardzo wierzę, że w odda-
lonym o trzydzieci kilometrów miasteczku znajdzie się wolny pokój
w motelu reklamowanym na przydrożnych tablicach.
W długich wiatłach wybłyskujš tynkowane biało chałupy i dom-
ki coraz gęciej skupione przy szosie. Rozmazujš się w smugach
deszczu, uciekajš w bok. Doznaję ulgi, że wydobyłam się wreszcie
z czarnego tunelu lasów. Mijam niski mur cmentarny ułożony
z kamieni, trzymajšcy na uwięzi krzyże i kapliczkę z czerwonej ceg-
ły. Tuż za ostrym zakrętem wpadam na gotycki kociół wyłaniajšcy
się spomiędzy starych sękatych topoli odartych z lici.
Podjeżdżam na parking motelu. Trzy wołgi, dwa żuki, jeden fiat,
dwie zastawy obliczam wozy w smudze reflektorów.
Pokoi brak. Odsyłajš do Hotelu Miejskiego. Mój nieprzemakalny
płaszcz zdšżył przemoknšć, nim z powrotem doskoczyłam do wozu.
W mrokach le owietlonego miasteczka i smugach deszczu szu-
kam tego przeklętego budynku z wygasłym neonem. Miejsc brak.
Co mam robić? pytam dziewczynę w swetrze fiołkowej
barwy, patrzšcš na mnie beznamiętnym wzrokiem.
16
Wzrusza ramionami. Na kawałku przetłuszczonego pergaminu
nadgryziona kromka chleba z masłem i kawałek wędzonej ryby. Ta
ryba pachnie w całej recepcji mieszajšc się z woniš zatęchłego
pomieszczenia i toaletowego mydła.
Muszę gdzie przenocować... powtarzam bez zapału
i dodaję instynktownie: Jestem wozem. Nie mogę w takš ulewę
jechać dalej.
Słowo wóz" wcišż jeszcze wywiera na ludziach wrażenie. Oczy
o malowanych na zielono powiekach przesuwajš się z niejakim zain-
teresowaniem po mojej twarzy, po płaszczu ze złotymi guziczkami
noszšcemu od wewnętrznej strony metkę holenderskiej firmy,
w której go ubiegłego roku kupiłam. Patrzy na ten rozpięty płaszcz,
jakby chciała utrwalić w pamięci każdy szczegół.
W którym kierunku pani jedzie?
Rzeszów.
Na końcu wylotówki żółty budynek numer szećdziesišt.
Nazwisko włacicielki: Szczylowa. Ona wynajmuje pokoje. Niech
pani jedzie, zadzwonię do niej...
W drzewach huczy wiatr, deszcz wcišż leje, w miasteczku pusto
i ciemno. Okršżam rynek, skręcam w lewo za drogowskazem, obok
zakładu pogrzebowego z trumnami i kawiarni Euforia". Koła pod-
skakujš na wyboistym bruku. W przelocie usiłuję dojrzeć latarenki
z numerami domków. Sš częciowo zatarte, le owietlone, zakryte
krzewami.
W smudze długich wiateł staram się wjechać w otwartš bramę
z żelaznych prętów. Po obu stronach zaledwie centymetry luzu.
W podwórku cierpliwie ujada łańcuchowy pies. Sierć ma rudš, zje-
żonš. Z ciemnoci wypada postać mężczyzny. Niski, kolawy, z cof-
niętym czołem.
Mężczyzna nie zwraca uwagi na ulewny deszcz. Pokracznie ska-
cze przed maskš samochodu wykonujšc nieskoordynowane ruchy
rękami. O mało nie wylšdowałam w psiej budzie i smołowanym klo-
zecie z rozwartymi gocinnie drzwiami.
Z walizkš w ręce wpadam do kuchni. Dwa wiadra z nieczysto-
ciami, żelazne łóżko pełne pierzyn w czerwonych, zatłuszczonych
poszwach. Porodku stół z resztkami jedzenia, miecie na podłodze,
piec z niepozmywanymi garnkami.
Pani Szczylowa! wrzasnšł mężczyzna. Klientka na nocleg!
i zniknšł bezszelestnie w czeluciach mrocznej, wilgotnej sieni.
17
Prosimy, prosimy... wyrwał mnie z przerażonego osłupie-
nia głos kobiety w granatowej sukience z białym kołnierzykiem.
Patrzyła na mnie wodnistymi oczami, szeroko rozstawionymi
w płaskiej, bezbarwnej twarzy. Było w ich wyrazie co z martwej kury.
Nagle wydało mi się, że ci dwoje sš w zmowie, że mnie zamordujš,
ograbiš, że trafiłam do jakiej strasznej spelunki. Zmęczenie i przeta-
czajšca się nad domem jesienna burza odebrały mi resztkę rozsšdku.
Znalazłam się w dużym pokoju obwieszonym fotografiami. Dwa
okna z firankami ze sztucznego tworzywa imitujšcego białš koron-
kę. Nad ciemnym dębowym stołem okrytym siatkowš serwetš zwisa-
ła lampa na łańcuchach z jedwabnym abażurem, obwiedzionym żółtš
frędzelkš.
Zerknęłam na tapczan z wymiętš pocielš, na bieliniarkę z lus-
trem i wcinięty między niš a kaflowy piec dwuosobowš amerykan-
kę, przypominajšcš czeluć rodzinnego grobu i niezdecydowanie
zaczęłam cišgać płaszcz.
Pani bez mężulka przyjechała? zagadnęła gospodyni prze-
krzywiajšc głowę na bok.
Bez.
A ma pani rodzinę?
Mam skłamałam, węszšc w tym pytaniu co podejrzanego.
W tej samej chwili zjawiła się kobieta spowita w przemoczony
ortalion. Zapachniało starym, zmokłym psem.
Widzi pani, jednak wróciłam na swój tapczan. Nie zdšżyłam
wszystkiego załatwić, a pocišg mam dopiero o pištej rano.
Przyglšdałam się z ukosa obu kobietom szukajšc w walizce
domowych pantofli. Gospodyni zaproponowała nam herbatę.
Zgodziłymy się z entuzjazmem.
Nowa lokatorka zsunęła z przemoczonych nóg półbuciki i na
obrzmiałych stopach krzštała się wokół tapczanu ciężko i cicho.
Ja tu na inspekcję technicznš przyjechałam... zaczęła od
zwierzeń, przeczesujšc mokre, skołtunione włosy małym grzebycz-
kiem wycišgniętym z czarnej, zniszczonej torebki.
Gospodyni ustawiła na stole trzy szklanki chłodnego, żółtawego
płynu pachnšcego sianem. Zapytałam, czy nie ma cytryny. Nie miała.
Rozsiadła się natomiast wygodnie za stołem.
Nie boi się pani tak samotnie podróżować, a do tego jeszcze
samochodem? Wzrok jej zawisł na moich piercionkach.
18
Mam rewolwer skłamałam z obojętnym wyrazem twarzy,
przysuwajšc bliżej ciężkš, wypchanš notatkami torebkę.
Obie kobiety znieruchomiały nad szklankami herbaty, wymienia-
jšc między sobš porozumiewawcze spojrzenie. Poczułam się pewniej
i jako bezpiecznie.
Pierwsza odzyskała równowagę lokatorka. Z nieuchwytnym wes-
tchnieniem podniosła się ciężko od stołu, pogrzebała w jednym
z ortalionowych worków.
Niech się pani poczęstuje... umiechnęła się z przymusem.
Dłonie jej drżały, gdy rozwijała szary, sztywny papier. Nic nie
udało mi się więcej kupić...
Sięgnęłam po kawałek lukrowanej babki tak wyroniętej, że
przypominała ażur koronkowej sukienki.
Pani w delegacji? odzyskała wreszcie mowę gospodyni, nie
spuszczajšca oka z mojej granatowej torebki na szerokim pasku.
Tak, w delegacji.
Ma pani ciężkš pracę...
Ciężkš przytaknęłam.
Kobiecie trudno w terenie wtršciła lokatorka. Ja od
witu do nocy po ulicach drepczę, bo pocišgi raniutko przychodzš,
a w biurach wczeniej jak o dziesištej nic się nie załatwi. Pójć do
restauracji człowieka nie stać, a herbatę też nie zawsze jest gdzie
wypić. My, kobiety, mamy ciężko... rozgadała się. Gdy mšż żył,
to jeszcze sceny zazdroci robił, jak się zaczšł do mnie dobierać, a ja
ze zmęczenia nie chciałam. Krzyczał, że widocznie od kochanka
wracam...
A my obie wdowy... westchnęła bez zwišzku gospodyni.
I obie mamy dzieci. Już sobie wczoraj o wszystkim porozmawiały-
my. A pani ma dzieci? starała się znów nawišzać rozmowę.
Nie zaprzeczyłam ruchem głowy patrzšc na ręce gospodyni.
Przez moment wahała się, stanšwszy między spiętrzonymi betami
na kozetce a szafš. Wreszcie z westchnieniem otworzyła bieliniarkę
i z przezroczystego worka wycišgnęła nowiutkš kołdrę krytš niebie-
skim adamaszkiem.
cišgałam powoli z palców piercionki układajšc je na brzegu
stołu.
19
Pani to się nie boi, jak ma broń... przypochlebnym tonem
mamrotała Szczylowa szeleszczšc krochmalonymi przecieradłami.
A ja bym się bała rewolweru, nawet w torebce. Może przecież
wystrzelić.
Głowę miała dużš, rozdzielonš równym przedziałkiem porodku
gęstych ciemnych włosów. Byle jak zawinięty kok z wyłażšcymi szpil-
kami leżał na jej krótkim karku.
Milczałam, nic miałam ochoty na rozmowę. Narastało znużenie
i sennoć. Zaczęłam się powoli rozbierać. Obie kobiety zachowywały
się tak, jakby siedziały przed telewizorem, i to ze specjalnie atrakcyj-
nym programem. Odwróciłam się do nich plecami, ale moje odbicie
w lustrze pozwalało im na dalszš obserwację zdejmowania sukienki.
Wycišgnęłam z walizki nocnš bieliznę. Koronkowa koszula nie
pasowała do otoczenia była czym niewłaciwym w tym strasznym
pokoju. Ale i to, co zdejmowałam z siebie, było widocznie także
czym niecodziennym dla patrzšcych na mnie kobiet. Rytuałowi
rozbierania towarzyszyły westchnienia zazdroci i podziwu. Wstydzi-
łam się trochę tej luksusowej bielizny.
Pani to wyglšda jak jaka królowa... wysapała gospodyni.
Dobrze pani w tym pięknym buduarze" dorzuciła loka-
torka z minš kobiety bywałej w wiecie, gdy zawišzywałam różowe
wstšżki koszuli. Nosiła jš moja przyjaciółka ze Stanów tak długo, aż
jej się znudziła i przysłała mi wraz z innš starš bieliznš, która tam
wychodziła z mody, a w Polsce można jš było jeszcze nosić. Ale one
o tym nie wiedziały.
Jeli się pani chce odlać, to wiadro w kuchni informowała
gospodyni. Niech się pani nie krępuje, tylko leje, bo klozet u nas
na podwórku. Lepszym gociom pozwalam do wiadra...
Lokatorka boleciwie westchnęła i skrywszy się w najciemniej-
szym kšcie pokoju, zaczęła powoli cišgać ubożuchne bluzki i swe-
terki.
Odkšd pamiętam, zawsze pracowałam. Teraz jeszcze więcej,
bo muszę sama dwoje dzieci wychować. Jak się przeprowadza ins-
pekcję, to można się niejednemu narazić. Zacznš ryć w centrali
i zniszczš człowieka...
Opowiedziała nieomal wszystko o swojej dwudziestoletniej pra-
cy, z życiorysem włšcznie. Bšknęła co o awansie, którego nie może
20
się doczekać, wymieniła kilka nazwisk osób, od których to zależy
i wreszcie zamilkła ze wzrokiem pełnym nadziei utkwionym w mojej
torebce.
Bywajš różne delegacje... dorzuciła sentencjonalnie gos-
podyni, a uporawszy się ze słaniem amerykanki usiadła ciężko przy
stole pod lampš.
Milczałam dalej. W głowie mi szumiało, ręce lekko drżały. Obli-
czałam w myli, ile zarobię na tych kilku spotkaniach i jakie najpil-
niejsze rachunki uda się z nich opłacić.
Lokatorka zapinała pod szyjš guziczki spranej, flanelowej koszuli
z długimi rękawami. Zrobiło mi się jej żal. Sšdziła pewnie, że jestem
kim bardzo wpływowym. Kim, kto mógłby jej pomóc w awansie,
odmienić trudne życie.
Wsunęłam się w czystš pociel. Gospodyni przyglšdała mi się
z lubociš i melancholiš.
Pani to tak licznie wyglšda, jak moja córka w trumnie. Tak
samo miała ršczki złożone i główkę w bok przechylonš...
Umiech rozmarzenia i smutku ożywił jej płaskš, bladš twarz.
Miała siedemnacie lat jak umarła, a to jej fotografia na cianie
wskazała palcem. Trumna stała w tym samym miejscu, co pani
leży, tylko że na stole...
Spojrzałam na fotografię. Patrzyła w mojš stronę dziewczyna
o puszystych włosach. Oczy tego podlotka zerkały na mnie figlarnie
z kilkunastu innych fotografii.
Ładna westchnęłam, walczšc z sennociš.
Gospodyni zaczęła opowiadać o tym, jak poprzedniej nocy niło
jej się, że córka żyła, że szła z niš przez miasteczko...
Lokatorka mociła się na chrzęszczšcym sprężynami tapczanie
nie mogšc znaleć wygodnego miejsca.
Odruchowo przysunęłam torebkę bliżej siebie. Obie kobiety le-
dziły ukradkiem każdy mój ruch.
Pani tak zawsze jedzi z broniš? zapytała niemiało gos-
podyni umiechajšc się przymilnie.
Tylko, gdy jestem służbowo kłamałam z nieprzeniknio-
nym wyrazem twarzy.
Delegacja z broniš, to już nie byle jaka delegacja powra-
cała do swego, chcšc widocznie czego się o mnie dowiedzieć,
i zaraz zaczęła się rozwodzić na temat różnych nadużyć w miastecz-
ku, szafujšc nazwiskami i adresami.
21
Ziewnęłam, dajšc do zrozumienia, że najwyższa pora zgasić wiatło.
Człowiek, co nosi przy sobie broń, to ho-ho... Nie taki to on już
zwykły i dużo może... zrobiła wymownš pauzę. Po chwili dorzuciła
z rezygnacjš: A swojš drogš, niech pani zapamięta dzisiejszy sen. To
bardzo ważne, bo sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza...
Łoskot deszczu nie ustawał. Ból w kręgosłupie nie pozwalał uło-
żyć się wygodnie. Znów marzyłam o goršcym posiłku.
Lokatorka uniosła się na łokciu.
Czy pani wierzy, czy nie... zaczęła z namysłem ale od
mierci mego Piotrusia, to ja wcale mężczyzn nie potrzebuję. Co
miesišc przychodzi do mnie w nocy i mamy normalny stosunek, a ja
mam nawet zadowolenie...
To fakt! podchwyciła pani Szczylowa z przejęciem. Ja
też żyję z nieboszczykiem, jak Bóg przykazał, i ani mi się niło wyjć
drugi raz za mšż, chociaż i starajšcych miałam...
Ja mylałam wtršciła lokatorka że po mierci człowiek
się zmienia, a mój Piotru, jak był łaskotliwy, tak i pozostał. Nie daj
Bóg, żebym go w delikatne miejsce dotknęła! Podskakiwał i zamie-
wał się do łez. Po mierci też mu to zostało...
Oby tylko panowie nieboszczycy nie pomylili dzi łóżek...
westchnęłam ze zbożnym lękiem i usiłowałam wejć w mrok snu,
chociaż jeszcze paliło się wiatło, a obie kobiety wymieniały intymne
uwagi o zmarłych mężach.
Siedziałam w przydrożnej gospodzie Gminnej Spółdzielni nad
talerzem jajecznicy z kiełbasš. Nie lubię jajecznicy i nie lubię kiełba-
sy. Nic jednak innego nie było, poza marynowanymi ledziami, tłus-
tym, grubo krajanym boczkiem i kiszonymi ogórkami.
Kilku kierowców ciężarówek ustawionych na rozmokłym podje-
dzie jadło kiełbasę na goršco z musztardš, zapijajšc czarnš kawš.
Poszeptywali między sobš, wybuchajšc gromkim, rubasznym mie-
chem. Kelnerka w granatowej, wymiętej mini ukazujšcej krótkie,
nieforemne uda umiechała się do mężczyzn zalotnie, przechadzajšc
się bez widocznej potrzeby między pustymi stolikami.
Jadłam powoli, bez popiechu, czekajšc na drugš szklankę her-
baty z cytrynš. Ranek po wczorajszej burzy był pogodny. Zapowia-
22
dał się ciepły dzień. Czasu miałam pod dostatkiem. Spotkanie wyz-
naczono na godzinę osiemnastš. Cieszyłam się na ten wieczór z bar-
dzo osobistych powodów.
Spotkanie miało się odbyć w starym, renesansowym pałacyku.
Mieszkałam w nim przez parę tygodni w czasie okupacji, gdy jego
włacicielkš była jeszcze madame comtesse. Od dawna już jadła
emigracyjne grzanki z dżemem, jeżeli jeszcze w ogóle żyła, a pałacyk
przemieniono w orodek przysposobienia rolniczego.
Od tamtego czasu minęło ponad trzydzieci lat. Dzi wracam do
tego miejsca, w tę samš scenerię, tylko w innej roli i do innych
ludzi. Ja także jestem inna... Ogarnia mnie smutek przemijania
wiadomoć tego, że gdy umrę, okno przez które wyglšdałam
w latach młodoci, pozostanie nadal otwarte na ten sam błękit nie-
ba. W taki sam jak dzi ranek, rozlegnie się z niego czyj miech,
choć ja wstępuję już w coraz bardziej mroczny i cichy park, stojšc
między cieniem a drzewami, które je rzucajš.
Kierowcy dowcipkowali, przekomarzajšc się z kelnerkš przy pła-
ceniu rachunku. Byli pokoleniem powojennym. Dla nich moje czasy
stanowiły już historię, a ja sama byłam kim w rodzaju wapniaka.
Odwróciłam powoli oczy w stronę przeszklonej ciany. W wyb-
lakłym, jesiennym słońcu rudziały resztki lici na starym klonie. Szo-
sš przelatywały samochody, z bocznej polnej drogi wytaczał się
zaprzężony w kasztanka wóz. Sterczały na nim skrzynki z jabłkami,
a obok chłopa, na siedzisku krytym szmaciakiem, tkwiła dziewczyna
w czerwonym swetrze z wielkim pudłem na kolanach.
Rdzawa sierć końskiego zadu lnišca połyskliwie w słońcu przypo-
minała tamto popołudnie sprzed lat. Koń szedł leniwie, bryczka skrzy-
piała, stangret cmokał beznamiętnie na kasztanka raczej
z przyzwyczajenia, niż z potrzeby który tak samo niewiele sobie robił
z tego cmokania, jak i z obowišzkowego trzaskania batem. Żółty pył
unosił się spod opieszale stawianych kopyt, senna cisza popołudnia
zawisła pod wypłowiałym błękitem nieba nastrajała do drzemki.
Lato było w pełni. Jarzębiny, z rzadka powtykane między rojne
pszczołami lipy, barwiły się złotawym rumieńcem. Od pól cišgnęła
mocna woń zwarzonych upałem traw i rozległych rżysk.
Dużo u was folwarcznych dzieci? starałam się nawišzać
rozmowę z chłopem na kole.
Uhm, będzie tego...
23
A majštek duży?
Ehc, pewno.
Zamilkłam, rozglšdajšc się po okolicy. Było mi markotno.
W Warszawie zostawiłam bliskich, a sama miałam tu siedzieć kilka
miesięcy, organizujšc co w rodzaju przedszkola dla folwarcznych
dzieci. Tę posadę załatwił mi przez swojego ojca Jerzy. Wtedy jesz-
cze nie wiedziałam, że będzie ona jedynie fikcjš...
Kelnerka w mini przyniosła wreszcie następnš szklankę herbaty.
Wóz za szybami posuwał się wolno brzegiem szosy, kierowcy cięża-
rówki wskakiwali zręcznie do swoich ochlapanych błotem wozów.
Wyprostowałam się powoli w krzele sprawdzajšc, czy ból w kręgos-
łupie się zmniejszył, i odgrzebywałam dalej tamten czas.
Pozostały po nim obrazy, zapachy, nastrój popołudnia. Żywe
i barwne, jakby działy się zaledwie wczoraj. Nawet słowa czy gesty
ludzi przetrwały w mojej pamięci, a także smak owoców dojrzewajš-
cych na matach w zaniedbanych, osnutych pajęczynš, salonach.
Dwór przybliżał się wyspš bujnej zieleni. Droga przemieniała się
w aleję gęsto sadzonych lip, tworzšc mroczny, odurzajšcy zapachem
tunel. Stangret wyprostował się na kole. Cmoknšł rano na konia,
ujšł z fasonem lejce, a końcem bata, uwieńczonego wystrzępionymi
resztkami czerwonego pompona, odstraszał gorliwie gzy z końskiego
zadu. Po złotawej skórze zwierzęcia przebiegały dreszcze.
Biała fasada pałacyku wyłaniała się zza drzew, podobna do teat-
ralnej dekoracji z nieodzownymi różami na klombie i fotelami ple-
cionymi z biało malowanej wikliny na tarasie.
Patrzyłam wtedy na ten sielankowy obrazek z lękiem i smut-
kiem, chociaż w kieszeni wiatrówki szelecił pod palcami list Jerzego
z obietnicš, że wkrótce mnie odwiedzi, a gdy tylko skończy się woj-
na, pozostanie ze mnš już na zawsze...
Kelnerka niecierpliwiła się wymachujšc serwetkš przed nosem
faceta w drelichowych spodniach i watowanej kurtce, który kiwał się
nad kuflem piwa.
Płaci pan, czy nie? Ile razy mam powtarzać, że traktorzystom
wódki nie sprzedajemy? No, płać pan i wynocha z porzšdnego lokalu.
Mężczyzna patrzył na niš z nienawiciš w mętnych oczkach pod
kędzierzawš, tłustš fryzurš.
Hrabina się znalazła!... Patrzcie, już człowiekowi pracy ugasić
pragnienia w ludowej gospodzie nie pozwalajš... Więc dla kogo sš te
ludowe gospody?
24
Bufetowa, duża i picrsiasta, chichotała za ladš, układajšc na
półmisku połówki jaj na twardo.
Daj spokój, Jola, niech sobie siedzi, bo jeszcze kuflem szko-
dę jakš w lokalu wyrzšdzi...
Kelnerka wzruszywszy ramionami pochyliła się nad stolikiem, co
tam gryzmolšc ołówkiem na bloczku.
Przywołałam jš skinieniem głowy. Miała krótko przycięte włosy
koloru palonej kawy. Wręczyła mi bez słowa wczeniej przygotowa-
ny rachunek. Nie odwzajemniajšc umiechu, wydała sumiennie, co
do grosza, resztę z pięćdziesięciu złotych i odeszła udajšc, że nie
widzi podsuniętego jej napiwku.
Znów znalazłam się za kierownicš. Ból w kręgosłupie był mniej
dokuczliwy, słoneczny, ciepły ranek nastrajał optymistycznie. Sięgnę-
łam do torebki po puderniczkę. Pocišgnęłam wargi różowš szminkš,
przejechałam puszkiem po nosie. Umiechnęłam się w przestrzeń
i pomylałam, że życic mimo wszystko jest piękne i ciekawe. Nawet
nocleg u pani Szczylowej wydał się zabawnš przygodš, która stanie
się może kiedy fragmentem powieci.
Zwolniłam, rozglšdajšc się po okolicy. Ten szlak od Rzeszowa
po Kraków przeszedł Jerzy w 1939 roku pieszo w podchoršżackim
mundurze, z wiarš, że wojna potrwa parę tygodni. Kiedy, gdy po
latach znów się zeszły nasze kręte cieżki, opowiadał mi o tym
beznamiętnie, właciwie bez powodu. Być może dlatego, że nie
wiedzielimy, o czym rozmawiać. Wkradła się między nas od pierw-
szej chwili obcoć i skrępowanie pewnš, nie wyjanionš nigdy spra-
wš.
Jechalimy tš trasš odkrytym willisem z demobilu zupełnie przy-
padkowo. Jerzy powiedział jakby mimochodem: Szukałem cię
zaraz po wojnie. Tak?! zdziwiłam się grzecznie i starałam
umiechnšć do niego tym czułym umiechem zamkniętym w błysku
oczu, który dawniej tak bardzo lubił. A potem już milczelimy, nie
wiedzšc, jakimi słowami przerwać narastajšce milczenie. Jerzy spró-
bował pierwszy. Być może, bardziej mu na tym zależało. Moje
sumienie było czyste.
Całš tę drogę przeszedłem piechotš. Był taki upał jak dzisiaj.
Wlokłem się trzeci dzień głodny, zmęczony, szukajšc mojej jednost-
ki. Wiesz, jak wtedy było. Żar z nieba, trupy na drogach, smród
spalenizny i warkot niemieckich samolotów. Brakło amunicji. Nasza
artyleria milczała, a ja nagle dostrzegłem w rowie pocisk. Pomyla-
25
łem, że mógłby jeszcze kilku Niemców załatwić. Wzišłem go na ręce
jak dziecko i postanowiłem odszukać najbliższe stanowisko artylerii,
żeby im ten pocisk donieć. Dwigałem chyba dobrš godzinę, nim
dopadłem chłopaków przy dziale. Oni najpierw w miech, a póniej
zwymylali mnie od ostatnich. Zajadle i bliscy płaczu: Czemu ty,
idioto, w taki upał dwigasz to cholerstwo? Mymy go zwalili
z wozu, bo konia nam jednego zabito, a drugi nie mógł sam ucišg-
nšć amunicji...
Umilkł. Wzruszajšc ramionami powiedziałam: Utopista cho-
ciaż w tym opowiadaniu odnalazłam Jerzego takim, jakim go kiedy
pokochałam. To był mój Jerzy, ale on o tym nie musiał wiedzieć. Nie
chciałam, żeby wiedział, jak bardzo go wtedy kochałam, więc jeszcze
dorzuciłam: No, i co ci z tego przyszło? A właciwie dlaczego włanie
teraz o tym mówisz, gdy w czasie okupacji było tyle po temu okazji?
zbagatelizowałam tę historię, mylšc jednoczenie, jaka jest właciwa
miara bohaterstwa. Chciałam mu powiedzieć: Jeli chcesz, potrafię
zapomnieć o wszystkim i zacznijmy od zera".
Milczałam. Jerzemu drgnęły wargi, jakby próbował co jeszcze
dorzucić, ale nie powiedział nic. I tak się minęlimy, po raz który
tam w życiu.
Poruszyłam się nerwowo za kierownicš. Zabolało w kręgosłupie,
kropelki potu wystšpiły na czoło. Zdjęłam na moment nogę z gazu.
Żółte licie wirowały przed maskš, przylepiały się do wilgotnego
asfaltu, wlokły rdzawym tumanem za wozem.
Zaczęłam szukać goršczkowo jakiego tematu, byle zmienić tok
mylenia. Jest! Wieczór autorski. Czym go dzisiaj zacznę? zasta-
nawiam się, nie chcšc wracać do czasu i rzeczy utraconych. Może po
prostu powiedzieć prawdę o sobie? Pokazać codziennš harówkę,
zerwać mity o posłannictwie, natchnieniu i tym podobnych spra-
wach, w które nigdy nie wierzyłam? Zaczšć od stwierdzenia: Gdy
jestem wyspana i najedzona, to siadam i piszę". A może jeszcze
inaczej? Napisanie ksišżki jest sprawš stosunkowo łatwš. Przecięt-
nie inteligentny człowiek potrafi napisać jednš powieć w życiu.
Chociażby tylko o sobie, o swoich bliskich, bo przecież życie każde-
go człowieka jest wspaniałym, zamkniętym wiatem. Chociaż pozor-
nie nic się w nim nie dzieje, to jednak dzieje się bardzo dużo.
Dopiero wydanie ksišżki stanowi przysłowiowš drogę przez mękę.
Trzeba być upartym, posiadać wyjštkowy hart ducha i upór, żeby się
26
nie załamać. Złoliwi kiedy twierdzili, że aby wydać jednš ksišżkę
trzeba najpierw wydać trzech kolegów, ale to było bardzo dawno
i nieprawda. Ja nie mogłam zadebiutować przez trzynacie lat..."
Albo w zupełnie inny sposób: Przy okazji moich przeróżnych
dramatów, pracy zawodowej, miłoci, romansów, podróży oraz nie-
powodzeń, upadków i wzlotów udało mi się napisać pięć ksišżek".
Spotkanie się jednak nie odbyło. Kierownik tłumaczył, że to nie
z jego winy. Kto z personelu pomylił dni, czy też zapomniał, że
włanie tego dnia i o tej samej godzinie, co moje spotkanie, zaplano-
wano jaki kolejny kurs szkoleniowy. Zaaferowany, z uciekajšcymi
na boki oczami, podsunšł mi formularz do podpisania. Była w nim
wyszczególniona wysokoć honorarium, zaznaczona obecnoć
trzydziestu czterech słuchaczy, duże zainteresowanie tym, o czym
mówiłam i ożywiona dyskusja z autorem.
Ja tego nie podpiszę powiedziałam stanowczo.
Dlaczego? zdziwił się niepomiernie patrzšc na mnie jak
na osobę niespełna rozumu. Wszyscy podpisujš. Wzruszył
ramionami. Jeli uważa pani, że za mało, możemy dorzucić
skrzynkę jabłek.
Bez słowa wsiadłam do samochodu nie zerknšwszy ani na kie-
rownika, ani nawet w stronę pałacyku osłoniętego starymi drzewami.
Nie zarobiłam wprawdzie na spotkaniu, ale zyskałam cały nieomal
dzień dla siebie.
Na którym kilometrze biegnšcej wród lasów szosy skręciłam w
bocznš, lenš drogę. Dzień był wyjštkowo ciepły. Słońce
przedzierało się przez korony sosen i wierków, kładšc się migotli-
wymi plamami na trakcie porosłym niskš trawš. Nieznacznie wygnie-
cione koleiny wiadczyły o tym, że gdzie w pobliżu musi być wie
albo osada. Wóz prowadziłam wolniutko, rozglšdajšc się w poszu-
kiwaniu najlepszego miejsca na biwak. Las się teraz lekko
przerzedzał, odsłaniajšc polanki z krzewami jałowca i pojedynczych,
karłowatych, oblepionych szyszkami sosen. Zaparkowałam w nikłym
cieniu tak, abym mogła w każdej chwili skoczyć do wozu i ruszyć z
powrotem. W głębi lasu było bezpieczniej, niż w pobliżu szosy.
Wycišgnęłam z bagażnika pled, termos, zawiništko z kawałkiem
ciasta. Przez chwilę prostowałam zdrętwiałe koci, wcišgajšc głę-
boko lene powietrze. Fioletowe wrzosy kwitnšce wysokimi kępami
wród popielatych mchów pachniały miodem, nitki babiego lata
czepiały się traw, płynęły w wibrujšcej ciepłem przestrzeni. Ogarnšł
27
mnie refleksyjny, pełen spokoju i zadumy nastrój. Wreszcie nigdzie
się nie spieszyłam. Oparta plecami o chropawy pień sosny, przymk-
nęłam oczy. Gdzie daleko odezwał się ptak.
Co właciwie dotychczas stanowiło sens mego życia
pomylałam leniwie, moszczšc się na kraciastym pledzie. Zawsze
tchórzyłam, nie miałam odwagi zrobić błyskawicznego rozliczenia.
Lękałam się obejrzeć za siebie, na przeszłe lata. Wiedziałam, że raz
jeszcze będę musiała popatrzeć na wszystko, czego dowiadczyłam,
od czego chciałam uciec, co pogrzebałam w niepamięci aby zapom-
nieć. Odkładałam więc na póniej" to oko w oko z samš sobš z
różnych okresów mojej dziwacznej wędrówki po wiecie. Na dobrš
sprawę, mało wiedziałam, a może wiedzieć nie chciałam, jakie
naprawdę miałam życie. Tyle samo razy przeklinane, tyle samo
błogosławione? Ale kochałam życie, jakim by nie było... I teraz, w
tym spokojnym krajobrazie u schyłku lata, zapragnęłam nieoczeki-
wanie spojrzeć na nie jak na stary film. Z dystansem, z przymruże-
niem oka, z poczuciem humoru, które nigdy mnie nie opuciło.
Co pani potrafi? zapytał pełnomocnik od czego tam
w jakim resorcie Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego. Miałam do
niego karteczkę polecajšcš od kogo przypadkowo poznanego na
stercie gruzów praskich, gdzie w skleconej budzie z desek pojadali-
my na stojšco grochówkę z kawałkami tłustego boczku.
Nic odpowiedziałam rezolutnie. Mam przedwojennš
maturę, która zginęła w gruzach i obiły mi się o uszy nazwiska Mar-
ksa i Lenina.
Na miłoć boskš, ciszej!... syknšł pełnomocnik, po czym
otrzymałam delegację na lšsk. Miałam organizować przy hucie
żłobki i przedszkola dla dzieci robotniczych. Chodziło o zrealizowa-
nie jednej z pierwszych zdobyczy socjalizmu, jak mnie objanił męż-
czyzna wydajšcy deputat na drogę. Deputat składał się z paru kostek
zjełczałego masła z rozbitych, poniemieckich magazynów i kilku
puszek tuszonki" oraz czterech bochenków kominego chleba.
Zapytał mnie także, czy byłam w Armii Krajowej. Jeli tak, to
lepiej, żebym się do tego nie przyznawała. Radził zapisać się od razu
do Polskiej Partii Socjalistycznej, bo wyglšdam na inteligentkę o le-
wicowym odchyleniu".
Odchyleń chyba nie miałam żadnych, a przede wszystkim żadnych
jeszcze wyrobionych przekonań i poglšdów. Po prostu cieszyłam się, że
28
szlag trafił Niemców, że skończyła się wojna i że znów mamy wolnš Pol-
skę. Było mi najzupełniej obojętne, kto będzie niš rzšdził. Byle było
w niej dobrze, sprawiedliwie, byle wszyscy mieli pracę, nie byli głodni,
a w dni wišt państwowych powiewały biało-czerwone flagi.
Trochę mi się wprawdzie nie podobało, że nowy orzeł nie ma
korony, ale tylko dlatego, że przyzwyczaiłam się do innego wizerun-
ku i łebek tego szlachetnego ptaka wydawał mi się bez korony
nieproporcjonalnie mały... Sšdziłam, że z czasem władze połapiš się
w tych dysproporcjach i wsadzš mu na spłaszczony łebek koronę. Na
razie miały być może ważniejsze sprawy.
Gdy w kwietniu 1945 roku wyszłam z ministerstwa, moim jedy-
nym bagażem była więc delegacja, walizka z deputatem oraz zmiana
spranej przedwojennej bielizny. Do tego dochodził jeszcze spory
ładunek kompleksów, ale one wtedy jeszcze spokojnie drzemały, nie
zatruwajšc mi zbytnio życia.
Wpakowałam się do przepełnionego ludmi pocišgu udajšcego
się w kierunku Katowic, a właciwie wlazłam przez okno po plecach
jakiego na wpół martwego staruszka. Po chwili stwierdziłam, że
skradziono mi z jednej kieszeni wiatrówki bilet, a z drugiej pajdę
razowca ze smalcem.
Tak rozpoczęłam pierwszy dziesištek moich powojennych lat
w Polsce Ludowej. Postanowiłam je przekochać, przejeć, przetań-
czyć, przepodróżować, aby powetować sobie stracone lata wojny
i koszmarny czas okupacji liczšcy się podwójnie.
Wszystko zaczynałam od zera.
Nie miałam domu. Rozwaliła go niemiecka bomba w pierwszych,
a ten drugi radziecka w ostatnich tygodniach wojny. Była wpraw-
dzie wycelowana w niemieckie koszary, ale trafiła niecały kilometr
dalej. Takie rzeczy się, niestety, zdarzajš. Nawet, gdy pluje się
w marszu, nie zawsze trafia się w upatrzone miejsce, cóż dopiero
splunšć bombš z samolotu!
Nie miałam także rodziny. Postarało się już o to gestapo z Alei
Szucha, a także obsługa obozu koncentracyjnego na Majdanku.
Jestem zupełnš sierotš pomylałam, ale to okrelenie wydało
mi się niewłaciwe dla kogo, kto włanie skończył dwadziecia czte-
ry lata. Pomylałam więc inaczej: jestem całkiem samotna. I to także
wydało mi się nieprawdziwe.
29
Byłam zawsze życzliwa ludziom, zwierzętom, przedmiotom mart-
wym, a nawet dzieciom, chociaż tych akurat nie darzyłam specjalnym
sentymentem. Były mokre z każdej strony, krzykliwe, a poza tym
zagrażały wolnoci osobistej.
Jechałam teraz jednak do nieznanej mi osady hutniczej na Gór-
nym lšsku, aby budować włanie dla nich lepsze życie, o którym
huczały bez przerwy uliczne megafony, pisały gazety, mówili ludzie.
Wprawdzie ci ostatni' komentowali różnie, nie wszyscy entuzjazmo-
wali się nowš rzeczywistociš, ale cieszyli się, że jest Polska.
Siadajcie za, pierona! powitał mnie w hucie dyrektor
o ponurej twarzy i zniszczonych rękach z czarnymi paznokciami.
Zrobiło mi się markotno. Zawsze bowiem wyobrażałam sobie
dyrektora jako dobrze ubranego pana w rednim wieku o nienagan-
nych manierach i sposobie bycia. Ten głęboko mnie rozczarował.
Gdy w parę godzin póniej dowiedziałam się, że przez piętnacie lat
pracował w hucie jako prosty robotnik, zrozumiałam, że wszystkie
moje dotychczasowe pojęcia muszš ulec przewartociowaniu. Że
mój wiat, w którym się wychowałam, rzeczywicie się skończył,
a zaczyna się zupełnie co nowego. Z nowym będzie się trzeba
oswajać albo nawet uczyć się go od poczštku.
Osada była duża, pozornie ładna. Starowieckie, solidne kamie-
nice, dziwnego kształtu kociół z piaskowca, starannie utrzymany
park. Nad tym wszystkim górowała jednak ogromna, hałaliwa huta
ziejšca pyłem i smrodliwymi wyziewami.
Już pierwszego dnia moja jedyna sukienka na wszystkie okazje"
przypominała nakrapianš biedronkę. Dym wiercił w nosie, zieleń
kasztanowych pšków tłamsiła sadza, ludzie wyglšdali jak posypani
popiołem. Przy tym mówili jakim dziwnym językiem. Księdza nazy-
wano faroszek", dziewczynę frelka", zwykłš ršbankę pospółkš",
a gdy prowadzono niemieckich jeńców pracujšcych w pobliskiej
kopalni, przechodnie zatrzymywali się szepczšc: Nasi idš. Ale był
także w tym osiedlu niewinnie wyglšdajšcy budynek. W jego piwni-
cach gestapo katowało lšzaków opowiadajšcych się za Polskš. Jed-
nej z działaczek, starej kobiecie słabo mówišcej po polsku, a nie
chcšcej podpisać niemieckiej listy, obcięto siekierš stopy i kazano
na kikutach skakać i piewać Jeszcze Polska nie zginęła". piewała.
Była to jedyna pień, którš bezbłędnie umiała po polsku i z niš na
ustach skonała, zakatowana przez oprawców.
30
Ludzie tu hodowali gołębie, kozy, króliki, uprawiali ogródki dział-
kowe. Nie budzili jednak mojej sympatii. Brakowało im poczucia humo-
ru, dowcipu, ubierali się tradycyjnie i bez polotu. Czułam się obco
tęskniłam do zgruzowancj, tragicznej, ale jakże innej Warszawy.
Raziły mnie nawet nazwiska. Trumny sprzedawał niejaki Pizdoń,
a tuż obok nad masarniš widniał szyld: B. Niechuj.
Wraz ze mnš ministerstwo delegowało jeszcze dwie kobiety,
starsze trochę ode mnie. Przydzielono nam wspólny pokój przy
niemieckiej rodzinie sposobišccj się do wyjazdu. Był ogromny, solid-
nie umeblowany, z szafami pełnymi ubrań. Pachniały naftalinš.
Lucyna miała w jelitach jakie obrzydliwe pasożyty, które tępiła.
Młodsza od niej Hanka zmarłego męża, o którym wcišż opowia-
dała. Był lusarzem. Urastał w jej wspomnieniach na bohatera naro-
dowego, a naprawdę zginšł przypadkowo na ulicy podczas obrony
Warszawy. Odłamek granatu trafił go w głowę.
Ta z robakami była naszš kierowniczkš. Mówiono, że jest bliskš
krewnš dyrektora departamentu i wiele może. W każdym razie, gdy
na podstawie delegacji huta wypłaciła mi zwrot kosztów podróży,
natychmiast odebrała pienišdze twierdzšc, iż otrzymała takie dyrek-
tywy z ministerstwa, któremu tę sumę trzeba zwrócić, gdyż dało
bezpłatny bilet i wyżywienie na drogę.
Były to jedyne grosze, jakie posiadałam. Mogłam więc liczyć
tylko na stołówkowe wyżywienie, za które miano mi potršcić z przy-
szłej pensji. Nie zanosiło się więc na to, że się tutaj odjem" za cały
okres okupacyjnego głodowania.
Ta od nieboszczyka-bohatera, cała spowita w czerń i z podkršżo-
nymi oczami, natychmiast zaprzyjaniła się z robaczywš. Szeptały po
kštach, wcišż co uzgadniały między sobš i milkły, gdy tylko zjawia-
łam się w pokoju.
Lucyna przydzieliła Hani pracę przy rozdziale żywnoci z UNR-
RY dla żłobków i przedszkoli. Natomiast ja miałam kontrolować,
czy przedszkolanki rozmawiajš z dziećmi po polsku i czy głowy tych
ostatnich nie sš zawszone. Miałam także prawo interweniowania
w dyrekcji huty o przydział proszku DDT, gdyby zaszła potrzeba.
Nie zachodziła. Dzieci na ogół były niedożywione ale czyste. Uczyły
się polskich wierszyków i piosenek. Na spacerach powiewały biało-
czerwonymi choršgiewkami i otrzymywały bardzo skromne posiłki.
31
Kraj się dopiero podnosił z okupacyjnej nędzy. Na razie więcej
urzšdzano mityngów, mówišc o tym, jak jest dobrze, niż wydawano
żywnoci i przydziałów.
Moje współlokatorki otwierały do niadania i kolacji puszki
z tuńczykiem, z parówkami, z pomarańczowym dżemem. Rozmnaża-
ły się te konserwy widocznie przez pšczkowanie, bo zawsze było ich
pod dostatkiem. Częstowały się obie chętnie tymi smakołykami.
Mnie za tuczono budujšcymi rozmowami. Zaczynała zwykle właci-
cielka robaków.
Moja cała rodzina to komunistyczni działacze, jeszcze sprzed
wojny. Ojciec z więzienia prawie nie wychodził, stryjka zamykano
profilaktycznie przed pierwszym maja, a mnie jeszcze jako małej
dziewczynki używano do przenoszenia bibuły zerkała na mnie
zagryzajšc słowa cienkimi parówkami.
U nas w domu było podobnie wtršcała Hanka. My
z Czerwonej Woli z dziada-pradziada. Moi przodkowie ginęli
w Cytadeli, w domu ojciec bił lagš, jak które z dzieciaków do ko-
cioła na majowe latało. Dwaj bracia matki byli w sanacyjnej Polsce
bezrobotni i do nas czasem przychodzili na kapuniak, a jak Franka
do lubu szła, to na weselu gocie Międzynarodówkę" odpiewali,
bo też wzięła sobie męża lewicowca...
Żujšc chleb smarowany zjełczałym masłem, którego woni nie
potrafił zabić nawet smakowity zapach tuńczyka rozchodzšcy się po
pokoju, wpadałam powoli w kompleksy.
Nie miałam ojca komunisty. Nie miałam rodziny o czerwonym
zabarwieniu. Nie pracowałam w konspiracji. Nie wiedziałam nawet,
w jakich okolicznociach zginšł mój mšż, a rodziców aresztowało
gestapo dlatego, że akurat znajdowali się w mieszkaniu u znajo-
mych, których podejrzewano, że przechowujš broń.
Pani Mercedes, to pewnie z arystokracji? dopytywała się
przy każdej okazji ta z robakami, chociaż gorliwie zaprzeczałam
tłumaczšc, że pochodzę wprawdzie z inteligenckiego, ale doć bied-
nego rodowiska.
A mšż był pewnie endekiem? wtórowała Hanna spoglšda-
jšc na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była winna mierci jej męża,
teraz już mechanika precyzyjnego.
Bałam się tych wspólnych posiłków, drwišcych umieszków, alu-
zji do mego przedwojennego burżuazyjnego życia, ilekroć narzeka-
łam na brak wody.
32
Doszłam wkrótce do przerażajšcego dla mnie wniosku, że jestem
chyba wyrzutkiem społeczeństwa, niemal wrogiem klasowym skaza-
nym na mierć cywilnš, na zagładę.
Dookoła otaczali mnie bowiem ludzie partyjni, zaangażowani
ideowcy, zdeklarowani komunici, przedwojenni działacze, wojenni
bohaterowie. Nie było zwykłych ludzi z ludzkimi odruchami, ze zwy-
kłych mieszczańskich domów. Co człowiek to pomnik!
Którego wieczoru wróciłam z jakiej imprezy wietlicowej, na któ-
rej prelegent mówił przez cztery godziny o trzylatce", o wytopie stali,
o marszu do socjalizmu. Widocznie od zaduchu, jaki panował na sali
pogršżonej w ciszy i dymie, rozbolała mnie głowa. Zaraz więc położy-
łam się do łóżka, rozkoszujšc się ciszš i samotnociš, gdyż moich współ-
towarzyszek jeszcze nie było. Rano obudziłam się póniej niż
zazwyczaj. Nie jedzšc już nawet niadania, pobiegłam na ulicę Korfan-
tego do swoich codziennych zajęć nie zastanawiajšc się nawet, gdzie
podziały się współlokatorki. W salce z nędznymi zabawkami starannie
ułożonymi na półkach wzdłuż wieżo malowanych na różowo cian stało
naprzeciw siebie dwoje przedszkolaków. Gromadka maluchów siedzia-
ła kołem na podłodze. Były blade i mizerne.
Dziewczynka lekko seplenišc zadawała pytanie:
Kto ty jeste?
Polok mały odpowiadał z przejęciem jasnowłosy chłopak
z wysoko podstrzyżonš czuprynš i w tyrolskich spodenkach.
Jaki znak twój? wytrzeszczała oczy mała Truda, połykajšc
sylaby.
Orzeł Biały odpowiadał z przekonaniem i złym akcentem.
A gdzie mieszkasz?
Między swemi.
A gdzie dom twój? pytała dalej, powtarzajšc za przedszko-
lankš, która podszeptywała jej tekst.
W polskiej ziemi.
Dzieciaki na podłodze klaskały, młodziutka wychowawczyni
umiechała się promiennie, gdy nagle zjawił się goniec z wiadomo-
ciš, że mam się zaraz stawić w dyrekcji huty.
Przyjšł mnie ten sam dyrektor o ponurej twarzy i ciemnych falu-
jšcych włosach.
Złodziejów nam tukaj nie idzie mieć... zaczšł na wstępie
moszczšc się za ogromnym biurkiem przypominajšcym katafalk.
33
Po chwili dowiedziałam się, że wdowa po bohaterze dopuciła
się nadużyć przy rozdziale żywnoci przeznaczonej na dożywianie
dzieci i już jej nie ma na terenie osady, a robaczywa została odwoła-
na do ministerstwa, na inne stanowisko. Tylko ze mnš nie bardzo
wiedziano, co poczšć, a ponieważ złodziejem nie jestem, więc jeli
chcę, mogę zostać i uczciwie pracować nad budowš socjalizmu".
Tak się włanie wyraził. Chciałam. Wtedy dyrektor zadał mi kilka
pytań pomagajšc sobie spracowanymi rękami.
Kłasy macie jakie skończune?
Skinęłam przytakujšco głowš.
Szajbrować dobrze umicie po polsku?
Tak bšknęłam.
Faszystów u was w familii nie najdzie? Fater w Wehrmachcie
nie służyli?
Nie.
Zostaniecie referentem do spraw informacji i propagandy.
Podsunšł mi kilkustronicowš ankietę personalnš do wypełnienia
i odesłał do swojego zastępcy.
Tam otrzymałam karteczkę z adresem samodzielnego pokoju
i drugš do Urzędu Likwidacyjnego, żebym wybrała sobie meble
i jakie garnki.
Zastępca dyrektora był inteligentem. Przybył tu z Krakowa.
Mówił gładko, kwiecicie, ale chociaż miał solidne, samodziałowe
ubranie i dobrze utrzymane ręce, wydawał mi się podobny do glisty.
Długo taksował mnie oczami koloru wyblakłych niezapominajek.
Czułam się niczym klacz na wybiegu. Dłużej zatrzymał wzrok na
moich rozpadajšcych się drewniakach i parokrotnie przerabianej
sukience, pamiętajšcej jeszcze sanacyjne czasy. Widocznie szwy na
biucie były najbardziej widoczne, bo tam włanie utkwił wzrok
pełen nagłego zainteresowania i zaproponował, żebym napisała
podanie do Opieki Społecznej, wymieniajšc częci garderoby najbar-
dziej mi potrzebne, to on podanie poprze i będę mogła dostać co
z poniemieckich remanentów.
Zrozumiałam więc, że moje życie zacznš się stabilizować i że
niejako zostałam przyjęta do tutejszej społecznoci.
Pokój w mieszkaniu-kołchozie był wielki, mroczny, ze stiukami
na suficie i jedynym oknem wychodzšcym na dom z czerwonej cegły
przykrytej grubš warstwš sadzy. W najbliższym sšsiedztwie warczała,
syczała i gwizdała przez dwadziecia cztery godziny na dobę huta.
34
Przez uchylone okno wpadały ostre wyziewy jakich kwasów i tuma-
ny sadzy pomieszane z rdzawym pyłem rudy. Dostawały się do wnęt-
rza nawet wtedy, kiedy okno było zamknięte.
Ustawiałam zwiezione zakładowš ciężarówkš i wybrane przeze
mnie, a właciwie przez zły los bo nic tam już do wyboru nie
pozostało meble. Drewniane łóżko bez nóżek z licznymi ladami
po pluskwach, rozchwierutany stolik malowany czarnš farbš, dwa
różnej wielkoci krzesła, ciężkie i skrzypišce, oraz szafę bez drzwi,
ale za to z solidnego dębu na baniastych nóżkach.
Z przydziałem ciuchów też mi się nie poszczęciło. Z cienkiej
jak nalenik kołdry wyłaziły kłaki waty, poduszka miała gruzły, jakby
nie było w niej pierza, tylko szmaty.
Z osobistej bielizny nie mogłam się na nic zdecydować. Pokaza-
no mi kilka spranych biustonoszy mogšcych pomiecić w sobie
zaledwie co wielkoci włoskich orzechów, natomiast majtki, o któ-
rych magazynier powiedział wytwornie galotki", były gigantycznych
rozmiarów. Widać, że nosiły je dobrze odpasione Niemki, lubujšce
się w barwach ochronnych nie wymagajšcych częstego prania.
Wszystkie były koloru kawy z odrobinš mleka i na dobrš sprawę
mogłam się zmiecić cała w jednej nogawce. Sukienki, czarne lub
ciemnoszare, też pochodziły raczej z mastodontów, a przy tym były
już solidnie przepocone. Zdecydowałam się tylko na bury sweter,
gdyż od biedy można go było spruć i co z niego zrobić.
Wojskowe buty ogromnych rozmiarów i kilka par rozdeptanych
bamboszy nie wchodziły w rachubę.
Po południu byłam już kompletnie urzšdzona. Nawet we wspólnej
kuchni ustawiłam na półce fajansowy, wyszczerbiony kubek i dwa tale-
rzyki z pięknej minieńskiej porcelany, na których wartoci nikt się
widocznie nie poznał, dlatego ostały się przed ogólnym szabrem.
Zmęczona i brudna jak kocmołuch rozejrzałam się po pokoju.
Wyjrzałam na czerwony, jakby martwy dom naprzeciwko, na czarne
podwórko, po którym wiosenny wiatr przeganiał tršby z kurzu
i sadzy, popatrzyłam na długi ogonek przed kooperatywš wydajšcš
tego dnia pospółkę" na kartki i rozpłakałam się.
Życie w wolnej Polsce wydawało mi się koszmarne. W czasie
okupacji żyło się przynajmniej nadziejš, że kiedy skończy się wojna,
a szlag trafi Niemców, wszystko będzie cudowne i inne.
O pištej rano budził mnie ryczšcy przez kilka minut buczek.
Póniej przez długš chwilę stałam pod klozetem czekajšc na swojš
35
kolejkę. Łazienki w tym obszernym, kilkupokojowym mieszkaniu nie
było. Mylimy się w kuchni pod kranem i to w popiechu, bo wszys-
tkim spieszyło się do pracy. Obowišzywała surowa dyscyplina, o spó-
nianiu się nie mogło być mowy. W popiechu wypijałam zbożowš
kawę gotowanš w pokoju na elektrycznej płytce, której stare, zużyte
spirale wcišż się kruszyły i musiałam je wišzać, czekajšc najpierw, aż
szamot ostygnie. Zjadałam kromkę chleba ze smalcem wytopionym
z pospółki" i punkt szósta zasiadałam za biurkiem na wprost okna
wychodzšcego na wielkie piece martenowskie.
W ciasnym, zadymionym pokoju pracowały ze mnš trzy lšzaczki
rozmawiajšce między sobš najchętniej po niemiecku. Jedna z nich,
ruda i wysoka, była osobistš sekretarkš kierownika pionu, do które-
go należał mój referat. Jego gabinet sšsiadował z naszym pokojem.
Zainstalowano więc przenikliwie brzęczšcy dzwonek na wypadek,
gdyby zechciał wezwać sekretarkę. Wzywał jš często i na krótko.
Dwie maszynistki waliły zajadle, z łoskotem w wielkie, rozkleko-
tane maszyny. Goniec trzaskał drzwiami. Ja pisałam artykuły lub
zamawiałam rozmowy telefoniczne. Niewiele wprawdzie słyszałam,
gdyż klekot maszyn, hałas z huty, brzęczek kierownika, a także roz-
mowy interesantów zagłuszały wszystko. Dzwoniłam do teatrów, któ-
re sprowadzałam na występy do zakładowego Domu Kultury i do
kierowników działów w samej hucie. Zapytywałam inżynierów, czy
majš jakich racjonalizatorów, czy przekroczyli plan, kiedy urucho-
miš trzeci piec.
Czasem wybierałam się na teren zakładu, aby mieć przynajmniej
pojęcie o tym, co piszę. Zdarzało się także, iż towarzyszyłam przy
oprowadzaniu zagranicznych goci i dziennikarzy. Z tej drobnej
przyjemnoci musiałam wkrótce zrezygnować.
Jeden ze starych inżynierów szepnšł mi w ucho, gdy znalelimy
się sami w przejciu prowadzšcym do walcowni blachy:
Niech się pani przestanie tu kręcić i interesować rzeczami,
które mogš podpać pod szpiegostwo. Wiem, że majš na paniš oko.
Niestety, nie jest pani aniołem demokracji..
Dlaczego? spytałam naiwnie i zrobiło mi się przykro.
Przecież pracuję, jak potrafię najlepiej. Tyle tylko, że nie należę do
partii i nie cierpię huty. Psuje krajobraz i kojarzy się z cuchnšcym
wrzodem na pięknej skórze.
Otóż to! wykrzyknšł głono, bo akurat podchodził do nas
jaki robotnik.
36
Od tej pory terenu huty już nie odwiedzałam. Natomiast biega-
łam z listš nazwisk w ręce pilnujšc, aby na częste wiece i mityngi
polityczne wszyscy fizyczni i umysłowi stawiali się dobrowolnie, chęt-
nie i punktualnie.
Najczęciej jednak pisałam. Były to obszerne informacje do
zakładowej gazetki, a także dla prasy regionalnej. Mielimy niepisa-
nš umowę z redaktorem w jednym z dzienników, że za doć poka-
nš sumkę, wpłacanš mu wprost do ręki, będzie zamieszczał raz lub
dwa razy w miesišcu artykuły oznaczone jedynie inicjałami i oczywi-
cie bez honorarium.
Ja włanie byłam od tego, żeby pisać i przekazywać pienišdze.
Opracowany przeze mnie tekst sekretarka zanosiła kierownikowi.
Ten okraszał go sloganami o socjalizmie, skrelał negatywy, dodawał
optymistyczne uwagi. W rezultacie, po przeczytaniu artykułu mogło
się wydawać, że dzieciom robotników nie brakuje nie tylko krowie-
go, ale i ptasiego mleka, że skończyła się miertelnoć wród nowo-
rodków, nie tylko dzięki zdobyczom socjalizmu, a przede wszystkim
dzięki wšsatemu panu z Wielkiej Czwórki", którego portret gigan-
tycznych rozmiarów oglšdałam codziennie wchodzšc do biura;
robotnice sš szczęliwe pracujšc na suwnicach i nawet im do głowy
nie przyjdzie, że można mieć innš rozrywkę, jak włanie tę kilkuna-
stogodzinnš pracę. Dochodziło się do wniosku, że ten brodaty pan
musiał być chyba zdeklarowanym wrogiem kobiet.
Znudziły mi się wreszcie laurki, które niczego w rezultacie nie
załatwiały. Miałam ambicje, żeby wyławiać z rzeczywistoci to, co
w niej złe, zainteresować tym władze, które mogły przecież o niczym
nie wiedzieć i zmienić na lepsze, gdy tylko informacja do nich dot-
rze. Tak sobie to wyobrażałam i wtedy włanie szarpnęłam się na
duży artykuł o ciężkiej pracy kobiet w hucie, o straszliwych kolej-
kach w kooperatywach, o braku czasu na wychowywanie dzieci
i zastraszajšcej miertelnoci wród niemowlšt.
Wy tu nie jestecie od zbawiania wiata! krzyczał kierow-
nik, gdy stanęłam przed nim, wezwana przez sekretarkę. Od tego
sš bardziej kompetentne czynniki! A jeżeli wam się ustrój nie podo-
ba, to możemy się z paniš pogniewać"... zniżył głos do szeptu
wymawiajšc to z paniš pogniewać" jako obelżywie i gronie.
Potem zamilkł i wlepiał we mnie oczy bębnišc złowrogo palcami po
blacie biurka. Zobaczyłam przed sobš ogromnš kobrę i bezwiednie
cofnęłam się o krok.
37
Ustrój mi się jednak podobał. Chociażby dlatego, że nie miałam
i tak żadnego wyboru, a kochać trzeba zawsze to, co się ma. Ale
o tym kierownik nie wiedział.
Stałam przy oknie mrocznego pokoju, chociaż za szybami oble-
pionymi sadzš wieciło sierpniowe słońce i patrzyłam na czarne,
bezludne podwórko z drewnianym (rzepakiem porodku. Dokuczał
mi głód po wczesnym stołówkowym obiedzie. Połykałam go bez
apetytu w popiechu, gdyż inni czekali na miejsce. Wcišż jeszcze nie
mogłam przyzwyczaić się do lšskiej kuchni, jej sosów i przypraw.
Wprawdzie w rogu pokoju stało szare, tekturowe pudło z woj-
skowš racjš żywnociowš z UNRRY, które wczoraj otrzymałam na
przydział, jednak niewiele zostało do jedzenia. Pomarańczowy sok
z puszki zdšżyłam już wypić, zjadłam też dwie małe porcyjki ryżowe-
go budyniu. Papierosów nie paliłam, więc chesterfieldy pakowane
po trzy sztuki oddawałam znajomej z dyrekcji. Była wprawdzie jesz-
cze ogromna butelka oleju na przeczyszczenie, ale stosowałam go
jedynie do smarowania ršk. Niektórzy używali go do majonezu
i sałatek, nie orientujšc się poczštkowo, do czego służy ten oleisty,
lekko kwaskowy i pachnšcy cytrynš płyn. Neski nie pijałam. Przypo-
minała w smaku napar z suszonych grzybów. Puszki z rybami nie
wchodziły w rachubę. Były w nich bowiem także wprawdzie martwe,
ale za to białe i tłuste robaki.
Wycišgnęłam z paczki pudełeczka z papierosami, nałożyłam
wyjciowš" sukienkę kupionš od jakiej wysiedlanej Niemki na
placu w Katowicach i ruszyłam z wizytš do pani Róży.
Pracowała w dyrekcji, była młodš wdowš po inżynierze, którego
zamordowali Niemcy. Miała piękne mieszkanie w willi z czerwonej
cegły i utrzymywała towarzyskie kontakty z miejscowš inteligencjš.
W czasie przerwy obiadowej częstowała mnie w swoim gabinecie
dobrš herbatš i przyniesionymi z domu kanapkami. Czasem zapra-
szała do siebie. Od niej dowiadywałam się wielu ciekawych rzeczy.
Na przykład, że jeden z dyrektorów zajmuje całš willę, a do stołu
usługuje mu stary lokaj w białych rękawiczkach. Dyrektor codzien-
nie z huty wysyła do Wrocławia ciężarówki po dywany, porcelanę
i obrazy, przewożšc póniej łupy do Polski centralnej. Od niej
dowiedziałam się o istnieniu czego takiego jak Urzšd Bezpieczeńs-
twa, o którym mówiła przyciszonym głosem i z takš minš, że należa-
ło spodziewać się po tej instytucji wszystkiego najgorszego.
38
Siedziałymy z paniš Różš przy wielkim stole pod zwieszajšcš się
nad nim lampš z jedwabnym abażurem. W wazonie różowiły się
dalie, przez szczelnie zamknięte okna zaglšdała przyprószona sadzš
zieleń, a domowy placek ze liwkami miał wyjštkowo cudowny smak.
Ogarnęło mnie uczucie błogoci i rozleniwienia. Pani Róża,
drobna, ubrana w skromniutkš, białš sukienkę, co w tej czarnej osa-
dzie było szczytem elegancji, wycišgnęła ogromne pudło z fotogra-
fiami.
To mój mšż, gdy miał pięć lat... Podsunęła mi z dumš
zdjęcie chłopca uczesanego z grzywkš jak dziewczynka, w aksamit-
nym ubranku z białym koronkowym kołnierzykiem. A to zaraz po
studiach, gdy został moim narzeczonym... Spoglšdała na mnie
wyczekujšco ogromnymi oczami w białej, trochę nieforemnej twarzy.
Nie była ładna, ale miała wdzięk.
Piękny mężczyzna powiedziałam z przekonaniem, bo było
co w jego rysach, co mglicie przypominało Jerzego. Poczułam led-
wo uchwytny skurcz serca.
Bardzo się kochalimy dorzuciła, rozkładajšc na koloro-
wym obrusie serię zdjęć z okresu ich krótkiego małżeństwa. Gdy-
by żył, mielibymy z pewnociš synka... Poroniłam, gdy dowiedziałam
się, że zabrało go z huty gestapo. Póniej, już bez niego, pracowa-
łam dalej w konspiracji. Podniosła na mnie ciemne, rozumne
oczy. Była pani w AK?
Skinęłam niezdecydowanie głowš. Wprawdzie nie należałam do
żadnej organizacji, ale nagle zaczęłam się tego wstydzić. A już nale-
żenie do AK było niejako legitymacjš wiadczšcš o tym, że towa-
rzysko było się kim lepszym.
W Delegaturze? zapytała ciszajšc głos.
Może i w Delegaturze... dałam z ocišganiem wymijajšcš
odpowied, zupełnie nie orientujšc się, co to była Delegatura.
Może i słusznie, że nie chce pani o tym mówić... West-
chnęła. Dzi każdy, kto był w AK, jest wrogiem. Liczy się tylko
praca konspiracyjna w PPR...
No włanie! zgodziłam się skwapliwie i szybko zmieniłam
temat, zachwycajšc się amatorskimi zdjęciami nieznanej mi rodziny.
Trochę wstydziłam się tego głupiego kłamstewka, ale sšdziłam,
że dzięki niemu będę mile widzianym gociem w tym domu. A dom
mi się podobał. Stanowił jakš oazę poród straszliwej, czarnej pus-
tyni.
39
Pani jest zupełnie samotna? zapytała znienacka nalewajšc
z dzbanuszka w kwiatki aromatycznš herbatę.
Zupełnie westchnęłam mimo woli i znów co drgnęło
w sercu. Mšż zginšł na wojnie dorzuciłam chełpliwie.
Póniej zakochałam się w człowieku... zawahałam się przez chwi-
lęw człowieku, który w ostatnich tygodniach okupacji zaginšł
bez wieci...
Znów skłamałam. Jerzy nie zaginšł bez wieci. Po prostu zosta-
wił mnie bez słowa wyjanienia, tak prawie z dnia na dzień, i to
w czasie, gdy wydawało się, że jego uczucie zaczęło osišgać szczyty.
Zobaczyłam nas nagle nad jakim podmiejskim bajorem, które
nazywalimy pięknym stawem". Woda w nim marszczyła się przy
podmuchu wiatru, odbijała niebo, chmury i nasze pochylone nad
nim postacie. O czym mymy wtedy marzyli, trzymajšc się za ręce?
Chyba o końcu wojny, o małżeństwie i o tym, że codziennie będzie-
my jedli tłuste kotlety i domowe ciasto z rodzynkami.
Pochyliłam nisko głowę nad fotografiami, żeby pani Róża nie
zauważyła napływajšcych do oczu łez.
Pięknie pani wyglšda na fotografii w wieczorowej sukni
powiedziałam, żeby co powiedzieć, i za chwilę pod jakim preteks-
tem opuciłam jej dom.
Długo błšdziłam po zapylonych drogach prowadzšcych w pola
ku ogródkom działkowym. W sierpniowym zmierzchu dymiły na
horyzoncie czarne hałdy, rudawa zawiesina snuła się pod niebem
błękitniejšcym zbliżajšcš się nocš. Dopadłam jakiego samotnego,
skarłowaciałego drzewka. Przytuliłam twarz do brudnej, chropawej
kory. Chciałam zapłakać i nie mogłam. Poczułam namiętnš, rozpacz-
liwš tęsknotę za miłociš, za bliskim mężczyznš. Takim od spania
i od rozmów. Od tańca i spacerów. Po prostu, za Jerzym...
Była noc, gdy wróciłam do osady rozwietlonej pióropuszami
ognia wydobywajšcego się z wielkich pieców. W oknach paliły się
wiatła. Zerkałam ciekawie, z zazdrociš, do wnętrz. Przy stołach
siedzieli ludzie. Jedli, rozmawiali łšczyły ich więzy rodzinne, przy-
jacielskie. Tam, za szybami był dom. Biedniejszy, bogatszy, ale
prawdziwy dom. Ja nie miałam żadnego.
Wlokłam za sobš zmęczone nogi w niewygodnych półbucikach
na gumie naszej produkcji, które niedawno ukazały się w sklepach.
Ich kupno wymagało wielu zabiegów.
40
Pod starymi lipami przemykały młode pary trzymajšce się nie-
mieckim zwyczajem wpół. Znikały w mrocznych uliczkach, anemicz-
nych, przydomowych ogródkach z zakurzonš ławeczkš pod
zakurzonym krzakiem. Gdzie piewano chóralnie: Szła dzieweczka
do laseczka, do zielonego..."
Szłam ze ciniętym sercem, zastanawiajšc się, jak dalej ułożyć
swoje życie, jak zapomnieć czas, w którym kochał mnie Jerzy.
Powtarzałam w myli, że przecież wszystko jeszcze przede mnš. Nie
przynosiło to jednak ulgi. Nie mogłam dopatrzeć się niczego rados-
nego w tym moim samodzielnym, dorosłym życiu.
W pokoju o brudnych, buraczkowego koloru cianach usiadłam
przy rozchwierutanym stoliku i na makulaturze z niemieckim nadru-
kiem napisałam le zatemperowanym ołówkiem: Gdy nocami płonš
hałdy". Zostawiłam to zdanie jako tytuł i zaczęłam z siebie wyrzucać
wszystko to, co bolało, raziło, za czym tęskniłam. Huta w tej mojej
impresji urosła do rozmiarów apokalipsy, sadze, które nawet w tej
chwili rozmazywały się na papierze, miały niemal metafizycznš
wymowę. Zatraciłam poczucie rzeczywistoci. Wydawało się, że to
nie ja piszę, że jaka siła kieruje mojš dłoniš, że wiem więcej, czuję
mocniej, rozumiem rzeczy i zjawiska, których nawet nie przeczuwa-
łam. Odeszło uczucie osamotnienia, wyobcowania. Rozstšpiły się
ciany pokoju wiat należał do mnie, a ja do niego.
Rano przepisałam w biurze na maszynie to, co powstało w nocy.
Czytałam jak co zupełnie nowego i nie potrafiłam nawet powie-
dzieć, czy mi się podoba czy nie.
Wsunęłam kartki szybko do torebki, żeby nikt nie zauważył i po
chwili o nich zapomniałam.
Około południa poprosił mnie kierownik. Pokwitowałam pieniš-
dze dla redaktora i zabrałam poprawiony artykuł o wspaniałej
i ofiarnej załodze huty, która nawet gdy pi, marzy tylko o tym, żeby
przekroczyć plan i szybciej zbudować socjalizm. Niczym nie przypo-
minał tego, który zostawiłam do wglšdu przekazujšc w nim proby
robotników o ochronnš odzież i większe przydziały żywnoci.
Zastanawiałam się, czy kierownik rzeczywicie wierzy w to
wszystko, co lekkš rękš dopisał, każšc mi po przerwie obiadowej
zawieć artykuł do redakcji w Katowicach.
Jechałam blisko godzinę rozklekotanym, brudnym tramwajem,
z nudów studiowałam rozklejone na szybach drukowane niebiesko
hasła w rodzaju: Synu, stara matka ciebie potrzebuje", Synu, stary
41
ojciec cię szuka". Pomylałam o rodzicach. Żadne z nich nie docze-
kało końca wojny. Matka zawsze mówiła, że gdy skończy się okupac-
ja, wyjedzie na pierwsze wakacje do Zakopanego i kupi tam
kożuszek z mięciutkich, jagnięcych skórek. Ojciec snuł plany o kup-
nie parceli i wybudowaniu gdzie na wsi pod lasem domku na stare
lata, aby wnuczęta miały gdzie spędzać wakacje. Zawsze mu się
wydawało, że jestem stworzona do rodzenia dzieci.
Umiechnęłam się gorzko do tych wspomnień i rodzicielskich
marzeń, wysiadajšc przez roztargnienie o jeden przystanek za
wczenie.
W mrocznej i dusznej redakcji, pełnej przepierzeń z dykty, nie
zastałam dziennikarza, z którym załatwiałam sprawy finansowe. Na
jego miejscu siedział wysoki, barczysty mężczyzna o szarych oczach.
Umiechnęłam się do niego przedstawiajšc się i mówišc, kim jestem
i z czym przychodzę. Wydawało się, że nie rozumie moich słów.
Patrzył na mnie i mrugał zdumionymi, ładnie wykrojonymi oczami.
Umiechnęłam się jeszcze raz. Bardzo mi się podobał.
Tutaj sš pienišdze za artykuł. Podałam mu szarš kopertę.
A tutaj to, co chcemy zamiecić... Wycišgnęłam z torebki
złożone starannie kartki papieru.
Nie wiem nic o żadnych pienišdzach. Przyglšdał mi się
uważnie podsuwajšc uprzejmie krzesło.
Redaktor Bekawski będzie wiedział.
Już u nas nie pracuje.
Dlaczego? zatrwożyłam się nagle, bo pomylałam, że teraz
zacznš się trudnoci z zamieszczaniem materiałów.
Hmmm... zaczšł przekładać jakie karteczki z jednej stro-
ny biurka na drugš.
Pan jest na jego miejscu?
Tak skinšł głowš i .sięgnšł wreszcie po artykuł proszšc,
żebym wyjaniła dokładniej, co to za pienišdze.
Wyjaniałam najdokładniej, jak tylko potrafiłam, podczas gdy
redaktor utkwił wzrok w tekcie. Wreszcie zamilkłam, a on czytał
dalej, podnoszšc na mnie od czasu do czasu trochę rozbawione,
trochę zaciekawione oczy.
Przyglšdałam się jego dłoniom. Na palcu połyskiwała obršczka.
Pomylałam ze smutkiem, że każdy mężczyzna, który mi się podoba,
jest już komu przypisany.
42
wietnie! Odsunšł się z krzesłem od biurka, wycišgajšc
przed siebie długie nogi. Przez moment wpatrywał się we mnie jak
w rzadki preparat w słoju ze spirytusem. Kapitalnie!
Wyglšda tak inteligentnie, a jednak ograniczony pomylałam
z żalem, gdyż zachwyt nad artykułem wydał mi się nie tylko przesa-
dzony, ale zakrawał na kretyństwo.
Więc będziecie drukować? odetchnęłam z ulgš, zerkajšc
na kopertę z pieniędzmi.
Nie! odpowiedział kategorycznym tonem, wcišż z oczami
wlepionymi w mojš twarz, jakby się jej uczył na pamięć.
Dlaczego? jęknęłam wyobrażajšc sobie reakcję kierowni-
ka, gdy mu to zakomunikuję.
Niecenzuralny!
To niemożliwe!... Sięgnęłam bezwiednie po tekst i nagle
zalałam się rumieńcem. Przez omyłkę dałam mu do czytania moje
impresje.
Łzy zakręciły się ze wstydu w oczach.
Co się stało? zapytał z umiechem i zaproponował papie-
rosa.
Nie palę jęknęłam. Ja, proszę pana, pomyliłam teksty.
Chodziło o ten... Szybko podsunęłam dwie kartki maszynopisu.
Przebiegł je oczami bez większego zainteresowania, nakrelił
ołówkiem jaki znaczek na boku.
Drukujemy powiedział z westchnieniem.
Dobry?
Bardzo zły.
Spuciłam wzrok, nie wiedzšc, co dalej zrobić lub powiedzieć.
Redaktor pierwszy przerwał ciszę.
Ma pani cięte, odważne pióro. Szkoda, że nie mogę tego
zamiecić na mojej kolumnie... Utkwił we mnie z namysłem
wzrok. Czy pani rzeczywicie nie widzi nic pozytywnego w naszej
rzeczywistoci?
Na razie nic... odpowiedziałam po krótkim namyle.
A jeżeli nawet, to jest to takie jakie wykolawione, le zorganizo-
wane...
Chowałam do torebki tekst.
Niech pani podpisze nazwiskiem... Podsunšł mi przyjęty
do druku artykuł. A za tydzień proszę się zgłosić do kasy po
honorarium. Płacimy w każdy pištek.
43
Jak to... bšknęłam. Przecież mi się nic nie należy.
Jeli drukujemy, to płacimy, a tę kopertę proszę zabrać. Nie
bierzemy łapówek. Wstał i wycišgnšł do mnie rękę. Niech
pani pisze tak, jak pani pisze, chociażby nikt tego nie chciał druko-
wać. Kiedy to się z pewnociš zmieni...
Umiechnęłam się grzecznie, ale sceptycznie. Doć miałam słowa
kiedy". Chciałam żyć w teraniejszoci.
Żyłam więc w teraniejszoci. W dwa tygodnie póniej zwolnio-
no mnie dyscyplinarnie z pracy. Zanim to się jednak stało, przez
wiele godzin obradowała egzekutywa.
Nie orientowałam się w sprawach partyjnych, ale słowo egzeku-
tywa" kojarzyło mi się fonctycznie z egzekucjš", z pieńkiem do
cinania głowy. W każdym razie w samym brzmieniu było co, co
łšczyło się z niepewnym jutrem.
Moja sprawa była prosta. Przed kilku miesišcami obchodzono
uroczycie więto Floriana specjalisty od gaszenia pożarów czy
czego w tym rodzaju. Długo układano listę zaproszonych goci,
angażujšc także i mnie. Wielki mityng polityczny oraz wieczorny
bankiet miały uwietnić zaproszone osobistoci. Wstawiłam więc na
listę nazwisko attachć handlowego z poselstwa Stanów Zjednoczo-
nych, który przysłał kiedy do huty kilka biletów na film True
Glory" wywietlany na zamkniętym seansie. Jak mnie poinformowa-
ła wszystkowiedzšca pani Róża, oglšdały go ukradkiem trzy osoby
z dyrekcji. Uważałam więc, że zaproszenie będzie ładnym rewanżem
ze strony huty. Kierownik, kładšc swój podpis, nie kwestionował
mego wyboru.
Czarno ubrany Amerykanin przyjechał. Siedział za stołem prezy-
dialnym, przez siedem godzin wysłuchujšc, jak kolejni mówcy wyle-
wajš kubły pomyj na kapitalistyczny ustrój Stanów Zjednoczonych,
po czym zrezygnowawszy z bankietu odjechał wytwornš limuzynš
z zakurzonego placyku, gdzie pod gołym niebem i zapylonymi sadzš
drzewami cała ta uroczystoć się odbywała.
Po kilku miesišcach przypomniano sobie nagle o całej sprawie.
Być może dlatego, że zbliżała się rocznica Rewolucji Padzierniko-
wej i nadarzała się wietna okazja do wykazania czujnej gorliwoci,
a pokazowego procesu o szpiegostwo jeszcze w hucie nie było.
Egzekutywa zadecydowała jednak inaczej, a dokładniej dyrek-
tor o ponurej twarzy i brudnych paznokciach. Uważał, że dyscypli-
44
narne zwolnienie mnie z pracy w zupełnoci wystarczy. Nie muszę
gnić za młodu w więzieniu. Przytaknęło mu kilku starych robotni-
ków stwierdzajšc że: na to zawsze jeszcze będzie miała czas".
O tym wszystkim powiedziała mi w zaufaniu pani Róża dodajšc,
że kierownik nigdy nie był moim sympatykiem.
Pomylałam, że widocznie zbyt mocno kopnęłam go w kostkę
u nogi, gdy stojšc kiedy obok jego fotela, poczułam wypielęgnowa-
nš rękę szperajšcš pod sukienkš.
Hutę opuszczałam bez większego żalu, a ponieważ jestem wraż-
liwa na barwy postanowiłam okres ten nazwać czarnym".
Na dno prawie pustej walizki, z którš tu przybyłam, wrzuciłam
pewien drobiazg: opakowanie po amerykańskim przydziałowym
mydle. Przedstawiało wspaniałego, nieżnej białoci łabędzia koły-
szšcego się na błękitnych falach. Przez wiele miesięcy tkwił na
stoliku przypięty pineskš do czarnego blatu. Był jedynym pogodnym
akcentem w mojej rzeczywistoci. Zapowiedziš podróży, symbolem
czego najpiękniejszego, co gdzie tam w wiecie na mnie czekało.
Hala dworcowa przypominała gigantyczny mietnik skrzyżowany
z izbš wytrzewień i przytułkiem dla bezdomnych. Repatrianci,
przesiedleńcy, wysiedleńcy, osiedleńcy, zdemobilizowani, szabrowni-
cy i wszelkiego autoramentu ludzie obarczeni tobołami kłębili się
jak w olbrzymim kotle. Jedni wysiadali z pocišgów inni usiłowali
się do nich dostać. Jeszcze inni czekali apatyczni i umęczeni, leżšc
pokotem pod cianami na resztkach słomy i własnego dobytku.
Znalazłam się i ja w tym tłumie, z walizkš i pustkš w żołšdku;
nie bardzo wiedziałam, co ze sobš dalej robić, ani dokšd się udać.
Pani Róża zaproponowała beznamiętnie kilkudniowy pobyt
u siebie, ale byłoby wielkim nietaktem skorzystać z zaproszenia.
Interesowanie się osobš, choćby przez chwilę tylko, posšdzonš
o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw, mogło pocišgnšć za sobš
nieprzewidziane konsekwencje.
Tłum poniósł mnie przed okienko kasy biletowej, szturmowane
niby Bastylia. Zachrypły głos z megafonu seplenił co, czego nikt
właciwie nie był w stanie zrozumieć. Przede mnš darło się dziecko
na rękach umęczonej kobiety. Wodziła dookoła błędnym wzrokiem,
wykrzykujšc co jaki czas bez przekonania, ale histerycznie: Ludzie,
nie ducie mnie!" Z boków napierali mężczyni, torujšc sobie drogę
45
łokciami. Starałam się oddychać co drugi raz, bo leżšcy mi na ple-
cach jegomoć zionšł tuż przy mojej twarzy przetrawionš wódkš,
czkajšc głono.
Jadę na gapę postanowiłam nagle, przedzierajšc się przez
tłum w stronę peronów zalanych jaskrawym, czerwcowym słońcem.
Zapowiadano widocznie odejcie jakiego pocišgu, bo ludzie rzucili
się nagle do ciasnych przejć na perony. Od pijaka nie mogłam się
jednak uwolnić. Jechał mi na plecach dyszšc ciężko i smrodliwie,
niby żywy gšsior z samogonem.
Nagle poczułam jakie podejrzane ciepło na gołej łydce. Obej-
rzałam się. Biegnšcy tuż za mnš truchcikiem pijak z fioletowo
obrzmiałš twarzš i oczami w słup, siusiał mi po nodze. Sšdził
widocznie, że jestem drzewkiem, za którym chciał się skryć wstydli-
wie przed tłumem.
Wrzasnęłam z obrzydzenia i z desperacjš zaczęłam się wdzierać
po głowach innych do przepełnionego pocišgu i to w chwili, gdy już
ruszał. Dopiero po półgodzinie jazdy udało mi się ustalić, że zmierza
w kierunku Wrocławia, a nie Warszawy, tak jak bym sobie tego
życzyła.
Niech będzie Wrocław westchnęłam, szczęliwa, że w ogóle
jadę. Byłam bez pracy, pieniędzy, domu i rodziny. Mogłam znów
wszystko zaczynać od zera, a ludzi do roboty potrzebowano wszę-
dzie. Tak więc przygodny pijak zadecydował o moich dalszych
losach, a w zdobyciu posady pomogła Lucylla.
Na razie jeszcze siedziała na wielkich walizkach pod otwartym
oknem zatłoczonego przedziału i opowiadała afektowanym głosem
o swoich życiowych tragediach, a wszystko w jej życiu odbywało się
na progach".
Na progu domu" witała weselnych goci w ostatnim roku oku-
pacji. U progu wspólnego życia" zabito jej męża w partyzantce, do
której razem poszli, bo go nie chciała zostawić samego u progu
miodowego miesišca". Na progi domu" nie chciała jej więcej wpu-
cić teciowa, gdy ona, nieutulona w żalu wdowa po ich synu, będšc
u progu rozpaczy" przybiegła rano na progi tatusiowego łóżeczka
na pieszczotki".
I teraz u progu nowego, socjalistycznego życia" otrzymała dwie
walizy od przyjaciół męża z czasów partyzantki. Były to trofiejne"
zdobycze, które już jako wojskowi na wysokich stanowiskach przy-
46
dzielili jej w charakterze odszkodowania wojennego" tak wła-
nie się wyraziła za nieboszczyka, który u progu zwycięstwa"
musiał oddać życie.
Lucylla umiechała się promiennie do pasażerów. Z jej oczu
wyzierał spryt, ale i wielka życzliwoć dla wiata. Wszyscy słuchali jej
w zupełnej ciszy z kamiennym wyrazem na spoconych twarzach.
Wiozła więc ten swój skromny dobytek na progi willi" we
Wrocławiu przydzielonej jej przez Komendanturę Wojskowš. Jako
bowiem wdowa po bohaterze-partyzancie, a także uczestniczka
walk z hitlerowskim najedcš" miała prawo u progu nowego
życia" otrzymać poniemieckš willę z pełnym umeblowaniem.
Znów zaczęły się we mnie odzywać kompleksy. Z prawdziwym
wstrętem spojrzałam na mojš fibrowš, rozlatujšcš się walizkę. Na jej
dnie, razem z etykietkš po mydle, spoczywał dokument stwierdzajš-
cy, że zostałam dyscyplinarnie zwolniona z pracy w hucie.
Dorodna Lucylla o blisko osadzonych oczkach i zmysłowych
ustach nasuwajšcych myl, że można by na nich nagotować garnek
krupniku, dostrzegła, jak stałam jednš nogš w drzwiach przedziału,
podczas gdy druga ugrzęzła na korytarzu między koszami jakiej
zabiedzonej rodziny z trojgiem dzieci żujšcych chleb.
Niech pani przekroczy progi przedziału i klapnie na mojej
walizie... Zrobiła okršgły ruch brudnš dłoniš. Na palcach połyski-
wały złote piercionki. Pani pewnie z hitlerowskiego obozu zagła-
dy powraca?
Pasażerowie spojrzeli ciekawie w mojš stronę i skwapliwie
pochowali nogi pod ławkami, żebym mogła swobodnie przejć.
Nie byłam w obozie wyjaniłam krótko siadajšc z west-
chnieniem ulgi na żółtej, skórzanej walizie.
A taka pani wymizerowana, jak kociotrupek u progu wiecz-
noci zauważyła Lucylla, taksujšc mnie przez chwilę wzrokiem.
Zaraz też wycišgnęła z akuszeryjnego sakwojaża pieczywo i kiełbasę
owiniętš w gazetę. Jak na komendę wszyscy sięgnęli do swoich tobo-
łów. Zapachniało jajami na twardo i czosnkiem.
Lucylla wcisnęła mi w rękę kawał bułki rozerwanej palcami
o czarnych paznokciach, które mi natychmiast przypomniały dyrek-
tora, dzięki któremu siedziałam w pocišgu, a nie w więzieniu. Do-
rzuciła kawał kiełbasy i zapytała, kogo mam we Wrocławiu.
Nikogo. Jadę szukać pracy odpowiedziałam niechętnie,
rozkoszujšc się smakiem tłustej, aromatycznej wędliny.
47
Ja też przed rokiem naga i bosa przyjechałam do Wrocławia
ucieszyła się. A pracę dostałam w kilka godzin i do dzi pracu-
je na progach Województwa w charakterze rzecznika prasowego
układała okršgłe, sztucznie brzmišce zdania.
Popatrzyłam na niš z niedowierzaniem.
Przybyłam na progi tego miasta raniutko i łaziłam z godzinę
po miecie. Ruiny, smród spalenizny, ludzi mało. Tylko Niemcy
kręcili się, handlujšc różnš starzyznš na rynku. Poszłam w stronę
Odry, a w pobliżu zharatancgo mostu słyszę nagle: Skurwielu,
oszukujesz!" Mało się nic rozbeczałam na dwięk naszej pięknej
polskiej mowy i pobiegłam w tamtym kierunku. Widzę, dwie nasze
ciężarówki stojš, na krawężniku szoferzy siedzš, chleb żujš i w oko
grajš. Przysiadłam się do nich. Karta mi poszła. Odbili pół litra, dali
zagrychę. Od słowa do słowa i zarekomendowali w Województwie
u jednego dygnitarza. Na szaber dla niego dwa razy w tygodniu
ciężarówkami obracali. Ten dygnitarz miał się przenieć do minister-
stwa w Warszawie. Zdšżył mnie jednak jeszcze do pracy przyjšć...
Lucylla opowiadała dalej o tym, że we Wrocławiu wychodzi już
kilka polskich gazet, że dziennikarze do niej po informacje przycho-
dzš, bo żyje z władzami w dobrych stosunkach i że wszyscy się z niš
i z jej zdaniem bardzo liczš, nie tylko ze względu na poległego męża
partyzanta. Ma ona bowiem jeszcze siostrę, co poszła" za pepe-
erowca, który zginšł w milicji z ręki wroga klasowego", prawie że
na progu posterunku", bo tam ich napadli. A ojciec Lucylli całe
życie był bezrobotny. Długo wyliczała zasługi swoje i całej rodziny,
wspominajšc co także o jakim ruskim sołdacie", który jš prawie
zgwałcił, ale tak niezupełnie" jak wyjaniła po krótkim namyle.
Tego jeszcze dnia siedziałam za pięknym mahoniowym stołem
w jej willi na Krzykach, jedzšc z rosenthalowskiej porcelany salce-
son oraz kiszone ogórki. Poniemieckie weki Lucylla znalazła w piw-
nicy sšsiedniego domu.
Zwierzyła mi się, że naprawdę nazywa się Maria. Zmieniła imię
na Lucylla, żeby nie brzmiało tak po chamsku" i zaproponowała,
abymy wypiły bruderszaft. cielšc mi na noc tapczan, podarowała
nocnš koszulę przyciasnš na niš i poradziła, abym na wszelki wypa-
dek nasunęła na drzwi szafę, nigdy bowiem nie wiadomo, czy jaki
polski, ruski albo niemiecki łobuz nie zechce willi splšdrować. Jak
48
na kobietę trafi w pokoju, to nic przepuci, syfilisem obdaruje, a fig-
larz to i butelkę w dyskretne miejsce" zasunie. Sama jednak noco-
wała na parterze i nie słyszałam, aby przesuwała jakie meble.
Następnego dnia Lucylla, która prócz wtršcania co chwila ulu-
bionych progów", każde słowo kończšce się na literę š" wymawia-
ła jakby nosiło końcówkę om" orzekła, iż nie pozwoli wzišć mi
byle jakiej redakcyjnej pracy.
Dziennikarzem może być każdy, nawet po powszcchniaku
powiedziała autorytatywnie. Już ja się z tymi nicdonoskami na
różnych konferencjach spotykam. Niektórzy to nawet le po polsku
mówiš. Tyle tylko, że dzieciństwo mieli ciężkie, a dziadków zagazo-
wali im Niemcy w Trcblince...
Uważała, że ja z maturš i takim imieniem jak Mercedes, które jš
od pierwszej chwili urzekło, powinnam zajšć jakie wysokie stano-
wisko.
Zajęłam. Lucylla zarekomendowała mnie gdzie komu, a ten
kto udał się do jeszcze wyższej instancji i w rezultacie zostałam
kierownikiem jednej z agencji prasowych. Mimochodem tylko wspo-
mniała, żebym pamiętała o pewnym drobiazgu. A mianowicie, że
mojš całš rodzinę spalili Niemcy żywcem podczas pacyfikacji Zamoj-
szczyzny, a ja uratowałam się tylko dzięki temu, że wraz z niš,
Lucylla, byłam w partyzantce.
Nogi się pode mnš ugięły.
Natychmiast sprostuj to obrzydliwe kłamstwo! krzyknę-
łam. Nie wolno w ten sposób deprecjonować bohaterstwa
i strasznej mierci tamtych pomordowanych ludzi...
Komu mam to powiedzieć? spytała bezczelnie.
O takich rzeczach nie mówi się konkretnie żadnej osobie, tylko
wspomina przy różnych ludziach i okazjach. Oni dalej rozpowiedzš,
a nikt nic naprawdę nie wie i zawsze można sprostować jako plotkę.
Niby masz maturę, a taka jeste nieżyciowa... Zobaczysz, że będziesz
całe życie biedę klepała i cudze łachy donaszała, jak się nie nauczysz
żyć.
W kilka dni póniej naczelny redaktor nadesłał z centrali na
moje ręce pokanš sumkę pieniędzy oraz pismo zaczynajšce się od
słów: Szanowna Koleżanko, Europa na Paniš patrzy..." Wynikało
z tego, że mam urzšdzić lokal oddziału, zakupić maszynę do pisania,
dobrać personel w postaci zastępcy i maszynistki, a codzienne infor-
49
macjc na kilku stronach maszynopisu przesyłać listami dworcowymi.
Poza serwisem informacyjnym proszono o reportaże i artykuły prob-
lemowe z Dolnego lšska.
Byłam przerażona i oszołomiona moim odpowiedzialnym stano-
wiskiem. Kompleksy natychmiast doszły do głosu. Zaczęłam się
poważnie obawiać, czy dam radę sprostać zadaniu i czy to, czego się
podjęłam, nie jest ponad moje siły.
Lucylla rozwiała wkrótce wszystkie moje wštpliwoci trzewym
stwierdzeniem, gdy zaprosiła mnie w swoje progi" na uroczyste
oblewanie stanowiska w małym gronie.
Spadła im z nieba. Ludzi na Ziemiach Odzyskanych brak.
Każdy jest dobry, kto chce pracować, a nie tylko krać. Na szczęcie
jest demokracja połšczona z socjalizmem i nawet kucharka może
narodem rzšdzić. Tak powiedzieli u nas na szkoleniu ideologicz-
nym... dorzuciła, gdy patrzyłam na niš z niedowierzaniem.
Kucharka? zatrwożyłam się. To kto w takim razie
będzie gotował?
Kucharka z wyższym wykształceniem odparowała rezolut-
nie.
To ona już nic będzie wtedy chciała być kucharkš... prze-
komarzałam się. Nie zechce pitrasić kapuniaku w stołówce, jeże-
li będzie mogła pracować na przykład jako chemik w laboratorium.
Popatrzyła na mnie z namysłem w małych, ruchliwych oczkach.
Wiesz co, ja ci dobrze radzę... Ty nie jeste od mylenia. Sš
specjalici, co za to ciężkie pienišdze biorš...
Ale ja chcę myleć.
Już widzę, że długo tym kierownikiem nie będziesz. Poki-
wała ze smutkiem głowš pełnš loczków. Ale co się na zapas
martwić. Jak cię wylejš, to przeniesiesz się do innej redakcji. Ja tu
mam takie chody, że cię wszędzie wsadzę. Nawet do więzienia,
gdybym się uparła... rozemiała się krótko, ale chełpliwie.
Zaczęli się schodzić gocie. Urzędnik z Województwa w grana-
towym garniturze w białe paseczki, którego przedstawiła jako pana
Głowacza od wyznań". Dwie dobrze zapowiadajšce się" piewacz-
ki z otwartej niedawno Opery i dwóch poruczników z rodzaju tych,
co tonie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oGcera", a także
architekt, o którym powiedziała nasz pan Zenek z odbudowy". Ten
50
ostatni był zaproszony jak mnie poinformowała w ostatniej chwili
Lucylla specjalnie z mylš o mnie, gdyż był człowiekiem samot-
nym i dobrze zarabiajšcym.
Urzšdziłam lokal redakcyjny. Urzšdziłam wygodnie siebie w wyna-
jętym pokoju z meblami i pocielš, nie potrafiłam natomiast urzšdzić
sobie życia osobistego. Wyglšdało na to, że i tu Lucylla chce mi pomóc.
Mężczyni, którzy mogli mi się podobać, mieli już ustabilizowane
życie rodzinne. Natomiast ci, którym ja się podobałam, nie wchodzili
w rachubę. Byli przeważnie ptakami o niebieskim upierzeniu, jeżeli
już nie zdeklarowanymi wykolejeńcami.
Salon był wielki, przeładowany meblami i dywanami cišgniętymi
z okolicznych willi. Lucylla obiecywała sobie przy okazji przewieć
je do matki pod Warszawę i tam w odpowiednim czasie dobrze
sprzedać.
Dwoma piewaczkami w nieokrelonym wieku zajęli się wojsko-
wi. Ten od wyznań pomagał Lucylli przy wspaniale rzebionym kre-
densie doprawiać tatę z mamš", czyli sok winiowy ze spirytusem.
Ja natomiast upozowałam się wdzięcznie w ogromnym fotelu,
obserwujšc spod oka architekta. Był w moim typie i bardzo pragnęłam,
żeby się mnš zainteresował. Samotnoć coraz bardziej mi dokuczała.
Umiechnęłam się do niego promiennie, gdy zajšł stojšcy naprzeciw
mnie fotel i zaraz pomylałam z przykrociš, że jestem najskromniej
w tym towarzystwie ubranš kobietš, tkwišcš jeszcze nogami w czasach
okupacji. Nosiłam bowiem mocno zniszczone drewniaki.
Architekt rozglšdał się fachowym okiem po zagraconym wnętrzu
i co jakby cień lekceważenia pojawił się w jego oczach. Póniej
wycišgnšł z kieszeni wymiętš paczkę papierosów.
Zapali pani?
Nie palę odpowiedziałam szybko, z wdzięcznym umie-
chem, zastanawiajšc się, czy jestem w jego typie i co mu naopowia-
dała Lucylla, która ku mojemu przerażeniu przedstawiała mnie
wszystkim jako swojš najlepszš przyjaciółkę.
Zaczęlimy doć banalnš rozmowę na temat odbudowy Wrocła-
wia, prywatnych kawiarenek, w których dawano dobrš kawę i domo-
we wypieki, aż wreszcie zwekslowalimy na tematy bardziej osobiste.
Dowiedziałam się, że kilka lat przed wojnš skończył studia w War-
szawie, że jaki czas pracował w Krakowie, że brat zginšł w bitwie
o Anglię, a siostra chodzi w Lublinie do gimnazjum.
51
Ja opowiedziałam mu o sobie tylko tyle, że jestem wdowš i chcę
kiedy napisać satyrycznš powieć, ale jeszcze nie bardzo wiem, co
będzie jej tematem i że włanie te cišgoty do pióra byty kociš
niezgody w moim doć krótkim małżeństwie.
Zrobiłam wymownš pauzę, ale architekt tematu nie podjšł, nato-
miast zainteresował się, czy mieszkam sama i w jakich okoliczno-
ciach poznałam paniš domu. miał się głono i serdecznie, gdy
opowiadałam mu scenę poznania w pocišgu i pierwszš noc w zaba-
rykadowanym pokoju.
Gdy Lucylla poprosiła nas do suto zastawionego stołu, bylimy
już parš dobrych znajomych. Podajšc mu sałatkę z majonezem zapy-
tałam, czy lubi zwierzęta. Lubił. Lubił także dzieci, mocnš herbatę
i był domatorem. Widziałam więc już siebie na przemian to w Urzę-
dzie Stanu Cywilnego, to w wielkim łożu, do którego wniesie mnie
na rękach. A ramiona miał szerokie i mocne.
Lucylla wzniosła toast, wykrzykujšc co głupiego na mój temat,
ale tym razem bez progów". Natomiast zaproponowała, aby po
każdym toacie tłuc kryształowe kieliszki, bo ma ich dwie skrzynki,
a rozbite szkło przynosi szczęcie.
Propozycja przypadła wszystkim do gustu. Porucznicy jak na
komendę powiedzieli rozkaz", obie piewaczki zaczęły co od słów:
u nas we Lwowie"; ale Lucylla przerwała im w pół zdania, zakazu-
jšc rozmów na tematy polityczne.
Urzędnik w garniturze tenis" zaproponował najbliższy toast za
zdrowie Stalina obrzucajšc wszystkich badawczym spojrzeniem.
Towarzystwo skwapliwie poderwało pełne kieliszki. Obaj porucznicy
dodali jeszcze z rozrzewnieniem: i za Armię Radzieckš. Archi-
tekt dorzucił grobowym głosem: Amen.
Dlaczego amen? zainteresował się napastliwie pan Gło-
wacz z krzywym umieszkiem.
Woli pan: niech się stanie?
A co mianowicie ma się stać? surowym, nieomal prokura-
torskim tonem zapytał urzędnik odstawiajšc kieliszek na bok
i obrzucajšc biesiadników takim wzrokiem, jakby brał wszystkich za
wiadków.
To, co pan zaproponował.
A co ja takiego zaproponowałem? zaperzył się pan Gło-
wacz o blinowatej twarzy i oczkach fanatyka.
Toast za zdrowie Stalina.
52
No więc, co się panu w tym nie podobało? zapytał nagle
przymilnym głosem, mrużšc lekko oczy.
Włanie mi się podobało, gdyż powiedziałem: amen. A to
słowo, jak panu widocznie nic wiadomo, znaczy tyle, co: niech się
stanie.
Pan jest rcligiantem! wrzasnšł czerwony ze złoci urzęd-
nik, ale Lucylla błyskawicznie rozładowała napięcie, wykrzykujšc,
aby pozostawiono sprawy polityczne i najukochańszego generalissi-
musa w spokoju, a zajęto się nami. Po czym wzniosła kieliszek do
góry z minš celebransa.
A teraz zdrowie pań, bo jak my będziemy zdrowe, to wam
wenera nic grozi!
Mężczyni wybuchnęli gromkim wieloznacznym miechem,
zaszurali nogami i wychylili zgodnie kieliszki.
Architekt popatrzył na mnie w osłupieniu, burknšwszy co pod
nosem. Opuciłam skromnie oczy, czujšc, że oblewam się rumień-
cem.
Co właciwie pani robi w tym towarzystwie? szepnšł, gdy
reszta zebranych ciamkała głono i smakowicie ledziki na zakšskę.
To samo, co i pan wzruszyłam nieznacznie ramionami.
I mam ochotę szybko stšd uciec...
Rozgrzani alkoholem mężczyni zaczęli opowiadać dowcipy.
Ciężkie i niedowcipne. Panie, udajšc lekko zgorszone, chichotały
dyskretnie.
Maniek! wrzasnšł w pewnej chwili przez stół porucznik
do kolegi, który rozpišł już pod szyjš mundur. Dopominał się szkla-
neczek do wódki zamiast głupich kieliszków, które można w ferwo-
rze połknšć. Co robisz w łóżku z cycami kochanki?
Był to widocznie popisowy numer przyjaciół, gdyż padła natych-
miastowa odpowied.
Wkręcam brodawki w uszy i słucham jak dupa trzeszczy!
zarżał rubasznie, mrugajšc porozumiewawczo do wpatrzonej w nie-
go miłonie Lucylli.
Panowie, nie tak ostro, damy sš w towarzystwie mitygował
architekt.
Tu sami swoi przecišgał słowa podochocony alkoholem
pan Głowacz. Znalazł się inteligencik, co ma fiuta jak pręcik.
A jak się komu ustrój nie podoba, to...
53
Tylko bez polityki! To porzšdny dom! wrzasnęła Lucylla
i lekko się zataczajšc usiadła Głowaczowi na kolanach.
Obaj porucznicy usiłowali zajrzeć piewaczkom pod kloszowe
sukienki tłumaczšc bronišcym się bez zapału kobietom, że szukajš
jedynie psotek", które się tam gdzie ukryły.
Opucilimy z architektem willę Lucylli w momencie, gdy nasta-
wiono patefon i ruszono w plšsy przy melodii Razcwietali jabłoni
i gruszi, papłyli tumany nad riekoj..."
Wrażenie jednak na architekcie wywarłam. Poprosił o spotkanie.
Zaprosiłam go do siebie na herbatę w najbliższy pištek, przed
południem.
Koniec lipca był upalny i suchy. Z redakcji wracałam prawie
codziennie pieszo przez Park Szczytnicki. Omijałam jedynie tę częć,
gdzie cišgnęły się długim szpalerem nie usunięte jeszcze groby nie-
mieckich obrońców Festung Breslau. Przeważnie chłopców w wieku
dwunastu-piętnastu lat.
Różnoraki koloryt wieżej zieleni i stare drzewa parku budziły
zachwyt i radoć życia. Tym bardziej, że cieniste aleje prowadziły do
domu, w którym czułam się szczęliwa.
Wynajęłam mieszkanie przy rodzinie przybyłej ze Wschodu. Jako
repatrianci otrzymali piętrowš willę z ogrodem. Częć parteru
wynajmowały studentki medycyny. Przybyły z centralnej Polski do
nowo otwartej uczelni we Wrocławiu. Żyły skromniutko ze stypen-
dium. Gospodyni dożywiała je, przynoszšc zawsze co w garnusz-
kach na spróbowanie".
Mnie przypadł w udziale ogromny pokój z oddzielnym wejciem
i używalnociš ładnie zagospodarowanej kuchni z widokiem na
zadrzewiony ogród.
Polubiłam także moich gospodarzy ludzi z sercem na dłoni,
dbajšcych o dom, lokatorów i otrzymanš działkę, nie wierzšcych
plotkom panikarzy, że Niemcy powrócš na te ziemie. Wpadałam do
nich często na górę pogadać, pożyczyć jaki drobiazg, kupić pomido-
rów albo owoców z ogródka.
Mšż pani Kiełbikowej był przedwojennym zawodowym podofice-
rem kawalerii. W walkach pod Kutnem stracił nogę. Schodzšc do
ogrodu na skrzypišcej protezie, zaglšdał czasem do mnie, przyno-
szšc w prezencie specjalnie urodziwe jabłko albo do zabawy maleń-
kie króliczki, które hodował w piwnicy. Lubił wspominać dawne
54
czasy, dowódcę pułku, chwalił się, jak pięknie prezentował się na
koniu, ubolewał nad kalectwem, którego mógłby uniknšć, gdyby
pomoc lekarska nadeszła w porę. W opowiadaniach awansował sie-
bie na oficera niższego stopnia, gdy się jednak bardziej zagalopował,
mówił o sobie: rotmistrz".
Niby jest ta demokracja, a każdy chce pokazać się, że jest
kim lepszym mawiała pani Kiełbikowa znajšca słabostki męża.
Jeszcze za rok, to powie pani, że był dowódcš... umiechała się
pobłażliwie podtykajšc mi na talerzyku udko królika w potrawce.
Powtarzała, że pani redaktor, to nawet nie ma czasu nic sobie
zgotować". Miała bardzo swoisty stosunek do różnych spraw, a jeli
chodzi o mężczyzn, nie była o nich najlepszego zdania.
Mawiała czasem, gdy pomagałam jej zrywać agrest wielkoci li-
wek:
Mężczyzna to zupełnie inna sorta człowieka, a co najgorsze,
nigdy nie sš doroli. My, kobiety, starzejemy się, a oni do mierci
chłopcami pozostajš. Ten mój na przykład: medale czyci, pani róż-
ne bajki opowiada, słodycze by tylko jadł, a jak powiem, żeby co
w ogrodzie zrobił, to zaraza narzeka, że go w odciętej nodze rwie...
Jak miał obie nogi, to się zawsze służbš wykręcał od roboty.
Najbardziej jednak polubiłam słoneczny pokój z widokiem na
stary dšb. Gniedziły się w nim wiewiórki. Zaglšdały ciekawie do
mego okna, czepiajšc się zwisów kapryfolium cmokały głono, nie-
cierpliwie, gdy nie znajdowały na parapecie zostawionych orzesz-
ków.
Cieszył także oczy seledynowy, puszysty dywan w girlandy róż.
Był on dla mnie soczystš, rozgrzanš słońcem łškš, a szerokie, niskie
łoże w oszklonej drobnymi szybkami niszy, spokojnš przystaniš.
Odgradzała snem od nie zawsze łaskawej dla mnie rzeczywistoci.
Owego pištkowego przedpołudnia, gdy słońce jasnymi plamami
kładło się po cianach i ożywiało róże na dywanie, zadwięczał
u drzwi energicznie dzwonek.
Poprawiłam błyskawicznie włosy przed lustrem, przecišgnęłam
puszkiem po nosie i pobiegłam otworzyć Zenkowi jak już w myli
nazywałam architekta.
Przywitalimy się nijako. Byłam zażenowana pierwszš wizytš
mężczyzny w moim domu. Na doć niewyszukany komplement
55
odburknęłam co równie banalnego i rozczarowałam się tym niecie-
kawym wstępem. Zwłaszcza że sam Zenek wydał mi się troszkę inny,
niż przy pierwszym spotkaniu.
Pocieszałam się jednak, że musiałam wzbudzić sobš ogromne
zainteresowanie, a kto wie, czy nawet nie jakie poważniejsze uczu-
cie, jeżeli mimo braku czasu zjawił się tak punktualnie, wagarujšc po
prostu z biura.
Czy mymy pili bruderszaft? zapytał, ujmujšc mnie za
ręce.
Chyba nie... Odwzajemniłam umiech i może dłużej niż
należało, zatrzymałam dłoń w jego kształtnej dłoni. I umiechnęłam
się ponownie, mrużšc zalotnie oczy.
Trzeba więc to karygodne przeoczenie szybko naprawić
powiedział tak jako ciepło, że znów poczułam przypływ sympatii
i stwierdziłam, że jednak jest wyjštkowo urokliwym mężczyznš.
Mam w domu tylko herbatę... szepnęłam z zakłopota-
niem, mylšc z przykrociš, że butelka wina nie bardzo mieciła się
w moim budżecie. Jednak gdybym odmówiła sobie codziennych cias-
tek, których widok czynił spustoszenie w mojej kieszeni, nie znalaz-
łabym się teraz w takiej niezręcznej sytuacji.
Znam co lepszego niż alkohol... rozemiał się, błyskajšc
w opalonej twarzy białymi, lekko zachodzšcymi na siebie zębami.
W zupełnoci nam to wystarczy, żeby przejć na ty...
Ma w sobie co z wilka pomylałam i to mnie jeszcze bardziej
rozbroiło, bo ogromnie lubiłam zwierzęta.
wietnie! ucieszyłam się, gdyż nawet wino piłam niechęt-
nie. Wobec tego przyniosę zaraz dobrš herbatę dodałam,
wybiegajšc do kuchni efektownym truchcikiem.
Byłam przejęta rolš gospodyni. Przetarłam ciereczkš pożyczone
od pani Kiełbikowej piękne porcelanowe filiżanki i ustawiłam je wraz
z dzbanuszkiem na tacy. Herbata parzyła się już od kilkunastu minut,
a na talerzykach leżały dwa kawałki domowego gnieciucha z marmola-
dš, ofiarowane także przez mojš gospodynię. Dowiedziawszy się, że
przyjdzie z pierwszš wizytš mężczyzna, orzekła, że jeżeli mam w stosun-
ku do niego poważne zamiary, to najlepiej zaczšć od żołšdka. Należy
także przy okazji wspomnieć, że ciasto jest własnej roboty. Zwłaszcza
wtedy, gdy zacznie je chwalić albo sięgnie po drugi kawałek.
56
Przepasana fartuszkiem w niebieskie pascczki, także pożyczo-
nym od pani Kiełbikowej, wniosłam tryumfalnie tacę do pokoju.
Architekt zupełnie nagi i już gotowy do akcji leżał beztrosko na
moim szerokim łożu z minš zachwyconego sobš samca.
Taca zakołysała się w dłoniach. Zadwięczała porcelana, a mnie
ogarnęło przerażenie, że w tej włanie chwili mógłby wejć na poga-
wędkę gospodarz wracajšc z ogrodu, gdzie go przed chwilš widzia-
łam wšchajšcego kwiaty.
O Boże! krzyknęłam, odstawiajšc przytomnie tacę na stół
i błyskawicznie przekręciłam klucz w zamku. W tej samej chwili
zorientowałam się, że tym gestem wyraziłam niejako zgodę na wszys-
tko. Drzwi jednak nie otworzyłam. Natomiast postanowiłam zacho-
wywać się tak, jakbym niczego dziwnego w tej całej sytuacji nie
zauważyła. Ujęłam więc ponownie tacę w dłonie i nie podnoszšc
oczu na gołego Zenka, ustawiłam jš ostrożnie na stoliku przy łóżku.
Sama przysiadłam na krawędzi i najspokojniejszym tonem, na jaki
mogłam się zdobyć, zapytałam z grzecznym umiechem:
Ile łyżeczek cukru dla pana?
Dwie... bšknšł niezdecydowanie.
Uprzedzam, że herbata jest bardzo mocna starałam się
mówić beztroskim tonem. Może zdecyduje się pan jednak na
trzy?
Mogš być trzy...
Przez uchylone okno wpadła z bzykiem osa. Nie miałam odwagi
zerknšć w stronę architekta domylajšc się, że kręci się ona gdzie
w jego okolicy.
Jeszcze tego brakowało, żeby go użšdliła pomylałam ze
zgrozš. Dopiero narobiłby wrzasku na cały dom i wszystkich
lokatorów tu zwabił.
Jeli jest panu naprawdę tak goršco, nie mam nic przeciwko
temu, że się pan rozebrał... Zaczęłam odważnie. Może jednak
będzie estetyczniej, przynajmniej podczas jedzenia, jeli pan nacišg-
nie gaiki...
Mieszałam z determinacjš cukier w obu filiżankach, bliska pła-
czu i rozżalenia, że wprost z chmur zrzucono mnie kopniakiem
w samš gnojówkę.
Nie podobam się pani? Chwycił mnie za ręce przycišgajšc
do siebie. W tonie głosu brzmiało niedowierzanie.
57
Nie wiem, czy mi się pan podoba, czy nie. Wyrwałam się
z jego ucisku, ale siedziałam dalej. Jeszcze nawet nie zdšżyłam
się nad tym zastanowić. Zbyt krótko się znamy. Starałam się
prowadzić spokojnie rozmowę. Czułam jednak, że jeżeli sytuacja
przecišgnie się dłużej, chyba się rozpłaczę.
Urzšd Stanu Cywilnego oraz wszystkie stšd płynšce rozkosze
zniknęły jak płomień zdmuchniętej wiecy.
Dorodne, opalone ciało architekta bardzo pięknie prezentowało
się na złocistej narzucie łóżka.
Dlaczego musiał pan tak wszystko zepsuć? Usłyszałam
nieoczekiwanie dla samej siebie własny, łamišcy się głos. Czy
dlatego, że jestem samotnš kobietš, można do mnie podchodzić jak
do dziwki?
Rozpłakałam się bezradnie, pełna żalu do całego wiata, łšcznie
z ustrojem, który działał na ludzi w taki sposób, że stawali się bezce-
remonialni, tracili wszelkie hamulce. Nawet dobre maniery i wycho-
wanie uważali za burżuazyjny przesšd.
Architekt wcišgał czarne kšpielówki i teraz on dla odmiany sta-
rał się prowadzić towarzyskš rozmowę, nadmieniajšc co o choler-
nych upałach i udajšc, że nie widzi moich łez pospiesznie cieranych
wierzchem dłoni.
Po chwili siedział poprawnie obok mnie całkowicie ubrany.
Drobnymi łyczkami popijalimy goršcš herbatę.
Ciasto jest domowe... zachęcałam. Piekła je moja gos-
podyni dodałam, nie chcšc go już wabić moimi kulinarnymi zdol-
nociami. Pomylałam, że gdybym takš scenę wstawiła w powieci, to
nikt by w niš nie uwierzył. I natychmiast zapragnęłam co napisać.
Tyle dziwnych, humorystycznych i nieprawdopodobnych rzeczy dzia-
ło się wokół mnie.
Bardzo smaczne pochwalił, ale w jego głosie nie było
entuzjazmu.
Może jeszcze trochę herbaty? spytałam zerkajšc dyskret-
nie w jego stronę. Byłam już zmęczona tš wizytš, a nie bardzo
wiedziałam, jak jš zakończyć.
Architekt miał lekko nadšsanš minę i wyglšdało na to, że czuje
się obrażony.
Proszę pani... zaczšł po chwili. Mam niecałš godzinę
do bardzo ważnej konferencji w Komitecie Wojewódzkim, a pani
się zachowuje w ten sposób, jakby to były normalne, przedwojenne
58
czasy... Mój dzień wyglšda tak, że wstaję o szóstej rano i kładę się
około pierwszej w nocy. Planujemy, budujemy, konferujemy i czło-
wiek nie ma nawet chwili, żeby spokojnie wypić kawę, nie mówišc
już o ułożeniu sobie jakiego osobistego życia... Jeżeli już uda mi się
wyrwać z biura na godzinę, to chcę jš wykorzystać do maksimum.
Pani, jako człowiek pracy, powinna to zrozumieć...
Ja tak nie potrafię powiedziałam szczerze. To nie
piekarnia...
Westchnšł i spojrzał na zegarek.
Jaka ciekawa konferencja? zapytałam grzecznie, podno-
szšc się z miejsca.
Żeby była najciekawsza, to gdy się na niej siedzi osiem
godzin, wszystko przestaje interesować.
No tak... zgodziłam się z ledwo uchwytnym westchnieniem.
Przyglšdał mi się z ukosa wcišż z nadšsanš minš skrzywdzonego
chłopca. Pomylałam, że w słowach mojej gospodyni kryło się wiele
racji.
I tak się rozstalimy. Nazwałam go w myli Zenek Pospiesz-
niak" zastanawiajšc się, ile kobiet udało mu się zdobyć przez zasko-
czenie, a ile razy mu się ten numer nie udał i czy per saldo taka
metoda opłaca się, czy też nie.
Lokal redakcyjny miecił się w centrum miasta, w małym pałacy-
ku ocienionym klonami. Po remoncie i naprawieniu fasady z czer-
wonej cegły i jasnego piaskowca, mocno uszkodzonej seriami
z karabinów maszynowych, zagniedziło się w nim kilka pomniej-
szych urzędów.
Zaciszny, obszerny pokój, urzšdziłam bardzo przytulnie meblami
zakupionymi okazyjnie za kilka butelek wódki. Jedno rzebione
biurko pod oknem z widokiem na zieleń drzew dla mnie; drugie, ale
już z fragmentem wypalonej ulicy za szybami dla mego zastępcy.
Wcišż go jeszcze nie miałam. Stolik dla maszynistki był także, ale
z braku takowej ja przy nim siadałam. Oszklona, solidna szafa, długi
niski stół z rozłożonymi biuletynami agencji i prasš, dwa skórzane
fotele dla ewentualnych interesantów. Kupiłam nawet za grosze na
Placu Nankiera pękaty wazon z majoliki. Jak się póniej okazało,
muzealnej wartoci. Stały w nim zawsze wieże kwiaty zerwane
w bezpańskich ogródkach na peryferiach miasta.
59
Na seledynowych cianach porozwieszałam oleodruki w ozdob-
nych, pozłacanych ramach. Znalazłam je zwalone na wielkš stertę
w biurowej piwnicy. Tam też dokonałam selekcji wybierajšc jedynie
te, w których nie było nic z germańskiego ducha.
Rozmemłane nordyckie blondyny i przyssane do gigantycznych
mlecznych piersi tłuste niemowlaki z męskš płciš na pierwszym pla-
nie, przywaliłam gruzem. Natomiast zabrałam sielankowe krajobrazy
z brzozami, wrzosowiskiem, sosnami i strumykami górskimi. Żeby
jednak było bardziej swojsko, tam, gdzie widniało wydrukowane
gotykiem nazwisko artysty, wsuwałam pod szkło karteczkę z napi-
sem: krajobraz spod Krakowa" albo sosny na mazowieckich wyd-
mach". Gdy tylko kto wszedł do redakcji, otaczał go bliski sercu
rodzimy krajobraz.
Od kilku miesięcy piastowałam stanowisko kierownika Uniwer-
salnej Agencji Prasowej na Dolny lšsk, a także zastępcy, fotorepo-
rtera, maszynistki, gońca i sprzštaczki.
Energii miałam doć. Jeszcze więcej dobrych chęci, zapału, za
najwięcej ambicji. Ambicji, by dowieć, iż bezpartyjny obywatel jest
także co wart i może pomóc przy budowie lepszego jutra, o czym
tršbiono bez przerwy na wszystkich wiecach i zebraniach. Bardzo
pragnęłam dla siebie tego lepszego jutra, możliwie jak najszybciej.
Doba miała zdecydowanie za mało godzin, ale i tak dawałam
wszystkiemu radę wysyłajšc codziennie listami dworcowymi ogromnš
iloć informacji z rozmaitych dziedzin życia tej częci Ziem Odzyska-
nych. Listy zanosiłam osobicie na dworzec przed jedenastš w nocy,
wzbudzajšc podziw obsługi pocztowej i kolejowej. W drodze
powrotnej do domu musiałam przejć połowę ciemnego, zasypanego
gruzem miasta, w którym rzekomo grasowały bandy oprychów i zło-
dziejaszków. Opowiadano o mordach, gwałtach i różnego rodzaju
zasadzkach, w rodzaju: Kup pan cegłę".
Nikt mnie jednak nie napadł, nie zgwałcił, nie obrabował, nie
kazał kupić za drogie pienišdze cegły, ani niš, za brak pieniędzy,
głowy nie rozwalił.
Zbieranie informacji po wszystkich możliwych instytucjach
i urzędach oraz robienie z nich treciwych notatek o atrakcyjnych
tytułach, frapujšcej i upolitycznionej treci, sprawiało mi wiele kło-
potów.
Interesujšce mnie sprawy w zasadzie ważne nie były, a te
naprawdę ważne mimo woli lekceważyłam. Przekazywałam je zwykle
60
w tak swobodnej formie, że stawały się niecenzuralne i bardzo częs-
to nadchodziły z Centrali upomnienia, żebym pisała przytomnie",
a nie satyrycznic, bo to nic przedwojenny ŤBocianť i nie czasy na
taki towar jak poczucie humoru".
Pracę utrudniał mi także wrodzony wstręt do polityki, a gubiła
niedojrzałoć poglšdów. wiadomoć własnej niedoskonałoci pod
tym względem pogłębiały jeszcze kompleksy, a gdy na jakim zebra-
niu usłyszałam z ust prelegenta, że nawet, gdy się pisze o wężu
morskim, to wšż ów musi mieć swoje oblicze i stać po tej lub tamtej
stronie barykady, poczułam się zupełnie zdruzgotana. Zrozumiałam,
że mimo najszczerszych chęci nigdy nie stanę się asem pimiennict-
wa polskiego.
Z reportażami szło łatwiej. Jednak gdy tylko zbyt wnikliwie
i prawdziwie przedstawiałam fakty, opisywana w nich rzeczywistoć
przypominała dziwnie nastrojem Dostojewskiego, a zdenerwowana
Centrala alarmowała zwięzłymi listami zaczynajšcymi się od słów:
Czy pani żyje na księżycu?"
Jednak z upływem czasu, łamane upomnieniami z Centrali
i codziennym bywaniem na różnego rodzaju konferencjach praso-
wych, moje pióro łagodniało. Lała się z niego najczęciej lukrowana
woda. Przemycałam czasem jaki rodzynek, ale Centrala potrafiła
bezbłędnie go wyłowić i odrzucić. Nazywało się to cenzura szaleje,
a pani wyobrania także". Ja okrelałam podobne sytuacje chowa-
niem głowy w piasek" i ogarniało mnie zniechęcenie. Ukrywanie zła
wydawało mi się czym nieprawidłowym oraz sprzecznym z głoszony-
mi hasłami.
Ale to nie ja byłam od mylenia i zbawiania wiata co już
niejednokrotnie słyszałam. Pisałam więc do Centrali listy pełne skru-
chy, obiecywałam poprawę, dwoiłam się w pracy, chcšc stanšć na
wysokoci powierzonego mi zadania.
Wyjeżdżałam w teren przygodnymi rodkami lokomocji, najczę-
ciej bydlęcami wagonami. Przemierzałam ogromne przestrzenie pie-
szo, zasypiajšc czasem gdzie na dworcowej ławce z notatnikiem
w ręce i nigdy nie nasyconym żołšdkiem. Moje zarobki były skrom-
ne, a zapotrzebowanie na jedzenie zupełnie do nich niewspółmier-
ne.
Zapał do pracy opuszczał mnie rzadko i na krótko. Jedynie
w takich momentach, gdy na przykład, w małej fabryczce zapałek,
dyrektor nie chciał powiedzieć nic na temat produkcji zasłaniajšc się
61
tajemnicš państwowš" albo gdy na konferencji prasowej z udziałem
zagranicznych korespondentów, którzy włóczyli się po Dolnym lšs-
ku stadami, padało z ust dyrektora sformułowanie: Witam serdecz-
nie przedstawicieli obcego wywiadu", natomiast na pytanie, czy
członkowie Rady Zakładowej pracujš aktywnie, dyrektor z markot-
nš minš odpowiadał: Członki to u nas sš, ale obrastajš maraz-
mem".
Miałam także swoje wielkie chwile. Zdarzało się, że Centrala
nadsyłała kartkę lakonicznš, ale pełnš uznania dla mojej pracy
w oddziale lub pochwaliła który z materiałów publicystycznych,
majšcych liczne przedruki w prasie krajowej, a czasem nawet
i zagranicznej.
Te drobne sukcesy dziennikarskie, a także wiadomoć tego, że
potrafię poprowadzić dobrze oddział również od strony administra-
cyjnej, czego bym się nigdy nie podjęła w normalnych, przedwojen-
nych warunkach, skłaniały do refleksji.
Doszłam do wniosku, że z tš kucharkš leninowskš, o której
wspomniała Lucylla, jest jednak co na rzeczy...
Nadszedł poczštek listopada, a ja wcišż nie mogłam znaleć
odpowiedniego pracownika. Ci, którzy byli po różnych szkoleniach
ideologicznych i skróconych kursach historii WKP(b) nie bardzo
dawali sobie radę z piórem, chociaż wydawało im się, że znajšc
pisma Marksa, Engelsa i Lenina, sš wystarczajšco przygotowani do
zawodu dziennikarskiego. Ignorowali natomiast kompletnie ortogra-
fię, a gramatyka była im najzupełniej obca.
Ci natomiast, którzy mieli jakie takie wykształcenie, a przy tym
rozeznanie polityczne i liznęli nieco ideologii, nie chcieli pracować
w charakterze zastępcy za doć mizerne wynagrodzenie. Mogli bez
większego trudu zostać redaktorami naczelnymi, względnie kierow-
nikami działów w powstajšcych na Dolnym lšsku pismach lub
w Rozgłoni Polskiego Radia. Mnie jednak był potrzebny pracownik
rzutki, inteligentny, z wyrobieniem politycznym, który miałby więk-
szy zasób wiedzy fachowej ode mnie, a przy tym potrafił redagować
ciekawie serwis informacyjny oraz godnie reprezentować Agencję na
różnych konferencjach nie wycierajšc nosa w dwa palce.
Którego mglistego ranka zjawił się u mnie w redakcji młody
mężczyzna o doć przystojnej powierzchownoci, oznajmiajšc od
progu, że ma od dziecka zdolnoci do pisania", bo już w powszech-
62
niaku układał wiersze i że w Naprzodzie Dolnolšskim" taki jeden
kumpel powiedział, że poszukuję współpracownika. Ja bym się
pani akurat nadał... Umiechnšł się z pewnociš siebie i jeszcze
dorzucił: Politycznie jestem pewny, że mucha nie siada, a komar
nie kuca...
Jakie ma pan wykształcenie? spytałam, byle o co spytać,
bo i tak wiedziałam doskonale, co mi odpowie i że będę musiała go,
chociaż na krótko, zatrudnić w Agencji.
I rzeczywicie. Przyznał się bez zajšknienia do matury i dwu lat
prawa, które zaczšł studiować tuż przed wybuchem wojny. Papiery,
oczywicie, zginęły w Powstaniu Warszawskim. Wszystko się zgadza-
ło. Wyglšdał na półinteligenta z dużym sprytem. Szacowałam go na
szkołę powszechnš i jakš maleńkš odsiadkę w pierdlu". Stšd te
studia" prawnicze.
Przyjęłam go z westchnieniem na miesišc próbny.
Pan Ziutek, bo tak się przedstawił, dodajšc po chwili nazwisko:
Gruchot, natychmiast poczuł się u siebie. Nie pytajšc o pozwolenie
zapalił mierdzšcego papierosa. Stršcił popiół na podłogę, skrytyko-
wał mieszczańskie" meble i zaczšł się do mnie zwracać per szefo-
wa". Poczułam się nagle jak barmanka z podlejszego szynku.
Pan Ziutek zjawiał się w redakcji o godzinę wczeniej ode mnie
i przeważnie zastawałam go w momencie, gdy z przetłuszczonego
papieru kończył wyjadać jakie gotowane ochłapy mięsa, które
zawsze kojarzyły mi się z żarciem dla psa.
W cišgu pierwszych dwóch tygodni przyłapałam go trzy razy na
plšdrowaniu szuflady w moim biurku i nie miałam złudzeń, że całš
mojš korespondencję otwierał przy pomocy pary i ostrego scyzory-
ka. Ale nie to było najgorsze. Ostatecznie domyliłam się, kogo
przyjmuję i wiedziałam, dlaczego to robię.
Pan Ziutek miał ambicje, żeby pisać literackie reportaże" jak
się kiedy wyraził, podsuwajšc mi jeden z nich zamiast notatki
z otwarcia wystawy obrazujšcej powojenny dorobek jednego z koł-
chozów w Zwišzku Radzieckim.
Poczštek brzmiał następujšco: Przed naszymi oczami stajš twa-
rze pięknych dziewic radzieckich z Donbasa. Dzi jako dójki sš
przodownicami w kołchozie, a za cara z pewnociš miałyby tylko
syfilisa. Do tego doprowadził ich ustrój komunistyczny pierwsze-
go na wiecie przodujšcego państwa socjalistycznego..."
63
Nie wytrzymywałam także jego prowokacji w postaci politycz-
nych dowcipów, za które karciłam go surowo, oraz podchwytliwych
wynurzeń, w które nie dawałam się wcišgnšć. Najczęciej usiłował
mnie przekonać, że Zwišzek Radziecki okrada nas haniebnie i że
jestemy tylko jednš z republik. Dużo czasu i energii straciłam na
tłumaczenie i łagodnš perswazję, że jest w błędzie i powinien zrewi-
dować swój negatywny stosunek do naszych przyjaciół ze Wschodu.
Męczyłam się z nim jeszcze przez dwa tygodnie i wreszcie musia-
łam go zwolnić. Był złym dziennikarzem. Zaszedł jednak póniej
wysoko i wtedy orzekł autorytatywnie, że to ja jestem złš dzienni-
karkš. Tępił mnie przez wiele lat z zajadłociš godnš lepszej sprawy.
W tydzień po odejciu pana Ziutka, który prawie natychmiast
podjšł pracę w cenzurze, spadł nieg. Miasto wyładniało, ale ja
zaczęłam marznšć w mojej kraciastej wiatrówce podarowanej przez
Lucyllę. Z najbliższej pensji postanowiłam kupić co ciepłego na
zimę.
Na Placu Nankiera, gdzie można było równie dobrze nabyć czołg
w kawałkach, a także eter na gšsiory, zaopatrzyłam się w kobiecy
angielski mundur z demobilu i męskš cieplutkš fufajkę", także
w kolorze khaki, z tegoż samego ródła. Kosztowało grosze, bo każ-
dy bał się, aby nie posšdzono go o reakcyjne cišgoty. Ubranie paso-
wało na mnie jak ulał. Tyle tylko, że gdy nałożyłam beret,
wyglšdałam tak, jakbym przybyła prosto od Andersa z misjš specjal-
nš. Kto nawet ze znajomych bšknšł, że wyglšdam jak chodzšca
prowokacja i ta lekkomylnoć może mnie kiedy drogo kosztować.
Potraktowałam uwagę jako żart, cieszšc się z ciepłej, wygodnej
i nawet, według mnie, bardzo twarzowej całoci.
Opracowałam na zapas" kilka listów dworcowych. Ponumero-
wane, zostawiłam jednemu z pracowników obsługujšcych wagon
pocztowy, a sama wyjechałam do Trójgłowa po temat do reportażu
i nowš porcję informacji.
Miasteczko było częciowo zaminowane, a z jego podziemnych
korytarzy nie zdołano jeszcze uprzštnšć resztek niemieckiego szpitala
polowego, łšcznie z łóżkami, na których spoczywały szkielety w strzę-
pach bandaży. Natomiast z wieży gotyckiego kocioła trzy razy usiłowa-
no bezskutecznie cišgnšć ogromny krzyż. Jak twierdzili miejscowi
Niemcy, był obity złotš blachš i ważył kilkaset kilogramów.
64
Nie o tym wszystkim miałam jednak zamiar pisać reportaż. Tru-
py, szaber i miny stały się czym tak powszechnym, że już właciwie
nikogo to zbytnio nie interesowało. Natomiast wywęszyłam, że spec-
jalna ekipa państwowego przedsiębiorstwa poszukujšca skarbów
pozostawionych i dobrze ukrytych przez uciekajšcych hitlerowców,
pracuje włanie w Trójgłowie. Jeden z autochtonów zgłosił, że
w kasie pancernej, tkwišcej pod gruzami lombardu, ukryto cennš
biżuterię oraz ogromnej wartoci stołowš zastawę z gru"bo pozłaca-
nego srebra. Buldożer usuwajšcy gruz pracował już od paru dni
wród otaczajšcej placyk gawiedzi. Ogromny sejf wycišgnięto i koło
południa fachowcy mieli przystšpić do prucia pancernych drzwi.
W nieogrzewanym, osobowym pocišgu usiłowałam układać re-
wolwerowe" tytuły do ewentualnego reportażu, przypominajšc sobie
także wszystko, co wiedziałam na temat historii Trójgłowa, poczš-
wszy od sławnego oblężenia z machinami, do których Niemcy przy-
wišzywali naszych w charakterze zakładników.
Oczywicie sięgnęłam do kieszeni battie dresu po notatnik. Chu-
chajšc w zziębnięte palce, usiłowałam ujšć w słowa nastrój zaplute-
go przedziału i wyraz twarzy starego wieniaka. Drzemał w kšcie
przedziału, trzymajšc kurczowo koszyk z nabiałem na kolanach.
Kwaskowaty odór szmat przesiškniętych mietanš mieszał się z ostrš
woniš dymu kłębišcego się w zimnym powietrzu. Machorkę kopciło
kilku obdartusów grajšcych zajadle w karty. Jeden, któremu znu-
dziło się widocznie kibicowanie, wlepił niechętny wzrok w starego
pudla z posiwiałym pyskiem. Trzymała go na smyczy kobieta w byle
jakim, wysłużonym płaszczu i kapeluszu pamiętajšcym czasy sanacji,
spod którego wysuwały się siwe pasemka włosów. Pies o za-
padniętych bokach przywarł ufnie do jej nóg wodzšc na wpół
olepłym wzrokiem po pasażerach.
Po co pani ten mierdziel? odezwał się nieoczekiwanie
i zaczepnie kibic, ciskajšc między nogami dwie wypchane torby.
W głosie było co napastliwego, w krzywym umiechu pogarda.
Ogolić na wełnę do samej skóry, a cierwo zatłuc
monologował dalej taksujšc kobietę i mnie niechętnym wzrokiem.
-- Psy sš po to, żeby na łańcuchu domu pilnowały pouczał
z wyższociš, a takie bydlę, co to tylko żre, smrodzi i nie ma z
niego pożytku, to do hycla albo samemu powiesić. Powinno się je
65
urzędowo tępić, tak jak burżujów i nierobów. Mieli Ruskie rację, że
rewolucję zrobili zakończył dydaktycznie i splunšł w kierunku
psa.
Zamknij, kurwa, mordę, bo karta się człowiekowi myli!
krzyknšł który z grajšcych.
Szukasz, bracie rozróby? odszczeknšł zaczepnie facet z
torbami i oczka mu błysnęły spod nasuniętej na czoło oprychówy"
wypchanej od rodka gazetami, żeby była wyższa.
Odczep się, gnoju umiechnšł się pojednawczo jeden z
graczy. Dla ciebie, kole, dzień bez bójki, to jak wiosna bez
kwiatów wyraził się górnolotnie, przebijajšc pikowš damę czar-
nym asem.
Na rynek przybyłam w samš porę. Włanie dowieziono pod
eskortš dwóch oprychów-kasiarzy do otwierania sejfu. Gromada cie-
kawskich, kulšc się z chłodu, otaczała dużym kołem obstawione
przez milicjantów miejsce. Pokazałam legitymację prasowš i po dłuż-
szej naradzie trzech cywilów z jednym mundurowym, pozwolono mi
podejć bliżej. Od tej jednak chwili zwracano większš uwagę na
mnie, niż na ewentualny skarb ukryty we wnętrzu pancernej szafy.
Musi mi być do twarzy w moim angielskim nabytku pomyla-
łam z zadowoleniem i umiechnęłam się do zerkajšcej w mojš stro-
nę władzy.
Po paru godzinach ciężkich zmagań ze stalš, kasa pancerna
ukazała swoje wnętrze. Znaleziono w niej pudełko z przyborami do
szycia i zielono oprawionš ksišżeczkę. Kryła zbiór zdjęć pornogra-
ficznych. Mimo legitymacji prasowej nie otrzymałam jej do wglšdu.
Widocznie w obawie, że między tłustymi tyłkami dam w kapeluszach
bogato przyozdobionych rajerami, co udało mi się dostrzec przez
ramię funkcjonariusza MO kryjš się zaszyfrowane bezcenne wia-
domoci.
Przez całe popołudnie w poszukiwaniu jakiego tematu błšdzi-
łam po zniszczonej częci miasteczka. Ta, która ostała się wobec
zniszczeń willowa i w ogródkach była jeszcze zaminowana,
o czym informowały dwujęzyczne napisy nagryzmolone czarnymi
kulfonami na deskach wyrwanych z płotu.
Zajrzałam do kocioła. Po całym wnętrzu kamiennym i smut-
nym rozwłóczono przepaciste trumny z nagimi, zmumifikowany-
mi zwłokami duchownych. wiadczyły o tym gotyckie, złocone napisy
nad nyżami, skšd wycišgnięto je jak z szufladek.
66
Zeszłam do otwartych piwnic częciowo wypalonego ratusza.
Sšdzšc z osmalonego sprzętu, mieciła się tam dawniej centralka
telefoniczna. Siedział przy niej szkielet ze słuchawkami na gołym
czerepie, a drugi, przykucnięty i dziwacznie skręcony, tkwił pod
malutkim zakratowanym oknem, tuż pod ogromnym napisem: Pst!
Feind hórt mit", biegnšcym przez poczerniałš cianę. Wyglšdało na
to, że się obaj panowie uwędzili.
Znużona i głodna zgłosiłam się wreszcie na posterunek milicji,
aby się zameldować na jednš noc; z braku jakiegokolwiek rodka
lokomocji do Wrocławia, musiałam jš spędzić tutaj. Takie przepisy
obowišzywały w niemal bezludnym i wyburzonym miecie.
W obszernym, chłodnym pomieszczeniu, do połowy cian poma-
lowanym olejnš farbš na stalowy kolor, siedział młody milicjant
o pocišgłej twarzy, utrzymanej w tonacji wnętrza. Chrzškajšc urzę-
dowo, rozpytywał o co dwóch nędznie ubranych mężczyzn, od któ-
rych zalatywało samogonem. Tłumaczyli się mętnie, przestępujšc
niepewnie z nogi na nogę. Funkcjonariusz formułował również mało
zrozumiałe pytania i sprawa przecišgała się w nieskończonoć.
Marzyłam o szklance goršcej herbaty i zagrzebaniu się w ciepłej
pocieli. Nogi mi marzły w dziurawych półbutach. Kręciłam się przez
chwilę w pobliżu biurka, czekajšc na swojš kolejkę, aż wreszcie
z nudów przystanęłam przed jedynym, wielkim, propagandowym pla-
katem, przybitym dwoma bretnalami do ciany w pobliżu drzwi.
Widniały na nim fotografie naszych przywódców, z prezydentem
Bolesławem Bierutem u samej góry, tuż pod orłem z rozpostartymi
niczym kura nad jajem skrzydłami. Poniżej rozmieszczono różnych
dostojników cywilnych i wojskowych. Mój wzrok przycišgnęła uro-
dziwa i bardzo młodzieńcza twarz, na której kto domalował ołów-
kiem wšsiki. Zerknęłam na podpis: generał Jerzy Zarzycki.
Boże, jaki młody i już generał pomylałam z uznaniem i prze-
cišgnęłam palcem w miejscu nie pasujšcych do twarzy wšsów, aby je
zetrzeć. Ołówek był jednak twardy i wšsy pozostały.
Milicjant zza biurka zerkał w mojš stronę umiechajšc się krzy-
wo, bo tylko jednš polowš twarzy. Tę drugš, poważnš, musiał
widocznie zachować dla dwu drepczšcych koło biurka interesantów.
Umiechnęłam się do niego także, gdyż nawet w urzędowym i nie-
przytulnym wnętrzu robi się od razu milej, gdy się ludzie do siebie
przyjanie umiechajš.
67
Wreszcie interesanci odeszli w towarzystwie innego milicjanta
pobrzękujšcego kluczami. Mogłam się zameldować. Dowodu osobis-
tego nie chciano mi jednak zwrócić. Umiechajšcy się wcišż milic-
jant powiedział, że dopiero przed wyjazdem z Trzygłowa mam się do
niego zgłosić. Wskazał mi także jedyny hotelik wraz z restauracjš,
znajdujšcy się w prywatnej willi przy tej samej ulicy co posterunek.
Nie chciałam nawet oglšdać pokoju na pięterku, tylko od razu
zasiadłam w dużej jadalni. Poprosiłam o goršcš herbatę i co do
jedzenia. Była tylko jajecznica z kiełbasš. Zamówiłam podwójnš
porcję, chociaż nie lubię jajecznicy.
W mrocznym kšcie przy dużym stole siedziało pięciu mężczyzn.
Rozmawiali między sobš szeptem, nie spuszczajšc ze mnie oka. Nie
było w tym nic specjalnie dziwnego. Bylimy jedynymi goćmi w tym
lokalu, a nowa twarz musiała budzić zainteresowanie. Właciciel,
cały w ukłonach, obsługiwał w skupieniu ponuro wyglšdajšcy stół.
Domylałam się goci żałobnych na skromnej stypie po bliskim kole-
dze, który być może wyleciał na minie", co nie należało do rzad-
koci.
Zatroskani panowie kończyli swoje porcje jajecznicy, zapijajšc je
czym z białych filiżanek, co chyba jednak nie było herbatš, gdy sympa-
tycznie wyglšdajšcy właciciel sunšł w moim kierunku z tacš w ręku.
Niech się pani do niczego nie przyznaje. Najlepszy sposób
mówić na wszystko nie" albo nie pamiętam"... szepnšł mi nad
uchem, stawiajšc głono talerz i szklankę z herbatš.
Spojrzałam na niego w osłupieniu. Nim jednak zdšżyłam otwo-
rzyć usta, już cały w lansadach i z uszanowaniem sunšł w kierunku
ponurego stolika.
Co on chciał przez to powiedzieć? głowiłam się połykajšc
łapczywie goršcš jajecznicę. Może wariat?
Smarowałam drugi kawałek chleba masłem, gdy nagle pochylił
się nade mnš ryżawy łeb. Podniosłam oczy znad talerza. Wtedy
mężczyzna błyskawicznym ruchem podsunšł mi pod nos co jakby
obrazek albo zadrukowanš karteczkę, którš momentalnie ukrył
w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Niczego nie kupuję. Odsunęłam jego rękę.
Pójdzie pani ze mnš.
Zrobiłam ruch dłoniš, jakbym oganiała się od muchy i krzyknę-
łam, rozzłoszczona jego bezceremonialnociš.
68
Powiedziałam, że niczego nie kupuję. Nigdzie nie pójdę
i proszę natychmiast odejć! Zajęłam się wyławianiem co tłuciej-
szych kęsów kiełbasy.
Pójdzie pani z nami! Mężczyzna przybrał gronš postawę,
prostujšc się na całš wysokoć. Był barczysty. Zielonkawego koloru
marynarka wydawała się nań sporo przyciasna.
Nie widzi pan, że jem kolację?. Spojrzałam na niego ze zło-
ciš. Proszę nie przeszkadzać i odejć, bo poproszę właciciela, żeby
pana wyprowadził! powiedziałam celowo głono i z godnš minš.
Od stolika dobiegł tłumiony miech. Właciciel natomiast stał
w drzwiach z pobladłš twarzš i wpatrywał się we mnie jak w widmo.
Popili się wszyscy, czy co? zaczšł ogarniać mnie nagle lęk. Byłam
tu jedynš kobietš, osaczonš w jaki dziwny, niezrozumiały sposób.
Za chwilę, z ustami jeszcze pełnymi jajecznicy, zostałam wypro-
wadzona na ulicę. Tam już czekało dwóch żołnierzy z karabinami
cišgniętymi z ramion. Doskoczyli do mnie, wzięli między siebie
i pognali rodkiem opustoszałej, przysypanej niegiem jezdni. Pię-
ciu panów smutnych zamykało orszak. Wyglšdało na to, że jestem
aresztowana. Przypomniały się natychmiast wszystkie opowieci pani
Róży o bezpiece" i nogi się pode mnš ugięły.
Żeby mi tylko nie zrywano paznokci albo nie borowano zdro-
wych zębów pomylałam ze strachem i pierwszy raz w życiu poża-
łowałam, że nie mam sztucznej szczęki.
Zrobiłam błyskawiczny rachunek sumienia. Nie znalazłam nicze-
go, za co mogłabym podlegać aresztowaniu lub torturom.
Wprowadzono mnie do nieogrzewanej salki z dwoma ławkami
i ćmišcš się pod sufitem żarówkš.
Właciwie, o co chodzi? spytałam z grzecznym umiechem
rosłego blondyna, który kazał mi tu czekać.
Niech podejrzana zamknie mordę! huknšł na mnie takim
głosem, że się zatoczyłam i przysiadłam na ławce. My tu jestemy
od zadawania pytań!
Zamknęłam mordę błogosławišc w myli Anglików za to, że
wymylili takie cieplutkie fufajki" i zaczęło się czekanie. Po paru
godzinach, gdy już podrzemywałam, zjawił się żołnierz i zaprowadził
mnie na piętro. Stanęłam przed stołem, za którym siedział chyba
calutki trzygłowski Urzšd Bezpieczeństwa.
69
Ich stu i ona jedna nasunšł się tytuł do reportażu. Zerknęłam
na tępe twarze wpatrzonych we mnie mężczyzn i poczułam lęk.
Zaczšł się krzyżowy ogień pytań. A więc: kiedy wróciłam z armii
Andersa, od jak dawna pracuję w wywiadzie, z jakš tu przybyłam
misjš i dlaczego usiłowałam Bicrutowi wydłubać ołówkiem oczy.
Wydłubać oczy? zdumiałam się. Przy jakiej okazji?
Wtedy rozłożono na stole plakat zdjęty ze ciany posterunku. Ryża-
wy blondyn walšc w niego grubym paluchem umiechał się zjadliwie.
A to co?! Kto rysuje wšsy, może i oczy wydłubać.
Pan mi insynuuje jakie dziwne rzeczy... bšknęłam umie-
chajšc się mimo woli, bo twarz generała Zarzyckiego z kocimi wšsa-
mi wydała mi się w jaskrawym wietle lampy bardzo zabawna.
Niech się podejrzana nie wyraża! wrzasnšł na mnie i kazał
zanotować siedzšcemu przy oddzielnym stoliku żołnierzowi, że obra-
żam urzędnika na służbie, używajšc nieprzyzwoitych słów.
Teraz zaczęłam się już bać naprawdę. Zmęczona podchwytliwymi
pytaniami o bezsensownej dla mnie treci, zaczęłam odnosić wrażenie,
iż uczestniczę w surrealistycznej, koszmarnej w wymowie sztuce, a do
tego bardzo le granej przez prowincjonalnych aktorów z amatorskiego
teatru.
Gdy już po raz który opowiedziałam, w jaki sposób i dlaczego
podeszłam do plakatu oraz, że nie rysowałam żadnych wšsów, ani
nie marzyłam o wykłuwaniu ołówkiem oczu nie tylko prezydentowi
Bierutowi, ale nawet pomniejszym członkom rzšdu i przysięgłam, że
nie byłam w armii Andersa, wyprowadzono mnie wreszcie z zady-
mionej sali. Odetchnęłam z ulgš, sšdzšc, że za chwilę wrócę do
hotelu i położę się spać. Okazało się jednak, że to dopiero poczštek
dziwnego przedstawienia, w którym wszyscy aktorzy siedzieli na
krzesełkach z wyjštkiem mnie. Ja grałam swojš rolę wyłšcznie na
stojšco. Teraz z kolei sterczałam przed człowiekiem w mundurze,
który robił dokładnš inwentaryzację mojej torebki, opisujšc całš jej
zawartoć spokojnie i systematycznie. Nawet igła wpięta w podszew-
kę wzbudziła jego zainteresowanie.
Długo obracał jš w niezbyt czystych palcach oglšdajšc dokładnie
i z podejrzliwociš, jakby to nie była igła, a nowy, nieznany jeszcze
rodzaj broni.
Co to jest? zapytał wreszcie i wlepił we mnie widrujšce
oczka osadzone pod niskim, zmarszczonym w grube fałdy czołem.
70
Igła szepnęłam wydobywajšc z trudem głos z wyschniętej
kilkugodzinnym mówieniem krtani.
Igła? zdziwił się niepomiernie.
No, a cóżby innego?
Wy, podejrzana, nie jestecie od zadawania pytań! wyk-
rzyknšł na znajomš nutę. Pytam po raz ostatni, co to jest?
Igła... zawahałam się i popatrzyłam mniej pewna na przed-
miot, który obracał wcišż w palcach.
Aha, to znaczy, że wy tym oto narzędziem chcielicie wydłu-
bać oczy towarzyszowi Bierutowi?
Milczałam.
A więc przyznajecie się do winy?
Nie.
Więc co to narzędzie robi w waszej torebce?
Na wypadek, gdyby się dziura w pończosze zrobiła albo guzik
urwał, noszę zawsze przy sobie igłę z nitkš.
A więc komu podejrzana chciała tym oczy wydłubać?
zignorował moje tłumaczenie. Tutaj nie ma żadnej nitki.
Nikomu. Igła służy do szycia... tłumaczyłam cierpliwie.
To po co nosicie jš w torebce? Guziki szyje się w domu.
Nie jestem w domu, tylko w terenie i może się zdarzyć, że
guzik odpadnie.
Więc przyznajecie się do winy?
Do jakiej winy? byłam bliska płaczu.
Bolały mnie stopy od stania, szumiało w głowie, drapało w gardle
i narastała we mnie nienawić nie tylko do siedzšcego naprzeciw
mnie debila, ale i do żołnierzy, którzy się bezustannie kręcili po
pomieszczeniu trzaskajšc drzwiami i porozumiewali się głono mię-
dzy sobš przy pomocy kilku zasadniczych słów, jak kurwa", pier-
dolić", chuj".
Odprowadzono mnie do celi w piwnicy. Dwa łóżka z drucianš,
zardzewiałš siatkš, zapalona pod sufitem żarówka i okute drzwi
z wizjerkiem.
Jestem w najprawdziwszym pierdlu pomylałam tutejszym
żargonem, ale nie potrafiłam się nawet umiechnšć. Rzuciłam się na
brudnš, gołš siatkę przykrywajšc oczy beretem. Jeszcze raz pobło-
gosławiłam Anglików za miękki i ciepły dres, jednak gdy tylko pod-
łożyłam rękawiczki pod policzek, zazgrzytał klucz i wyprowadzono
ronię na ponowne przesłuchanie.
71
Dla odmiany pisałam życiorys. Przy dziewištej wersji, do której
dodałam, że moja babka miała niebieskie oczy, co było zupełnym
fenomenem, gdyż całe pokolenia w naszej rodzinie, jak z ojca, tak
i z matki strony, miały wyłšcznie oczy w kolorze ciemnego piwa
zaprowadzono mnie do innego pomieszczenia. Przy maszynie sie-
dział młody, szczupły człowiek w mundurze i co wystukiwał jednym
palcem. Jemu miałam dla odmiany dyktować mój nowy życiorys.
Najbardziej dziwiło mnie, że każda wersja była jednak trochę inna.
Wcišż bowiem co mi się przypominało. Takie rzeczy, o których już
zupełnie zapomniałam. Na przykład, że jako dziewięcioletnia dziew-
czynka oszukałam przełożonš prywatnej pensji, na którš uczęszczać
musiałam z tej racji, iż byłam dzieckiem z dobrego domu", i wzię-
łam dwa cukierki z tacki w dniu jej imienin, a nie jeden, jak to
powinnam uczynić. A co najstraszniejsze, mówišc o tym, czułam
prawdziwš skruchę i swojš wielkš winę. W pewnej chwili nawet
przestałam się dziwić, że zamknięto mnie w areszcie. W rezultacie
rozpłakałam się z żalu nad moim nikczemnym charakterem. Wtedy
młody człowiek w mundurze zmiękł. Odwrócił się w mojš stronę
i powiedział ciszajšc głos.
Niech się pani przyzna, że była pani pijana w cztery dupy
dorysowujšc te wšsy...
Ja nie byłam pijana. Ja w ogóle alkoholu do ust nie biorę...
upierałam się. Ale naprawdę niczego nie rysowałam...
Niech się pani przyzna, dla własnego dobra... prosił szep-
tem. Napiszę, że była pani pijana, a pani tylko zeznanie podpisze
i pójdzie spać.
Jak ja mogę przyznać się do czego, czego nie zrobiłam?
popatrzyłam na niego z wyrzutem.
Miał miłš w wyrazie twarz i zmęczone, inteligentnie patrzšce
oczy. Umiechnšł się nawet.
Proszę pana zaczęłam odważnie niech pan pozwoli
mnie napisać ten cały protokół na maszynie, będzie znacznie szyb-
ciej. Jestem już strasznie zmęczona a i pan prędzej skończy służbę
i pójdzie do domu... dokończyłam spontanicznie, bo mi się nagle
żal zrobiło tego sympatycznego człowieka, który okazał mi trochę
życzliwoci.
Niech się pani przyzna, że nic więcej nie pamięta, bo się pani
upiła.
72
Nie byłam pijana. Nikomu niczego nie dorysowywałam ani
nie chciałam wykłuć oczu. A igłę noszę w torebce tylko na wypadek
dziury w pończosze... wyrzuciłam z siebie jednym tchem i usiad-
łam na podłodze opierajšc się o cianę.
Nad ranem podpisałam protokół. Było tam co o dorysowaniu
przeze mnie wšsów i o tym, że byłam bardzo pijana, gdyż w moim
zwyczaju leży zaczynać dzień od setki wódki bez zakšski.
Tak jest... skinęłam głowš, położyłam niedbale podpis i za
chwilę wtuliłam się w zardzewiałš siatkę łóżka z takš namiętnociš,
jakby to były najczulsze ramiona kochanka.
Obudziło mnie poszturchiwanie. Nade mnš pochylał się chudy
żołnierz z karabinem.
Wstawać do sracza! wrzasnšł mi nad uchem.
Wstałam. Podprowadził pod uchylone drzwi, zza których wydo-
bywał się smród moczu pomieszanego z chlorkiem. Stanšł pod nimi
i nie chciał się ruszyć ani o krok, chociaż go grzecznie poprosiłam.
Szybko i bez gadania! wrzasnšł.
Nie mogę tak na zawołanie odpowiedziałam z godnociš
i wyszłam nie skorzystawszy z cuchnšcego przybytku. Odprowadził
mnie bez słowa do celi.
Znów się położyłam. Za chwilę przyszedł następny, z chlebem
i dzbankiem ciemnej lury, o której powiedział, że to kawa.
Nie będę nic jadła... jęknęłam, zerknšwszy z obrzydze-
niem na emaliowany garnuszek z obtłuczonš polewš.
Przysadzisty żołnierz o pucołowatej twarzy przysiadł na brzeżku
drugiego łóżka. Patrzył przez chwilę na mnie. Nie było nic wrogiego
w tym spojrzeniu. Umiechnęłam się.
Niech pani zje... powiedział cicho. Ja pani dobrze
radzę.
Nie czuję głodu skłamałam. Zresztš za kilka godzin
pójdę na niadanie do hotelu.
Ja pani dobrze radzę, niech pani lepiej teraz zje... west-
chnšł podsuwajšc mi blaszany talerz z kawałkiem razowca.
Około południa przyjechał prokurator wojskowy. Jeszcze jedno
przesłuchanie, jeszcze jedno owiadczenie, jeszcze jaki protokół,
jeszcze kilka podpisów na różnych papierkach i usłyszałam, że jes-
tem wolna.
73
Nie będę pani łamał kariery dziennikarskiej powiedział
wyniole dwudziestoparoletni prokurator. Nie dostanie pani naj-
wyższego wymiaru kary, ale rozprawa sšdowa będzie...
Była. W kilka miesięcy póniej, dzięki znajomemu prezesowi
sšdu, który twierdził, że sprawa wcale nie jest błaha, broniło mnie
trzech wytrawnych obrońców wojskowych. Prokurator żšdał roku
więzienia z natychmiastowš odsiadkš i tak olbrzymiej grzywny, iż
praktycznie rzecz bioršc, musiałabym przez pięć lat oddawać całe
swoje miesięczne pobory.
Uratowało mnie jedynie owiadczenie w protokole z przesłucha-
nia, że znajdowałam się w stanie upojenia alkoholowego. Całš więc
tę historię udało się podcišgnšć pod paragraf mówišcy o nieprzy-
zwoitym zachowaniu się w miejscu publicznym. Aby opłacić obroń-
ców, koszta sšdowe i karę administracyjnš, musiałam sprzedać
zegarek. Była to jedyna pamištka po matce i ostatni łšcznik ze
wiatem dzieciństwa i rodzinnego domu. Musiałam więc go utracić,
jak wszystko to, co należało do tamtego czasu. Zacišgnęłam także
pożyczkę w Agencji. Stršcano mi jš z poborów każdego miesišca
przez blisko rok. Zrezygnowałam z ciastek, a normalne obiady
zamieniłam na chleb ze smalcem. Przetopiony ze słoniny i przypra-
wiony majerankiem.
Z pomocš przyszła mi także Lucylla. Sprzedała włanie trzy kra-
dzione pianina oraz ciężarówkę dywanów cišgniętych z okolicznych
willi. Dowiedziawszy się o moich kłopotach przyniosła plik bankno-
tów. Wręczajšc je ze słowami: a to cię urzšdziły te skurwysyny"
dodała z życzliwym umiechem, że oddam jej wtedy pienišdze, gdy
już będę u progu kariery.
Po rozprawie sšdowej rozstałam się z moim angielskim dresem,
który stał się przyczynš całego nieszczęcia. Zyskałam natomiast
nowy kompleks. Na widok milicyjnego munduru lub czapki z grana-
towym otokiem odczuwałam bolenie swojš nicoć i co w rodzaju
wyrzutów, że w ogóle żyję. Na dno walizki, do innych dokumentów,
dorzuciłam jeszcze jeden papierek. Wyrok sšdowy. Byłam więc nie
tylko zwolniona dyscyplinarnie z pracy w hucie, ale stałam się także
kryminalistkš obcišżonš długami. Od tego czasu moi zwierzchnicy z
Agencji nazywali mnie Mercedes Wšsik.
Dla mnie intelektualista, to taki sam kutas jak każdy inny,
tylko bardziej miętki" rozprawiała Lucylla zaszywajšc mnie
74
w sukienkę, jak zwłoki w płótno. - Tylko, że pomysły majš niegłu-
pie. Taki Picasso w Monopolu" zdjšł koszulę i siedział goły przy
stoliku, bo mu było goršco...
Trwała jeszcze Wystawa Ziem Odzyskanych, a kończył się Kong-
res Intelektualistów. Jako obsługa prasowa tej międzynarodowej
imprezy, byłam zaproszona na wielki raut. Nie miałam jednak odpo-
wiedniej toalety. Lucylla okazała się i tutaj niezastšpiona. Wydobyła
z trofiejnych" waliz czarnš sukienkę z czerwonš wstawkš na pier-
siach. Miała ona jednak dwa mankamenty. Brakowało błyskawiczne-
go zamka przez całš długoć pleców, a poza tym sukienka była
zatrważajšco krótka. Lucylla także temu potrafiła zaradzić. Wycišg-
nęła z piwnicy niemieckš Fane" ze swastykš, obcięła czerwony
gładki brzeg, przymarszczyła i jako falbanę doszyła do sukni.
Wyglšdasz jak Hiszpanka orzekła na godzinę przed rau-
tem, zeszywajšc na moich plecach czarnš tkaninę. Masz Figurę
modelki. Złapać na niš tylko jakiego cudzoziemca i wio do Szwecji,
a stamtšd do Ameryki... - westchnęła, kłujšc mnie bolenie igłš. -
Tam jest dopiero życie, jak w Madrycie!
Nie masz gorszej, możesz zrobić to samo rozemiałam się,
zerkajšc z niechęciš na drewniaki zamalowane atramentem na cza-
rno.
Kiedy ja cholernie lubię ten kraj... burknęła z nieukrywa-
nš złociš. Burdel, bo burdel, ale i w burdlu ludzie jako żyjš
westchnęła Lucylla.
No włanie zgodziłam się skwapliwie i zaczęłymy obie
upinać przy dekolcie aksamitnš różę, aby przykryć niš tłustš plamę.
Pomylałam, że moja toaleta z daleka pachnie młodš demokracjš i z
pewnociš nikt mnie już nie posšdzi o reakcyjne cišgoty.
Przed ratuszem wyłożono długi, czerwony chodnik. Gęsto rozsta-
wieni milicjanci mieli białe rękawiczki. Czuli się w nich widocznie
nieswojo, gdyż ręce trzymali daleko odstawione od siebie, a na ich
twarzach błškał się zakłopotany umiech.
Po przeciwnej stronie ulicy falował tłum żšdny widoku wytwor-
nie odzianych i dobrze odżywionych ludzi ze zgniłego Zachodu.
Oficjalnie wszyscy nimi pogardzali. Jednak w cichoci ducha każdy
chciałby gnić w podobny sposób.
75
Weszłam i ja na czerwony chodnik obstawiony laurowymi drzew-
kami w drewnianych kubełkach. Nie podjechałam służbowš limuzy-
nš, a wyskoczyłam z przepełnionego tramwaju. Podbiegł do mnie
milicjant zagradzajšc drogę.
Gdzie się obywatelka pcha! krzyknšł i biało urękawiczonš
dłoniš wielkoci mniejszej szufli, usiłował przegnać mnie na drugš
stronę ulicy. Dywan zarezerwowany dla inteligencji!
Pokazałam zaproszenie. Przez chwilę obracał je niezdecydowa-
nie w palcach wpatrujšc się w moje podeptane w tramwaju drewnia-
ki. Bez słowa podsunęłam legitymację prasowš.
No to jazda, przechodzić! - burknšł i dał znak, aby mnie
przepuszczono.
U szczytu marmurowych schodów ucisnęłam dłoń obojga gospo-
darzy przyjęcia i zakłopotana swoim strojem przekroczyłam próg
gotyckiej sali z marmurowš posadzkš. Spod strzelistych sklepień
zwisały barwne proporce ksišżšt piastowskich. Boczne kinkiety rzu-
cały złotawy poblask. Wmieszałam się w tłum goci, ale już po chwili
wypatrzyłam przytulny kšcik w okiennym wykuszu. Obok stolika
z ogromnym pudłem czekoladek stało krzesło z rzebionym opar-
ciem. Przysiadłam na nim wdzięcznie, chowajšc dyskretnie stopy
pod sterczšcš falbanę sukni. Grupki goci przystawały obok rednio-
wiecznych zbroi, przechadzały się parami, wychylały roznoszone na
tacach trunki. Obserwujšc wielojęzyczne mrowisko wyjadałam dysk-
retnie, ale z systematycznym popiechem wedlowskie przysmaki nie-
dostępne jeszcze wtedy dla przeciętnych miertelników.
Nagle zobaczyłam Jerzego. Stał bokiem do mnie, w perspekty-
wie sali, prowadzšc rozmowę z niskš, otyłš kobietš w długiej wizyto-
wej sukni. Poczułam serce w krtani i szum w uszach. Chciałam
zerwać się z krzesła i uciec, nie dopucić do tego, żeby mnie zauwa-
żył.
Pani Forelli, nieprawdaż? usłyszałam przy sobie męski
głos. Odwróciłam powoli głowę. Witał się już ze mnš kto z Roz-
głoni Wrocławskiej, kogo poznałam przy okazji konferencji praso-
wej.
Mam dla pani propozycję zaczšł obcesowo, gdyż były to
czasy, w których wszystkie sprawy załatwiało się szybko i od ręki,
bez względu na okolicznoci i miejsce.
76
Tak? umiechnęłam się grzecznie mylšc tylko o tym,
w jaki sposób pozbyć się intruza. Nie pamiętałam nawet jego
nazwiska, a teraz zasłaniał swojš postaciš sylwetkę Jerzego.
Słyszałem o likwidacji waszej Agencji... zaczšł takim
tonem, jakby mu ta wiadomoć sprawiała szczególnš uciechę.
Chciałem więc zaproponować pani miejsce w naszym dziale politycz-
no-informacyjnym. Znamy wszyscy pani dobre pióro... mówił co
dalej w tym stylu przynaglajšc do podjęcia decyzji, ale nie bardzo
słuchałam. Tam, gdzie w tłumie, stał Jerzy. Co tu robił? Jak się
zachować, gdy podejdzie, aby się ze mnš przywitać mylałam
goršczkowo, gryzšc nerwowo czekoladki i nie czujšc nawet ich sma-
ku. Bałam się panicznie tej chwili, nie dlatego, że co z dawnego
uczucia przetrwało we mnie, ale peszył mnie dziwny strój. Musiałam
przy tym płytko oddychać w obawie, aby nie rozlazł się szew zaszyty
w popiechu na plecach sukienki.
A więc mogę liczyć na paniš jako na naszego stałego pracow-
nika, powiedzmy już od Nowego Roku? dobiegł jakby z oddali
głos tego kogo z rozgłoni.
Tak, oczywicie, dziękuję godziłam się pospiesznie na
wszystko, nie patrzšc nawet w jego stronę, byle tylko szybciej
odszedł, chociaż powinnam dziękować losowi za tę nieoczekiwanš
ofertę.
Z Uniwersalnš Agencjš było co politycznie nie po linii i znajdo-
wała się już w trakcie likwidacji. Oficjalnie mówiono, że w pewnym
okresie spełniła swojš rolę i nie jest dłużej potrzebna. Była potrzeb-
na, ale do tego wniosku mogli dojć niektórzy dopiero w kilka lat
póniej, gdy wšsaty pan z Kremla stanšł u progu wiecznoci" jak
to okreliła Lucylla płaczšc po nim tak żarliwie, że dostała czkawki
przed megafonem ulicznym obwieszczajšcym tę smutnš nowinę.
Czkawka i płacz ustały dopiero wtedy, gdy się okazało, że pan ten
był również nie po linii.
Niech się pani pofatyguje do Rozgłoni w najbliższym czasie,
to załatwimy sprawę do końca usłyszałam troszkę jakby chłodniej-
szy w tonacji głos pana w srebrzystym krawacie, który wreszcie, nie
zatrzymywany żadnym moim gestem, zniknšł z pola widzenia.
Jerzy wcišż stał w tym samym miejscu. Poczułam lęk, że może
wyjechał, że go więcej nie zobaczę, nie spotkam. Nic nie zostanie
wyjanione, dopowiedziane do końca, tak jak przy pierwszym
naszym powojennym spotkaniu. Odwrócił się...
77
To nie był Jerzy.
Wymknęłam się chyłkiem przez nikogo nie zatrzymywana.
Jesienny wieczór był chłodny. Gwiazdy połyskiwały jasno na sza-
firowym, pogodnym niebie. Gapie jeszcze wcišż otaczali owietlony
Ratusz. Szłam powoli przed siebie.
W domu rzuciłam się na wielkie, puste łóżko. Darłam paznokcia-
mi pociel tak, aż wyprułam pierze z obu poduszek. Rozerwałam
podpinkę na kołdrze, szarpałam przecieradło. Wreszcie pociekły
łzy. Łkałam głono, po dziecinnemu. Nie dały ukojenia. Nad ranem
zeszła do mnie z góry gospodyni, zaniepokojona skuczeniem, jak się
wyraziła. Siedziałam w barłogu, wród fruwajšcego po mieszkaniu
pierza, udręczona, zapuchnięta od płaczu.
Kotlety schabowe z politycznš sałatkš! zadysponowała
władczym głosem Lucylla, gdy zajęłymy stolik w marmurowej sali
restauracji Monopol".
Politycznš? powtórzył z namysłem kelner i oko mu błys-
nęło inteligencjš. Szanowna obywatelka myli zapewne o cykorii?
W rzeczy samej... skinęła głowš. Wprowadzała coraz czę-
ciej nowe zwroty do swego słownictwa, choć nie zawsze stosowała je
prawidłowo. Czasem jej się to udawało. Nie pozbyła się wprawdzie
całkowicie progów", ale już zaczęła wypytywać mnie, co należy
czytać, aby stać się inteligentnš".
Fundowany przez niš obiad był czym w rodzaju uroczystej stypy
po stracie posady w Rozgłoni. Zostałam z niej zwolniona po blisko
rocznej pracy na wniosek pewnej pani z warszawskiej Dyrekcji.
Przyjechała pod koniec lata do Wrocławia na kontrolę. Szedł akurat
na antenie mój reportaż z kopalni magnezytu w Sobótce. Wtršciłam
tam zdanie, że górnicy, mijajšc się w korytarzu, powiedzieli do sie-
bie: Szczęć Boże". Gdyby użyli zwrotu Kurwa mać", sprawa nie
przybrałaby zapewne dla mnie tak złego obrotu, a usłyszałam, że
jako dziennikarka nadaję się jedynie do Dzwonka niedzielnego",
nie do Rozgłoni. Nad tš żałosnš sprawš dyskutowała podobno
burzliwie egzekutywa i wyleciałam z dnia na dzień bez wypowiedze-
nia.
Lucylla lekko ciamkała, ogryzajšc tłustš kostkę. Trzymała jš wyt-
wornie w dwóch palcach, a malutki odstawiła, zgišwszy go kokiete-
ryjnie.
78
I znów sš z tobš kłopoty westchnęła, obrzucajšc sšsiednie
stoliki bystrym spojrzeniem. Siedzieli przy nich cudzoziemcy.
Gdzie ty masz rozum? Chyba nawet nie tam, gdzie mylę, bo do tej
pory żadnego chłopaka też nie znalazła.
Żułam bez entuzjazmu kotlet.
I co ty teraz zrobisz? Przestała wreszcie mlaskać i popat-
rzyła na mnie z niejakim współczuciem.
Postanowiłam napisać powieć... oznajmiłam z rezygnacjš,
bo i na tym polu miałam duże trudnoci.
Od paru miesięcy spędzałam wolne godziny, a przede wszystkim
noce nad czym, co w pierwszej chwili wydawało mi się wietnš
zabawš i jedynie ucieczkš od niepotrzebnych myli i tęsknot.
Pisanie przynosiło ulgę, dawało chwilowe zapomnienie. Nie było
jednak sprawš tak prostš, jak sobie poczštkowo wyobrażałam.
Umiesz pisać ksišżki? Lucylla, oblizujšc palce, patrzyła na
mnie z nieukrywanš ciekawociš.
Nie wiem. Dopiero próbuję.
Ile na tym zarobisz?
O tym nie mylałam. Po prostu czuję potrzebę pisania i to
wszystko.
No to co za interes tracić czas? We ty się lepiej do jakiej
prawdziwej, solidnej roboty. Znasz języki, to mogłaby z cudzoziem-
cami handlować. Ja ci każdy towar sprzedam i obie na tym dobrze
zarobimy.
Pisanie to też ciężka praca.
Nie opowiadaj! żachnęła się rozglšdajšc za kelnerem, aby
zamówić dla nas kawę z tortem czekoladowym. Z czego będziesz
żyła? Musisz jeć, a do tego spłacać długi za te głupie wšsy Zarzyc-
kiego. Mógłby ci co za to odpalić!
Na razie drukujš mi to i owo w miejscowej prasie.
Jesz co drugi dzień taki obiad, że i pies by się tym nie
pożywił..
W czasie okupacji podobnie jadałam i też jako przeżyłam
odpowiedziałam pogodzona z losem. Zrozumiałam doć szybko, że
się w tym moim pierwszym dziesięcioleciu nie odjem", tak jak nie
udało mi się tych lat przekochać" i przebawić". Dotšd udało mi
się zrealizować jedynie to, czego absolutnie nie planowałam. Miano-
79
wicie, że je wyłšcznie przepracuję. Wróciłam do domu o zmierzchu.
Lubiłam tę błękitnš godzinę", gdy łagodniejš kontury mebli,
a pokój nasiška barwš nadchodzšcej nocy.
Otworzyłam okno na wrzeniowe pogodne niebo. Przez chwilę
błšdziłam nieobecnym wzrokiem po konstelacjach gwiezdnych,
a potem jak zwykle zapatrzyłam się w perspektywę cichej uliczki
ocienionej starymi kasztanami. Długo tak stałam, nie bardzo nawet
wiedzšc, na co czekam. Zdarzało mi się coraz częciej tak stać
i patrzeć. Poczułam nagle lęk. Uwiadomiłam sobie bowiem, że
ludzie szczęliwi nie patrzš w okno, a tylko poprzez nie wyglšdajš
na co konkretnego. Cofnęłam się szybko w głšb pokoju i zasiadłam
przy biurku, wycišgajšc z szuflady maszynopis rozpoczętej powieci.
Za każdym razem, gdy jš otwierałam, zjawiał się nieoczekiwanie
nowy bohater lub sytuacja aż proszšca się pod pióro". Wreszcie
stwierdziłam z przerażeniem, że moja powieć o roboczym tytule
Niedoskonałoć" rozrasta się w sposób zatrważajšcy. Przypomina
niejako zaczyn drożdżowy z filmowej komedii.
Pchałam w tę powieć wszystko to, co wydawało mi się ciekawe,
zabawne, dramatyczne. Nie potrafiłam jeszcze dokonać wyboru.
Rezygnować z atrakcyjnych scenek i błyskotliwych powiedzonek na
rzecz artystycznego umiaru, oszczędnoci słowa i obrazu. Była to już
literatura na wagę, gdyż kończšc pięćsetnš stronicę, wcišż miałam
wiele do powiedzenia.
Fikcyjny wiat wcišgał. W jakiej nieuchwytnej dla mnie chwili,
stał się moim autentycznym wiatem. Tyle tylko, że sprawowałam
nad nim władzę kierowałam losami bohaterów. Ale czy na pew-
no?...
W miarę rozbudowy akcji i wprowadzania kolejnych postaci
zaczynały one powoli egzystować na swoich własnych, odrębnych
prawach. Po trosze nawet narzucały pewne sytuacje, stawiały mnie
przed faktami dokonanymi.
Odbierałam to jako co w rodzaju cudu. Chwilami nawet ogar-
niały zabobonny lęk i zdumienie. Postać, o której zaledwie zdšżyłam
pomyleć, natychmiast zjawiała się gotowa w mojej wyobrani.
Posługiwała się własnym, specyficznym językiem, ubierała według
własnego, sprzecznego z moim, gustu, zachowywała indywidualny
styl i maniery. Nie zawsze godziła się na rolę, jakš jej wyznaczyłam.
Wymykała się spod kontroli, zaczynała sama pouczać, kierować,
rzšdzić nieomal.
80
W pisaniu było co z narkotyku i czarnoksięstwa. Wcišgało, otu-
maniało, dawało złudzenie szczęcia, poczucie władzy.
Wypowiadałam w losach moich fikcyjnych bohaterów wszystkie
własne krzywdy i bóle. W powieci zamknęłam mój głód, samotnoć,
tęsknotę, niepewnoć jutra. Pojawił się nawet Jerzy, którego utraci-
łam, jak w życiu. Gdzie tam, w nieskończonoci, zacierała się grani-
ca między fikcjš a rzeczywistociš. Gdy powracałam do ksišżki, nie
byłam znów tak bardzo pewna, czy to, o czym napisałam, nie przyda-
rzyło mi się naprawdę,
Pierwszym moim czytelnikiem była Lucylla.
Mylałam, że będziesz pisała o hrabiach i zboczonych miło-
ciach z wyższych sfer, a ty tylko o chamach i skurwysynach...
powiedziała głosem pełnym rozczarowania zwracajšc mi kopię
maszynopisu. A do tego wszystkiego jeszcze to jakie takie smut-
ne, chociaż miałam się jak wariatka! Czy ty naprawdę widziała
kiedy małpę w gaciach?... Popatrzyła na mnie z niemym wyrzu-
tem.
Znajomy dziennikarz, którego posšdzałam, że jest bardzo oczy-
tany, oddajšc tekst długo mi się przyglšdał.
Masz cholernš odwagę! odezwał się wreszcie. Ja bym
się nie zdobył na to, żeby o sobie i swojej rodzinie takie brudy
wypisywać. A swojš drogš, piekielnie trudne miała dzieciństwo
i dziwię ci się, że jeszcze na nim nie zrobiła kariery.
Nie próbowałam nawet wyjaniać, że nie jest to powieć auto-
biograficzna. Bšknęłam co w rodzaju, że jeżeli będę kiedy pisała
ksišżki, to tylko i wyłšcznie w pierwszej osobie.
Stary przedwojenny literat i podróżnik, do którego niemiało
zwróciłam się z zaufaniem o kilka słów oceny, kiwał nade mnš gło-
wš, jak nad wieżym kopczykiem mogiły.
Cóż z tego, że ma pani talent, jeżeli od poczštku do końca
nie mieci się w ramach obecnych wymagań i pršdów. Moralnoć
socjalistyczna wytnie pani wszystko to, co jest w tej powieci wieże
i najwartociowsze literacko. Nie mówię już o cenzurze politycznej...
Poradził natomiast z westchnieniem, żebym zapisała się do Koła
Młodych Pisarzy przy wrocławskim Oddziale Zwišzku Literatów Pol-
skich. Tam bowiem nadadzš memu pisarstwu odpowiedni kierunek
81
i ustawiš jak trzeba, może nawet uda im się wyprać mnie z talentu, co
by bardzo ułatwiło sprawę debiutu. Radził także, abym poczytała sobie
Szołochowa i jeszcze kilku innych rosyjskich pisarzy.
W Kole Młodych tekst przeczytało kilku jego opiekunów, rekru-
tujšcych się ze znanych i cenionych w owym czasie pisarzy, o któ-
rych mówiło się, że sš zaangażowani oraz na linii".
Talent to nie wszystko. Bez niego także można tworzyć, byle
mieć odpowiedniš postawę ideowš... orzekł autorytatywnie jeden
z nich. Trzeba pisać nie tyle interesujšco, co w duchu socjalis-
tycznym, bez wybebeszania stanów duchowych swoich bohaterów.
Oni majš być pozytywni, nie muszš grzebać w swoich uczuciach jak
patykiem w gównie. To dobre dla bezideowej, zgniłej literatury
zachodniej, przeżartej zepsuciem i psychologizowaniem. W naszej
rzeczywistoci ludzie sš radoni, szczęliwi, więc takimi trzeba ich
pokazywać przy warsztatach pracy i we własnych domach. Socja-
lizm to nie egzystencjalizm, w którym nawet kobiety ubierajš się na
czarno i wszystko jest smutne.
Egzystencjalistkš chyba nie byłam, a jednak po tym, co usłysza-
łam, poczułam beznadziejny smutek. Zwłaszcza gdy opiekun uzupeł-
nił swe wywody wrzucajšc kamyczek na moje podwórko.
Należy pisać o elektryfikacji, o walce z chorobami wenerycz-
nymi, o fabrykach, o ucisku kapitalistycznym, o straszliwych czasach
sanacji, a nie psychologizować i nie wspominać utraty dziewictwa,
jakby to było Bóg wie co! Na taki przeżytek burżuazyjny należy pluć,
a nie roztkliwiać się nad dziewczynš, która takie co straciła. Nie
wolno ogłupiać naszej młodzieży bogoojczynianymi" powiastkami.
Niech pani przestanie być wreszcie dziewczynš z dworku Rodziewi-
czówny... Literatura to potężny oręż, którym trzeba walczyć o socja-
lizm!
Nie chciałam się z nim spierać, że ustrój nie zawali się od garstki
dziewic w narodzie i chyba nie byłoby to również klęskš dla socjaliz-
mu, więc tylko stałam z pokornie opuszczonš głowš.
Opiekunka Koła, przypominajšca wyglšdem czołg ożywiony
główkš tasiemca, zadała mi cios ostateczny. Jej autorytatywna opinia
na mój temat, którš poznałam wiele lat póniej, brzmiała:
Tę dziewczynę najpierw trzeba leczyć w zakładzie dla umysłowo
chorych, a póniej dać jej pióro do ręki".
82
Wszystko, o czym mi mówiono i co radzono, wzięłam pod roz-
wagę. Przyznałam rację, zrozumiałam swoje błędy, małoć, brak krę-
gosłupa ideologicznego i dalej pisałam po swojemu.
Po dwu latach pracy w przedszkolu literatury", wszyscy już mie-
li za sobš jeli nie debiuty, to przynajmniej zapowiadali się wietnie
i lada chwila mieli zabłysnšć jako gwiazdy pierwszej wielkoci. Tylko
ja wcišż dreptałam w miejscu ze swoim parukilogramowym maszyno-
pisem.
Chodziłam pilnie na wszystkie niemal zebrania Koła Młodych
łudzšc się, że może jednak znajdę tutaj klucz do prawdziwie dobrej
literatury w sensie warsztatowym.
Spotykalimy się w zabytkowej kamieniczce, w przytulnej salce,
przy składkowej kawie. Byłyby to nawet miłe wieczory, gdyby odczy-
tywane fragmenty prozy nie były tak przeraliwie nudne i sztuczne,
a dyskusja nad nimi nie przypominała upolitycznionych zebrań prod-
ukcyjnych załogi fabrycznej.
Nadeszła wreszcie kolej i na mój publiczny wieczór autorski".
Na wstępie poinformowałam drżšcym głosem, że w mojej powie-
ci usiłuję pokazać przekrój społeczeństwa z okresu dwudziestolecia
międzywojennego, a moimi głównymi bohaterami sš ludzie ze rod-
owiska zdeklasowanej inteligencji na pograniczu lumpenproletaria-
tu, pokazani trochę groteskowo i satyrycznie. Z ogromnš tremš
odczytałam w obecnoci kilkunastu osób starannie dobrany przeze
mnie fragment. Wydawał mi się najdojrzalszy, tak pod względem
formy, jak i uchwycenia nastroju podwórka przedwojennej czyn-
szówki.
Długš chwilę trwała miertelna cisza. Sšdziłam, że tekst wywarł
na słuchaczach wielkie wrażenie, że odniosłam sukces, a za chwilę
upewniš mnie w przekonaniu, że jednak powinnam pisać.
Pierwszy dyskutant z pobłażliwym umiechem i gestami zawodo-
wego mówcy zaczšł oskarżycielskim tonem. Zobaczyłam go nagle
w todze. Przypomniała mi się natychmiast sprawa o wšsy generała
Zarzyckiego i dreszcz przebiegł po plecach. Nie miałam już pienię-
dzy na żadne grzywny.
Po uważnym wysłuchaniu piętnastu stronic tekstu niejakiej
panny czy pani Forelli, nie znalazłem w nim ani jednego słowa
o ciężkiej i ofiarnej pracy robotnika. Nic o przeprowadzanej elekt-
ryfikacji wsi, o zakładanych w naszym kraju spółdzielniach produk-
cyjnych ani nawet o bliskiej naszemu sercu braterskiej walce narodu
83
radzieckiego z hitlerowskim najedcš. Nie znalazłem nic o martyro-
logii Żydów w hitlerowskich obozach zagłady. Ani razu nie padło na
piętnastu stronicach... tu zrobił wymownš pauzę, unoszšc wska-
zujšcy palec ku górze słowo: Lenin. A przecież jemu zawdzięcza-
my również i to, że istniejš takie Koła Młodych Pisarzy, o których
przed wojnš w sanacyjnej Polsce nie było co nawet marzyć. I tylko
dzięki ustrojowi socjalistycznemu obywatelka Forelli może sobie
swobodnie pisać o wszystkim... Ale ja się pytam, komu ma służyć
taka ksišżka, w której nie ma nic z naszej rzeczywistoci?...
Mówił w tym stylu kwiecicie i długo, aż wpadł mu w słowa nie-
cierpliwišcy się już od pewnej chwili młody człowiek z drugiego
rzędu krzeseł. Ten przybrał od razu napastliwy ton.
Nam tu inteligencka pisarka nie będzie mydliła oczu wštpli-
wej jakoci psychologiš, bzdurnymi problemami i mieszczańskš
miłociš w mieszczańskich zapluskwionych łóżkach i z mieszczań-
skim nocnikiem w kwiatki... My chcemy widzieć socjalistyczne życie,
a nie naturalistyczny gnój i czarnowidztwo...
Pomylałam, gdzie on mógł widzieć takie nocniki, dlaczego oni
wszyscy pałajš takš nienawiciš do mieszczaństwa, z którego się
najprawdopodobniej wywodzš i kto ich na ten mój wieczór" zapro-
sił.
Zarzuty piętrzyły się. Moi potencjalni czytelnicy wyrażali głono
swoje niezadowolenie zupełnie nie na temat tego, co usłyszeli i zale-
wali mnie potokiem zarzutów nie do odparcia. Domagali się ksišżek
pisanych według okrelonej recepty tak, jakby tworzenie było czym
w rodzaju przyrzšdzania stołówkowego posiłku, gdzie każdy składnik
jest odpowiednio dozowany. Zdumiewajšco liczni dyskutanci skakali
sobie do oczu zapominajšc o moim istnieniu i wkrótce krytyka frag-
mentu mojej powieci przemieniła się w burzliwe omawianie pršdów
w literaturze radzieckiej, politycznego zaangażowania i różnego
rodzaju wydwięków".Podniosłam się od stolika i przez nikogo nie
zatrzymywana, a chyba nawet nie zauważona, wyszłam w tym
momencie, gdy jeden z uczestników wieczoru stwierdzał z rozbraja-
jšcš szczerociš:
Wszystko, o czym pisze pani Forelli, jest nieprawdziwe, nie-
typowe i wydumane. Ja sam byłem młody, też podglšdałem kobiety
w wychodkach, ale żadna mi oka szpilkš od włosów nie wydłubała...
84
W Nieborowie przygotowywano Zjazd Młodych Pisarzy. Zarzšd
Główny ZLP w Warszawie zwrócił się do wszystkich kół tereno-
wych, aby nadsyłano wybrane utwory do oceny. Na tej podstawie
miano wytypować delegatów opierajšc się jedynie na ich talencie
pisarskim.
Bez przekonania, a raczej z obowišzku, złożyłam i ja kilkadzie-
sišt stronic mojej skrytykowanej" prozy wybranej z Niedoskona-
łoci".
W parę tygodni póniej sekretarka naszego Koła szepnęła mi na
ucho, żebym została po zebraniu do momentu, aż wszyscy opuszczš
lokal. Czekałam cierpliwie udajšc, że szukam jakiej ksišżki w szafie
bibliotecznej. Trwało to doć długo, gdyż jedna z koleżanek, która
była w trakcie pisania powieci pod tytułem W cieniu sutanny",
wypytywała naszego opiekuna, czy postać księdza może być pozy-
tywna, czy też dla dobra socjalizmu i wydania ksišżki ksišdz powi-
nien być czarnym charakterem o sadystycznych skłonnociach.
Wreszcie zostałymy same wród żółtych cian obwieszonych
sztychami i porozstawianych w nieładzie krzeseł. Sekretarka wcišg-
nęła mnie ze strachu do sraczyka, po czym wymogła słowo honoru,
że nikomu słowa nie pisnę.
Została pani wytypowana przez Warszawę na zjazd jako
jedyna z Koła. Wasz opiekun kazał zaproszenie schować i oddać
dopiero po terminie. Niech pani koniecznie tam jedzie niby to
z własnej inicjatywy. Zwrócš koszta przejazdu.
Pojechałam. Lucylla pożyczyła na bilet kolejowy, a także poda-
rowała letnie stare pantofle, gdyż moje półbuciki nie bardzo paso-
wały do kretonowej sukienki.
We się lepiej za handel, albo poszukaj chłopaka z forsš, bo
to twoje pisanie powieci doprowadzi cię do suchot, jeli nie na
progi" domu wariatów... zawyrokowała wciskajšc mi na dworcu
butelkę z oranżadš i dwie bułki z serem.
W Nieborowie poznałam cudowny smak życia w luksusie, poród
dzieł sztuki. Zetknęłam się również z prawdziwš życzliwociš. Bar-
dziej przyczyniła się do mego uwiadomienia politycznego, niż
wszystkie stosowane dotychczas zabiegi, których mi nie szczędzono.
Zrozumiałam także, że urodziłam się w zupełnie nieodpowied-
nim dla mnie czasie. Powinnam uczynić to o czterdzieci lat wcze-
niej, albo o czterdzieci póniej, gdyż w obecnej rzeczywistoci nie
uda mi się zapewne wydać żadnej powieci, a to z tej przyczyny, iż
85
nie potrafię pisać na zamówienie społeczne". I wreszcie zyska-
łam przyjaciółki, a właciwie jednš w dwu osobach, ponieważ Bli-
niaczki były trudne do zidentyfikowania. Jednakowo wyglšdały,
mówiły, poruszały się, mylały i czuły. Można je było miało trakto-
wać jak jednoć.
Dzieliłam z nimi od paru dni ksišżęcš komnatę z łożami pod
baldachimem. Włanie na takim łożu, wród brokatów i koronek,
zostałam odkryta jako pisarka. Bliniaczki przez całš noc nie zmru-
żyły oka. Chichotały nad moim tekstem i raz po raz wykrzykiwały
natchnionymi głosami: wietne!", kapitalne!", brawo, Mercedes"!
Resztę pochlebnych uwag wymieniały szeptem w języku francuskim.
Widocznie dlatego, żeby mi się przypadkiem ze szczęcia we łbie nie
przewróciło. Udawałam więc skromnie, że pię i w rezultacie zasnę-
łam wyobrażajšc sobie, jak cudownie musi być spędzać w takim łożu
miłosne noce z mężczyznš. Miałam tylko niejakie obiekcje co do
rozpiętego nade mnš brokatowego baldachimu. Mógł się zerwać
w najmniej odpowiednim momencie, a wtedy partner z pewnociš
dostałby czkawki.
O brzasku obudziły mnie nie tyle ćwierkajšce ptaki za otwartymi
w park oknami, co Bliniaczki szarpišce mnie za ramię.
Mercedes Forelli... zaczęły równoczenie i uroczycie,
wciskajšc mi w ramiona parę kilogramów literatury. Masz talent!
Nikogo nie słuchaj i pisz tak, jak piszesz. My ci we wszystkim pomo-
żemy!
Klęczały na łożu w moich nogach w białych koszulach, zsuwajš-
cych się z ramion. Przypominały alabastrowe amorki na sarkofagu.
Umiechnęłam się do nich, przecierajšc oczy pełne snu.
Złóż tekst w wydawnictwie! krzyknęła jedna z nich.
To nie ma sensu! odkrzyknęła głosem swojej siostry ta
z drugiej strony. I tak jej teraz tego nie wydadzš!
Pomylałam, że cudowne jest takie przebudzenie w ksišżęcym
łożu, gdy za oknami zieleniš się w słońcu konary starych drzew, gdy
ma się w perspektywie zjedzenie dobrego niadania, a nowe przyja-
ciółki i to takie, które majš w literaturze, a także i w Zwišzku
Literatów co do powiedzenia wycišgajš z kompleksów za uszy.
To nic nie szkodzi! krzyknęła pierwsza.
86
Nie ryczcie mi tak nad uchem jęknęłam uszczęliwiona.
Wlepiły we mnie duże, rozumne oczy błyszczšce pod puszystymi
grzywkami i zakończyły jednoczenie, zgodnie, z energiš i zachętš
w glosie:
Próbuj więc, Mercedes Forelli!
Nie otwieraj pyska, bo czar pryska... upominała dobrotli-
wie Lucylla. Jak siedzisz i nic nie mówisz, to nawet od biedy
wyglšdasz na partyjnš. A na progach" każdego urzędu lepiej o jed-
no słowo mniej powiedzieć, niż za dużo. Kapujesz?
Skinęłam głowš. Lucylla z namaszczeniem upinała mi nad kar-
kiem włosy, podwišzujšc czarnš aksamitkš.
Było to moje pożegnalne popołudnie w jej domu. Nocnym osobo-
wym pocišgiem i trzeciš klasš, żeby było taniej, miałam opucić Wroc-
ław na zawsze. Nie znalazłam w nim już pracy ani możliwoci
rozwinięcia się w Kole Młodych. Od czasu samowolnego wyjazdu do
Nieborowa otaczała mnie zmowa milczenia i nieuchwytna, lecz wyczu-
walna wrogoć. Przestałam wreszcie przychodzić na czwartkowe zebra-
nia. W parę tygodni póniej dowiedziałam się, że kršżš o mnie plotki,
jakobym w domu, u siebie, pod płaszczykiem towarzyskich spotkań,
prowadziła wywrotowš robotę i krytykowała ustrój.
Tylko o mnie nie zapomnij w tej Warszawie dopominała
się Lucylla, przeczesujšc całš fryzurę od nowa, bo co jej tam nie
wychodziło... A jak ci się znów woda w te głupie uszy naleje, to
przyjeżdżaj. Chałupa, jak widzisz, duża i ty się zmiecisz. Wprawdzie
te padalce z Urzędu Kwaterunkowego doszlusowali mi rodzinę
z pięciorgiem bękartów, ale jš w trymiga" wykurzę, jak tylko Wła-
dek dostanie się do milicji... odgrażała się rozżalonym głosem,
wyszarpujšc mi grzebieniem włosy.
Jadę do Olsztyna, a w Warszawie posiedzę dwa, trzy dni...
prostowałam już który raz, ale Lucylla była tak widocznie zaafero-
wana swoimi kłopotami z kwaterunkiem i rodzinš hodujšcš w łazie-
nce winiaka, że nic do niej nie docierało.
Gdziekolwiek będę dodałam po chwili nigdy ciebie ani
o tobie nie zapomnę.
Zabrzmiało to jako sztucznie. Poczułam skrępowanie i chciałam
prędko powiedzieć co zabawnego, ale wzruszenie cisnęło za gardło.
87
Przeraziłam się, że zaraz zacznę płakać. Właciwie ta ćwierćinteligen-
tka, hochsztaplerka i kurwiszon była jedynym człowiekiem, który mi
przez te wszystkie lata pomagał i był do mnie przywišzany.
I napiszesz do mnie list? Taki, żeby go czytać jak Ewangelię?
dopytywała się niecierpliwie. A jak będziesz sławna...
Jak będę u progu sławy"... wpadłam jej żartobliwie w sło-
wa to wtedy zwrócę ci wszystkie długi i kupię... Wiesz, co ci
kupię?! wykrzyknęłam.
No? zainteresowała się.
Małpę.
Małpę? ucieszyła się jak dziecko. Żywš małpę?
Żywš, i w czerwonym kubraczku, z dzwoneczkami nad ogo-
nem! A na szyi będzie obróżka i złoty łańcuszek... zaczęłam snuć
opowieć, bo nagle ujrzałam to stworzenie jak żywe, a sam pomysł
wydał się zupełnie prosty do zrealizowania!
Chryste... jęknęła z przejęciem. Jak się z takš małpš
w kawiarni pokażę, w Artystycznej" albo w Monopolu", to dopie-
ro będš mnie mężczyni obskakiwać! Wyobrażasz to sobie?!
Wyobrażam! rozemiałam się głono.
Zobaczyłam nagle Lucyllę, jak sunie rodkiem szafirowego dywa-
nu między marmurowymi kolumnami, z rozczochranym łbem i z
biustem przywodzšcym na myl melony. A na jej gołym ramieniu
siedzi z namarszczonym, ruchliwym pyszczkiem małpka kapucynka
i zwinnymi paluszkami iska namiętnie jej rozwichrzone włosy. Za
Lucyllš cišgnie orszak wyskakujšcych z gaci samców; słyszałam nieo-
mal jak chlupie im w łysych głowach błotko pożšdania.
Ty z tš małpš nie żartujesz? popatrzyła na mnie z ukosa,
podejrzliwie. Widocznie zbił jš z tropu mój miech.
Nie żartuję...
Skšd jš wemiesz? My do Polski Ludowej chyba nie będzie-
my takiego towaru nigdy sprowadzać, bo one przecież żyjš u kapita-
listów? zaczęła nagle myleć politycznymi kategoriami, co mnie
jeszcze bardziej rozbawiło.
Jak ja już stanę u progu sławy, to i o małpę wtedy będzie
łatwiej. Spokojna głowa!
miałam się. Łzy jednak uparcie balansowały na krawędzi
powiek i nawet nie bardzo zdawałam sobie sprawę, dlaczego. Może
powodem było nie tyle rozstanie z Lucyllš, co wiadomoć, że znów
jaki rozdział mego życia został zamknięty i to nie najlepszym bilan-
88
sem. Znowu wszystko trzeba zaczynać od punktu zerowego. Tyle że
tym razem z mocnym i rozpaczliwym postanowieniem, żeby wreszcie
dopłynšć do brzegu. Do jakiego brzegu...
A ten czerwony kubraczek będzie z woreczkiem na jajeczka?
zatroszczyła się nagle poważnym głosem.
Na jajeczka? Na jakie znów jajeczka? nie mogłam się
w pierwszej chwili zorientować, o co jej chodzi.
Na małpie jaja! wrzasnęła zniecierpliwiona mojš tępotš.
Przecież to będzie samiec! Ja nie chcę mieć kłopotów z samicš!
Zaraz będzie chciała rodzić i puci się z byle kotem!
W tej samej prawie chwili odskoczyła od mojej głowy i z grzebie-
niem w ręce rzuciła się w stronę drzwi.
Przez twój łeb i głupiš małpę bękarty wyżrš wszystkie
rodzynki z sernika! Znów zapomniałam kredens na klucz zamknšć!
Rozmazywałam palcami płynšce po policzku łzy. Wmawiałam
w siebie, że to ze miechu, bo do prawdziwych naprawdę nie było
powodu. Przed trzema miesišcami wysłałam maszynopis do upatrzo-
nego przez Blinięta wydawnictwa, a przed niespełna tygodniem
nadszedł list polecony. Powieć została zakwalifikowana do druku
i proszono, abym przyjechała podpisać umowę.
Była we mnie radoć pomieszana z niedowierzaniem i skruchš.
Skruchš dlatego, że dałam wiarę bałamutnym proroctwom, iż w obe-
cnym ustroju sprawa talentu jest ostatniš rzeczš, na jakš zwraca się
uwagę, i że żadne wydawnictwo mojej powieci nie wydrukuje,
a przynajmniej na tym etapie.
Chciałam odpokutować za ten brak wiary. Ukarać siebie, a przy-
najmniej uczynić co, co by wiadczyło o moim zaangażowaniu,
a także zaufaniu do głoszonych haseł, wypowiedzi i owiadczeń ludzi
rzšdzšcych krajem. Nie byłam może wyrobiona politycznie, żenowa-
ło mnie mówienie o tych sprawach, ale bardzo chciałam dorzucić
i mojš skromnš cegiełkę do tego, co pragnęlimy zbudować.
Teraz włanie nadarzała się okazja mogłam dokonać wyboru.
Bliniaczki radziły powrót do Warszawy.
Załatwimy ci bezpłatny miesišc pobytu w Domu Pracy Twór-
czej pod Warszawš. Przez ten czas załatwisz sprawy z wydawnict-
wem i poszukasz pracy. O to nie będzie trudno w redakcjach
potrzebni sš ludzie z dobrym piórem. Przy najbliższej weryfikacji na
podstawie złożonego maszynopisu i umowy z wydawnictwem przyj-
89
mš cię do Zwišzku Literatów. Możesz wtedy starać się o przydział
mieszkania przez kwaterunek i kilkumiesięczne stypendium na pra-
cę twórczš...
Propozycja była kuszšca.
Na zjedzie w Nieborowie mówiono w referatach także o tym,
że kraj z trudem i wielkim wysiłkiem podnosi się z ruin i powojen-
nej nędzy. Trudno jest o mieszkania w Warszawie, a młodzi pisarze
powinni tworzyć rodowiska na prowincji, na Ziemiach Odzyska-
nych. Utrwalać tam polskoć, nieć kulturę i słowo pisane. Tam
znajdš mieszkania, przychylnoć, opiekę władz terenowych, a także
tematy, których trzeba szukać wród ludzi w terenie, a nie przy
kawiarnianym stoliku w Klubie Literatów na Krakowskim Przed-
mieciu.
W tym czasie jeden z kolegów redakcyjnych wiedzšc, że jestem
pozbawiona stałej pracy, zaproponował mi prowadzenie kores-
pondencji z terenu Warmii i Mazur dla pewnego warszawskiego
dziennika. Obejmował w nim włanie stanowisko sekretarza redak-
cji. Obiecał, że jeli materiały będš interesujšce, postara się dla mnie
o ryczałt, a w przyszłoci może nawet i o cały etat. Mieszkanie mia-
łam objšć po moim poprzedniku, który ze względów rodzinnych
przeniósł się na inny teren.
Bez większego wahania wybrałam tę drugš możliwoć wyjazd
do Olsztyna. Miał to być rewanż i niejako spłacenie długu za umo-
wę, którš lada dzień miałam podpisać z wydawnictwem.
Lucylla wniosła na półmisku grubo krajanš szynkę i ogórki
kiszone. Małpka w czerwonym kubraczku z dzwoneczkiem nad ogo-
nem wcišż siedziała na jej ramieniu. Rozemiałam się.
Ty się nie miej, te baciary spod Lwowa, to mnie jak mró-
weczki obeżrš. Co zostawię w kuchni, wszystko znika. Niby matka
w dupę wali i krzyczy, że to cudze, ale te gówniarze ršbiš wszystko,
co na drodze... Ustawiała na stole zastawę wycišgniętš z pomoc-
nika".
Ja się mieję z twojej małpki.
Jakiej znów małpki? Wytrzeszczyła na mnie blisko osadzo-
ne, zdumione oczy.
Tej, co siedzi ci na ramieniu, w czerwonym kubraczku.
Lucylla otrzšsnęła się odruchowo.
Co ty znów... Masz widzenia?
90
Nie, tylko wyobranię rozemiałam się z jej przerażonej
miny.
Wiesz co, ja bym zwariowała z takš wyobraniš, a do tego
jeszcze zboczonš.
Zboczonš? popatrzyłam na niš z zainteresowaniem, zasta-
nawiajšc się, jakimi drogami chadzajš jej myli.
No pewno! Gdyby miała normalnš, jak wszyscy ludzie, to
by się już dawno zapisała do partii. Zerknęła na mnie z ukosa
i dorzuciła: Dlaczego ty się tam nie wepchnęła?
Nie chciałam dyskutować z Lucylla na ten temat. I tak by nie
zrozumiała moich argumentów, że wkrótce po wojnie pchali się tam
yoiksdeutsche, męty i cwaniacy. Nie chciałam znaleć się poród
nich, żeby wspólnie dzielić potem los wyrzuconych z partii, bo spo-
dziewałam się, że i do tego kiedy dojć musi.
Mówmy o czym innym... bšknęłam spoglšdajšc na stojšcy
zegar. Pomylałam, że bardzo trudno jest się poruszać bez własnego
cykadła i po raz który poczułam nienawić do generała Zarzyckie-
go, a właciwie do pana Radkiewicza.
Ja tak sobie mylę, czy ty w ogóle nie jeste zboczona?
cišgnęła niezrażona, rozstawiajšc z wdziękiem tłuste paluszki i kra-
jšc ogórki w grube plastry. Wcišż przecież jeste bez chłopa...
Pomylałam o Jerzym i serce mi na moment zamarło.
Wiesz co... mówiła, nie zwracajšc uwagi na moje uparte
milczenie, ty skontroluj swój stosunek do stosunku... powie-
działa tak jako zawile i odchrzšknšwszy, spojrzała na mnie wycze-
kujšco, żebym pochwaliła jej nowo przyswojony zwrot.
Umiechnęłam się, ale milczałam dalej.
Mnie się zdaje, że ty nie bardzo wiesz, co robić w łóżku albo
się zbyt certolisz ze swojš psotkš. Ja ci jedno powiem... zrobiła
wymownš pauzę. Mężczyni nie lubiš długo chodzić koło tego
interesu, bo im cierpliwoć opada i koniec! Uczyniła dramatyczny
gest dłońmi. Ty trzymaj się mojej zasady, a jakiej, to powiem
tylko tobie, bo jeste mojš najlepszš przyjaciółkš: Kto prędko daje,
ten dwa razy daje"! Czas ucieka od człowieka i nie można na pro-
gach łóżka wiele się ceregielować. Sama widzisz, że ja się od chłopa-
ków opędzić nie mogę! Potrzšsnęła tryumfalnie rozkudlonš
głowš, a ja znów zobaczyłam na jej ramieniu małpkę.
Zlituj się, Lucylla, przecież jadę do Olsztyna jako kores-
pondent terenowy, a nie pensjonariuszka do burdelu...
91
Wskazówki zegara posuwały się szybko. Czułam już lekkie podnie-
cenie podróżš i niepokój, że mogę się spónić do pocišgu. Sięgnęłam
po kanapkę z szynkš, zazdroszczšc Lucylli jej bezproblemowego pat-
rzenia zarówno na sprawy polityki, jak i łóżka.
Pakowała w pudełko sernik wielkoci młyńskiego koła.
Zabierz go z sobš w drogę. Może przynajmniej na tego paga-
ja złapiesz w pocišgu jakiego chłopaka.
Wrzeniowe niebo miało barwę granatu, rozniebieszczonego po
brzegach wiatłami dworca. Stałam na peronie z mieszanymi uczu-
ciami. Czułam smutek, że znów zamknšł się jeden rozdział, a jedno-
czenie radoć, że zaczyna się nowa przygoda z życiem. W sapaniu
lokomotywy, w trzaskaniu drzwiczek, w odjeżdżajšcych pocišgach
i wilgotnym zapachu pary czaiło się co niezwykłego. Co z tęsknoty
i nadziei. Każda podróż, choćby najkrótsza, kryła w sobie oczekiwa-
nie. Czekałam. Wcišż czekałam, nie bardzo nawet wiedzšc, na co
czekam, co będzie dla mnie tym szczęciem, które przyjedzie z dale-
kiej drogi. A może spotkam je podczas jakiej podróży?
Patrzyłam na wybłyskujšce na torach fioletowe i zielone wiateł-
ka. Księżyc srebrzył szyny, powietrze pachniało odchodzšcym latem.
Za chwilę miałam opucić mroczne, upione o tej porze miasto.
Przywišzało mnie do siebie ciężkš pracš, złudzeniami, goryczš
zawodów, radociš drobniutkich sukcesów. Zegnałam je w myli, jak
żegna się człowieka, którego więcej już może w życiu nie spotkamy.
U moich nóg stała rozlatujšca się, wysłużona walizka. Nic w niej
przez te lata z rzeczy użytkowych nie przybyło. Jedynie maszynopis
mojej powieci. Jej kartki powoli żółkły, a na marginesach przybywa-
ło uwag robionych różnego koloru ołówkami.
Pomylałam, że okres tu spędzony nazwę błękitnym". Nie był
bowiem najgorszy, a zawarł w sobie co z tej chłodnej barwy.
W moim ukochanym pokoju ciany nasycono kolorem niebieskim.
Z okien patrzyłam w błękitne niebo i w błękitne godziny zmierz-
chów. Nawet koperta z wydawnictwa była niebieciutka. Zwiastowa-
ła radoć. Gdy podpisuje się umowę, ksišżka z całš pewnociš musi
być wydana w cišgu roku.
Pamięć ludzka to klisza. Łatwo jš przewietlić, łatwo nałożyć na
niš inne obrazy, ale ten pierwszy nie da się zatrzeć. Będzie przebijał
spod wszystkich póniejszych. Może już prawie niewidoczny, ale
przecież utrwalony na zawsze.
92
Głodna i zziębnięta znalazłam się o pištej rano w Warszawie.
Do siódmej przesiedziałam na ławce w poczekalni dworcowej,
wyłuskujšc ukradkiem z pudła kawałki sernika. Marzyłam o szklance
goršcej herbaty, ale w mojej sytuacji każdy grosz był cenny, więc
postanowiłam wytrwać jeszcze tych kilka godzin. O dziewištej mia-
łam się spotkać w Klubie Literackim z Bliniaczkami. Załatwiły mi
w gocinnych pokojach nocleg na dwie noce. Tam postanowiłam
zaprosić je na herbatę.
Resztę godzin spędziłam na włóczędze po Warszawie, odwiedza-
jšc znajome kšty, z których już tak niewiele pozostało. Nowe ulice,
nowe domy, rusztowania i wykopki. Ranek był mglisty, delikatnie
przewietlony wyblakłym słońcem i pachniał tak, jak potrafiš pach-
nieć tylko wrzeniowe ranki w Warszawie. Ogarnęło mnie wzrusze-
nie. Znów byłam w miecie mego dzieciństwa. Tyle tylko, że niczego
z tamtego szczęliwego okresu nie potrafiłam już odnaleć. Niczego
i nikogo. Przyjaciółki z lat szkolnych mogłam odszukać jedynie na
cmentarzu. Zginęły jako łšczniczki w Powstaniu Warszawskim.
Poszukiwania nielicznej rodziny potwierdziły raz jeszcze mojš zupeł-
nš samotnoć. W walizce spoczywało kilka listów opatrzonych zna-
czkami Czerwonego Krzyża zawiadamiajšcych, że tych, których
poszukiwałam, nie ma już wród żywych. Mogiły moich ciotecznych
braci, Zbyszka i Tadzia, znajdowały się w Newark; obaj zginęli tego
samego dnia w bitwie o Anglię. Brat ojca został zamordowany
w Katyniu, ciotka Weronika także nie miała własnej mogiły. Zginęła
w obozie koncentracyjnym na Majdanku.
Do umówionej godziny pozostało jeszcze trochę czasu. Bolały
mnie stopy w niewygodnych pantoflach, w ręce cišżyła walizka
i pudło z sernikiem. Przycupnęłam na ławce w mrocznej nawie ko-
cioła więtej Anny. Też co tam remontowano we wnętrzu. Pachnia-
ło wieżym tynkiem. Zaczęłam myleć o wielu bzdurnych rzeczach.
Próbowałam nawet sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy wydadzš mi
ksišżkę. Co czuje się otwierajšc pierwszy egzemplarz pachnšcy jesz-
cze farbš drukarskš? W istocie wcale nie chodziło o moje odczucia,
a o Jerzego, który pewnego dnia zobaczy na wystawie moje nazwis-
ko i kupi ksišżkę. Co sobie wtedy pomyli?
Temat stawał się niebezpieczny i trzeba się było szybko z niego
wycofać. Zwekslowałam na Olsztyn. Nie znałam tego miasta, nawet
93
przez krótki moment żałowałam mego postanowienia. Jednak waha-
nie minęło, gdy uwiadomiłam sobie, że może tam bardziej przyda
się moja praca, niż tu. Do Warszawy pchał się każdy, kto tylko mógł.
Bliniaczki przywitały mnie od stolika okrzykiem radoci i jedno-
czenie naszym hasłem rozpoznawczym:
Wszelki duch Pana Boga chwali! Mercedes Forelli, jak żywa!
po czym pomogły rozlokować się w gocinnym pokoju, przykazały
natychmiast udać się do wydawnictwa, a stamtšd do ich domu na
obiad.
Serce waliło mi nieprzytomnie, gdy wchodziłam do odremonto-
wanego budynku na trzecie piętro. Ciasne korytarzyki, dużo biało
lakierowanych drzwi, zapach kurzu i kawy. Zerknęłam na karteczkę
z nazwiskiem, poszukałam odpowiedniego numeru i po chwili stanę-
łam oko w oko z redaktorkš mojej ksišżki.
Zbyt młoda, doć ładna, ale czy mšdra? pomylałam zastana-
wiajšc się jednoczenie, czy jest po studiach i czy mam do czynienia
z redaktorem z prawdziwego zdarzenia, czy też jest to jaki pody-
rektorski" bšd poministerski" remanent. Kršżyły plotki, że jeżeli
któremu z dygnitarzy znudziła się kochanka i nie bardzo wiedział,
co z niš robić to na odczepnego" otrzymywała pracę w kultu-
rze". Najczęciej upychano je w wydawnictwach jako redaktorki.
Każda z nich umiała ostatecznie czytać, a kwalifikowanie tekstów do
druku uważano za rzecz tak błahš, że można jš było powierzyć
nieomal każdemu, kto nie miał skłonnoci do wychyleń". O tej
twardej zasadzie byle się nie wychylać", wiedział każdy urzędnik na
jakim takim stanowisku i nie zdarzyło się, aby ten podstawowy błšd
popełnił. Redaktorki z zasady nie czyniły tego nigdy. Bezpieczniej
było tekst odrzucić, niż się komu odgórnie" narazić i mieć jakie-
kolwiek kłopoty.
Ta jest chyba po studiach. Nie pasuje do dygnitarskiego łóżka.
Wyglšda zbyt skromnie i biust ma także niewielki oszacowałam
błyskawicznie szczupłš szatynkę w popielatym kostiumie, która czy-
niła w tej chwili to samo ze mnš. Prawdopodobnie zastanawiała się,
ile jest w tekcie fikcji, a ile autobiografii.
Umiechnęłam się. Ona także. Miała ładnie wykrojone usta,
a przy umiechu w lewym policzku tworzył się dołeczek.
Podobała nam się pani proza zaczęła uprzejmie zza biur-
ka, przybierajšc urzędowy ton po wymianie pierwszych grzecznoci.
Spuciłam skromnie oczy.
94
Oczywicie wymaga jeszcze pracy i dużych skrótów... Spoj-
rzała na mnie.
Skinęłam lekko głowš obserwujšc jej srebrnš bransoletkę starej
roboty.
Jest tego siedemset stronic. Przynajmniej dwiecie trzeba
wyrzucić.
Aż tak złe? zatrwożyłam się.
Nie chodzi o to, czy złe, czy dobre. Mamy niewielki przydział
papieru, a poza tym jest to debiut. Nie możemy ryzykować tak dużš
pozycjš.
Rozumiem bšknęłam, choć właciwie nic z tego nie rozu-
miałam.
Podpiszemy z paniš umowę, wypłacimy zaliczkę i będzie pani
mogła spokojnie nad tekstem pracować. Zdaje się, że nie jest pani
w najlepszej sytuacji materialnej. Wycišgnęła z szuflady maszyno-
pis, co tam na nim notujšc.
Poczułam nagle ogromne znużenie, a także zażenowanie mojš
widocznš nędzš. Chciało mi się pić, byłam już trochę głodna, w nie-
wygodnych pantoflach Lucylli piekły stopy.
Jest pomylany jako dwa tomy... wtršciłam niemiało my-
lšc o tym, że skracanie nie będzie takš znów łatwš dla mnie rzeczš.
Im bardziej się skraca, tym bardziej ksišżka na tym zyskuje
oznajmiła autorytatywnie. Sama się pani przekona.
Możliwe... zgodziłam się grzecznie bez większego przeko-
nania, obiecujšc sobie nie uprzedzać się do redaktorki i stosować się
do udzielanych wskazówek.
Chwilę jeszcze mówiła o moim przegadanym tekcie, uzgodniła
adres, pod który miano przesłać umowę oraz zaliczkę. Podsuwajšc
mi tekst do przepracowania, dorzuciła mimochodem:
Przy skracaniu niech pani także zwróci uwagę na słownictwo.
Trzeba je ugrzecznić wykrelajšc takie słowa jak bydlak", sukin-
syn", gówno" oraz koniecznie wyrzucić dupę".
A jeli sš potrzebne w tekcie, spełniajš okrelonš rolę?
spytałam niemiało, patrzšc w okno wychodzšce wprost na rozja-
nione słońcem niebo.
Nie sš konieczne! odpowiedziała z wyranš odrazš do
tego rodzaju słów.
95
rodowisko, które opisuję, nie może mówić literackim języ-
kiem. Muszę czasem w dialogu użyć charakterystycznych dla niego
powiedzonek, bo inaczej wypadnie to jako sztucznie...
Może ewentualnie jakie naprawdę konieczne słowo wykrop-
kować poszła na kompromis po chwili namysłu.
Nie można wykropkować, bo to nie to samo zaczęłam
odważnie, choć nieudolnie bronić swoich racji. Język powinien
być żywy, soczysty, a co dadzš czytelnikom kropki? Zdanie zatraci
cały swój specyficzny smak i rytm. Jeżeli napiszę: Papuga ma zielonš
dupę, to czytelnik musi się umiechnšć, bo już samo słowo dupa"
w zestawieniu z papugš jako nie pasuje. Nie potrafiłam jasno
wyrazić swojej myli, zaczęłam się denerwować i zapragnęłam jak
najprędzej mieć tę wizytę za sobš.
Czytelnik wcale nie musi się miać skarciła mnie lekko wzro-
kiem. On musi się czego z ksišżki nauczyć, a pani podsuwa mu wul-
garne słowa. Trzeba się liczyć, że ksišżkę będzie czytała także
i młodzież. Musi pani absolutnie wyrzucić wszystkie dupy"! zaczęła
się wyranie niecierpliwić, a wymówiwszy to niecenzuralne słowo,
poczuła się mocno zakłopotana. Życie jest wystarczajšco ciężkie
i smutne westchnęłam dlaczego nie dać czytelnikowi możliwoci,
aby się umiechnšł? Czułam, że uparcie bronię już straconej pozycji.
Ksišżka to nie cyrk a oręż, którym należy walczyć o socja-
lizm! plasnęła dłoniš o maszynopis i podniosła się zza biurka.
Bliniaczki czekały na mnie z pieczonš cielęcinš obłożonš
rumianymi ziemniaczkami oraz z wielkš niecierpliwociš.
No i co, Mercedes Forelli? krzyknęły jednoczenie od
progu.
Skrócić i wyrzucić! jęknęłam, zasiadajšc z westchnieniem
ulgi za stołem nakrytym do obiadu. Naprzeciw stało ogromne lustro
w czarnych ramach, a pod nim rzšd doniczek z bujnymi paprociami.
Spojrzałam na swoje odbicie w nędznej, le skrojonej sukience i sta-
rałam się więcej nie podnosić głowy znad talerza. Przysięgłam sobie,
że z pierwszych zarobionych na ksišżce pieniędzy kupię jakš gus-
townš sukienkę w jasnych, wesołych barwach, najchętniej z białym
kołnierzykiem przy szyi.
Skrócimy... zgodziła się pogodnie pierwsza po chwili
namysłu.
96
Skrócimy... odpowiedziała jak echo druga i gdy opowie-
działam im pokrótce przebieg spotkania, zaczęły mi tłumaczyć, że
i tak dobrze cała rozmowa wypadła. Usłyszałam wtedy co bardzo
dla mnie niepojętego, w co uwierzyłam tylko dlatego, że darzyłam
obie siostry ogromnym zaufaniem. Brzmiało to mniej więcej tak:
nie jest ważne, ile się tekstu napisało, ale ile się wyrzuciło z tego,
co się napisało".
A więc znów wszystko od zera pomylałam z ciężkim west-
chnieniem, stojšc porodku pokoju. Na szczęcie dla mnie, mój
poprzednik zostawił to, co nie nadawało się do wywiezienia. Stare
łóżko, stolik, taboret i co w rodzaju komody z szufladami. Wpraw-
dzie bez uchwytów, ale za to szczelnie wypełnione pustymi butelka-
mi po wódce. Z samej sprzedaży można było uzyskać kilkadziesišt
złotych. Postanowiłam nie wynosić ich na mietnik. Stanowiły mój
rezerwowy kapitał.
Graty były zniszczone, brudne, lecz natychmiast zobaczyłam je
oczami wyobrani pomalowane na kolor koci słoniowej.
Nie jest tak le pocieszałam się mogło w ogóle nie być
żadnych gratów i wtedy musiałabym sypiać na podłodze.
Mieszkanie znajdowało się na parterze w budynku, w którym
poprzednio mieciły się biura pracowni architektonicznej. Zamienia-
jšc je na pomieszczenia prywatne, dokonano dziwnych podziałów
l przeróbek. Aby trafić do mnie, trzeba było wejć z klatki schodo-
wej do przedpokoiku dzielonego z innymi lokatorami, a następnie
skręcić w prawo. Należał do mnie kiszkowaty pokoik, z oknem
wygospodarowanym z kuchni sšsiadów w ten sposób, że ten wšski
skrawek ciany odgrodzono otynkowanš płytš spilnionš. Najmniej-
szy szmer po tamtej stronie słyszało się u mnie. Przez całš długoć
tej kiszki przybito deskę dochodzšcš do obtłuczonego zlewu. Na
desce, poza wypalonymi ladami, zastałam elektrycznš płytkę szamo-
towš, takš samš jak z mego okresu czarnego", a także parę przypa-
lonych garnków. Od biedy do tej kuchni", jak jš szumnie okrelano
W biurze meldunkowym, można było wcisnšć krzesło i jadać posiłki
na desce.
Pokój mieszkalny natomiast był obszerny. Duże okno wychodziło
na kociół z czerwonej cegły, obsadzony starymi lipami.
Na jednej ze cian odznaczały się pod nierównym tynkiem zamu-
rowane drzwi do sšsiadów. Łazienka nie miała ani okna, ani wenty-
97
lacji, była za w takim stanie, że posšdzałam mego poprzednika, iż
albo hodował w niej prosiaka, albo w chwilach upojenia alkoholo-
wego walił w ciany młotkiem, chcšc je upodobnić do pantery w cęt-
ki.
Od razu pierwszego dnia udałam się do biura meldunkowego.
Chciałam dokonać wszystkich koniecznych formalnoci, żeby objšć
mieszkanie.
Dokładny adres zakładu pracy zażšdała urzędniczka bez-
namiętnym tonem, lustrujšc mnie znudzonym wzrokiem.
Nie pracuję w żadnym zakładzie pracy.
To gdzie pracujecie?
W domu. Jestem dziennikarkš i prowadzę korespondencję
z tutejszego terenu dla prasy warszawskiej.
Mnie Warszawa nie interesuje. Ja muszę mieć wasze tutejsze
miejsce pracy zmieniła nagle ton. Oględziny musiały wypać nie-
najlepiej.
Tutaj nie mam żadnego etatu.
To znaczy, nigdzie nie pracujecie? zainteresowała się
wreszcie naprawdę i co napastliwego zadwięczało w jej głosie.
Pracuję. Piszę artykuły do gazet. Piszę też ksišżki dodałam
z niejakim wahaniem.
To nie jest żadna praca. Ja pytam o wasze miejsce zatrudnie-
nia. Inaczej was nie zamelduję i nie dostaniecie kartek żywnocio-
wych.
Kurier Codzienny" wymieniłam jednš z kilku redakcji.
Legitymacja.
Wycišgnęłam zielonš karteczkę z nadrukiem redakcji, moim
nazwiskiem i okrelonš funkcjš pracy.
To nie jest żadna legitymacja.
Nie mam innej.
To znaczy, że obywatelka nigdzie nie zatrudniona? zaczę-
ła od poczštku.
Jestem zatrudniona w Warszawie w redakcji Kuriera
Codziennego".
Więc z jakiej racji obywatelka zabiera mieszkanie tutaj, kiedy
brakuje ich dla rodzin z dziećmi? Jak się pracuje w Warszawie, to
niech Warszawa da wam mieszkanie... Wzruszyła ramionami
i przez moment przestała się mnš interesować.
98
Przysłano mnie włanie tutaj do pracy zaczęłam jej cierp-
liwie tłumaczyć. Zajmuję mieszkanie po moim koledze redakcyj-
nym.
Spojrzała na mnie z namysłem i zajrzała jeszcze raz do akt i kar-
toteki.
Po tym pijaku? przeraziła się. Może i z wami będš
kłopoty? Ja was nie zamelduję! wykrzyknęła z determinacjš.
Nogi się pode mnš ugięły. Nie miałam pieniędzy nawet na bilet
powrotny, a wracać też nie miałam dokšd. Poszłam do kierownika. Dłu-
go mu tłumaczyłam, co i jak. Pokazałam wszystkie legitymacje, zawiad-
czenia ze Zwišzku Literatów, a także z Ministerstwa Kultury i Sztuki,
udowadniajšc, że przysługuje mi samodzielny pokój do pracy.
Następnego dnia zostałam jednak zameldowana. Odetchnęłam
z ulgš i zaczęłam się urzšdzać". Na razie sypiałam w ubraniu na
gołych materacach, przykrywajšc się wiatrówkš. Dnie upływały na
myciu okien, szorowaniu podłóg i doprowadzaniu mego własnego,
pierwszego, powojennego domu do stanu używalnoci. Umowa nie
nadchodziła, a i obiecana zaliczka także. Wysłałam dwa artykuły
i jeden reportaż, ale też nie spieszono się z nadesłaniem honora-
rium. Z trudem starczyło na opłacenie różnych rachunków w zwišz-
ku z objęciem mieszkania, ale na jedzenie już zabrakło. Codziennie
więc wynosiłam ukradkiem po kilka dyskretnie opakowanych bute-
lek do punktu skupu. Starczało na niadanie w barze mlecznym
i bułkę na resztę dnia. Nie narzekałam. Wszystkim ludziom pracy
było po wojnie ciężko. Najważniejszš dla mnie sprawš było własne
mieszkanie i wiadomoć, że za kilka dni podpiszę umowę, a gdy
nadejdzie zaliczka, kupię z niej pociel i najniezbędniejsze drobiaz-
gi. Byłam prawie szczęliwa.
Dni umykały szybko. Pracy nie brakowało z pieniędzmi było
znacznie gorzej. Zaliczka rozeszła się w kilka dni. Miałam już jed-
nak własnš pociel, meble pomalowane na biało, a w oknach zasłony
z niebieskiego kretonu w drobne kwiatuszki, który udało się zdobyć
po dwu godzinach stania w kolejce. Zapastowałam podłogi, dopro-
wadziłam do stanu używalnoci łazienkę, a także kiszkę" jak
nazywałam pomieszczenie kuchenne. Mieszkanie wydało mi się pię-
kne i jakie takie bardzo moje. Wycišgnęłam wtedy z dna walizki
etykietkę po mydle. Nakleiłam na tekturkę i zawiesiłam na niebies-
99
kiej wstšżeczce nad łóżkiem, tak jak inni wieszajš szkaplerz lub
więty obrazek. Płynšł sobie mój dumny biały łabęd po błękitnych
falach z cudownie wygiętš szyjš wspaniały i królewski.
Dnie spędzałam nad tekstem Niedoskonałoci". Czytałam go
dziesištki razy aż do obrzydzenia, skracałam dialogi, wyrzucałam
opisy i komentarze, umiercałam drugoplanowych bohaterów, byle
dostosować się do wymagań wydawnictwa. Złociłam się, irytowałam,
ogarniało mnie zniechęcenie i smutek. Cała ta praca wydawała się
beznadziejna. W takich razach odsuwałam maszynopis i wychodzi-
łam na dalekie spacery po lesie i nad jeziora, chowajšc do kieszeni
wiatrówki bułkę. Błšdziłam godzinami po wilgotnych cieżkach
wród zrudziałych, zeschniętych lici dębów, w towarzystwie moich
ksišżkowych bohaterów. Nie mogłam, nie potrafiłam się od nich
wyzwolić, chociaż pozornie zostali uwięzieni na stronicach maszyno-
pisu. Wiodłam z nimi spór, przekonywałam bez entuzjazmu, że
muszę ich unicestwić, obiecywałam przywrócić do życia w innych
sytuacjach i w innej powieci, którš kiedy jeszcze napiszę. Nie
chcieli zrozumieć, że w tym tekcie sš zbyteczni. Było mi ich żal.
Doznawałam przykrego uczucia, że rozstaję się z bliskimi przyjaciół-
mi z mojej winy, że zdradzam ich za nędznš zaliczkę. Czułam się
samotna nie miałam nikogo poza nimi. Prawda, oprócz łabędzia.
Ale ten wyniosły, królewski ptak nie był przyjacielem. Jedynie obie-
tnicš i ułudš. Marzeniem o czym tak kruchym i nieuchwytnym, jak
szczęcie.
Był poczštek grudnia, a ja wcišż nie potrafiłam wsišknšć w tutej-
sze rodowisko. Skromniutki dziennikarski wiatek odstręczał.
Ludzie z innych rodowisk stanowili zamknięty klan. Dobierali sobie
towarzystwo osób majšcych w miecie, względnie w swoich miej-
scach pracy, jakie znaczenie. Towarzystwo ludzi wpływowych, dob-
rze sytuowanych, bo i takich nie brakowało. Wysiedlanie Niemców
niektórym przysporzyło, jeli nie fortuny, to przynajmniej pięknych
mieszkań z pełnym umeblowaniem i piwnic bogatych we wszelakie
dobra.
Ja się w tym społeczeństwie nie liczyłam. Nędznie ubrana, miesz-
kajšca w prymitywnych warunkach, nie posiadajšca możliwoci, by
podjšć znajomych choćby tylko herbatš. Byłam po prostu nikim.
Samotnš, niepracujšcš nigdzie kobietš, która jedynie co tam gdzie
pisała.
100
Sšsiadów miałam również nieciekawych. Ci najbliżsi, zza ciany,
patrzyli na mnie od pierwszego dnia niechętnym okiem. Mieli starš
babkę, troje dzieci, a czwarte kopało już matkę niecierpliwie
w brzuch, chcšc jak najszybciej podnieć wskanik urodzin na Zie-
miach Odzyskanych.
Zajmowali dwa małe pomieszczenia z kuchniš i pragnęli powię-
kszyć życiowš przestrzeń o mój pokój. Pitraszšc w kiszce" słysza-
łam ich rozmowy. Nie krępowali się zbytnio wiadomociš tego, że
cianka przepuszcza każde słowo.
Mieszka tu jaka przybłęda, co nigdzie nie pracuje...
zaczynała zwykle w czasie obiadu pani Kowalikowa głosem rozsier-
dzonej przekupki. A ty się zaocznie na inżyniera uczysz, krele-
nia do domu bierzesz i nie masz dla siebie spokojnego kšta do
pracy...
Drobniutki, milczkowaty mšż z bródkš capa i łysiejšcym czere-
pem siorbał tak głono, iż można było policzyć zjedzone łyżki zupy.
Niech się tylko dzieciak urodzi, a ja zdam chociaż jeden
egzamin, to się tym zajmiemy odpowiadał przyszły inżynier,
z gębš pełnš jedzenia.
Wyrzucić na ulicę i niech wraca, skšd przyszła dodawała
z satysfakcjš i już spokojniejszym tonem pani Kowalikowa, wrzesz-
czšc jednoczenie na dzieciaki, żeby się jej nie plštały pod nogami.
Nie brałam poważnie tych zakusów na moje, z takim trudem zdoby-
te i doprowadzone do porzšdku, mieszkanie. Byłam zameldowana,
płaciłam punktualnie komorne, miałam dokument ministra, że przy-
sługuje mi samodzielny pokój do pracy twórczej. Czuwał nade mnš
także Zwišzek Literatów Polskich w Warszawie, no i żyłam w pra-
worzšdnym państwie.
Na piętrze mieszkał architekt z żonš i dwuletnim synkiem. Ładna,
rosła blondyna wydała mi się sympatyczna. Kilka razy umiechnęłam się
do niej, póniej spotykajšc na schodach zaczęłam mówić: Dzień dob-
iy i wreszcie w sklepie przy okazji zakupów zaczęłymy rozmawiać,
wybrzydzajšc na kilometrowe ogonki za mięsem". W czasie krótkiej
drogi do domu dowiedziałam się, że mšż był w partyzantce, jego namię-
tnociš sš polowania, a ona całe wieczory spędza samotnie z dzieckiem
w domu, bo mšż albo na zebraniach w biurze, albo na szkoleniu partyj-
nym. Tak chciałaby gdzie z nim pójć. Chociażby do kina. Pomylałam,
101
że gdy tylko nadejdš pienišdze za dwa wydrukowane już reportaże,
kupię ciastek i zaproszę jš na herbatę. Tymczasem pani Elżbieta pier-
wsza złożyła mi niespodziewanš wizytę.
Prałam w łazience nocnš koszulę z białej flaneli w różowe
paseczki, martwišc się, czy wyschnie do nocy. Nie miałam innej na
zmianę. Jednoczenie zastanawiałam się, czy bohaterka mojej
powieci nie jest zbyt naiwna w swoim widzeniu wiata i w jaki
sposób pokazać zachodzšce w niej przemiany, gdy zapukano do
drzwi. Pani Elżbieta była nieco zakłopotana. Kręciła w palcach
klucz, rozglšdajšc się po pokoju, wyranie zaskoczona jego skrom-
niutkim urzšdzeniem. Podsunęłam jej taboret, a sama przysiadłam
na brzeżku łóżka okrytego kraciastym pledem kupionym na olsztyń-
skim rynku ze starzyznš.
Pewnie się pani dziwi mojš wizytš... zaczęła pokrywajšc
zakłopotanie umiechem. Ale ja mam wielkie zmartwienie
i pomylałam, że tylko pani może mi w tym pomóc.
Bšknęłam co w rodzaju, że jest mi bardzo miło i że jeli tylko
mogę jej w czym przyjć z pomocš...
Bo widzi pani, jestem w cišży! wyrzuciła z siebie jednym
tchem i z takš pretensjš w głosie, jak ja bym temu faktowi była
winna. I nie mam ochoty więcej rodzić...
To rzeczywicie przykre bšknęłam, nie rozumiejšc o co
jej chodzi.
Włanie! podchwyciła skwapliwie. Zaraz więc sobie
pomylałam, że pani z całš pewnociš wie, jak domowym sposobem
spędzić płód.
Ja? zdumiałam się nieprzyjemnie. Nie jestem lekarzem
ani nawet akuszerkš.
Ale chyba pani to potrafi? Popatrzyła na mnie z niedo-
wierzaniem i jednoczenie nadziejš w ładnych, czarnych oczach.
Ja nie mam przecież żadnego dowiadczenia... Mšż stara się uważać,
ale słyszałam, że mężczyni nie liczš się, jak z kim dorywczo to
robiš. Pewnie nieraz się pani trafiała cišża i w jaki sposób musiała
się pani jej pozbyć...
Mam siedmioro nielubnych dzieci, a ósme w drodze
powiedziałam lodowatym tonem i dałam do zrozumienia, żeby opu-
ciła moje mieszkanie.
102
r"
Pierwsze dni Nowego Roku obfitowały w wydarzenia. Nadszedł
list z wydawnictwa. Była to odpowied na tekst wysłany przed sze-
cioma tygodniami, skrócony i wykastrowany z mocnych słów. Pro-
szono, abym przy okazji bytnoci w Warszawie" pofatygowała się
do nich w celu omówienia poprawionego tekstu". Bardzo mnie
zmartwiło to przy okazji". W ten sposób asekurowano się przed
zwróceniem mi kosztów przejazdu. Przy okazji" wiadczyło także
i o tym, że praca nad mojš powieciš nie jest niczym pilnym, a więc
z jej drukiem także nie będzie się nikomu spieszyło.
Chciałam natychmiast pojechać do Warszawy. Spojrzałam nawet
na kocielny zegar, czy zdšżę na najbliższy pocišg. Jednak na prze-
szkodzie stanšł jak zwykle wymysł szatana", czyli pienišdze. Cho-
ciaż starałam się wysłać punktualnie zamówione materiały do
różnych redakcji, one zupełnie nie dbały, aby je szybko zamiecić czy
względnie punktualnie wysłać skromniutkie honoraria. Jadałam więc
od przypadku do przypadku, a w portmonetce miałam akurat tyle,
żeby jako przeżyć najbliższe trzy dni.
Zamiast więc na dworzec powędrowałam do lasu, miejsca
moich ucieczek od ludzi, od złych myli, od nieprzychylnego wiata.
Las był jakby czšstkš mnie samej, dalszym cišgiem nienapisanej
jeszcze powieci. Tego dnia nieżyło. W starych sosnach legła cisza
zimowego przedpołudnia. Dobrze było tak błšdzić wród onieżo-
nych drzew lenymi drogami zostawiajšc na nich pierwszy lad.
Zastanawiałam się, o czym chcš ze mnš rozmawiać w wydawnic-
twie, czy majš jeszcze jakie zastrzeżenia do tekstu i kiedy wreszcie
ukaże się wzmianka w zapowiedziach wydawniczych o majšcej się
ukazać ksišżce. Mylałam także o tym, w jaki sposób zdobyć pieniš-
dze na bilet i choćby na jeden dzień pobytu w Warszawie. Nie
wiadomo nawet, kiedy do wszystkich moich zmartwień przyplštał się
obraz Jerzego. Przyspieszyłam kroku, zaciskajšc kurczowo dłonie
w kieszeniach. W jednej z nich palce natrafiły na kawałek bułki.
Poczułam dokuczliwy głód i już miałam wycišgnšć czerstwe pieczy-
wo, kiedy posłyszałam za sobš jaki szelest i co jak zduszony jęk lub
skowyt. Przystanęłam na pustej drodze, rozglšdajšc się niepewnie
dookoła. Otaczał mnie zewszšd stary, upiony las. Płatki niegu
wirowały coraz gęciej, zacierajšc na drodze moje lady. Zza krze-
wów jałowca wylazło co, co było szkieletem psa o czarnej, zmierz-
wionej sierci. Stał teraz na chwiejnych, szeroko rozstawionych
103
łapach i wpatrywał się we mnie z niemym błaganiem w zmšconych
głodem, załzawionych lepiach. Przez długš, pełnš napięcia chwilę
patrzylimy oboje niepewnie na siebie.
Jeszcze mi tego brakowało, żeby tę strasznš nędzę tutaj spotkać
- pomylałam z rozpaczš, sięgajšc do kieszeni kurtki po bułkę. Pies
powoli, z wysiłkiem uniósł pysk ku górze i patrzšc mi w oczy, cicho
zaskomlał. Był w tym psim głosie taki ogrom skargi i bólu, że chcia-
łam zatkać dłońmi uszy i uciec. Rzucałam mu drobne kawałki bulki.
Połykał je z widocznym wysiłkiem nie spuszczajšc ze mnie czujnych,
wilgotnych lepiów. Usiłował poruszyć ogonem, ale zachwiał się na
zesztywniałych z zimna łapach.
Co ja z tobš zrobię, piesku? powiedziałam głono, przyku-
cajšc przy nim. le trafiłe, u mnie też nędza... Pogłaskałam
go po pysku. Z wysiłkiem liznšł mojš dłoń i znów utkwił pytajšce,
smutne lepia w mojej twarzy.
Rozpłakałam się. Nic tylko nad nędzš psa, ale i nad własnš,
którš sobie dopiero w tej chwili tak naprawdę uwiadomiłam.
Postanowiłam zawrócić do domu, żeby przynieć mu co do
jedzenia. Podniosłam się, zaczęłam biec. Gonił mnie rozpaczliwy,
żałosny skowyt. Obejrzałam się. Pies usiłował ić za mnš. Zataczał
się, sztywno stawiane łapy odmawiały posłuszeństwa. Zawróciłam.
Czego za mnš leziesz, bydlaku? wrzasnęłam z bezsilnš
rozpaczš. Sama nie mam co żreć!
Pies się cofnšł, skulił w sobie i tylko wlepił we mnie te pełne
zawodu lepia. Już nawet nie skowyczał. Zrozumiał, że go nie chcę.
Wzięłam go na ręce jak dziecko. Był miesznie lekki i drżał. Z tru-
dem kołatało się w nim serce.
No, trudno, będziemy głodowali razem szepnęłam w cza-
rne ucho i mocniej przytuliłam do siebie.
Następnego dnia nadszedł list adresowany pełnym fantazyjnych
zakrętasów charakterem pisma.
Lucylla zawiadamiała mnie swoim kwiecistym stylem, że otrzy-
mała krzyż partyzancki za walki w Kampinosie, a konkretnie za
sprowadzenie odsieczy okršżonym partyzantom w jej zgrupowaniu.
Co się tu nie zgadzało, gdyż do tej pory słyszałam zawsze o Zamoj-
szczynie, w którš także powštpiewałam. Domyliłam się, że widocz-
nie Władek dostał się jednak do milicji i jako to załatwili.
Ja mam psa, ona krzyż i równowaga w wiecie zachowana
westchnęłam, zerkajšc czule na mego kundla rozcišgniętego na całš
104
mizernš długoć w pobliżu kaloryferów. Musiał mieć zaledwie kilka
miesięcy. Lucylla wspominała także, że coraz ciężej opędzić się od
lokatorów, których jej złoliwie nasyła Urzšd Kwaterunkowy, a trud-
no sypiać z całym Urzędem, zwłaszcza że znacznie rozszerzył się
personel i to na nieszczęcie o kobiety. Łapówki też jš zaczynajš
rujnować, na dodatek niektórzy nie chcš nawet brać, wobec tego
rozglšda się za jakim mężem na porzšdnym stanowisku i koniecz-
nie partyjnym.
Sšdzšc z sentencji na temat mężczyzn, wnioskowałam, że i tutaj
jej się co nie układa. Mężczyni pisała to stwory pozbawione
wszelkich uczuć. Cała ich mšdroć mieci się w kutasie, ale znów im
on większy, tym rozum mniejszy, a co wart głupi mšż?"
Dopytywała się także, co z obiecanš małpš, czy już stoję u
progu" sławy i dlaczego tak rzadko do niej piszę, skoro ona mnie
szanuje i lituje się".
Postanowiłam zamiast małpy zaproponować jej psa o pięknym
imieniu Asmodeusz, ale nie potrafiłam się z nim rozstać. Był jedynš
żywš istotš, która mnie naprawdę potrzebowała i okazywała przy-
wišzanie każdym spojrzeniem.
Lucylla zapraszała do Wrocławia, gdzie obecnie ma duże cho-
dy" w drobnej wytwórczoci przemysłu terenowego i mogłabym się
za grosze, rozłożone po znajomoci na dogodne raty, ubrać od
głowy do tyłka". Namawiała także, abym się jednak zdecydowała
zapisać do partii, bo ona ma teraz takie możliwoci, że może mnie
urzšdzić jako kulturalniaka" we Francji. I jeszcze raz na zakończe-
nie powróciła do obiecanej małpki, która widocznie nie dawała jej
spokoju.
Napisz koniecznie, czy małpi samiec z braku małpicy może się
parkać z psami albo kotami, bo jak nie, to co on nieszczęsny będzie
robił? Ja nawet nad małpš pisała dalej nie mogę się znęcać, bo
każde boże stworzenie musi mieć swoje, czego i tobie życzę".
Ja sobie także życzyłam, ale nic nie wskazywało na to, że się co
pod tym względem w moim życiu odmieni.
Następnego dnia wieczorem wracałam z Instytutu Mazurskiego.
Przesiadywałam tam przez wszystkie wolne od pisania artykułów
godziny. Zbierałam materiały do następnej powieci. Postanowiłam
napisać ksišżkę o ludziach. Tych, którzy na Warmii i Mazurach od
dziesištków pokoleń podtrzymywali polskoć i wierzyli, że przyjdzie
kiedy na Mazury ta wymodlona, okupiona krwiš Polska. Urzekły
105
mnie opowieci o tym, jak starzy ludzie kazali sobie kłać do trumny
polskie kancjonały. Ich synów traktowano póniej na równi z hitle-
rowcami.
Szperałam w starych dokumentach, docierałam do sędziwych
autochtonów, szukałam na cmentarzach ladów historii. Były to rze-
czy wstrzšsajšce. Pragnęłam zamknšć je kiedy w pięknej literackiej
formie. Jeszcze sobie nie dawałam rady. Jeszcze wcišż szukałam,
błšdziłam, ale już co tam witało. Byłam o krok od odkrycia, które
pozwoli mi dobrze pisać. Na razie zbierałam materiały, przeżywałam
zasłyszane historie, chłonęłam nastrój tej krainy, a było w niej
zawsze więcej kamieni, niż chleba. W aktualnej rzeczywistoci te
skomplikowane i jeszcze wówczas wstydliwe tematy uważano za nie-
właciwe, niepopularne.
Wracałam z małego rynku okolonego kamiennymi podcieniami.
nieg chrzęcił i błyszczał. Wšskie, le owietlone uliczki błękitniały
zbliżajšcš się nocš. Pod pachę wsunęłam notatnik, ręce wcisnęłam
głęboko w kieszenie kurtki. pieszyłam się. W domu czekał Asmo-
deusz, którego należało wyprowadzić na krótki spacer, a także
notatki, aby na ich podstawie opracować artykuł. Trzeba było także
upleć ze sznurka smycz i ufarbować jš atramentem na czerwono.
Biegnšc w dół uliczkš obok zamku postanowiłam skrócić sobie
drogę i przejć przez skwerek obok zamarzniętej Łyny. I wtedy
włanie spotkałam pułkownika Gwiżdzielskiego. Sunšł na wprost
mnie, ogromny, zwalisty niby czołg w lotniczym mundurze.
Rany boskie! wrzasnšł tuż przede mnš, aż stanęłam jak
wryta sšdzšc, że się co strasznego stało. Skšd taka wspaniała
dziewczyna w tej przeklętej dziurze?
Miał młodš, rozemianš twarz. Powiało alkoholem. Chciałam go
wyminšć, ale rozstawionymi ramionami zagrodził mi drogę.
Na rany Chrystusa i krew wszystkich poległych pilotów!
zabelkotał wybałuszajšc na mnie duże, jasne oczy. Nie uciekaj,
dziewczyno! Nazywam się Gwidzielski. Popiłem sobie, to fakt!
Uderzył w pokorniejszy ton. Ale wiem, co robię, i na kobietach
to się znam jak nikt inny...
Rozemiałam się i wyminęłam go szybko. Zawrócił i ruszył za
mnš. Przyspieszyłam kroku.
Odnajdę cię dziewczyno, jak tylko wytrzewieję! krzyknšł
za mnš i przeszedł na drugš stronę biegnšcej pod górę ulicy.
106
Wpadłam do domu i nie zapalajšc wiatła podeszłam do okna.
Stał, przez długš chwilę obserwujšc dom. Po chwili zawrócił w stro-
nę miasta.
I czego ja tak uciekałam jak głupia? pożałowałam nagle
widzšc, jak odchodzi.
W wydawnictwie przywitano mnie tak entuzjastycznie, że wszel-
kie obawy pierzchły. Znów byłam pełna wiary, że wszystkim ogrom-
nie zależy, aby moja ksišżka znalazła się jak najszybciej w witrynach
księgarskich.
Pani Mercedes... zaczęła moja redaktorka z radosnym
umiechem. Powieć po skrótach i wyrzuceniu nieprzyzwoitych
słów ogromnie zyskała. Jest teraz bardziej zwięzła, treciwa...
Umiechnęłam się promiennie i wygodnie usadowiłam na krze-
le. Odetchnęłam głęboko i już nie żałowałam żmudnych, drugich
godzin spędzonych nad tekstem.
Niemniej jednak mamy do pani jeszcze jednš probę...
Znów pokazała w umiechu dołeczki i nerwowo obcišgnęła sukien-
kę w szkockš kratę.
Tak? podniosłam na niš czujne oczy, starajšc się odgad-
nšć, czego tym razem zażšda.
A może napije się pani kawy? spytała przyjanie i nie
czekajšc na odpowied połšczyła się telefonem z wonš, zamawiajšc
dwa szatany".
Więc, proszę pani, chodzi nam jeszcze o pewne skróty...
Niemożliwe? wykrzyknęłam porywczo. Nie dam rady
już wyrzucić nic więcej!
To tylko się pani tak wydaje. Sięgnęła do szuflady po
maszynopis. Sš tu całe partie, które miało można bez szkody dla
tekstu, wyrzucić. O, na przykład to wskazała lakierowanym paz-
nokciem. Cała ta historia z ciotkš posiadajšcš, jak pani to nazy-
wa, życie wewnętrzne w postaci solitera. Już samo okrelenie
jedyne życie wewnętrzne" w odniesieniu do tego pasożyta jest co
najmniej niewłaciwe. Sš to przecież dwa zupełnie różne pojęcia...
Popatrzyła na mnie z niesmakiem, który starała się ukryć.
I włanie przez ten kontrast sš zabawne bšknęłam bez
przekonania, bo wszystko wydało mi się nagle jakie bezsensowne,
a zwłaszcza ta dyskusja z redaktorkš.
107
Już kiedy mówiłam pani, że to, o czym pani pisze, nie musi,
a nawet nie powinno być zabawne. Powinno natomiast posiadać
walory wychowawcze, estetyczne i załatwiać okrelony problem spo-
łeczny. Ksišżka to nie cyrk, żeby przy pomocy różnych sztuczek
pobudzać ludzi do miechu.
Czy powieć musi być koniecznie nudna, żeby była dobra?
broniłam niemiało i nieudolnie rozdziału, który przeznaczono do
kastracji.
Najtrudniej jest pisać dobrze o niczym. To znaczy, pozornie
o niczym poprawiła się szybko. Musi pani nauczyć się bezna-
miętnego stosunku do spraw i rzeczy opisywanych. Trzeba pisać
z dystansem, z głębokš mylš przewodniš, którš chce się wcielić
w słowa, z mylš o czytelniku, do którego jest ksišżka adresowana,
a nie epatować swoim pisarstwem mieszczuchów...
Wszystko, o czym długo i zawile mówiła, było dla mnie niepoję-
te, mętne i nie do przyjęcia. Przytakiwałam jednak, wodziłam oczami
po jej twarzy, zerkałam w tekst, gdy wymownie stukała w niego
wypielęgnowanym paluszkiem i nic nie potrafiłam powiedzieć. Bra-
kowało mi argumentów, nie umiałam bronić rzeczy tworzonych intu-
icyjnie, a także nie miałam odwagi przyznać się do tego, że
w momencie, gdy co piszę, nigdy nie mylę o czytelniku. Redaktor-
ka oniemielała mnie i przerażała swojš wiedzš na temat, jak należy
pisać, żeby powstało arcydzieło. Byłam zdumiona, że majšc taki
zasób wiedzy, a także niezbitš pewnoć wygłaszanych teorii, nie
pisze sama powieci, a jedynie krytykuje i poprawia cudze teksty.
Ile, proszę pani? zapytałam ponuro, żeby jak najszybciej
zakończyć irytujšcš i niepotrzebnš rozmowę.
Co, ile? Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
Ile stron mam wyrzucić objaniłam rzeczowym tonem.
Dwiecie... Co najmniej dwiecie rzuciła szybko i odet-
chnęła z widocznš ulgš, jakby przez cały ten czas przerzucała kamie-
nie.
Czy to już wszystko? spytałam zdruzgotana i zniechęcona.
Niezupełnie. W jej głosie wyczułam pewne ocišganie.
Ale o innych sprawach porozmawiamy, gdy już zaczniemy pracować
nad właciwym tekstem.
Właciwym? zatrwożyłam się.
To znaczy, gdy skróci go już pani do maksimum i ociosa
z grubsza ze wszystkich niepotrzebnych obrzydliwoci.
108
W jakim terminie mam go przesłać? zapytałam, mylšc
jednoczenie, że nie mogę sobie pozwolić na taki luksus jak przyjazd
do Warszawy po to jedynie, aby usłyszeć, że trzeba ile tam stron
wykrelić.
To nic pilnego. Proszę spokojnie pracować, nie spieszyć się
i jeszcze raz przeanalizować naszš rozmowę. I proszę pamiętać, że
tu nie chodzi o jakie automatyczne skrelenia, ale o przekompono-
wanie całoci, odrzucenie tego wszystkiego, co jest zbędnym balas-
tem, co może działać destrukcyjnie na czytelnika, co jest
dekadenckie i może wzbudzić sprzeciw u odbiorcy. Poza tym musi
pani zawsze pamiętać, że ksišżka powinna być w swoim wydwięku
optymistyczna i pogodna...
Popatrzyła na mnie z pobłażliwš wyższociš, chociaż starała się
być bardzo uprzejma i miła. Ale robiła to w taki sposób, w jaki
staramy się nie okazywać stojšcym znacznie od nas niżej w hierar-
chii, że nie sš dla nas równorzędnymi partnerami.
Jeżeli ksišżka ma przedstawiać prawdę życia, to nie może być
ona znów tak bardzo pogodna... wtršciłam, aby co powiedzieć
i przerwać potok sformułowań.
Żyjemy w ustroju, który stwarza ludziom takie warunki i daje
takie szansę, że mogš być radoni i szczęliwi. I takich ich trzeba
pokazywać...
Tego bym nie powiedziała zaoponowałam niemiało, my-
lšc o swoim obecnym wegetowaniu. Na razie daje te szansę, ale
jeszcze nie dał. W tej chwili nie jest jeszcze tak radonie i bezkonf-
liktowo... westchnęłam, wsuwajšc głębiej pod krzesło nogi
w przeciekajšcych, wykolawionych półbutach.
Trzeba umieć patrzeć i myleć perspektywicznie... odpo-
wiedziała z naganš w głosie.
Zrozumiałam, że dyskusja nad tekstem jest zakończona, a mnie
czeka ogrom pracy nad doprowadzeniem tekstu do właciwego"
stanu.
W domu Bliniaczek dałam upust łzom.
Nie chcę! Nie będę skracać! wykrzykiwałam zbuntowana
i rozżalona na cały wiat. Psujš mi całš koncepcję!
Skrócisz! odkrzyknęła jedna z Bliniaczek.
Skrócisz! potwierdziła w tej samej tonacji druga.
Nie potrafię! jęczałam połykajšc łzy razem z herbatš.
109
potrafisz, Mercedes Forelli! Pamiętaj, że najtrudniejszy jest
próg debiutu, przez który musisz przeskoczyć wypowiedziały jed-
noczenie z wiarš, że muszę potrafić. I muszę przeskoczyć.
Marcowy wiatr niósł ciepły oddech zbliżajšcej się wiosny, osuszał
perony po przelotnym deszczu. Przechadzałam się w jednš i drugš
stronę, czekajšc na podstawienie popołudniowego pocišgu. Ludzi
było mało. Większoć z nich czekała na pospieszny do Gdyni.
Zerkałam z bolesnš tęsknotš na wiatła miasta, do którego bardzo
pragnęłam wrócić na stałe, rozpamiętywałam rozmowę z redaktorkš,
z Bliniaczkami, które zapakowały mi różne ochłapki i kosteczki
z obiadu dla Asmodeusza.
I wtedy włanie dostrzegłam Jerzego. Szedł bez kapelusza, spod
niedbale przewišzanego szalika wyzierała nieskazitelnie biała koszu-
la i ciemny krawat. Niósł na ręce malca opatulonego w czerwony
kombinezon, obok szła kobieta w rozpiętym futrze, tłumaczšc co
tragarzowi pchajšcemu wózek z ogromnymi walizami. Na żółtej
wińskiej skórze połyskiwały w wietle peronowych lamp kolorowe
nalepki zagranicznych hoteli.
Zatrzymałam się. Raptowne uderzenia serca utrudniały oddech.
Łapałam powietrze rozchylonymi ustami patrzšc na tych dwoje dos-
tatnio ubranych ludzi pochłoniętych własnymi sprawami. Widziałam
z przeraliwš dokładnociš ich postacie, ich twarze, tak jakbym pat-
rzyła przez zbliżajšce i powiększajšce szkła gigantycznej lornetki.
Cofnęłam się mimo woli w cień latarni.
Wskoczyłam do pustego, zimnego przedziału. Przywarłam do
uchylonego okna błagajšc los, żeby pocišg odszedł z kilkuminuto-
wym opónieniem.
Teraz Jerzy z wielkš troskš podawał dziecko kobiecie. Zniknęła
z nim w zarezerwowanym przedziale pierwszej klasy. On sam pozos-
tał na peronie przy walizach komenderujšc bagażowym. Stał do
mnie profilem. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczy-
ma. Za chwilę miałam go stracić, może już na zawsze. Chciałam więc
zapamiętać każdy szczegół twarzy, ubrania, ruch dłoni. Uwiadomi-
łam sobie w bolesnym zdumieniu, że to ja mogłam być na miejscu tej
kobiety. Mogłam trzymać w ramionach nasze dziecko, jechać w kie-
runku Gdyni, a stamtšd w daleki, ciekawy wiat z Jerzym, tak jak
marzylimy o tym w czasie okupacji. Zamiast udanego dziecka tuli-
110
łam do siebie maszynopis nieudanej powieci, a mój daleki wiat
kończył się w Olsztynie, w pokoju, gdzie nad łóżkiem płynšł sobie
po błękitnych falach łabęd symbol moich nadziei.
Wagony drgnęły. Pocišg nie miał ani sekundy opónienia. Pocz-
towy wózek z workami przesłonił na moment szczupłš postać Jerze-
go, pęd zimnego powietrza uderzył mnie w twarz, wycisnšł łzy
z oczu i już nie mogłam dojrzeć człowieka, który w tak głupi sposób
wymknšł się z mego życia.
Był już poczštek czerwca, a pułkownik Gwidzielski mnie nie
odnalazł. Być może przez te kilka miesięcy nie zdołał jeszcze całko-
wicie wytrzewieć.
Poznałam natomiast Jacka dziennikarza z katolickiego tygod-
nika Tršba Archanielska". Przyjechał z Warszawy na dwutygodnio-
wy pobyt, aby napisać cykl reportaży literackich z Warmii i Mazur.
Skierował go do mnie jeden z moich wrocławskich kolegów,
uprzedzajšc wizytę lakonicznym listem: ...Jacek to mój uniwersytec-
ki kolega z Wilna. Uczciwy aż do obrzydliwoci, akowiec, historyk,
ostatnio trochę dewot i dziwak. Egzemplarz w sam raz dla ciebie, bo
lubisz rzeczy niecodzienne. Podrzucam ci więc to obolałe kaczštko
do odchuchania i natchnięcia wiarš w ludzi. Siedział w więzieniu,
w tym przeszło rok w celi mierci. Porzuciła go także żona, którš
bardzo kochał, co jeszcze pogłębiło jego różne kompleksy..."
No tak pomylałam widocznie mało mam jeszcze swoich.
Zaraz jednak zaczęłam o tym dziennikarzu myleć i cieszyć się, że
co wreszcie zacznie się dziać w moim osobistym życiu.
Kaczštko" miało blisko dwa metry wzrostu, wyłupiaste rozbie-
gane oczy koloru zdechłej myszy i gębę pełnš zdrowych zębów. Aż
dziw, że zachował ich jeszcze tyle po pobycie w więzieniu i po
częstych przesłuchaniach. Z przykrociš stwierdziłam, że zupełnie
nie podoba mi się jako mężczyzna. Był jednak dowcipny, z dużym
poczuciem humoru i ciekawie opowiadał. Bardzo chciał się zako-
chać i ożenić, o czym nadmienił już w drugim dniu znajomoci, gdy
popijał u mnie herbatę zagryzajšc razowcem ze skwarkami. Miał
tylko niejakie opory natury religijnej. lub cywilny uważał bowiem
za co jeszcze gorszego, niż życie na kociš łapę", a unieważnienia
lubu kocielnego uzyskać nie mógł. Odgrażał się jednak, że i to
musi przeprowadzić, aby nie mieć zwišzanych ršk, gdy kogo poko-
cha i zechce założyć nowš rodzinę.
111
Chciałam także kogo pokochać. Staralimy się więc o to usilnie,
spędzajšc nieomal całe dnie na prowadzeniu długich, jałowych dys-
kusji; przypominały klepanie gówna młotkiem. Nic z tych rozmów
nie wynikało i nie wskazywało na to, że jestemy dla siebie stworze-
ni. Nawet poglšdy na temat grzechu nieczystoci" jak to okrelał
Jacek mielimy zupełnie odmienne.
Po kilku dniach spacerów po miecie i okolicy w towarzystwie
Asmodeusza, którego prowadziłam na pięknej smyczy uplecionej ze
sznurka i ufarbowanej w czerwonym atramencie, Jacek oznajmił
z pretensjš w głosie:
Ty jeste jak rysunki Mai Berezowskiej. Nawet jak namaluje
kobietę w futrze, to zawsze wyłazi z niej nagoć. Z tobš jest to
samo. Gdyby nawet nałożyła na ten swój kostium futro z nurków
czy dachę po uszy, i tak będziesz goła. Jest w tobie co wyuzdanego,
co mnie przeraża. Chciałbym zaczšć od platonicznej miłoci, a nie
od zmysłów, gdyż w zmysłach tkwi co nieczystego...
Miałam ochotę poradzić mu, żeby najpierw zajšł się gruczołami
wewnętrznego wydzielania, by zaczęły funkcjonować normalnie po
tak długim pobycie w więzieniu, a póniej mylał o wzniosłej miło-
ci. Nie powiedziałam jednak nic z tych rzeczy, tylko wzruszajšc nie-
znacznie ramionami, wymamrotałam pod nosem: idiota.
Którego ranka nakarmiłam Asmodeusza tak, że ledwo się poru-
szał, szepnęłam mu w ucho, żeby nie rozrabiał i pozostawiłam na
parę dni na podwórzu, polecajšc opiece dzieciarni, od której roiło
się w naszej kamienicy. My natomiast z Jackiem wyruszylimy w
pejzaż" w stronę Elblšga, w poszukiwaniu tematów do reportażu.
Pocišg przyszedł bez opónienia. Zdšżylimy więc jeszcze pójć
do kocioła na sumę. Była akurat niedziela i Jacek chciał, jak to
czynił w każde więto, podziękować jeszcze raz Bogu, że nie wyszedł
z celi mierci na rozwałkę", natomiast został rehabilitowany, podle-
czony w sanatorium i otrzymał niewielkie odszkodowanie pieniężne
za omyłkowy pobyt w pierdlu.
Dobrze zgodziłam się. Ja też dorzucę swój paciorek,
a przy okazji posłucham kazania. Może wyłowi się co z niego do
reportażu. W kociele można czasem wyłapać jaki problem nękajš-
cy aktualnie mieszkańców miasteczka.
Kociół był zapchany ludmi tak, że z trudem wtłoczylimy się do
rodka. Starałam się modlić, ale jako mi to nie wychodziło. Słowa
modlitwy przeplatały się z bardzo wieckimi mylami, nie pasujšcymi
112
do miejsca, w którym się znajdowałam. Przestałam więc się modlić
i usiłowałam także nie rozważać, czy Jacek zaproponuje mi wspólne
spędzenie nocy, a jeli tak, to co mu powiedzieć, żeby go nie obra-
zić, a jednoczenie z propozycji nie skorzystać. Nic mnie do niego
nie cišgnęło. Był przeraliwie wysoki, chudy, a na dodatek miał co
w rodzaju oczoplšsu i tik nerwowy w szyi pozostałoć po przesłu-
chaniach w ledztwie.
Z gotyckiej ambony, naruszonej wojnš oraz zębem czasu, pul-
chny ksišdz grzmiał na swojš owczarnię nadużywajšcš alkoholu, co,
jak twierdził, doprowadza do gorszšcych scen na ulicach miasta,
a także do ruiny materialnej. O duszy i chorobach wenerycznych,
pienišcych się niczym szarańcza na pustyni, nie wspominajšc...
Jestecie bezwstydni i gorsi niż bydlęta! krzyczał z rękami
uniesionymi nad głowš niczym Skarga na obrazie Matejki.
W morzu wódy, bimbru, a nawet denaturatu topicie dusze jak
w gnojówce! Wasze żony nie majš co do garnka włożyć, a wasz
proboszcz nie ma w czym się wykšpać, bo żałujecie dla niego na
wannę. Żałujecie także na fioletowy ornat, który mi się trafia oka-
zyjnie z Ameryki za 950 złotych! Na wódkę płynš tysišce, a na tace
rzucacie złotówki, trafiajš się nawet kopiejki i fenigi... Krew
nabiegła do pyzatej, dobrodusznej twarzy, gdy podniósł wskazujšcy
palec i zrobił wymownš pauzę wznoszšc umęczone oczy ku górze.
Wpatrywałam się w księdza jak urzeczona. Kazanie wydało mi
się niebanalne.
Ludzie, Boga się nie boicie i nie nosicie go w sercu, bo tam
króluje siwucha z czerwonš kartkš! Kto widział, żeby już o szóstej
rano być pijanym. Powinno się raczej budować socjalizm. A wy
zamiast pracowania leżycie wtedy w rynsztoku i rzygacie na wszyst-
ko! Powtarzam raz jeszcze, że jestecie gorsi od zwierzšt, bo czy
kto z was kiedy widział, kochani moi, pijanego kota w rynsztoku?
Parsknęłam miechem, więc Jacek ze wzmożonym oczoplšsem
i tikiem szyi, wyprowadził mnie z przybytku bożego, sam z trudem
utrzymujšc powagę.
Wieczorem zaprosił mnie na kolację do najlepszej restauracji
w miecie. Czerwone ciany, meble obcišgnięte tegoż koloru wytar-
tym pluszem, przyćmione różowe wiatła, popękane lustra. Zapach
stęchlizny mieszał się z odorem piwa i papierosowym dymem.
Zajęlimy okršgły stolik przykryty białym, poplamionym obru-
sem. Spojrzelimy na siebie i wybuchnęlimy miechem.
113
Zupełnie jak w burdelu trzeciej kategorii orzekł Jacek ze
zgrozš w głosie obrzucajšc plšsajšcym wzrokiem całe to, jeszcze
poniemieckie, wyposażenie knajpy. Brak tylko gołych, tłustych
dziwek w czarnych pończochach.
Bylimy jednymi z pierwszych goci. Postanowilimy na razie
zamówić kawę, a póniej naradzić się z kelnerem co do kolacji, żeby
nie struć się potrawš z własnego wyboru. Prawie natychmiast pod-
szedł do nas, umiechajšc się jak do starych znajomych.
My się znamy z sanatorium", proszę pana szepnšł kons-
piracyjnie pochylajšc się nad Jackiem. Bywa tu u nas jeszcze
kilku kuracjuszy" z tego samego kicia.
Prawda. Przypominam sobie. Jacek wlepił w kelnera wyłu-
piaste, rozbiegane oczy. Po chwili ciskali sobie dłonie długo
i wymownie. Padały szeptem nazwiska tych, co przeżyli, bšd poszli
z celi na rozwałkę".
Jak się panu powodzi?
Tak rednio. Zarabiam tu 1600 złotych.
No, pensja w zasadzie ładna, ale wyżyć trudno skomento-
wał Jacek. Zwłaszcza jak się ma rodzinę.
Kelner ze smutkiem potakiwał głowš.
A życie rodzinne?
Nie bardzo... Można powiedzieć, że zupełnie le.
Tak jak i u mnie bšknšł Jacek.
No cóż zaczšł kelner ciszajšc jeszcze bardziej głos.
Nie potrafię się odnaleć. W więzieniu czułem się lepiej. Żyłem
nadziejš, wierzyłem w co. cierał jakie niewidoczne okruszyny
ze stołu wymiętš serwetkš.
A ja zazdroszczę tym rozwalonym w trzydziestym dziewištym
roku... wybuchnšł z zapiekłym żalem i goryczš Jacek. Przynaj-
mniej ich opłakujš, noszš po nich żałobę, ich fotografie wiszš na
cianach, dzieci mówiš jak o bohaterach...
Odebrano nam wszystko wtršcił kelner przytakujšc ze
zrozumieniem głowš. Skopano nie tylko fizycznie, ale i moralnie.
Zabito w nas radoć życia... Niepewny umiech, kilka mocnych
słów pod adresem eks-oprawców. Szczegóły z procesu.
No cóż, trudna sprawa Wileńszczyzny... dorzuca jakby na
usprawiedliwienie, jakby z lękiem, że może zbyt dużo powiedział.
Zawarlimy przecież umowę my, z AK, z innymi. Oni sobie, a my
sobie... Tymczasem napadli na mnie. Broniłem się i zdołałem się
114
przedrzeć tracšc kilku ludzi... Póniej miałem wyrok za to chyba, że
nie dałem się zabić... Z zemsty wycišgnęli z łóżek sto dwadziecia
osób i rozwalili ich. Na przewodzie sšdowym był jedyny wiadek.
Prokurator zadał mu pytanie: Czy zginęli w walce, czy na skutek
represji? Po dłuższym namyle Żyd odpowiedział: Na skutek
represji. Poprosiłem, żeby to zanotowano. Powiedzieli, że zostało
zaprotokołowane. Póniej znalazłem w aktach, gdy już miałem do
nich dojcie: zginęli w walce". Fałszowano więc zeznania...
Stolik nie należał do jego rewiru, więc pożegnał się grzecznie
i odszedł z czujnym skupieniem w oczach, tak charakterystycznym
dla tych, którzy wyszli z celi mierci.
Skończony człowiek odezwał się po jego odejciu Jacek.
Piękne, znane na Wileńszczynie nazwisko... Typowy zawodowy
oficer. Nie nadaje się do niczego. Gdyby, nie daj Boże, co się
zaczęło, zaraz pójdzie do lasu...
Orkiestra na podium rozpoczęła wieczór jakim starym tangiem
sprzed japońskiej wojny" jak orzekł Jacek. Sala wypełniła się
goćmi, na parkiecie kręciło się sztywno i niepewnie kilka par.
Ruszylimy i my w plšsy. Jacek tańczył przedwojennie, z wygibasami.
Przytulalimy się do siebie beznamiętnie, umiechalimy sztucznie,
starajšc się dobrze i wesoło bawić. Zerkałam po stolikach, przy
których siedzieli hałaliwie zachowujšcy się ludzie. Wódkę pito ze
szklanek, zakšsek było niewiele. Kobiety wspierały tapirowane głowy
na ramionach partnerów, pijacko chichotały, mężczyni wznosili
toasty albo stukali się w ponurym milczeniu szklankami. Nie wyglš-
dali na wesołych ani szczęliwych. Pomylałam, że widocznie muszš
pić, aby wiat stał się dla nich znoniejszy, czyli taki, w którym
można żyć. Trochę jak w rynsztoku, trochę jak w urojonym niebie,
ale można.
Przypomniał mi się pijany kotek z księżowskiego kazania.
Wiesz, Jacek, żebym umiała malować, narysowałabym tego
tłustego, włochatego księdza w wannie, na którš zbierał od parafian
na tacę. Siedziałby w niej w fioletowym, amerykańskim ornacie
z malutkim, czarnym kotkiem na tłustej dłoni...
Oboje zaczęlimy się miać. Jacek cmoknšł mnie w policzek,
przytuliłam się do niego na moment. Nogi miał chude aż do obrzyd-
liwoci. Westchnęłam.
115
Przesunęła się obok nas taneczna para. Ona w różowej, obcisłej
garsonce na kształtach kipišcych tak, jak z dzieży ciasto. On zupeł-
nie nijaki. Twarz kluchowata i rude lepka. Ocierajšc się prawie
o nas, szepnšł w przestrzeń nie zerknšwszy nawet na Jacka:
Wronki?
Jacek umiechnšł się promiennie, jakby przypomniano mu co
bardzo przyjemnego.
Zgadza się.
O to mi tylko chodziło... powiedział tamten i minęli się
z umiechem pełnym rozrzewnienia. Przy następnym okršżeniu par-
kietu w rytmicznym tangu, padły znów słowa brzmišce dla mnie jak
szyfr:
Ile?
Osiem i pół.
Szeć i miesišc.
Skinęli sobie z szacunkiem łysiejšcymi głowami. Orkiestra grała
dalej. Przebieralimy z Jackiem namiętnie i trochę bezmylnie noga-
mi mylšc czasem rytm. W naszym tańcu nie było życia. Nie było
nawet seksu ani radoci. Jedynie usiłowalimy to w nim znaleć.
Tenor z orkiestry ryczał w mikrofon zblazowanym, nieco przepi-
tym głosem:
Gdy wrócisz, o nic cię nie zapytam,
po prostu cię przywitam..."
Poczułam łaskotanie w gardle. Przypomniał się czas mojej miło-
ci. Tej największej, przegranej, przekrelonej.
Jacek przytulił mnie mocniej do siebie. Dłonie miał chłodne
i wilgotne. Pomylałam, że stopy też pewnie ma takie.
Będziesz dzi dla mnie dobra? Uciekał w bok tym swoim
dziwnym, rozplšsanym spojrzeniem.
Nie marud! odszepnęłam prawie przez łzy.
Gdy wrócisz, po wielu wielu latach,
zastaniesz pokój w kwiatach,
jak gdyby nigdy nic..."
modulował podstarzały tenor.
116
r:
Zerknęłam ukradkiem na twarz Jacka. Było co dalekiego w jej
wyrazie. Z pewnociš nie mylał o mnie. Każde z nas miało swoje
własne tęsknoty. Stalimy na straconych pozycjach, chociaż pragnę-
limy wzajemnej bliskoci przynajmniej przez tych kilka dni, które
wypadło nam razem spędzić w terenie.
Przy stoliku popijalimy różowš oranżadę pachnšcš landrynkami
i ciepłš jak pomyje.
No i co tak na mnie patrzysz? Pochylił się przez stolik.
Wszystko bym darł na tobie... Nie wiesz nawet, co się ze mnš
dzieje...
Wiem westchnęłam. Gruczoły cię męczš. Zwykłe gru-
czoły wewnętrznego wydzielania. I jest ich siedem. I przysadka móz-
gowa ma tutaj co do powiedzenia, i nadnercze. Tylko ty jeden nie!
One wydzielajš i wydzielajš, a ty się męczysz... wybuchnęłam
głupim, smutnym miechem.
Jeste cyniczna! Sprowadzasz wszystko do fizjologii, a ja
pragnę uczucia...
Dajmy temu spokój żachnęłam się.
Odwrócilimy od siebie twarze, milczšc. Przez dłuższš chwilę
obserwowalimy bawišcych się ludzi. Orkiestra grała dalej hałaliwie.
Pary tłoczyły się na niewielkim parkiecie. Przy sšsiednim stoliku
kelnerka, którš Jacek nazwał Pulpecik, miała się gardłowo stawia-
jšc litr wódki i kieliszki do wina. Widocznie zabrakło szklaneczek.
W niczym nie widzę celu... zaczšł płaczliwie. Nawet
tego co napiszę, nikt poza cenzurš nie będzie u nas czytał. Nic
w ten sposób nie zmienię... Tyle że zapłacš parę złotych. Jaki jest
sens tego wszystkiego?
Wzruszyłam ramionami. Miałam podobne problemy.
Musisz znaleć ten sens w samym sobie... Starałam się
powiedzieć co mšdrego, aby podtrzymać mit o moim męskim inte-
lekcie", jak to z podziwem okrelił, gdy udało mi się rzec co intere-
sujšcego, co zresztš nie było wymylone przeze mnie.
Sšdziłem, że może ty mi pomożesz, że przy tobie chociaż
przez chwilę nie będę samotny...
Ba! umiechnęłam się gorzko. Jak sam sobie nie pora-
dzisz, to nikt ci w tym nie pomoże...
Pokiwalimy ze zrozumieniem głowami nad ledziem po japońsku,
zapijajšc go oranżadš, bo oboje czulimy wstręt do alkoholu.
117
Dobrze mi z tobš... skłamałam z litoci zniżajšc głos do
intymnego szeptu.
Wpatrywał się we mnie z namysłem, jakby co rozważał.
Nie wiem, co będzie lepsze dla ciebie. Czy to, że jestem przy
tobie, czy to, żebym zniknšł z twego życia...
Co jeszcze dodał, czego nie dosłyszałam, bo orkiestra zagrała
polkę, a jaki pijany goć zwalił się na podłogę obok naszego stolika
rzygajšc obficie ćwikłš.
Wyszlimy w ciemnš, letniš noc. Łazilimy bez okrelonego celu
po mrocznych, wyludnionych i na wpół wyburzonych ulicach miasta.
Trzymalimy się pod rękę. Jacek znów co zaczšł na temat zrujno-
wanego życia i pustki, ale mu przerwałam opowiadajšc o Lucylli.
Pod jakim drzewem sprowokowałam go do pocałunku.
Jednak jest w tobie co ludzkiego powiedział żartobliwie
i sam poszukał moich ust.
To ostatni na dzi pocałunek bšknęłam, wysuwajšc się
z jego ramion.
A u ciebie w pokoju?
Nie. Nic z tych rzeczy odpowiedziałam kategorycznym
tonem i już byłam mylami w barze mlecznym, przy pyzach ze
skwarkami. Poczułam nagle głód po skromniutkiej kolacji.
Taki jestem ciebie spragniony...
A pijanego kotka widziałe kiedy w rynsztoku? wpadłam
w żartobliwy ton. Zaproponowałam, żebymy poszli do baru mlecz-
nego zjeć co przed pójciem spać.
Tobie tylko jedzenie w głowie. O każdej porze! westchnšł
z desperacjš i powleklimy się w stronę Rynku.
Z Jackiem opracowalimy wspólnie pod dwoma nazwiskami trzy
duże reportaże. Obiecał przesłać szybko należnš mi częć honora-
rium, a także porozmawiać z szefem, aby od czasu do czasu zamie-
szczano w Tršbie Archanielskiej" moje artykuły, a nawet fragmenty
prozy.
Rozstalimy się jak para starych, dobrych znajomych. Nawet
Asmodeusz, którego traktowalimy oboje jak osobę, a nie psa, był
markotny i skamlał na peronie.
Jacek na pożegnanie długo ciskał mojš rękę, psu łapę i plšsajšc
oczami powiedział:
118
Ani żona, ani kochanka nigdy z ciebie nie będzie dobra, ale
pisarka tak! Smaruj więc dużo i nie daj się złamać, bo to twoje
powołanie. I pamiętaj, że w obecnej sytuacji ludzie u nas dzielš się
na tych, co siedzieli, co siedzš lub będš siedzieli. Wystarczy głupi
donos albo opowiedzenie kawału politycznego, żeby przekiblować
w pudle do wyjanienia. Uważaj, bo masz niewyparzonš gębę...
Po jego odjedzie wzięłam się ze zdwojonš energiš do pracy nad
maszynopisem. Skracałam powieć już nie przy pomocy ołówka, ale
nożyczek. Cięłam, doklejałam, dopisywałam. Odklejałam, przekrela-
łam, wymazywałam. Zwłaszcza wszystkie pikantniejsze sformułowa-
nia i mocniejsze słowa, aby młodzież czytajšc kiedy ksišżkę nie
nauczyła się brzydkich wyrazów. Na razie ja się ich uczyłam od
najmłodszego pokolenia bawišcego się pod moim oknem. Synek
architekta z parteru przemawiał zwykle do małej Ani sšsiadów:
Odpierdol się, gówniaro, bo jak dam kopa w dupę..." Dziewczynka,
której pište urodziny obchodzono hucznie przed miesišcem, przy-
bierała obronnš postawę i nie pozostawała dłużna: Spróbuj mnie
tylko tknšć, ty chujku!" Natomiast kilkuletni chłopak lekarza wete-
rynarii gonił swojš rówienicę i seplenišc wykrzykiwał na całe pod-
wórze: Złapałem glizdę i wsadzę ci w pizdę".
Rodzice czasem interweniowali beznamiętnym głosem wychyla-
jšc się z okna: Nie używaj brzydkich słów". I na tym się kończyło.
Częciej nie zwracali uwagi. Po prostu dlatego, że nie było ich
w domu. Pracowali. Moja sšsiadka mówiła zazwyczaj: Wyrosnš
z tego" albo: Co im będę gadała, jeli nauczycielka w szkole też
sobie z tym nie może dać rady".
Moja powieć, skrócona do dwustu pięćdziesięciu stron maszy-
nopisu, wykastrowana i mdła w wyrazie jak zupa owocowa na ko-
ciach, była gotowa w pierwszych dniach sierpnia. Nie tylko ja
odetchnęłam z ulgš, ale zapewne i moi sšsiedzi. Całodzienne,
a często i całonocne stukanie na maszynie, musiało ich denerwować.
Walono więc do mnie w ciany ze wszystkich stron, a nawet z uchy-
lonych okien wymylano bezosobowo od wariatek". W najlepszym
razie od umysłowo chorych". Nazywano mnie w kamienicy: ta
paniusia z pieskiem" alboten nierób, co udaje, że pracuje".
Nie majšc pieniędzy na podróż do Warszawy, odesłałam maszy-
nopis do wydawnictwa pocztš. Ostatnio znów głodowalimy z Asmo-
deuszem, ograniczajšc się do jednego posiłku dziennie. Był psem
119
taktownym. Nic skamlał przy pustej misce. Jedynie siadał przed niš
i kapała mu z pyska lina. Czasem odwracał łeb w mojš stronę i pat-
rzył z niemym wyrzutem w wiernych lepiach.
Chod, Smodziu... przywoływałam go w takich razach do
siebie i gładzšc czarny łeb tłumaczyłam, że ja także jestem głodna
i że mój żołšdek jest mniej taktowny, bo burczy głono i że trochę
jałowej zupy w garnku musi pozostać na jutrzejsze niadanie. Chyba
mnie rozumiał. Wzdychał żałonie, oblizywał się i wreszcie kładł
ufnie łeb na moich kolanach, wpatrujšc się miłonie w moje oczy.
I ja kochałam Asmodeusza. Bylimy sobie potrzebni i bardzo razem
szczęliwi. Obiecywałam mu, że gdy tylko ukaże się ksišżka, dostanie
prawdziwš skórzanš obróżkę ze smyczš i tyle kiełbasy, ile tylko
zdoła zjeć na jeden raz.
Maszynopis przeczytano i oceniono szybko. W dwa tygodnie
póniej siedziałam w wydawnictwie przed mojš redaktorkš, popija-
jšc kawę i słuchajšc jej uwag.
Była po urlopie spędzonym w górach. Wypoczęta i licznie opa-
lona, umiechała się do mnie promiennie, odziana w błękitnš sukie-
nkę zagranicznego pochodzenia. Zaczęła od pochwał. Tekst
ogromnie zyskał, wyranie robię postępy, pracuje się ze mnš dob-
rze...
Odetchnęłam z ulgš. Mimowolny umiech odprężył moje rysy,
rozsiadłam się wygodniej w krzele. Niebo za oknem wydało mi się
jeszcze bardziej pogodne. Kiełbasa dla Asmodeusza przybliżała się
w zawrotnym tempie. Szybko dorzuciłam do niej w myli pieczonego
kurczaka dla mnie i czerwony kubraczek dla małpy obiecanej Lucyl-
li. Jak będzie kubraczek, to i o małpę łatwiej pomylałam w roz-
marzeniu i zapytałam głono:
Więc powieć przyjęto do druku?
Redaktorka przestała się umiechać i odnalazła swój zwykły rze-
czowy ton.
No, jeszcze nie... Dopiero na tym przygotowanym przez
paniš egzemplarzu można przystšpić do właciwej pracy.
Kiełbasa, kurczak, kubraczek dla małpy zniknęły w okamgnieniu,
a pozostała straszna rzeczywistoć. Poczułam nagle zniechęcenie do
wszystkiego i byłam bliska płaczu.
Skrócić? szepnęłam błagalnie, bo nagle zabrakło mi odde-
chu.
120
Troszeczkę... powiedziała po chwili z ocišganiem. Ale
to nie jest w tej chwili najważniejsze zrobiła wymownš pauzę
i sięgnęła po papierosa. Teraz musi pani przede wszystkim odpo-
wiednio i mšdrze ustawić swoich bohaterów.
Ustawić?
Ustawić tak, żeby ksišżkę można było wydać. Wspomniałam
już pani, że literatura ma spełniać w społeczeństwie pewne okrelo-
ne zadania i cele. Uczyć, wychowywać, ukazywać problemy naszej
rzeczywistoci.
Przecież moja powieć nie jest o naszej rzeczywistoci, tylko
o czasach przedwojennych wtršciłam zupełnie skołowana.
Tym gorzej dla niej i dlatego trzeba tak jš przystosować do
dzisiejszych wymogów, żeby w ogóle mogła pójć do druku. Jak pani
widzi, wykazujemy maksimum dobrej woli, ale musi pani nam w tym
pomóc...
Więc co mam zrobić?
Ustawić inaczej swoje postacie.
W jaki sposób? Ja je widzę tak, jak opisałam. Sš chyba
prawdziwe? Przynajmniej starałam się o to, aby nie były papierowe.
Włożyłam w ich kreację naprawdę wiele wysiłku i ogromnej pracy.
Bohaterowie w ksišżce nie muszš być prawdziwi! powie-
działa szybko. Natomiast trzeba ich stworzyć takimi, jakimi
w danym czasie być powinni... Jacy sš potrzebni na użytek społecz-
ny.
Przerzucała kartki maszynopisu. Kilka z nich podmuch wiatru
z uchylonego okna rozrzucił po lnišcym w słońcu parkiecie. Zbiera-
jšc je pomylałam, że nie tylko samo pisanie bywa trudne, także
zdobycie na specjalny przydział papieru maszynowego, a przede
wszystkim pieniędzy na jego zakup. Odbywało się to przeważnie
kosztem obiadów dla mnie i Asmodeusza.
Przemknęło mi nagle przez myl komunistyczne hasło: Kto nie
pracuje, ten nie je". Jak to właciwie było? Przecież pracowałam,
i to bardzo ciężko, a nie zanadto miałam co jeć. Skšd więc ta
rozbieżnoć między słowami, a rzeczywistociš? Gdzie tkwił błšd?
Może w tym, że jeszcze nie żylimy w komunizmie?
O, chociażby tutaj... przerwała moje rozmylania.
Ojciec bohaterki lubi sobie popić i ta włanie sprawa jest w ksišżce
do wygrania! Należy z niego zrobić zdeklarowanego alkoholika, któ-
ry przepija wszystkie pienišdze, katuje żonę, córkę, urzšdza kar-
121
czemne awantury w kamienicy. W ten sposób będzie można w artys-
tycznej formie pokazać ujemne skutki alkoholizmu i jego wpływ na
kształtowanie się losów rodziny... Druga sprawa, to sama bohaterka.
Jš także należy zmienić, inaczej nakrelić sylwetkę. Nie może być
taka naiwna, błšdzšca w obłokach i poetycka, jak to pani pokazuje.
Nie może być wiecznie w kim zakochana, a jeli już, to w działaniu
społecznym. Powinna być bardziej współczesna, drapieżna! Wie-
dzieć, czego chce od życia, mieć swój wiatopoglšd, swoje ideały.
Musi należeć do jakiej organizacji młodzieżowej, działać w niej.
Przez tę bohaterkę może pani doskonale pokazać ideowe zaangażo-
wanie młodzieży, ich problemy i wkład w budowę socjalizmu...
zaczerpnęła powietrza, przerzuciła jeszcze kilka kartek i cišgnęła
dalej, nie patrzšc nawet w mojš stronę. Pani bohaterka w takiej
postaci, jakš nam pani przedstawia, jest nie do przyjęcia... Jest tu
także i matka. Na dobrš sprawę można by jš pokazać w innym
wietle. Zrobiła z niej pani bezwolnš istotę, cień ojca, a przecież
mogłaby, na przykład, należeć do Ligi Kobiet i mieć co do powie-
dzenia w rodzinie, a nawet w takiej społecznoci, jakš tworzy opisy-
wane przez paniš podwórko.
Podniosła na mnie wreszcie ładnie wykrojone oczy.
Jeszcze trochę wysiłku i dobrych chęci, a powieć nabierze
właciwych rumieńców. Może nawet stać się bestsellerem...
Ale wtedy będzie to już zupełnie inna powieć... wymam-
rotałam całkiem oszołomiona.
Może inna, ale jakże potrzebna i ciekawa. Swój tekst powin-
na pani potraktować jedynie jako tworzywo do ksišżki...
Nie potrafię w ten sposób! jęknęłam z desperacjš.
Moja wizja była i jest zupełnie inna. Jak zmienię, wyjdzie wszystko
sztucznie, nieprawdziwie. Nie będzie miało żadnej wartoci artys-
tycznej... tłumaczyłam bez przekonania, zgnębiona i zniechęcona
do dalszej pracy.
Byłam już także głodna. Denerwowałam się, że Asmodeusz cho-
dzi bez jedzenia po podwórku, nie mogšc doczekać się mego powro-
tu i że właciwie nie stać mnie na taki luksus, jak pisanie powieci.
Zbyt dużo potrzeba do tego papieru, czasu i pieniędzy. Żadnej
z tych rzeczy nie miałam w nadmiarze.
wietnie pani potrafi... pocieszała redaktorka, znów się
mile umiechajšc. Niech mi pani wierzy, że takie włanie ustawia-
122
nie bohaterów bardzo się opłaci. Przyspieszy debiut i wyjdzie
z korzyciš dla całej ksišżki. Niech pani jeszcze nad niš trochę
popracuje...
Kiedy ja naprawdę nie potrafię już nic z tego tekstu więcej
zrobić. Straciłam do niego serce...
Nie można się załamywać. Nie jest pani pierwszym ani ostat-
nim człowiekiem pióra, który miał tak trudny poczštek...
Zaczęła sypać nazwiskami znanych autorów z różnych epok,
okresów i krajów. Wynikało z jej ogromnych zasobów wiedzy, że
pisanie jest rzeczywicie drogš przez mękę, przekleństwem, czym
gorszym, niż tłuczenie kamieni na szosie. Trudniejsze od pisania jest
przekroczenie progu debiutu, za najtrudniejsze znalezienie
uznania w oczach potomnych oraz krytyków i cenzora. Swój błyskot-
liwy wywód zakończyła pytaniem:
Więc popracuje pani nad tekstem?
Popracuję... odpowiedziałam cicho i raczej z grzecznoci,
niż z przekonania.
Ja pani pomogę! zdecydowała nagle głosem pełnym boha-
terstwa. Dopiszę nieodzowne rozdziały, jeżeli pani sobie z nimi
nie da rady. Tylko za to musi mi pani obiecać jeszcze jakie niewiel-
kie skróty. Dobrze?
Nie. Tego nie przyrzeknę! Ocknęłam się nagle z otępie-
nia. I tak nic już z mojej powieci nie zostało. Przypomina wygo-
lonego kundla, który zupełnie takiego zabiegu nie potrzebował.
Jako kundel był ładnym psem, a przez ostrzyżenie zrobiono z niego
dziwny stwór. I wcale nie stał się przez to rasowy...
Redaktorka umiechnęła się cierpko i wzruszyła nieznacznie
ramionami.
Ostatecznie, to pani powieć. Może z niš pani czynić, co się
pani podoba, ale przypominam: wzięła pani zaliczkę i obiecała
zastosować się do wymogów wydawnictwa...
Zrobiłam bardzo dużo. Na poczštku była mowa tylko o skró-
tach... zauważyłam niemiało, skrępowana tym przypomnieniem
o małej i dawno zjedzonej zaliczce.
Niech pani jeszcze spróbuje. Wszyscy tu pani dobrze życzymy
i pragniemy, żeby zadebiutowała pani naprawdę wartociowš ksišż-
kš. Znów umiechnęła się promiennie, zadowolona z siebie
i życia.
123
Dobrze. Spróbuję... westchnęłam wsuwajšc maszynopis
pod pachę i żegnajšc się z redaktorkš, która już od dłuższego czasu
zerkała w miarę dyskretnie na zegareczek w złotej bransoletce.
Bliniaczek nie było w Warszawie. Kto przez telefon poinfor-
mował mnie, że sš nad morzem. W redakcji, dla której prowadziłam
korespondencję nie zastałam nikogo ze znajomych redaktorów.
W Tršbie Archanielskiej" dowiedziałam się, że Jacek wyjechał na
jakš konferencję do Koszalina i wróci dopiero za dwa dni. Na
obiad nie mogłam nigdzie pójć z braku pieniędzy. Kupiłam więc
dwie malane bułki i powędrowałam z nimi do Łazienek, żeby jako
przeczekać te trzy godziny do odejcia pocišgu.
Postanowiłam napisać list do Lucylli. W chaotycznych i doć
częstych kartkach dopytywała się, co się u mnie dzieje i czy już stoję
u progu sławy", a przynajmniej, czy mam co jeć i czy z kim wresz-
cie sypiam.
Na pustej ławce pod kasztanami nad stawem wycišgnęłam
z torebki notatnik i ołówek. Pisałam i pisałam, zagryzajšc gorzkie
słowa słodkš bułkš, aż wyrzuciłam z siebie wszystkie żale, pretensje
i smutki. Póniej przeczytałam cały ten kilkustronicowy list i w
rezultacie podarłam go na drobne kawałeczki, żeby za chwilę wrzu-
cić do kosza ze mieciami. Wprawdzie nie miał dna, ale to już nie
moja wina.
Ten list nie mógł, nie powinien być adresowany do Lucylli.
Szkoda by było nawet tych paru groszy na kopertę i znaczek.
W Olsztynie, przed długim budynkiem Dworca Zachodniego,
gdzie zwykle wysiadałam, czekał Asmodeusz. Skakał, skamlał i tak
się ze mnš witał, jak bymy nie widzieli się parę tygodni. Boki miał
zapadnięte, ale w lepiach samš radoć. Wycišgnęłam z torebki
przetłuszczony papierek. Spoczywało w niej pięć deko kiełbasy lek-
ko tylko przeze mnie nadgryzionej na smak".
Za rok dostaniesz cały kilogram powiedziałam uroczycie,
jakbym składała przysięgę, ale nie skończyłam zdania, a już nawet
ladu po kiełbasie nie było.
W drodze do domu, na opustoszałej o tej porze ulicy, tuż przy
samej latarni, natknęłam się na pułkownika Gwidzielskiego. Sunšł
wielki niby czołg, w lotniczej czapce zsuniętej lekko od czoła na
bakier, z minš zdobywcy i człowieka zadowolonego.
124
Rany boskie! jęknšł, obrzuciwszy mnie bystrym spojrze-
niem, jakby wypatrywał celu do bombardowania. Toż to moja
dziewczyna, której szukam! Rozłożył ramiona i chuchnšł mi pros-
to w twarz alkoholem.
Asmodeusz warknšł i zjeżyła mu się sierć nad zakręconym ogo-
nem.
Przystanęłam niezdecydowanie.
Dziewczyno, znów ryło zalałem! Ale przysięgam, że jak tylko
trochę odparuję, to cię odnajdę. Wiem, gdzie mieszkasz, i tam cię
dopadnę!
Wybałuszył na mnie duże niebieskie oczy, a w ogorzałej słońcem
twarzy tyle było radoci życia, że rozemiałam się do niego przyja-
nie. Podobał mi się nawet na cyku".
Niech pan tym razem uczyni to szybciej! powiedziałam
trochę w żartach, trochę serio i przytrzymujšc Asmodeusza za kudły,
pobiegłam do domu rozbawiona spotkaniem.
Praca dziennikarska dla zarobku i praca literacka dla duszy, ser-
ca i przyszłych splendorów, wypełniała nie tylko moje życie, ale
zaczęła czynić spustoszenie w moim organizmie. Nie było to jeszcze
nic okrelonego. Nagle, bez widocznego powodu, chwytała mnie
bardzo wysoka temperatura, żeby za kilka godzin minšć bez pomocy
medykamentów. Czasem miewałam nudnoci, odczuwałam dziwne
osłabienie. Tłumaczyłam je niedożywieniem i przepracowaniem. Nie
miałam warunków na to, żeby chorować, położyć się do łóżka, wez-
wać lekarza. Nie miałam także pieniędzy na ewentualne lekarstwa.
Organizm za to miałam silny tak jak i upór, więc spędzałam dalej
wszystkie godziny dnia nad powieciš. Zaciskajšc zęby powtarzałam:
byle do debiutu", i ustawiałam moje powieciowe postacie według
zaleceń wszechwiedzšcej redaktorki.
Bardzo mi nie szła ta praca. Nawet Asmodeusz musiał wyczuć
moje złe nastroje i smutki, bo stał się jaki markotny. Coraz częciej
opierał łeb na moich kolanach i żałonie wzdychał. Stracił nawet
apetyt, jadł mniej zachłannie, coraz częciej przy tej czynnoci spo-
zierajšc w mojš stronę.
Po przeredagowaniu całoci postać ojca wypadła sztucznie.
Awanturnik, pijak, brutal. Nic w nim nie było ludzkiego. Czuło się
do niego wprawdzie odrazę, tak jak sobie tego życzyło wydawnictwo,
ale było w tej postaci co nieprawdziwego, nie trafiajšcego do prze-
125
, , co ze schematu. Winiłam siebie, że widocznie nie doros-
łam do pisania ksišżek, że porwałam się na rzecz przekraczajšcš
moje możliwoci. ,...,. . , . ,
Zmieniałam więc tę postać dziesištki razy z uporem l wytrwało-
ciš, chcšc przełamać opory pióra oraz własne. Zatracałam przy tej
pracy poczucie czasu i rzeczywistoci. Jedynie Asmodeusz jako to
regulował, dopominajšc się we właciwych dla siebie porach wypusz-
czenia go pod drzewko.
Dopisywałam dialogi, stwarzałam nowe sytuacje, w których
ojciec działał jako pijak i postrach rodziny. Jednoczenie buntowa-
łam się przeciwko takiej koncepcji. Przekrelałam napisane na nowo
stronice, szukałam innego rozwišzania, bardziej artystycznego
w wyrazie. Nic nie wychodziło. Postać pozostawała sztuczna przez
brak indywidualnoci i charakteru. Upewniałam się coraz bardziej
w tym, że jednak moja pierwsza wizja była słuszna. Przekrelenie jej
wydawało się dokonywaniem niepotrzebnej operacji na zdrowym
pacjencie i to bez narkozy.
Czyniłam jednak wszystko, aby pierwszš wersję zniszczyć,
a postać ojca ustawić w działaniu oraz myleniu tak, jak sobie tego
życzyła moja redaktorka, pilnujšca dokładnego wykonywania zamó-
wień społecznych w dziale literatury pięknej.
Nie potrafiłam poradzić sobie także z samš bohaterkš, która
według recepty nie miała być ludzka, a pozytywna. W działaniu,
myleniu, takoż miłoci.
Przy trudnej pracy zmiany osobowoci bohaterów nasuwała się
wizja ciężkiego i niepotrzebnego porodu. Oto urodziłam normalne
zdrowe dziecko, ale muszę je natychmiast umiercić tylko dlatego,
że istnieje zapotrzebowanie na sztuczne twory człekopodobne
z probówek.
Byłam tak całkowicie pochłonięta losami i życiem moich urojo-
nych bohaterów, że nie miałam czasu na obserwację rzeczywistoci
i otaczajšcych mnie ludzi. Ludzi żywych, nie ksišżkowych, ale za to
nie majšcych nic wspólnego z pozytywnymi bohaterami, których
kazano mi tworzyć w literaturze.
Którego popołudnia, gdy włanie zastanawiałam się nad dobo-
rem przymiotnika najbardziej pasujšcego do opisywanej sytuacji,
kto energicznie zastukał do drzwi. Przez ułamek sekundy pomyla-
łam o pułkowniku Gwidzielskim. Stał jednak za nimi mój sšsiad
z capiš bródkš i skromnie opuszczonymi oczami.
126
Chciałem z paniš porozmawiać... zaczšł grzecznie i nie
proszony wpakował się do pokoju, obrzucajšc go taksujšcym spoj-
rzeniem, jakby już brał go w posiadanie lub rozstawiał meble.
Proszę... Wskazałam na jedyny taboret, a sama przysiad-
łam na brzeżku łóżka. Asmodeusz wylazł ze swego kšta i przytulił
się do mojej nogi.
Potrzebny nam jest ten pokój postawił sprawę jasno przy-
szły inżynier nie patrzšc mi w oczy. Żona urodziła wiosnš czwar-
tego syna. Nie jest wykluczone, że znów jest w cišży. Mamy w domu
także starš matkę. Ja ciężko pracuję i robię jeszcze zaoczne studia.
Należy mi się większy metraż...
Ale dlaczego moim kosztem? wpadłam mu w słowa z tru-
dem hamujšc oburzenie. Ja też ciężko pracuję i też muszę gdzie
mieszkać!
Pani nie pracuje tak jak ja. Pani tylko pisze... powtarzał
z uporem. To walenie w maszynę też nam przeszkadza. Dzieciaki
nie mogš zasnšć, babcię głowa nocami boli. Dla pani to zabawa,
a my się wszyscy męczymy... Mamy dzieci, a pani tylko psa. Nie ma
pani prawa do takiego dużego pokoju.
Jak pan to sobie wyobraża? Co mam z sobš zrobić? stara-
łam się mówić spokojnie.
Wystarczy pani pomieszczenie kuchenne...
Przecież tam nie zmieci się nawet łóżko...
Można ustawić rozkładane na noc...
Pan chyba nie wierzy w to, co pan mówi? Popatrzyłam na
niego, ale nie podniósł wbitych w podłogę oczu. Od waszej kuch-
ni dzieli mojš tylko tekturowe przepierzenie, jak zauważyłam, całe
życie rodzinne państwa tam się włanie skupia, a ja muszę mieć
względnš ciszę i spokój do pracy... No i jaki stolik, który tam się nie
zmieci.
Przecież pani tylko pisze... upierał się w dalszym cišgu
dzieciorób. Przyszedłem po dobroci z paniš porozmawiać, żeby
się pani sama na przeprowadzkę zgodziła. Nawet żona o tym nie
wie... dodał ciszej.
Mieszkanie należy do mnie. Jestem zameldowana, płacę pun-
ktualnie czynsz, mam dokument z ministerstwa potwierdzajšcy moje
prawo do oddzielnej izby, sama jš własnymi rękami doprowadziłam
do stanu używalnoci, pracuję... wyliczałam jednym tchem niezbi-
te dowody. Nikt nie ma prawa mnie wykwaterować.
127
Sšsiad wstał, ukłonił się grzecznie i wyszedł. Zasiadłam do prze-
rwanej pracy. Słusznoć i prawo było po mojej stronie. Nie miałam
się czego obawiać.
Najważniejszš dla mnie w tej chwili sprawš była postać bohater-
ki. Zastanawiałam się, w jaki sposób i jakimi chwytami pokazać jej
wewnętrzne przemiany, kształtowanie się ideologicznego kręgosłu-
pa, żeby wypadło to prawdziwie, przekonywajšco, a także dobrze
artystycznie. Dialog nie rozwišzywał sprawy. Trzeba jš było pokazać
w działaniu. Ale jak?
Postanowiłam zaczšć od lektury. Do tej pory moja bohaterka
rozczytywała się w poezji. Może należało te małe tomiki wymienić
na lekturę ideologicznš. Tylko jakš? Co powinna czytać? Broszury
propagandowe i instrukcje ZMP czy WKP(b)? Taka koncepcja
jako mi nie pasowała. Zbyt prymitywna i chyba nieprawdziwa, bo
czyż takie sprawy mogš pasjonować siedemnastoletniš dziewczynę?
Postanowiłam więc poznać jš z chłopakiem, który zawróci jej w gło-
wie. On będzie oczywicie działaczem ZMP i zacznie jš uwiadamiać
przede wszystkim na tym polu, a ona pod wpływem uczucia zacznie
interesować się tym, czym powinna, żeby stać się bohaterkš pozy-
tywnš.
Robiłam notatki, mylałam, spekulowałam, podstawiałam siebie
pod różne wymagane sytuacje. Wybuchałam przy tym miechem, bo
pewne sprawy ukazywały mi się w groteskowym ujęciu, które i tak
cenzor skreliłby z całš pewnociš czerwonym ołówkiem, i może
nawet postawił kilka wykrzykników albo znaków zapytania.
W tydzień póniej zmieniałam włanie pištš wersję rozmowy
mojej bohaterki z działaczem ZMP, gdy wkroczył listonosz z pienię-
dzmi. Było to niespodziewanie wysokie honorarium z Tršby Archa-
nielskiej" za artykuł o młodzieży pod tytułem Piękno kształtem jest
miłoci" i za dwa krótkie felietony. Byłam tak zmęczona pracš i usz-
częliwiona pieniędzmi, że postanowiłam zafundować sobie natych-
miast filiżankę kawy. Na taki luksus bardzo rzadko sobie
pozwalałam. Tylko w dniach otrzymywania honorarium i to wyłšcz-
nie wtedy, gdy po zapłaceniu bieżšcych rachunków i zaopatrzeniu
spiżarni, pozostawało kilkanacie złotych.
Asmodeusz... powiedziałam będziesz pilnował domu.
Leci za to kawałek kiełbasy, a kto wie, czy nie uda mi się także
zdobyć trochę kosteczek.
128
Na słowo kosteczek" Asmodeusz zawył przecišgle, a lepia
przesłoniła mu mgiełka pożšdania.
Wrzeniowe przedpołudnie nasycało słońce. W ciepłym powiet-
rzu wlokły się nitki babiego lata. Panorama miasta z zielonš wieżš
ratusza i zamkiem kopernikowskim na skarpie przypominała ład-
niutki obrazek z elementarza. Biegłam z torebkš przewieszonš
przez ramię i wydawało mi się, że mam u ramion skrzydła. Kto
wreszcie docenił moje felietony, a powieć dobiegała szczęliwie
końca. Obliczałam, że jeszcze w tym roku powinna być przyjęta do
druku. Życie było naprawdę piękne.
Obiecywałam sobie przepracować jeszcze raz tekst w taki spo-
sób, aby nadać mu kształt literacki, a upolitycznione stronice cho-
ciaż troszeczkę podbarwić poezjš. Musiało co takiego istnieć. Jeżeli
chciałam pisać, należało pomyleć, jak to zrobić, żeby produkcyjniak
nie był od strony literackiej tylko produkcyjniakiem.
Zbiegajšc wšskim chodnikiem w dół ku zamkowi, poczułam doj-
mujšcy ból w prawej nodze. Krzyknęłam i przystanęłam, rozcierajšc
odruchowo obolałe miejsce. Nie powtórzył się więcej, minšł bez
ladu. Pomylałam, że to nerwowe i statecznym krokiem ruszyłam
w kierunku małej, niedawno otwartej kawiarenki wyłożonej jasnš
boazeriš. Schodziła się tam elita intelektualna miasta z kilkoma
dziennikarzami na czele. I tym razem siedzieli nad kieliszkami wi-
niówki i czarnš kawš. Ukłonilimy się sobie grzecznie. Jeden z nich
zrobił nawet taki ruch, jakby chciał wstać i zaprosić mnie do towa-
rzystwa. W tej włanie chwili kto dotknšł mego ramienia. Obejrza-
łam się. Pułkownik Gwidzielski już ciskał mojš rękę, prowadził do
stolika.
Dziewczyno, co za cudowne spotkanie! ryczał na całš salę
rozemiany i pewny siebie.
Jakże się cieszę! wpadłam w jego ton i witalimy się
wylewnie, jak starzy znajomi.
Z satysfakcjš obserwowałam kštem oka miny kolegów, a także
kilku siedzšcych przy kawie kobiet. Gwidzielskiego można było
pozazdrocić!
Serce waliło mi z emocji, twarz paliła i poczułam się nagle naj-
ważniejszš osobš w całym lokalu.
Czego się napijesz, kochana? Chwycił przez stolik mojš
dłoń, ucałował jš głono i wpatrywał się we mnie wesoło, i trochę po
łobuzersku.
129
Duża kawa i duży kawał tortu zdecydowałam odważnie
i głono.
A może co mocniejszego? mrugnšł konspiracyjnie. Od
wczoraj chodzi za mnš kieliszeczek czego takiego dla duszy...
Nie! sprzeciwiłam się kategorycznie. Dzi będziemy pili
oboje tylko kawę.
Jak sobie moja dziewczyna życzy. Przywołał władczym
ruchem kelnerkę.
Ostatnie tygodnie w tym miecie westchnšł. Przenoszš
mnie gdzie indziej i to włanie teraz! Pochylił się w mojš stronę
i spytał szeptem:
Jak pani na imię?
Mercedes.
Jak marka samochodu? zdziwił się.
Tak.
Piękna karoseria... Obrzucił mnie taksujšcym, rozbawio-
nym wzrokiem.
A jak panu na imię?
Mirosław. Dla pani Mirek. Jestem chłopak ze wschodu
uzupełnił. Mam dwie namiętnoci. Niebo i samogon rozemiał
się radonie.
Trzy uzupełniłam.
Trzy? powtórzył z zaciekawieniem.
Kobiety umiechnęłam się.
Jasne! krzyknšł. Podobasz mi się coraz bardziej, Mer-
cedes. Samoloty z tobš krać...
Z Gwidzielskim przegadalimy i przemialimy kilka godzin.
Wszystko wskazywało na to, że jestemy sobš oczarowani, a ja
wkrótce będę mogła donieć Lucylli, że nie jestem wprawdzie na
progu sławy", natomiast kto stoi już u progu mego łoża. Postano-
wiłam bowiem nie opierać się pułkownikowi, gdy w przyszłoci zaj-
dzie tego potrzeba.
Umówilimy się, że przy końcu następnego tygodnia, gdy tylko
powróci z podróży służbowej, złoży mi wizytę. Wyjeżdżał dzi popo-
łudniowym pocišgiem w kierunku Dolnego lšska. Na papierowej
serwetce zapisał mi numer polowy swojej jednostki i poprosił także
o mój dokładny adres.
Po wyjciu z kawiarni, gdzie zjedlimy do spółki prawie cały tort,
ubolewał, że nie ma już czasu odprowadzić mnie do domu. Po
130
drodze wstšpił jednak ze mnš do rzeżnika po koci dla Asmode^2 ;
który mu się z opowiadań ogromnie spodobał. Dzięki mundi^0.
oraz zdecydowanej postawie dostalimy je bez kolejki i w t3'
gatunku, że postanowiłam nagotować na nich garnek tłustego f°,
łu. Po raz drugi tego dnia stwierdziłam, że życie jest napr^
wspaniałe.
Na spotkanie wybiegł mi Asmodeusz. Przeraziłam się. Był F1,.
cięż zamknięty na klucz w mieszkaniu. Ujadał i skomlał tak, )3
chciał o czym powiedzieć nie zwracajšc nawet uwagi na $13
z zakupami. ^
Na podwórku, pod oknem, piętrzyła się niewielka sterta fft .
gratów. W wyblakłym słońcu wyłaziła spod łuszczšcej się farb/ ^ .
ich wstydliwie ukrywana nędza. Lekki wiaterek unosił wraz z ^ls
i gnał przed siebie pojedyncze kartki maszynopisu i notatek. ,
Pokój był zamknięty. Na drzwiach przybito wizytówkę z n^2'
kiem przyszłego inżyniera i całš litaniš członków rodziny. W^11 ..
w nie bezskutecznie. Dochodził stamtšd jedynie łoskot, jakby f0
jano cianę. ,
Moje kuchenne pomieszczenie było otwarte. Na podłodze .
łono na jednš kupę pociel, maszynę do pisania, walizkę, całš "
odzież i wszystkie papierowe teczki z maszynopisem, tarasujš^
wejcie do rodka. Moja Niedoskonałoć", w kilku różnych ^
j ach, wyrzucona z teczek i wymieszana, poniewierała się na p^° .
dze pozalewana wodš z wywróconych dzbanków z kwi^
Patrzyłam na stronice podeptane buciorami tych, którzy wyp^"
dzili mnie z mego własnego mieszkania.
Stanęłam w progu, nie mogšc uwierzyć w to, co się stało. F^ ,
deusz, ze zjeżonš sierciš i podwiniętym pod siebie ogonen^*.
obok moich nóg równie bezradny i przerażony, jak ja. Ku^8
jednš łapę. .^,
Niech pani wstšpi do nas... usłyszałam za sobš głos . ,
nanej mi osobicie lokatorki z drugiej klatki schodowej. Wied^
tylko, że jej mšż jest architektem. Widywałam ich czasem z lp.
okna, jak szli razem pod rękę. Z twarzy przypominała mi r^
wiecznš madonnę z wysokim, wypukłym czołem.
Poszłam za niš bez słowa. Za mnš powlókł się Asmodeusz^'
131
Jakim prawem wyrzucono mnie z własnego mieszkania?
wymamrotałam z trudem, siedzšc na krzele w pokoju z meblami na
wysoki połysk. Gardło miałam cinięte, a serce waliło głono i nie-
równo.
Wiem od sšsiadki, że Kowalikowie od paru dni przygotowy-
wali się do przeprowadzki i tylko czekali na moment, kiedy pani
wyjdzie z domu... Popatrzyła na mnie ze współczuciem pomiesza-
nym z ciekawociš. Sprowadził kolegów z biura, podważyli drzwi
i w pół godziny paniš wykwaterowali, wyrzucajšc meble oknem.
Teraz przebijajš zamurowane drzwi od swego mieszkania do pani
pokoju...
Co ja mam robić? Gdzie mieszkać? wpatrywałam się bez-
radnie w młodš kobietę przepasanš kolorowym fartuszkiem.
W kuchni nie ma nawet miejsca na łóżko. Nie mam także ubikacji
ani łazienki...
Powinna chyba pani pójć do Przewodniczšcego Rady
Narodowej, do kwaterunku... radziła. Gdyby był mój mšż, to
może mógłby pani w czym pomóc, doradzić. Jest od kilku dni
w sanatorium, po operacji dysku.
Pójdę przede wszystkim do prokuratora postanowiłam.
Przecież to bezprawie! powiedziałam i nie mogšc zapanować nad
nerwami, rozpłakałam się.
Najpierw niech pani trochę odpocznie i może co zje...
zaproponowała gocinnie. Póniej pomogę pani przenieć rzeczy
do nas, na strych. Wieczorem może padać...
Maszynopis! krzyknęłam. Muszę pozbierać kartki
z podwórka. Wybiegłam ocierajšc łzy.
Przed domem nie było nikogo. Nawet dzieciarnia, która zawsze
roiła się na podwórku odgrodzonym od ulicy gęstym żywopłotem
z głogów, gdzie zniknęła. Zbierałam kartki pozwiewane pod krzewy
starajšc się robić to spokojnie, z godnociš. Czułam, że jestem
obserwowana zza uchylonych okien, że nikt mi nie współczuje, że
otacza mnie wroga zmowa milczenia.
Po chwili wróciłam do mojej nowej znajomej. Wnosiła do pokoju
tackę z herbatš i domowym ciastem.
Przez te parę dni, dopóki nie odzyska pani mieszkania, pro-
szę u mnie nocować... zaproponowała serdecznie z umiechem.
Dziękuję pani. To nie potrwa dłużej, jak jednš, dwie noce...
spojrzałam na niš z wdzięcznociš i nieoczekiwanie dla siebie
132
samej zapytałam, gdyż obudziła się we mnie pisarska dociekliwoć.
Dlaczego pani to dla mnie robi? Przecież nawet z widzenia mato
się znamy.
Wyobraziłam sobie, jakbym ja się czuła w pani sytuacji... -
odpowiedziała po prostu i rozejrzała się z zabobonnym lękiem po
czyciutko utrzymanym pokoiku.
O wicie, bo przez całš noc nie mogłam zmrużyć oka w cudzym
mieszkaniu, uporzšdkowałam maszynopis, zwišzałam w tobół
pociel, żeby się można było jako poruszać w pomieszczeniu
kuchennym i pobiegłam do prokuratora. Wierzyłam, że dzi jeszcze
wrócę do swego pokoju. Meble leżały dalej na podwórku. Asmo-
deusz warował przy nich.
Po godzinnym oczekiwaniu w dusznym przedpokoju w towarzys-
twie paru podejrzanych typów siedzšcych w kolejce, prokurator
poprosił mnie do swego gabinetu. Wylegitymowałam się i możliwie
spokojnie opowiedziałam o tym, co się zdarzyło.
Pobili paniš? spytał rzeczowo.
Nie było mnie w domu.
Miała pani szczęcie - orzekł lakonicznie. - W zeszłym
tygodniu włamano się z siekierš do samotnej ciężarnej kobiety, żeby
zajšć jej mieszkanie. Stawiała opór. Tak jš zbili, że poroniła. Będš
skarżeni jedynie o pobicie. Mieszkajš i już teraz nie można ich wyk-
waterować...
To przecież potworne... szepnęłam. To znaczy, że
gdybym ja zebrała bandę i wyrzuciła tych ludzi z mego mieszkania,
to mogłabym dalej mieszkać...
Siła przed prawem... - Rozłożył ręce bezradnym ruchem.
Przecież żyjemy w praworzšdnym państwie... - usiłowałam
bronić swojej słusznoci.
Czy pani co może zginęło? - Popatrzył na mnie ze współ-
czuciem. Niech się pani dobrze zastanowi...
Nie. Nic mi nie zginęło. Zniszczono jednak moje notatki
potrzebne do pracy. Zalano je wodš, pognieciono, niektóre podarto.
Niech się pani jednak zastanowi, czy z pewnociš niczego nie
ukradli podczas tej przeprowadzki? Może co z biżuterii? - dodał
z naciskiem. To bardzo ważne.
Nie miałam żadnej biżuterii - rozbawiły mnie takie przy-
puszczenia, chociaż daleko było mi do miechu.
133
No dobrze westchnšł z rezygnacjš prokurator po trzymie-
sięcznym kursie. Przedtem był skromniutkim urzędnikiem na pocz-
cie. Postaram się zrobić, co w mojej mocy. Wezwę tego pani
sšsiada, zastraszę go. Niech pani przyjdzie jutro. Muszę zorientować
się w sytuacji.
Pobiegłam do wydziału kwaterunkowego.
Nie ma dzi kierownika przerwała mi sekretarka w poło-
wie wyłuszczania sprawy, z którš przyszłam. Wyglšdało, że jest
w niej wietnie zorientowana. Wyjechał na trzy dni...
Może jest zastępca? Sprawa jest bardzo pilna, proszę pani.
Nie mam gdzie mieszkać, pozbawiono mnie bezprawnie dachu nad
głowš.
Nie ma dzi zastępcy.
A jutro?
Od rana ma ważne konferencje i nikogo nie przyjmuje.
Więc co mam robić? popatrzyłam błagalnie na sekretarkę,
gdy na moment podniosła na mnie zniecierpliwione spojrzenie.
Niech pani idzie do biura meldunkowego wzruszyła
ramionami. Jeli wydadzš pani zawiadczenie o zameldowaniu,
niech pani próbuje dostać się do Przewodniczšcego Rady Narodo-
wej.
Poszłam. Na ulicy zauważyłam, że zostawiłam w sekretariacie
notatnik. Wbiegłam na drugie piętro i otworzyłam drzwi. Kierownik
wychodził włanie ze swego gabinetu. Cofnšł się raptownie jak
przed widmem.
Panie kierowniku! krzyknęłam, ale drzwi się zamknęły.
Sekretarka spojrzała na mnie ze złociš.
Powiedziałam pani, że wyjechał, to wyjechał!
W biurze meldunkowym dowiedziałam się, że wprawdzie nie
jestem zameldowana w mieszkaniu, do którego roszczę pretensje,
ale jeżeli już mieszkam, to mogę w nim pozostać, dopełniajšc jednak
formalnoci meldunkowej na lokal nr 2 .
Przecież jestem zameldowana! Sama mnie pani w nim zamel-
dowała powiedziałam w osłupieniu. I włanie z tego mieszka-
nia mnie wyrzucono.
Przecież sš tam dwa pokoje, które pani bezprawnie i bez
meldunku zamieszkuje, co podlega karze administracyjnej. Jeden
z nich przydzielono wielodzietnej rodzinie, co jest chyba sprawiedli-
134
we i słuszne powiedziała z naciskiem urzędniczka obrzucajšc
mnie niechętnym spojrzeniem. Pani, jako osoba samotna, nie ma
prawa do tak dużego metrażu.
Mam prawo do osobnej izby do pracy. Jest na to dokument
z Ministerstwa Kultury i Sztuki. I ze Zwišzku Literatów.
Ma pani prawo zgodziła się. Przecież nikt pani drugie-
go pokoju nie odbiera i niech pani nie straszy Ministerstwem czy też
jakim Zwišzkiem.
Ależ to nie jest pokój, tylko kuchenka tłumaczyłam przez
łzy. Tam nawet nie można wstawić łóżka. Niech pani wyle jakš
komisję, która to z pewnociš potwierdzi.
To już nie moja sprawa, proszę pani... Urzędniczka nie
chciała dłużej ze mnš rozmawiać. Sięgnęła po słuchawkę telefonicz-
nš i połšczyła się z jakš znajomš wypytujšc, czy przywieli do bufe-
tu kiełbasę, a jeżeli tak, to żeby odważyła półtora kilograma.
W Wojewódzkiej Radzie Narodowej sekretarka oznajmiła, że
dzi przewodniczšcy nie przyjmuje interesantów. Usiłowałam wytłu-
maczyć jej mojš sytuację. Prosiłam, przemawiałam jak do człowieka,
którego mogła spotkać podobna niesprawiedliwoć.
Niech pani pofatyguje się za trzy dni powiedziała nie
odrywajšc oczu od rozłożonych na biurku papierów. Zresztš
nawet nie ma go w tej chwili dorzuciła ze zniecierpliwieniem
i popatrzyła na mnie, jak na osobistego wroga.
Dobiegała pora obiadu. Zmęczona i głodna dowlokłam się do
domu, którego już właciwie nie miałam. Spod sterty mebli wyczoł-
gał się do mnie markotny Asmodeusz. Pomerdał bez przekonania
ogonem i oblizał się. Usiedlimy razem na podłodze w kuchence
i zjedlimy wspólnie resztki tego, co było do zjedzenia. Asmodeusz
dostał wszystkie koci, które razem kupowalimy z Gwidzielskim.
Popatrzył na mnie z widocznym niedowierzaniem w wiernych, smut-
nych lepiach.
Jedz, piesku, to naprawdę dla ciebie. Pogładziłam tulšce
się do mnie futerko i z trudem powstrzymywałam łkanie. Za prze-
pierzeniem, chociaż panowała tam zupełna cisza, czułam przyczajo-
nš obecnoć sšsiadów.
Umysł pracował goršczkowo. Zastanawiałam się, dokšd jeszcze
Można pójć, kogo odwiedzić, w jakiej instytucji szukać ratunku lub
chociażby rady.
135
Postanowiłam złożyć natychmiast wizytę w redakcji miejscowej
gazety i prosić, żeby dział interwencji zajšł się mojš sprawš. Bšd co
bšd, byłam ich koleżankš. Należałam do Stowarzyszenia Dziennika-
rzy Polskich.
Wysłuchano mnie uprzejmie. Obiecano sprawę zbadać odgórnie
i jeżeli zajdzie potrzeba, poruszyć na swoich łamach. Sekretarz
redakcji był zbulwersowany mojš relacjš i zapewnił, że wszystko
powinno dobrze się skończyć. Naczelny redaktor odniósł się do niej
doć sceptycznie. Twierdził, że trzy dni", o których wspomniano we
wszystkich urzędach majš swojš zasadniczš wymowę i dlatego spra-
wa wydaje mu się przegrana, chociaż sam osobicie wierzy w prawo-
rzšdnoć i sprawiedliwoć. Nuta żadnej nadziei nie brzmiała jednak
w jego glosie. Poradzono także, abym koniecznie pojechała do War-
szawy zainteresować centralnš prasę, poinformować Zwišzek Litera-
tów, a także napisać do Biura Skarg i Zażaleń przy Radzie Państwa.
Uważali również, iż powinnam udać się do Ministerstwa Gospodarki
Komunalnej, do Generalnej Prokuratury, a przede wszystkim złożyć
wizytę sekretarzowi Komitetu, traktujšc go jednak jako ostatniš
instancję. Radzili także wzišć dobrego adwokata. Na to jednak nie
miałam możliwoci finansowych. Postanowiłam jedynie szarpnšć się
na taki wydatek, jak wyjazd do Warszawy.
U prokuratora spotkałam się oko w oko z sšsiadem i jego kom-
paniš, która dokonała włamania. Sšsiad stał z opuszczonš głowš,
pobladły i skulony. Wyglšdał na człowieka nieszczęliwego, skrzyw-
dzonego przez los, ale troskliwego ojca gromadki dzieci, które stały
obok matki przypominajšcej kwokę. Nie proszona przez prokurato-
ra, przyprowadziła jednak za mężem wszystkie argumenty wypinajšc
przy tym boleciwym ruchem brzuch, w którym należało się domy-
lać niedawno zakwaterowanego nowego lokatora.
Prokurator krzyczał co o przemocy, bezprawiu i o tym, że jak
się saneczkami zjeżdżało z górki, to teraz trzeba je z powrotem na
tę górkę wcišgnšć. Oznaczało to, jak zrozumiałam, że nakazał memu
sšsiadowi przy pomocy swoich kolegów zaprowadzić poprzedni ład
i miałam wrócić do swego mieszkania.
Sšsiad kiwał capiš bródkš, gromadka kolegów biurowych stała
pokornie z opuszczonymi głowami, żona sšsiada tulšc dzieci do sie-
bie szlochała głono i wszystko wskazywało na to, że pełni skruchy
i poczucia winy natychmiast naprawiš swój błšd.
136
Wyszłam od prokuratora pokrzepiona, dziękujšc mu wylewnie.
Pełna nadziei wracałam do Asmodeusza, który zadomowił się w naj-
lepsze pod meblami na podwórku.
Moi sšsiedzi prowadzili za przepierzeniem ożywionš rozmowę.
Łeb ci sama siekierš utnę, jak chociaż palcem ruszysz nasze
rzeczy z tamtego pokoju! wykrzykiwała sšsiadka do męża. Nie
po to dzieci rodzę, żeby na takim metrażu jak mielimy, całe życie
siedzieć. Byle te dwa dni przeczekać, żadna siła nas stšd nie ruszy.
Żeby nawet ta przybłęda do samego ministra pojechała!
Sšsiad co jej cicho tłumaczył, czego nie mogłam dosłyszeć, gdyż
utrudniał mi to łoskot mego własnego serca, rozsadzanego zbyt
szybkim pulsowaniem krwi.
A jak będzie podskakiwać, to się jeszcze dostanie za kratki.
Nie meldowana, nigdzie nie pracuje, tylko wcišż co pisze! Jak się
niš odpowiednie władze zainteresujš, to z pewnociš odechce jej się
szurać...
Wieczorem żona architekta poinformowała mnie oględnie, że
Kowalikowa obeszła już z gromadkš swoich dzieciaków wszystkie
możliwe urzędy i prosiła, żeby wzięto je pod opiekę, gdyż dzieje się
im krzywda. Ona rodzi, mšż się uczy, oboje sš partyjni, a mieszkać
nie majš gdzie. Ja, nie meldowana i nie pracujšca nigdzie, zajmuję
na dziko" dwa ogromne pokoje z łazienkš. Na dodatek mam jesz-
cze wrogi stosunek do obecnej rzeczywistoci i zachowuję się pro-
wokacyjnie, chodzšc na spacerki z psem wtedy, gdy wszyscy
porzšdni obywatele pracujš.
Dowiedziałam się także, że cała kamienica potępiła jš za to, że
udzieliła mi gociny, i chociaż nic sobie z tego nie robi, to jednak
cała sprawa może się odbić na stosunkach w pracy jej męża. Bezpo-
redni zwierzchnik męża jest bowiem wysoko partyjny i mieszka na
tej samej klatce schodowej. Jego żona powiedziała do żony wetery-
narza z parteru, że bardzo się razem z mężem dziwiš, że wpuciła
do mieszkania jaki podejrzany element, co to niby jest dziennikarkš
czy nawet pisarkš, a nikt nigdy jej nazwiska nie słyszał ani niczego
nie czytał. I kto wie, czy nie ma czego wspólnego z siatkš Gehłena.
Jadę do Warszawy. Wrócę albo do swego mieszkania, albo
wyjadę stšd w ogóle... powiedziałam szybko i dodałam jeszcze:
Mam tylko jednš probę... Niech pani przez te kilka dni karmi
chociaż raz dziennie Asmodeusza. Zostawię pienišdze na jego wyży-
wienie...
137
Ależ, proszę pani... Nutka zażenowania zabrzmiała w gło-
sie żony architekta. Niech pani u mnie mieszka, dopóki mój mšż
nie powróci z sanatorium. Co będzie, to będzie... dodała z west-
chnieniem. Ja paniš bardzo polubiłam.
Następnego dnia rano pobiegłam do prokuratora. Popatrzył na
mnie z niechęciš.
Nie przeprowadzili się z powrotem zaczęłam, ale nie
pozwolił mi dokończyć.
Nic na to nic mogę już poradzić powiedział opryskliwie
zniecierpliwionym głosem. W pani sprawie nie mogę interwenio-
wać... Mam zwišzane ręce. Wstał zza biurka. Niech pani
próbuje szczęcia w Warszawie. Jeli ma pani jakie wpływowe zna-
jomoci.
Jeszcze tego samego dnia przeczytałam w miejscowej prasie arty-
kuł powięcony mojej sprawie. Dziennikarz opisywał w nim, jak to
zwracał się do różnych czynników, żeby sprawę wyjanić i aby pra-
worzšdnoci stało się zadoć. We wszystkich instancjach znalazł zro-
zumienie dla mojej sprawy. Sam Przewodniczšcy Wojewódzkiej
Rady pozwolił zacytować w artykule swojš wypowied. A brzmiała
ona mniej więcej tak, że obywatelka Forelli nie została wyrzucona
z mieszkania, które zajmowała. Nadal w nim mieszka, majšc oddzie-
lny pokój do pracy, do którego jej nikogo nie dokwaterowano,
a jeżeli twierdzi inaczej, to wprowadza władze celowo w błšd. A dla-
czego to robi, należałoby dokładniej sprawdzić...
Po raz kolejny obeszłam wszystkie możliwe urzędy, żeby znowu
usłyszeć od zniecierpliwionych sekretarek, że dyrektorzy, kierowni-
cy, przewodniczšcy i wszyscy, którzy mogliby co w mojej sprawie
załatwić, wyjechali nagle w teren, sš na konferencjach albo tego
dnia absolutnie nikogo nie przyjmujš.
Po kilku telefonach o różnych porach do Komitetu Miejskiego
powiedziano mi, że sekretarz zgodził się przyjšć mnie następnego
dnia o godzinie dwunastej w południe.
Musiałam wyjazd do Warszawy przełożyć o jeden dzień i jeszcze
na tę noc poprosić żonę architekta o gocinę. Całe te dni, a zwłasz-
cza popołudnia, starałam się przebywać na miecie, żeby sprawiać jej
jak najmniej kłopotu swojš osobš. Było to męczšce i doć ucišżliwe,
bo z braku pieniędzy nie mogłam sobie pozwolić nawet na siedzenie
w kawiarni. Brałam więc Asmodeusza na smycz i włóczylimy się
138
godzinami nad brzegami jeziora. Koniec wrzenia był chłodny, mgły
snuły się nad wodš, jesienny las w mroku budził we mnie lęk pomie-
szany ze smutkiem.
Nie potrafiłam myleć o niczym innym, oprócz wyrzšdzonej mi
krzywdy. Przestawałam powoli wierzyć we wszelkš sprawiedliwoć.
Tliła się wprawdzie jaka iskierka nadziei, że znajdę jš w Komitecie,
i kiedy opowiem całš historię, przedstawię fakty oraz dowody, wrócę
do swego mieszkania. Będę mogła dalej w nim mieszkać i pracować.
Przywišzałam się do tego miasta, a gdzie tam w podwiadomoci
kiełkowało pragnienie ułożenia sobie osobistego życia. Być może
nawet z Gwidzielskim. Martwiłam się także, że nie wylę w umó-
wionym terminie artykułu do Kuriera Polskiego", a przede wszyst-
kim reportażu dla Tršby Archanielskiej". Płaciła wysokie
honoraria, na dodatek niezwykle punktualnie, co w mojej sytuacji
było sprawš istotnš.
Asmodeusz buszował w rudziejšcych szuwarach, a ja układałam
w myli mojš rozmowę z sekretarzem. Założyłam sobie, że będzie
zwięzła, rzeczowa i przekonywajšca, bez kobiecych argumentów
w postaci łez... Zmieniałam jej formę dziesištki razy, chociaż zdawa-
łam sobie sprawę, że w decydujšcym momencie zawsze wszystko
wyglšda inaczej i mówi się zupełnie co innego. Kilka razy pomyla-
łam przelotnie o Gwidzielskim. Gdyby był teraz w Olsztynie i gdyby
zechciał, może mógłby mi pomóc. Tylko, czy by zechciał? Właciwie
nie znalimy się zupełnie. Postanowiłam jednak, że przy najbliższej
okazji napiszę do niego list. Byłam tak rozpaczliwie samotna i osa-
czona, że każda najdrobniejsza szansa wydawała się kołem ratunko-
wym.
Zaczęło się le. Do Komitetu spóniłam się dziesięć minut. Na
podwórku wynikła awantura o meble. Lokatorzy zażšdali katego-
rycznie, abym wszystkie natychmiast usunęła, gdyż dzieciaki, bawišc
się w wojnę, rozbijajš sobie o nie głowy. Musiałam więc dwigać
graty na strych, od którego żona architekta dała mi w tajemnicy
klucz.
W przyciasnym kostiumie, w wymiętej białej bluzce i zdyszana
szybkim marszem, stanęłam na dywanie ogromnego gabinetu. Pierw-
szš mojš mylš było to, że z tego pomieszczenia dałoby się wykroić
dwa duże pokoje z kuchniš i przedpokojem. Może nawet starczyło-
by miejsca i na łazienkę.
139
Sekretarz, pan drobnej budowy, w czarnym garniturze, siedział
sztywno za szerokim, prawie pustym biurkiem i patrzył nie na mnie,
a przeze mnie na przeciwległš cianę. Powiedziałam: dzień dobry"
i zamilkłam nie bardzo wiedzšc, jaka obowišzuje mnie tu forma,
pan" czy towarzysz"? Zdecydowałam się na pan".
Siadajcie powiedział po dłuższej chwili sekretarz wskazu-
jšc sztywnym ruchem dłoni krzesło. Mój czas jest wyliczony, a wy
się spóniacie zauważył sucho.
Usiłowałam go przeprosić, wytłumaczyć, dlaczego tak się stało.
Bšknęłam nawet co o tym, że nie mam własnego zegarka. Czułam
jednak, że rozgrzeszenia nie uzyskałam.
Więc o co wam chodzi? Zniecierpliwienie brzmiało
w jego głosie. Chłodne, nic nie wyrażajšce oczy wpatrywały się we
mnie. Znam waszš sprawę.
Zaczęłam mówić, tłumaczyć, argumentować. Wypadło to niepo-
radnie, chaotycznie. Nagle bowiem zdałam sobie sprawę, że równie
dobrze mogłam zwierzać swój dramat seledynowym cianom z umie-
szczonym na nich godłem państwowym. Odpłynęła ode mnie cała
energia, wiara we własne słowa, w ludzkie odruchy siedzšcego
naprzeciw człowieka. Pozostała tylko przemożna chęć płaczu i ucie-
czki. Zamilkłam na moment, żeby nad tymi uczuciami zapanować,
zmobilizować się wewnętrznie. Walczyłam przecież o utrzymanie się
na powierzchni, o minimum potrzebne do życia.
Więc nie podoba wam się, że rodzina obarczona dziećmi
otrzymała większe mieszkanie? Popatrzył na mnie zimno.
Uważacie, że to niesprawiedliwe?
Stało się to moim kosztem i przy użyciu przemocy...
Zaczęłam opowiadać całš historię od poczštku, chociaż czułam, że
mnie w ogóle nie słucha, przebierajšc palcami po kancie biurka.
A po cóż wam taki duży metraż? przerwał mi w połowie.
Jestecie samotna. Nie musicie mieć kuchni. Możecie jadać
w barze mlecznym.
W mojej sytuacji nie stać mnie nawet na bar mleczny...
wymamrotałam. Jak ugotuję w domu garnek zupy, to mam na
kilka dni...
Nie przesadzajcie! Jak stać was na utrzymanie dużego psa, to
nie jest jeszcze tak le... umiechnę! się krzywo, ironicznie.
140
Muszę mieć także miejsce do pracy. Ciężko pracuję...
wysunęłam ostatni argument. Piszę powieć, piszę dużo artyku-
łów do prasy warszawskiej...
Gdzie sš te ksišżki? Kto je wydał? Dlaczego nie widziałem
nigdy waszego nazwiska w tutejszej gazecie? Dalej umiechał się
lekceważšco, ironicznie.
Zamilkłam otwierajšc szeroko oczy, żeby nie popłynęła z nich
ani jedna łza.
Jestecie samotna, bezdzietna i wystarczy wam w zupełnoci
jeden pokój, a ten przecież macie. Nikt wam go nie odbiera, chociaż
na dobrš sprawę, nie bardzo wam się należy. Siedzicie w nim bez
meldunku stwierdził kategorycznym tonem i zrobił taki ruch,
jakby uważał ten temat za całkowicie wyczerpany, ale ja postanowi-
łam jeszcze bronić przegranej pozycji.
Nie mam pokoju. Mam jedynie pomieszczenie nie przekra-
czajšce czterech metrów kwadratowych i to z działowš cianš z tek-
tury. Nie ma żadnych urzšdzeń sanitarnych.
W zupełnoci dla jednej osoby wystarczy. A jak wam ciasno,
to oddajcie psa do hycla. Jestecie samotna... powtórzył z nacis-
kiem, jakby było w tym co z przestępstwa.
A więc dlatego, że tak nieszczęliwie ułożyło się moje życie,
to trzeba mnie jeszcze za tę samotnoć karać? zaczęłam głosem
nabrzmiałym od łez. Przez tę mojš samotnoć nie dajecie mi
prawa do własnego pokoju, do kuchni, do żywego stworzenia... To
jest nieludzkie, to jest... To jest, jest... zajšknęłam się. Nie mog-
łam znaleć odpowiedniego słowa.
Może nie jestem pisarkš, bo nie wydałam jeszcze żadnej ksišżki,
ale wy nie jestecie ani komunistš, ani dobrym partyjniakiem, ani
nawet człowiekiem. Jestecie zwykłym skurwysynem i przez takich
jak wy, można znienawidzić ustrój, który reprezentujecie pomy-
lałam ulubionym zwrotem Lucylli i po raz pierwszy słowo to było na
miejscu, i pasowało, jak żadne inne.
Wstałam i bez słowa opuciłam pokój, którego rozmiary znacz-
nie przerastały format urzędujšcego w nim człowieka.
Sprawa była prosta. Zrozumiałam to po wyjciu z Komitetu. Nie
miałam męża, dziecka, rodziny. Nie miałam ani ubeka, ani nawet
milicjanta, czy choćby skromnego partyjniaka wród najbliższych, bo
w ogóle takich nie miałam. Byłam samotna, a do tego tylko
pisałam. Nie pracowałam, a pisałam. To nie było nikomu potrzebne.
141
Wywoływało jedynie umiech politowania albo pogardy. Pisanie
powieci to przecież nic praca, a komunistyczne hasło głosi: kto nie
pracuje, ten nic je".
W Warszawie straciłam trzy dni cennego czasu i resztę pienię-
dzy, chociaż stosujšc się do zaleceń sekretarza z Komitetu, jadłam
wyłšcznie w barze mlecznym i to dania najtańsze. Obeszłam wszyst-
kie możliwe urzędy i ministerstwa. Wszędzie kazano sprawę przed-
stawić na pimie, a póniej czekać na odpowied. Miałam jš
otrzymać w cišgu szeciu tygodni, a to, gdzie będę przez ten czas
mieszkać, nikogo nic interesowało.
W Zwišzku Literatów oburzono się na karygodne pozbawienie
mnie mieszkania. Wysłano kilka listów w tej sprawie do odpowied-
nich czynników i wyrażono mi współczucie. Kto z władz Zarzšdu
powiedział: Gdyby to było parę lat wczeniej, gdy byłem jeszcze
w wojsku to bym wysłał ciężarówkę moich żołnierzy i przekwatero-
waliby kogo trzeba. Dzi nie mogę pani pomóc". Kto inny z władz,
do kogo zdobyłam zastrzeżony telefon i zwróciłam się z probš
o pomoc po wysłuchaniu sprawy i chwili namysłu zaproponował:
Niech pani złoży w Zwišzku podanie o zapomogę". Nie skorzysta-
łam z zapomogi. Nie o to mi chodziło. Jednak wywnioskowałam
z tego że nikt mi w niczym nie jest w stanie pomóc, a wszystkie
urzędy funkcje i zwišzki sš w tym kraju jedynie fikcjš, takš samš,
jak i praworzšdnoć. Przeraziłam się.
Pakowałam walizkę. Tę samš, z którš tu przyjechałam, z którš
rozpoczynałam nowe, powojenne życie. Długo szukałam wród
porozrzucanych po podłodze, podeptanych papierków i notatek,
wizerunku białego łabędzia symbolu mego przyszłego, radosnego
bytowania. Bałam się, że go nie znajdę, że może go zniszczono,
wyrzucono. Znalazł się jednak. Podniosłam go z nabożeństwem jak
więty obrazek, starłam delikatnie błoto czyich butów, wygładziłam
postrzępione brzeżki tekturki, na której był naklejony. Musiałam go
zabrać z sobš. W jakim kolejnym mieszkaniu czy pokoju zawinie
nad łóżkiem Jako symbol wszystkich nadziei, których nie wolno mi
stracić. To była jeszcze jedyna rzecz, którš posiadałam, której nie
udało się całkowicie we mnie zabić.
Wsunęłam tekturkę między plik odpisów podań i skarg, jakie
napisałam od chwili pozbawienia mnie domu. Poza tym nic nowego
do mojej walizki nie doszło. Wyjeżdżałam z miasta z tym, z czym
przybyłam. Postanowiłam sprzedać nawet skromniutkš pociel, bo
142
jak się zorientowałam, zabrakło mi kilkunastu złotych do biletu
kolejowego. Następnego dnia wieczorem odjeżdżałam do Wrocławia
zawiadomiwszy Lucyllę lakonicznš karteczkš o swoim powrocie.
Pociel kupiła praczka żony architekta. Jej syn żenił się z jakš
bosš i nagš" dziewczynš jak to okreliła. Chodziła jeszcze do
szkoły, a wychowywała się w Domu Dziecka. Bękart był w drodze
i matka, mimo słabych protestów ze strony syna, postanowiła go
ożenić, jako że sama miała troje nielubnych dzieci i rozumiała, jak
ciężko jest w takiej sytuacji samotnej kobiecie.
Do załatwienia pozostawała jeszcze bolesna sprawa Asmodeu-
sza. Musiałam go zdradzić, zawieć jego psie uczucia, oszukać. Po
prostu oddać w obce ręce, których jeszcze nawet nie znałam.
Żona architekta nie mogła go zatrzymać. Poleciła jedynie znajo-
mego lenika. Rozmawiała z nim i zgodził się przyjšć mego kundla.
Mieszkał dwie stacje za Olsztynem. Zaopatrywała się u niego
w miód. Obiecała przy okazji odwiedzać psa i przywozić mu co
smacznego do żarcia.
Raniutko wysiedlimy z Asmodeuszem na maleńkiej, pustej sta-
cyjce. Za przejazdem kolejowym skręciłam w lenš, szerokš drogę.
Rude licie grabów szeleciły w koleinach pod łapami kundla trzy-
majšcego się blisko mej nogi, chociaż zdjęłam mu smycz. Jakby
przeczuwał co złego, szedł z opuszczonym ogonem, z pyskiem przy
ziemi i tylko od czasu do czasu podnosił łeb, szukajšc moich oczu.
Gardło miałam cinięte, oczy suche, wpatrzone w jesienny, cichy
las. Szłam coraz wolniej, żeby przedłużyć ten nasz ostatni w życiu
spacer. W myli przysięgałam, że już nigdy więcej nie przywišżę się
do żadnego stworzenia, nie będę miała w przyszłoci żadnego inne-
go psa, choćby były na to odpowiednie warunki. Kochałam Asmo-
deusza i, jak wszystko, do czego byłam w życiu przywišzana,
musiałam utracić i jego.
Między drzewami przewiecały zabudowania z czerwonej cegły
cel naszej wędrówki. Przystanęłam. Pies przystanšł także i, prze-
krzywiwszy łeb, wpatrywał się we mnie uważnie. Wycišgnęłam z tor-
by kiełbasę. Nie był to obiecany mu kiedy kilogram, ale i też nie
stałam jeszcze u progu" wydania ksišżki. Ćwierć kilograma, jakie
mu podałam pokrajane w kawałki, nie było także miarš moich moż-
liwoci finansowych. Po zakupieniu biletu i odłożeniu paru groszy
143
aj we Wrocławiu, tyle mi tylko pozostało, żeby kupić dwa-
na .'""^^a deka - jak obliczyła ekspedientka, której wręczajšc
dziecia powiedziałam: Kiełbasy za wszystko".
pienišdz0^ Asmodeusz... - zachęcałam, głaszczšc czarny, kudłaty
ffics nie rzucił się jak zwykle na kiełbasę. Jadł powoli
łeb, 3^.'hwytajšc kawałeczki uchylonym pyskiem i bez zwykłego
delikatni 3^ entuzjazmu. Nie poruszył nawet ogonem.
w takich ^, siedzielimy obok siebie na skrawku suchego mchu.
^oznsz wiedział, że się rozstajemy. Przytulił pysk do mojej twa-
Asmode ^ ^ stary, zmęczony człowiek.
rży i J^^y będę miała dom, wrócę po ciebie powiedziałam gło-
"" . mógł mnie zrozumieć, chociaż wiedziałam, że obie te
n0) }a6 'nieprawdopodobne. Ta druga nawet bardziej. Jakże w tej
rzeczy ^pawidzilam sekretarza.
chwili^ ^ leniczy wzišł z moich ršk smycz. Pies spojrzał pytajšco
^oz na niego. Jeszcze raz na mnie. Milczałam. Nie zrobiłam
na i11016 gestu, nie ruszyłam się z miejsca. Asmodeusz zwiesił łeb,
żadneg , pgpn i poszedł za nowym włacicielem. Zakryłam dłoniš
podkuć ^ krzyknšć, nie przywołać go do siebie. Pies jakby
usta' ? co s1? ze mn^ ^zleje Zatrzymał się raptownie, zaparł się
wyczuł, ciemię pokrytš igliwiem i odwrócił łeb. lepia błagalnie
łapami . się we mnie. Nie skowyczał, nie szarpał się nawet na
wpatry" ,^Q patrzył. Odwróciłam się i zaczęłama biec na olep
smyczy? jg Dopiero gdzie z daleka usłyszałam rozpaczliwy, strasz-
przed si ^^ jeszcze po latach budził mnie nocami ze snu.
ny skcw '
^o co, wygryli cię? stwierdziła z niejakš satysfakcjš
". przepowiadała bowiem podobne zakończenie idealistycz-
Lucyll^,onek", jak okrelała zwrotem swego ostatniego kochanka,
n^ To t0' c0 nle ^° cwamactwem- Ak i mnie też wysiudali
wszyst ^ westchnieniem, rozkręcajšc papiloty. Pocišg przyszedł
~ \ rano i Lucylla chodziła jeszcze w szlafroku i z kolorowymi
0 s^^[ na czubku glowy-
szmatK radziła mnie do kuchni, gdzie nakryła ceratš stolik do
a- Mieszkała teraz w dwu małych pokojach, bo jak twierdzi-
niada ^ ^ Rady Narodowej nowe miotły w postaci przewodni-
ka? P^ i kilku wyższych urzędników. Zaczęto zaprowadzać
czšceg0
144
porzšdki w różnych urzędach, a zwłaszcza w kwaterunkowym.
^ trudem udało się uzyskać obecne mieszkanie i to tylko dzięki
temu, że zameldowała fikcyjnie dwie studentki.
Ucieszyłam się tš wiadomociš. wiadczyła o tym, że co się
^mienia na lepsze, że wszystko zależy od ludzi odpowiednio dobra-
nych. Było w tym co pocieszajšcego. Pomylałam o Olsztynie.
Możesz tu spokojnie mieszkać. Jak chcesz, wystaram ci się
o pracę. Mogę załatwić etat sekretarki w Akademii Medycznej albo
kasjerki w Operze...
Pozwól mi posiedzieć tydzień. Tyle mi potrzeba do przepisa-
nia i dopracowania powieci. Póniej pojadę do Warszawy. Tam się
postaram o jakš dziennikarskš pracę. Być może w Tršbie Archa-
nielskiej".
: Lucylla z hałasem rozstawiała talerzyki i szklanki.
Znów chcesz wleć w jakie gówno! - westchnęła. - Tam
siedzš albo Żydy, albo różni hrabiowie, co każdego wykiwajš, jak nie
Z ich branży.
^ - Głupstwa pleciesz! - Wzruszyłam ramionami.
; To fakt! obruszyła się wycišgajšc ze słoika marynowane
grzybki i głono przełykajšc linę. - Maniek mi mówił, a on wie
jiajlepiej, bo pracuje w referacie wyznań... Popatrzyła na mnie
z namysłem i zaraz się rozemiała, jakby przypomniała sobie co
jMbawnego. - To znaczy, że z mojej małpy nici?
Na razie jeszcze nici, ale masz u mnie małpę jak w banku.
Niech tylko wydam ksišżkę... - Umiechnęłam się blado. Bolała
iBinie głowa. Czułam mrowienie w nodze i wydawało mi się, że
w nocy w pocišgu miałam temperaturę.
Nim ty jš wydasz, to ja się cała siwym włosem pokryję i nawet
Hiałpa już mnie nie ucieszy... machnęła lekceważšco rękš.
A swojš drogš, ty to masz cierpliwoć. Ja nawet takiej do chłopów
Oie mam, jak ty do tej ksišżki. A jak z damsko-męskim interesem?
~ zainteresowała się nagle.
^ Popijajšc przypalone mleko opowiedziałam jej pokrótce o Gwi-
dzielskim. Bardzo się zapaliła, żeby natychmiast wysłać do niego list.
I noga przestanie boleć, i głowa, a także innym częciom
będzie lżej, gdy cię taki pułkownik dopadnie rozmarzyła się
głono. I wiadomo, że niczego nie zaflancuje, bo w wojsku wcišż
ich badajš.
145
Nie mam teraz do niczego głowy westchnęłam. Nie
mogę się jeszcze otrzšsnšć z tej całej historii z mieszkaniem, nie
mogę przeboleć rozstania z Asmodeuszcm... dodałam ciszej, bo
co mnie załaskotało w gardle.
Do tego nie potrzeba głowy! orzekła autorytatywnie.
Głowę to ty zostaw do mylenia, bo z tym u ciebie nie najlepiej. Tak
się dać wykołować! Ja bym z siekierš na nich poszła! Oskarżyła
przed prokuratorem, że zginęła biżuteria po matce i aparat fotogra-
ficzny. Jeszcze bym na dodatek maszynę rozbiła, żeby musieli płacić
odszkodowanie. Zniszczyła, zadeptała!
Tobie też odebrano willę i jako nikogo nie zaršbała
powiedziałam z przekšsem. Łatwo dawać rady innym. Żułam
bez apetytu chleb z pasztetem.
A na cholerę mi ta cała willa? zmieniła front, nie chcšc się
widocznie przyznać do porażki. Na dobrš sprawę wyprzedałam
wczeniej, co tylko się dało. Nawet sracz i wannę wymontowałam
i na złom poszło. Oddałam w takim stanie, że remont będzie drożej
kosztował, niż cała chałupa warta. No, i kto mi udowodni, że to ja
zrobiłam? Powiedziałam w kwaterunku, że poprzedni lokatorzy, co
to mi ich dokwaterowali, tak mnie urzšdzili i jeszcze wybrzydzałam
nad przydzielonym mieszkaniem...
Marzę o kšpieli i łóżku... westchnęłam, gdy wspomniała
o wannie.
Zaraz wyjdę do pracy, to się wykšp i pociel sobie na kana-
pce, a jak wstaniesz, to upitra obiad albo przyjd do mnie do biura,
to zjemy na miecie.
Nie mam ani grosza powiedziałam prędko, żeby mieć już
to poza sobš. Nawet na tramwaj.
I tak się dziwię, że na podróż miała! Już nawet mylałam,
czy ci nie wysłać, jak przyszła kartka... Wzruszyła ramionami
nacišgajšc pończochy na grube, kształtne nogi.
Powieć skończyłam w cišgu tygodnia. Do Warszawy jednak nie
pojechałam. Natomiast karetka pogotowia odwiozła mnie do szpita-
la. Nie do wariatów, jak to przepowiadała Lucylla, gdy całe noce
przesiadywałam nad maszynš, ale na oddział chirurgiczny. Podejrze-
wano zapalenie szpiku kostnego i trzeba było nałożyć gips.
Maszynopis Lucylla sama wysłała do wydawnictwa. Którego
dnia przyniosła do szpitala pokwitowanie, wraz z garnkiem pierogów
z kapustš i pieczonym boczkiem.
146
Musisz się dobrze odżywiać stwierdziła na wstępie.
Doktor orzekł, że jeste zamorzona. A swojš drogš bardzo przystoj-
ny mężczyzna. Dał mi stałš przepustkę... Umiechnęła się do
swoich myli ustawiajšc słoiki na stoliku.
Wprawdzie przesiadywała dłużej w pokoju dyżurnego lekarza,
niż przy moim łóżku, ale przychodziła regularnie. Nie mogłam jej
tylko wytłumaczyć, że pyzy, bigos i kotlety schabowe nie sš właci-
wym pożywieniem dla kogo, kto nie opuszcza łóżka, a przy tym ma
wštrobę podrażnionš końskš kuracjš antybiotykami.
Mój stan był ciężki, groziło dłutowanie koci. Prawa noga od
stopy do biodra spoczywała w gipsowej trumience. Na pewnym
odcinku barwš przypominała płytkę szamotowš. Ból był taki, jakby
kopano butem w piszczel. Niewiele pomagały nawet rodki znieczu-
lajšce. Byłam bliska obłędu.
Leżałam na wspólnej sali z jedenastoma kobietami. Wszystkie
po ciężkich operacjach. Było duszno, smrodliwie, ale przynajmniej
nic nie kosztowało. Na wiele tygodni miałam zapewniony dach nad
głowš i wyżywienie. W mojej sytuacji było to najlepsze rozwišzanie
sprawy. Jak się okazało, nie tylko w mojej. Obok leżała staruszka
z rękš w gipsie.
Jestem tu jak w domu poinformowała mnie z dumš i zadowo-
leniem w głosie. Czwarty raz w tym roku leżę na tej sali. Umie-
chnęła się błogo, jakby spotkało jš szczęcie, a nie choroba.
To okropne... jęknęłam, gdyż ból w nodze zaczšł się pod
wieczór nasilać.
To łaska boska... odrzekła z powagš. Gdzie bym ja się
biedna podziała?
Chore z najbliższego sšsiedztwa staruszki widocznie dobrze zna-
ły jej historię, bo przytakujšco skinęły głowami, a jedna dodała:
Sama pamiętam, jak pani z posiniaczonš twarzš tutaj leżała.
Tyle, że pod oknem, w końcu sali...
Najpierw leżałam na lepš kiszkę, póniej z woreczkiem żół-
ciowym... wyliczała staruszka. A jeszcze wczeniej, to mnie tu
z sercem pogotowie przywiozło... Dopiero póniej kazałam sobie
różne rzeczy wycinać...
Patrzyłam na chorš, nie bardzo wiedzšc, o czym właciwie mówi.
Czułam bolesne pulsowanie w nodze, w głowie szumiało, chwytały
147
nudnoci. Staruszka cišgnęła dalej, widzšc we mnie nowš słuchacz-
kę. To, o czym opowiadała, docierało do mnie fragmentarycznie
i trochę jak przez filtr z waty.
Dwa lata temu córka umarła na serce. Od młodoci była
słabowita... Dokwaterowali młode małżeństwo. Mnie, starš, wyrzucili
do kuchni. Kuchnia była duża, nie powiem, to sobie mieszkałam na
łóżku za firankš. Ale im mało było pokoju, chcieli mieć całe miesz-
kanie, dokuczali, nie dali do ustępu chodzić, krzyczeli, że im brudzę
w kuchni. Jednego dnia zwišzali moje rzeczy w tobołek i na ulicę
wyrzucili... zaszlochała głono, spazmatycznie. Powiedzieli, że tu
nic nie ma mojego, że wszystko poniemieckie. Grozili, że pogotowie
sprowadzš, w domu wariatów zamknš, bo chciałam ich otruć. Cho-
dziłam po różnych biurach. Odsyłali jedni do drugich. Nocowałam
na dworcach, na klatkach schodowych. Po barach mlecznych chodzi-
łam, resztki z talerzy zjadałam, co inni zostawili... Jak się na ulicy
przewróciłam, to pan milicjant pogotowie wezwał i tu przywieli, ale
nie chcieli trzymać długo. Ten ładny pan doktor powiedział do mnie:
Babciu, wypiszemy, bo babcia zdrowa i do domu trzeba wracać".
To ja mu mówię: Synku, ja nie mam domu, mnie li ludzie wyrzuci-
li. Jak stšd pójdę, to chyba do Odry, żeby się utopić". To on do
mnie: Żeby babcia chociaż lepš kiszkę miała chorš, to bymy
wycięli i mogłaby babcia jeszcze z dziesięć dni poleżeć". To ja
póniej zaczęłam o różne choroby wypytywać, na ulicy się przewra-
cać, za brzuch chwytać, byle do szpitala odwieli. Tu dobrzy ludzie.
Już wszystko powycinali i ten ładny doktor powiedział, że już nic
więcej nie mogš. To ja poszłam do łazienki i tłukłam głowš
o posadzkę, że całš miałam we krwi i musieli mnie na dwa tygodnie
zatrzymać. Myleli, że mózg sobie otrzšchłam... opowiadała spo-
kojnie, rzeczowo.
Wpatrywałam się w niš, nie bardzo rozróżniajšc rysy pomar-
szczonej twarzy. Ból nogi czułam nawet w oczach. Dreszcze przebie-
gały po ciele, do ust napływała goršca lina.
Niech pani lepiej się przyzna, jak było z tš rękš. W trzech
miejscach połamana, że aż koć przez ciało wyszła... dobiegł do
moich uszu czyj głos. Wszyscy się dziwiš, jak to możliwe. Lekarz
to nawet nie chce wierzyć, że samemu sobie można taki ból zadać...
148
Sala się lekko chybotała. Wydawało mi się, że za moment ból
rozsadzi gips w nodze, a serce ustanie w biegu. Bezwiednie jęknę-
łam. Z wysiłkiem wycišgnęłam rękę w stronę dzwonka, żeby przywo-
łać siostrę.
- Jak Bóg pokarał dobrym zdrowiem i człowieka samego na
wiecie zostawił, to różnie trzeba kombinować. Słowa dotarły do
mnie jakby z oddali, przez łoskot dzwonów, a za chwilę sala runęła
mi na głowę.
Była wiosna, gdy opuszczałam szpital. Nad Odrš pękały lepkie
pški kasztanów, klony gubiły zieloniutki okwiat. Lucylla prowadziła
mnie pod rękę do taksówki. Umiechałam się radonie do niej, do
nielicznych przechodniów na cichej uliczce Wyspy Tumskiej, do
błękitu wiosennego nieba, po którym wiatr przeganiał białe, pierza-
ste obłoki. Wprawdzie moja noga była jeszcze obrzmiała, słaba i z
trudem zginała się w kolanie, ale obeszło się bez drutowania koci.
Życie jednak było piękne, zwłaszcza że w torebce szelecił list od
Bliniaczek. Załatwiły na dwa tygodnie pokój gocinny w Zwišzku
Literatów, otrzymałam też bezzwrotnš pożyczkę. Na adres Lucylli
nadszedł również list od Gwidzielskiego. Pisał na kratkowanym
papierze z zakrętasami: Dziewczyno, wkrótce cię dopadnę. Niech
tylko odparuje alkohol po skromnym, żołnierskim przyjęciu w kasy-
nie, jakie przygotowalimy dla naszych przyjaciół lotczyków..."
Wprawdzie od napisania listu minšł już miesišc, ale łudziłam się, że
którego dnia zjawi się i spełni wreszcie swojš obietnicę. Słowo
dopadnę", tłumaczyłam sobie jako odwiedzę". Lucylla miała inny
poglšd na ten zwrot.
- Dopadnie... - tłumaczyła z powagš to znaczy, tak cię
wyobraca, że będziesz bliska padnięcia.
- Byle prędzej... - jęknęłam, czujšc wiosnę nie tylko w powie-
trzu. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia napisać do niego list,
podajšc warszawski adres gocinnego pokoju.
Tydzień póniej pozostawiłam walizkę i maszynę do pisania
w Zwišzku Literatów i natychmiast powędrowałam do wydawnictwa.
Byłam pewna, że ksišżka jest już w drukarni, a w kasie czekajš
pienišdze. Były bardzo potrzebne. Zaczynałam znów życie od zera.
Na korytarzu spotkałam mojš redaktorkę. Ogromnie się ucieszy-
ła i serdecznie powitała.
149
Jak dobrze, ze p^ni przyszła. Włanie dzisiaj mielimy wysiać
list.
Pewnie ksišżka w sprzedaży i honorarium czeka... wpad-
łam jej z umiechem w słowa.
Jeszcze nie... -- Zakłopotanie odmalowało się na jej twarzy.
Mamy do pani maleńkš probę... Ale proszę do mnie, do poko-
ju... Przepuciła mnie przed sobš. Porozmawiamy przy kawie.
Podobno pani chorowała?
Tak skwitowałam krótko, pełna wewnętrznego niepokoju
i napięcia.
Przez chwilę milczałymy czekajšc na zamówionš kawę i zerkały
na siebie z zakłopotaniem, umiechajšc się grzecznie. Proszę
pani... zaczęła pierwsza, szukajšc czego nerwowo na pustym
prawie biurku. - Otóż chodzi nam o to, żeby zechciała pani skrócić
powieć do siedemdziesięciu stron maszynopisu wyrzuciła z siebie
jednym tchem, nie podnoszšc na mnie oczu.
Milczałam długš chwilę, nie rozumiejšc dokładnie, o co jej cho-
dzi. Pomylałam z lękiem, że widocznie dano mi nadmiernš dawkę
antybiotyków i co nie jest w porzšdku z kojarzeniem. Do ilu
stron? zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek, żeby sprawdzić,
czy mózg funkcjonuje normalnie.
Do siedemdziesięciu potwierdziła.
To wtedy byłoby opowiadanie, a nie powieć... mówiłam
powoli, z namysłem, wcišż nie bardzo pewna, czy się dobrze rozu-
miemy.
Ale jakże dobfe opowiadanie! Popatrzyła na mnie ciepło,
serdecznie i podsunęła spodeczek z cukrem. Machinalnie wsypałam
trzy łyżeczki do filiżanki,
To znaczy, że wydacie takš cienkš broszurkę? pytałam
dalej z niedowierzaniem.
Nie, proszę p^ni. Wydamy tomik opowiadań.
Tomik opowiadań? - zdziwiłam się głono. Przecież ja
podpisywałam umow^ na powieć, a nie na tomik opowiadań. Nie
potrafię pisać opowiadań. Nigdy nawet nie próbowałam. Ten rodzaj
prozy jest mi obcy...
To nic nie słodzi - uspokoiła mnie szybko. Dojrzeje
pani, nauczy się, a Wtedy wydamy liczny zbiorek opowiadań obycza-
jowych... - przemakała łagodnie, jak do idioty.
150
Proszę o zwrot tekstu i wypłacenie pełnego honorarium...
usłyszałam własny głos, jakby mówił to zupełnie kto inny, a nie ja.
Dawno już minęły wszelkie możliwe terminy, a ja zrobiłam wię-
cej, niż to nawet przewidywała umowa. Z siedmiuset stron skróciłam
do dwustu pięćdziesięciu. Ustawiłam także inaczej bohaterów,
pozwoliłam redakcji dopisać wstawki do kilku rozdziałów. Nie godzę
się już na nic więcej. Ani na żadne skróty, ani na żadne przeróbki,
ani nawet na wydanie w takiej formie, w jakiej się mój maszynopis
obecnie znajduje. Właciwie dawno już przestał być mój...
Mówiłam jeszcze co w tym sensie, sama zdumiona odwagę
i pewnociš siebie. Było mi już właciwie wszystko jedno. Postanowi-
łam skończyć z literaturš definitywnie. Tak nie można, proszę
pani... Redaktorka wydawała się zgorszona moim wystšpieniem.
Pani jest zwišzana umowš, zaliczkš...
Nie jestem już niczym zwišzana. Ja ze swej strony umowy
dotrzymałam, tylko wydawnictwo się z niej nie wywišzało.
Muszę się porozumieć z dyrektorem. Sama nie mogę decydo-
wać o takich sprawach.
To proszę się porozumieć odpowiedziałam spokojnie,
kategorycznym tonem. Nie wyjdę stšd bez maszynopisu i pienię-
dzy.
W pół godziny póniej siedziałam w gronie kilku panów. Patrzyli
na mnie zimno, nieprzychylnie, jakbym im wyrzšdziła osobistš
krzywdę.
Pani zapewne sšdzi, że pani tekst jest arcydziełem? zwró-
cił się jeden z nich w mojš stronę, nie starajšc się nawet ukryć
ironii.
Wasze wydawnictwo z zasady arcydzieł nie wydaje odpo-
wiedziałam spokojnie.
Mymy z paniš tylko dlatego podpisali umowę, że była pani
w trudnych warunkach materialnych... wtršcił główny księgowy ze
zjadliwym umiechem na pełnej twarzy.
Żałuję, że wczeniej nie wiedziałam, iż wydawnictwo jest
instytucjš charytatywnš, bo bym jeszcze poprosiła dodatkowo
o zapomogę...
Na przyszły raz będziemy wiedzieli, jak z takimi rozmawiać!
~- wykrzyknšł który z panów.
A ja uprzedzam lojalnie, że sprawę skieruję do naszego radcy
prawnego przy Zwišzku Literatów. Będę dochodziła swoich praw
151
o pełne honorarium. A teraz proszę o zwrot tekstu. Podniosłam
się z wysiłkiem z krzesła. Miałam jeszcze niejakie trudnoci z nogš,
nie tak dawno oswobodzonš z gipsu.
Rzucono teczkę z maszynopisem na okršgły stół, przy którym
siedzielimy. Moja redaktorka miała opuszczonš głowę, wszyscy inni
patrzyli na mnie z wyranym obrzydzeniem.
Wzięłam niebieskš teczkę, wsadziłam pod pachę i bšknšwszy co
w rodzaju żegnam", wyszłam bez popiechu z podniesionš głowš...
Na schodach załamałam się. Oparta o parapet okienny na półpiętrze
zaczęłam płakać. Głono, spazmatycznie płakać, bo do tego wszyst-
kiego przypomniał mi się Asmodeusz i to, że nie mam domu i na
dobrš sprawę, nie bardzo wiem, co z sobš dalej robić.
Jeszcze na ulicy płynęły mi po twarzy łzy. Nie potrafiłam nad
nimi zapanować.
Przy placu Trzech Krzyży, który Lucylla nazywała placem Was-
sermana, spotkałam Jacka w nowym ubraniu w drobnš kratkę.
Forelli! krzyknšł radonie. Kopę czasu cię nie widzia-
łem! Co ty masz takie oczy czerwone, jak angorska królica. Dokšd
idziesz?
Idę dojrzewać!... wyszlochałam bez sensu.
Dojrzewać? Popatrzył na mnie z namysłem swoim oczop-
lšsem. Jak to: dojrzewać?
Wydawnictwo kazało. Po prostu mam dojrzewać do pisania
opowiadań.
Chod na kawę zdecydował szybko. Pogadamy.
Wolę to zrobić przy ciastkach... westchnęłam przekładajšc
maszynopis i chwytajšc Jacka pod ramię.
Żeby mi tylko pieniędzy starczyło jęknšł z rozbawieniem.
Jak ty się do ciastek dorwiesz, to cała moja wierszówka pójdzie.
"Usiedlimy w zacisznym kšcie na półpięterku u Galińskiego
w Alejach Ujazdowskich. Po wysłuchaniu całej historii od dnia, gdy
się po raz ostatni widzielimy, do dzisiejszej wizyty w wydawnictwie,
Jacek przez dłuższš chwilę spojrzeniem omiatał w zadumie salę.
Włšczyły się natychmiast wszystkie jego nerwowe tiki, więc mogło
się zdawać, że wibruje i tańczy nie podnoszšc się z krzesła.
Nie ma co szat rozdzierać! zawyrokował wreszcie. Nie
jedno wydawnictwo w Polsce. Każde ma inny profil, innych redakto-
rów, inne ambicje. W niektórych siedzš nawet ludzie z głowš..
Z pewnociš trafisz na takie, które ksišżkę wyda.
152
Nic chcę! Nie mam już do tego nerwów! wykrzyknęłam
porywczo i znów miałam ochotę zatkać, przypomniawszy sobie te
wszystkie miesišce i lata spędzane nad tekstem, który w rezultacie
nie znalazł uznania w niczyich oczach.
Tylko się nie załamuj! U nas w więzieniu, jak się kto zała-
mał, to robiono z niego szmatę... ciszył głos do szeptu rozglšda-
jšc się na boki. Wydajš teraz takie grafbmaństwa, że skóra na
człowieku cierpnie. Trzeba przeczekać. Niedługo dojdš do wniosku,
że nasz naród inteligentny i byle gównem go nie zadowolš. Musi się
kurs zmiecić...
Nim on się zmieni, zdechnę z głodu... westchnęłam nad
czwartš mietankowš babeczkš, zezujšc na ptysia.
Nie zdechniesz! Jeszcze nikt w Polsce z głodu nie umarł
powiedział bardzo głono zerkajšc w kierunku stolika, przy którym
siedział jaki mężczyzna osłonięty gazetš. Postaram ci się o etat
u nas, w Tršbie Archanielskiej". Dobrze płacš i potrzebujš dzien-
nikarzy z ostrym piórem. Bardzo chwalono twoje reportaże. Przy-
gładził dłoniš mocno przerzedzone włosy na jajowatym czerepie.
Musisz tylko parę dni pocierpieć. Idzie teraz u nas walka na noże
o kierownictwo redakcji. Pretenduje dwóch facetów z różnych ugru-
powań. Trzeba poczekać, który z nich dojdzie do władzy...
Jeszcze tego samego dnia złożyłam maszynopis w wydawnictwie,
do którego miałam pieszo najbliżej z Alei Ujazdowskich. Idšc za
radš Jacka, postanowiłam systematycznie, w miarę odrzucania teks-
tu, składać go we wszystkich wydawnictwach po kolei.
W Zwišzku Literatów w portierni powiedziano mi, że był do
mnie dwukrotnie telefon i że ten pan" będzie dzwonił jeszcze wie-
czorem. Gwidzielski wytrzewiał przebiegło mi przez mylo
i postanowiłam nie opuszczać tego dnia pokoju. Rozpakowujšc
walizkę, rozkoszowałam się ładnym, cichym wnętrzem, które przez
dwa tygodnie miało zastępować mi dom. Co chwila podchodziłam do
okna, żeby wyjrzeć na Kolumnę Zygmunta, na ruiny Zamku, na
dalszš szaroć Wisły.
Oglšdałam włanie papierek z nowego wydawnictwa pokwito-
wanie przyjęcia maszynopisu zastanawiajšc się, za ile tygodni
dostanę od nich odpowied, gdy poproszono mnie na dół do telefo-
nu.
Dziewczyno! krzyczał w mikrofon Gwidzielski. Chu-
cham ci w słuchawkę, żeby wiedziała, że jestem zupełnie trzewy
153
i że za godzinę mogę ci złożyć wizytę. Na razie jestem jeszcze
w sztabie, ale punktualnie o godzinie osiemnastej zero, zero, meldu-
ję się u ciebie.
Dobrze. Czekam szepnęłam z zaschniętym z emocji gard-
łem, po czym odłożyłam słuchawkę, bo z wrażenia zupełnie zgłupia-
łam i zabrakło mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć.
Zrobiłam błyskawiczny przeglšd mojej skromniutkiej garderoby
i wybrałam na tę uroczystš chwilę starš spódniczkę od kostiumu Lucylli
i mojš własnš niebieskš bluzkę w drobniutkie, białe paseczki. Wpraw-
dzie sukienka w pomarańczowe ciapki wyglšdała znacznie efektowniej,
ale miała ogromnš wadę: nie była rozpinana z przodu tak jak bluzka i z
trudem przechodziła mi przez głowę. Liczyłam się z tym, że zapięcie
może stanowić w mojej sytuacji rzecz niesłychanej wagi. Czasem byle
drobiazg potrafi wszystko zepsuć. Nie chciałam zmarnować okazji. Kło-
pot był także z halkš. Miałam dwie, milanezowe. Jedna gorsza od dru-
giej. Sprane, spłowiałe, stanowczo nie nadawały się na rozbieranš
randkę, gdyby do takowej doszło. Ze staniczkami podobna historia.
Powzięłam więc męskš decyzję. Bluzkę, a nawet spódniczkę, nałożyłam
na gołe ciało. Nie miałam halki, biustonosza, efektownych majtek, ale
miałam za to ładny, sterczšcy biust, gotowy na wszystko. Miałam też tre-
mę; serce mi waliło, dłonie się pociły i wcišż co poprawiałam przed lus-
trem. Bardzo mnie także niepokoiło, że tapczan był wšski i skrzypiały
w nim sprężyny. Na wszelki wypadek zeszłam na dół, zasięgnšć dyskret-
nie języka u portierki, kto zajmuje pokój obok. Okazało się, że jestem
na całym piętrze zupełnie sama. Odetchnęłam z ulgš i już chciałam
odejć do siebie, gdy zadwięczał telefon. Meldował się Gwidzielski.
Dziewczyno, zaszły nieprzewidziane okolicznoci i spónię
się o pół godziny. Czekaj.
Czekam... jęknęłam trochę zawiedziona, bo czas mi się
dłużył i całe napięcie powoli słabło.
W pokoju usiadłam w fotelu przy oknie. Patrzyłam w zapadajšcy
nad Starówkš fiołkowy zmierzch. Dobrze było tak trwać w ciszy,
patrzeć na ruchliwš, wiosennš ulicę i czekać na Gwidzielskiego.
Wyobrażałam sobie, jak mnie przywita, o czym będziemy rozmawiali
i czy Lucylla nie przesadzała z tš interpretacjš dopadnięcia". Może
w ogóle nie miał tego zamiaru, zatroskałam się.
Dawno minęło zapowiedziane pół godziny, minęła godzina, dwie,
a Gwidzielskiego ani ladu. Poczułam się oszukana, zepchnięta na
154
margines. Nikt się do mnie nie spieszył, wszystko było ważniejsze od
mojej osoby. Poczułam głód. Bałam się jednak wyjć na miasto, bo
włanie w tym momencie mógł zjawić się goć. O dziesištej położy-
łam się spać. Cicho popłakiwałam w poduszkę. Przyszedł sen i prze-
rwał smutny kontakt z rzeczywistociš.
Obudziło mnie stukanie do drzwi. W pokoju szarzało. Przez
moment pomylałam, że co mi się przyniło, stukanie jednak nie
milkło. Wyskoczyłam z łóżka w spranej barchanowej koszuli żałujšc,
że nie mam szlafroka, bo nawet przed portierkš wstydziłam się
w niej pokazać.
Na progu stał Gwidzielski z dłoniš przyłożona do daszka lekko
przekrzywionej czapki lotniczej. Ogromny, rozemiany, pakował się
do pokoju. Usiłowałam zamknšć mu przed nosem drzwi, tłumaczšc,
że nie jestem ubrana. Gwidzielski jednak wstawit nogę tak, że nie
mogłam ich zamknšć. Jednš rękš chwycił mnie wpół, przyciskajšc do
swojej ogromnej postaci, a drugš przytomnie przekręcał klucz
w zamku.
Idę do ciebie... Już idę do ciebie szeptał namiętnie tonem
wielce obiecujšcym.
Nie mogłam ani się wyszarpnšć z jego ramion> ani nawet słowa
wydusić. Gdy tylko uchylałam usta, zamykał je pocałunkiem, już od
progu zrzucajšc z siebie częci garderoby. W okamgnieniu był nagi
i powtarzajšc to swoje już idę do ciebie", rzucił mnie na podłogę.
Dopiero po chwili uwiadomiłam sobie, że co stuka mnie rytmicz-
nie w czoło. Był to daszek czapki. Wprawdzie PO całym pokoju
walały się rozrzucone militaria, ale o czapce zapomniał.
Lucylla miała rację. Dopać" to jednak wielkie słowo. Dopadał
mnie tak do południa. Z radociš życia, ze miechem, z siłš czołgu
w akcji. Nie było miejsca na słowa, na rozmowę, na obronę, na
jakikolwiek sprzeciw.
Pokój był już pełen słońca, gdy nagle spojrzał na mnie, na
zegarek i jęknšł:
Dziewczyno, co ty ze mnš zrobiła? O niadaniu nawet zapo-
mniałem. Pewnie i ty jeste głodna.
Głodna... jęknęłam łapišc z trudem oddech.
Wcišż mnie ciskał w ramionach, tulił do siebie, całował. Robił
to z zajadłociš.
Ale dlaczego przyszedłe tak wczenie? zdołałam zapytać
między jednym pocałunkiem, a drugim.
155
Strategia! Należysz do kobiet, które trzeba brać przez zasko-
czenie.
Dlaczego nie przyszedłe wczoraj?
Żeby zmiękła, dojrzała... Uniósł głowę, popatrzył mi
w oczy i rozemiał się. Nie, takim oczom jak twoje nie można
kłamać. Przyjmowałem kilku wyższych oficerów w kasynie. Parę razy
chciałem się urwać. Nie wypadało. Jak już wypadało, to zorientowa-
łem się, że jestem schlany i gdy pokażę się tobie w takim stanie, to
masz prawo wyrzucić mnie za drzwi. Cuciłem się na różne sposoby
do witu. Zrobiłem spacer po Warszawie. Na dworcu podtankowa-
łem się kawš, dokumentnie odparowałem i punkt siódma znalazłem
się tu, pod drzwiami. Jasne?
Jasne... westchnęłam.
No to jeszcze raz cię dopadnę i pójdziemy do Bristolu na
dobre niadanie zdecydował Gwidzielski, znów gotowy do akcji.
Dopadaj przystałam z entuzjazmem, bo w mojej sytuacji
nie należało marnować takich okazji.
Ten okres mojego życia przebiegło przez myl nazwę
różowym, gdyż zaczšł się optymistycznie. Zdołałam także jeszcze
wycišgnšć spod siebie jaki order, który przez cały czas uwierał mnie
w poladek.
W dwa miesišce póniej siedziałam naprzeciw młodego redakto-
ra w koszuli bez krawata. Przerzucał mój tekst z niezadowoleniem
malujšcym się na szczupłej, lekko pryszczatej twarzy. Drugie wydaw-
nictwo podpisało ze mnš umowę i zaproszono mnie listownie na
rozmowę. Mieszkałam już wprawdzie w Warszawie, w przechodnim
pokoju na trzecim piętrze w starej czynszówce na Pradze, ale nie
miałam telefonu, więc wszystkie sprawy załatwiano listownie.
Proszę pani... zaczšł wlepiwszy we mnie duże, inteligentne
oczy. Mam przed sobš dwiecie pięćdziesišt stron tekstu i nic
z tego nie rozumiem... Sš tu luki, nielogicznoci, zwroty, wstawki
z zupełnie innej parafii. Czego tu chyba brakuje?
W poprzednim wydawnictwie żšdano ogromnych skrótów.
Pierwszy maszynopis miał siedemset stronic... wyjaniałam rzeczo-
wo z lekkim zniecierpliwieniem, gdyż mimo podpisania umowy nie
bardzo wierzyłam, żeby moim tekstem poważnie się zainteresowano.
156
Tak się włanie domylałem i w zwišzku z tym będziemy mie-
li do pani pewnš probę... Rozparł się wygodnie w krzele,
zacišgnšł papierosem i przez chwilę milczał.
Jeszcze skrócić? przerwałam pierwsza ciszę beznamiętnym
głosem, patrzšc w okno, z którego widać było po drugiej stronie
ulicy cukiernię.
Jeżeli pani chce, abymy pracowali nad tekstem, musi pani
przedstawić poprzedniš wersję.
Całe siedemset stron? spojrzałam na niego z niedowierza-
niem.
Całe siedemset potwierdził skwapliwie, z niejakš satysfak-
cjš w głosie pocierajšc podbródek.
I wydacie takš grubš ksišżkę? spytałam po chwili z powšt-
piewaniem.
Nie. Umiechnšł się lekko. Wydamy jš w dwóch
tomach.
Aha... jęknęłam głucho, gdyż wyobraziłam sobie gigantycz-
nš pracę, jaka mnie czeka. Niektóre kopie zniszczono podczas
przeprowadzki", inne sama wyrzuciłam, nie majšc miejsca na ich
przechowywanie. Wiele rozdziałów pisałam w jednym egzemplarzu
ze względu na oszczędnoć papieru.
Czy to wszystko? spytałam, może zbyt obcesowo. Spieszy-
łam się trochę do Tršby Archanielskiej", gdzie pracowałam od paru
tygodni i nie chciałam zbyt długo przebywać poza redakcjš. Obowiš-
zywała dyscyplina pracy.
Na dzisiaj wszystko skinšł głowš. Trudno mi co więcej
powiedzieć bez znajomoci całego tekstu.
Podniosłam się z wygodnego krzesła rozglšdajšc po estetycznie
urzšdzonym wnętrzu. Bardzo tęskniłam za własnym, ładnie zagospo-
darowanym kštem. Szczególnie teraz, gdy Gwidzielski miał zostać
przeniesiony służbowo gdzie w okolice Warszawy i obiecywał mnie
dopadać" tak często, jak to będzie tylko możliwe.
I jeszcze jedno... przypomniał sobie nagle redaktor.
Niech mi pani powie, ale tak szczerze, jaka była poprzednia wizja
pani bohaterów... Nastšpiło tam co dla mnie niezrozumiałego.
Zapowiadali się w pierwszych rozdziałach wieżo, nieszablonowo,
niebanalnie. Pani bohaterowie byli ludzcy, prawdziwi i zupełnie nie-
oczekiwanie wcisnęła ich pani w szablon. A im dalej, tym gorzej...
I to zupełnie nie w pani stylu.
157
Wpatrywałam się w niego z sercem przepełnionym wdzięczno-
ciš za tę nadzieję, którš we mnie obudził swojš krytykš. Odetchnę-
łam głęboko. Napięcie i zniechęcenie do dalszej pracy nad tekstem
minęły. Usiadłam z powrotem, zafascynowana jego słowami.
Proszę pani, zupełnie nie rozumiem dlaczego, na przykład,
zrobiła pani ze swojej bohaterki, skšdinšd uroczej dziewczyny, nie-
sympatycznš, wydrowatš, wycwanionš postać. Nie takie chyba były
zamierzenia? przyglšdał mi się z uwagš, bezustannie pocierajšc
podbródek. Przecież pani bohaterka zapowiadała się na dziew-
czynę pełnš poezji, uroku, w miarę naiwnš, ale przez to włanie
bardzo dziewczęcš i naturalnš. To jej poetyckie widzenie wiata,
swoiste poczucie humoru i obserwacje otaczajšcych jš zjawisk suge-
rowały wieżš postać w naszej literaturze. I nagle, bez uzasadnienia,
zaczęła pani to wszystko odwracać, kamuflować, wkładać w jej usta
frazesy, slogany, a do tego wszystkiego jeszcze bardzo nieudolnie.
Z literackiego opisu wpadła pani w nienajlepszy ton dziennikarski.
I po cóż pani usiłowała tę swojš bohaterkę zmienić? popatrzył na
mnie, ale nie czekał na odpowied i mówił w zapale dalej:
Podobnie wyglšda sprawa z drugim, najlepszym moim zdaniem,
bohaterem z ojcem. Jak wynika z poczštkowych rozdziałów, jest
to nieszczęliwy, zagubiony człowiek majšcy słaboć do kieliszka.
Lubi po prostu sobie popić. Jest w tym bardzo ludzki i sympatyczny,
ale pani nie wiadomo, dlaczego, robi z niego, i to na zasadzie diab-
ła z pudełka", zdeklarowanego alkoholika, odrażajšcš postać, zupeł-
nie nie pasujšcš do zamierzonej całoci. Nie ma w tej koncepcji ani
pasji, ani prawdy życiowej. Proszę pani, każdy mężczyzna lubi sobie
czasem popić. Ja także to lubię, ale zaraz robić z człowieka alkoho-
lika i degenerata znęcajšcego się nad rodzinš?! Mój redaktor
zapalał się coraz bardziej, walšc dłoniš w tekst. Bezmylnie zarzy-
na pani swoje postacie, sš papierowe! Dlaczego? Przecież cała siła
pani prozy leży w tej pasji, w jakiej prawdzie, w wieżoci spojrze-
nia!
Zamilkł na chwilę i sięgnšł po wymiętš paczkę papierosów.
Tak mi kazano je ustawić w poprzednim wydawnictwie...
bšknęłam, czujšc nagle wyrzuty sumienia, że zdradziłam swoich
bohaterów.
Trzeba mieć jakš postawę, bronić tego, co się napisało...
Chyba, że pani nie jest pewna tego, o co pani walczy w swojej
prozie, co chce pani pokazać, zmienić?
158
Nie jestem pewna... przyznałam się z opuszczonš głowš.
Piszę na intuicję, nie zakładam z góry okrelonego problemu. Ja
po prostu czuję potrzebę pisania. Muszę pisać dodałam ciszej.
Niech mi pani przyniesie jak najszybciej poprzedni, przez
nikogo jeszcze nie redagowany tekst zadecydował porywczo.
Nie mam... wyjškałam cicho, jak winowajczyni. Po
prostu nie mam! Mogę go jedynie odtworzyć, posklejać, przepisać,
ale to potrwa kilka miesięcy.
Niech potrwa! zgodził się. Wydaje mi się, że pani
powieć może się stać bestsellerem. Oczywicie, ksišżkę trzeba
będzie poprzedzić odpowiednim wstępem...
Ze schodów zbiegałam po dwa stopnie, nie zwracajšc nawet
uwagi na lekki ból w nodze. Byłam szczęliwa. Zaczynałam odzyski-
wać wiarę w siebie, w swoje możliwoci pisarskie. Jeszcze tego
samego wieczora postanowiłam zasišć do pracy nad tekstem. Czasu
wprawdzie nie miałam wiele, gdyż w Tršbie Archanielskiej" wysyła-
no mnie często w pejzaż" na reportaże. Ale były jeszcze noce.
Mogłam je doskonale wykorzystać do pracy, bo do spania raczej się
w moich warunkach nie nadawały. Wynajmowany pokój na Pradze
był pokojem przechodnim.
W starym, po mieszczańsku urzšdzonym domu, który ostał się
wojnie i powstaniu, gniedziła się rodzina złożona z siedmiu doros-
łych osób i jednego dziecka. Te siedem, a właciwie osiem osób,
przynajmniej raz w nocy musiało przejć przez mój pokój, który był
niegdy stołowym, do łazienki albo do kuchni. Stara, rozsychajšca się
klepka skrzypiała za każdym, choćby najciszej stawianym krokiem.
I chociażby starano się o to usilnie, zawsze kto zawadził o jaki
mebel, zbyt głono stuknšł klamkš albo, idšc po omacku przez
ciemny jak grób pokój, dotknšł rękš mojej głowy. Ale nie to było
jeszcze najgorsze. W pokoju obok spał mšż gospodyni. Dogorywał
na grulicę, której nabawił się w hitlerowskim obozie. Nocami kasz-
lał, charczał, dusił się, a gdy stan zdrowia pozornie się poprawiał,
kłócił się nocami z żonš, obwiniajšc kobietę o wszystko, co najgor-
sze. Budziłam się więc dziesištki razy i właciwie mogłam wykorzys-
tać ten czas z pożytkiem na pracę twórczš. Energia mnie roznosiła.
W Tršbie Archanielskiej" zarabiałam dobrze, mogłam się więc
lepiej odżywiać i chociaż byłam zmuszona jadać w barach mlecz-
nych, gdyż pokój wynajęto mi bez używalnoci kuchni, to jednak
mogłam zjeć na obiad nie jednš, ale dwie porcje ruskich pierogów,
159
a nawet dołożyć do tego szklankę mleka. Było to ogromne podnie-
sienie się mojej własnej, indywidualnej stopy życiowej. Ten nie naj-
wygodniejszy stan rzeczy znosiłam z pogodnym humorem, ponieważ
w redakcji zawišzywała się spółdzielnia mieszkaniowa, do której i ja
się zapisałam. Pierwszš niewielkš ratę wpłaciłam z zaliczki z nowego
wydawnictwa. Musiałam się jednak uciec do małego oszustwa. Nie
byłam zameldowana na stałe, a więc, według prawa, nie mogłam
sobie budować własnociowego mieszkania. Nie miałam prawa do
stałego zameldowania na terenie Warszawy. Prawdopodobnie dlate-
go, że się w tym miecie urodziłam, wychowałam i przetrwałam
w nim całš niemieckš okupację, a także powstanie. Miasto zamknię-
to dla tych, którzy wymeldowali się, jadšc na Ziemie Zachodnie.
Nikogo nie obchodziło, że pracuję w Warszawie, że co trzy miesišce
muszę się meldować na pobyt czasowy, i że nie stać mnie jeszcze na
łapówkę załatwiajšcš tego rodzaju trudne sprawy. W kwestionariu-
szu wstawiłam jako miejsce stałego zamieszkania Warszawę, podajšc
adres redakcji. Musiałam gdzie mieszkać, chociaż byłam człowie-
kiem samotnym. Pragnęłam także mieć własnš, chociażby najmniej-
szš, kuchenkę. Domagał się tego nie tylko mój przewód pokarmowy,
psuty systematycznie na stołówkowo-barowych obiadach, ale także
kobiecy instynkt. Odzywał się on nie tylko w sprawach seksu, cho-
ciaż i w tym wypadku potrzebne było własne niekrępujšce mieszka-
nie, tak jak wtedy, kiedy chciało się ugotować knedle ze liwkami.
Lucylla udzieliła mi kilku praktycznych rad, z których nie potra-
fiłam jednak skorzystać.
Tym razem nie bšd głupia przemawiała do mnie na
pożegnanie rozrabiaj, gdzie się tylko da, że wyrzucono cię z mie-
szkania. Płacz w urzędach, mdlej u różnych naczelników w gabine-
tach, kłam o swojej pracy w konspiracji, żeby ci tylko przydzielili co
z kwaterunku. A jak nie, obejrzyj się za chłopem z własnym miesz-
kaniem. Przyjd do niego tylko na jednš noc z walizkš i zostań na
stałe. Siłš cię nie wyrzuci. Nawet przez milicję nie będzie mógl cię
usunšć. Powiedz im wtedy, że nie masz gdzie mieszkać, a tutaj jest
za duży metraż na jednš osobę, że cię wykorzystał i wypędza na
bruk, że jeste w cišży, możesz nawet wspomnieć, że jest wrogiem
klasowym, burżujem i parszywym inteligentem, a póniej niech sobie
robi, co chce. Najwyżej się z tobš ożeni, bo to będzie dla niego
lepsze i wygodniejsze niż lokator na dziko".
160
Nic z tych rzeczy odpowiedziałam. Chcę mieć mieszka-
nie własnociowe zdobyte pracš, żeby nikt nigdy nie mógł mnie
z niego wyrzucić.
Własnociowe to będziesz miała na cmentarzu, a nie w socja-
lizmie. A i to po dwudziestu latach grób przekopiš, jak nikt się nim
nie będzie interesował. Przecież jeste samotna. Ani rodziny, ani
męża, ani dziecka, więc i z grobu won! tłumaczyła trzewo i lo-
gicznie Lucylla. Jak nie chcesz wleć do czyjego mieszkania na
chama, to znajd staruszka z mieszkaniem i wyjd za mšż. Stary za
kilka lat powiększy grono podstarzałych aniołków, a ty zostaniesz
w chałupie. Tylko wybieraj takiego, co ma kawalerkę. Wtedy nikogo
ci po jego mierci nie będš mogli dokwaterować. Wszystkie dziew-
czyny teraz tak robiš. Ja już nawet nie mówię o tym, jak można
troszeczkę staremu pomóc, żeby się niezbyt męczył w drodze do
socjalizmu. Ty na to za wrażliwa i jaka tam hu... hu... patrzyła na
mnie, szukajšc w głowie zasłyszanego gdzie słowa. Humanitarka
wyjškała wreszcie z tryumfem.
Humanistka poprawiłam z westchnieniem.
Humanistka czy humanitarka, jaka to różnica? I tak nie jes-
te mšdrzejsza przez to, że znasz takie słowa.
To prawda przytaknęłam z umiechem i jeszcze raz przed
samym odejciem pocišgu obiecałam pamiętać o małpce z pierwsze-
go honorarium za ksišżkę.
Wracajšc z wydawnictwa do redakcji, przypomniałam sobie tę
scenę na wrocławskim dworcu i obietnicę danš Lucylli. Wiedziałam,
że jš kiedy spełnię. Natomiast danš Asmodeuszowi nigdy. Ani
go do siebie nie będę mogła zabrać, ani nawet osobicie nakarmić
obiecanym kilogramem kiełbasy. Z trudem powstrzymywałam nabie-
gajšce do oczu łzy. Zawróciłam w kierunku poczty. Wypełniłam
przekaz pieniężny na takš sumę, za jakš można było kupić kilogram
najlepszej kiełbasy, i zaadresowałam go na Olsztyn, do żony archi-
tekta, z dopiskiem: Za wszystko proszę kupić kiełbasy dla Asmo-
dzia i niech zje na jeden raz". To było wszystko, co mogłam dla
mego przyjaciela uczynić, jeżeli jeszcze w ogóle żył.
W pół roku póniej złożyłam w wydawnictwie odtworzony
i przepisany tekst powieci. Czas ten był wykrelony z życia. Nawet
161
list Gwidziciskiego pozostał bez odpowiedzi, a propozycja, abym
przyjechała na spotkanie do pewnej miejscowoci pod Kielcami
niewykorzystana.
Musiałam jednak dojrzeć, gdyż sama wykreliłam z tekstu kilka
rozdziałów i całoć zamknęłam w szeciuset stronicach. Straciłam
wprawdzie przy tej straszliwej pracy osiem kilogramów, a także wy-
najmowany pokój. Gospodyni swojš decyzję umotywowała w prosty
sposób.
Nie powiem, żeby była pani złš lokatorkš. Nikt pani nie
odwiedzał, tak jak sobie to zastrzegłam. Nie gotowała pani w kuchni
herbaty, jak to było w umowie. Nie prała pani osobistej bielizny
w domu, jak sobie to wymówiłam. Nie wracała pani nigdy póniej,
jak o godzinie dziewištej wieczór, tak jak to było powiedziane. Nie
przestawiała pani mebli ani nie korzystała z szafy, jak tego chciałam.
Płaciła pani także regularnie komorne. Jednak przez cały czas my-
lałam, że jest pani normalnym człowiekiem. Tymczasem przez ostat-
nie pół roku stworzyła pani nam piekło na ziemi, hałasujšc całe noce
na maszynie. Rozumiem jeszcze, żeby pani pracowała nocami, ale
pani przecież pisała. Czy takiej głupiej roboty jak pisanie nie można
robić w dzień? Mnie już nie chodzi nawet o to wypalone przez
paniš wiatło, ale jak może zdrowy na umyle człowiek wcišż co
pisać? Dzi pani wali nocami na maszynie, a jutro może pani podpa-
lić mieszkanie...
Argument był nie do odparcia i powędrowałam z walizkš do
redakcyjnej koleżanki. Zaproponowała, że zanim znajdę pokój przy
rodzinie, mogę nocować w kuchni na rozkładanym łóżku.
Przesłany tekst redaktor przeczytał w niespełna trzy tygodnie.
Pewnego dnia zatelefonował do Tršby Archanielskiej" proszšc
o przybycie do wydawnictwa.
Znów było lato. Słońce przypiekało, kurz unosił się tumanami,
drzewa rzucały nikły cień na chodniki. Nałożyłam kwiecistš sukienkę
po jakiej amerykańskiej sklepowej kupionš na ciuchach. Sšdzšc
z barw i wzoru, mogła jš nosić Murzynka. Zadowolona z siebie oraz
z życia, pobiegłam do wydawnictwa. Po drodze nabyłam u baby kilka
nadwiędłych, ale za to taniutkich różyczek i stanęłam przed moim
redaktorem. Pogratulowałam mu wydanego przed paroma dniami
tomiku jego własnej poezji, wręczyłam kwiatki, z którymi nie bardzo
wiedział, co zrobić i przystšpilimy do omawiania tekstu.
162
Tak, jak się spodziewałem, powieć jest dobra... zaczšł
z entuzjazmem. Możliwe, że się cenzura będzie trochę krzywiła
na pewne pikantne scenki, ale je z pewnociš wybronimy. Nie ruszy-
łem żadnej. To sš według mnie perełki i dziwię się, że pozwoliła je
pani usunšć z tekstu. Przecież to wietna groteska...
Zdawało mi się, że nię. Wpatrywałam się w redaktora, jak
w obrazek. Urastał w moich oczach na autorytet wszystkiego, co
dotyczy literatury, na człowieka wybitnie inteligentnego, odważnego
i w ogóle geniusza, który postanowił kruszyć kopie o mojš ksišżkę.
Czułam, że jeszcze chwila, a rozpłaczę się ze szczęcia. Westchnę-
łam. Tyle lat ciężkiej pracy nad tekstem nie poszło na marne.
A więc wszystko zależy od człowieka, na jakiego się trafi pomy-
lałam. Można i z cenzurš się dogadać, i socrealizm nie straszny, i nie
tępi się dobrej literatury, jakby to wynikało z moich poprzednich
dowiadczeń.
Nie ma pan żadnych zastrzeżeń? zapytałam zdumiona
i oczarowana.
Mam trochę, ale raczej stylistycznych. Chcę pani również
zaproponować kilka drobniutkich skreleń. Wydaje mi się, że cza-
sem pani niepotrzebnie co dwa razy podkrela. Sš to już takie tylko
drobne zabiegi kosmetyczne...
Zostawił pan także mocne słowa? Chociażby te na d"?
wypytywałam z niedowierzaniem.
Oczywicie! rozemiał się. Jeli takie słowo ma swoje
uzasadnienie w tekcie, to nie wolno go zmieniać. A u pani ono
siedzi i żadne inne tam nie pasuje. Pisze pani lapidarnie, obrazowo,
ale włanie .dlatego ksišżka ma wartoć. Jest wieża, nie zmaniero-
wana, bezporednia.
Rozłożył tekst przed sobš.
Proszę pani... wskazał palcem tu, na marginesie, zazna-
czyłem miejsca, co do których mam pewne zastrzeżenia. Musi pani
je dokładnie przejrzeć, pomyleć nad nimi i ewentualnie zmienić...
Sšdzę, że praca nad poprawkami nie zajmie pani więcej niż tydzień
czasu...
Może nawet krócej... szepnęłam jak w ekstazie. Uwag na
marginesach nie było wiele i, jak się zorientowałam, chodziło o dro-
biazgi.
Im prędzej pani złoży, tym szybciej podpiszemy do druku
i wypłacimy pani drugš ratę.
163
Złożyłam, ale ksišżki nie wydano. Wypłacono jedynie pełne
honorarium i odesłano maszynopis.
Tak jak w poprzednim wydawnictwie.
Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek spotka własne szczęcie. Ja
znalazłam je w sraczyku. Dokładniej w sraczyku Domu Pracy Twór-
czej w Oborach. A zawdzięczam to złej dystrybucji papieru toaleto-
wego. Od paru tygodni nie można go było zakupić w Jeziornie
w sklepiku z szyldem: Artykuły użytku kulturalnego". Z tym sza-
rym, szorstkim papierem były niejakie trudnoci. Wykupywano go
bowiem tonami jako częć surowca do wyrobu kiszek pasztetowych.
Kolorem i smakiem pasował w sam raz jak twierdzili na procesie
winni tego przestępstwa.
W Oborach papier higieniczny zastšpiono słowem drukowanym.
Aby jednak sraczyk literacki różnił się czym od sraczyków w innych
instytucjach i domach prywatnych, a także, być może, dla zaakcento-
wania postawy ideologicznej, wisiały w nim strzępki literackich pism
emigracyjnych. Papier był kredowy, liski, twardy, ale czuło się
w nim powiew zgniłego Zachodu, a także niejakš satysfakcję przy
użyciu, jak twierdzili ci, którym slogany nie schodziły z ust, a serca
pozostawały obojętne na sprawy kraju.
W tymże przestronnym, pałacowym miejscu po raz pierwszy zet-
knęłam się z londyńskimi Wiadomociami". Wprawdzie doć frag-
mentarycznie, ale za to szczęliwie. Trafiłam na stopkę z adresem.
Zachowałam jš. Nagle bowiem doznałam olnienia. Zdecydowałam
przesłać tam z probš o ocenę fragmenty mojej prozy. Chciałam po
kilkunastu latach dowiedzieć się wreszcie prawdy o swoim pisars-
twie, a także postanowić, czy powinnam pisać dalej, czy przekwalifi-
kować się na zwykłš żonę, dla której żołšdek męża będzie
orodkiem wszelkich zainteresowań i ambicji. Pióro natomiast
pozostawić tym, którzy rzeczywicie sš utalentowani.
Z kilkudziesięciu wewnętrznych recenzji wydawniczych, do któ-
rych udało mi się dotrzeć krętymi drogami, nic właciwie nie wynika-
ło, a ja wcišż żyłam w niewiadomoci i rozterce, podpisujšc w wielu
kolejnych wydawnictwach umowy. Kończyło się zawsze na podjęciu
zaliczki, a po jakim czasie pełnego honorarium za niewydanš ksišż-
kę. Zdarzało się, że gdy wchodziłam do Klubu przy Zwišzku Litera-
tów, koledzy krzyczeli od stolików:
164
Forelli! Stawiasz wszystkim kawę! Wzięła pište honorarium
za niewydanš ksišżkę!
Miałam widać niezdrowš ambicję, aby ujrzeć swojš powieć dru-
kiem. W myl więc zasady, że każdy robaczek ma prawo walczyć,
napisałam do redakcji Wiadomoci" krótki, rzeczowy list. Jedno-
czenie wysłałam pocztš maszynopis, byle jak zwišzany sznurkiem,
z dopiskiem: druki bez wartoci".
Koleżanka z Tršby Archanielskiej", której się zwierzyłam, zła-
pała się za głowę.
Ty chyba oszalała?! Po pierwsze, przesyłka nie dojdzie. Cen-
zura jš na poczcie zatrzyma. Przy okazji możesz mieć grube nieprzy-
jemnoci. Sama głowę kładziesz pod topór... Popatrzyła na mnie
tak jako dziwnie.
Maszynopis do Londynu dotarł. W parę tygodni póniej nad-
szedł również lakoniczny, ale jakże treciwy list podpisany przez
Mieczysława Grydzewskiego. Pisał między innymi: ...Powieć jest
doskonale napisana, drapieżna, niektóre fragmenty zupełnie pierw-
szorzędne. Armand wydaje mi się nowš postaciš w literaturze.
Wszystkie ciotki wietne. Słowem, proszę koniecznie o drugi tom.
Po otrzymaniu całoci przekażę Ť0rbisowiť. W ŤWiadomociachť
chciałbym drukować pierwszy rozdział, albo też wszystko, co dotyczy
Armanda od poczštku znajomoci, a ten rozdział na zakończenie..."
W kilka tygodni póniej na pierwszych kolumnach w Wiado-
mociach" szły fragmenty powieci pod wspólnym tytułem Romans
nad romansami". Drukowano także napływajšce do redakcji listy
czytelników. Wyrażali w słowach pełnych entuzjazmu 'swojš opinię
o mojej prozie. Znalazł się tam także obszerny list Kazimierza Wie-
rzyńskiego z Sag Harbor w Stanach zaczynajšcy się od słów: Nr 636
ŤWiadomociť przyniósł dwa utwory zasługujšce na szczególnš uwa-
gę czytelników. Przede wszystkim wspaniały poemat Jana Roztwo-
rowskiego, ze wieżš, niezużytš siłš, niebywałymi skrótami, cały jak
wstrzšsajšce uderzenie. (...)
Druga rzecz, która mnie bardziej poruszyła, to fragment powie-
ci Mercedes Forelli. Nadzwyczajne! Jak po mistrzowsku pisane!
Z jakim tajemniczym, gorzkim humorem. I jak nowoczenie, bez
sentymentalizmu, samymi faktami i obrazami. Jest w niej co z nies-
podzianki, nikogo nie naladuje. Któż to taki? Przypuszczam, że
przebywa gdzie na emigracji, bo w Kraju zrobiłaby przecież karierę
proletariackš", nawet jeli to nie sš autobiograficzne dane, i byłaby
165
znana. ŤWiadomociť powinny drukować jej więcej. To naprawdę
sensacja w najlepszym znaczeniu słowa. I naprawdę objawienie
nowego, porywajšcego talentu. To przyszła sława. I pienišdze".
Na Zachodzie więc zostałam pasowana na pisarkę.
Wiadomoci" nie miały u nas debitu. Wysyłane z Londynu
egzemplarze nie docierały do mnie. Jedynie wycinki przemycane
w listach. Dziwna rzecz. Czytajšc je, nie czułam dumy ani radoci.
Gdzie tam, głęboko, tkwiła gorycz, że niepotrzebnie zmarnowałam
tyle lat nad jednym tekstem, a nie doceniono go w kraju, nie dano
szansy, aby czytelnicy mogli wyrazić swojš opinię, zaakceptować lub
odrzucić moje pisarstwo. Ostatecznie, dla nich pisałam, a nie dla
recenzentów.
Wkrótce zatelefonował do mnie kto z władz Zwišzku Literatów.
Dlaczego nie chcecie drukować waszej prozy w kraju, a robi-
cie to w pimie emigracyjnym? zaczšł z naganš w głosie.
Blisko dziesięć lat starałam się bez skutku o druk... west-
chnęłam w słuchawkę. Podpisujš ze mnš umowy, płacš i wycofujš
z druku.
Przylijcie maszynopis. Słyszałem, że piszecie takie różne
pornograficzne wiństewka, a'ja lubię sobie czasem co takiego
poczytać...
Doręczyłam maszynopis jeszcze tego samego popołudnia, zasta-
nawiajšc się, co ludzie rozumiejš pod słowem pornografia", jeżeli
zaliczajš do niej skromnš w moim pojęciu ale nie zakłamanš
prozę. Następnego dnia ten sam, ale już trochę rozbawiony głos,
grzmiał w słuchawkę: Spędziłem z wami wspaniałš noc. Nie
mogłem oderwać się od tekstu. Nie rozumiem, dlaczego wam tej
powieci do tej pory nie wydrukowano. To dobra i potrzebna proza.
Idcie do Czytelnika". Rozmawiałem w waszej sprawie. Podpiszš z
wami umowę.
Pewnie, że podpiszš zgodziłam się z westchnieniem.
Ale czy wydadzš?
Podpisałam szóstš z kolei umowę. Tym razem też wzięłam pełne
honorarium, ale już w ratach i za wydanš wreszcie ksišżkę. Tekst został
bardzo okrojony, czyli skurtyzowany" jak to się w owych czasach
okrelało, i to tylko ze względu na brak papieru i debiut. W półtora
roku póniej ukazał się w sprzedaży. W cišgu niespełna tygodnia roz-
szedł się cały nakład. Krytyka uznała ksišżkę za bestseller. Jedno
166
z wydawnictw zachodnich zwróciło się z propozycjš przekładu, którego
też dokonało. Wolna Europa" mówiła entuzjastycznie o moim talen-
cie. Kilku przyjaciół obraziło się na mnie, zaczęły kršżyć plotki, że jes-
tem kochankš jednego z dygnitarzy KC. Znałam go, niestety, jedynie
z fotografii.
Za uzyskane ze wszystkich wydawnictw pienišdze, czyli z hono-
rariów za niewydanš ksišżkę, budowałam własnociowe mieszkanie.
W Tršbie Archanielskiej" stałam się w owym czasie gwiazdš repo-
rtażu. Gwidzielski dopadał mnie przynajmniej raz na kwartał. Jada-
łam do syta. Kupowałam na ciuchach amerykańskie sukienki, a w
komisach pantofle. Planowałam także pierwszy zagraniczny wyjazd.
I to nie do żadnej Czechosłowacji, ale do Anglii, na zaproszenie
jakiej czytelniczki Wiadomoci" wielbicielki mego talentu. Tak
napisała w licie, przysyłajšc zaproszenie z opłaconš w obie strony
podróżš. Wszystko więc wskazywało na to, że jeszcze w pierwszym
socjalistycznym dwudziestoleciu uda mi się zrealizować chociaż
w częci moje powojenne marzenia o przekochaniu, przejedzeniu
i przebawieniu życia. Zasypiałam i budziłam się z umiechem na
ustach. Byłam szczęliwa. Popełniłam tylko tę nieostrożnoć, że wyk-
rzyknęłam kiedy te dwa słowa bardzo głono, biegnšc w słoneczny
ranek przez Łazienki, aby obejrzeć moje nowe mieszkanie, które już
zaczęto od wewnštrz tynkować. A wiadomo, że nie wolno się do
szczęcia przyznawać. Wiatr porwie słowa, wiat się dowie, poza-
zdroci i uczyni wszystko, aby to ludzkie szczęcie zapeszyć.
I tak się włanie stało. Od tego momentu szczęcie napotkane
w oborskim sraczyku odwróciło się obrażone, wypinajšc w mojš
stronę różowš pupkę.
Tylko jedno krótkie lato i długš zimę byłam szczęliwa nie prze-
czuwajšc, że wkrótce rozpocznie się czarna seria. Na razie roznosiła
mnie radoć życia.
Kupiłam pęto kiełbasy, pudło ciastek, czerwonš smycz ze skórki
: i wzięłam delegację w kierunku Olsztyna. Postanowiłam zabrać do
siebie Asmodeusza na jego stare lata. Obiecałam to swemu przyja-
cielowi przy rozstaniu, a koleżanka z Tršby Archanielskiej" obieca-
ła przetrzymać go u siebie w Milanówku przez kilkanacie dni, nim
wprowadzę się do własnego mieszkania. Chciałam, żeby w tej uro-
czystej i szczęliwej chwili uczestniczył także i Asmodeusz.
167
Wczesnym rankiem wysiadłam na małej stacyjce pobielonej wap-
nem. W oknach stacyjnego budynku różowiły się pelargonie.
Ogromny, stary kasztan kwitł tuż przy wšskim peronie, rzucajšc
nikły cień na nicwyschnictš kałuże po wczorajszym deszczu. Taplało
się w niej radonie ćwierkajšce stadko wróbli. Wiosna trwała w peł-
ni. Miodny zapach tarniny niósł się od szerokiej drogi prowadzšcej
do lasu. Jego skraj porastały brzozy, odbijajšc delikatnš zieleniš
listowia od starych sosen pachnšcych w słońcu żywicš. Ptaki nawoły-
wały się miłonie i zajadle. Ziemia parowała ciepłem i aromatami
wiosny. Przyspieszałam coraz bardziej kroku, nie mogšc doczekać
się momentu, gdy Asmodcusz zawyje ze szczęcia na mój widok, gdy
zacznie delikatnie, niby od niechcenia, brać z mojej ręki ulubione
przysmaki.
Asmodcusz! pokrzykiwałam radonie, rozglšdajšc się po
lesie. Łudziłam się, że może kręci się gdzie w pobliżu, że usłyszy
moje wołanie, pozna głos. Przybiegnie.
Serce waliło niespokojnie, gdy przez kwitnšce krzewy głogów
dojrzałam przewiecajšce zabudowania z czerwonej cegły. Niewiele
się w obejciu zmieniło. Leniczy tylko się jakby trochę postarzał,
gdy powolnym ruchem odwrócił głowę i mogłam dojrzeć jego twarz.
Zaprzęgał do drabiniastego wozu kasztanka potrzšsajšcego niecier-
pliwie łbem. W pobliżu obórki odezwało się piskliwe i obce ujadanie
psa, pobrzękujšc łańcuchem wychylił biały, brudny łeb z rozpadajš-
cej się drewnianej budy. Właciwie wiedziałam już wszystko. Leni-
czy poznał mnie. Umiechnšł się krzywo, sięgnšł leniwie dłoniš do
daszka czapki. Podeszłam do niego bez słowa czekajšc, aż się pierw-
szy odezwie.
Pani po psa? zapytał flegmatycznie, poprawiajšc uprzšż
przy końskim pysku.
Skinęłam głowš. Paczki zacišżyły mi w dłoniach jak kamienie.
Zara po pani odjedzie zdechł... Z głodu dorzucił po
chwili, mamroczšc do konia, żeby się nastšpił. Nie chciał nic zryć,
ino wył i wył...
Umarł z tęsknoty dopowiedziałam w myli i przysiadłam na
okorowanej kłodzie powalonej sosny.
Gdzie go pan zakopał? spytałam cicho.
A tam... wskazał głowš w nieokrelonym kierunku.
Gdzie, tam? popatrzyłam na niego błagalnie.
Franek! wrzasnšł w stronę domu.
168
W drzwiach stanšł wyrostek z wiadrem w dłoni.
Pokaż pani, gdzie tego czarnucha zakopalimy.
Weszlimy w młody las. Zapachniało wilgotnym mchem. Chłopak
szedł przede mnš w zbyt obszernych gumiakach, pocišgajšc nosem.
Długš chwilę szlimy w milczeniu. Gdzie w pobliżu gruchała syno-
garlica.
Gdzie tu... wskazał niezdecydowanie palcem w gšszcz
jałowców. Umiechał się głupkowato, bez zrozumienia. Oddałam mu
przyniesione dla Asmodcusza prezenty i powiedziałam, żeby sobie
poszedł, że do drogi trafię póniej sama.
Kręciłam się przez chwilę wród jałowcowych krzewów i mło-
dych, wiotkich brzózek. W trawie żółciły się jakie kwiatki, w ciep-
łym powietrzu bzykały owady. Przysiadłam na murszejšcym pniaku
przysłuchujšc się zawodzeniu wilgi. Przypomniałam sobie nasze spo-
tkanie z Asmodeuszem w onieżonym lesie. Wyszedł do mnie
z krzewów i w krzewach pozostał na zawsze. Nie mogłam, nie potra-
fiłam go ocalić od tej głupiej, psiej mierci, chociaż mi zaufał. Jedy-
nie jš trochę oddaliłam. mierć z głodu czy z tęsknoty liczy się
zawsze w statystyce tylko jako mierć. Psia w tym rachunku w ogóle
się nie liczy.
Trzeba było wracać na stację, żeby zdšżyć na osobowy pocišg do
Olsztyna. Wyjęłam z torebki smycz i uwišzałam na zwisajšcej gałšz-
ce brzozy, której biały, strzelisty pień z pewnociš przypadłby do
gustu Asmodeuszowi dobierajšcemu sobie zawsze najładniejsze
drzewka do złożenia pod nimi wizytówki. Asmodeusz był kundlem,
ale kundlem-estetš.
Następny cios od losu nie dał na siebie długo czekać. Moje
własnociowe mieszkanko było już od paru tygodni całkowicie goto-
we do objęcia. Właciciele wprowadzali się do pachnšcego wieżš
farbš bloku. Tylko ja nie mogłam. Nie byłam zameldowana na stałe
w Warszawie i chociaż mieszkanie stanowiło mojš bezspornš włas-
noć, nie chciano mi przekazać kluczy. Musiałam okazać meldunek.
Nikt nie był w stanie mi tego załatwić. Ani Zwišzek Literatów, ani
redakcja, ani żadne urzędy, po których biegałam tracšc długie godzi-
ny w korytarzach i przy różnych okienkach. Napisałam nawet do
Lucylli, gdyż tylko ona jedna była w stanie zaradzić sytuacji. List
wrócił z dopiskiem, że wyprowadziła się z Wrocławia w nieznanym
kierunku. Płaciłam więc za czynsz w niezamieszkałym domu, a sama
za drogie pienišdze mieszkałam dalej w ciasnym pokoiku przy rodzi-
169
nie i zbierałam pienišdze na łapówkę. To była jedyna, niezawodna
droga, by otrzymać klucz do własnego domu. Wprowadziłam się
z rocznym opónieniem, rezygnujšc z wielu najkonieczniejszych rze-
czy. Na meble już także nie starczyło. Z bieżšcej pensji odkupiłam
od koleżanek nieprzydatne dla nich graty. W ten sposób zdobyłam
tapczan, szafę i stół, szczęliwa, że się wreszcie urzšdzam na swo-
im". Własne mieszkanie z kuchniš i łazienkš było nie tylko takim
sobie zwykłym mieszkaniem. Stanowiło najprawdziwszy dom, z któ-
rym wišzałam różne nadzieje, do założenia rodziny włšcznie. Gwi-
dzielski był w tym czasie na manewrach. Na adres poczty polowej
wysłałam mu lakonicznš karteczkę oznajmiajšc, że w każdej chwili
może mnie, bez względu na porę dnia i nocy, dopać" w pokoju
z kuchniš, łazienkš i balkonem.
Nie odpisał, bo układanie zdań nie było jego najsilniejszš stronš,
ale zjawił się pewnego jesiennego ranka. W jednej dłoni trzymał
walizkę, a w drugiej połówkę cytryny, którš wysysał pod moimi
drzwiami, jednoczenie plecami przyciskajšc dzwonek.
Dziewczyno! miał się całš ogorzałš twarzš koloru wieże-
go razowca, w której połyskiwała taka ogromna iloć zębów, że aż
wydawało się to nieprawdopodobne.
Dziewczyno, już idę do ciebie, tylko do końca wycisnę tę
kwanš zarazę stršcajšcš resztki alkoholu w moim organizmie...
Krawat miał już rozwišzany, trencz rozpięty, a teraz, rozglšdajšc
się badawczo po mieszkaniu, zrzucał z siebie pospiesznie dalsze
częci munduru.
Jezu, jaki ty opalony! zdołałam jeszcze wykrzyknšć z zach-
wytem, a reszta była już tylko ruchliwym milczeniem.
Masz piękne mieszkanie wysapał po ostatnim miażdżšcym
pocałunku. Cieszy mnie to serdecznie. Przydałby się tylko jaki
chodnik na podłogę. Poruszył się wymownie na ciasnym tapcza-
nie na którym nie miecił się w całoci. Stopy zwisały.
Uważaj je za swoje... powiedziałam spontanicznie, ale
z należytš powagš. Uznałam bowiem, że nadszedł moment, aby mu
się owiadczyć.
Twarda, sucha dłoń Gwidzielskiego zamarła w nagłym bezruchu
na mojej piersi.
Słuchaj, dziewczyno... obrócił jasne, szczere oczy w mojš
stronę. - Żenię się! Za parę tygodni...
170
Zakochałe się? - starałam się, aby zabrzmiało to naturalnie
i obojętnie.
Chłopak w drodze!
Skšd wiesz, że chłopak?.
U mnie będš sami synowie, jasne? rozemiał się może
trochę za głono i nie w tej swojej radosnej tonacji co zwykle. Ale
mogło mi się tak tylko wydawać.
Jasne... wymamrotałam z ustami wtulonymi w ciepte
zagłębienie między obojczykiem a szyjš.
Rozglšdałam się po rozsłonccznionym pokoju, po jego pustych,
byle jak pomalowanych jasnš farbš cianach, po kanciastych gratach
i nagle przestał mi się podobać. Jerzy też ma już syna pomylałam
przy tym bez sensu i większego żalu.
Gwiżdzielski sięgnšł rękš po papierosa. Zacišgnšł się łapczywie,
r głęboko.
j, Cholerny wiat... umiechnšł się do mnie promiennie. -
T Z tobš do partyzantki ić, na zwiad łazić, mosty wysadzać, samoloty
% krać... powiedział równie bez sensu z nutkš żalu czy tęsknoty
l w głosie.
| Do łóżka, do partyzantki, w razwiedku", byle tylko nie do ołta-
t rżš przebiegło mi przez myl i pod pretekstem, że idę zaparzyć
| kawę, zsunęłam się z tapczanu. Stojšc przy kuchence i czuwajšc,
j żeby kawa się nie zagotowała, a jedynie podgrzała do stanu wrzenia,
5 pomylałam, że dobrze się stało, jak się stało. Gwiżdzielski nie nada-
6 wał się na męża. Przypominał stepowy wiatr, którego nie można
zamknšć w pudełku po pantoflach. Albo czołg, który umie wpraw-
dzie sforsować łazienkę albo kuchnię, ale się w niej nie pomieci,
nie zostanie na stałe jak w hangarze...
Jeszcze tego samego dnia, wkrótce po wyjedzie Gwidzielskie-
go, poczta przyniosła zawiadomienie z biura paszportowego. Rozry-
wajšc niecierpliwie złšczony metalowš zszywkš papierek,
zobaczyłam w wyobrani mego białego łabędzia kołyszšcego się dos-
tojnie na błękitnych falach. Wtulona między nieżne skrzydła, odpły-
wałam daleko od smutków i niespełnionych tęsknot.
Jak to dobrze, że włanie teraz wyjadę zdšżyłam jeszcze
pomyleć przebiegajšc wzrokiem po drukowanym tekcie.
Zawiadamiano, że z ważnych przyczyn państwowych odmówiono
ffli paszportu na wyjazd do Anglii. Stałam dłuższš chwilę z oczami
171
w słup" i z wielkim szacunkiem dla samej siebie. Poczułam się bar-
dzo ważnš osobistociš w Ludowej Ojczynie. Liczono się ze mnš,
obawiano się moich poczynań. Mógł się widocznie przez mój wyjazd
ustrój zawalić. Usiadłam w przedpokoju na podłodze i zaczęłam się
miać jak idiotka. A było z czego! Asmodeusz umarł, Gwidzielski
się żenił, ostatnie pienišdze wydałam na łapówkę. Wreszcie odmó-
wiono mi paszportu.
Nie był to jednak koniec czarnej serii, a dopiero skromniutkie
preludium. W pół roku póniej wyrzucono mnie z Tršby Archa-
nielskiej". Wystarczajšco długo tam pracowałam, aby dojć do
wniosku, że rodowisko to jest cyniczne, a drastyczne słowa Lucylli
kryjš wiele prawdy. Ten wiatek, wištobliwy aż do obrzydliwoci,
był jednoczenie amoralny i bezwzględny.
Oficjalne zwolnienie z pracy nazywało się kompresjš etatów".
Nieoficjalnie, wiadomo było, iż nie pasuję do rodowiska katolickie-
go. Jestem parszywš owcš w stadzie redaktora naczelnego jak
stwierdził pewien ksišdz, piętnujšc z ambony moje ksišżki jako
wysoce niemoralne, a nawet wręcz rozpasane. No, bo kto to słyszał,
żeby młodzi ludzie szli do łóżka bez lubu! Także grono zakonnic
napisało do redakcji zbiorowy list pełen oburzenia, że tak zacne
pismo jak Tršba Archanielska" drukuje u siebie reportaże niejakiej
Mercedes Forelli ladacznicy bez zasad, wstydu, i w ogóle potwora
nadajšcego się wraz ze swojš ksišżkš na stos, a nie do katolickiego
pisma.
Zawsze mnie ciekawiło, skšd do wielebnych sióstr zakonnych
trafiła rozchwytywana spod lady ksišżka, wydana w niewielkim, jak
na owe czasy nakładzie, ale nawet redaktor naczelny nie potrafił dać
mi na to pytanie odpowiedzi. Rozkładał tylko bezradnie pulchne
dłonie, jakby wyjšł je dopiero z wody po obmyciu. Jak przystało
jednak na dobrego katolika płakał, gdy komunikował, że musi
mnie zwolnić. Łzy lały się z jego niebieciutkich oczu o wyrazie
gotowanej ryby, dłoń sięgała do serca, gdy mówił łamišcym się ze
wzruszenia głosem:
Muszę paniš zwolnić. Kompresja etatów, nacisk opinii pub-
licznej... W Bogu cała nadzieja, że wkrótce dostanie pani pracę.
Musimy kogo zwolnić. Nie możemy usunšć kobiety majšcej rodzi-
nę, dzieci, męża. Pani jest samotna, pani da sobie radę. Jest pani
172
najzdolniejszš dziennikarkš w naszym gronie i dlatego włanie nasz
wybór padł na paniš. Z pani talentem łatwo będzie znaleć pracę
w innej redakcji.
To z talentem" zabrzmiało w jego ustach jako dwuznacznie.
Dobry Bóg w niebicsiech miał widocznie ważniejsze sprawy na
głowie, gdyż z tš chwilš przestał się o^mnie zupełnie troszczyć.
Ludzie na ziemi poszli w jego lady. rodowisko katolickie nie
chciało się do mnie przyznawać, za marksici uważali mnie za kato-
lickš dziennikarkę i też nie chcieli mieć ze mnš nic wspólnego.
Niestety, musiałam jeć. Choćby co drugi dzień, ale musiałam. Tego
żadna ze stron nie wzięła pod uwagę.
Zaczęło się żmudne i beznadziejne poszukiwanie pracy. Obcho-
dziłam codziennie wszystkie znajome redakcje i ludzi, którzy byli na
tyle wpływowi, że przy odrobinie dobrych chęci mogliby co dla mnie
zrobić. Nie czynili tego jednak... Z różnych pobudek. Jedni ze stra-
chu o swoje stanowiska, inni dlatego, że byłam kobietš samotnš
i usilne zabieganie w mojej sprawie mogłoby wiadczyć o tym, że
łšczš ich ze mnš intymne stosunki. Nie mogli więc narażać się
swoim żonom, i tak wystarczajšco często zdradzanym, ale cichutko,
bez rozgłosu. Zajmowanie się mojš sprawš stałoby się od razu gło-
ne i podejrzane w rodowisku.
Zaczęły się dni głodu i marzeń. Już nie o Gwidzielskim, ale
o sutym obiedzie. Trochę póniej - tylko o kartoflance w dosta-
tecznych ilociach.
Nieoczekiwanie pomógł mi jeden z młodych kolegów ze Zwišz-
ku Literatów. Przy okazji jakiego zjazdu podszedł do mnie i pogra-
tulował udanego debiutu.
Nie przyniosła mi ta ksišżka szczęcia odburknęłam cierp-
ko i niechętnie, bo włanie przestawałam powoli wierzyć w ludzkš
bezinteresownš życzliwoć. Zyskałam doć dwuznaczny rozgłos,
ale straciłam chleb.
Młody człowiek o powierzchownoci panicza z ksišżek Rodzie-
wiczówny pochodził z biednej chłopskiej rodziny i widocznie słowo
chleb" trafiło do jego wyobrani. W kilka dni póniej powiadomił
mnie telefonicznie, że mam szansę otrzymania stypendium Ministra
Kultury na wyjazd do Państwowego Gospodarstwa Rolnego lub
jakiego zakładu przemysłowego, z którego następnie napisałabym
powieć.
173
Od razu stanęła mi w oczach huta w tumanach czarnego pyłu.
Błyskawicznie zdecydowałam się na PGR. Zawsze lubiłam wie.
Zobaczyłam siebie w słoneczny ciepły ranek na łšce pachnšcej różo-
wo kwitnšcymi firletkami. Wprawdzie za oknem trwał dżdżysty pa-
dziernik 1963 roku, ale ja poczułam się naprawdę wiosennie.
W trzy dni póniej, w towarzystwie jeszcze kilku wybrańców
losu" siedziałam naprzeciw ministra, popijajšc lurowatš kawę z ład-
nej filiżanki ze złoceniami.
Nie był urodziwy, ale wpatrywałam się w niego z uwielbieniem,
niczym w jakie nieziemskie zjawisko. Odsunšł ode mnie na trzy
najbliższe miesišce widmo głodu, ofiarował nadzieję na lepsze jutro,
dał szansę napisania za państwowe pienišdze powieci i niczego
w zamian nie żšdał. Prosił jedynie z przyjaznym umiechem o wia-
domoci, jak nam się żyje i pracuje w wybranych rodowiskach. Wte-
dy przysięgłam sobie, że go nie zawiodę. Chociaż żywiołowo
nienawidzę pisania listów, będę je wysyłała co tydzień. Wprawdzie
w formie reportażu, ale za to obszernego i napisanego w taki spo-
sób, aby mógł stanowić rozdział przyszłej ksišżki. Nie jakiego tam
produkcyjniaka, ale literacko wspaniałej, prawdziwej opowieci
o ludziach z PGR-u, do którego otrzymałam skierowanie.
Przyrzeczenia danego sobie dotrzymałam. Częciowo jednak,
gdyż minister nie pozwolił na realizację do samego końca. Być może
nie wytrzymały jego nerwy i cofnięto mi stypendium. Nie byłam od
uzdrawiania stosunków w PGR-ach, a od napisania pozytywnej
powieci o szczęliwych ludziach. Ba!
Na razie jednak kupiłam błękitnš, tekturowš teczkę. Na wierz-
chu wykaligrafowałam z nabożeństwem: Listy do mego Ministra".
Westchnęłam, pełna wewnętrznego skupienia, dobrej woli i nadziei.
W tydzień póniej zaczęłam je regularnie wysyłać, a pierwszy opat-
rzyłam maleńkim komentarzem:
Lwi Pazur" to ładna nazwa. Państwowe Gospodarstwo Rolne
Lwi Pazur brzmiało nawet dumnie, wręcz zachęcajšco.
Od szosy w bok, het, aż po drewnianš cerkiewkę szmat szero-
kiej błotnistej drogi. Grzęznš w gliniastej mazi furmanki, samocho-
dy. Czasem nawet dwa sczepione z sobš cišgniki. Natomiast ludzie
zapadajš się w buciorach tylko do łydek. Padajš deszcze, droga
z dnia na dzień staje się coraz bardziej nie do przebycia. Ludzie
tracš wszelkš łšcznoć ze wiatem. Ze wiatem to znaczy z naj-
bliższym miasteczkiem, oddalonym o siedem kilometrów. Ale samo-
174
chody ciężarowe muszš się dostać do PGR-u albo z niego wydostać.
Dowożš żywnoć, paszę dla bydła, drewno, węgiel. Odstawiajš
codziennie mleko do punktu skupu. Już od kilkunastu lat koła
cišgników ryjš coraz głębsze doły, coraz głębsze koleiny; coraz wię-
cej pojazdów w okresie gwarancyjnym idzie na szmelc.
Obarczona walizkš i maszynš do pisania brnęłam przez zwały
błotnistego ciasta tuż za szerokimi plecami kierownika majštku.
Przedwieczorny wiatr mierzwił mu rzadkie, jasne włosy. A błoto pod
moimi nogami w błękitnawym zmierzchu nabrało szlachetnej barwy
stali.
Tu zawsze takie błoto?
Tu jeszcze nie ma żadnego błota... odpowiedział flegma-
tycznie, z godnociš. Trzeba zobaczyć jak wyglšda pegeer w Dzi-
kowie. Tam nawet dojć trudno, a dojechać nie można. Chyba że
tylko latem, jak sucho.
Dogoniła nas garstka ludzi spieszšcych od przystanku autobuso-
wego.
Idzie nasza starsza księgowa... oznajmił z ulgš i zatrzymał
się, jakby spodziewał się wybawienia od moich natarczywych pytań.
Ciemne, zmierzwione włosy nad inteligentnymi oczami, ciepły
kożuszek, czarne spodnie na tłustym, nisko skanalizowanym zadzie.
W ręce siatka: dwa bochny chleba, trzy grube ksišżki z biblioteki.
Pani do nas na inspekcję? Wycišgnęła białš, miękkš dłoń.
Jestem pisarkš. Mam posiedzieć w waszym majštku kilka
miesięcy.
O czym pani chce tu pisać? nastroszył się kierownik,
obracajšc ku mnie swoje błękitne, czyste oczy nie zmšcone żadnš
mylš.
Stalimy wszyscy troje po kostki w kleistej mazi. Przez wierzch
moich półbutów przelewała się powoli woda. Prowadzilimy jednak
dalej towarzyskš rozmowę.
O ludziach. O ich pracy, o codziennym życiu, o tym, jak gos-
podarujš... wzruszyłam nieznacznie ramionami, umiechajšc się
niepewnie. Sama jeszcze nie bardzo wiedziałam, jak potoczy się
tutaj moja twórcza praca.
Tu nie ma nic do pisania... stwierdził autorytatywnie kie-
rownik i spojrzał na starszš księgowš.
175
Na razie będzie pani mieszkać z naszš stażystkš. Jutro urzš-
dzi się gocinny pokój zadecydowała szybko, z desperacjš w gło-
sie, i ruszylimy w dalszš drogę lawirujšc między kałużami.
Podbarwiony różem i niebicskociš zmrok zapadał szybko. Doj-
rzałam jeszcze tylko rzšd jednakowych mieszkalnych domków usta-
wionych w błocie, a po drugiej stronie, w takiej samej mazi, białe
i ceglane zabudowania gospodarcze. Całoć sprawiała wrażenie jed-
nej gigantycznej kałuży bez dróg, cieżek, uliczek. A z tyłu, w tle:
podmokłe łški ozdobione, niby brzegi misy, równiutkim szlaczkiem
dalekich lasów.
Strome drewniane schodki na pięterko. Przenikliwy odór kiszo-
nej kapusty, wiadro z pomyjami. W pokoju dwie żelazne prycze,
stolik i drewniana umywalka. Na brudnych niebieskich cianach
w zielony rzucik i wišzanki kwiatów dwa więte obrazki. Wród
nich mnóstwo aktorek wyciętych z pism ilustrowanych i malowa-
na na szarym płótnie makatka. Para w miłosnym ucisku pod krza-
kiem, a obok nich bocian z transparentem w dziobie: Kocham cię!"
W rogach pokoju zwieszały się długie harmonijki posklejanych wido-
kówek z Krakowa i Zakopanego.
Stażystka ma na imię Lusia. Dorodna, wypływajšca ze zbyt obcis-
łych spodni. Pod czarnym sweterkiem, przepasanym białym jedwab-
nym szalikiem, kipiš piersi utrudniajšce jej widocznie oddech.
Sapała lekko, stojšc pokornie przy kuble z czystš wodš.
Mnie pewne stšd teraz wyrzucš, prawda, proszę pani?
spytała zmysłowymi ustami, przygładzajšc kręcone,, krótkie włosy.
Wiem, że będę tu dzi nocować odpowiadam, ostrożnie
siadajšc na więziennej pryczy, twardej i wysokiej. A za chwilę znam
już jej całe ubożuchne życie. Oblała w tym roku maturę i jest na
stażu rolniczym, chociaż nowa praca jej nie zachwyca. Ma inne
aspiracje. Chciałaby podróżować po wielkich miastach i pisać ksišż-
ki. Włanie ksišżki, bo na tym się dużo zarabia, a poza tym sama
ogromnie lubi czytać. Jak się dorwie do powieci, to żeby się nie
wiem co działo, nie zostawi, a musi doczytać do końca. Jednym
tchem. Ostatnio czytała Listy z więzienia". Takie sobie. Nawet ład-
ne. A z podróżami też nic nie wychodzi. Pojechała przed tygodniem
do Jałowcowa, do kina. Autobusem. Póniej nie miała czym wrócić,
bo żal jej było wyjć w połowie filmu i ostatni autobus uciekł. Na
szczęcie znalazło się dwóch znajomych z motorami i odwieli jš
176
i jeszcze drugš stażystkę do domu. Zmarzli i zmęczyli się jazdš po
błocie, więc zaprosiła ich na górę. Motory zostawili na podwórku,
pod płotem. I jak chcieli wracać, to już motorów nie było. Jeden
znaleli utopiony w kałuży tak, że mu tylko ršczki sterczały, a drugi
zauważyli płonšcy na szosie. Bo ludzie w pegeerze lubiš się bawić.
Co zobaczš, to zaraz niszczš, żeby tylko była jaka rozrywka.
Następnego dnia milicja cišgała j^ na zeznania, a przecież ona
niczemu nie winna i tak na dobrš sprawę, to wcale tych chłopaków
przedtem nie znała, a teraz cały pegeer jej dokucza i gadajš, że
zepsuła sobie przez tę milicję opinię. Bo taka młoda i już ma
z milicjš do czynienia, jak jaka prostytuta". A najgorsze, że to nie
pierwszy raz. Bo znów dwa miesišce temu była w Jałowcowie zaba-
wa. I tam zamordowali chłopaka. Lali go tak długo, aż był bliski
skonania. Wtedy zacišgnęli go do stodoły i nakryli snopkami, żeby
pod nimi doszedł". Jak go na drugi dzień znaleziono, to wszyscy
zeznawali, że zachlal się na mierć. A przecież ona go widziała
i rozmawiała z nim przed samš bójkš. Był pijany, ale niewiele.
Zupełnie dobrze trzymał się na nogach. Więc też zeznawała zgodnie
z prawdš, tyle że jš zakrzyczeli i jako ta sprawa ucichła, bo komu
zależało, żeby się mord nie wydał. A chłopaka szkoda. Miał dziewię-
tnacie lat i nawet dobrze tańczył...
Przed wieczorem przyszedł kierownik i stał niezdecydowanie
nade mnš z obwisłš dolnš wargš i umiechem Mony Lisy.
Jak tu będzie z wyżywieniem? spytałam, żeby wybawić go
z kłopotliwego milczenia.
Musi pani we własnym zakresie...
Jest jaka stołówka?
Nie ma.
A może kto mógłby mnie stołować?
Chyba nie...
A sklepik jest?
Jest.
No to chodmy!
Poszlimy. Czarna noc. Warczenie cišgników, gdzie tam, w bło-
cie, na placu przed gospodarskimi budynkami. Nic nie widzę. Trzy-
mam się kurczowo sztachet, błoto chlupie pod stopami. Czasem
otrze się o mnie jaka postać. Ludzie poruszajš się w tych ciemno-
ciach swobodnie, na zasadcie chyba instynktu zwierzšt przemykaj š-
177
cych się znanymi ladami. lizgam się w mazi, wycišgam ostrożnie
nogę z jakiej kałuży mylšc tylko o tym, żeby nie zgubić w niej buta
i nie przewrócić się w błoto.
Więcej w lewo. Tam wystaje kawałek belki. Trzeba po niej
przejć...
Bez słowa stawiam stopę na olizgłym, ruchomym balu. Robię
trzy niepewne kroki i zsuwam się w błoto. Oblepia lodowatym chło-
dem kostki.
Jeszcze tylko kilkanacie metrów... informuje beznamięt-
nie kierownik, człapišc w moim pobliżu.
Żółte krechy na czarnej mazi. To smuga wiatła z uchylonych
drzwi sklepiku. Widać wyranie całe topielisko i sterczšcš z niego
studnię. Kilka kobiet w utytłanych spodniach i gumowych buciorach
nalewa do kubłów wodę. Domki cišgnš się, bšd co bšd, na prze-
strzeni pół kilometra.
Zimna izba owietlona mdłš, żółtawš żarówkš. Sprzedawczyni
okutana w swetry, w grubej chustce na głowie. Przy ladzie kilka
zziębniętych, marnie odzianych kobiet w gumiakach oklejonych gru-
bo błotem. Na półkach ocet, musztarda, kompot, zeszyty, woda
brzozowa do włosów, herbatniki, marmolada w bloku...
Jest masło albo jaka wędlina? pytam odważnie, chociaż
przeczuwam odpowied.
Nie ma... odpowiada z kamiennym wyrazem twarzy sprze-
dawczyni. Kobiety umiechajš się nieznacznie, spoglšdajš po sobie,
na kierownika, na mnie.
Kupuję słój kompotu z wini i wychodzimy. Musi starczyć na
kolację, niadanie a może nawet i obiad.
W pokoju zastaję dwie znajome Lusi. Przyniosły z sobš zapach
obory i zdrowego potu. Gdy wchodzę, milknš i tylko wlepiajš we
mnie zaciekawione oczy.
Nic tu u was nie można dostać do jedzenia! mieję się
z wymuszonš beztroskš i stawiam słoik z kompotem na stole, tuż
obok ułamanego lusterka i dwu ozdobnych imieninowych pocztówek
z różami obsypanymi migotliwš pozłotkš.
Trzeba było przywieć z miasta... wtršca Lusia. Tu
rzadko co jest do jedzenia. Masła, smalcu, słoniny nigdy nie ma.
Czasem przywiozš margarynę i kiełbasę, to wielkie więto.
A co z pieczywem?
178
Chleb czasem jest w sklepiku, ale przeważnie każdy sobie
kupuje w Jałowcowie. Kierownik nie chce dawać wozu na prowiant,
a sprzedawczyni o nic się nie stara. Przy tamtej, co odeszła, to było
czego i więcej...
Ja to bym chciała nawet stšd pójć... odzywa się blondynka
o amorkowatej twarzy. Gdzie do miasta na służbę. Najlepiej do
dziecka. Nas jest omioro w domu, a bardzo lubię dzieci... Jużemy
się tak nawet zmawiały z Łuskš. I obie nie wiadomo dlaczego
wybuchajš miechem, trochę tłumionym i wstydliwym.
Takie co, to by mi się przydało na motor! odzywa się
znienacka ta, co pachnie oborš i podnosi w górę moje stare, futrza-
ne rękawiczki. W nich graby nie marznš, co?
Niech je pani wemie! powiedziałam impulsywnie, chociaż
trochę żal było się z nimi rozstawać.
Certowała się tylko tyle, ile trzeba i zaraz powiedziała:
Już ja się pani czym zrewanżuję!
Dobrze! umiecham się do dziewczyny, w której jest co
hardego. Musi być pyskata i puszczać się odważnie z chłopakami.
Mam apetyt na ciepłe mleko prosto od krowy.
Dziewczyna odrzuca do tyłu głowę i zanosi się miechem poka-
zujšc zdrowe, białe zęby.
Ona jest u nas dójkš objania Lusia. Już osiem lat tutaj
doi krowy...
Ale pani trafiła! Zaraz lecę do obory! Trzasnęła drzwiami,
aż tynk się posypał. Zamierdziało nawozem i zbiegła z rumorem po
schodach.
Dziewczęta przybrały zgorszone miny.
Taka to ma zawsze szczęcie! powiedziała zazdronie
Lusia. Rękawiczki futrzane od pani dostała!
Ona ze wszystkimi tu chłopakami... zniżyła głos do szeptu
amorkowata i spuciła złotawe rzęsy.
Nim się dowiedziałam, z kim i kiedy łapano dójkę w oborze, ta
wpadła z garem pienistego mleka pachnšcego krowš. Piłam chciwie,
z apetytem. Dziewczęta patrzyły z rozbawieniem i niedowierzaniem.
Że też pani lubi takie ciepłe mleko! powiedziała ze zgrozš
zaróżowiona, lekko zdyszana Lusia. Mnie na sam widok niedob-
rze się robi...
179
Do pokoju wtargnęła starsza księgowa w rozpiętym kożuszku.
W jej wzroku wyczytałam dezaprobatę. Czułam, że jednš nogš ze-
lizgiwałam się już z cokołu sławy.
Rano przyjdzie pani do mnie na niadanie! powiedziała
tonem nie znoszšcym sprzeciwu, obrzucajšc przy tym dziewczęta
karcšcym wzrokiem.
Dójka i amorkowata z ocišganiem opuciły pokój. Dójka osten-
tacyjnie nacišgała rękawice. A ty, Lusiu, przyprowadzisz paniš do
mnie pod same drzwi. A wstaniesz wtedy, kiedy ta pani wstanie.
Kierownik zwalnia cię na ten czas z pracy...
Starsza księgowa otworzyła drzwi boso i w szlafroku. Na ramio-
na opadały rozpuszczone czarne włosy. Wyglšdała kobieco i mlecz-
nie.
Trochę póniej wstałam, bo jestem jeszcze dzi na urlopie
tłumaczyła się wpychajšc mnie do pokoju. niadanie czeka...
Meble z orzecha kaukaskiego. Szafa, tapczan, toaletka. Porod-
ku stolik i trzy nowoczesne fotele w kolorze terakota. Na podłodze
dywan. W oknach doniczki z mirtem. Na tapczanie kopiata pierzyna
w niebieskš kratkę. Wie ożeniona z miastem.
Niech pani je i się nie krępuje... zachęcała, zajšwszy
naprzeciw mnie miejsce. Miała na sobie atłasowy szlafrok w zielone
i żółte zawijasy. Była w niej miękkoć obrazów Rubensa.
Na białej serwetce filiżanka z chłodnš herbatš koloru słomki,
parę kawałków chleba, masło w osełce i słoik z miodem.
Rozmowa toczyła się o tym, że sklepy w okolicznych miastecz-
kach le zaopatrzone, a już z konfekcji nic przyzwoitego nie można
dostać i że mšż kupił jej na rynku w Jarosławiu amerykańskš puder-
niczkę i szminkę do kompletu. Zaraz mi to pokazała, tupišc ciężko
bosymi stopami. Była w tym swoim odruchu naturalna i podobna do
wszystkich kobiet wiata. Rozmowę przerwał nam jeden z pracowni-
ków, wywołujšc jš do przedpokoju w ważnej sprawie.
Jadę do Korniszewa po kołdry... donosił ciszonym gło-
sem. Kierownik kazał wzišć dwie po 400 złotych. Ja mu mówiłem,
że pani chciała te po 200, ale powiedział: Ja ci rozkazuję i takie
masz kupić! No i ja przyszedłem do pani księgowej...
180
Starsza księgowa wróciła do pokoju mocno wzburzona i chociaż
starała się podtrzymać przerwanš rozmowę, to widać było, że myla-
mi jest jeszcze przy tych kołdrach i samowoli kierownika. Wreszcie
wybuchnęła:
Bo to tak zawsze, proszę pani! Jak prosiłam, żeby był urzš-
dzony pokój gocinny, to się całymi miesišcami nie można było
doprosić. A teraz to sami nie wiedzš już, co robić, bo zobaczyli
papierek z ministerstwa... I po co tyle wydawać na kołdry? Lepiej
jeszcze co za te pienišdze kupić do gocinnego pokoju. Chociażby
chodnik, firaneczki, radio. Niech się pani nie gniewa, ale ja tak
mylę po gospodarsku. Taniej, a za to więcej rzeczy. Samš kołdrš
pokoju nie urzšdzi... Ale kierownik, to wie pani... Zastaw się,
a postaw się! Mnie to denerwuje... Poruszyła głowš niby narowis-
ty koń, gdy kto go chce wzišć za cugle. Potem zaczęła nerwowo,
niespokojnie i coraz częciej spoglšdać na drzwi.
Wizytę uważałam za skończonš.
Żona traktorzysty zgodziła się wzišć mnie na całodzienny wikt
pod warunkiem, że nie będę miała specjalnych wymagań i zjem jak
każdy normalny człowiek, a nie literat z Warszawy.
Nie mam wymagań i trzy razy dziennie przeciskam się przez
szparę w płocie do sšsiedniego bliniaka, bo tak tu nazywajš domki,
w odróżnieniu od przedwojennych czworaków.
niadanie zjadam o siódmej. Trzy gotowane w mundurach ziem-
niaki z solš i dwa garnuszki zsiadłego mleka. O piętnastej obiad.
Talerz krupniku, a na drugie ziemniaki z cebulkš. Albo zupa pomi-
dorowa i pierogi z ziemniakami. Albo zupa ziemniaczana i kluski
z żytniej mški. Kolacja o dziewiętnastej. Kilka ziemniaków w łupi-
nach albo skibka chleba własnego wypieku i dwa kubeczki mleka
prosto od krowy.
Ludzie tutaj nie sš przyzwyczajeni do wybrzydzania i rozrzutno-
ci. Trzymajš ich w spartańskiej dyscyplinie i kondycji umiarkowane
zarobki.
Piskorkowa mówi do mnie patrzšc otwarcie i naiwnie wilgotnymi
oczami sarny:
Latem wiodło nam się lepiej. Mšż wprawdzie po piętnacie
godzin z traktora nie schodził, ale miesięcznie potrafił przynieć
181
1.900 złotych! Aż nasz stary kierownik dziwił się i mówił: Co ty,
chłopie, z tyła forsš zrobisz? A tera zima. Praca tyż ciężka, ręce
sobie odmraża, a więcej jak 700 złotych na miesišc nie przyniesie...
Posiłki jadam w kuchni. Duża, kwadratowa, z brudnymi ciana-
mi. Szpary w drzwiach i parapetach okiennych. Wieje tu ze wszyst-
kich stron, pękajš tynki, a o kapitalnych remontach mówi się od lat
i, według słów Piskorkowej, będzie się jeszcze o nich długo mówić.
Piskorkowa nakrywa na mojš czeć stół gazetami. Natomiast
w siódmym dniu tygodnia podciela pod nie lniany obrus z koloro-
wym szlaczkiem. Po tym poznaje się niedzielny posiłek. Jadam
w asycie szeciorga kotłujšcych się na podłodze dzieci. Z tego troje
jest mojej gospodyni, a reszta sšsiadki pracujšcej w chlewni zarodo-
wej przy Landrasach. Maluchy łażš na czworakach, bijš się, krzyczš
przeraliwie, wpychajš kotu pod ogon patyk. Nie noszš majtek.
Z umorusanych nosów zwieszajš się zielone smarki, tyłki sš brudne.
Na rodku kuchni stoi nocnik i bez przerwy które z dzieci z niego
korzysta. Ciurajš" co w ichnim języku oznacza nie tylko siusia-
nie.
Dzieci w Lwim Pazurze robi się stadami i z wielkopańskš roz-
rzutnociš niewspółmiernš do zarobków oraz możliwoci. Ludzie nie
potrafiš sobie tej jedynej tutaj rozrywki odmówić. Zresztš, nie ma
większej potrzeby. Natura sama wszystko reguluje. Osobniki słabe
po prostu powiększajš grono aniołków. Żywe egzemplarze sš zdro-
we i odporne. W końcu listopada chodzš boso, bez majtek, a cho-
ciaż tyłki majš tak umazane błotem, że płci nie odróżnisz, to jednak
nie zapadajš na poważniejsze choroby.
Obieranie ziemniaków z łupin uprzyjemniam sobie rozmowš.
Panuje względny spokój, bo dzieciaki z jednej miski, ustawionej
obok nocnika, zgodnie wycišgajš paluchami ziemniaki i wspólnie się
nimi karmiš.
Smaczne mleko... Umiecham się do młodej, przystojnej
kobiety wyjadajšcej z rynki resztki tego, czego nie dojadł mšż na
niadanie.
Krowa stara i mało mleka daje. Po prawdzie, to nie ma tak
znów czego dać jej do żarcia. Niby według umowy, kto ma krowę
powinien dostawać z pegeerów dwie tony rocznie siana, trochę
stršczkowych, wytłoki. Płacimy przecie za to jak rok długi po 150
złotych miesięcznie, a dostajemy tylko jednš furę siana rocznie i to
takich samych zgrabków z patykami. Jak się człowiek upomni o wia-
182
derko wytłoków, to krzyczš i grożš, że zabroniš nam wszystkim
wkrótce krowy trzymać. Wtedy to już nie wiem, co my by robili...
Troska zabrzmiała w głosie, a spojrzenie pobiegło ku umorusanym,
zabiedzonym dzieciakom. W pegeerze można kupić tylko trzy
litry mleka na rodzinę, a przecież w każdej chałupie jest po siedmio-
ro albo i więcej dzieciaków...
Za moimi plecami rozlega się rumor. To dwuletni Sta ulu-
bieniec ojca zwalił na siebie wanienkę z mydlinami. Stoi w kałuży
wody, w wianku kolorowych szmat i drze się przeraliwie ku uciesze
reszty dzieciarni, taplajšcej się w rozlanych brudnych mydlinach.
Uspokójcie się, bo dam w dupę! krzyczy Piskorkowa i w
rezultacie sama zaczyna się miać wycierajšc podłogę. Cały dzień
tylko pilnuj tego cholerstwa! Ani porozmawiać, ani w domu co zro-
bić, ani ziemniaki przed zimš zabezpieczyć, ani słomy dla krowy na
ciółkę zwieć...
Jeszcze wcišż dzielę pokój ze stażystkš. Wieczorami rozmawia-
my krótko. Dziewczyna przyłoży głowę do poduszki i już odpływa
w sen. W tej chwili Lusia stoi za krzesłem i wyłuskuje się skromnie
z czystej, milanezowej bielizny. Piersi ma wielkoci salaterek i nie
obwisłe.
Szkoda, że pani nie przyjechała wczeniej. Latem to tu było
wesoło! Pracowali u nas żołnierze przy żniwach. Kierownik obiecał
urzšdzić piękne dożynki. Wszyscy zwijali się z pracš, każdy tylko
mówił, jaka to będzie zabawa, i starał się jeden przez drugiego.
A póniej sklecono z desek podłogę i to takš małš, że się na niej
nie można było pomiecić. Zakupili wódki też niewiele, bo zdaje się,
że tylko za dwa tysišce złotych... Moci się przez chwilę na
twardym sienniku. - A teraz to nudno. Jak się ciemno robi, to nie
wiadomo, co dalej. Ani czytać, ani radia, ani nic. Kierownik ma
u siebie telewizor, ale co z tego? Przecież do niego nie pójdziemy...
Dlaczego u was nie ma wietlicy?
Miała być, ale nasza księgowa nie chciała się zgodzić, że niby
brak pieniędzy. Kiedy my jš parę razy zagadnęli, to na nas nakrzy-
czała: Jak się natyracie cały dzień, to po co wam wietlica? I tak
nie będziecie mieli siły do niej chodzić. Dobrze jej tak mówić, bo
ona jest już stara. Ma pewnie ze dwadziecia siedem lat, to i tańczyć
jej się nie chce. A nas, młodych, to tutaj w pegeerze dużo i każdy by
chętnie muzyki posłuchał i potańczył. Choćby nawet sam, bez chło-
183
paków... Nawet w takim Horyńcu jest już inaczej! Ale się człowiek
nigdzie nie może ruszyć, bo v błocie ugrzęnie... Uniosła się na
pulchnym łokciu i popatrzyła w mojš stronę. Pani to ma takie
ładne rzeczy. W dużym miecie wszystko można kupić... west-
chnęła w rozmarzeniu.
Nie majš tu zamiaru wybrukować drogi, choćby tego kawałka
do szosy? zapytałam, wycinajšc się na więziennej pryczy.
Już parę razy wytyczali. Wojsko miało pomagać, ale stary
kierownik się sprzeciwił. Powedział, że za dużo dzieci, a jak zrobi
się drogę, to będzie tędy latał autobus i jeszcze które rozjedzie...
Jemu to nic nie było potrzebne, jakby mógł, to do ludzi by strzelał.
W lipcu poszedł na emeryturę i nareszcie od trzech miesięcy mamy
innego kierownika.
Pojechałam do Rzeszowa, złożyć kurtuazyjne wizyty miejscowym
władzom. W Wojewódzkim Zarzšdzie PGR dyrektor przyjšł mnie
z roztargnieniem. Spieszył się na konferencję, jak wszyscy tutaj
ludzie na wysokich stanowiskach. Powiedział, że służy w każdej
chwili materiałami dotyczšcymi majštków, że w najbliższym czasie
wpadnie do Lwiego Pazura, więc mnie przy okazji odwiedzi.
W Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej obaj przewodni-
czšcy byli na konferencjach i, jak objaniły sekretarki, przez najbliż-
sze dwa tygodnie będš obaj bardzo zajęci. Chyba, że codziennie
przed dziewištš rano będę się dowiadywała, to może jakš chwilę
dla mnie wykrojš. Po dwóch dniach bezowocnego wpadania o róż-
nych godzinach do WRN i MRN postanowiłam odłożyć wizyty do
upalnych dni lata, kiedy drogi obeschnš, a wyjazd do Rzeszowa nie
będzie czym w rodzaju wyprawy krzyżowej do Ziemi więtej.
Zostawiłam jednak numer telefonu.
Do Lwiego Pazura wróciłam pónym wieczorem, utytłana bło-
tem i z przemoczonymi nogami. W pokoju nie było już ladu po
Lusi. Gołe ciany, firanka w oknie, na pryczy atłasowa kołdra, szafa
po aktach, stół nakryty kretonem i rozkosznie ciepło. Za mnš wpad-
ła starsza księgowa, jak wszyscy tutaj, bez pukania, ale za to jak do
meczetu, zostawiajšc brudne buty przed drzwiami.
Pani od nas nie ucieknie, prawda? Popatrzyła na mnie
badawczo, z niepokojem w oczach. Wiedziała bowiem, że mam się
widzieć z władzami wojewódzkimi. Kupi się jeszcze lustro, radio,
trochę naczyń i elektrycznš maszynkę, żeby mogła pani zgotować
herbatę... kusiła z przymilnym umiechem.
184
A gdzie Lusia? zapytałam przypominajšc sobie lęk dziew-
czyny przed jakim nieogrzewanym barakiem.
O niš może być pani spokojna! Przenielimy jš do koleżanki
zacięła usta i podniosła zwycięskim ruchem głowę z niedbale
skręconym i potarganym kokiem. Całkiem niemożliwe, żeby mog-
ła być z paniš. Nie może się pani nikim tutaj krępować, a to jest
dziewczyna lubišca towarzystwo... Spojrzała na mnie wymownie
i zaraz spuciła oczy. Wysunęła natomiast pokany biust do przodu.
Już jej tyle razy mówiłam, żeby nie psuła sobie opinii... Co to
znaczy, proszę pani, żeby do północy przesiadywali u niej chłopaki?!
Ojciec się nad niš trzęsie, przyjeżdża tutaj co jaki czas, żeby się
dowiedzieć, jak się córka sprawuje, a jej tylko zabawa w głowie...
W więtym oburzeniu Matki Polki" oparła się wydatnym zadem
o ciepły piec i dokończyła: A póniej mówi się o pegeerach, że
to jeden wielki burdel!
Słowo burdel" powtarza się tu przy wielu okazjach i należy do
rzędu wyrazów równoznacznych słowu stolica" lub wielki wiat",
tyle, że nie w najlepszym znaczeniu.
Na dole trzasnęły drzwi i za chwilę stał już w progu kierownik
na rozstawionych szeroko nogach, z głowš pochylonš jak u byka
szykujšcego się do ataku.
Była pani w Rzeszowie?... Bruzdy głębokiego namysłu na
czole, błysk oka w stronę starszej księgowej i niezdecydowany
umiech w mojš. Tam inne życie, niż tutaj... W głosie tęsknota
i akcent podziwu.
Bardzo się miasto rozbudowało mówię ostrożnie. Tyle
nowych dzielnic...
Jak mnie wysłali na kurs, to siedzielimy w zabitej wiosce
parę miesięcy i niczego człowiek nie zobaczył. Ani kina, ani teatru.
Dlaczego tak robiš? Utkwił we mnie rozżalony wzrok. Prze-
cież jak póniej siedzi się w takim pegeerze latami, to przynajmniej
kursy powinni robić w dużych miastach, żeby człowiek co oglšd-
nšł...
To pan nie wie?! wtršciła krzykliwie starsza księgowa.
Jakby wszyscy zakosztowali tego, co jest w miecie, to nikt by nie
chciał pracować na wsi. Celowo się tak robi!
Możliwe... umiechnšł się niezbyt intelektualnie, ale
ugodowo i po chwili wyszedł za księgowš, potykajšc się o niewidocz-
ne przedmioty.
185
Tutejsze lasy należš do Puszczy Solskiej. Wspaniałe, wysoko-
pienne, bogate w grzyby, jagody i zwierzynę. Przed kilkunastu laty
grasowały w nich i znajdowały schronienie bandy UPA. Mordowały
z upodobaniem polskš ludnoć. Żołnierzom KBW wbijano kołki
w oczy lub wypruwano wnętrznoci. W tym celu przybijano gwo-
dziem do drzewa kawałek wyszarpniętego jelita, a następnie kazano
biegać na czworakach tak długo, aż się wnętrznoci niby wstšżeczka
okręciły wokół pnia. Lubili także przybić język bretnalem do sosny,
a z pleców zdzierać wšskimi paseczkami skórę. Byli doć pomysłowi
w tych sprawach. Ludzie z tutejszych okolic wspominajš ze zgrozš
tamte czasy i do dzi podejrzliwym i niechętnym okiem spoglšdajš
na obcych. Może to być bowiem, jeli nie inspektor, to Ukrainiec.
W pegeerze Lwi Pazur bywa, że pojawi się para nieznanych
ludzi. Kręcš się po błotnistej drodze, rozglšdajš się dookoła, dzielšc
się cicho spostrzeżeniami. Ale tutejsi ludzie majš wyczulony słuch,
trenowany latami na bezkonfliktowym wynoszeniu z magazynu tego
i owego, więc słyszš jak tamci szepczš: Nie poznałby dzi, gdzie
stała nasza chata. Da Bóg, a wrócimy tu jeszcze kiedy". Po takiej
wizycie, na cmentarzu, w pobliżu cerkiewki, który z grobów jest
uprzštnięty i przyozdobiony jedlinš. Miejscowi twierdzš, że to
z młodego pokolenia tych, którzy zostali stšd wysiedleni do wojewó-
dztwa koszalińskiego i olsztyńskiego.W lesie spotkałam jednego
z robotników rolnych Kobylaka. Wraz z synkiem o wyłupiastych
kasztanowych oczach ładował suche gałęzie na ogumiony wóz.
Pogłaskałam konia po ciepłych, zamszowych chrapach koloru mie-
tankowych irysów.
Lubię zwierzęta... umiechnęłam się do Kobylaka, którego
nos przypominał dziób ptaka-giganta.
Tak jest. Ja tyż lubię. U mnie stworzenie nie ma krzywdy.
Bez potrzeby nie biję i nawet karmię, bo co winien koń, że go
upaństwowili? Tak samo chce żreć i wymaga swego. A inni to lejš
z samej złoci, że państwowy... chrzšknšł i zapalił papierosa
w myl zasady: Nim co zrobię odpocznę".
Wracajšc z lasu, wstšpiłam do biura, jako że mieci się na parte-
rze bliniaka, w którym mieszkam. Starsza księgowa zamawiała
numer pogotowia ratunkowego w Korniszewie. Jak się okazało, już
po raz trzeci.
Kto chory? zapytałam szeptem młodszš księgowš.
186
- Synek Wiankowej ledwo dyszy i leci prz^ rece- Ale pewnie
padnie, nim przyjadš, bo pogotowie to się tu ni6 ^^zy-
- Dużo im pomogš! - wtršciła starsza kstó0^ g}0^ zdra-
dzajšcym irytację. - Nawet nie przyjedzie 1^"' tylko telczer-
Lekarza przysyłajš wyłšcznie do porodu... - ^daia clsz^ ^"g.0"-
niej. Dla niej ostatnie słowo ma bolesnš wyH10^-. Jest bowlem
kobietš, która nie może donosić żadnej cišży i przezywa tę klęskę
podobnie jak autor, u którego wygasł całkowici3, talent. Irzeba
będzie wysłać konie do szosy na pierwszš go^"?' - powróciła
szybko do poprzedniego tonu i trzasnęła z pasj^ grubym zeszytem
z wykazami pobranej paszy z magazynu. - KaW z nas moze cho-
dzić po tym błocie! I my z biura, i fornale. Tyl^0 felczer nle Pa-
dzie! Majš zarzšdzenie, w którym stoi, że pr^g^ lm PTaw0
żšdania konia...
- Ale przecież tu droga każda chwila... - Tršciłam niemiało.
- A pani myli, że ich to co obchodzi? - Wzruszyła kršgłymi
ramionami w białej bluzce. - Jak mój mšż był ^zk0 chory ltrzeba
było robić co drugi dzień zastrzyki, to przyjeżd^11 ^aK-^ task1' ch0'
cišż płaciłam po 150 złotych. I jeszcze się złoszc^ ze sle lch ^^a-
Franciszka Wiankowa mieszka w ostatnim bliniaku, tuż obok
cmentarza i na wpół rozwalonej drewnianej cer.^1 zamienionej na
magazyn paliwa i częci zamiennych. Mieszka tutakze wrob
paskudzšc na płaskie twarze więtych z prymitywy0" lkon: pw/.,
nicy miecił się niegdy sztab upowców. JedeO z oddziałów KBW
wybrał ich wszystkich o wicie, jak złote rybki z akwanum-
Cmentarz zarasta kolczastymi krzewami. 1^'W na omszałych
nagrobkach wiadczš o tym, że mieszkała tu ^ większoci ludnoć
ukraińska. Dzi łażš po nim kury, przybiegajš dzlec1 w me "^P^'
cych zwłoki sprawach i trzeba uważnie patrzeć P.00 ""g*' J6511 chce
się czystš stopš" przejć między kamiennymi rolkami o twarzach
starych kryminalistów.
Cmentarz to także od niedawna ulubione mielce ^arego kie-
rownika. Ilekroć przyjechała jaka inspekcja, W ^.""aJ- ""^
nienormalnego. Jeli go znaleziono, proponoW^ inspektorowi zęby
zamiast grzebać w księgach, zrobił jego żoni^ ^^""'"y taKze
wycofywał się dyskretnie w cień kamiennych aO1010^-.1"00" to.czfts-
to, a niejeden inspektor przykładał do szczęci rodzinnego nie .tyl-
ko palec. Tak przynajmniej opowiadajš ludzie.
187
Franciszka, składajšca się z samych koci i zapłakanych oczu,
stoi na progu malowanej na niebiesko chaty.
Niech pani wejdzie do mieszkania zaprasza, trzymajšc za
kark potężnego kundla z obżartym przez dziki ogonem. Tutaj pra-
wie wszystkie psy pozbawione sš ogonów, ponieważ obie strony sš
wojownicze i zajadłe.
W kuchni czyciutko. Wyszorowana podłoga, na drzwiach pro-
wadzšcych do pokoju zasłonki z zielonego kretonu, różowe pelargo-
nie w oknach. W wiklinowej kołysce dogorywa jedenastomiesięczny
synek. Tuż obok córeczka bawi się z białym kotem. Stworzenie
wyrywa się i wskakuje do kołyski. Wreszcie Franciszka chwyta kota
za ogon i z rozmachem wyrzuca do sieni.
W mieszkaniu brak wentylacji. Ze cian leje się woda, drzwi
podparte palikiem, bo wylatujš z ram, dziury w tynku. Ale Francisz-
ka Wiankowa nie narzeka. Mieszkała przedtem w jeszcze gorszym
warunkach, w baraku. Gdy wróciła z porodówki, przez trzy tygodnie
nie mogła wykšpać dziecka, bo po mieszkaniu hulał wiatr ze nie-
giem. Poszła wtedy z płaczem do starego kierownika i powiedziała,
że za ciężkš i długoletniš pracę tutaj zasługuje na co lepszego niż
barak, i że jego kury i kaczuszki majš lepsze pomieszczenia, niż
ludzie. Odpowiedział na to, że: lubi, jak baby płaczš" i że pozwala
jej zamieszkać w swoim chlewie. Pojechała ze skargš do Inspektora-
tu. Zjechała komisja, zbadała warunki i dali jej lepsze mieszkanie...
Starego kierownika wspomina ze miechem. Nie był nawet taki
znów zły, tylko straszny nerwus. Przy byle okazji pluł ludziom
w twarz, ale i oni mu pluli. Tak więc potrafili celować sobie w lepia
przez pół godziny i na tym się kończyło. Ludzi nigdy nie chciał
wysłuchać. Jak z czym do niego przyszli, to się odwracał tyłem i trze-
ba było wokół niego biegać, żeby mu swojš sprawę wyłuszczyć.
Wtedy przeważnie odpowiadał, że gdyby to były przedwojenne sto-
sunki, to by każdemu do łba przystawił pistolet i byłby z nimi spokój.
A nowy kierownik to całkiem inny. Dobry człowiek, tyle tylko że
stanowczy i jak co powie, to więte...
Rozmowę ze mnš zaczęła właciwie od słów, że Jak Bóg chce
kogo pokarać, to mu każe w pegeerach pracować". Ona ma już
z tej pracy opuszczenie żołšdka o dwadziecia centymetrów, chorš
wštrobę, nerki i anemię. Ale jak tu nie mieć oberwanego żołšdka,
kiedy trzeba dwigać na plecach wory z kradzionymi ziemniakami
i to spod samego lasu, a będzie tego ze dwa kilometry. Ziemniaki
188
kradnie się, oczywicie, z pegeerowskiego pola. I nie tylko ziemnia-
ki. Wszyscy tak robiš, bo inaczej nie mieliby co jeć, ani czym kur
karmić. Z pracy jednego męża trudno wyżyć, a kobiety nie mogš ić
do pracy, bo w każdej chałupie po omioro drobiazgu i nie ma przy
kim zostawić. Kobiety mogłyby w sezonie i po 100 złotych dziennie
zarobić, ale nie da się przecież na ten czas dzieciaków wydusić. Nie
kocięta. Gdyby tak chociaż w sezonie był żłobek, to zimš mniej by
się kradło.
Franciszka jest roztropna i wygadana. Nawet mšż jej się słucha.
Wprawdzie nie jest zupełnie mšdry i od niej młodszy, ale chociaż
traktorzysta, to nie pije. Nawet pranie w domu zrobi i chociaż baby
go buntujš, że siedzi ze starš i chorowitš żonš, to po twarzy jš
pogłaszcze i pochwali za porzšdek w domu.
Rzeczywicie. Mieszkanie Franciszki jest najlepiej i najczyciej
utrzymane w całym pegeerze. Włanie to, jak również młody mšż
i jej zaradnoć jest solš w oku wielu sšsiadek. Robiš wszystko, co
mogš, aby chłopu Franciszkę obrzydzić. Na dnie duszy kobiety drze-
mie jednak podła, parszywa suka!
Konie po felczera wysłano do szosy o godzinie pierwszej. Zapa-
dajšc się po brzuchy w błocie, przebyły z trudem w pół godziny
odcinek szeciuset metrów. Przy kapliczce furman czekał przeszło
godzinę, ale karetka pogotowia nie przyjechała. Jak się póniej
okazało, utonęła w błocie w którym z okolicznych pegeerów i trze-
ba było czekać na następnš. Następna przyjechała po trzech dniach.
Dziecko wyzdrowiało bez interwencji felczera.
Ze starym kierownikiem, który już od kilku miesięcy jest na
emeryturze, poznałam się w sieni, jako że mieszkamy w jednym bli-
niaku.
Moje uszanowanie łaskawej pani! krzyknšł gromkim gło-
sem, wycišgajšc do mnie potężnš łapę. Niech pani dobrodzika
przyjdzie do nas wieczorkiem... zaczšł jowialnie naszego synka
zobaczy, porozmawia... I nie czekajšc mojej odpowiedzi, zaczšł
się rozwodzić nad niebywałš mšdrociš trzyletniego dzieciaka i jego
urodš laleczki. Otarł przy tym łzę wierzchem dłoni, głos mu się
podejrzanie załamał, ale już po sekundzie cišgnšł dalej ze szczegóła-
mi opowieć o porodzie żony, o lęku i radoci, gdy weszła teciowa
i oznajmiła, że urodził się syn. Na słowo teciowa" od razu przypo-
189
mniałam sobie, jak to ludzie opowiadajš, że najpierw przez wiele lat
była jego kochankš, miała z nim córkę, a gdy ta dorosła, to się
włanie z tš swojš córkš ożenił.
Teraz podobno obie kobiety trzymajš go krótko i nawet lejš, jak
potrzeba, chociaż chłop ma blisko dwa metry wzrostu. Jest atletycz-
nej budowy, z drelichowych bryczesów z czarnš łatš na pokanym
tyłku wylewa się brzuch. Uszy ma kierownik wielkie niby u słonia,
włos szpakowaty, nieco przydługi, oczka malukie i fałszywe.
Dobiegam siedemdziesištki, proszę pani dobrodziki, a czuję
się na czterdzieci. Mógłbym jeszcze dużo dobrego zrobić, bo nie
chwalšc się, doprowadziłem do tego, że majštek pozbył się dwumi-
lionowego deficytu. A dzi za to taka krzywda mnie spotkała, że
kazali ić na emeryturę... Ja jeszcze młody chłop! Konno jeżdżę,
wstaję o wicie i znam się na gospodarce jak rzadko kto. Mój tatu,
więtej pamięci, był dyrektorem gorzelni w jednym z majštków i ja,
można powiedzieć, urodziłem się na roli. A póniej pracowałem
jako zarzšdca u różnych hrabiów i panów. To były czasy, pani dob-
rodziko, ale ja nic nie chcę mówić, bo z politykš to lepiej siedzieć
cicho...
Wieczorem przyjšł mnie w pokoju urzšdzonym z miejska. Sie-
dzielimy przy kwadratowym stole przykrytym nylonowym obrusem
w kwiatki. Pachniały jabłka ułożone na żółtej, jesionowej szafie zdo-
bišcej zapewne niegdy inne wnętrze. Kierownik, w koszuli podob-
nej do rubaszki, siedział sztywno, przebierajšc nerwowo palcami po
kancie stołu. Zaczerwienione, podejrzliwe slipki usiłowały zajrzeć mi
do mózgu.
Pani dobrodzika na długo?
Na długo.
Wraz z nieodgadnionym westchnieniem popłynšł smętny i meand-
rujšcy potok opowieci. O wszystkim. O ciężkich czasach, o znanych
nazwiskach magnackich, o pięknych meblach, jakie mu przepadły, jesz-
cze raz o przedwczesnej, niezasłużonej emeryturze. Mówił także łzawo
o generale Brauchwitzu, z którym rozmawiał takjakwtej chwili ze mnš
w jednym z majštków pod Żółkwiš, gdzie był administratorem. A przed
generałem jeszcze o pierwszych niemieckich żołnierzach. Chciał ich
ugocić jajecznicš, a oni zgodzili się tylko na gotowane jajka, obawiajšc
się trucizny. Byli to tacy kulturalni, gospodarni ludzie... a on umiał
zaskarbić sobie ich zaufanie. Następnie opowiadał, jak wkraczała
190
Armia Czerwona; choć wybiegł na drogę i krzyczał: zdrawstwujtie,
tawariszczi!", wynieli mu z domu dwa antyczne fotele i lustro w złoco-
nych ramach dla swego komisarza, a póniej cigali go i dokuczali na
różne sposoby. Gospodarz snuł jakš bajkowš historię z serii przygod-
owych, z dreszczykiem. Wiedziałam o nim już wszystko i właciwie nic.
O północy wyszłam z bólem głowy oraz z głębokim przewiadczeniem,
że poznałam włanie doskonałe skrzyżowanie Rasputina z Zagłobš.
Spadły niegi, chwycił mróz i dookoła zrobiło się nagle jasno
i licznie. Nawet ludzie poweseleli. Nie trzeba już było topić się
w błocie. Teraz, dla odmiany, idšc do sraczyka lub obory, należało
przekopywać się przez zaspy.
Do Berty wspaniałej suki z alzackich owczarków, której wła-
cicielem jest stary kierownik, zbiegajš się psy z całej okolicy. Bez-
wstydnica bowiem oddaje się rozpustnym igrom na niegu, a tym
samym dzieci majš dodatkowš rozrywkę, poza tradycyjnym lepie-
niem bałwanów.
Dotychczas dojcie do obór i chlewni było ogromnie utrudnione
ze względu na błoto. Nawet pasze dowoziły cišgniki pod same wro-
ta. Skorzystałam więc z mrozu i postanowiłam zwiedzić oborę zaro-
dowš. Pegeer Lwi Pazur otrzymał 105 krów zakupionych w Danii.
Wszystkie majš klipsy z koronami w rudych uszach, sš od niemow-
lęctwa pozbawione rogów i przyjechały już zacielone. Teraz wcišż
która z nich wiła cielštko, natychmiast prawie odstawiane do dzie-
cińca. Krowy sš rasowe i bardzo przystojne, ale od pewnego czasu
upodobniły się czego do żerdzi.
Co one takie strasznie wychudzone? zapytałam kierowni-
ka.
Niektóre jeszcze po wycieleniu nie doszły do siebie.
Nie zabierałam więcej głosu w tej sprawie, chociaż nie zauważy-
łam, aby moje koleżanki chudły po porodzie. Ale co kobieta, to
może jednak nie krowa. Postanowiłam zapytać o to przy okazji
weterynarza, który ma wkrótce przyjechać, aby przeprowadzić próby
tuberkulinowe. Jednak wyglšd krów nie dawał mi spokoju i jeszcze
tego samego dnia, będšc w biurze po gazety, zagadnęłam młodszš
księgowš o przyczynę ich chudnięcia. Pod nieobecnoć starszej księ-
gowej oglšdały wraz ze stażystkš żurnal z karnawałowš modš.
191
U nas? zdziwiła się, odrywajšc oczy od wydekoltowanej
sukni z brokatu. U nas nie sš jeszcze takie najgorsze. W innych
pegeerach to dwóch chłopów musi podnosić krowę do dojenia, a u
nas stojš o własnych siłach... popatrzyła na mnie zwycięsko.
No tak, to rzeczywicie sukces... bšknęłam zawstydzona
mojš nieznajomociš rzeczy.
Na wieczór zaprosił mnie nowy kierownik do siebie. Była sobota
i spodziewał się ciekawego programu z lwowskiej telewizji, bo tę
najlepiej tu odbierano.
Duży pokój małżeński z łożami. Szafa, toaletka, okršgły stolik
z dwoma krzesłami, dużo doniczkowych rolin. Dwóch małych chło-
paczków na chodzie", trzeci, w różowych piochach, na rękach
u matki. Po chwili niemowlak powędrował w ramiona zachwyconego
nim ojca, a zaondulowana w baranka żona kierownika, łagodnie
umiechnięta, podała chłodnš herbatę w szklankach po musztardzie.
Znalazł się także czerstwy chleb i po kawałku wiejskiej kiełbasy na
goršco. Sama nie jadła, tylko siedziała z boku, uciszajšc dzieci, żeby
nam nie przeszkadzały w rozmowie.
Najpierw mówilimy o tym, które z dzieci do kogo podobne,
póniej o wietlicy. Kierownik twierdził, że wietlica jest jego troskš
i że z całš pewnociš jeszcze w tym roku nastšpi otwarcie. Powoli
zwekslowałam rozmowę na pracę w pegeerze. Pytałam ostrożnie,
gdyż ludzie tutaj sš bardzo podejrzliwi, a że nie majš jeszcze wyro-
bionego zdania na mój temat, wcišż węszš jakš superinspekcję. Na
wszelki wypadek wolš milczeć, a ja nie usiłuję niczego z nich wyciš-
gać na siłę. Wobec tego dowiedziałam się tylko, że kiedy urodziło
się cielę zupełnie podobne do kota. Miało wšsy, chłeptało mleko
z miski i siadało całkiem jak kocur. A jeszcze przedtem cielę
o dwóch głowach, ale to za kadencji starego kierownika. Natomiast
teraz w Inspektoracie Pegeerów w Jałowcowie sš stale odprawy,
które zabierajš razem z dojazdami bardzo dużo czasu, a pożytek
dajš niewielki.
Urocza spikerka o starowieckiej urodzie zapowiedziała cyrkowy
program z Kijowa. Dzieciaki pisnęły z uciechy, najmłodszy zrobił
siusiu, kierownikowa wymamrotała co w rodzaju: szczy jak najęty"
i na' ekranie pojawiła się arena. W chwili, gdy wjeżdżał na niš
zaprzęg cišgnięty przez psy i powożony przez dwie kocice w babs-
kich ukraińskich kieckach, kierownik wydukał z flegmš:
192
Jak przyszedłem do pegeeru, to mylałem, że wystarczy być
uczciwym i dobrze pracować. Okazało się, że to nieważne. Można
nic nie robić, na niczym się nie znać, byle tylko żyć dobrze z Inspek-
toratem. Inaczej wykończš człowieka, żeby był najlepszy...
Póniej już zamilkł na amen, bo na .arenie działy się dziwne
rzeczy. Para żonglerów stojšc na głowie kręciła talerzami umieszczo-
nymi na wszystkich wystajšcych członkach i to w takt jakiej skocz-
nej melodii. Kierownikowa zapukała pięciš w cianš i po chwili do
pokoju zaczęli się wsuwać najbliżsi sšsiedzi, wpatrzeni ze miertelnš
powagš w ekran. Nawet psikusy klownów i tańce białych pudli nie
potrafiły zmienić kamiennego wyrazu twarzy młodych mężczyzn.
Dopiero gdy na małym stoliczku pojawiła się kobieta bardzo skšpo
przyodziana w kawałki połyskliwej tkaniny i zaczęła wyginać się
w taki sposób, że jej głowa znalazła się nagle między poladkami,
który szepnšł z tajonym zachwytem: Ale dupa!"
Wodš gospodaruje się tu bardzo oszczędnie. Trzeba jš nosić
kilkaset metrów ze studni, przekopujšc się przez zaspy. Wobec tego
w misce najpierw myje umazane ręce Piskorek. Póniej kšpiš się
dzieciaki, a na końcu opłukuje się talerze. Dzi przyszedł na obiad
trochę wczeniej, rozcierajšc zmarznięte uszy.
Nie będš już wypłacać nadliczbowych godzin powiedział
od progu. Było zebranie, kierownik gadał o oszczędnociach.
Piskorkowa nakładajšc na talerz kluski z żytniej mški wymiesza-
ne z kapustš, zatrwożyła się:
A jak będzie?
Zamiast pieniędzy dadzš wolny dzień, ale pewnie tyż będš
tak kręcić, jak i z tymi pieniędzmi za godziny nadliczbowe. Człowiek
się natyrał piętnacie godzin w kurzu, że oddychać nie było czym
albo namókł na deszczu cały dzień, a jak przyszło do rozrachunku,
to się te godziny zawsze gdzie podziewały. Jako ich księgowa nie
widziała... Dopiero nowy kierownik trzyma z nami. Kazał nawet
starszej księgowej podnieć stawki do takich, jakie być powinny, bo
wcišż nam obcinała. Niby taka oszczędna, a wszystko dlatego, że
dostawała premie za zrobione oszczędnoci. Dopiero kierownik się
z niš wykłócał i powiedział, że ona siedzi osiem godzin w czystym
i ciepłym biurze, a niechby tak popracowała jak traktorzyci
w deszcz i nieg... No i postawił na swojem... Teraz znów nie wolno
płacić godzin nadliczbowych, a podobnież w miastach ludzi zwalnia-
193
jš z pracy. To niech mnie pani powie, co te biedne ludzie będš
robić? Ić się pać? Tyż przecież nie mogš, bo im nosy przeszkadza-
jš... zakończył filozoficznie i pocišgajšc samemu nosem zabrał się
do klusek z kapustš.
Kluski sš twarde, kleiste i muszę je dyskretnie odrywać widelcem
od podniebienia. Utrudnia to trochę rozmowę z Piskorkiem. Teraz
dla odmiany żali się na brak paszy, którš powinni otrzymywać
z pegeeru dla krowy.
Jak człowiek nie ukradnie, to dobrowolnie nie dadzš. Jak
złapiš, że się wynosi, to awantura, ale nic zrobić nie mogš, bo nam
się należy. A przecież jakby każdemu starczyło, to by nie musiał
krać. Nie opłaciłoby się nawet paskudzić... A tak, wszyscy kradnš!
Piskorkowa wpatrywała się z namysłem i uwielbieniem w męża.
No to we wolny dzień. winioka trza zabić.
Nie chce kierownik dać. Jużem prosił... odburknšł nie-
chętnie, zerkajšc na budzik tykajšcy głono na kuchennym kreden-
sie. Nawet człowiek nie ma czasu wini zabić i musi bez okrasy
jeć... spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby się usprawiedliwiał
i chciał jeszcze co powiedzieć, ale w tej samej chwili wpadła tecio-
wa sšsiadki.
Staka już drugi dzień rodzi i końca nie widać! oznajmiła
od progu, rozwijajšc ze szmat parujšcš jeszcze formę chleba. Nie
wyrósł jak trza... Dotknęła zmarzniętymi palcami połyskliwej,
rumianej skórki, czekajšc na zaprzeczenie, ale Piskorkowa przejęła
się widocznie porodem sšsiadki, bo powiedziała z westchnieniem
kiwajšc ciemnš, zgrabnš głowš:
To się kobita nacierpi...
Rozwali te sochę i czeka, kiedy z niej co wyskoczy... uzu-
pełnił beznamiętnie Piskorek pocišgajšc nosem.
Et, takie wydziwianie! wydęła pogardliwie usta teciowa
sšsiadki. Ja tam osiemnacioro urodziłam, a nawet godziny nie
leżałam. Jak przyszedł mój czas, to dobrze tupnęłam nogš i dzieciak
sam wyskakiwał. Zdšżyłam go tylko obmyć i zaraz do pola szłam...
A dzi to leżš, dochtora wołajš... Ale chleb to chyba nie najlepiej
dzi wyronięty... wróciła do interesujšcej jš sprawy i powiodła po
nas wzrokiem dopominajšcym się natarczywie pochwały.
Niedziela w pegeerze jest dniem, który bez względu na pogodę
rozpoczyna się pójciem do kocioła. Czy błoto po kolana, czy zaspy
194
po pachy, nic nie jest w stanie powstrzymać ludzi przed tš jed-yn^
i atrakcyjnš rozrywkš, jakš jest bytnoć w kociele. Partyjni i bez-
partyjni, ramię w ramię, wędrujš osiem kilometrów, wdziawszy "a
siebie co lepsze odzienie. I rzeczywicie, przeobrażenie tych ludz1
jest tak wielkie, że tylko gębę otworzyć i się dziwować. Włoch ate,
modne czapki, płaszcze z futrzanymi kołnierzami, botki, bu^
narciarskie, ciepłe kurtki kryte ortalionem. Jedzš wprawdzie tros zkę
gorzej od trzody chlewnej, ale ubrania majš pod dostatkiem. -T^
jedzenie bowiem, a szata wiadczy, w ich pojęciu, o pewnej zamoż-
noci. Pewnie dlatego amorkowata ma w szafie kilkanacie nylo-no^
wych sukienek i szpilki, chociaż żre się u nich w domu ziemniaki
z parnika i tylko czasem chleb smarowany drewnianym masłem'"' "
jak nazywa się tutaj margarynę. No, a jedynym miejscem, gdzie t6
wszystkie cudownoci można pokazać, jest kociół i prowadzšca do
niego szosa. Na niej spotykajš się ludzie z wiosek i sšsiednich pe;g6'
erów.
Do niedawna do kocioła odwoził ludzi cišgnik, ale po któryn^
z partyjnych zebrań skończyły się dobre czasy. Decyzja wywołał3
pewne rozgoryczenie wród pracowników, jeden z nich wyrazić
nawet poglšd na tę sprawę:
Od tylu lat jestem dobrym partyjniakiem, sekretarzem P 0^
i nawet raz w tygodniu nie wolno mi skorzystać z cišgnika, żŤ^by
dojechać do kocioła? Że niby oszczędnoci i mienie państwowe nie
może być używane dla udostępniania praktyk religijnych? A ja się
pytam, dlaczego na innych rzeczach nie oszczędzajš? Dlaczego W^Y
paliwa idš w błoto, a cišgniki na szmelc jeszcze w okresie gwar-aO-
cyjnym, bo głupiego kawałka drogi od kilkunastu lat nie mo^n3
wybudować? A dlaczego w magazynie paliwa stojš beczki, z których
leje się benzynę na oko i przy okazji rozlewa na ziemię? Na^w61
wiadra przyzwoitego nie ma. Znalazłem jakie od mleka na mietni-
ku, zalutowałem dno i służy kilka lat, chociaż do dzi nie wiador-n0'
ile w niego włazi litrów. A dlaczego brak w pegeerze wagi pokłať
T\ ^NacJam raty odma^c
bni^ate^u^mlrod^^ hlk0^^ robiłam oszczędnoci na
^łamt? aJa ^^^^^^niedojedzona". Ponieważ
^bt^ samochód- ^^^rnowałam się tym zbytnio,
wl ny^lł.^- Nwsc\j t?%dal utrzymywałam s^kłš
Se^,^ 1 stale by^ ^ Nie starczało już cz^u na
dostrze. ^ FT"' OPtymistónle %a póniej", najchętni.j, gdy
^wetkf^ ^2e dobra strol'- f^ sobie' ze wte^ta-
0'S %m też 2 "^zw^za)/^ mimo rozglšdania za
^^^^^^ n^0 od^d^o
S^enl^S^S .0.^ ^ ^ ^
A m^e^ L^eS ,^^^S.
f rze moment wróciłam nifNi dw , J ł i
Przybladł 7ťtr^;h ,.c"am ^-, 7freku, odmienia także nasze
JesTczeh^1 B^. ^^sc da< ^ . p ^azji jakiego
^ naszJ^nh lała> gdyby ^^T26!że spotkał Jerzego z, gt
SSucST i ^obrazenla ° ^i^^lturalnego przy ambasadzie
S^sk^ ^B-"^ s^ ^ TY^ si? dobrze' Zdwoję
STł^^^"13^^?111^/ wówczas ze smutkieo, ^
^Ł.! a ualnie funkc^ B"^^ Jz pewnociš do pani, a
^T6'?1'0^^^ stohcy po^lto V&a także swoje specjSne
gS za^2^"1" wtosy- ^fr ^ie stracony i chyba ni już
y^ ^^^^'L1 - ^ch ^ommen^
Sz^i01"2^ PJgułki naleato P^30 1^ Pomyleć z umieclem i
^"kałamwięc goršczkowo innego ťtu, ^^^o do takiego włanie
S^S^ ^^ dnla- h, ^^że trzema laty. ^pad-
cz"S S1- Tak' ° nim mw^0 9 ^opanem na Krupówkach.
^wosciš. Miał w sobie cos, co niei^0 ^"^
^nia. Spoticałam go przed & a m ,' 207
hsmy nieoczekiwanie na siebie zimš ^ako/ z
Dziewczyno! wrzasnšł jak dawniej i chwycił mnie w ramio-
na, jakby nie otaczał nas kłębišcy się tłum, a my rozstalimy się
zaledwie wczoraj.
Dziewczyno! powtórzył z rozemianš twarzš. Ten umiech
go odmłodził, przybliżył mi zabawnš sytuacjš. Miał na sobie narciar-
ski kombinezon i czapkę-uszatkę z białego królika. Ogorzały, wielki
jak niedwied i radosny.
Chuchnij! wykrzyknęłam w jego ciasno otaczajšcych mnie
ramionach. Nie wierzę, że jeszcze dzi nie piłe. Dochodzi już
jedenasta godzina...
Zgadła, ale niezupełnie. Włanie wyrwałem się z chałupy,
żeby co łyknšć. Cišgnšł mnie za rękę w kierunku Orbisu".
Wypijesz ze mnš?
Pewnie, że wypiję odkrzyknęłam. Pierwszy raz poczułam
nagle ochotę na kieliszek koniaku.
Jeste na wczasach? zagadnšł, gdy tylko zasiedlimy przy
kawiarnianym stoliku w głębi, tuż przy ogromnych, sięgajšcych
podłogi oknach wychodzšcych na onieżonš ulicę, po której sunęły
sanki pobrzękujšce dzwoneczkami przy końskiej uprzęży.
Co w tym rodzaju odpowiedziałam oględnie. Miesz-
kam w Domu Dziennikarza.
Daleko? zainteresował się, zerkajšc dyskretnie na zegarek.
W drodze na Antalówkę.
Zaprosisz do siebie po kawie?
Nie jestem sama kłamałam w obawie, że już na schodach
prowadzšcych do mego pokoju zaczšłby cišgać gacie, nie liczšc się
z tym, że kto może nas zobaczyć.
Mšż?
Nie. Kochanek.
Tak i mylałem. Nie pasuje do ciebie mšż, dom i dzieci. Masz
w sobie co ze wspaniałego kumpla i jednoczenie co z szalonej,
cudownej kobiety. Szkoda by cię było dla jednego mężczyzny. Chyba
że dla mnie, ale ja już jestem zajęty na wieki wieków... Wpatry-
wał się we mnie z żalem i błyskiem pożšdania w oku.
Czy ty wiesz, że ja zawsze marzyłam, aby mieć męski harem?
zmylałam na poczekaniu, szepczšc te głupoty na przydechu.
Kilku takich wspaniałych chłopaków, smukłych i opalonych, błš-
dzšcych po ogrodzie pełnym kwiatów i zwierzšt. Nosiliby jedynie
srebrzyste slipki, a ja, w razie nieposłuszeństwa, smagałabym ich
208
pejczem po plecach. Na noc byliby zamykani w klatkach, żeby się
gdzie nie zawieruszyli. Każdy z nich miałby specjalne zadanie do
spełnienia i pod tym kštem byliby dobierani. Jeden byłby od opowia-
dania mi ciekawych historii o duchach i wampirach. Drugi tylko do
spacerów, trzeci do intelektualnych rozmów, inny znów do kšpania
mnie i masażu, a jeszcze inny wyłšcznie do łóżka.
Jezu! jęknšł z zachwytem Gwidzielski. Masz takš
fantazję jak moja! Kręcił z uznaniem głowš i wpatrywał się we
mnie z uwielbieniem popijajšc nerwowo koniak. Tyle, że oblekła
moje marzenia w słowa. Odkšd stałem się mężczyznš, a zaczšłem
doć wczenie, pragnšłem mieć stada najpiękniejszych dziewczyn i
tylko do wyłšcznego użytku. A teraz, dzięki tobie, ujrzałem to stado
w kusych majtkach z czarnej koronki... No, mogš być jeszcze czarne
pończoszki... Poruszył się niespokojnie na krzele, zbyt małym do
swojej postury, i oboje ryknęlimy beztroskim miechem.
A co masz teraz poza swoimi marzeniami? zapytałam,
wypijajšc już drugi kieliszek koniaku.
Zazdrosnš żonę, trzech synów i z trudem od tygodnia ury-
wam się z Gronika, żeby poczuć się sobš. Nie mogę samotnie
wyjeżdżać na urlopy. Nasze wojskowe hasło powiada, że oficerowie
spędzajš swoje urlopy z żonami. A żona, jak żona... dodał
smętnie. Wcišż ta sama, chce, żebym siedział tylko przy niej i
mówił, jaka jest piękna.
A jest przynajmniej taka?
Rzecz gustu... wymamrotał w zamyleniu. Mnie się nie
podoba, ale podobno ładna... A ten twój kochanek, jaki on jest?
Nie tak wspaniały jak ty... powiedziałam, żeby zrobić mu
przyjemnoć. Lubiłam go, ale już nie pragnęłam.
Z trudem teraz przypominałam sobie, jak to było z Gwidziel-
skim w łóżku i w tym włanie momencie usłyszałam ciche rżenie
konia. Wychyliłam się w stronę drogi. W przewicie dostrzegłam
bryczkę zaprzęgniętš w gniadosza idšcego ospale stępa. Nie było
wprawdzie zakazu wjeżdżania samochodem w las, ale gdyby trafił się
jaki lenik, mógłby się przyczepić.
Co będzie, to będzie pomylałam odkręcajšc termos. Jeli
zobaczy, że się posilam, może nic nie powie... rozumowałam
łykajšc goršcy jeszcze, aromatyczny napój. Sięgajšc do zawiništka z
ciastem, poczułam nagły głód.
209
Człapanie konia i skrzypienie bryczki zbliżało się nieuchronnie.
Spuciłam wzrok, żeby wyglšdać na osobę całkowicie pochłoniętš
jedzeniem. Gdy żółta bryczka zrównała się ze mnš, nastšpiło co,
czego nawet ja nie wymyliłabym w swojej powieci.
Mercia! usłyszałam głos jakby zza grobu. Mercia!
powtórzyło się raz jeszcze, w znacznie radoniejszej tonacji.
Z niedowierzaniem podniosłam oczy. Na kole, w mundurze
lenika, siedział mój Pięknousty", starajšcy się niegdy o mojš rękę.
Byłam w nim zakochana, ale rodzice przeznaczyli mi na męża kogo
innego, mocniej stšpajšcego po ziemi i z własnym mieszkaniem.
Zerwałam się na równe nogi. Pięknousty zeskoczył z kozła i
chwycilimy się w ramiona. Czas cofnšł się o tych kilkadziesišt lat.
Ma nadal piękne usta przebiegło mi bezsensownie przez myl.
Ciekawe, czy jeszcze robi z nich tak częsty użytek jak dawniej ze
mnš.
Co ty, Mercia, tu robisz? dopytywał się zdyszanym głosem,
jakby nie siedział w bryczce, a biegł do mnie kawał drogi.
Nic. Rozmylałam!
I co z tego mylenia wynikło? Patrzył na mnie z rozbawie-
niem.
Niewiele, poza zdumieniem, że człowiek może znieć tyle
przeciwnoci...
A może, może... westchnšł z zajadłociš.
A ty co na tej drodze robisz? zapytałam głupio.
Mieszkam w pobliżu. W nadlenictwie dodał pospiesznie.
Objeżdżam rewir. Rzadko mam na to czas. Papierkowej roboty
od groma, ale dzień taki piękny i może jeden z ostatnich tej jesieni.
Postanowiłem więc przejechać się z mojš kobyłkš.
liczna... pogładziłam lnišcš, złotawš w słońcu sierć i
delikatne chrapy zwierzęcia spoglšdajšcego na mnie wilgotnym
okiem.
Nazywa się Lulka oznajmił z powagš patrzšc na mnie i
zmienił temat. Pamiętasz, jak całowalimy się po kštach?
No pewnie! rozemiałam się, szukajšc jego oczu.
Miałe takie piękne, miękkie w dotyku usta... To znaczy, masz je
piękne... dodałam szybko, żeby nie był to czas przeszły. Żył
przecież. Bylimy w teraniejszoci.
No, to daj pyska!
210
Całowalimy się mlaskliwie i głono. W oba policzki i jeszcze raz,
i jeszcze. Jako nie szukał moich ust, a i ja czułam się skrępowana.
Boże, tyle czasu minęło... wyszeptałam, wysuwajšc się
ostrożnie z jego ramion. Policzyłam w mylach, że przekroczył pięć-
dziesištkę. Był ode mnie o kilka lat starszy. Wyglšdał czerstwo i
młodo. Trzymał się prosto, bez ladu brzucha, tak często nazywa-
nego przez mężczyzn trzeciš piersiš". Nie należał do tych, którzy
starzejš się brzydko, po babsku. A może ja patrzyłam na niego
oczami zakochanej kiedy dziewczyny, która długo żałowała, że to
nie z nim traciła dziewictwo.
Tyle czasu... powtórzył w zamyleniu, z rozżaleniem w
głosie.
Wiesz, że przed chwilš mylałam o tobie? Popatrzyłam mu
z bliska w oczy. Przebiegłam mylš nieomal całe moje życie i ty
się też w tych wspminkach znalazłe. Z pewnociš nie wiesz, że
kiedy skrycie nazywałam cię Pięknousty"... umiechnęłam się
czule nie tyle do niego, co do tamtych wspomnień, które z oddalenia
jeszcze bardziej wypiękniały.
Ale za męża mnie nie chciała.
Chciałam! obruszyłam się. Rodzice nie chcieli.
Zamilklimy na chwilę. Nitka babiego lata przyczepiła się do
jego munduru. Nie miałam odwagi po niš sięgnšć.
Mercia... zaczšł pierwszy, ale mu przerwałam.
Nie nazywaj mnie Mercia rozzłociłam się.
Dlaczego? W jego burych po kociemu oczach odbiło się
zdumienie.
Ponieważ Mercia kojarzy mi się z psem merdajšcym ogonem.
Co takiego! Pokręcił z namysłem głowš. Masz ty
wyobranię... zawiesił głos.
Mam przytaknęłam. A ty piszesz co, jak dawniej?
zapytałam szybko. Pamiętam, że gdy się poznalimy, interesowa-
łe się literaturš. Poezje Lemiana zawsze mi ciebie przypominały.
Wydałem co tam zwišzanego z moim zawodem...
odpowiedział po chwili, z ocišganiem. Czasem co tam bazgrzę
dla przyjemnoci, gdy czas pozwoli dodał, wybiegajšc wzrokiem
ponad karłowate sosny gubišce szyszki.
A wiesz, że ja zajmuję się tym, czego najbardziej obawiała się
moja matka, a i ciebie nie chciała zaakceptować z tego samego
powodu szepnęłam z zażenowaniem, jak o czym wstydliwym.
211
Wiem umiechnšł się. Czytałem twojš ksišżkę.
Wydałam ich już kilka... Nie mogłam się powstrzymać,
żeby tego nie powiedzieć. Nie miałam jednak odwagi zapytać, jak
mu się podobała. Obawiałam się, że może nie powiedzieć prawdy.
Nie należy zadawać tego rodzaju pytań.
Wsiadaj do wozu! zdecydował nagle tonem nie znoszšcym
sprzeciwu. I jed powoli za mnš. Zabieram cię do siebie, na
obiad.
Co powie żona, gdy mnie przywieziesz? spytałam pod-
chwytliwie.
Nie mam żony stwierdził krótko, beznamiętnie.
Nie ożeniłe się? Byłam zdumiona, bo musiał podobać się
kobietom. Jeszcze wcišż wyglšdał na atrakcyjnego mężczyznę.
Ożeniłem. W drugim roku wojny wyjanił zwięle. Parę
dni przed Powstaniem żona pojechała odwiedzić mojš starszš siostrę
w Warszawie, zawieć trochę żywnoci. I już nie wróciła. Były obie w
Powstaniu, na Starówce. Siostra od dawna konspirowała w AK.
Dziuńkę zostawiła w piwnicy, w punkcie opatrunkowym, razem z
rannymi kolegami i sanitariuszem. Sama pobiegła z meldunkiem w
inny rejon. Była łšczniczkš. Trwał silny obstrzał. Wróciła dopiero po
kilku godzinach i już Dziuńki nie zastała. Kamienica była na wpół
wypalona. Niemcy wrzucili kilka ręcznych granatów, a może podpa-
lili miotaczami ognia. Moja żona była w czwartym miesišcu cišży...
dodał spokojnie, w zamyleniu. Od tamtej pory siostra jest ze
mnš. Prowadzi dom i jako żyjemy w tej głuszy. Podejrzewam, że
nosi w sobie wieczne poczucie winy. Chociaż nigdy o tym nie mówi-
my, ale ja to czuję...
Straszne szepnęłam, nie bardzo wiedzšc, jak się zachować
w sytuacji, którš sama sprowokowałam głupiš ciekawociš.
No, siadaj i jed za mnš! Zniecierpliwienie brzmiało w
jego głosie. Uważaj tylko, bo tuż za zakrętem będzie kawałek
piaszczystej drogi.
Dobrze zgodziłam się skwapliwie. Poczułam ulgę, że
przebrnęlimy przez trudny temat.
A ty nie masz wozu? zagadnęłam, byle co powiedzieć.
Zdecydowanie wolę konie.
Ja także przyznałam ale trudno hodować je w pokoju z
kuchniš. I z balkonem... dodałam ze miechem.
212
Pewnie dlatego nie tęsknię za miastem, samochodami, za
całš tš cywilizacjš w naszym wydaniu, która wyrzšdza więcej szkody,
niż to wszystko warte.
Bryczka, wyczyszczona do połysku, posuwała się szybko przede
mnš. Kobyłka szła żwawym truchtem, na kole tkwiła wyprostowana,
szczupła sylwetka Pięknoustego. Z tej perspektywy wydawał się zna-
cznie wyższy niż w rzeczywistoci. Imię miał pospolite, więc wolałam
tak włanie go nazywać.
Nadlenictwo mieciło się w samym rodku lasu, w piętrowym,
częciowo murowanym, a częciowo drewnianym, budynku. Duże,
wspaniale utrzymane gospodarstwo z oborš, stajniš, drewutniš i
dwoma psimi budami. Studnia na korbę, przy niej koryto do pojenia
koni, pod rozłożystym jaworem drewniany stół i ławki. Podwórze
wygrabione, bokami poronięte trawš, odgrodzony niskimi sztachet-
kami warzywnik.
Wjeżdżajšc samochodem, spłoszyłam stadko białych królików i
kilka rozgęganych, ogromnych gęsi. Wycišgały z sykiem długie szyje,
gdy wychodziłam ostrożnie z wozu. Zawsze bałam się gęsi. Parobek
dwigajšcy kosz z koniczynš ukłonił się nam czapkš.
Sielanka i obrazek z innego czasu pomylałam, rozglšdajšc się
z zachwytem po otaczajšcym zabudowania lesie, po długiej alei
wysadzanej modrzewiami. Lekko już rudziały. Alejš szła młoda, ros-
ła dziewczyna w kraciastej, przydługiej spódnicy, z wiadrami ziem-
niaków. Na szeroki, opalony kark wysuwały się pojedyncze kosmyki
płowych, byle jak upiętych włosów. Patrzyła w naszš stronę mrużšc
lekko oczy przed słońcem. le jš sobie skojarzyłam z Pięknoustym.
Był w niebezpiecznym dla mężczyzny wieku. Ale co mnie to wła-
ciwie obchodziło? Poczułam się jak przysłowiowy pies ogrodnika, co
to sam nie zeżre i drugiemu nie da...
Tak włanie mieszkam... odezwał się z dumš w glosie
Pięknousty, ujmujšc mnie pod łokieć. O takim życiu zawsze
mylałem. Dziuńka także lubiła wie. Tyle tylko, że wtedy
mieszkalimy w innej częci Polski.
Weszlimy do domu przez chłodnš, mrocznš sień. Dalej były już
jasne pokoje, pełne blednšcego powoli słońca. Zielone roliny w
donicach, słoje z sokami na szerokich, okiennych parapetach przy-
kryte białymi szmatkami. Lniły w słońcu rubinowym blaskiem. Na
białych cianach poroża jeleni, kilka wyprawionych borsuczych skór.
213
Hela! zawołał Pięknousty, rozpinajšc pod szyjš przyciasny
kołnierzyk białej koszuli.
W drzwiach zjawiła się szpakowata kobieta w dzierganej z suro-
wej wełny sukience, spiętej pod szyjš owalnš broszš z dużym kora-
lem. Obrzuciła mnie ciekawym, niechętnym spojrzeniem, przenoszšc
zaskoczony wzrok w stronę brata, a za chwilę skierowała go ku
oknu ujętemu w biel mulinowych firanek. Przechodziła pod nim
dziewczyna z wiadrami.
Przyprowadziłem twojš ulubionš autorkę... To jest włanie
Mercia... przepraszam, Mercedes Forelli.
Mój Boże, co za niespodzianka! ucieszyła się siostra
Pięknoustcgo, wycišgajšc do mnie obie ręce. Żebym wiedziała
wczeniej, to bym upiekła placek ze liwkami sumitowała się,
spozierajšc niepewnie na brata. Jasio przywiózł mi pani ksišżkę z
miejskiej biblioteki. Jedzi po nie co dwa tygodnie. Dużo czytam
wieczorami. Trochę cierpię na bezsennoć... A pani tak pisze, że
zbiera się na płacz człowiekowi, a jednoczenie ma się ochotę
rozemiać. Nawet do tragicznych spraw potrafi pani podejć z humo-
rem.
Humor, to jedyna rzecz, która mnie trzyma przy życiu, po-
zwala przetrwać trudne chwile odpowiedziałam z umiechem i
trochę tak, jak na spotkaniu autorskim.
Zostawmy rozmowy na póniej, inaczej nie tylko Mercedes,
ale i ja z głodu padniemy.
Jasiowi apetyt służy... umiechnęła się do brata z
czułociš. Sypia też jak suseł. Pod wieczór pada ze zmęczenia,
przykłada głowę do poduszki i natychmiast zasypia.
To prawda przyznał z westchnieniem. Trzeba jednak
wzišć pod uwagę, że często jestem na nogach od pištej rano do
pónego wieczora. Umiechnšł się do mnie.
Przy stole i pięknie podanych przystawkach gadalimy cha-
otycznie o wszystkim, co nam przyszło na myl. Z tego, co usłysza-
łam, stworzył się nowy obraz Pięknoustego. Wyglšdało na to, że
praca jest jego ucieczkš od wszelkich dramatów i gdzie w tym
wszystkim zapodziało się inne, osobiste życie...
Ot, widzi pani, żyjemy tu jak dwa borsuki. Jasio czasem
jedzi do miasta na różne narady. Najczęciej do Rzeszowa ale i do
Warszawy. Wraca skołowany, rozdrażniony i zawsze wczeniej niż
się go zazwyczaj spodziewam. Nie lubi opuszczać swego lasu. W
214
miecie czuje się le i nawet teatr go nie interesuje. Załatwiajš im
na tych zjazdach bilety, ale on wraca wczeniejszym pocišgiem, bo,
jak mówi, szkoda mu czasu...
Hela nie zdaje sobie sprawy zwrócił się do mnie jak
bardzo jestem tu, w lesie i w biurze, potrzebny. Narady i wszelkie
konferencje nic nie dajš. Wszystko to fikcja i mydlenie oczu. Czy ty
wiesz, że wyršb lasów jest już wykonany na dziesięć lat naprzód, a
wcišż domagajš się drewna i to z najpiękniejszych sosen masztówek
i modrzewia. Las nie ronie tak szybko i nie wolno prowadzić
rabunkowej gospodarki, bo to może się le skończyć. Nawet klimat
ulega zmianie... Oczy mu rozbłysły, zapalił się. Tutejsze lasy
przejšłem też w opłakanym stanie. Wkrótce po wojnie przyjeżdżali
na polowania z okolicznych, zakonspirowanych garnizonów radziec-
cy oficerowie, a przedtem nawet żołnierze.' Strzelano do zwierzyny
pociskami zapalajšcymi. Ileż wtedy hektarów lasu spłonęło...
Podniósł głos i zacietrzewiał się coraz bardziej. Ja tu o wszystko
muszę walczyć, wszystkiego sam osobicie dopilnować. Nawet starać
się dla gajowych o przydział na rowery, o kożuchy na zimę, o
pienišdze za godziny nadliczbowe. Każdy z nich przemierza dziennie
kilkadziesišt kilometrów... Ode mnie wymaga się jeszcze długich i
częstych sprawozdań, których i tak nikt z pewnociš nie czyta. Ża-
den z moich postulatów czy projektów nie został uwzględniony.
Dobija mnie ta papierkowa, nikomu niepotrzebna robota. W takiej
Szwecji nadleniczy spędza całe dnie w terenie, a godzinę tygodnio-
wo w kancelarii. U nas odwrotnie...
Nie denerwuj się, Jasiu... upominała łagodnie siostra.
Mamy gocia, a ty wcišż o swoim.
Przepraszam... spojrzał w mojš stronę i umiechnšł się.
Możliwe, że do własnych myli, bo przygryzł lekko dolnš wargę.
Czynił tak zawsze, nim dorwał się do całowania. Umiechnęłam się i
ja poruszajšc wymownie ustami. Było tak, jakbymy się nie rozstawa-
li.
Przez uchylone drzwi wparował czarny kot. Za nim, z miaukiem
i nastroszonymi ogonami, trzy łaciate kocięta.
Znów Wikta zapomniała dać kotom mleka... obruszyła się
pani Helena. O czym ta dziewczyna myli? Wczoraj psy też nie
były w porę nakarmione.
215
Nie widziałam jeszcze psów odezwałam się prędko, nie
patrzšc na Pięknoustcgo. Opucił oczy na talerz, co tam mruknšw-
szy pod nosem.
Pewnie dobra w łóżku przebiegło mi przez myl. Duża i
rozłożysta, jak matka ziemia... Pomylałam natychmiast, że po-
winnam to zdanie zanotować. Może się kiedy przydać do powieci.
Wzruszyłam nieznacznie ramionami nad swoim skrzywieniem zawo-
dowym i usiłowałam nawišzać rozmowę.
Tak tu pięknie, tak spokojnie... powtarzałam z rozmarze-
niem, rozglšdajšc się po meblach z surowego drewna, po wyszoro-
wanych do białoci deskach podłogi z plecionymi chodniczkami z
kolorowych szmat.
Niech pani przyjedzie do nas na dłużej... siostra Pięk-
noustego podniosła na mnie oczy i zaraz skierowała je na brata.
Znajdzie się na pięterku pokój. Mamy taki jeden gocinny. Czasem
kto z centrali do nas przyjedzie, to go zajmuje. Dom duży, można
jeszcze jeden pokoik urzšdzić mylała głono. Mogłaby pani
tam spokojnie pisać zachęcała. A swojš drogš, inaczej sobie
paniš wyobrażałam.
A jak? zapytałam z ciekawociš i umiechem. Wiedziałam
z dowiadczenia, że czytelnicy sšdzš, iż ksišżka traktuje o moim
życiu, a więc muszę być koniecznie ruda.
Jako tak inaczej.
Ale jak? dopytywałam się. Pewnie sšdziła pani, że
jestem ruda, rosła i dzielna.
Nie... pokręciła głowš. Wiedziałm, że jest pani blon-
dynkš o niebieskich oczach, a nie takich jak pani bohaterka. Jasio
mi powiedział. Nie wyobrażałam sobie tylko, że jest pani taka przy-
lepna, bezporednia i taka... taka... szukała odpowiedniego słowa,
nie spuszczajšc ze mnie uważnego wzroku. Była z oczu podobna do
swego brata. Tylko umiech i usta miała inne, bardziej surowe w
rysunku i niezbyt skore do umiechu.
Może się mylę, ale w rzeczywistoci wydaje się pani lepsza i
bardziej ludzka od swojej bohaterki.
I ładniejsza! wtršcił Pięknousty odchrzšknšwszy.
Opuciłam głowę nad miseczkš, wyjadajšc liwki z kompotu. Za
oknami gasło słońce, szybko zapadał zmierzch, tak, jak to bywa
jesieniš, chociaż dzień wydawał się bliższy latu. Na stole dopalały się
wieczki w lichtarzu z sarnich rogów.
216
Mój Boże! wykrzyknęłam zasiedziałam się u państwa, a
jeszcze długa droga przede mnš i to już na wiatłach.
Nigdzie cię nie puszczę! zawyrokował nagle i bezapelacyj-
nie Pięknousty. Przenocujesz u nas, a rano, po dobrym, wiejskim
niadaniu, pozwolę ci odjechać klepnšł mnie po koleżeńsku w
ramię i wstał od stołu. Porozmawiajcie z Helš, a ja zajrzę do
kancelarii. Muszę załatwić jeszcze parę spraw z ludmi, rozdyspono-
wać co trzeba...
Pomylałam z rozbawieniem, że chyba pierwszy raz kto za mnie
co zdecydował, nic pozwolił nawet na sprzeciw, potraktował jak
słabš kobietkę ze starowieckiego romansu. Byłam nieomal zachwy-
cona.
Pracuje ten mój brat za trzech, a inni zbierajš za niego
medale, dyplomy i premie. Jedynie dokładajš nowych obowišzków...
żaliła się pani Helena, popatrujšc w mojš stronę. Nie ma
czasu, żeby sobie jako osobiste życie ułożyć, a lata lecš. Tyle jego,
że kocha swojš pracę. Całe dnie by w lesie siedział. Zna każde
drzewko, każdš partyzanckš mogiłę. W Zaduszki pali na nich
wiatełka, kazał ogrodzić, dba o porzšdek.
Piękne i spokojne życie wtršciłam niemiało.
Tak się tylko wydaje... umiechnęła się gorzko. Żeby
należał do partii, wszystko wyglšdałoby inaczej. Ma wyższe wyksz-
tałcenie, wydał parę ksišżek, ale to tylko jštrzy niektórych. Ci na
stanowiskach majš ledwie ukończonš podstawówkę i jak mogš, tępiš
tych, co więcej od nich potrafiš i wiedzš. Ile on miał już przykroci...
To prawda zgodziłam się z westchnieniem, mylšc o swo-
ich niedobrych dowiadczeniach.
Nie narzekaj, Helu usłyszałymy od drzwi. Jeszcze nie
siedziałem w więzieniu, jeszcze mi koci nie gruchotano na przesłu-
chaniach perswadował z umiechem, proszšc o szklankę herbaty.
Wraz z nim weszły niemiało do pokoju dwa rosłe kundle.
Jakie piękne! rozczuliłam się. Pomylałam o moim czar-
nym Asmodeuszu najwierniejszym psie wiata.
Takie znów piękne to może one nie sš, ale inteligentne i
posłuszne chwalił Pięknousty, głaszczšc je po łaciatych łbach.
Saba jest szczenna. Mogę ci obiecać szczeniaka.
Nie! krzyknęłam zbyt głono i dramatycznie.
Przecież wiem, że przepadasz za zwierzętami.
217
Nie mogę mieć w domu żadnego stworzenia. Nawet kota.
Wcišż jestem w podróżach.
Mšż mógłby w tym czasie dopilnować, nakarmić wtršciła
ugodowo pani Helena.
Jestem samotna powiedziałam i pogłaskałam Sabę.
Podeszła ufnie do mego krzesła.
Zapadło krótkie, kłopotliwe milczenie. Przerwał je Pięknousty
proponujšc, że rozpali w kominku i poczęstuje nas domowym winem
z głogu.
Noc spędziłam w chłodnej, lnianej pocieli na pięterku, majšc w
zasięgu ręki herbatę z malin, którš przyniosła mi pani Helena, gdy
odmówiłam szklanki mleka z wieczornego udoju.
Wpatrzona w ciemnoć za oknem długo nie mogłam zasnšć.
Rozmylałam o tym, co by się stało, gdybym w młodoci wyszła za
mšż za Pięknoustego. W jaki sposób potoczyłoby się moje życie i czy
byłabym tym, kim dzi jestem? Czy majšc go przy sobie, czułabym się
szczęliwa? Co jest właciwie szczęciem? Każdy człowiek ma innš,
własnš definicję. Ja miałam doć mglistš i zbyt obszernš, a więc tak
naprawdę, nie miałam żadnej konkretnej. Stwierdziłam to ze zdu-
mieniem i smutkiem.
Na wczesne niadanie Pięknousty przyszedł z opónieniem. Od
szóstej rano załatwiał dostawę drewna do tartaku. Jadł w popiechu,
z roztargnieniem. Przy kawie zbożowej ze mietankš i pysznym,
jeszcze ciepłym gnieciuchem z kruszonkš, ponowił wraz z paniš
Helenš zaproszenie do nadlenictwa.
Będziesz tu miała idealne warunki do pracy. Nikt ci nie
będzie przeszkadzał, bo i ja jestem bardzo zajęty zachwalał.
Spokój, wieże powietrze, gotowe posiłki, spacery z psami, wyjazdy
ze mnš bryczkš albo wierzchem konno... zachęcał rzeczowo,
niczym towar do kupienia.
Z prawdziwš przyjemnociš skorzystam z zaproszenia.
Przyjadę kiedy na kilka dni, gdy tylko czas pozwoli...
zapewniałam, nie bardzo wierzšc, że go kiedykolwiek znajdę.
Ranek był prawie tak piękny, jak dnia poprzedniego. Przez
dłuższš chwilę stalimy obok wozu, żegnajšc się'już po raz wtóry.
Psy kręciły się wiernie przy naszych nogach, parobek z dziewczynš w
milczeniu nosili w płachtach ciółkę do obory. Wikta zerkała w
218
naszš stronę naburmuszona i chmurna. Kilka rowerów opartych o
cianę wiadczyło o tym, że w kancelarii czekajš już na Pięknouste-
go ludzie.
Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem obejcie. Umiechnęłam się
czule do Pięknoustego, machnęłam dłoniš pani Helenie. Stała ta-
ktownie na ganku udajšc, że jest zajęta podlewaniem różowo
kwitnšcych pelargonii. Raz jeszcze pogłaskałam psy i wsiadłam do
samochodu. Brama z poczerniałych palików była szeroko otwarta w
las. Pięknousty pochylił się, wsuwajšc głowę przez odkręconš szybę.
Przyjedziesz, Mercedes?
Przyjadę zapewniałam bez przekonania.
Ale tak na dłużej? upewniał się z widocznym niepokojem.
Może i na dłużej umiechnęłam, się dotykajšc dłoniš jego
policzka i niby to niechcšcy przesunęłam palcami po jego ustach.
Przyjed na zawsze, na całe życie... Zajrzał mi z powagš w
oczy. Odwróciłam je pierwsza. Ruszyłam ostro w lenš drogę. Rze-
kie powietrze pachniało goryczkš jesieni i grzybami. Z dala dobie-
gało poszczekiwanie psów, rżenie koni. Już zatęskniłam za tym
domem, za lasem, za wszystkim, co mnie tu mogło spotkać, choć
jednoczenie wiedziałam, że już nie pasuję do życia, o którym kiedy
marzyłam. Stałam się inna, nie należałam już tak całkowicie do
siebie. Wybrałam innš drogę, niż kiedy przypuszczałam. Ciernistš i
trudnš, ale widocznie taka została mi przeznaczona. Każdy otrzy-
muje krzyż na swojš miarę i nic nie pomogš próby wykręcenia się od
tego.
Gdybym tu wróciła, z pewnociš bym już pozostała mylałam,
zaciskajšc kurczowo dłonie na kierownicy. I co dalej? Po kilku
miesišcach zacznie mi cišżyć życie na pustkowiu. Nie wystarczš
spacery, obecnoć Pięknoustego, który nie będzie miał dla mnie zbyt
wiele czasu. Zatęsknię za teatrem, kawiarniami, za towarzystwem, za
rodowiskiem, którego zbytnio nie lubiłam, ale było czym równie
koniecznym, co wizyta u dentysty. Wiedziałam, że jeli się do czego
zobowišżę, co obiecam, to będę usiłowała przystosować się, wypeł-
niać podjęte obowišzki. Jakikolwiek przymus zabije we mnie radoć
życia, poczucie wolnoci. Roztyję się na dobrej kuchni pani Heleny,
rozleniwię, zatracę impuls do pisania... tłumaczyłam to wszystko
sobie, obrzydzałam na wszelkie możliwe sposoby przyjazd do nad-
lenictwa, który kusił i pocišgał czym zupełnie nowym. Prze-
czuwałam, że w rezultacie unieszczęliwię Pięknoustego, po czym
219
wymknę się niespodzianie z jego życia, bo zrozumiałam wreszcie, że
nie mężczyzna jest dla mnie najważniejszy. Mogłam z nim przeżyć
pięknš przygodę, mogłam nawet mówić o miłoci, ale to nic nie
znaczyło.
I gdy już wszystko przemylałam do końca, obrzydziłam sobie
dostatecznie sielankowe życie we dwoje, zdecydowałam nagle, że
jednak powinnam spróbować. Marzyłam kiedy o takim domu, o
smażeniu konfitur, o kominku przed którym, otoczona ramieniem
męża, z kotem na kolanach, a psem u stóp, będę spędzała zimowe
wieczory, gdy za oknami prószy nieg, za w całym domu pachnie
jabłkami. Już to wszystko widziałam, tęskniłam do swojej wizji. Ro-
zemiałam się z własnej głupoty i zawróciłam.
Należało uprzedzić Pięknoustego, żeby rano w dniu wigilijnym
czekał na mnie na dworcu w Rzeszowie. Mam bowiem zamiar
zaczšć mojš nowš powieć na uroczym pięterku, a gdy jš zakończę,
to wyjadę. A może i nie wyjadę... Czy można być w rzeczywistoci
czegokolwiek pewnym?
Od wydawcy
Historia Mydła z łabędziem wydaje się nam pouczajšca.
Jest to ksišżka w dużej mierze autobiograficzna, choć nie należy oczywicie
w sposób dosłowny przekładać kolei losu Mercedes Forelli na biografię Autorki. Ale,
przede wszystkim, jest to ksišżka niezafałszowana, opisujšca Polskę bez propagan-
dowego makijażu.
Mydło z łabędziem napisała Autorka w latach siedemdziesištych, na konkurs.
Nagrody nie otrzymała, gdyż jak Jš poinformowano utwór nie odpowiada
warunkom konkursu". Jednak zakwalifikowano powieć do druku, być może dzięki
osobistej rekomendacji Jarosława Iwaszkiewicza. Podpisano z Autorkš umowę wy-
dawniczš, ksišżkę reklamowano na okładkach innych publikacji, wreszcie... od wyda-
nia pierwszy edytor odstšpił. Kilku następnych mimo podpisanych umów
również nie zdecydowało się na druk.
W kwietniu 1981 roku umowę na wydanie Mydła... podpisało olsztyńskie POJE-
ZIERZE. Cenzura wyraziła zgodę, wydawca miał już przygotowanš obwolutę. Lecz
gdy wybuchł stan wojenny, zmieniły się czasy i cenzor. Tekst po raz kolejny zakwe-
stionowano. 25 kwietnia 1983 r. Autorka otrzymała list następujšcej treci:
Z przykrociš zawiadamiamy, że z powodu zakazu rozpowszechniania przez Głów-
ny Urzšd Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie z l kwietnia br. Nr DIN-
058/4/83/30 powieci pt. Mydło z łabędziem zmuszeni jestemy rozwišzać umowę
wydawniczš nr 27/81 zawartš 15.04. 1981 na powyższš ksišżkę".
I nic dziwnego, skoro ówczesny sekretarz Wydziału Kultury KC PZPR, nie-
sławnej pamięci Witold Nawrocki, grzmiał po dygnitarska w trakcie narady kie-
rowniczego aktywu partyjnego" tymi słowy: Ingerencja cenzury dopuciła do
zatrzymania w tym roku w całoci zaledwie dwóch ksišżek. Jedna z nich to Mydło
z łabędziem Krystyny Nepomuckiej przynoszšca jaskrawo niesprawiedliwy, ten-
dencyjny i drwišcy obraz lat powojennych (...). Nie może więc być miejsca dla
tekstów pełnych politycznych pomówieni, dla jawnych manifestacji antyradzieckich,
dla orwellowskich oskarżeń pod adresem komunizmu i naszych powišzań społeczno-
politycznych, dla wykorzystywania historii do manipulacyjnych działań w subtelnej
i wrażliwej materii narodowej wiadomoci. W zróżnicowanej ofercie wydawniczej
zarysowała się jeszcze inna doć wyranie niebezpieczna skłonnoć do wydawania
w stosunkowo dużej iloci ksišżek pisarzy, którzy sš naszymi przeciwnikami politycz-
nymi".
Byłoby to wszystko mieszne, gdyby pod maskš farsy nie kryta się groza.
Cóż, mijały znów lata. POJEZIERZE, które w 1987 r. po raz kolejny podpisało
z Autorkš umowę na Mydło..., nie mogło ksišżki nadal opublikować!
Dopiero dzi Krystyna Nepomucka wydaje tom czekajšcy od dwóch dziesię-
cioleci. W pierwotnym maszynopisie pisarka dokonała pewnych drobnych zmian i
uzupełnień.
Sami mogš Państwo ocenić wartoć Mydła z łabędziem.
221
W maju na półkach księgarskich w całym kraju:
KRYSTYNA
NEPOMUCKA
UKŁON
W STRONĘ CIENIA
t. I Obršczka ze słomy
t. II Krzew tamaryszku
t. III Nie wierzę w powroty
Wznowienie cieszšcej się wielkš popularnociš
trylogii powięconej dziejom trudnej miłoci Polki
i Niemca, którzy szukajš się poprzez czas i konty-
nenty od lat wojny aż po dni współczesne.
Wszystkie zalety pióra Krystyny Nepomuckiej,
wzbogacone o nowy ton,
który ukazuje sławnš pisarkę innš,
niż w cyklu o doskonałociach
i niedoskonałociach życia kobiety.
UWAGA!
Autorka zapowiada tom czwarty
UKŁONU W STRONĘ CIENIA!
II
III
Międzynarodowy bestseller do nabycia
w księgarniach lub u wydawcy!
LYNDA
LA PLANTE
SPUCIZNA
Pierwszy tom fascynujšcej sagi rodzinnej opowiadajšcej
dzieje Evetyne Jones, córki ubogiego walijskiego górnika,
która wychodzi w wiat, aby zrobić karierę. Anglia i Amery-
ka, arystokraci i bokserzy, kochankowie i wrogowie
oto barwna galeria postaci przewijajšcych się
przez karty tomu. Akcja toczy się między rokiem 1905
a 1945 i ukazuje szalony wir życia pierwszej połowy
naszego zwariowanego wieku.
TALIZMAN
Kontynuacja wštków Spucizny, równie pasjonujšca, jak
tom wczeniejszy. Dzieje kolejnych pokoleń rodu, którego
krew skaziła cygańska klštwa. Akcja rozpoczyna się w roku
1945 i trwa aż do lat osiemdziesištych, ukazujšc bohaterów
w mrokach półwiatka i w salonach wielkiej giełdowej
fmansjery. Przedstawiciele kolejnych generacji wspinajš się
na szczyty sukcesu, lecz czy uda się przezwyciężyć ponury
cień przeszłoci?
Samo się czyta", choć wiele się można
przy okazji dowiedzieć.
Jesieniš w księgarniach!
m
m
|1| W serii Ksišżka z magnesem" na lato: m
Po wiatowym sukcesie S
ii
Spucizny i Talizmanu |
( ksišżka na miarę m
l r\ i . i
i Gica chrzestnego i
M iW
l BELLA MAFIA l
l l
^ ^
ł Trwa największy proces w dziejach Mafii... ||
III ... II
11 W dniu lubu własnej wnuczki Don Roberta Luciano ||
i ogłasza, iż postanowił zostać koronnym wiadkiem oskarżę- |
tW it::|
i ma. 7)^o H' ten sposób może dokonać vendetty. i
| Don Luciano ginie jednak, a wraz z nim ponoszš mierć ||
i jego spadkobiercy w linii męskiej. Pozostałym przy życiu ||
l kobietom przypada w udziale dochodzenie sprawiedliwoci |||
i lub zemsta, i
i i
BELLA MAFIA posłużyła za kanwę scenariusza
do kręconego obecnie filmu.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Julia i ĹabÄdĹş w ĹabÄdach
a036 Labedz niemy
Biale labedzie Dystans
Dzikie ĹabÄdzie Hans Ch Andersen
labedz i zlodzieje
ĹABÄDZIE ĹLUB (1)
ĹABEDZIE
Mydlo
Hans Chrystian Andersen Dzikie ĹabÄdzie
Nepomucka MaĹĹźeĹstwo niedoskonaĹe
wiÄcej podobnych podstron