plik


KRYSTYNA NEPOMUCKA Mydło z łabędziem Redaktor: Anna Pawłowicz Fotografia na okładce: Mirosław Stelmach Š by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1994 ISBN 83-900824-8-9 Wydawnictwo ANTA ul. Kazimierzowska 28 m. 8 02-572 Warszawa tel./fax 48-29-41 ...Od urodzenia się do Œmierci, od poniedziałku do poniedziałku, od rana do wieczora — wszystkie czynnoœci sš zrutynizowane, prefabrykowane. I jak człowiek, schwytany w sieć tej rutyny, może nie zapomnieć, że jest człowie- kiem, niepowtarzalnš indywidualnoœciš, kimœ, kto otrzymał tylko jednš szansę tycia, ze wszystkimi nadziejami i roz- czarowaniami, ze smutkiem i lekiem, z tęsknotš i miłoœciš, strachem przed nicoœciš i samotnoœciš? Erich Fromm Druk i oprawa: Drukarnia Wyd. Nauk. S.A., ŁódŸ, ul. Żwirki 2 — Sš dwie najstraszliwsze rzeczy na œwiecie. Wojna i małżeńs- two z poetš lub literatem. Aktor też właœciwie nie człowiek... — Tak mawiała moja matka, patrzšc na mnie z troskš w oku. Być może dlatego, że miałam szczególny sentyment do ludzi pióra, co w jej pojęciu było jednoznaczne z absolutnym wykolejeniem. Pewnego dnia odkryła nagle ze zgrozš, że nie bawię się już lalkami, natomiast wykazuję złe skłonnoœci do czytania w nadmiarze ksišżek, pisania pamiętników i do głębokich zamyœleń. Wtedy właœ- nie postanowiła wydać mnie za mšż; Oczywiœcie za człowieka solid- nego i na stanowisku. Adwokata lub lekarza. Ojciec opowiadał się raczej za wykształceniem technicznym, jako że taki facet będzie spokojny, daleki od fantazji, a bliski robienia pieniędzy, co jest nie do pogardzenia w małżeństwie. Nie broniłam się zbytnio przed matczynš koncepcjš. Moje œwia- dectwo dojrzałoœci spoczywało od tygodnia w szufladzie ojcowego biurka w niebieskiej teczce z napisem: „Dokumenty rodzinne", a moje osiemnaœcie lat rwało się do życia. Najchętniej do seksualne- go. Właœciwie każdy młody mężczyzna okazujšcy mi względy budził zainteresowanie. Chodziłam więc wcišż w kimœ zakochana, rozczyta- na w poezji, oczadziała upalnym majem i przebojami 1938 roku, których zmysłowe słowa rozbrzmiewały już od rana poœród zagraco- nych antykami pokoi naszego mieszczańskiego domu. W tym czasie starał się o mnie student z ostatniego roku leœnic- twa, z dobrego domu — takiego, co to tylko „Bóg i Ojczyzna" — oraz drugi, z gorszego: młody inżynier elektryk z Polskich Zakładów Lotniczych. Miał na Okęciu własne mieszkanie, ładnš pensję i pers- pektywę szybkiego awansu. Te czynniki zdecydowały, że stał się moim oficjalnym narzeczonym, chociaż ja osobiœcie wolałam leœnika. Nie tylko dlatego, że miał piękne usta, z których potrafił robić użytek, gdziekolwiek mnie dopadł. Nie był nudny, kochał las, a ponadto przyznał mi się, że próbuje pisać. Wprawdzie nie wiersze, ale coœ prozš. Matce naraził się jednak tym, że był zbyt błyskotliwy w rozmo- wach i ogromnie oczytany. Gdy na jej podchwytliwe pytanie, czy interesuje się poezjš, zaczšł sypać nazwiskami i cytować fragmenty z tomiku Leœmiana — został skreœlony z listy ewentualnych kandy- datów do mojej ręki. — Od poezji do zdrady małżeńskiej i niestałoœci uczuć tylko jeden krok — orzekła autorytatywnie, gdy zaczęłam bronić „piękno- ustego" wtršcajšc nieœmiało, że jestem w nim zakochana. — To ci się tylko wydaje! — skwitowała moje nabiegajšce do oczu łzy. — Prawdziwa miłoœć przychodzi dopiero po œlubie. Dlate- go należy wybierać rozsšdnego, statecznego człowieka, który wie, czego chce od życia. Matka nie przewidziała tylko jednego drobiazgu. A mianowicie, że ze mnš żaden tego typu człowiek długo nie wytrzyma. I rzeczy- wiœcie... W karnawale 1938 roku, cała w welonach i łzach, sunęłam do ołtarza, obarczona dziewictwem i wszelkiego rodzaju przesšdami, jako że czasy były jeszcze przedwojenne i dziewictwo traciło się na ogół w łożu małżeńskim. Po nocy poœlubnej stwierdziłam, że i poczucie humoru mój mšż ma także niewielkie, bo gdy szepnęłam już po wszystkim: — No, ja kiedyœ tę noc opiszę w powieœci — mój solidny małżonek wrzasnšł: — Ani mi się waż! — a gdy mimo tego dodałam: — I cały ten œlub ze szlochajšcym orszakiem — zeskoczył z łóżka, a właœciwie tapcza- nu. Biały na twarzy z oburzenia, co mi się natychmiast skojarzyło z dupš anioła, powiedział obrażajšc mój zmysł estetyczny przykrótkš koszulš: — Żadnych ekstrawagancji! Żona nie jest od pisania powieœci, moje ty słodkoœci, tylko od reprezentacji, prowadzenia domu i służe- nia mężowi. Zapamiętaj sobie już dziœ, że nie pozwolę się oœmieszać przed znajomymi. Nie chcę, aby mówiono, że moja żona ma nie wszystko po kolei, bo pisze ksišżki. Twoja matka wspominała, że masz złe skłonnoœci do literackich wypocin, ale obiecałem jej, że wyplenię to z ciebie jak chwast! Skakał po mieszkaniu niczym pasikonik, a jego nadwiędła męs- koœć wprawiała mnie w stan zakłopotania i rozterki. — I tę naszš rozmowę też kiedyœ opiszę... — westchnęłam z rozmarzeniem w głosie, bo nagle cała scena zaczęła mi się układać w humorystyczny, kolorowy obrazek z moim nieprzyzwoicie nagim, głupim mężem poœrodku. Może dlatego, że koszulę miał niebieskš? W życiu codziennym nudził mnie i przerażał terminami oraz porównaniami z energetyki. Na ogół on mówił, a ja milczałam, przy- tłoczona jego uczonoœciš. To go chyba przed œlubem najbardziej we mnie ujęło. Byłam w jego pojęciu „cudownym słuchaczem" i „dziew- czynš nader inteligentnš". Ale, gdy w parę miesięcy póŸniej zamilkł, a ja zaczęłam mówić, radykalnie zmienił zdanie. Tak radykalnie, że od rozwodu, który w tamtych czasach był skandalem towarzyskim, uratowała nas wojna. W listopadzie 1939 roku byłam już wdowš i przyjęłam ten cios „z prawdziwš godnoœciš" — jak stwierdziła z dumš matka sšdzšc, że brak łez i szybkie pogodzenie się z losem było wynikiem jej dobrych i skutecznych metod wychowawczych. Nie wyprowadziłam nigdy z błędu ani jej, ani ojca. Był zawsze ze mnie dumny i nazywał „swojš dzielnš córkš". Nienawidziłam słowa „dzielna", jakby w przeczuciu, że zostanie mi ono narzucone przez życie wbrew mojej woli. Natomiast ojca bardzo kochałam. Miał fantazję, był także zdeklarowanym kobieciarzem, a obie te cechy czyniš mężczyznę interesujšcym i bardziej ludzkim. Nieudane małżeństwo z solidnym człowiekiem bez wyobraŸni oraz wojna stały się impulsem do ponownego chwycenia za pióro. Pierwsza bowiem moja powieœć o nieszczęœliwej miłoœci — bo tylko takie wydawały mi się interesujšce — i tłumie kochanków, zatytułowana Król Pik, powstała jeszcze w czasach szkolnych. Zginę- ła tragicznie pod gruzami naszego starego domu, na który w pierw- szym tygodniu wojny jakiœ niemiecki lotnik spuœcił tonę żelastwa z zapalnikiem. Opłakiwałam jš dłużej niż męża, chociaż bšdŸ co bšdŸ był moim pierwszym mężczyznš. Widocznie œmierć bachora opłakuje się dłużej. Powieœć była moim pierwszym dzieckiem, niez- byt chyba udanym, więc nie należało jej raczej żałować. Roiło się tam od „ostatnich promieni zachodzšcego słońca", „białych powiew- nych sukienek" i męskich bohaterów o takich imionach, jak Armand i Ramon. Całe to dziwne towarzystwo ze œrodowiska urzędniczego jeŸdziło konno, napychało się od œwitu ananasami, zapijajšc je szam- panem roznoszonym przez czarnš służbę. Od dziecka byłam marzy- cielkš i nie bardzo umiałam poruszać się w rzeczywistym œwiecie. Gdy rozpaczałam nad utraconym rękopisem wykrzykujšc histe- rycznie, że drugiego takiego dzieła nie stworzę już nigdy, matka orzekła, że urodziła potwora. — W całej naszej rodzinie byli sami przyzwoici ludzie. Po stro- nie ojca chyba także... — tu zrobiła wymownš pauzę — a ty stale gryzmoliłaœ coœ w zeszytach i gryzmolisz nadal... Ludzie ginš, męża straciłaœ, prawie że biedakami zostaliœmy, a ty nad jakimœ głupim rękopisem rozpaczasz! — Patrzyła na mnie z obrzydzeniem. — Za co mnie los pokarał, że nie urodziłam normalnej dziewczyny! — biadała miotajšc się po ciasnym, okupacyjnym mieszkaniu z dyktš w miejsce szyb. — Od dziecka zawsze coœ w tajemnicy pisałaœ. Inne dzieci bawiły się normalnie, rozbijały kolana, głowy, łamały ręce, a ty miałaœ tylko odciski na palcach i głowę pełnš dziwacznych pomys- łów. Wierzyliœmy z ojcem, że małżeństwo wyleczy cię z tych wszyst- kich dziwactw... Nie wyleczyło. Nie wyleczyła także wojna, kolejne miłoœci, romanse, kataklizmy w œwiecie i w szklance wody. Nic z tego. Pisa- łam. Musiałam pisać. Imperatyw wewnętrzny był silniejszy od wszys- tkiego, co stawało na przeszkodzie w trudnej drodze, jakš podœwiadomie obrałam. Wojna skończyła się trzydzieœci lat temu, a ja skończyłam drugie dziœ spotkanie autorskie. Oba nieudane z powodu braku frekwencji. Długo siedziałam w mrocznej, zatęchłej salce wysłuchujšc niesk- ładnych tłumaczeń zdesperowanego sprzedawcy i jednoczeœnie kie- rownika klubu w jednej osobie o tym, że nie przypuszczał, aby prawdziwy pisarz rzeczywiœcie przyjechał do tego „zapomnianego przez Boga i ludzi" pegeeru. — Przed paniš obiecywało kilku. Ustalili nawet terminy. Ja ludzi œcišgnšłem, a oni nie przyjechali. Szeœć razy tak czekaliœmy, więc ja się pytam, jak długo można? W poprzedniej miejscowoœci tłumaczono się podobnie. Uzupeł- niono tylko nieodpowiednim ustaleniem czasu — na pół godziny przed odejœciem ostatniego autobusu. — Kto by został na gadaninie, aby póŸniej o pustym żołšdku prosto z pracy drałować do domu dziesięć kilometrów? 10 Argument był przekonywajšcy. Spotkanie jednak miałam. Słu- chało go szeœciu chłopców z technikum, sprzštaczka i pijany robot- nik drzemišcy nad stolikiem. Wszyscy oni mieszkali w fabrycznym osiedlu i nie bardzo wiedzieli, co zrobić z wolnym czasem. Na wieczorze w pegeerze słuchacze byli przypadkowi. Ktoœ wpadł do Klubu Rolnika na butelkę oranżady, ktoœ inny po pudełko papierosów. Zaglšdajšce do klubu dzieciaki, zachęcone przez kierownika, rozbiegły się po chałupach, œcišgajšc na spotkanie, kogo tam zastały. Przeważne stare babki z wnuczętami na rękach. Przyszło kilka onieœmielonych kobiet, paru robotników w buciorach umazanych glinš i nawozem. Popatrzyli na mnie z wyczekujšcš ciekawoœciš i zostali. Nie bar- dzo jeszcze tylko wiedzieli, jak się ustosunkować do mnie i do tego, o czym będę mówiła. Na wszelki wypadek stłoczyli się w pobliżu drzwi, żeby łatwiej było wyskoczyć za próg. To mi przypomniało moje pierwsze w życiu spotkanie autorskie. Półżywš z emocji i lęku dowieziono mnie do małego miasteczka w województwie olsztyńskim. Kwitły kasztany, pachniały bzy, a ja wysiadajšc z redakcyjnego samochodu doznałam uczucia, że prowa- dzš mnie na szafot, a nie do remizy strażackiej, gdzie miało się odbyć spotkanie. Zawiadamiała o nim przypięta do drzwi karteczka z moim przekręconym nazwiskiem i uwagš: „sławna literatka". Na sali znajdowali się jedynie organizatorzy. Nadzieja wstšpiła w moje serce, ale bibliotekarka i dwóch rosłych mężczyzn, których nie potrafiłam dopasować do żadnej grupy społecznej, nie pozwolili mi zejœć z placu boju. — Poczekajcie w ciastkarni, a my wam zaraz zorganizujemy frekwencję — powiedzieli głosami nie znoszšcymi sprzeciwu i znik- nęli. Po półgodzinie zostałam wprowadzona do obszernego pomiesz- czenia szczelnie wypełnionego ludŸmi. Przywitała mnie wroga cisza, a wepchnięto mnie bocznym wejœciem. Przy głównym oraz przy oknach stali co roœlejsi mężczyŸni. Jeden z organizatorów zionšł mi w ucho konspiracyjnym szeptem: „tylko mówcie politycznie". Zdręt- wiałam, bo już Einstein powiedział, że polityka jest trudniejsza od fizyki. Jak więc mogłam zajmować się tš problematykš, skoro nawet z fizyki miałam zawsze dwóję? Na nieswoich nogach weszłam przed ustawione ciasno, upchane ludŸmi ławki, czujšc się trochę jak małpa w klatce. Powiodłam doko- 11 ła wzrokiem. Twarze kobiet wyrażały cichš rezygnację, a rozognione fizjonomie mężczyzn — otwartš wrogoœć i nienawiœć. Zaczęłam mówić nieskładnie i cicho o tym, że jestem dziennikarkš, a przy okazji udało mi się napisać powieœć pod tytułem.... Nagle z końca izby usłyszałam rozpaczliwe: — Proszę pani — i ujrzałam czyjšœ rękę podniesionš do góry, tak jak to czyniš dzieci w szkole. — Proszę pani... — powtórzyła błagalnie kobieta, gdy zamilkłam dopuszczajšc jš do głosu. — Czy ja mogę wyjœć, bo w domu zostawi- łam małe dziecko, które muszę nakarmić piersiš, a mnie tu zamknię- to siłš... Odetchnęłam z ulgš i krzyknęłam pełnym głosem: — Kto ma ochotę wyjœć, proszę się nie krępować. Żadnego przymusu nie ma. Tłum zafalował, zaszurały buciory, przy drzwiach zrobił się taki œcisk, jakby wybuchł pożar. Przy okazji wyłamano dwa okna, nader- wano zawiasy w drzwiach, a po chwili już tylko ja i organizatorzy pozostaliœmy na placu boju. Jak się póŸniej okazało, częœć ludzi wycišgnięto z koœcioła, z nabożeństwa majowego, częœć z gospody ludowej, zaœ wszystkim zapowiedziano, że będę mówiła na temat podatku gruntowego. Uœmiechnęłam się teraz nieznacznie do tej historii z odległych już lat, rozglšdajšc się po zebranych. Dzieciaki szeptały, chichotały między sobš tršcajšc się łokciami. Ktoœ z dorosłych uciszał je bez większego przekonania. Marzyłam o talerzu klusek z serem albo zupy. Pomidorowej czy krupniku. Dochodziła pišta — od œniadania nic nie jadłam. Cały nieomal dzień spędziłam w drodze za kierowni- cš, aby punktualnie przybyć na spotkanie. Poprosiłam o kawę. Była mocna, goršca, słodka i gęsta od fusów. Połykałam jš łapczywie, zerkajšc jednoczeœnie w okno, za którym stał mój wóz. Roiło się przy nim od maluchów obmacujšcych brud- nymi łapami jasnš karoserię. Ssšce uczucie głodu minęło. Natomiast serce podskoczyło do gardła; tłukło się niespokojnie, drżało w krtani. Rujnuję sobie zdro- wie — pomyœlałam podnoszšc się od stolika, żeby wreszcie rozpo- czšć wieczór autorski. W salce zapalono œwiatło, spojrzałam dyskretnie na zegarek. Tego dnia czekało mnie jeszcze jedno takie spotkanie i ponad dwieœcie kilometrów do Rzeszowa. Noc. Wilgotne liœcie na szosie. Koniec paŸdziernika jest chłodny. Smużki mgły wypełzajš z lasu na szosę, rozlewajš się mlecznš białoœ- 12 ciš w œwiatłach reflektorów. Szybkoœciomierz wskazuje osiemdzie- sištkę. Włšczam długie œwiatła, ale i to niewiele pomaga, zatracam powoli poczucie odległoœci. To musi być gdzieœ tu, w pobliżu. Mówiono, że klub jest jakieœ osiemnaœcie kilometrów od krzyżówki, cały czas drogš między lasa- mi. To by się zgadzało... — myœlę, szukajšc wzrokiem drogowskazu. Dokucza drapanie w gardle. Wiem, że głos będzie mi chrypiał, kaszel wyciskał łzy z oczu, ale zdobędę się jeszcze na wysiłek, żeby przez najbliższe godziny mówić... Dwie duże kawy na kolejnych spotkaniach czuję w nierównych, głoœnych uderzeniach serca. Głód urasta do bólu, ale nie należy o tym myœleć. Trzeba się wyłšczyć ze wszystkiego, co nie dotyczy autorskiego wieczoru. O czym tym razem powiedzieć czekajšcym na mnie ludziom? Nie lubię wypowiedzi brzmišcych jak wyuczona lekc- ja — musi być w nich zawsze coœ z improwizacji. Rozpocznę jak zwykle od tego, że im się wyraŸnie przedstawię. Na ogół dokonujš tego kierownicy klubów przekręcajšc niejednok- rotnie moje nazwisko albo też po słowach: „sławna autorka i pod- różniczka", nachylajš się w mojš stronę zapytujšc o nie z zakłopotaniem, bo właœnie „wypadło z pamięci". Zaczynam więc od sprostowania, że nie jestem sławna i nie jestem podróżniczkš, ale dziennikarkš. PóŸniej powtarzam nazwis- ko. Zazwyczaj ktoœ œmielszy zapytuje czy prawdziwe, czy tylko przy- brane, „bo takie dziwne". Trzeba będzie tłumaczyć, że jest to panieńskie nazwisko mojej babki, która z pochodzenia była Włoszkš. Stšd także moje imię. Nazwisko przyjęłam jako pseudonim, gdyż babka była do niego ogromnie przywišzana, a na niej kończył się ród Forellich. Ale to wszystko nieprawda. Moje nazwisko, jak również imię, majš zupeł- nie innš historię. O tym moi słuchacze nie muszš wiedzieć. Nie chcę, żeby wiedzieli. Coœ z siebie muszę dla siebie zachować. Byle przebrnšć przez te niepełne dwie godziny gadania i dwieœ- cie kilometrów do Rzeszowa. To znaczy jeszcze około trzech godzin za kierownicš, może mniej, a może nawet więcej, jeœli dalej utrzyma się mgła. Powieki cišżš, dłonie drżš na kierownicy, serce uderza nierytmicz- nie i wolno. Ogarnia mnie litoœć nad samš sobš, no bo kto ma się nade mnš litować? Jestem samotna. Samotna z wyboru, a nie z przypadku, muszę o tym pamiętać, gdy przychodzš takie chwile jak ta. 13 Prostuję się, wcišgam głęboko powietrze, mobilizuję się psychicz- nie. Na salę trzeba wejœć z uœmiechem, nie pokazywać po sobie zmęcze- nia. Barwnie i żywo rozpoczšć spotkanie, narzucić słuchaczom swojš wolę, zdobyć, przekazać trochę ciepła i zainteresowania nimi. Zatrzeć dystans między autorem a czytelnikiem. Przełykam głoœno œlinę. W krtani coœ uwiera, jakby kłaczek waty. Odchrzškuję, raz jeszcze bez- skutecznie. Błysnęły między drzewami żółtawe œwiatełka. Wyławiam z ciem- noœci nazwę wioski wymalowanš na drogowskazie. Po lewej stronie powinien być tartak... — Rozglšdam się zmniejszajšc obroty silnika. — Trzeba go minšć i zaraz skręcić w lewo, w bocznš drogę z kocimi łbami — przypominam sobie objaœnienia kierowcy napotkanej na szosie ciężarówki. Wóz podskakuje na bocznej, wyboistej drodze. Żeby tylko nie wysiadł — myœlę ze strachem wyolbrzymionym znużeniem, ale i z czułoœciš dla tego białego wozu; jest mi domem, rodzinš, jedynym spełnionym w życiu marzeniem. Nie mam niczego poza tym samochodem, w którym obwożę siebie z ładunkiem komp- leksów, wspomnień. Na skrzyżowaniu drogi ciemne postacie zbite w gromadkę wymachujš przyjaŸnie rękami wskazujšc kierunek w prawo. Pod- jeżdżam pod otwarte w jesiennš noc i las żółto oœwietlone drzwi. W ostrych œwiatłach reflektorów ogromne ludzkie cienie przemykajš się jak chmara gigantycznych nietoperzy. Wygaszam œwiatła. Wszystko pogršża się w ciemnoœciach. Oddycham głębo- ko starajšc się jak najdłużej przecišgnšć ten nieuchwytny prawie ułamek sekundy. Wychodzę powoli, rozprostowujšc z trudem zziębnięte nogi. Ból w krzyżu ledwo pozwala na przejœcie kilkunastu kroków. Zaciskam zęby, żeby nie jęknšć, nie rozpłakać się. Cholerny goœciec — myœlę pełna obrzydzenia wobec wszyst- kiego, co łšczy się z wszelkš dolegliwoœciš i koniecznoœciš lecze- nia. — Jest! Jest! — wołajš dzieciaki doskakujšc do wozu i obmacu- jšc go, jakby to był pojazd kosmiczny. — Czekamy! — Przed próg wybiegła młoda kobieta ze œwie- żo ufryzowanš głowš, w czarnej sukience z błyszczšcš ognistym szlifem broszkš ze sztucznych brylantów. — Już się trochę ludzi 14 zebrało, ale chyba jeszcze poczekamy... — dorzuca pospiesznie zdyszanym ze wzruszenia głosem, potykajšc się o próg czy kamień. — Dobrze, poczekamy... — Uœmiecham się w ciemnoœć œciska- jšc szorstkš dłoń kierowniczki i bibliotekarki w jednej osobie, zaafe- rowanej i przejętej witaniem goœcia z mitycznej stolicy oddalonej o kilkaset kilometrów. — Mamy dużo czasu — dodaję optymistycz- nie, bo ból i zmęczenie powoli odchodzš. Jeszcze tylko głód daje znać o sobie, ale i on minie, gdy zacznę mówić, gdy dostanę trzeciš tego dnia szklankę mocnej, gęstej od fusów kawy podanej z sercem. Będzie mi trudno jš przełknšć. Zawsze w takiej chwili myœlę, że to z nędznej pensji bibliotekarki, która nie pozwoli mi za tę kawę zapłacić. — Pani sama prowadzi samochód? — pyta ze zbożnym zachwy- tem. — Sama — przytakuję wycišgajšc z wozu torbę z ksišżkami. Wożę je ze sobš jak lekarz instrumenty. Nie ma ich od lat w sprze- daży. Nakład został rozchwytany w niespełna tydzień. Wznowienia jednak nie było. Pokazuję więc ksišżki na spotkaniach, aby mi uwie- rzono, przekonano się na własne oczy, że coœ napisałam, że mam jakiœ dorobek literacki. Każdy może ich dotknšć rękš, przeczytać pierwsze zdanie... Zwykle pytajš, gdzie je można kupić, albo czy będzie nowe wydanie, gdyż chcieliby przeczytać. Niezmiennie powtarzam od lat, że nie wiem, że to nie zależy ode mnie i że jest pewna gradacja potrzeb wydawniczych. Chyba mi jednak nie wierzš... Wchodzę za kierowniczkš do małej, zatłoczonej salki przystrojo- nej gałšzkami jedliny. Od pieca bucha żar, œwieże igliwie pachnie pomieszane z odorem wilgotnej odzieży i potu. Milknš rozmowy, ktoœ zamyka radioodbiornik przerywajšc w pół słowa pieœniarzowi: „Daj, daj, daj, nie odmawiaj, daj, to, co masz najlepszego, daj..." Ucicha szuranie nóg, wszystkie oczy kierujš się na mnie. Uœmie- cham się. Uœmiecham mimo œmiertelnego znużenia, poprawia- jšc niedbałym ruchem dłoni zsuwajšce się na czoło kosmyki włosów. 15 Chwyta mnie nowy atak bólu w kręgosłupie i czuję zawrót głowy. Twarze zebranych stajš się dla mnie już tylko ruchomymi plamami. Kierowniczka sunie w mojš stronę niosšc szklankę z kawš i talerzyk z piramidkš wafli. Raz po raz ktoœ wchodzi stukajšc głoœ- nodrzwiami, przez chwilę stojšc niezdecydowanie w progu ciepłego wnętrza. — Œwietna kawa, marzyłam o takiej kawie... — mówię głoœno parzšc sobie wargi i wypluwajšc dyskretnie fusy. — Możemy już zaczynać... — szepcze kierowniczka. — Cała okolica się zeszła, miejsc do siedzenia zabrakło. GroŸny skowyt wiatru i ulewa towarzyszš mi, gdy wsiadam do wozu miętoszšc w dłoni kilka podwiędłych, pachnšcych goryczš chryzantem. Wieczór był chyba udany — myœlę z ulgš. Tak przynajmniej powiedziała bibliotekarka i ludzie œciskajšcy mi ręce na pożegnanie. Deszcz zalewa szyby, jakby woda wiadrami leciała z czarnej otchłani nieba. Niewiele pomagajš z trudem pracujšce wycieraczki. Staram się prowadzić ostrożnie. Samochód wibruje po szosie na zbyt już startych oponach, pęd wiatru uderza w bok, œcišgajšc wóz na lewš stronę. Decy- duję się przenocować na trasie, chociaż nie bardzo wierzę, że w odda- lonym o trzydzieœci kilometrów miasteczku znajdzie się wolny pokój w motelu reklamowanym na przydrożnych tablicach. W długich œwiatłach wybłyskujš tynkowane biało chałupy i dom- ki coraz gęœciej skupione przy szosie. Rozmazujš się w smugach deszczu, uciekajš w bok. Doznaję ulgi, że wydobyłam się wreszcie z czarnego tunelu lasów. Mijam niski mur cmentarny ułożony z kamieni, trzymajšcy na uwięzi krzyże i kapliczkę z czerwonej ceg- ły. Tuż za ostrym zakrętem wpadam na gotycki koœciół wyłaniajšcy się spomiędzy starych sękatych topoli odartych z liœci. Podjeżdżam na parking motelu. Trzy wołgi, dwa żuki, jeden fiat, dwie zastawy — obliczam wozy w smudze reflektorów. Pokoi brak. Odsyłajš do Hotelu Miejskiego. Mój nieprzemakalny płaszcz zdšżył przemoknšć, nim z powrotem doskoczyłam do wozu. W mrokach Ÿle oœwietlonego miasteczka i smugach deszczu szu- kam tego przeklętego budynku z wygasłym neonem. Miejsc brak. — Co mam robić? — pytam dziewczynę w swetrze fiołkowej barwy, patrzšcš na mnie beznamiętnym wzrokiem. 16 Wzrusza ramionami. Na kawałku przetłuszczonego pergaminu nadgryziona kromka chleba z masłem i kawałek wędzonej ryby. Ta ryba pachnie w całej recepcji mieszajšc się z woniš zatęchłego pomieszczenia i toaletowego mydła. — Muszę gdzieœ przenocować... — powtarzam bez zapału i dodaję instynktownie: — Jestem wozem. Nie mogę w takš ulewę jechać dalej. Słowo „wóz" wcišż jeszcze wywiera na ludziach wrażenie. Oczy o malowanych na zielono powiekach przesuwajš się z niejakim zain- teresowaniem po mojej twarzy, po płaszczu ze złotymi guziczkami noszšcemu od wewnętrznej strony metkę holenderskiej firmy, w której go ubiegłego roku kupiłam. Patrzy na ten rozpięty płaszcz, jakby chciała utrwalić w pamięci każdy szczegół. — W którym kierunku pani jedzie? — Rzeszów. — Na końcu wylotówki żółty budynek numer szeœćdziesišt. Nazwisko właœcicielki: Szczylowa. Ona wynajmuje pokoje. Niech pani jedzie, zadzwonię do niej... W drzewach huczy wiatr, deszcz wcišż leje, w miasteczku pusto i ciemno. Okršżam rynek, skręcam w lewo za drogowskazem, obok zakładu pogrzebowego z trumnami i kawiarni „Euforia". Koła pod- skakujš na wyboistym bruku. W przelocie usiłuję dojrzeć latarenki z numerami domków. Sš częœciowo zatarte, Ÿle oœwietlone, zakryte krzewami. W smudze długich œwiateł staram się wjechać w otwartš bramę z żelaznych prętów. Po obu stronach zaledwie centymetry luzu. W podwórku cierpliwie ujada łańcuchowy pies. Sierœć ma rudš, zje- żonš. Z ciemnoœci wypada postać mężczyzny. Niski, koœlawy, z cof- niętym czołem. Mężczyzna nie zwraca uwagi na ulewny deszcz. Pokracznie ska- cze przed maskš samochodu wykonujšc nieskoordynowane ruchy rękami. O mało nie wylšdowałam w psiej budzie i smołowanym klo- zecie z rozwartymi goœcinnie drzwiami. Z walizkš w ręce wpadam do kuchni. Dwa wiadra z nieczystoœ- ciami, żelazne łóżko pełne pierzyn w czerwonych, zatłuszczonych poszwach. Poœrodku stół z resztkami jedzenia, œmiecie na podłodze, piec z niepozmywanymi garnkami. — Pani Szczylowa! — wrzasnšł mężczyzna. — Klientka na nocleg! — i zniknšł bezszelestnie w czeluœciach mrocznej, wilgotnej sieni. 17 — Prosimy, prosimy... — wyrwał mnie z przerażonego osłupie- nia głos kobiety w granatowej sukience z białym kołnierzykiem. Patrzyła na mnie wodnistymi oczami, szeroko rozstawionymi w płaskiej, bezbarwnej twarzy. Było w ich wyrazie coœ z martwej kury. Nagle wydało mi się, że ci dwoje sš w zmowie, że mnie zamordujš, ograbiš, że trafiłam do jakiejœ strasznej spelunki. Zmęczenie i przeta- czajšca się nad domem jesienna burza odebrały mi resztkę rozsšdku. Znalazłam się w dużym pokoju obwieszonym fotografiami. Dwa okna z firankami ze sztucznego tworzywa imitujšcego białš koron- kę. Nad ciemnym dębowym stołem okrytym siatkowš serwetš zwisa- ła lampa na łańcuchach z jedwabnym abażurem, obwiedzionym żółtš frędzelkš. Zerknęłam na tapczan z wymiętš poœcielš, na bieliŸniarkę z lus- trem i wciœnięty między niš a kaflowy piec dwuosobowš amerykan- kę, przypominajšcš czeluœć rodzinnego grobu i niezdecydowanie zaczęłam œcišgać płaszcz. — Pani bez mężulka przyjechała? — zagadnęła gospodyni prze- krzywiajšc głowę na bok. — Bez. — A ma pani rodzinę? — Mam — skłamałam, węszšc w tym pytaniu coœ podejrzanego. W tej samej chwili zjawiła się kobieta spowita w przemoczony ortalion. Zapachniało starym, zmokłym psem. — Widzi pani, jednak wróciłam na swój tapczan. Nie zdšżyłam wszystkiego załatwić, a pocišg mam dopiero o pištej rano. Przyglšdałam się z ukosa obu kobietom szukajšc w walizce domowych pantofli. Gospodyni zaproponowała nam herbatę. Zgodziłyœmy się z entuzjazmem. Nowa lokatorka zsunęła z przemoczonych nóg półbuciki i na obrzmiałych stopach krzštała się wokół tapczanu ciężko i cicho. — Ja tu na inspekcję technicznš przyjechałam... — zaczęła od zwierzeń, przeczesujšc mokre, skołtunione włosy małym grzebycz- kiem wycišgniętym z czarnej, zniszczonej torebki. Gospodyni ustawiła na stole trzy szklanki chłodnego, żółtawego płynu pachnšcego sianem. Zapytałam, czy nie ma cytryny. Nie miała. Rozsiadła się natomiast wygodnie za stołem. — Nie boi się pani tak samotnie podróżować, a do tego jeszcze samochodem? — Wzrok jej zawisł na moich pierœcionkach. 18 — Mam rewolwer — skłamałam z obojętnym wyrazem twarzy, przysuwajšc bliżej ciężkš, wypchanš notatkami torebkę. Obie kobiety znieruchomiały nad szklankami herbaty, wymienia- jšc między sobš porozumiewawcze spojrzenie. Poczułam się pewniej i jakoœ bezpiecznie. Pierwsza odzyskała równowagę lokatorka. Z nieuchwytnym wes- tchnieniem podniosła się ciężko od stołu, pogrzebała w jednym z ortalionowych worków. — Niech się pani poczęstuje... — uœmiechnęła się z przymusem. Dłonie jej drżały, gdy rozwijała szary, sztywny papier. — Nic nie udało mi się więcej kupić... Sięgnęłam po kawałek lukrowanej babki tak wyroœniętej, że przypominała ażur koronkowej sukienki. — Pani w delegacji? — odzyskała wreszcie mowę gospodyni, nie spuszczajšca oka z mojej granatowej torebki na szerokim pasku. — Tak, w delegacji. — Ma pani ciężkš pracę... — Ciężkš — przytaknęłam. — Kobiecie trudno w terenie — wtršciła lokatorka. — Ja od œwitu do nocy po ulicach drepczę, bo pocišgi raniutko przychodzš, a w biurach wczeœniej jak o dziesištej nic się nie załatwi. Pójœć do restauracji człowieka nie stać, a herbatę też nie zawsze jest gdzie wypić. My, kobiety, mamy ciężko... — rozgadała się. — Gdy mšż żył, to jeszcze sceny zazdroœci robił, jak się zaczšł do mnie dobierać, a ja ze zmęczenia nie chciałam. Krzyczał, że widocznie od kochanka wracam... — A my obie wdowy... — westchnęła bez zwišzku gospodyni. — I obie mamy dzieci. Już sobie wczoraj o wszystkim porozmawiałyœ- my. A pani ma dzieci? — starała się znów nawišzać rozmowę. — Nie — zaprzeczyłam ruchem głowy patrzšc na ręce gospodyni. Przez moment wahała się, stanšwszy między spiętrzonymi betami na kozetce a szafš. Wreszcie z westchnieniem otworzyła bieliŸniarkę i z przezroczystego worka wycišgnęła nowiutkš kołdrę krytš niebie- skim adamaszkiem. Œcišgałam powoli z palców pierœcionki układajšc je na brzegu stołu. 19 — Pani to się nie boi, jak ma broń... — przypochlebnym tonem mamrotała Szczylowa szeleszczšc krochmalonymi przeœcieradłami. — A ja bym się bała rewolweru, nawet w torebce. Może przecież wystrzelić. Głowę miała dużš, rozdzielonš równym przedziałkiem poœrodku gęstych ciemnych włosów. Byle jak zawinięty kok z wyłażšcymi szpil- kami leżał na jej krótkim karku. Milczałam, nic miałam ochoty na rozmowę. Narastało znużenie i sennoœć. Zaczęłam się powoli rozbierać. Obie kobiety zachowywały się tak, jakby siedziały przed telewizorem, i to ze specjalnie atrakcyj- nym programem. Odwróciłam się do nich plecami, ale moje odbicie w lustrze pozwalało im na dalszš obserwację zdejmowania sukienki. Wycišgnęłam z walizki nocnš bieliznę. Koronkowa koszula nie pasowała do otoczenia — była czymœ niewłaœciwym w tym strasznym pokoju. Ale i to, co zdejmowałam z siebie, było widocznie także czymœ niecodziennym dla patrzšcych na mnie kobiet. Rytuałowi rozbierania towarzyszyły westchnienia zazdroœci i podziwu. Wstydzi- łam się trochę tej luksusowej bielizny. — Pani to wyglšda jak jaka królowa... — wysapała gospodyni. — Dobrze pani w tym pięknym „buduarze" — dorzuciła loka- torka z minš kobiety bywałej w œwiecie, gdy zawišzywałam różowe wstšżki koszuli. Nosiła jš moja przyjaciółka ze Stanów tak długo, aż jej się znudziła i przysłała mi wraz z innš starš bieliznš, która tam wychodziła z mody, a w Polsce można jš było jeszcze nosić. Ale one o tym nie wiedziały. — Jeœli się pani chce odlać, to wiadro w kuchni — informowała gospodyni. — Niech się pani nie krępuje, tylko leje, bo klozet u nas na podwórku. Lepszym goœciom pozwalam do wiadra... Lokatorka boleœciwie westchnęła i skrywszy się w najciemniej- szym kšcie pokoju, zaczęła powoli œcišgać ubożuchne bluzki i swe- terki. — Odkšd pamiętam, zawsze pracowałam. Teraz jeszcze więcej, bo muszę sama dwoje dzieci wychować. Jak się przeprowadza ins- pekcję, to można się niejednemu narazić. Zacznš ryć w centrali i zniszczš człowieka... Opowiedziała nieomal wszystko o swojej dwudziestoletniej pra- cy, z życiorysem włšcznie. Bšknęła coœ o awansie, którego nie może 20 się doczekać, wymieniła kilka nazwisk osób, od których to zależy i wreszcie zamilkła ze wzrokiem pełnym nadziei utkwionym w mojej torebce. — Bywajš różne delegacje... — dorzuciła sentencjonalnie gos- podyni, a uporawszy się ze słaniem amerykanki usiadła ciężko przy stole pod lampš. Milczałam dalej. W głowie mi szumiało, ręce lekko drżały. Obli- czałam w myœli, ile zarobię na tych kilku spotkaniach i jakie najpil- niejsze rachunki uda się z nich opłacić. Lokatorka zapinała pod szyjš guziczki spranej, flanelowej koszuli z długimi rękawami. Zrobiło mi się jej żal. Sšdziła pewnie, że jestem kimœ bardzo wpływowym. Kimœ, kto mógłby jej pomóc w awansie, odmienić trudne życie. Wsunęłam się w czystš poœciel. Gospodyni przyglšdała mi się z luboœciš i melancholiš. — Pani to tak œlicznie wyglšda, jak moja córka w trumnie. Tak samo miała ršczki złożone i główkę w bok przechylonš... — Uœmiech rozmarzenia i smutku ożywił jej płaskš, bladš twarz. — Miała siedemnaœcie lat jak umarła, a to jej fotografia na œcianie — wskazała palcem. — Trumna stała w tym samym miejscu, co pani leży, tylko że na stole... Spojrzałam na fotografię. Patrzyła w mojš stronę dziewczyna o puszystych włosach. Oczy tego podlotka zerkały na mnie figlarnie z kilkunastu innych fotografii. — Ładna — westchnęłam, walczšc z sennoœciš. Gospodyni zaczęła opowiadać o tym, jak poprzedniej nocy œniło jej się, że córka żyła, że szła z niš przez miasteczko... Lokatorka moœciła się na chrzęszczšcym sprężynami tapczanie nie mogšc znaleŸć wygodnego miejsca. Odruchowo przysunęłam torebkę bliżej siebie. Obie kobiety œle- dziły ukradkiem każdy mój ruch. — Pani tak zawsze jeŸdzi z broniš? — zapytała nieœmiało gos- podyni uœmiechajšc się przymilnie. — Tylko, gdy jestem służbowo — kłamałam z nieprzeniknio- nym wyrazem twarzy. — Delegacja z broniš, to już nie byle jaka delegacja — powra- cała do swego, chcšc widocznie czegoœ się o mnie dowiedzieć, i zaraz zaczęła się rozwodzić na temat różnych nadużyć w miastecz- ku, szafujšc nazwiskami i adresami. 21 Ziewnęłam, dajšc do zrozumienia, że najwyższa pora zgasić œwiatło. — Człowiek, co nosi przy sobie broń, to ho-ho... Nie taki to on już zwykły i dużo może... — zrobiła wymownš pauzę. Po chwili dorzuciła z rezygnacjš: — A swojš drogš, niech pani zapamięta dzisiejszy sen. To bardzo ważne, bo sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza... Łoskot deszczu nie ustawał. Ból w kręgosłupie nie pozwalał uło- żyć się wygodnie. Znów marzyłam o goršcym posiłku. Lokatorka uniosła się na łokciu. — Czy pani wierzy, czy nie... — zaczęła z namysłem — ale od œmierci mego Piotrusia, to ja wcale mężczyzn nie potrzebuję. Co miesišc przychodzi do mnie w nocy i mamy normalny stosunek, a ja mam nawet zadowolenie... — To fakt! — podchwyciła pani Szczylowa z przejęciem. — Ja też żyję z nieboszczykiem, jak Bóg przykazał, i ani mi się œniło wyjœć drugi raz za mšż, chociaż i starajšcych miałam... — Ja myœlałam — wtršciła lokatorka — że po œmierci człowiek się zmienia, a mój Piotruœ, jak był łaskotliwy, tak i pozostał. Nie daj Bóg, żebym go w delikatne miejsce dotknęła! Podskakiwał i zaœmie- wał się do łez. Po œmierci też mu to zostało... — Oby tylko panowie nieboszczycy nie pomylili dziœ łóżek... — westchnęłam ze zbożnym lękiem i usiłowałam wejœć w mrok snu, chociaż jeszcze paliło się œwiatło, a obie kobiety wymieniały intymne uwagi o zmarłych mężach. Siedziałam w przydrożnej gospodzie Gminnej Spółdzielni nad talerzem jajecznicy z kiełbasš. Nie lubię jajecznicy i nie lubię kiełba- sy. Nic jednak innego nie było, poza marynowanymi œledziami, tłus- tym, grubo krajanym boczkiem i kiszonymi ogórkami. Kilku kierowców ciężarówek ustawionych na rozmokłym podjeŸ- dzie jadło kiełbasę na goršco z musztardš, zapijajšc czarnš kawš. Poszeptywali między sobš, wybuchajšc gromkim, rubasznym œmie- chem. Kelnerka w granatowej, wymiętej mini ukazujšcej krótkie, nieforemne uda uœmiechała się do mężczyzn zalotnie, przechadzajšc się bez widocznej potrzeby między pustymi stolikami. Jadłam powoli, bez poœpiechu, czekajšc na drugš szklankę her- baty z cytrynš. Ranek po wczorajszej burzy był pogodny. Zapowia- 22 dał się ciepły dzień. Czasu miałam pod dostatkiem. Spotkanie wyz- naczono na godzinę osiemnastš. Cieszyłam się na ten wieczór z bar- dzo osobistych powodów. Spotkanie miało się odbyć w starym, renesansowym pałacyku. Mieszkałam w nim przez parę tygodni w czasie okupacji, gdy jego właœcicielkš była jeszcze madame comtesse. Od dawna już jadła emigracyjne grzanki z dżemem, jeżeli jeszcze w ogóle żyła, a pałacyk przemieniono w oœrodek przysposobienia rolniczego. Od tamtego czasu minęło ponad trzydzieœci lat. Dziœ wracam do tego miejsca, w tę samš scenerię, tylko w innej roli i do innych ludzi. Ja także jestem inna... Ogarnia mnie smutek przemijania — œwiadomoœć tego, że gdy umrę, okno przez które wyglšdałam w latach młodoœci, pozostanie nadal otwarte na ten sam błękit nie- ba. W taki sam jak dziœ ranek, rozlegnie się z niego czyjœ œmiech, choć ja wstępuję już w coraz bardziej mroczny i cichy park, stojšc między cieniem a drzewami, które je rzucajš. Kierowcy dowcipkowali, przekomarzajšc się z kelnerkš przy pła- ceniu rachunku. Byli pokoleniem powojennym. Dla nich moje czasy stanowiły już historię, a ja sama byłam kimœ w rodzaju wapniaka. Odwróciłam powoli oczy w stronę przeszklonej œciany. W wyb- lakłym, jesiennym słońcu rudziały resztki liœci na starym klonie. Szo- sš przelatywały samochody, z bocznej polnej drogi wytaczał się zaprzężony w kasztanka wóz. Sterczały na nim skrzynki z jabłkami, a obok chłopa, na siedzisku krytym szmaciakiem, tkwiła dziewczyna w czerwonym swetrze z wielkim pudłem na kolanach. Rdzawa sierœć końskiego zadu lœnišca połyskliwie w słońcu przypo- minała tamto popołudnie sprzed lat. Koń szedł leniwie, bryczka skrzy- piała, stangret cmokał beznamiętnie na kasztanka — raczej z przyzwyczajenia, niż z potrzeby — który tak samo niewiele sobie robił z tego cmokania, jak i z obowišzkowego trzaskania batem. Żółty pył unosił się spod opieszale stawianych kopyt, senna cisza popołudnia zawisła pod wypłowiałym błękitem nieba nastrajała do drzemki. Lato było w pełni. Jarzębiny, z rzadka powtykane między rojne pszczołami lipy, barwiły się złotawym rumieńcem. Od pól cišgnęła mocna woń zwarzonych upałem traw i rozległych rżysk. — Dużo u was folwarcznych dzieci? — starałam się nawišzać rozmowę z chłopem na koŸle. — Uhm, będzie tego... 23 — A majštek duży? — Ehc, pewno. Zamilkłam, rozglšdajšc się po okolicy. Było mi markotno. W Warszawie zostawiłam bliskich, a sama miałam tu siedzieć kilka miesięcy, organizujšc coœ w rodzaju przedszkola dla folwarcznych dzieci. Tę posadę załatwił mi przez swojego ojca Jerzy. Wtedy jesz- cze nie wiedziałam, że będzie ona jedynie fikcjš... Kelnerka w mini przyniosła wreszcie następnš szklankę herbaty. Wóz za szybami posuwał się wolno brzegiem szosy, kierowcy cięża- rówki wskakiwali zręcznie do swoich ochlapanych błotem wozów. Wyprostowałam się powoli w krzeœle sprawdzajšc, czy ból w kręgos- łupie się zmniejszył, i odgrzebywałam dalej tamten czas. Pozostały po nim obrazy, zapachy, nastrój popołudnia. Żywe i barwne, jakby działy się zaledwie wczoraj. Nawet słowa czy gesty ludzi przetrwały w mojej pamięci, a także smak owoców dojrzewajš- cych na matach w zaniedbanych, osnutych pajęczynš, salonach. Dwór przybliżał się wyspš bujnej zieleni. Droga przemieniała się w aleję gęsto sadzonych lip, tworzšc mroczny, odurzajšcy zapachem tunel. Stangret wyprostował się na koŸle. Cmoknšł raŸno na konia, ujšł z fasonem lejce, a końcem bata, uwieńczonego wystrzępionymi resztkami czerwonego pompona, odstraszał gorliwie gzy z końskiego zadu. Po złotawej skórze zwierzęcia przebiegały dreszcze. Biała fasada pałacyku wyłaniała się zza drzew, podobna do teat- ralnej dekoracji z nieodzownymi różami na klombie i fotelami ple- cionymi z biało malowanej wikliny na tarasie. Patrzyłam wtedy na ten sielankowy obrazek z lękiem i smut- kiem, chociaż w kieszeni wiatrówki szeleœcił pod palcami list Jerzego z obietnicš, że wkrótce mnie odwiedzi, a gdy tylko skończy się woj- na, pozostanie ze mnš już na zawsze... Kelnerka niecierpliwiła się wymachujšc serwetkš przed nosem faceta w drelichowych spodniach i watowanej kurtce, który kiwał się nad kuflem piwa. — Płaci pan, czy nie? Ile razy mam powtarzać, że traktorzystom wódki nie sprzedajemy? No, płać pan i wynocha z porzšdnego lokalu. Mężczyzna patrzył na niš z nienawiœciš w mętnych oczkach pod kędzierzawš, tłustš fryzurš. — Hrabina się znalazła!... Patrzcie, już człowiekowi pracy ugasić pragnienia w ludowej gospodzie nie pozwalajš... Więc dla kogo sš te ludowe gospody? 24 Bufetowa, duża i picrsiasta, chichotała za ladš, układajšc na półmisku połówki jaj na twardo. — Daj spokój, Jola, niech sobie siedzi, bo jeszcze kuflem szko- dę jakš w lokalu wyrzšdzi... Kelnerka wzruszywszy ramionami pochyliła się nad stolikiem, coœ tam gryzmolšc ołówkiem na bloczku. Przywołałam jš skinieniem głowy. Miała krótko przycięte włosy koloru palonej kawy. Wręczyła mi bez słowa wczeœniej przygotowa- ny rachunek. Nie odwzajemniajšc uœmiechu, wydała sumiennie, co do grosza, resztę z pięćdziesięciu złotych i odeszła udajšc, że nie widzi podsuniętego jej napiwku. Znów znalazłam się za kierownicš. Ból w kręgosłupie był mniej dokuczliwy, słoneczny, ciepły ranek nastrajał optymistycznie. Sięgnę- łam do torebki po puderniczkę. Pocišgnęłam wargi różowš szminkš, przejechałam puszkiem po nosie. Uœmiechnęłam się w przestrzeń i pomyœlałam, że życic mimo wszystko jest piękne i ciekawe. Nawet nocleg u pani Szczylowej wydał się zabawnš przygodš, która stanie się może kiedyœ fragmentem powieœci. Zwolniłam, rozglšdajšc się po okolicy. Ten szlak od Rzeszowa po Kraków przeszedł Jerzy w 1939 roku pieszo w podchoršżackim mundurze, z wiarš, że wojna potrwa parę tygodni. Kiedyœ, gdy po latach znów się zeszły nasze kręte œcieżki, opowiadał mi o tym beznamiętnie, właœciwie bez powodu. Być może dlatego, że nie wiedzieliœmy, o czym rozmawiać. Wkradła się między nas od pierw- szej chwili obcoœć i skrępowanie pewnš, nie wyjaœnionš nigdy spra- wš. Jechaliœmy tš trasš odkrytym willisem z demobilu zupełnie przy- padkowo. Jerzy powiedział jakby mimochodem: — Szukałem cię zaraz po wojnie. — Tak?! — zdziwiłam się grzecznie i starałam uœmiechnšć do niego tym czułym uœmiechem zamkniętym w błysku oczu, który dawniej tak bardzo lubił. A potem już milczeliœmy, nie wiedzšc, jakimi słowami przerwać narastajšce milczenie. Jerzy spró- bował pierwszy. Być może, bardziej mu na tym zależało. Moje sumienie było czyste. — Całš tę drogę przeszedłem piechotš. Był taki upał jak dzisiaj. Wlokłem się trzeci dzień głodny, zmęczony, szukajšc mojej jednost- ki. Wiesz, jak wtedy było. Żar z nieba, trupy na drogach, smród spalenizny i warkot niemieckich samolotów. Brakło amunicji. Nasza artyleria milczała, a ja nagle dostrzegłem w rowie pocisk. Pomyœla- 25 łem, że mógłby jeszcze kilku Niemców załatwić. Wzišłem go na ręce jak dziecko i postanowiłem odszukać najbliższe stanowisko artylerii, żeby im ten pocisk donieœć. DŸwigałem chyba dobrš godzinę, nim dopadłem chłopaków przy dziale. Oni najpierw w œmiech, a póŸniej zwymyœlali mnie od ostatnich. Zajadle i bliscy płaczu: — Czemu ty, idioto, w taki upał dŸwigasz to cholerstwo? Myœmy go zwalili z wozu, bo konia nam jednego zabito, a drugi nie mógł sam ucišg- nšć amunicji... Umilkł. Wzruszajšc ramionami powiedziałam: — Utopista — cho- ciaż w tym opowiadaniu odnalazłam Jerzego takim, jakim go kiedyœ pokochałam. To był mój Jerzy, ale on o tym nie musiał wiedzieć. Nie chciałam, żeby wiedział, jak bardzo go wtedy kochałam, więc jeszcze dorzuciłam: — No, i co ci z tego przyszło? A właœciwie dlaczego właœnie teraz o tym mówisz, gdy w czasie okupacji było tyle po temu okazji? — zbagatelizowałam tę historię, myœlšc jednoczeœnie, jaka jest właœciwa miara bohaterstwa. Chciałam mu powiedzieć: „Jeœli chcesz, potrafię zapomnieć o wszystkim i zacznijmy od zera". Milczałam. Jerzemu drgnęły wargi, jakby próbował coœ jeszcze dorzucić, ale nie powiedział nic. I tak się minęliœmy, po raz któryœ tam w życiu. Poruszyłam się nerwowo za kierownicš. Zabolało w kręgosłupie, kropelki potu wystšpiły na czoło. Zdjęłam na moment nogę z gazu. Żółte liœcie wirowały przed maskš, przylepiały się do wilgotnego asfaltu, wlokły rdzawym tumanem za wozem. Zaczęłam szukać goršczkowo jakiegoœ tematu, byle zmienić tok myœlenia. Jest! Wieczór autorski. Czym go dzisiaj zacznę? — zasta- nawiam się, nie chcšc wracać do czasu i rzeczy utraconych. Może po prostu powiedzieć prawdę o sobie? Pokazać codziennš harówkę, zerwać mity o posłannictwie, natchnieniu i tym podobnych spra- wach, w które nigdy nie wierzyłam? Zaczšć od stwierdzenia: „Gdy jestem wyspana i najedzona, to siadam i piszę". A może jeszcze inaczej? „Napisanie ksišżki jest sprawš stosunkowo łatwš. Przecięt- nie inteligentny człowiek potrafi napisać jednš powieœć w życiu. Chociażby tylko o sobie, o swoich bliskich, bo przecież życie każde- go człowieka jest wspaniałym, zamkniętym œwiatem. Chociaż pozor- nie nic się w nim nie dzieje, to jednak dzieje się bardzo dużo. Dopiero wydanie ksišżki stanowi przysłowiowš drogę przez mękę. Trzeba być upartym, posiadać wyjštkowy hart ducha i upór, żeby się 26 nie załamać. Złoœliwi kiedyœ twierdzili, że aby wydać jednš ksišżkę trzeba najpierw wydać trzech kolegów, ale to było bardzo dawno i nieprawda. Ja nie mogłam zadebiutować przez trzynaœcie lat..." Albo w zupełnie inny sposób: „Przy okazji moich przeróżnych dramatów, pracy zawodowej, miłoœci, romansów, podróży oraz nie- powodzeń, upadków i wzlotów udało mi się napisać pięć ksišżek". Spotkanie się jednak nie odbyło. Kierownik tłumaczył, że to nie z jego winy. Ktoœ z personelu pomylił dni, czy też zapomniał, że właœnie tego dnia i o tej samej godzinie, co moje spotkanie, zaplano- wano jakiœ kolejny kurs szkoleniowy. Zaaferowany, z uciekajšcymi na boki oczami, podsunšł mi formularz do podpisania. Była w nim wyszczególniona wysokoœć honorarium, zaznaczona obecnoœć trzydziestu czterech słuchaczy, duże zainteresowanie tym, o czym mówiłam i ożywiona dyskusja z autorem. — Ja tego nie podpiszę — powiedziałam stanowczo. — Dlaczego? — zdziwił się niepomiernie patrzšc na mnie jak na osobę niespełna rozumu. — Wszyscy podpisujš. — Wzruszył ramionami. — Jeœli uważa pani, że za mało, możemy dorzucić skrzynkę jabłek. Bez słowa wsiadłam do samochodu nie zerknšwszy ani na kie- rownika, ani nawet w stronę pałacyku osłoniętego starymi drzewami. Nie zarobiłam wprawdzie na spotkaniu, ale zyskałam cały nieomal dzień dla siebie. Na którymœ kilometrze biegnšcej wœród lasów szosy skręciłam w bocznš, leœnš drogę. Dzień był wyjštkowo ciepły. Słońce przedzierało się przez korony sosen i œwierków, kładšc się migotli- wymi plamami na trakcie porosłym niskš trawš. Nieznacznie wygnie- cione koleiny œwiadczyły o tym, że gdzieœ w pobliżu musi być wieœ albo osada. Wóz prowadziłam wolniutko, rozglšdajšc się w poszu- kiwaniu najlepszego miejsca na biwak. Las się teraz lekko przerzedzał, odsłaniajšc polanki z krzewami jałowca i pojedynczych, karłowatych, oblepionych szyszkami sosen. Zaparkowałam w nikłym cieniu tak, abym mogła w każdej chwili skoczyć do wozu i ruszyć z powrotem. W głębi lasu było bezpieczniej, niż w pobliżu szosy. Wycišgnęłam z bagażnika pled, termos, zawiništko z kawałkiem ciasta. Przez chwilę prostowałam zdrętwiałe koœci, wcišgajšc głę- boko leœne powietrze. Fioletowe wrzosy kwitnšce wysokimi kępami wœród popielatych mchów pachniały miodem, nitki babiego lata czepiały się traw, płynęły w wibrujšcej ciepłem przestrzeni. Ogarnšł 27 mnie refleksyjny, pełen spokoju i zadumy nastrój. Wreszcie nigdzie się nie spieszyłam. Oparta plecami o chropawy pień sosny, przymk- nęłam oczy. Gdzieœ daleko odezwał się ptak. Co właœciwie dotychczas stanowiło sens mego życia — pomyœlałam leniwie, moszczšc się na kraciastym pledzie. Zawsze tchórzyłam, nie miałam odwagi zrobić błyskawicznego rozliczenia. Lękałam się obejrzeć za siebie, na przeszłe lata. Wiedziałam, że raz jeszcze będę musiała popatrzeć na wszystko, czego doœwiadczyłam, od czego chciałam uciec, co pogrzebałam w niepamięci aby zapom- nieć. Odkładałam więc „na póŸniej" to oko w oko z samš sobš z różnych okresów mojej dziwacznej wędrówki po œwiecie. Na dobrš sprawę, mało wiedziałam, a może wiedzieć nie chciałam, jakie naprawdę miałam życie. Tyle samo razy przeklinane, tyle samo — błogosławione? Ale kochałam życie, jakim by nie było... I teraz, w tym spokojnym krajobrazie u schyłku lata, zapragnęłam nieoczeki- wanie spojrzeć na nie jak na stary film. Z dystansem, z przymruże- niem oka, z poczuciem humoru, które nigdy mnie nie opuœciło. — Co pani potrafi? — zapytał pełnomocnik od czegoœ tam w jakimœ resorcie Ministerstwa Przemysłu Ciężkiego. Miałam do niego karteczkę polecajšcš od kogoœ przypadkowo poznanego na stercie gruzów praskich, gdzie w skleconej budzie z desek pojadaliœ- my na stojšco grochówkę z kawałkami tłustego boczku. — Nic — odpowiedziałam rezolutnie. — Mam przedwojennš maturę, która zginęła w gruzach i obiły mi się o uszy nazwiska Mar- ksa i Lenina. — Na miłoœć boskš, ciszej!... — syknšł pełnomocnik, po czym otrzymałam delegację na Œlšsk. Miałam organizować przy hucie żłobki i przedszkola dla dzieci robotniczych. Chodziło o zrealizowa- nie jednej z pierwszych zdobyczy socjalizmu, jak mnie objaœnił męż- czyzna wydajšcy deputat na drogę. Deputat składał się z paru kostek zjełczałego masła z rozbitych, poniemieckich magazynów i kilku puszek „tuszonki" oraz czterech bochenków komiœnego chleba. Zapytał mnie także, czy byłam w Armii Krajowej. Jeœli tak, to lepiej, żebym się do tego nie przyznawała. Radził zapisać się od razu do Polskiej Partii Socjalistycznej, bo wyglšdam na inteligentkę o „le- wicowym odchyleniu". Odchyleń chyba nie miałam żadnych, a przede wszystkim żadnych jeszcze wyrobionych przekonań i poglšdów. Po prostu cieszyłam się, że 28 szlag trafił Niemców, że skończyła się wojna i że znów mamy wolnš Pol- skę. Było mi najzupełniej obojętne, kto będzie niš rzšdził. Byle było w niej dobrze, sprawiedliwie, byle wszyscy mieli pracę, nie byli głodni, a w dni œwišt państwowych powiewały biało-czerwone flagi. Trochę mi się wprawdzie nie podobało, że nowy orzeł nie ma korony, ale tylko dlatego, że przyzwyczaiłam się do innego wizerun- ku i łebek tego szlachetnego ptaka wydawał mi się bez korony nieproporcjonalnie mały... Sšdziłam, że z czasem władze połapiš się w tych dysproporcjach i wsadzš mu na spłaszczony łebek koronę. Na razie miały być może ważniejsze sprawy. Gdy w kwietniu 1945 roku wyszłam z ministerstwa, moim jedy- nym bagażem była więc delegacja, walizka z deputatem oraz zmiana spranej przedwojennej bielizny. Do tego dochodził jeszcze spory ładunek kompleksów, ale one wtedy jeszcze spokojnie drzemały, nie zatruwajšc mi zbytnio życia. Wpakowałam się do przepełnionego ludŸmi pocišgu udajšcego się w kierunku Katowic, a właœciwie wlazłam przez okno po plecach jakiegoœ na wpół martwego staruszka. Po chwili stwierdziłam, że skradziono mi z jednej kieszeni wiatrówki bilet, a z drugiej pajdę razowca ze smalcem. Tak rozpoczęłam pierwszy dziesištek moich powojennych lat w Polsce Ludowej. Postanowiłam je przekochać, przejeœć, przetań- czyć, przepodróżować, aby powetować sobie stracone lata wojny i koszmarny czas okupacji liczšcy się podwójnie. Wszystko zaczynałam od zera. Nie miałam domu. Rozwaliła go niemiecka bomba w pierwszych, a ten drugi — radziecka w ostatnich tygodniach wojny. Była wpraw- dzie wycelowana w niemieckie koszary, ale trafiła niecały kilometr dalej. Takie rzeczy się, niestety, zdarzajš. Nawet, gdy pluje się w marszu, nie zawsze trafia się w upatrzone miejsce, cóż dopiero splunšć bombš z samolotu! Nie miałam także rodziny. Postarało się już o to gestapo z Alei Szucha, a także obsługa obozu koncentracyjnego na Majdanku. Jestem zupełnš sierotš — pomyœlałam, ale to okreœlenie wydało mi się niewłaœciwe dla kogoœ, kto właœnie skończył dwadzieœcia czte- ry lata. Pomyœlałam więc inaczej: jestem całkiem samotna. I to także wydało mi się nieprawdziwe. 29 Byłam zawsze życzliwa ludziom, zwierzętom, przedmiotom mart- wym, a nawet dzieciom, chociaż tych akurat nie darzyłam specjalnym sentymentem. Były mokre z każdej strony, krzykliwe, a poza tym zagrażały wolnoœci osobistej. Jechałam teraz jednak do nieznanej mi osady hutniczej na Gór- nym Œlšsku, aby budować właœnie dla nich lepsze życie, o którym huczały bez przerwy uliczne megafony, pisały gazety, mówili ludzie. Wprawdzie ci ostatni' komentowali różnie, nie wszyscy entuzjazmo- wali się nowš rzeczywistoœciš, ale cieszyli się, że jest Polska. — Siadajcie zaœ, pierona! — powitał mnie w hucie dyrektor o ponurej twarzy i zniszczonych rękach z czarnymi paznokciami. Zrobiło mi się markotno. Zawsze bowiem wyobrażałam sobie dyrektora jako dobrze ubranego pana w œrednim wieku o nienagan- nych manierach i sposobie bycia. Ten głęboko mnie rozczarował. Gdy w parę godzin póŸniej dowiedziałam się, że przez piętnaœcie lat pracował w hucie jako prosty robotnik, zrozumiałam, że wszystkie moje dotychczasowe pojęcia muszš ulec przewartoœciowaniu. Że mój œwiat, w którym się wychowałam, rzeczywiœcie się skończył, a zaczyna się zupełnie coœ nowego. Z nowym będzie się trzeba oswajać albo nawet uczyć się go od poczštku. Osada była duża, pozornie ładna. Staroœwieckie, solidne kamie- nice, dziwnego kształtu koœciół z piaskowca, starannie utrzymany park. Nad tym wszystkim górowała jednak ogromna, hałaœliwa huta ziejšca pyłem i smrodliwymi wyziewami. Już pierwszego dnia moja jedyna sukienka „na wszystkie okazje" przypominała nakrapianš biedronkę. Dym wiercił w nosie, zieleń kasztanowych pšków tłamsiła sadza, ludzie wyglšdali jak posypani popiołem. Przy tym mówili jakimœ dziwnym językiem. Księdza nazy- wano „faroszek", dziewczynę „frelka", zwykłš ršbankę „pospółkš", a gdy prowadzono niemieckich jeńców pracujšcych w pobliskiej kopalni, przechodnie zatrzymywali się szepczšc: — Nasi idš. Ale był także w tym osiedlu niewinnie wyglšdajšcy budynek. W jego piwni- cach gestapo katowało Œlšzaków opowiadajšcych się za Polskš. Jed- nej z działaczek, starej kobiecie słabo mówišcej po polsku, a nie chcšcej podpisać niemieckiej listy, obcięto siekierš stopy i kazano na kikutach skakać i œpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła". Œpiewała. Była to jedyna pieœń, którš bezbłędnie umiała po polsku i z niš na ustach skonała, zakatowana przez oprawców. 30 Ludzie tu hodowali gołębie, kozy, króliki, uprawiali ogródki dział- kowe. Nie budzili jednak mojej sympatii. Brakowało im poczucia humo- ru, dowcipu, ubierali się tradycyjnie i bez polotu. Czułam się obco — tęskniłam do zgruzowancj, tragicznej, ale jakże innej Warszawy. Raziły mnie nawet nazwiska. Trumny sprzedawał niejaki Pizdoń, a tuż obok nad masarniš widniał szyld: B. Niechuj. Wraz ze mnš ministerstwo delegowało jeszcze dwie kobiety, starsze trochę ode mnie. Przydzielono nam wspólny pokój przy niemieckiej rodzinie sposobišccj się do wyjazdu. Był ogromny, solid- nie umeblowany, z szafami pełnymi ubrań. Pachniały naftalinš. Lucyna miała w jelitach jakieœ obrzydliwe pasożyty, które tępiła. Młodsza od niej Hanka — zmarłego męża, o którym wcišż opowia- dała. Był œlusarzem. Urastał w jej wspomnieniach na bohatera naro- dowego, a naprawdę zginšł przypadkowo na ulicy podczas obrony Warszawy. Odłamek granatu trafił go w głowę. Ta z robakami była naszš kierowniczkš. Mówiono, że jest bliskš krewnš dyrektora departamentu i wiele może. W każdym razie, gdy na podstawie delegacji huta wypłaciła mi zwrot kosztów podróży, natychmiast odebrała pienišdze twierdzšc, iż otrzymała takie dyrek- tywy z ministerstwa, któremu tę sumę trzeba zwrócić, gdyż dało bezpłatny bilet i wyżywienie na drogę. Były to jedyne grosze, jakie posiadałam. Mogłam więc liczyć tylko na stołówkowe wyżywienie, za które miano mi potršcić z przy- szłej pensji. Nie zanosiło się więc na to, że się tutaj „odjem" za cały okres okupacyjnego głodowania. Ta od nieboszczyka-bohatera, cała spowita w czerń i z podkršżo- nymi oczami, natychmiast zaprzyjaŸniła się z robaczywš. Szeptały po kštach, wcišż coœ uzgadniały między sobš i milkły, gdy tylko zjawia- łam się w pokoju. Lucyna przydzieliła Hani pracę przy rozdziale żywnoœci z UNR- RY dla żłobków i przedszkoli. Natomiast ja miałam kontrolować, czy przedszkolanki rozmawiajš z dziećmi po polsku i czy głowy tych ostatnich nie sš zawszone. Miałam także prawo interweniowania w dyrekcji huty o przydział proszku DDT, gdyby zaszła potrzeba. Nie zachodziła. Dzieci na ogół były niedożywione ale czyste. Uczyły się polskich wierszyków i piosenek. Na spacerach powiewały biało- czerwonymi choršgiewkami i otrzymywały bardzo skromne posiłki. 31 Kraj się dopiero podnosił z okupacyjnej nędzy. Na razie więcej urzšdzano mityngów, mówišc o tym, jak jest dobrze, niż wydawano żywnoœci i przydziałów. Moje współlokatorki otwierały do œniadania i kolacji puszki z tuńczykiem, z parówkami, z pomarańczowym dżemem. Rozmnaża- ły się te konserwy widocznie przez pšczkowanie, bo zawsze było ich pod dostatkiem. Częstowały się obie chętnie tymi smakołykami. Mnie zaœ tuczono budujšcymi rozmowami. Zaczynała zwykle właœci- cielka robaków. — Moja cała rodzina to komunistyczni działacze, jeszcze sprzed wojny. Ojciec z więzienia prawie nie wychodził, stryjka zamykano profilaktycznie przed pierwszym maja, a mnie jeszcze jako małej dziewczynki używano do przenoszenia bibuły — zerkała na mnie zagryzajšc słowa cienkimi parówkami. — U nas w domu było podobnie — wtršcała Hanka. — My z Czerwonej Woli z dziada-pradziada. Moi przodkowie ginęli w Cytadeli, w domu ojciec bił lagš, jak które z dzieciaków do koœ- cioła na majowe latało. Dwaj bracia matki byli w sanacyjnej Polsce bezrobotni i do nas czasem przychodzili na kapuœniak, a jak Franka do œlubu szła, to na weselu goœcie „Międzynarodówkę" odœpiewali, bo też wzięła sobie męża lewicowca... Żujšc chleb smarowany zjełczałym masłem, którego woni nie potrafił zabić nawet smakowity zapach tuńczyka rozchodzšcy się po pokoju, wpadałam powoli w kompleksy. Nie miałam ojca komunisty. Nie miałam rodziny o czerwonym zabarwieniu. Nie pracowałam w konspiracji. Nie wiedziałam nawet, w jakich okolicznoœciach zginšł mój mšż, a rodziców aresztowało gestapo dlatego, że akurat znajdowali się w mieszkaniu u znajo- mych, których podejrzewano, że przechowujš broń. — Pani Mercedes, to pewnie z arystokracji? — dopytywała się przy każdej okazji ta z robakami, chociaż gorliwie zaprzeczałam tłumaczšc, że pochodzę wprawdzie z inteligenckiego, ale doœć bied- nego œrodowiska. — A mšż był pewnie endekiem? — wtórowała Hanna spoglšda- jšc na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była winna œmierci jej męża, teraz już mechanika precyzyjnego. Bałam się tych wspólnych posiłków, drwišcych uœmieszków, alu- zji do mego przedwojennego burżuazyjnego życia, ilekroć narzeka- łam na brak wody. 32 Doszłam wkrótce do przerażajšcego dla mnie wniosku, że jestem chyba wyrzutkiem społeczeństwa, niemal wrogiem klasowym skaza- nym na œmierć cywilnš, na zagładę. Dookoła otaczali mnie bowiem ludzie partyjni, zaangażowani ideowcy, zdeklarowani komuniœci, przedwojenni działacze, wojenni bohaterowie. Nie było zwykłych ludzi z ludzkimi odruchami, ze zwy- kłych mieszczańskich domów. Co człowiek — to pomnik! Któregoœ wieczoru wróciłam z jakiejœ imprezy œwietlicowej, na któ- rej prelegent mówił przez cztery godziny o „trzylatce", o wytopie stali, o marszu do socjalizmu. Widocznie od zaduchu, jaki panował na sali pogršżonej w ciszy i dymie, rozbolała mnie głowa. Zaraz więc położy- łam się do łóżka, rozkoszujšc się ciszš i samotnoœciš, gdyż moich współ- towarzyszek jeszcze nie było. Rano obudziłam się póŸniej niż zazwyczaj. Nie jedzšc już nawet œniadania, pobiegłam na ulicę Korfan- tego do swoich codziennych zajęć nie zastanawiajšc się nawet, gdzie podziały się współlokatorki. W salce z nędznymi zabawkami starannie ułożonymi na półkach wzdłuż œwieżo malowanych na różowo œcian stało naprzeciw siebie dwoje przedszkolaków. Gromadka maluchów siedzia- ła kołem na podłodze. Były blade i mizerne. Dziewczynka lekko seplenišc zadawała pytanie: — Kto ty jesteœ? — Polok mały — odpowiadał z przejęciem jasnowłosy chłopak z wysoko podstrzyżonš czuprynš i w tyrolskich spodenkach. — Jaki znak twój? — wytrzeszczała oczy mała Truda, połykajšc sylaby. — Orzeł Biały — odpowiadał z przekonaniem i złym akcentem. — A gdzie mieszkasz? — Między swemi. — A gdzie dom twój? — pytała dalej, powtarzajšc za przedszko- lankš, która podszeptywała jej tekst. — W polskiej ziemi. Dzieciaki na podłodze klaskały, młodziutka wychowawczyni uœmiechała się promiennie, gdy nagle zjawił się goniec z wiadomoœ- ciš, że mam się zaraz stawić w dyrekcji huty. Przyjšł mnie ten sam dyrektor o ponurej twarzy i ciemnych falu- jšcych włosach. — Złodziejów nam tukaj nie idzie mieć... — zaczšł na wstępie moszczšc się za ogromnym biurkiem przypominajšcym katafalk. 33 Po chwili dowiedziałam się, że wdowa po bohaterze dopuœciła się nadużyć przy rozdziale żywnoœci przeznaczonej na dożywianie dzieci i już jej nie ma na terenie osady, a robaczywa została odwoła- na do ministerstwa, na inne stanowisko. Tylko ze mnš nie bardzo wiedziano, co poczšć, a ponieważ złodziejem nie jestem, więc jeœli chcę, mogę zostać i uczciwie pracować nad „budowš socjalizmu". Tak się właœnie wyraził. Chciałam. Wtedy dyrektor zadał mi kilka pytań pomagajšc sobie spracowanymi rękami. — Kłasy macie jakie skończune? Skinęłam przytakujšco głowš. — Szajbrować dobrze umicie po polsku? — Tak — bšknęłam. — Faszystów u was w familii nie najdzie? Fater w Wehrmachcie nie służyli? — Nie. — Zostaniecie referentem do spraw informacji i propagandy. — Podsunšł mi kilkustronicowš ankietę personalnš do wypełnienia i odesłał do swojego zastępcy. Tam otrzymałam karteczkę z adresem samodzielnego pokoju i drugš do Urzędu Likwidacyjnego, żebym wybrała sobie meble i jakieœ garnki. Zastępca dyrektora był inteligentem. Przybył tu z Krakowa. Mówił gładko, kwieciœcie, ale chociaż miał solidne, samodziałowe ubranie i dobrze utrzymane ręce, wydawał mi się podobny do glisty. Długo taksował mnie oczami koloru wyblakłych niezapominajek. Czułam się niczym klacz na wybiegu. Dłużej zatrzymał wzrok na moich rozpadajšcych się drewniakach i parokrotnie przerabianej sukience, pamiętajšcej jeszcze sanacyjne czasy. Widocznie szwy na biuœcie były najbardziej widoczne, bo tam właœnie utkwił wzrok pełen nagłego zainteresowania i zaproponował, żebym napisała podanie do Opieki Społecznej, wymieniajšc częœci garderoby najbar- dziej mi potrzebne, to on podanie poprze i będę mogła dostać coœ z poniemieckich remanentów. Zrozumiałam więc, że moje życie zacznš się stabilizować i że niejako zostałam przyjęta do tutejszej społecznoœci. Pokój w mieszkaniu-kołchozie był wielki, mroczny, ze stiukami na suficie i jedynym oknem wychodzšcym na dom z czerwonej cegły przykrytej grubš warstwš sadzy. W najbliższym sšsiedztwie warczała, syczała i gwizdała przez dwadzieœcia cztery godziny na dobę huta. 34 Przez uchylone okno wpadały ostre wyziewy jakichœ kwasów i tuma- ny sadzy pomieszane z rdzawym pyłem rudy. Dostawały się do wnęt- rza nawet wtedy, kiedy okno było zamknięte. Ustawiałam zwiezione zakładowš ciężarówkš i wybrane przeze mnie, a właœciwie przez zły los — bo nic tam już do wyboru nie pozostało — meble. Drewniane łóżko bez nóżek z licznymi œladami po pluskwach, rozchwierutany stolik malowany czarnš farbš, dwa różnej wielkoœci krzesła, ciężkie i skrzypišce, oraz szafę bez drzwi, ale za to z solidnego dębu na baniastych nóżkach. Z przydziałem ciuchów też mi się nie poszczęœciło. Z cienkiej jak naleœnik kołdry wyłaziły kłaki waty, poduszka miała gruzły, jakby nie było w niej pierza, tylko szmaty. Z osobistej bielizny nie mogłam się na nic zdecydować. Pokaza- no mi kilka spranych biustonoszy mogšcych pomieœcić w sobie zaledwie coœ wielkoœci włoskich orzechów, natomiast majtki, o któ- rych magazynier powiedział wytwornie „galotki", były gigantycznych rozmiarów. Widać, że nosiły je dobrze odpasione Niemki, lubujšce się w barwach ochronnych nie wymagajšcych częstego prania. Wszystkie były koloru kawy z odrobinš mleka i na dobrš sprawę mogłam się zmieœcić cała w jednej nogawce. Sukienki, czarne lub ciemnoszare, też pochodziły raczej z mastodontów, a przy tym były już solidnie przepocone. Zdecydowałam się tylko na bury sweter, gdyż od biedy można go było spruć i coœ z niego zrobić. Wojskowe buty ogromnych rozmiarów i kilka par rozdeptanych bamboszy nie wchodziły w rachubę. Po południu byłam już kompletnie urzšdzona. Nawet we wspólnej kuchni ustawiłam na półce fajansowy, wyszczerbiony kubek i dwa tale- rzyki z pięknej miœnieńskiej porcelany, na których wartoœci nikt się widocznie nie poznał, dlatego ostały się przed ogólnym szabrem. Zmęczona i brudna jak kocmołuch rozejrzałam się po pokoju. Wyjrzałam na czerwony, jakby martwy dom naprzeciwko, na czarne podwórko, po którym wiosenny wiatr przeganiał tršby z kurzu i sadzy, popatrzyłam na długi ogonek przed kooperatywš wydajšcš tego dnia „pospółkę" na kartki i rozpłakałam się. Życie w wolnej Polsce wydawało mi się koszmarne. W czasie okupacji żyło się przynajmniej nadziejš, że kiedy skończy się wojna, a szlag trafi Niemców, wszystko będzie cudowne i inne. O pištej rano budził mnie ryczšcy przez kilka minut buczek. PóŸniej przez długš chwilę stałam pod klozetem czekajšc na swojš 35 kolejkę. Łazienki w tym obszernym, kilkupokojowym mieszkaniu nie było. Myliœmy się w kuchni pod kranem i to w poœpiechu, bo wszys- tkim spieszyło się do pracy. Obowišzywała surowa dyscyplina, o spó- Ÿnianiu się nie mogło być mowy. W poœpiechu wypijałam zbożowš kawę gotowanš w pokoju na elektrycznej płytce, której stare, zużyte spirale wcišż się kruszyły i musiałam je wišzać, czekajšc najpierw, aż szamot ostygnie. Zjadałam kromkę chleba ze smalcem wytopionym z „pospółki" i punkt szósta zasiadałam za biurkiem na wprost okna wychodzšcego na wielkie piece martenowskie. W ciasnym, zadymionym pokoju pracowały ze mnš trzy Œlšzaczki rozmawiajšce między sobš najchętniej po niemiecku. Jedna z nich, ruda i wysoka, była osobistš sekretarkš kierownika pionu, do które- go należał mój referat. Jego gabinet sšsiadował z naszym pokojem. Zainstalowano więc przenikliwie brzęczšcy dzwonek na wypadek, gdyby zechciał wezwać sekretarkę. Wzywał jš często i na krótko. Dwie maszynistki waliły zajadle, z łoskotem w wielkie, rozkleko- tane maszyny. Goniec trzaskał drzwiami. Ja pisałam artykuły lub zamawiałam rozmowy telefoniczne. Niewiele wprawdzie słyszałam, gdyż klekot maszyn, hałas z huty, brzęczek kierownika, a także roz- mowy interesantów zagłuszały wszystko. Dzwoniłam do teatrów, któ- re sprowadzałam na występy do zakładowego Domu Kultury i do kierowników działów w samej hucie. Zapytywałam inżynierów, czy majš jakichœ racjonalizatorów, czy przekroczyli plan, kiedy urucho- miš trzeci piec. Czasem wybierałam się na teren zakładu, aby mieć przynajmniej pojęcie o tym, co piszę. Zdarzało się także, iż towarzyszyłam przy oprowadzaniu zagranicznych goœci i dziennikarzy. Z tej drobnej przyjemnoœci musiałam wkrótce zrezygnować. Jeden ze starych inżynierów szepnšł mi w ucho, gdy znaleŸliœmy się sami w przejœciu prowadzšcym do walcowni blachy: — Niech się pani przestanie tu kręcić i interesować rzeczami, które mogš podpaœć pod szpiegostwo. Wiem, że majš na paniš oko. Niestety, nie jest pani aniołem demokracji.. — Dlaczego? — spytałam naiwnie i zrobiło mi się przykro. — Przecież pracuję, jak potrafię najlepiej. Tyle tylko, że nie należę do partii i nie cierpię huty. Psuje krajobraz i kojarzy się z cuchnšcym wrzodem na pięknej skórze. — Otóż to! — wykrzyknšł głoœno, bo akurat podchodził do nas jakiœ robotnik. 36 Od tej pory terenu huty już nie odwiedzałam. Natomiast biega- łam z listš nazwisk w ręce pilnujšc, aby na częste wiece i mityngi polityczne wszyscy fizyczni i umysłowi stawiali się dobrowolnie, chęt- nie i punktualnie. Najczęœciej jednak pisałam. Były to obszerne informacje do zakładowej gazetki, a także dla prasy regionalnej. Mieliœmy niepisa- nš umowę z redaktorem w jednym z dzienników, że za doœć pokaŸ- nš sumkę, wpłacanš mu wprost do ręki, będzie zamieszczał raz lub dwa razy w miesišcu artykuły oznaczone jedynie inicjałami i oczywiœ- cie bez honorarium. Ja właœnie byłam od tego, żeby pisać i przekazywać pienišdze. Opracowany przeze mnie tekst sekretarka zanosiła kierownikowi. Ten okraszał go sloganami o socjalizmie, skreœlał negatywy, dodawał optymistyczne uwagi. W rezultacie, po przeczytaniu artykułu mogło się wydawać, że dzieciom robotników nie brakuje nie tylko krowie- go, ale i ptasiego mleka, że skończyła się œmiertelnoœć wœród nowo- rodków, nie tylko dzięki zdobyczom socjalizmu, a przede wszystkim dzięki wšsatemu panu z „Wielkiej Czwórki", którego portret gigan- tycznych rozmiarów oglšdałam codziennie wchodzšc do biura; robotnice sš szczęœliwe pracujšc na suwnicach i nawet im do głowy nie przyjdzie, że można mieć innš rozrywkę, jak właœnie tę kilkuna- stogodzinnš pracę. Dochodziło się do wniosku, że ten brodaty pan musiał być chyba zdeklarowanym wrogiem kobiet. Znudziły mi się wreszcie laurki, które niczego w rezultacie nie załatwiały. Miałam ambicje, żeby wyławiać z rzeczywistoœci to, co w niej złe, zainteresować tym władze, które mogły przecież o niczym nie wiedzieć i zmienić na lepsze, gdy tylko informacja do nich dot- rze. Tak sobie to wyobrażałam i wtedy właœnie szarpnęłam się na duży artykuł o ciężkiej pracy kobiet w hucie, o straszliwych kolej- kach w kooperatywach, o braku czasu na wychowywanie dzieci i zastraszajšcej œmiertelnoœci wœród niemowlšt. — Wy tu nie jesteœcie od zbawiania œwiata! — krzyczał kierow- nik, gdy stanęłam przed nim, wezwana przez sekretarkę. — Od tego sš bardziej kompetentne czynniki! A jeżeli wam się ustrój nie podo- ba, to możemy się „z paniš pogniewać"... — zniżył głos do szeptu wymawiajšc to „z paniš pogniewać" jakoœ obelżywie i groŸnie. Potem zamilkł i wlepiał we mnie oczy bębnišc złowrogo palcami po blacie biurka. Zobaczyłam przed sobš ogromnš kobrę i bezwiednie cofnęłam się o krok. 37 Ustrój mi się jednak podobał. Chociażby dlatego, że nie miałam i tak żadnego wyboru, a kochać trzeba zawsze to, co się ma. Ale o tym kierownik nie wiedział. Stałam przy oknie mrocznego pokoju, chociaż za szybami oble- pionymi sadzš œwieciło sierpniowe słońce i patrzyłam na czarne, bezludne podwórko z drewnianym (rzepakiem poœrodku. Dokuczał mi głód po wczesnym stołówkowym obiedzie. Połykałam go bez apetytu w poœpiechu, gdyż inni czekali na miejsce. Wcišż jeszcze nie mogłam przyzwyczaić się do œlšskiej kuchni, jej sosów i przypraw. Wprawdzie w rogu pokoju stało szare, tekturowe pudło z woj- skowš racjš żywnoœciowš z UNRRY, które wczoraj otrzymałam na przydział, jednak niewiele zostało do jedzenia. Pomarańczowy sok z puszki zdšżyłam już wypić, zjadłam też dwie małe porcyjki ryżowe- go budyniu. Papierosów nie paliłam, więc chesterfieldy pakowane po trzy sztuki oddawałam znajomej z dyrekcji. Była wprawdzie jesz- cze ogromna butelka oleju na przeczyszczenie, ale stosowałam go jedynie do smarowania ršk. Niektórzy używali go do majonezu i sałatek, nie orientujšc się poczštkowo, do czego służy ten oleisty, lekko kwaskowy i pachnšcy cytrynš płyn. Neski nie pijałam. Przypo- minała w smaku napar z suszonych grzybów. Puszki z rybami nie wchodziły w rachubę. Były w nich bowiem także wprawdzie martwe, ale za to białe i tłuste robaki. Wycišgnęłam z paczki pudełeczka z papierosami, nałożyłam „wyjœciowš" sukienkę kupionš od jakiejœ wysiedlanej Niemki na placu w Katowicach i ruszyłam z wizytš do pani Róży. Pracowała w dyrekcji, była młodš wdowš po inżynierze, którego zamordowali Niemcy. Miała piękne mieszkanie w willi z czerwonej cegły i utrzymywała towarzyskie kontakty z miejscowš inteligencjš. W czasie przerwy obiadowej częstowała mnie w swoim gabinecie dobrš herbatš i przyniesionymi z domu kanapkami. Czasem zapra- szała do siebie. Od niej dowiadywałam się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład, że jeden z dyrektorów zajmuje całš willę, a do stołu usługuje mu stary lokaj w białych rękawiczkach. Dyrektor codzien- nie z huty wysyła do Wrocławia ciężarówki po dywany, porcelanę i obrazy, przewożšc póŸniej łupy do Polski centralnej. Od niej dowiedziałam się o istnieniu czegoœ takiego jak Urzšd Bezpieczeńs- twa, o którym mówiła przyciszonym głosem i z takš minš, że należa- ło spodziewać się po tej instytucji wszystkiego najgorszego. 38 Siedziałyœmy z paniš Różš przy wielkim stole pod zwieszajšcš się nad nim lampš z jedwabnym abażurem. W wazonie różowiły się dalie, przez szczelnie zamknięte okna zaglšdała przyprószona sadzš zieleń, a domowy placek ze œliwkami miał wyjštkowo cudowny smak. Ogarnęło mnie uczucie błogoœci i rozleniwienia. Pani Róża, drobna, ubrana w skromniutkš, białš sukienkę, co w tej czarnej osa- dzie było szczytem elegancji, wycišgnęła ogromne pudło z fotogra- fiami. — To mój mšż, gdy miał pięć lat... — Podsunęła mi z dumš zdjęcie chłopca uczesanego z grzywkš jak dziewczynka, w aksamit- nym ubranku z białym koronkowym kołnierzykiem. — A to zaraz po studiach, gdy został moim narzeczonym... — Spoglšdała na mnie wyczekujšco ogromnymi oczami w białej, trochę nieforemnej twarzy. Nie była ładna, ale miała wdzięk. — Piękny mężczyzna — powiedziałam z przekonaniem, bo było coœ w jego rysach, co mgliœcie przypominało Jerzego. Poczułam led- wo uchwytny skurcz serca. — Bardzo się kochaliœmy — dorzuciła, rozkładajšc na koloro- wym obrusie serię zdjęć z okresu ich krótkiego małżeństwa. — Gdy- by żył, mielibyœmy z pewnoœciš synka... Poroniłam, gdy dowiedziałam się, że zabrało go z huty gestapo. PóŸniej, już bez niego, pracowa- łam dalej w konspiracji. — Podniosła na mnie ciemne, rozumne oczy. — Była pani w AK? Skinęłam niezdecydowanie głowš. Wprawdzie nie należałam do żadnej organizacji, ale nagle zaczęłam się tego wstydzić. A już nale- żenie do AK było niejako legitymacjš œwiadczšcš o tym, że towa- rzysko było się kimœ lepszym. — W Delegaturze? — zapytała œciszajšc głos. — Może i w Delegaturze... — dałam z ocišganiem wymijajšcš odpowiedŸ, zupełnie nie orientujšc się, co to była Delegatura. — Może i słusznie, że nie chce pani o tym mówić... — West- chnęła. — Dziœ każdy, kto był w AK, jest wrogiem. Liczy się tylko praca konspiracyjna w PPR... — No właœnie! — zgodziłam się skwapliwie i szybko zmieniłam temat, zachwycajšc się amatorskimi zdjęciami nieznanej mi rodziny. Trochę wstydziłam się tego głupiego kłamstewka, ale sšdziłam, że dzięki niemu będę mile widzianym goœciem w tym domu. A dom mi się podobał. Stanowił jakšœ oazę poœród straszliwej, czarnej pus- tyni. 39 — Pani jest zupełnie samotna? — zapytała znienacka nalewajšc z dzbanuszka w kwiatki aromatycznš herbatę. — Zupełnie — westchnęłam mimo woli i znów coœ drgnęło w sercu. — Mšż zginšł na wojnie — dorzuciłam chełpliwie. — PóŸniej zakochałam się w człowieku... — zawahałam się przez chwi- lę—w człowieku, który w ostatnich tygodniach okupacji zaginšł bez wieœci... Znów skłamałam. Jerzy nie zaginšł bez wieœci. Po prostu zosta- wił mnie bez słowa wyjaœnienia, tak prawie z dnia na dzień, i to w czasie, gdy wydawało się, że jego uczucie zaczęło osišgać szczyty. Zobaczyłam nas nagle nad jakimœ podmiejskim bajorem, które nazywaliœmy „pięknym stawem". Woda w nim marszczyła się przy podmuchu wiatru, odbijała niebo, chmury i nasze pochylone nad nim postacie. O czym myœmy wtedy marzyli, trzymajšc się za ręce? Chyba o końcu wojny, o małżeństwie i o tym, że codziennie będzie- my jedli tłuste kotlety i domowe ciasto z rodzynkami. Pochyliłam nisko głowę nad fotografiami, żeby pani Róża nie zauważyła napływajšcych do oczu łez. — Pięknie pani wyglšda na fotografii w wieczorowej sukni — powiedziałam, żeby coœ powiedzieć, i za chwilę pod jakimœ preteks- tem opuœciłam jej dom. Długo błšdziłam po zapylonych drogach prowadzšcych w pola ku ogródkom działkowym. W sierpniowym zmierzchu dymiły na horyzoncie czarne hałdy, rudawa zawiesina snuła się pod niebem błękitniejšcym zbliżajšcš się nocš. Dopadłam jakiegoœ samotnego, skarłowaciałego drzewka. Przytuliłam twarz do brudnej, chropawej kory. Chciałam zapłakać i nie mogłam. Poczułam namiętnš, rozpacz- liwš tęsknotę za miłoœciš, za bliskim mężczyznš. Takim od spania i od rozmów. Od tańca i spacerów. Po prostu, za Jerzym... Była noc, gdy wróciłam do osady rozœwietlonej pióropuszami ognia wydobywajšcego się z wielkich pieców. W oknach paliły się œwiatła. Zerkałam ciekawie, z zazdroœciš, do wnętrz. Przy stołach siedzieli ludzie. Jedli, rozmawiali — łšczyły ich więzy rodzinne, przy- jacielskie. Tam, za szybami był dom. Biedniejszy, bogatszy, ale prawdziwy dom. Ja nie miałam żadnego. Wlokłam za sobš zmęczone nogi w niewygodnych półbucikach na gumie naszej produkcji, które niedawno ukazały się w sklepach. Ich kupno wymagało wielu zabiegów. 40 Pod starymi lipami przemykały młode pary trzymajšce się nie- mieckim zwyczajem wpół. Znikały w mrocznych uliczkach, anemicz- nych, przydomowych ogródkach z zakurzonš ławeczkš pod zakurzonym krzakiem. Gdzieœ œpiewano chóralnie: „Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego..." Szłam ze œciœniętym sercem, zastanawiajšc się, jak dalej ułożyć swoje życie, jak zapomnieć czas, w którym kochał mnie Jerzy. Powtarzałam w myœli, że przecież wszystko jeszcze przede mnš. Nie przynosiło to jednak ulgi. Nie mogłam dopatrzeć się niczego rados- nego w tym moim samodzielnym, dorosłym życiu. W pokoju o brudnych, buraczkowego koloru œcianach usiadłam przy rozchwierutanym stoliku i na makulaturze z niemieckim nadru- kiem napisałam Ÿle zatemperowanym ołówkiem: „Gdy nocami płonš hałdy". Zostawiłam to zdanie jako tytuł i zaczęłam z siebie wyrzucać wszystko to, co bolało, raziło, za czym tęskniłam. Huta w tej mojej impresji urosła do rozmiarów apokalipsy, sadze, które nawet w tej chwili rozmazywały się na papierze, miały niemal metafizycznš wymowę. Zatraciłam poczucie rzeczywistoœci. Wydawało się, że to nie ja piszę, że jakaœ siła kieruje mojš dłoniš, że wiem więcej, czuję mocniej, rozumiem rzeczy i zjawiska, których nawet nie przeczuwa- łam. Odeszło uczucie osamotnienia, wyobcowania. Rozstšpiły się œciany pokoju — œwiat należał do mnie, a ja do niego. Rano przepisałam w biurze na maszynie to, co powstało w nocy. Czytałam jak coœ zupełnie nowego i nie potrafiłam nawet powie- dzieć, czy mi się podoba czy nie. Wsunęłam kartki szybko do torebki, żeby nikt nie zauważył i po chwili o nich zapomniałam. Około południa poprosił mnie kierownik. Pokwitowałam pieniš- dze dla redaktora i zabrałam poprawiony artykuł o wspaniałej i ofiarnej załodze huty, która nawet gdy œpi, marzy tylko o tym, żeby przekroczyć plan i szybciej zbudować socjalizm. Niczym nie przypo- minał tego, który zostawiłam do wglšdu przekazujšc w nim proœby robotników o ochronnš odzież i większe przydziały żywnoœci. Zastanawiałam się, czy kierownik rzeczywiœcie wierzy w to wszystko, co lekkš rękš dopisał, każšc mi po przerwie obiadowej zawieŸć artykuł do redakcji w Katowicach. Jechałam blisko godzinę rozklekotanym, brudnym tramwajem, z nudów studiowałam rozklejone na szybach drukowane niebiesko hasła w rodzaju: „Synu, stara matka ciebie potrzebuje", „Synu, stary 41 ojciec cię szuka". Pomyœlałam o rodzicach. Żadne z nich nie docze- kało końca wojny. Matka zawsze mówiła, że gdy skończy się okupac- ja, wyjedzie na pierwsze wakacje do Zakopanego i kupi tam kożuszek z mięciutkich, jagnięcych skórek. Ojciec snuł plany o kup- nie parceli i wybudowaniu gdzieœ na wsi pod lasem domku na stare lata, aby wnuczęta miały gdzie spędzać wakacje. Zawsze mu się wydawało, że jestem stworzona do rodzenia dzieci. Uœmiechnęłam się gorzko do tych wspomnień i rodzicielskich marzeń, wysiadajšc przez roztargnienie o jeden przystanek za wczeœnie. W mrocznej i dusznej redakcji, pełnej przepierzeń z dykty, nie zastałam dziennikarza, z którym załatwiałam sprawy finansowe. Na jego miejscu siedział wysoki, barczysty mężczyzna o szarych oczach. Uœmiechnęłam się do niego przedstawiajšc się i mówišc, kim jestem i z czym przychodzę. Wydawało się, że nie rozumie moich słów. Patrzył na mnie i mrugał zdumionymi, ładnie wykrojonymi oczami. Uœmiechnęłam się jeszcze raz. Bardzo mi się podobał. — Tutaj sš pienišdze za artykuł. — Podałam mu szarš kopertę. — A tutaj to, co chcemy zamieœcić... — Wycišgnęłam z torebki złożone starannie kartki papieru. — Nie wiem nic o żadnych pienišdzach. — Przyglšdał mi się uważnie podsuwajšc uprzejmie krzesło. — Redaktor Bekawski będzie wiedział. — Już u nas nie pracuje. — Dlaczego? — zatrwożyłam się nagle, bo pomyœlałam, że teraz zacznš się trudnoœci z zamieszczaniem materiałów. — Hmmm... — zaczšł przekładać jakieœ karteczki z jednej stro- ny biurka na drugš. — Pan jest na jego miejscu? — Tak — skinšł głowš i .sięgnšł wreszcie po artykuł proszšc, żebym wyjaœniła dokładniej, co to za pienišdze. Wyjaœniałam najdokładniej, jak tylko potrafiłam, podczas gdy redaktor utkwił wzrok w tekœcie. Wreszcie zamilkłam, a on czytał dalej, podnoszšc na mnie od czasu do czasu trochę rozbawione, trochę zaciekawione oczy. Przyglšdałam się jego dłoniom. Na palcu połyskiwała obršczka. Pomyœlałam ze smutkiem, że każdy mężczyzna, który mi się podoba, jest już komuœ przypisany. 42 — Œwietnie! — Odsunšł się z krzesłem od biurka, wycišgajšc przed siebie długie nogi. Przez moment wpatrywał się we mnie jak w rzadki preparat w słoju ze spirytusem. — Kapitalnie! Wyglšda tak inteligentnie, a jednak ograniczony — pomyœlałam z żalem, gdyż zachwyt nad artykułem wydał mi się nie tylko przesa- dzony, ale zakrawał na kretyństwo. — Więc będziecie drukować? — odetchnęłam z ulgš, zerkajšc na kopertę z pieniędzmi. — Nie! — odpowiedział kategorycznym tonem, wcišż z oczami wlepionymi w mojš twarz, jakby się jej uczył na pamięć. — Dlaczego? — jęknęłam wyobrażajšc sobie reakcję kierowni- ka, gdy mu to zakomunikuję. — Niecenzuralny! — To niemożliwe!... — Sięgnęłam bezwiednie po tekst i nagle zalałam się rumieńcem. Przez omyłkę dałam mu do czytania moje impresje. Łzy zakręciły się ze wstydu w oczach. — Co się stało? — zapytał z uœmiechem i zaproponował papie- rosa. — Nie palę — jęknęłam. — Ja, proszę pana, pomyliłam teksty. Chodziło o ten... — Szybko podsunęłam dwie kartki maszynopisu. Przebiegł je oczami bez większego zainteresowania, nakreœlił ołówkiem jakiœ znaczek na boku. — Drukujemy — powiedział z westchnieniem. — Dobry? — Bardzo zły. Spuœciłam wzrok, nie wiedzšc, co dalej zrobić lub powiedzieć. Redaktor pierwszy przerwał ciszę. — Ma pani cięte, odważne pióro. Szkoda, że nie mogę tego zamieœcić na mojej kolumnie... — Utkwił we mnie z namysłem wzrok. — Czy pani rzeczywiœcie nie widzi nic pozytywnego w naszej rzeczywistoœci? — Na razie nic... — odpowiedziałam po krótkim namyœle. — A jeżeli nawet, to jest to takie jakieœ wykoœlawione, Ÿle zorganizo- wane... Chowałam do torebki tekst. — Niech pani podpisze nazwiskiem... — Podsunšł mi przyjęty do druku artykuł. — A za tydzień proszę się zgłosić do kasy po honorarium. Płacimy w każdy pištek. 43 — Jak to... — bšknęłam. — Przecież mi się nic nie należy. — Jeœli drukujemy, to płacimy, a tę kopertę proszę zabrać. Nie bierzemy łapówek. — Wstał i wycišgnšł do mnie rękę. — Niech pani pisze tak, jak pani pisze, chociażby nikt tego nie chciał druko- wać. Kiedyœ to się z pewnoœciš zmieni... Uœmiechnęłam się grzecznie, ale sceptycznie. Doœć miałam słowa „kiedyœ". Chciałam żyć w teraŸniejszoœci. Żyłam więc w teraŸniejszoœci. W dwa tygodnie póŸniej zwolnio- no mnie dyscyplinarnie z pracy. Zanim to się jednak stało, przez wiele godzin obradowała egzekutywa. Nie orientowałam się w sprawach partyjnych, ale słowo „egzeku- tywa" kojarzyło mi się fonctycznie z „egzekucjš", z pieńkiem do œcinania głowy. W każdym razie w samym brzmieniu było coœ, co łšczyło się z niepewnym jutrem. Moja sprawa była prosta. Przed kilku miesišcami obchodzono uroczyœcie œwięto Floriana — specjalisty od gaszenia pożarów czy czegoœ w tym rodzaju. Długo układano listę zaproszonych goœci, angażujšc także i mnie. Wielki mityng polityczny oraz wieczorny bankiet miały uœwietnić zaproszone osobistoœci. Wstawiłam więc na listę nazwisko attachć handlowego z poselstwa Stanów Zjednoczo- nych, który przysłał kiedyœ do huty kilka biletów na film „True Glory" wyœwietlany na zamkniętym seansie. Jak mnie poinformowa- ła wszystkowiedzšca pani Róża, oglšdały go ukradkiem trzy osoby z dyrekcji. Uważałam więc, że zaproszenie będzie ładnym rewanżem ze strony huty. Kierownik, kładšc swój podpis, nie kwestionował mego wyboru. Czarno ubrany Amerykanin przyjechał. Siedział za stołem prezy- dialnym, przez siedem godzin wysłuchujšc, jak kolejni mówcy wyle- wajš kubły pomyj na kapitalistyczny ustrój Stanów Zjednoczonych, po czym zrezygnowawszy z bankietu odjechał wytwornš limuzynš z zakurzonego placyku, gdzie pod gołym niebem i zapylonymi sadzš drzewami cała ta uroczystoœć się odbywała. Po kilku miesišcach przypomniano sobie nagle o całej sprawie. Być może dlatego, że zbliżała się rocznica Rewolucji PaŸdzierniko- wej i nadarzała się œwietna okazja do wykazania czujnej gorliwoœci, a pokazowego procesu o szpiegostwo jeszcze w hucie nie było. Egzekutywa zadecydowała jednak inaczej, a dokładniej — dyrek- tor o ponurej twarzy i brudnych paznokciach. Uważał, że dyscypli- 44 narne zwolnienie mnie z pracy w zupełnoœci wystarczy. Nie muszę gnić za młodu w więzieniu. Przytaknęło mu kilku starych robotni- ków stwierdzajšc że: „na to zawsze jeszcze będzie miała czas". O tym wszystkim powiedziała mi w zaufaniu pani Róża dodajšc, że kierownik nigdy nie był moim sympatykiem. Pomyœlałam, że widocznie zbyt mocno kopnęłam go w kostkę u nogi, gdy stojšc kiedyœ obok jego fotela, poczułam wypielęgnowa- nš rękę szperajšcš pod sukienkš. Hutę opuszczałam bez większego żalu, a ponieważ jestem wraż- liwa na barwy — postanowiłam okres ten nazwać „czarnym". Na dno prawie pustej walizki, z którš tu przybyłam, wrzuciłam pewien drobiazg: opakowanie po amerykańskim przydziałowym mydle. Przedstawiało wspaniałego, œnieżnej białoœci łabędzia koły- szšcego się na błękitnych falach. Przez wiele miesięcy tkwił na stoliku przypięty pineskš do czarnego blatu. Był jedynym pogodnym akcentem w mojej rzeczywistoœci. Zapowiedziš podróży, symbolem czegoœ najpiękniejszego, co gdzieœ tam w œwiecie na mnie czekało. Hala dworcowa przypominała gigantyczny œmietnik skrzyżowany z izbš wytrzeŸwień i przytułkiem dla bezdomnych. Repatrianci, przesiedleńcy, wysiedleńcy, osiedleńcy, zdemobilizowani, szabrowni- cy i wszelkiego autoramentu ludzie obarczeni tobołami kłębili się jak w olbrzymim kotle. Jedni wysiadali z pocišgów — inni usiłowali się do nich dostać. Jeszcze inni czekali apatyczni i umęczeni, leżšc pokotem pod œcianami na resztkach słomy i własnego dobytku. Znalazłam się i ja w tym tłumie, z walizkš i pustkš w żołšdku; nie bardzo wiedziałam, co ze sobš dalej robić, ani dokšd się udać. Pani Róża zaproponowała beznamiętnie kilkudniowy pobyt u siebie, ale byłoby wielkim nietaktem skorzystać z zaproszenia. Interesowanie się osobš, choćby przez chwilę tylko, posšdzonš o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw, mogło pocišgnšć za sobš nieprzewidziane konsekwencje. Tłum poniósł mnie przed okienko kasy biletowej, szturmowane niby Bastylia. Zachrypły głos z megafonu seplenił coœ, czego nikt właœciwie nie był w stanie zrozumieć. Przede mnš darło się dziecko na rękach umęczonej kobiety. Wodziła dookoła błędnym wzrokiem, wykrzykujšc co jakiœ czas bez przekonania, ale histerycznie: „Ludzie, nie duœcie mnie!" Z boków napierali mężczyŸni, torujšc sobie drogę 45 łokciami. Starałam się oddychać co drugi raz, bo leżšcy mi na ple- cach jegomoœć zionšł tuż przy mojej twarzy przetrawionš wódkš, czkajšc głoœno. Jadę na gapę — postanowiłam nagle, przedzierajšc się przez tłum w stronę peronów zalanych jaskrawym, czerwcowym słońcem. Zapowiadano widocznie odejœcie jakiegoœ pocišgu, bo ludzie rzucili się nagle do ciasnych przejœć na perony. Od pijaka nie mogłam się jednak uwolnić. Jechał mi na plecach dyszšc ciężko i smrodliwie, niby żywy gšsior z samogonem. Nagle poczułam jakieœ podejrzane ciepło na gołej łydce. Obej- rzałam się. Biegnšcy tuż za mnš truchcikiem pijak z fioletowo obrzmiałš twarzš i oczami w słup, siusiał mi po nodze. Sšdził widocznie, że jestem drzewkiem, za którym chciał się skryć wstydli- wie przed tłumem. Wrzasnęłam z obrzydzenia i z desperacjš zaczęłam się wdzierać po głowach innych do przepełnionego pocišgu i to w chwili, gdy już ruszał. Dopiero po półgodzinie jazdy udało mi się ustalić, że zmierza w kierunku Wrocławia, a nie Warszawy, tak jak bym sobie tego życzyła. Niech będzie Wrocław — westchnęłam, szczęœliwa, że w ogóle jadę. Byłam bez pracy, pieniędzy, domu i rodziny. Mogłam znów wszystko zaczynać od zera, a ludzi do roboty potrzebowano wszę- dzie. Tak więc przygodny pijak zadecydował o moich dalszych losach, a w zdobyciu posady pomogła Lucylla. Na razie jeszcze siedziała na wielkich walizkach pod otwartym oknem zatłoczonego przedziału i opowiadała afektowanym głosem o swoich życiowych tragediach, a wszystko w jej życiu odbywało się „na progach". „Na progu domu" witała weselnych goœci w ostatnim roku oku- pacji. „U progu wspólnego życia" zabito jej męża w partyzantce, do której razem poszli, bo go nie chciała zostawić samego „u progu miodowego miesišca". „Na progi domu" nie chciała jej więcej wpuœ- cić teœciowa, gdy ona, nieutulona w żalu wdowa po ich synu, będšc „u progu rozpaczy" przybiegła rano „na progi tatusiowego łóżeczka na pieszczotki". I teraz „u progu nowego, socjalistycznego życia" otrzymała dwie walizy od przyjaciół męża z czasów partyzantki. Były to „trofiejne" zdobycze, które już jako wojskowi na wysokich stanowiskach przy- 46 dzielili jej „w charakterze odszkodowania wojennego" — tak właœ- nie się wyraziła — za nieboszczyka, który „u progu zwycięstwa" musiał oddać życie. Lucylla uœmiechała się promiennie do pasażerów. Z jej oczu wyzierał spryt, ale i wielka życzliwoœć dla œwiata. Wszyscy słuchali jej w zupełnej ciszy z kamiennym wyrazem na spoconych twarzach. Wiozła więc ten swój skromny dobytek „na progi willi" we Wrocławiu przydzielonej jej przez Komendanturę Wojskowš. Jako bowiem wdowa po bohaterze-partyzancie, a także uczestniczka „walk z hitlerowskim najeŸdŸcš" miała prawo „u progu nowego życia" otrzymać poniemieckš willę z pełnym umeblowaniem. Znów zaczęły się we mnie odzywać kompleksy. Z prawdziwym wstrętem spojrzałam na mojš fibrowš, rozlatujšcš się walizkę. Na jej dnie, razem z etykietkš po mydle, spoczywał dokument stwierdzajš- cy, że zostałam dyscyplinarnie zwolniona z pracy w hucie. Dorodna Lucylla o blisko osadzonych oczkach i zmysłowych ustach nasuwajšcych myœl, że można by na nich nagotować garnek krupniku, dostrzegła, jak stałam jednš nogš w drzwiach przedziału, podczas gdy druga ugrzęzła na korytarzu między koszami jakiejœ zabiedzonej rodziny z trojgiem dzieci żujšcych chleb. — Niech pani przekroczy progi przedziału i klapnie na mojej walizie... — Zrobiła okršgły ruch brudnš dłoniš. Na palcach połyski- wały złote pierœcionki. — Pani pewnie z hitlerowskiego obozu zagła- dy powraca? Pasażerowie spojrzeli ciekawie w mojš stronę i skwapliwie pochowali nogi pod ławkami, żebym mogła swobodnie przejœć. — Nie byłam w obozie — wyjaœniłam krótko siadajšc z west- chnieniem ulgi na żółtej, skórzanej walizie. — A taka pani wymizerowana, jak koœciotrupek u progu wiecz- noœci — zauważyła Lucylla, taksujšc mnie przez chwilę wzrokiem. Zaraz też wycišgnęła z akuszeryjnego sakwojaża pieczywo i kiełbasę owiniętš w gazetę. Jak na komendę wszyscy sięgnęli do swoich tobo- łów. Zapachniało jajami na twardo i czosnkiem. Lucylla wcisnęła mi w rękę kawał bułki rozerwanej palcami o czarnych paznokciach, które mi natychmiast przypomniały dyrek- tora, dzięki któremu siedziałam w pocišgu, a nie w więzieniu. Do- rzuciła kawał kiełbasy i zapytała, kogo mam we Wrocławiu. — Nikogo. Jadę szukać pracy — odpowiedziałam niechętnie, rozkoszujšc się smakiem tłustej, aromatycznej wędliny. 47 — Ja też przed rokiem naga i bosa przyjechałam do Wrocławia — ucieszyła się. — A pracę dostałam w kilka godzin i do dziœ pracu- je na progach Województwa w charakterze rzecznika prasowego — układała okršgłe, sztucznie brzmišce zdania. Popatrzyłam na niš z niedowierzaniem. — Przybyłam na progi tego miasta raniutko i łaziłam z godzinę po mieœcie. Ruiny, smród spalenizny, ludzi mało. Tylko Niemcy kręcili się, handlujšc różnš starzyznš na rynku. Poszłam w stronę Odry, a w pobliżu zharatancgo mostu słyszę nagle: „Skurwielu, oszukujesz!" Mało się nic rozbeczałam na dŸwięk naszej pięknej polskiej mowy i pobiegłam w tamtym kierunku. Widzę, dwie nasze ciężarówki stojš, na krawężniku szoferzy siedzš, chleb żujš i w oko grajš. Przysiadłam się do nich. Karta mi poszła. Odbili pół litra, dali zagrychę. Od słowa do słowa i zarekomendowali w Województwie u jednego dygnitarza. Na szaber dla niego dwa razy w tygodniu ciężarówkami obracali. Ten dygnitarz miał się przenieœć do minister- stwa w Warszawie. Zdšżył mnie jednak jeszcze do pracy przyjšć... Lucylla opowiadała dalej o tym, że we Wrocławiu wychodzi już kilka polskich gazet, że dziennikarze do niej po informacje przycho- dzš, bo żyje z władzami w dobrych stosunkach i że wszyscy się z niš i z jej zdaniem bardzo liczš, nie tylko ze względu na poległego męża partyzanta. Ma ona bowiem jeszcze siostrę, co „poszła" za pepe- erowca, który zginšł w milicji z ręki „wroga klasowego", prawie że „na progu posterunku", bo tam ich napadli. A ojciec Lucylli całe życie był bezrobotny. Długo wyliczała zasługi swoje i całej rodziny, wspominajšc coœ także o jakimœ „ruskim sołdacie", który jš prawie zgwałcił, „ale tak niezupełnie" — jak wyjaœniła po krótkim namyœle. Tego jeszcze dnia siedziałam za pięknym mahoniowym stołem w jej willi na Krzykach, jedzšc z rosenthalowskiej porcelany salce- son oraz kiszone ogórki. Poniemieckie weki Lucylla znalazła w piw- nicy sšsiedniego domu. Zwierzyła mi się, że naprawdę nazywa się Maria. Zmieniła imię na Lucylla, żeby nie brzmiało tak „po chamsku" i zaproponowała, abyœmy wypiły bruderszaft. Œcielšc mi na noc tapczan, podarowała nocnš koszulę przyciasnš na niš i poradziła, abym na wszelki wypa- dek nasunęła na drzwi szafę, nigdy bowiem nie wiadomo, czy jakiœ polski, ruski albo niemiecki łobuz nie zechce willi splšdrować. Jak 48 na kobietę trafi w pokoju, to nic przepuœci, syfilisem obdaruje, a fig- larz to i butelkę w „dyskretne miejsce" zasunie. Sama jednak noco- wała na parterze i nie słyszałam, aby przesuwała jakieœ meble. Następnego dnia Lucylla, która prócz wtršcania co chwila ulu- bionych „progów", każde słowo kończšce się na literę „š" wymawia- ła jakby nosiło końcówkę „om" — orzekła, iż nie pozwoli wzišć mi byle jakiej redakcyjnej pracy. — Dziennikarzem może być każdy, nawet po powszcchniaku — powiedziała autorytatywnie. — Już ja się z tymi nicdonoskami na różnych konferencjach spotykam. Niektórzy to nawet Ÿle po polsku mówiš. Tyle tylko, że dzieciństwo mieli ciężkie, a dziadków zagazo- wali im Niemcy w Trcblince... Uważała, że ja z maturš i takim imieniem jak Mercedes, które jš od pierwszej chwili urzekło, powinnam zajšć jakieœ wysokie stano- wisko. Zajęłam. Lucylla zarekomendowała mnie gdzieœ komuœ, a ten ktoœ udał się do jeszcze wyższej instancji i w rezultacie zostałam kierownikiem jednej z agencji prasowych. Mimochodem tylko wspo- mniała, żebym pamiętała o pewnym drobiazgu. A mianowicie, że mojš całš rodzinę spalili Niemcy żywcem podczas pacyfikacji Zamoj- szczyzny, a ja uratowałam się tylko dzięki temu, że wraz z niš, Lucylla, byłam w partyzantce. Nogi się pode mnš ugięły. — Natychmiast sprostuj to obrzydliwe kłamstwo! — krzyknę- łam. — Nie wolno w ten sposób deprecjonować bohaterstwa i strasznej œmierci tamtych pomordowanych ludzi... — Komu mam to powiedzieć? — spytała bezczelnie. — O takich rzeczach nie mówi się konkretnie żadnej osobie, tylko wspomina przy różnych ludziach i okazjach. Oni dalej rozpowiedzš, a nikt nic naprawdę nie wie i zawsze można sprostować jako plotkę. Niby masz maturę, a taka jesteœ nieżyciowa... Zobaczysz, że będziesz całe życie biedę klepała i cudze łachy donaszała, jak się nie nauczysz żyć. W kilka dni póŸniej naczelny redaktor nadesłał z centrali na moje ręce pokaŸnš sumkę pieniędzy oraz pismo zaczynajšce się od słów: „Szanowna Koleżanko, Europa na Paniš patrzy..." Wynikało z tego, że mam urzšdzić lokal oddziału, zakupić maszynę do pisania, dobrać personel w postaci zastępcy i maszynistki, a codzienne infor- 49 macjc na kilku stronach maszynopisu przesyłać listami dworcowymi. Poza serwisem informacyjnym proszono o reportaże i artykuły prob- lemowe z Dolnego Œlšska. Byłam przerażona i oszołomiona moim odpowiedzialnym stano- wiskiem. Kompleksy natychmiast doszły do głosu. Zaczęłam się poważnie obawiać, czy dam radę sprostać zadaniu i czy to, czego się podjęłam, nie jest ponad moje siły. Lucylla rozwiała wkrótce wszystkie moje wštpliwoœci trzeŸwym stwierdzeniem, gdy zaprosiła mnie „w swoje progi" na uroczyste oblewanie stanowiska w małym gronie. — Spadłaœ im z nieba. Ludzi na Ziemiach Odzyskanych brak. Każdy jest dobry, kto chce pracować, a nie tylko kraœć. Na szczęœcie jest demokracja połšczona z socjalizmem i nawet kucharka może narodem rzšdzić. Tak powiedzieli u nas na szkoleniu ideologicz- nym... — dorzuciła, gdy patrzyłam na niš z niedowierzaniem. — Kucharka? — zatrwożyłam się. — To kto w takim razie będzie gotował? Kucharka z wyższym wykształceniem — odparowała rezolut- nie. — To ona już nic będzie wtedy chciała być kucharkš... — prze- komarzałam się. — Nie zechce pitrasić kapuœniaku w stołówce, jeże- li będzie mogła pracować na przykład jako chemik w laboratorium. Popatrzyła na mnie z namysłem w małych, ruchliwych oczkach. — Wiesz co, ja ci dobrze radzę... Ty nie jesteœ od myœlenia. Sš specjaliœci, co za to ciężkie pienišdze biorš... — Ale ja chcę myœleć. — Już widzę, że długo tym kierownikiem nie będziesz. — Poki- wała ze smutkiem głowš pełnš loczków. — Ale co się na zapas martwić. Jak cię wylejš, to przeniesiesz się do innej redakcji. Ja tu mam takie chody, że cię wszędzie wsadzę. Nawet do więzienia, gdybym się uparła... — rozeœmiała się krótko, ale chełpliwie. Zaczęli się schodzić goœcie. Urzędnik z Województwa w grana- towym garniturze w białe paseczki, którego przedstawiła jako pana Głowacza „od wyznań". Dwie „dobrze zapowiadajšce się" œpiewacz- ki z otwartej niedawno Opery i dwóch poruczników z rodzaju tych, co to„nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oGcera", a także architekt, o którym powiedziała „nasz pan Zenek z odbudowy". Ten 50 ostatni był zaproszony — jak mnie poinformowała w ostatniej chwili Lucylla — specjalnie z myœlš o mnie, gdyż był człowiekiem samot- nym i dobrze zarabiajšcym. Urzšdziłam lokal redakcyjny. Urzšdziłam wygodnie siebie w wyna- jętym pokoju z meblami i poœcielš, nie potrafiłam natomiast urzšdzić sobie życia osobistego. Wyglšdało na to, że i tu Lucylla chce mi pomóc. MężczyŸni, którzy mogli mi się podobać, mieli już ustabilizowane życie rodzinne. Natomiast ci, którym ja się podobałam, nie wchodzili w rachubę. Byli przeważnie ptakami o niebieskim upierzeniu, jeżeli już nie zdeklarowanymi wykolejeńcami. Salon był wielki, przeładowany meblami i dywanami œcišgniętymi z okolicznych willi. Lucylla obiecywała sobie przy okazji przewieŸć je do matki pod Warszawę i tam w odpowiednim czasie dobrze sprzedać. Dwoma œpiewaczkami w nieokreœlonym wieku zajęli się wojsko- wi. Ten od wyznań pomagał Lucylli przy wspaniale rzeŸbionym kre- densie doprawiać „tatę z mamš", czyli sok wiœniowy ze spirytusem. Ja natomiast upozowałam się wdzięcznie w ogromnym fotelu, obserwujšc spod oka architekta. Był w moim typie i bardzo pragnęłam, żeby się mnš zainteresował. Samotnoœć coraz bardziej mi dokuczała. Uœmiechnęłam się do niego promiennie, gdy zajšł stojšcy naprzeciw mnie fotel i zaraz pomyœlałam z przykroœciš, że jestem najskromniej w tym towarzystwie ubranš kobietš, tkwišcš jeszcze nogami w czasach okupacji. Nosiłam bowiem mocno zniszczone drewniaki. Architekt rozglšdał się fachowym okiem po zagraconym wnętrzu i coœ jakby cień lekceważenia pojawił się w jego oczach. PóŸniej wycišgnšł z kieszeni wymiętš paczkę papierosów. — Zapali pani? — Nie palę — odpowiedziałam szybko, z wdzięcznym uœmie- chem, zastanawiajšc się, czy jestem w jego typie i co mu naopowia- dała Lucylla, która ku mojemu przerażeniu przedstawiała mnie wszystkim jako swojš najlepszš przyjaciółkę. Zaczęliœmy doœć banalnš rozmowę na temat odbudowy Wrocła- wia, prywatnych kawiarenek, w których dawano dobrš kawę i domo- we wypieki, aż wreszcie zwekslowaliœmy na tematy bardziej osobiste. Dowiedziałam się, że kilka lat przed wojnš skończył studia w War- szawie, że jakiœ czas pracował w Krakowie, że brat zginšł w bitwie o Anglię, a siostra chodzi w Lublinie do gimnazjum. 51 Ja opowiedziałam mu o sobie tylko tyle, że jestem wdowš i chcę kiedyœ napisać satyrycznš powieœć, ale jeszcze nie bardzo wiem, co będzie jej tematem i że właœnie te cišgoty do pióra byty koœciš niezgody w moim doœć krótkim małżeństwie. Zrobiłam wymownš pauzę, ale architekt tematu nie podjšł, nato- miast zainteresował się, czy mieszkam sama i w jakich okolicznoœ- ciach poznałam paniš domu. Œmiał się głoœno i serdecznie, gdy opowiadałam mu scenę poznania w pocišgu i pierwszš noc w zaba- rykadowanym pokoju. Gdy Lucylla poprosiła nas do suto zastawionego stołu, byliœmy już parš dobrych znajomych. Podajšc mu sałatkę z majonezem zapy- tałam, czy lubi zwierzęta. Lubił. Lubił także dzieci, mocnš herbatę i był domatorem. Widziałam więc już siebie na przemian to w Urzę- dzie Stanu Cywilnego, to w wielkim łożu, do którego wniesie mnie na rękach. A ramiona miał szerokie i mocne. Lucylla wzniosła toast, wykrzykujšc coœ głupiego na mój temat, ale tym razem bez „progów". Natomiast zaproponowała, aby po każdym toaœcie tłuc kryształowe kieliszki, bo ma ich dwie skrzynki, a rozbite szkło przynosi szczęœcie. Propozycja przypadła wszystkim do gustu. Porucznicy jak na komendę powiedzieli „rozkaz", obie œpiewaczki zaczęły coœ od słów: „u nas we Lwowie"; ale Lucylla przerwała im w pół zdania, zakazu- jšc rozmów na tematy polityczne. Urzędnik w garniturze „tenis" zaproponował najbliższy toast za zdrowie Stalina — obrzucajšc wszystkich badawczym spojrzeniem. Towarzystwo skwapliwie poderwało pełne kieliszki. Obaj porucznicy dodali jeszcze z rozrzewnieniem: — i za Armię Radzieckš. Archi- tekt dorzucił grobowym głosem: — Amen. — Dlaczego amen? — zainteresował się napastliwie pan Gło- wacz z krzywym uœmieszkiem. — Woli pan: niech się stanie? — A co mianowicie ma się stać? — surowym, nieomal prokura- torskim tonem zapytał urzędnik odstawiajšc kieliszek na bok i obrzucajšc biesiadników takim wzrokiem, jakby brał wszystkich za œwiadków. — To, co pan zaproponował. — A co ja takiego zaproponowałem? — zaperzył się pan Gło- wacz o blinowatej twarzy i oczkach fanatyka. — Toast za zdrowie Stalina. 52 — No więc, co się panu w tym nie podobało? — zapytał nagle przymilnym głosem, mrużšc lekko oczy. — Właœnie mi się podobało, gdyż powiedziałem: amen. A to słowo, jak panu widocznie nic wiadomo, znaczy tyle, co: niech się stanie. — Pan jest rcligiantem! — wrzasnšł czerwony ze złoœci urzęd- nik, ale Lucylla błyskawicznie rozładowała napięcie, wykrzykujšc, aby pozostawiono sprawy polityczne i najukochańszego generalissi- musa w spokoju, a zajęto się nami. Po czym wzniosła kieliszek do góry z minš celebransa. — A teraz zdrowie pań, bo jak my będziemy zdrowe, to wam wenera nic grozi! MężczyŸni wybuchnęli gromkim wieloznacznym œmiechem, zaszurali nogami i wychylili zgodnie kieliszki. Architekt popatrzył na mnie w osłupieniu, burknšwszy coœ pod nosem. Opuœciłam skromnie oczy, czujšc, że oblewam się rumień- cem. — Co właœciwie pani robi w tym towarzystwie? — szepnšł, gdy reszta zebranych ciamkała głoœno i smakowicie œledziki na zakšskę. — To samo, co i pan — wzruszyłam nieznacznie ramionami. — I mam ochotę szybko stšd uciec... Rozgrzani alkoholem mężczyŸni zaczęli opowiadać dowcipy. Ciężkie i niedowcipne. Panie, udajšc lekko zgorszone, chichotały dyskretnie. — Maniek! — wrzasnšł w pewnej chwili przez stół porucznik do kolegi, który rozpišł już pod szyjš mundur. Dopominał się szkla- neczek do wódki zamiast głupich kieliszków, które można w ferwo- rze połknšć. — Co robisz w łóżku z cycami kochanki? Był to widocznie popisowy numer przyjaciół, gdyż padła natych- miastowa odpowiedŸ. — Wkręcam brodawki w uszy i słucham jak dupa trzeszczy! — zarżał rubasznie, mrugajšc porozumiewawczo do wpatrzonej w nie- go miłoœnie Lucylli. — Panowie, nie tak ostro, damy sš w towarzystwie — mitygował architekt. — Tu sami swoi — przecišgał słowa podochocony alkoholem pan Głowacz. — Znalazł się inteligencik, co ma fiuta jak pręcik. A jak się komuœ ustrój nie podoba, to... 53 — Tylko bez polityki! To porzšdny dom! — wrzasnęła Lucylla i lekko się zataczajšc usiadła Głowaczowi na kolanach. Obaj porucznicy usiłowali zajrzeć œpiewaczkom pod kloszowe sukienki tłumaczšc bronišcym się bez zapału kobietom, że szukajš jedynie „psotek", które się tam gdzieœ ukryły. Opuœciliœmy z architektem willę Lucylli w momencie, gdy nasta- wiono patefon i ruszono w plšsy przy melodii „Razcwietali jabłoni i gruszi, papłyli tumany nad riekoj..." Wrażenie jednak na architekcie wywarłam. Poprosił o spotkanie. Zaprosiłam go do siebie na herbatę w najbliższy pištek, przed południem. Koniec lipca był upalny i suchy. Z redakcji wracałam prawie codziennie pieszo przez Park Szczytnicki. Omijałam jedynie tę częœć, gdzie cišgnęły się długim szpalerem nie usunięte jeszcze groby nie- mieckich obrońców Festung Breslau. Przeważnie chłopców w wieku dwunastu-piętnastu lat. Różnoraki koloryt œwieżej zieleni i stare drzewa parku budziły zachwyt i radoœć życia. Tym bardziej, że cieniste aleje prowadziły do domu, w którym czułam się szczęœliwa. Wynajęłam mieszkanie przy rodzinie przybyłej ze Wschodu. Jako repatrianci otrzymali piętrowš willę z ogrodem. Częœć parteru wynajmowały studentki medycyny. Przybyły z centralnej Polski do nowo otwartej uczelni we Wrocławiu. Żyły skromniutko ze stypen- dium. Gospodyni dożywiała je, przynoszšc zawsze coœ w garnusz- kach „na spróbowanie". Mnie przypadł w udziale ogromny pokój z oddzielnym wejœciem i używalnoœciš ładnie zagospodarowanej kuchni z widokiem na zadrzewiony ogród. Polubiłam także moich gospodarzy — ludzi z sercem na dłoni, dbajšcych o dom, lokatorów i otrzymanš działkę, nie wierzšcych plotkom panikarzy, że Niemcy powrócš na te ziemie. Wpadałam do nich często na górę pogadać, pożyczyć jakiœ drobiazg, kupić pomido- rów albo owoców z ogródka. Mšż pani Kiełbikowej był przedwojennym zawodowym podofice- rem kawalerii. W walkach pod Kutnem stracił nogę. Schodzšc do ogrodu na skrzypišcej protezie, zaglšdał czasem do mnie, przyno- szšc w prezencie specjalnie urodziwe jabłko albo do zabawy maleń- kie króliczki, które hodował w piwnicy. Lubił wspominać dawne 54 czasy, dowódcę pułku, chwalił się, jak pięknie prezentował się na koniu, ubolewał nad kalectwem, którego mógłby uniknšć, gdyby pomoc lekarska nadeszła w porę. W opowiadaniach awansował sie- bie na oficera niższego stopnia, gdy się jednak bardziej zagalopował, mówił o sobie: „rotmistrz". — Niby jest ta demokracja, a każdy chce pokazać się, że jest kimœ lepszym — mawiała pani Kiełbikowa znajšca słabostki męża. — Jeszcze za rok, to powie pani, że był dowódcš... — uœmiechała się pobłażliwie podtykajšc mi na talerzyku udko królika w potrawce. Powtarzała, że „pani redaktor, to nawet nie ma czasu nic sobie zgotować". Miała bardzo swoisty stosunek do różnych spraw, a jeœli chodzi o mężczyzn, nie była o nich najlepszego zdania. Mawiała czasem, gdy pomagałam jej zrywać agrest wielkoœci œli- wek: — Mężczyzna to zupełnie inna sorta człowieka, a co najgorsze, nigdy nie sš doroœli. My, kobiety, starzejemy się, a oni do œmierci chłopcami pozostajš. Ten mój na przykład: medale czyœci, pani róż- ne bajki opowiada, słodycze by tylko jadł, a jak powiem, żeby coœ w ogrodzie zrobił, to zaraza narzeka, że go w odciętej nodze rwie... Jak miał obie nogi, to się zawsze służbš wykręcał od roboty. Najbardziej jednak polubiłam słoneczny pokój z widokiem na stary dšb. GnieŸdziły się w nim wiewiórki. Zaglšdały ciekawie do mego okna, czepiajšc się zwisów kapryfolium cmokały głoœno, nie- cierpliwie, gdy nie znajdowały na parapecie zostawionych orzesz- ków. Cieszył także oczy seledynowy, puszysty dywan w girlandy róż. Był on dla mnie soczystš, rozgrzanš słońcem łškš, a szerokie, niskie łoże w oszklonej drobnymi szybkami niszy, spokojnš przystaniš. Odgradzała snem od nie zawsze łaskawej dla mnie rzeczywistoœci. Owego pištkowego przedpołudnia, gdy słońce jasnymi plamami kładło się po œcianach i ożywiało róże na dywanie, zadŸwięczał u drzwi energicznie dzwonek. Poprawiłam błyskawicznie włosy przed lustrem, przecišgnęłam puszkiem po nosie i pobiegłam otworzyć Zenkowi — jak już w myœli nazywałam architekta. Przywitaliœmy się nijako. Byłam zażenowana pierwszš wizytš mężczyzny w moim domu. Na doœć niewyszukany komplement 55 odburknęłam coœ równie banalnego i rozczarowałam się tym niecie- kawym wstępem. Zwłaszcza że sam Zenek wydał mi się troszkę inny, niż przy pierwszym spotkaniu. Pocieszałam się jednak, że musiałam wzbudzić sobš ogromne zainteresowanie, a kto wie, czy nawet nie jakieœ poważniejsze uczu- cie, jeżeli mimo braku czasu zjawił się tak punktualnie, wagarujšc po prostu z biura. — Czy myœmy pili bruderszaft? — zapytał, ujmujšc mnie za ręce. — Chyba nie... — Odwzajemniłam uœmiech i może dłużej niż należało, zatrzymałam dłoń w jego kształtnej dłoni. I uœmiechnęłam się ponownie, mrużšc zalotnie oczy. — Trzeba więc to karygodne przeoczenie szybko naprawić — powiedział tak jakoœ ciepło, że znów poczułam przypływ sympatii i stwierdziłam, że jednak jest wyjštkowo urokliwym mężczyznš. — Mam w domu tylko herbatę... — szepnęłam z zakłopota- niem, myœlšc z przykroœciš, że butelka wina nie bardzo mieœciła się w moim budżecie. Jednak gdybym odmówiła sobie codziennych cias- tek, których widok czynił spustoszenie w mojej kieszeni, nie znalaz- łabym się teraz w takiej niezręcznej sytuacji. — Znam coœ lepszego niż alkohol... — rozeœmiał się, błyskajšc w opalonej twarzy białymi, lekko zachodzšcymi na siebie zębami. — W zupełnoœci nam to wystarczy, żeby przejœć na ty... Ma w sobie coœ z wilka — pomyœlałam i to mnie jeszcze bardziej rozbroiło, bo ogromnie lubiłam zwierzęta. — Œwietnie! — ucieszyłam się, gdyż nawet wino piłam niechęt- nie. — Wobec tego przyniosę zaraz dobrš herbatę — dodałam, wybiegajšc do kuchni efektownym truchcikiem. Byłam przejęta rolš gospodyni. Przetarłam œciereczkš pożyczone od pani Kiełbikowej piękne porcelanowe filiżanki i ustawiłam je wraz z dzbanuszkiem na tacy. Herbata parzyła się już od kilkunastu minut, a na talerzykach leżały dwa kawałki domowego gnieciucha z marmola- dš, ofiarowane także przez mojš gospodynię. Dowiedziawszy się, że przyjdzie z pierwszš wizytš mężczyzna, orzekła, że jeżeli mam w stosun- ku do niego poważne zamiary, to najlepiej zaczšć od żołšdka. Należy także przy okazji wspomnieć, że ciasto jest własnej roboty. Zwłaszcza wtedy, gdy zacznie je chwalić albo sięgnie po drugi kawałek. 56 Przepasana fartuszkiem w niebieskie pascczki, także pożyczo- nym od pani Kiełbikowej, wniosłam tryumfalnie tacę do pokoju. Architekt zupełnie nagi i już gotowy do akcji leżał beztrosko na moim szerokim łożu z minš zachwyconego sobš samca. Taca zakołysała się w dłoniach. ZadŸwięczała porcelana, a mnie ogarnęło przerażenie, że w tej właœnie chwili mógłby wejœć na poga- wędkę gospodarz wracajšc z ogrodu, gdzie go przed chwilš widzia- łam wšchajšcego kwiaty. — O Boże! — krzyknęłam, odstawiajšc przytomnie tacę na stół i błyskawicznie przekręciłam klucz w zamku. W tej samej chwili zorientowałam się, że tym gestem wyraziłam niejako zgodę na wszys- tko. Drzwi jednak nie otworzyłam. Natomiast postanowiłam zacho- wywać się tak, jakbym niczego dziwnego w tej całej sytuacji nie zauważyła. Ujęłam więc ponownie tacę w dłonie i nie podnoszšc oczu na gołego Zenka, ustawiłam jš ostrożnie na stoliku przy łóżku. Sama przysiadłam na krawędzi i najspokojniejszym tonem, na jaki mogłam się zdobyć, zapytałam z grzecznym uœmiechem: — Ile łyżeczek cukru dla pana? — Dwie... — bšknšł niezdecydowanie. — Uprzedzam, że herbata jest bardzo mocna — starałam się mówić beztroskim tonem. — Może zdecyduje się pan jednak na trzy? — Mogš być trzy... Przez uchylone okno wpadła z bzykiem osa. Nie miałam odwagi zerknšć w stronę architekta domyœlajšc się, że kręci się ona gdzieœ w jego okolicy. Jeszcze tego brakowało, żeby go użšdliła — pomyœlałam ze zgrozš. — Dopiero narobiłby wrzasku na cały dom i wszystkich lokatorów tu zwabił. — Jeœli jest panu naprawdę tak goršco, nie mam nic przeciwko temu, że się pan rozebrał... — Zaczęłam odważnie. — Może jednak będzie estetyczniej, przynajmniej podczas jedzenia, jeœli pan nacišg- nie gaiki... Mieszałam z determinacjš cukier w obu filiżankach, bliska pła- czu i rozżalenia, że wprost z chmur zrzucono mnie kopniakiem w samš gnojówkę. — Nie podobam się pani? — Chwycił mnie za ręce przycišgajšc do siebie. W tonie głosu brzmiało niedowierzanie. 57 — Nie wiem, czy mi się pan podoba, czy nie. — Wyrwałam się z jego uœcisku, ale siedziałam dalej. — Jeszcze nawet nie zdšżyłam się nad tym zastanowić. Zbyt krótko się znamy. — Starałam się prowadzić spokojnie rozmowę. Czułam jednak, że jeżeli sytuacja przecišgnie się dłużej, chyba się rozpłaczę. Urzšd Stanu Cywilnego oraz wszystkie stšd płynšce rozkosze zniknęły jak płomień zdmuchniętej œwiecy. Dorodne, opalone ciało architekta bardzo pięknie prezentowało się na złocistej narzucie łóżka. — Dlaczego musiał pan tak wszystko zepsuć? — Usłyszałam nieoczekiwanie dla samej siebie własny, łamišcy się głos. — Czy dlatego, że jestem samotnš kobietš, można do mnie podchodzić jak do dziwki? Rozpłakałam się bezradnie, pełna żalu do całego œwiata, łšcznie z ustrojem, który działał na ludzi w taki sposób, że stawali się bezce- remonialni, tracili wszelkie hamulce. Nawet dobre maniery i wycho- wanie uważali za burżuazyjny przesšd. Architekt wcišgał czarne kšpielówki i teraz on dla odmiany sta- rał się prowadzić towarzyskš rozmowę, nadmieniajšc coœ o choler- nych upałach i udajšc, że nie widzi moich łez pospiesznie œcieranych wierzchem dłoni. Po chwili siedział poprawnie obok mnie całkowicie ubrany. Drobnymi łyczkami popijaliœmy goršcš herbatę. — Ciasto jest domowe... — zachęcałam. — Piekła je moja gos- podyni — dodałam, nie chcšc go już wabić moimi kulinarnymi zdol- noœciami. Pomyœlałam, że gdybym takš scenę wstawiła w powieœci, to nikt by w niš nie uwierzył. I natychmiast zapragnęłam coœ napisać. Tyle dziwnych, humorystycznych i nieprawdopodobnych rzeczy dzia- ło się wokół mnie. — Bardzo smaczne — pochwalił, ale w jego głosie nie było entuzjazmu. — Może jeszcze trochę herbaty? — spytałam zerkajšc dyskret- nie w jego stronę. Byłam już zmęczona tš wizytš, a nie bardzo wiedziałam, jak jš zakończyć. Architekt miał lekko nadšsanš minę i wyglšdało na to, że czuje się obrażony. — Proszę pani... — zaczšł po chwili. — Mam niecałš godzinę do bardzo ważnej konferencji w Komitecie Wojewódzkim, a pani się zachowuje w ten sposób, jakby to były normalne, przedwojenne 58 czasy... Mój dzień wyglšda tak, że wstaję o szóstej rano i kładę się około pierwszej w nocy. Planujemy, budujemy, konferujemy i czło- wiek nie ma nawet chwili, żeby spokojnie wypić kawę, nie mówišc już o ułożeniu sobie jakiegoœ osobistego życia... Jeżeli już uda mi się wyrwać z biura na godzinę, to chcę jš wykorzystać do maksimum. Pani, jako człowiek pracy, powinna to zrozumieć... — Ja tak nie potrafię — powiedziałam szczerze. — To nie piekarnia... Westchnšł i spojrzał na zegarek. — Jakaœ ciekawa konferencja? — zapytałam grzecznie, podno- szšc się z miejsca. — Żeby była najciekawsza, to gdy się na niej siedzi osiem godzin, wszystko przestaje interesować. — No tak... — zgodziłam się z ledwo uchwytnym westchnieniem. Przyglšdał mi się z ukosa wcišż z nadšsanš minš skrzywdzonego chłopca. Pomyœlałam, że w słowach mojej gospodyni kryło się wiele racji. I tak się rozstaliœmy. Nazwałam go w myœli „Zenek Pospiesz- niak" zastanawiajšc się, ile kobiet udało mu się zdobyć przez zasko- czenie, a ile razy mu się ten numer nie udał i czy per saldo taka metoda opłaca się, czy też nie. Lokal redakcyjny mieœcił się w centrum miasta, w małym pałacy- ku ocienionym klonami. Po remoncie i naprawieniu fasady z czer- wonej cegły i jasnego piaskowca, mocno uszkodzonej seriami z karabinów maszynowych, zagnieŸdziło się w nim kilka pomniej- szych urzędów. Zaciszny, obszerny pokój, urzšdziłam bardzo przytulnie meblami zakupionymi okazyjnie za kilka butelek wódki. Jedno rzeŸbione biurko pod oknem z widokiem na zieleń drzew dla mnie; drugie, ale już z fragmentem wypalonej ulicy za szybami — dla mego zastępcy. Wcišż go jeszcze nie miałam. Stolik dla maszynistki był także, ale z braku takowej ja przy nim siadałam. Oszklona, solidna szafa, długi niski stół z rozłożonymi biuletynami agencji i prasš, dwa skórzane fotele dla ewentualnych interesantów. Kupiłam nawet za grosze na Placu Nankiera pękaty wazon z majoliki. Jak się póŸniej okazało, muzealnej wartoœci. Stały w nim zawsze œwieże kwiaty zerwane w bezpańskich ogródkach na peryferiach miasta. 59 Na seledynowych œcianach porozwieszałam oleodruki w ozdob- nych, pozłacanych ramach. Znalazłam je zwalone na wielkš stertę w biurowej piwnicy. Tam też dokonałam selekcji wybierajšc jedynie te, w których nie było nic z germańskiego ducha. Rozmemłane nordyckie blondyny i przyssane do gigantycznych mlecznych piersi tłuste niemowlaki z męskš płciš na pierwszym pla- nie, przywaliłam gruzem. Natomiast zabrałam sielankowe krajobrazy z brzozami, wrzosowiskiem, sosnami i strumykami górskimi. Żeby jednak było bardziej swojsko, tam, gdzie widniało wydrukowane gotykiem nazwisko artysty, wsuwałam pod szkło karteczkę z napi- sem: „krajobraz spod Krakowa" albo „sosny na mazowieckich wyd- mach". Gdy tylko ktoœ wszedł do redakcji, otaczał go bliski sercu rodzimy krajobraz. Od kilku miesięcy piastowałam stanowisko kierownika Uniwer- salnej Agencji Prasowej na Dolny Œlšsk, a także zastępcy, fotorepo- rtera, maszynistki, gońca i sprzštaczki. Energii miałam doœć. Jeszcze więcej dobrych chęci, zapału, zaœ najwięcej ambicji. Ambicji, by dowieœć, iż bezpartyjny obywatel jest także coœ wart i może pomóc przy budowie lepszego jutra, o czym tršbiono bez przerwy na wszystkich wiecach i zebraniach. Bardzo pragnęłam dla siebie tego lepszego jutra, możliwie jak najszybciej. Doba miała zdecydowanie za mało godzin, ale i tak dawałam wszystkiemu radę wysyłajšc codziennie listami dworcowymi ogromnš iloœć informacji z rozmaitych dziedzin życia tej częœci Ziem Odzyska- nych. Listy zanosiłam osobiœcie na dworzec przed jedenastš w nocy, wzbudzajšc podziw obsługi pocztowej i kolejowej. W drodze powrotnej do domu musiałam przejœć połowę ciemnego, zasypanego gruzem miasta, w którym rzekomo grasowały bandy oprychów i zło- dziejaszków. Opowiadano o mordach, gwałtach i różnego rodzaju zasadzkach, w rodzaju: „Kup pan cegłę". Nikt mnie jednak nie napadł, nie zgwałcił, nie obrabował, nie kazał kupić za drogie pienišdze cegły, ani niš, za brak pieniędzy, głowy nie rozwalił. Zbieranie informacji po wszystkich możliwych instytucjach i urzędach oraz robienie z nich treœciwych notatek o atrakcyjnych tytułach, frapujšcej i upolitycznionej treœci, sprawiało mi wiele kło- potów. Interesujšce mnie sprawy w zasadzie ważne nie były, a te naprawdę ważne mimo woli lekceważyłam. Przekazywałam je zwykle 60 w tak swobodnej formie, że stawały się niecenzuralne i bardzo częs- to nadchodziły z Centrali upomnienia, żebym „pisała przytomnie", a nie satyrycznic, „bo to nic przedwojenny ŤBocianť i nie czasy na taki towar jak poczucie humoru". Pracę utrudniał mi także wrodzony wstręt do polityki, a gubiła niedojrzałoœć poglšdów. Œwiadomoœć własnej niedoskonałoœci pod tym względem pogłębiały jeszcze kompleksy, a gdy na jakimœ zebra- niu usłyszałam z ust prelegenta, że nawet, gdy się pisze o wężu morskim, to wšż ów musi mieć swoje oblicze i stać po tej lub tamtej stronie barykady, poczułam się zupełnie zdruzgotana. Zrozumiałam, że mimo najszczerszych chęci nigdy nie stanę się asem piœmiennict- wa polskiego. Z reportażami szło łatwiej. Jednak gdy tylko zbyt wnikliwie i prawdziwie przedstawiałam fakty, opisywana w nich rzeczywistoœć przypominała dziwnie nastrojem Dostojewskiego, a zdenerwowana Centrala alarmowała zwięzłymi listami zaczynajšcymi się od słów: „Czy pani żyje na księżycu?" Jednak z upływem czasu, łamane upomnieniami z Centrali i codziennym bywaniem na różnego rodzaju konferencjach praso- wych, moje pióro łagodniało. Lała się z niego najczęœciej lukrowana woda. Przemycałam czasem jakiœ rodzynek, ale Centrala potrafiła bezbłędnie go wyłowić i odrzucić. Nazywało się to „cenzura szaleje, a pani wyobraŸnia także". Ja okreœlałam podobne sytuacje „chowa- niem głowy w piasek" i ogarniało mnie zniechęcenie. Ukrywanie zła wydawało mi się czymœ nieprawidłowym oraz sprzecznym z głoszony- mi hasłami. Ale to nie ja byłam od myœlenia i zbawiania œwiata — co już niejednokrotnie słyszałam. Pisałam więc do Centrali listy pełne skru- chy, obiecywałam poprawę, dwoiłam się w pracy, chcšc stanšć na wysokoœci powierzonego mi zadania. Wyjeżdżałam w teren przygodnymi œrodkami lokomocji, najczęœ- ciej bydlęcami wagonami. Przemierzałam ogromne przestrzenie pie- szo, zasypiajšc czasem gdzieœ na dworcowej ławce z notatnikiem w ręce i nigdy nie nasyconym żołšdkiem. Moje zarobki były skrom- ne, a zapotrzebowanie na jedzenie zupełnie do nich niewspółmier- ne. Zapał do pracy opuszczał mnie rzadko i na krótko. Jedynie w takich momentach, gdy na przykład, w małej fabryczce zapałek, dyrektor nie chciał powiedzieć nic na temat produkcji zasłaniajšc się 61 „tajemnicš państwowš" albo gdy na konferencji prasowej z udziałem zagranicznych korespondentów, którzy włóczyli się po Dolnym Œlšs- ku stadami, padało z ust dyrektora sformułowanie: „Witam serdecz- nie przedstawicieli obcego wywiadu", natomiast na pytanie, czy członkowie Rady Zakładowej pracujš aktywnie, dyrektor z markot- nš minš odpowiadał: „Członki to u nas sš, ale obrastajš maraz- mem". Miałam także swoje wielkie chwile. Zdarzało się, że Centrala nadsyłała kartkę lakonicznš, ale pełnš uznania dla mojej pracy w oddziale lub pochwaliła któryœ z materiałów publicystycznych, majšcych liczne przedruki w prasie krajowej, a czasem nawet i zagranicznej. Te drobne sukcesy dziennikarskie, a także œwiadomoœć tego, że potrafię poprowadzić dobrze oddział również od strony administra- cyjnej, czego bym się nigdy nie podjęła w normalnych, przedwojen- nych warunkach, skłaniały do refleksji. Doszłam do wniosku, że z tš kucharkš leninowskš, o której wspomniała Lucylla, jest jednak coœ na rzeczy... Nadszedł poczštek listopada, a ja wcišż nie mogłam znaleŸć odpowiedniego pracownika. Ci, którzy byli po różnych szkoleniach ideologicznych i skróconych kursach historii WKP(b) nie bardzo dawali sobie radę z piórem, chociaż wydawało im się, że znajšc pisma Marksa, Engelsa i Lenina, sš wystarczajšco przygotowani do zawodu dziennikarskiego. Ignorowali natomiast kompletnie ortogra- fię, a gramatyka była im najzupełniej obca. Ci natomiast, którzy mieli jakie takie wykształcenie, a przy tym rozeznanie polityczne i liznęli nieco ideologii, nie chcieli pracować w charakterze zastępcy za doœć mizerne wynagrodzenie. Mogli bez większego trudu zostać redaktorami naczelnymi, względnie kierow- nikami działów w powstajšcych na Dolnym Œlšsku pismach lub w Rozgłoœni Polskiego Radia. Mnie jednak był potrzebny pracownik rzutki, inteligentny, z wyrobieniem politycznym, który miałby więk- szy zasób wiedzy fachowej ode mnie, a przy tym potrafił redagować ciekawie serwis informacyjny oraz godnie reprezentować Agencję na różnych konferencjach nie wycierajšc nosa w dwa palce. Któregoœ mglistego ranka zjawił się u mnie w redakcji młody mężczyzna o doœć przystojnej powierzchownoœci, oznajmiajšc od progu, że ma od dziecka zdolnoœci „do pisania", bo już w powszech- 62 niaku układał wiersze i że w „Naprzodzie Dolnoœlšskim" taki jeden kumpel powiedział, że poszukuję współpracownika. — Ja bym się pani akurat nadał... — Uœmiechnšł się z pewnoœciš siebie i jeszcze dorzucił: — Politycznie jestem pewny, że mucha nie siada, a komar nie kuca... — Jakie ma pan wykształcenie? — spytałam, byle o coœ spytać, bo i tak wiedziałam doskonale, co mi odpowie i że będę musiała go, chociaż na krótko, zatrudnić w Agencji. I rzeczywiœcie. Przyznał się bez zajšknienia do matury i dwu lat prawa, które zaczšł studiować tuż przed wybuchem wojny. Papiery, oczywiœcie, zginęły w Powstaniu Warszawskim. Wszystko się zgadza- ło. Wyglšdał na półinteligenta z dużym sprytem. Szacowałam go na szkołę powszechnš i jakšœ maleńkš odsiadkę w „pierdlu". Stšd te „studia" prawnicze. Przyjęłam go z westchnieniem na miesišc próbny. Pan Ziutek, bo tak się przedstawił, dodajšc po chwili nazwisko: Gruchot, natychmiast poczuł się u siebie. Nie pytajšc o pozwolenie zapalił œmierdzšcego papierosa. Stršcił popiół na podłogę, skrytyko- wał „mieszczańskie" meble i zaczšł się do mnie zwracać per „szefo- wa". Poczułam się nagle jak barmanka z podlejszego szynku. Pan Ziutek zjawiał się w redakcji o godzinę wczeœniej ode mnie i przeważnie zastawałam go w momencie, gdy z przetłuszczonego papieru kończył wyjadać jakieœ gotowane ochłapy mięsa, które zawsze kojarzyły mi się z żarciem dla psa. W cišgu pierwszych dwóch tygodni przyłapałam go trzy razy na plšdrowaniu szuflady w moim biurku i nie miałam złudzeń, że całš mojš korespondencję otwierał przy pomocy pary i ostrego scyzory- ka. Ale nie to było najgorsze. Ostatecznie domyœliłam się, kogo przyjmuję i wiedziałam, dlaczego to robię. Pan Ziutek miał ambicje, żeby pisać „literackie reportaże" jak się kiedyœ wyraził, podsuwajšc mi jeden z nich zamiast notatki z otwarcia wystawy obrazujšcej powojenny dorobek jednego z koł- chozów w Zwišzku Radzieckim. Poczštek brzmiał następujšco: „Przed naszymi oczami stajš twa- rze pięknych dziewic radzieckich z Donbasa. Dziœ jako dójki sš przodownicami w kołchozie, a za cara z pewnoœciš miałyby tylko syfilisa. Do tego doprowadził ich ustrój komunistyczny — pierwsze- go na œwiecie przodujšcego państwa socjalistycznego..." 63 Nie wytrzymywałam także jego prowokacji w postaci politycz- nych dowcipów, za które karciłam go surowo, oraz podchwytliwych wynurzeń, w które nie dawałam się wcišgnšć. Najczęœciej usiłował mnie przekonać, że Zwišzek Radziecki okrada nas haniebnie i że jesteœmy tylko jednš z republik. Dużo czasu i energii straciłam na tłumaczenie i łagodnš perswazję, że jest w błędzie i powinien zrewi- dować swój negatywny stosunek do naszych przyjaciół ze Wschodu. Męczyłam się z nim jeszcze przez dwa tygodnie i wreszcie musia- łam go zwolnić. Był złym dziennikarzem. Zaszedł jednak póŸniej wysoko i wtedy orzekł autorytatywnie, że to ja jestem złš dzienni- karkš. Tępił mnie przez wiele lat z zajadłoœciš godnš lepszej sprawy. W tydzień po odejœciu pana Ziutka, który prawie natychmiast podjšł pracę w cenzurze, spadł œnieg. Miasto wyładniało, ale ja zaczęłam marznšć w mojej kraciastej wiatrówce podarowanej przez Lucyllę. Z najbliższej pensji postanowiłam kupić coœ ciepłego na zimę. Na Placu Nankiera, gdzie można było równie dobrze nabyć czołg w kawałkach, a także eter na gšsiory, zaopatrzyłam się w kobiecy angielski mundur z demobilu i męskš cieplutkš „fufajkę", także w kolorze khaki, z tegoż samego Ÿródła. Kosztowało grosze, bo każ- dy bał się, aby nie posšdzono go o reakcyjne cišgoty. Ubranie paso- wało na mnie jak ulał. Tyle tylko, że gdy nałożyłam beret, wyglšdałam tak, jakbym przybyła prosto od Andersa z misjš specjal- nš. Ktoœ nawet ze znajomych bšknšł, że wyglšdam jak chodzšca prowokacja i ta lekkomyœlnoœć może mnie kiedyœ drogo kosztować. Potraktowałam uwagę jako żart, cieszšc się z ciepłej, wygodnej i nawet, według mnie, bardzo twarzowej całoœci. Opracowałam „na zapas" kilka listów dworcowych. Ponumero- wane, zostawiłam jednemu z pracowników obsługujšcych wagon pocztowy, a sama wyjechałam do Trójgłowa po temat do reportażu i nowš porcję informacji. Miasteczko było częœciowo zaminowane, a z jego podziemnych korytarzy nie zdołano jeszcze uprzštnšć resztek niemieckiego szpitala polowego, łšcznie z łóżkami, na których spoczywały szkielety w strzę- pach bandaży. Natomiast z wieży gotyckiego koœcioła trzy razy usiłowa- no bezskutecznie œcišgnšć ogromny krzyż. Jak twierdzili miejscowi Niemcy, był obity złotš blachš i ważył kilkaset kilogramów. 64 Nie o tym wszystkim miałam jednak zamiar pisać reportaż. Tru- py, szaber i miny stały się czymœ tak powszechnym, że już właœciwie nikogo to zbytnio nie interesowało. Natomiast wywęszyłam, że spec- jalna ekipa państwowego przedsiębiorstwa poszukujšca skarbów pozostawionych i dobrze ukrytych przez uciekajšcych hitlerowców, pracuje właœnie w Trójgłowie. Jeden z autochtonów zgłosił, że w kasie pancernej, tkwišcej pod gruzami lombardu, ukryto cennš biżuterię oraz ogromnej wartoœci stołowš zastawę z gru"bo pozłaca- nego srebra. Buldożer usuwajšcy gruz pracował już od paru dni wœród otaczajšcej placyk gawiedzi. Ogromny sejf wycišgnięto i koło południa fachowcy mieli przystšpić do prucia pancernych drzwi. W nieogrzewanym, osobowym pocišgu usiłowałam układać „re- wolwerowe" tytuły do ewentualnego reportażu, przypominajšc sobie także wszystko, co wiedziałam na temat historii Trójgłowa, poczš- wszy od sławnego oblężenia z machinami, do których Niemcy przy- wišzywali naszych w charakterze zakładników. Oczywiœcie sięgnęłam do kieszeni battie dresu po notatnik. Chu- chajšc w zziębnięte palce, usiłowałam ujšć w słowa nastrój zaplute- go przedziału i wyraz twarzy starego wieœniaka. Drzemał w kšcie przedziału, trzymajšc kurczowo koszyk z nabiałem na kolanach. Kwaskowaty odór szmat przesiškniętych œmietanš mieszał się z ostrš woniš dymu kłębišcego się w zimnym powietrzu. Machorkę kopciło kilku obdartusów grajšcych zajadle w karty. Jeden, któremu znu- dziło się widocznie kibicowanie, wlepił niechętny wzrok w starego pudla z posiwiałym pyskiem. Trzymała go na smyczy kobieta w byle jakim, wysłużonym płaszczu i kapeluszu pamiętajšcym czasy sanacji, spod którego wysuwały się siwe pasemka włosów. Pies o za- padniętych bokach przywarł ufnie do jej nóg wodzšc na wpół oœlepłym wzrokiem po pasażerach. — Po co pani ten œmierdziel? — odezwał się nieoczekiwanie i zaczepnie kibic, œciskajšc między nogami dwie wypchane torby. W głosie było coœ napastliwego, w krzywym uœmiechu pogarda. — Ogolić na wełnę do samej skóry, a œcierwo zatłuc — monologował dalej taksujšc kobietę i mnie niechętnym wzrokiem. -- Psy sš po to, żeby na łańcuchu domu pilnowały — pouczał z wyższoœciš, — a takie bydlę, co to tylko żre, smrodzi i nie ma z niego pożytku, to do hycla albo samemu powiesić. Powinno się je 65 urzędowo tępić, tak jak burżujów i nierobów. Mieli Ruskie rację, że rewolucję zrobili — zakończył dydaktycznie i splunšł w kierunku psa. — Zamknij, kurwa, mordę, bo karta się człowiekowi myli! — krzyknšł któryœ z grajšcych. — Szukasz, bracie rozróby? — odszczeknšł zaczepnie facet z torbami i oczka mu błysnęły spod nasuniętej na czoło „oprychówy" wypchanej od œrodka gazetami, żeby była wyższa. — Odczep się, gnoju — uœmiechnšł się pojednawczo jeden z graczy. — Dla ciebie, koleœ, dzień bez bójki, to jak wiosna bez kwiatów — wyraził się górnolotnie, przebijajšc pikowš damę czar- nym asem. Na rynek przybyłam w samš porę. Właœnie dowieziono pod eskortš dwóch oprychów-kasiarzy do otwierania sejfu. Gromada cie- kawskich, kulšc się z chłodu, otaczała dużym kołem obstawione przez milicjantów miejsce. Pokazałam legitymację prasowš i po dłuż- szej naradzie trzech cywilów z jednym mundurowym, pozwolono mi podejœć bliżej. Od tej jednak chwili zwracano większš uwagę na mnie, niż na ewentualny skarb ukryty we wnętrzu pancernej szafy. Musi mi być do twarzy w moim angielskim nabytku — pomyœla- łam z zadowoleniem i uœmiechnęłam się do zerkajšcej w mojš stro- nę władzy. Po paru godzinach ciężkich zmagań ze stalš, kasa pancerna ukazała swoje wnętrze. Znaleziono w niej pudełko z przyborami do szycia i zielono oprawionš ksišżeczkę. Kryła zbiór zdjęć pornogra- ficznych. Mimo legitymacji prasowej nie otrzymałam jej do wglšdu. Widocznie w obawie, że między tłustymi tyłkami dam w kapeluszach bogato przyozdobionych rajerami, co udało mi się dostrzec przez ramię funkcjonariusza MO — kryjš się zaszyfrowane bezcenne wia- domoœci. Przez całe popołudnie w poszukiwaniu jakiegoœ tematu błšdzi- łam po zniszczonej częœci miasteczka. Ta, która ostała się wobec zniszczeń — willowa i w ogródkach — była jeszcze zaminowana, o czym informowały dwujęzyczne napisy nagryzmolone czarnymi kulfonami na deskach wyrwanych z płotu. Zajrzałam do koœcioła. Po całym wnętrzu — kamiennym i smut- nym — rozwłóczono przepaœciste trumny z nagimi, zmumifikowany- mi zwłokami duchownych. Œwiadczyły o tym gotyckie, złocone napisy nad nyżami, skšd wycišgnięto je jak z szufladek. 66 Zeszłam do otwartych piwnic częœciowo wypalonego ratusza. Sšdzšc z osmalonego sprzętu, mieœciła się tam dawniej centralka telefoniczna. Siedział przy niej szkielet ze słuchawkami na gołym czerepie, a drugi, przykucnięty i dziwacznie skręcony, tkwił pod malutkim zakratowanym oknem, tuż pod ogromnym napisem: „Pst! Feind hórt mit", biegnšcym przez poczerniałš œcianę. Wyglšdało na to, że się obaj panowie uwędzili. Znużona i głodna zgłosiłam się wreszcie na posterunek milicji, aby się zameldować na jednš noc; z braku jakiegokolwiek œrodka lokomocji do Wrocławia, musiałam jš spędzić tutaj. Takie przepisy obowišzywały w niemal bezludnym i wyburzonym mieœcie. W obszernym, chłodnym pomieszczeniu, do połowy œcian poma- lowanym olejnš farbš na stalowy kolor, siedział młody milicjant o pocišgłej twarzy, utrzymanej w tonacji wnętrza. Chrzškajšc urzę- dowo, rozpytywał o coœ dwóch nędznie ubranych mężczyzn, od któ- rych zalatywało samogonem. Tłumaczyli się mętnie, przestępujšc niepewnie z nogi na nogę. Funkcjonariusz formułował również mało zrozumiałe pytania i sprawa przecišgała się w nieskończonoœć. Marzyłam o szklance goršcej herbaty i zagrzebaniu się w ciepłej poœcieli. Nogi mi marzły w dziurawych półbutach. Kręciłam się przez chwilę w pobliżu biurka, czekajšc na swojš kolejkę, aż wreszcie z nudów przystanęłam przed jedynym, wielkim, propagandowym pla- katem, przybitym dwoma bretnalami do œciany w pobliżu drzwi. Widniały na nim fotografie naszych przywódców, z prezydentem Bolesławem Bierutem u samej góry, tuż pod orłem z rozpostartymi niczym kura nad jajem skrzydłami. Poniżej rozmieszczono różnych dostojników cywilnych i wojskowych. Mój wzrok przycišgnęła uro- dziwa i bardzo młodzieńcza twarz, na której ktoœ domalował ołów- kiem wšsiki. Zerknęłam na podpis: generał Jerzy Zarzycki. Boże, jaki młody i już generał — pomyœlałam z uznaniem i prze- cišgnęłam palcem w miejscu nie pasujšcych do twarzy wšsów, aby je zetrzeć. Ołówek był jednak twardy i wšsy pozostały. Milicjant zza biurka zerkał w mojš stronę uœmiechajšc się krzy- wo, bo tylko jednš polowš twarzy. Tę drugš, poważnš, musiał widocznie zachować dla dwu drepczšcych koło biurka interesantów. Uœmiechnęłam się do niego także, gdyż nawet w urzędowym i nie- przytulnym wnętrzu robi się od razu milej, gdy się ludzie do siebie przyjaŸnie uœmiechajš. 67 Wreszcie interesanci odeszli w towarzystwie innego milicjanta pobrzękujšcego kluczami. Mogłam się zameldować. Dowodu osobis- tego nie chciano mi jednak zwrócić. Uœmiechajšcy się wcišż milic- jant powiedział, że dopiero przed wyjazdem z Trzygłowa mam się do niego zgłosić. Wskazał mi także jedyny hotelik wraz z restauracjš, znajdujšcy się w prywatnej willi przy tej samej ulicy co posterunek. Nie chciałam nawet oglšdać pokoju na pięterku, tylko od razu zasiadłam w dużej jadalni. Poprosiłam o goršcš herbatę i coœ do jedzenia. Była tylko jajecznica z kiełbasš. Zamówiłam podwójnš porcję, chociaż nie lubię jajecznicy. W mrocznym kšcie przy dużym stole siedziało pięciu mężczyzn. Rozmawiali między sobš szeptem, nie spuszczajšc ze mnie oka. Nie było w tym nic specjalnie dziwnego. Byliœmy jedynymi goœćmi w tym lokalu, a nowa twarz musiała budzić zainteresowanie. Właœciciel, cały w ukłonach, obsługiwał w skupieniu ponuro wyglšdajšcy stół. Domyœlałam się goœci żałobnych na skromnej stypie po bliskim kole- dze, który być może „wyleciał na minie", co nie należało do rzad- koœci. Zatroskani panowie kończyli swoje porcje jajecznicy, zapijajšc je czymœ z białych filiżanek, co chyba jednak nie było herbatš, gdy sympa- tycznie wyglšdajšcy właœciciel sunšł w moim kierunku z tacš w ręku. — Niech się pani do niczego nie przyznaje. Najlepszy sposób mówić na wszystko „nie" albo „nie pamiętam"... — szepnšł mi nad uchem, stawiajšc głoœno talerz i szklankę z herbatš. Spojrzałam na niego w osłupieniu. Nim jednak zdšżyłam otwo- rzyć usta, już cały w lansadach i z uszanowaniem sunšł w kierunku ponurego stolika. Co on chciał przez to powiedzieć? — głowiłam się połykajšc łapczywie goršcš jajecznicę. — Może wariat? Smarowałam drugi kawałek chleba masłem, gdy nagle pochylił się nade mnš ryżawy łeb. Podniosłam oczy znad talerza. Wtedy mężczyzna błyskawicznym ruchem podsunšł mi pod nos coœ jakby obrazek albo zadrukowanš karteczkę, którš momentalnie ukrył w wewnętrznej kieszeni marynarki. — Niczego nie kupuję. — Odsunęłam jego rękę. — Pójdzie pani ze mnš. Zrobiłam ruch dłoniš, jakbym oganiała się od muchy i krzyknę- łam, rozzłoszczona jego bezceremonialnoœciš. 68 — Powiedziałam, że niczego nie kupuję. Nigdzie nie pójdę i proszę natychmiast odejœć! — Zajęłam się wyławianiem co tłuœciej- szych kęsów kiełbasy. — Pójdzie pani z nami! — Mężczyzna przybrał groŸnš postawę, prostujšc się na całš wysokoœć. Był barczysty. Zielonkawego koloru marynarka wydawała się nań sporo przyciasna. — Nie widzi pan, że jem kolację?. — Spojrzałam na niego ze złoœ- ciš. — Proszę nie przeszkadzać i odejœć, bo poproszę właœciciela, żeby pana wyprowadził! — powiedziałam celowo głoœno i z godnš minš. Od stolika dobiegł tłumiony œmiech. Właœciciel natomiast stał w drzwiach z pobladłš twarzš i wpatrywał się we mnie jak w widmo. Popili się wszyscy, czy co? — zaczšł ogarniać mnie nagle lęk. Byłam tu jedynš kobietš, osaczonš w jakiœ dziwny, niezrozumiały sposób. Za chwilę, z ustami jeszcze pełnymi jajecznicy, zostałam wypro- wadzona na ulicę. Tam już czekało dwóch żołnierzy z karabinami œcišgniętymi z ramion. Doskoczyli do mnie, wzięli między siebie i pognali œrodkiem opustoszałej, przysypanej œniegiem jezdni. Pię- ciu panów smutnych zamykało orszak. Wyglšdało na to, że jestem aresztowana. Przypomniały się natychmiast wszystkie opowieœci pani Róży o „bezpiece" i nogi się pode mnš ugięły. Żeby mi tylko nie zrywano paznokci albo nie borowano zdro- wych zębów — pomyœlałam ze strachem i pierwszy raz w życiu poża- łowałam, że nie mam sztucznej szczęki. Zrobiłam błyskawiczny rachunek sumienia. Nie znalazłam nicze- go, za co mogłabym podlegać aresztowaniu lub torturom. Wprowadzono mnie do nieogrzewanej salki z dwoma ławkami i ćmišcš się pod sufitem żarówkš. — Właœciwie, o co chodzi? — spytałam z grzecznym uœmiechem rosłego blondyna, który kazał mi tu czekać. — Niech podejrzana zamknie mordę! — huknšł na mnie takim głosem, że się zatoczyłam i przysiadłam na ławce. — My tu jesteœmy od zadawania pytań! Zamknęłam mordę błogosławišc w myœli Anglików za to, że wymyœlili takie cieplutkie „fufajki" i zaczęło się czekanie. Po paru godzinach, gdy już podrzemywałam, zjawił się żołnierz i zaprowadził mnie na piętro. Stanęłam przed stołem, za którym siedział chyba calutki trzygłowski Urzšd Bezpieczeństwa. 69 Ich stu i ona jedna — nasunšł się tytuł do reportażu. Zerknęłam na tępe twarze wpatrzonych we mnie mężczyzn i poczułam lęk. Zaczšł się krzyżowy ogień pytań. A więc: kiedy wróciłam z armii Andersa, od jak dawna pracuję w wywiadzie, z jakš tu przybyłam misjš i dlaczego usiłowałam Bicrutowi wydłubać ołówkiem oczy. — Wydłubać oczy? — zdumiałam się. — Przy jakiej okazji? Wtedy rozłożono na stole plakat zdjęty ze œciany posterunku. Ryża- wy blondyn walšc w niego grubym paluchem uœmiechał się zjadliwie. — A to co?! Kto rysuje wšsy, może i oczy wydłubać. — Pan mi insynuuje jakieœ dziwne rzeczy... — bšknęłam uœmie- chajšc się mimo woli, bo twarz generała Zarzyckiego z kocimi wšsa- mi wydała mi się w jaskrawym œwietle lampy bardzo zabawna. — Niech się podejrzana nie wyraża! — wrzasnšł na mnie i kazał zanotować siedzšcemu przy oddzielnym stoliku żołnierzowi, że obra- żam urzędnika na służbie, używajšc nieprzyzwoitych słów. Teraz zaczęłam się już bać naprawdę. Zmęczona podchwytliwymi pytaniami o bezsensownej dla mnie treœci, zaczęłam odnosić wrażenie, iż uczestniczę w surrealistycznej, koszmarnej w wymowie sztuce, a do tego bardzo Ÿle granej przez prowincjonalnych aktorów z amatorskiego teatru. Gdy już po raz któryœ opowiedziałam, w jaki sposób i dlaczego podeszłam do plakatu oraz, że nie rysowałam żadnych wšsów, ani nie marzyłam o wykłuwaniu ołówkiem oczu nie tylko prezydentowi Bierutowi, ale nawet pomniejszym członkom rzšdu i przysięgłam, że nie byłam w armii Andersa, wyprowadzono mnie wreszcie z zady- mionej sali. Odetchnęłam z ulgš, sšdzšc, że za chwilę wrócę do hotelu i położę się spać. Okazało się jednak, że to dopiero poczštek dziwnego przedstawienia, w którym wszyscy aktorzy siedzieli na krzesełkach z wyjštkiem mnie. Ja grałam swojš rolę wyłšcznie na stojšco. Teraz z kolei sterczałam przed człowiekiem w mundurze, który robił dokładnš inwentaryzację mojej torebki, opisujšc całš jej zawartoœć spokojnie i systematycznie. Nawet igła wpięta w podszew- kę wzbudziła jego zainteresowanie. Długo obracał jš w niezbyt czystych palcach oglšdajšc dokładnie i z podejrzliwoœciš, jakby to nie była igła, a nowy, nieznany jeszcze rodzaj broni. — Co to jest? — zapytał wreszcie i wlepił we mnie œwidrujšce oczka osadzone pod niskim, zmarszczonym w grube fałdy czołem. 70 — Igła — szepnęłam wydobywajšc z trudem głos z wyschniętej kilkugodzinnym mówieniem krtani. — Igła? — zdziwił się niepomiernie. — No, a cóżby innego? — Wy, podejrzana, nie jesteœcie od zadawania pytań! — wyk- rzyknšł na znajomš nutę. — Pytam po raz ostatni, co to jest? — Igła... — zawahałam się i popatrzyłam mniej pewna na przed- miot, który obracał wcišż w palcach. — Aha, to znaczy, że wy tym oto narzędziem chcieliœcie wydłu- bać oczy towarzyszowi Bierutowi? Milczałam. — A więc przyznajecie się do winy? — Nie. — Więc co to narzędzie robi w waszej torebce? — Na wypadek, gdyby się dziura w pończosze zrobiła albo guzik urwał, noszę zawsze przy sobie igłę z nitkš. — A więc komu podejrzana chciała tym oczy wydłubać? — zignorował moje tłumaczenie. — Tutaj nie ma żadnej nitki. — Nikomu. Igła służy do szycia... — tłumaczyłam cierpliwie. — To po co nosicie jš w torebce? Guziki szyje się w domu. — Nie jestem w domu, tylko w terenie i może się zdarzyć, że guzik odpadnie. — Więc przyznajecie się do winy? — Do jakiej winy? — byłam bliska płaczu. Bolały mnie stopy od stania, szumiało w głowie, drapało w gardle i narastała we mnie nienawiœć nie tylko do siedzšcego naprzeciw mnie debila, ale i do żołnierzy, którzy się bezustannie kręcili po pomieszczeniu trzaskajšc drzwiami i porozumiewali się głoœno mię- dzy sobš przy pomocy kilku zasadniczych słów, jak „kurwa", „pier- dolić", „chuj". Odprowadzono mnie do celi w piwnicy. Dwa łóżka z drucianš, zardzewiałš siatkš, zapalona pod sufitem żarówka i okute drzwi z wizjerkiem. Jestem w najprawdziwszym pierdlu — pomyœlałam tutejszym żargonem, ale nie potrafiłam się nawet uœmiechnšć. Rzuciłam się na brudnš, gołš siatkę przykrywajšc oczy beretem. Jeszcze raz pobło- gosławiłam Anglików za miękki i ciepły dres, jednak gdy tylko pod- łożyłam rękawiczki pod policzek, zazgrzytał klucz i wyprowadzono ronię na ponowne przesłuchanie. 71 Dla odmiany pisałam życiorys. Przy dziewištej wersji, do której dodałam, że moja babka miała niebieskie oczy, co było zupełnym fenomenem, gdyż całe pokolenia w naszej rodzinie, jak z ojca, tak i z matki strony, miały wyłšcznie oczy w kolorze ciemnego piwa — zaprowadzono mnie do innego pomieszczenia. Przy maszynie sie- dział młody, szczupły człowiek w mundurze i coœ wystukiwał jednym palcem. Jemu miałam dla odmiany dyktować mój nowy życiorys. Najbardziej dziwiło mnie, że każda wersja była jednak trochę inna. Wcišż bowiem coœ mi się przypominało. Takie rzeczy, o których już zupełnie zapomniałam. Na przykład, że jako dziewięcioletnia dziew- czynka oszukałam przełożonš prywatnej pensji, na którš uczęszczać musiałam z tej racji, iż byłam „dzieckiem z dobrego domu", i wzię- łam dwa cukierki z tacki w dniu jej imienin, a nie jeden, jak to powinnam uczynić. A co najstraszniejsze, mówišc o tym, czułam prawdziwš skruchę i swojš wielkš winę. W pewnej chwili nawet przestałam się dziwić, że zamknięto mnie w areszcie. W rezultacie rozpłakałam się z żalu nad moim nikczemnym charakterem. Wtedy młody człowiek w mundurze zmiękł. Odwrócił się w mojš stronę i powiedział œciszajšc głos. — Niech się pani przyzna, że była pani pijana w cztery dupy dorysowujšc te wšsy... — Ja nie byłam pijana. Ja w ogóle alkoholu do ust nie biorę... — upierałam się. — Ale naprawdę niczego nie rysowałam... — Niech się pani przyzna, dla własnego dobra... — prosił szep- tem. — Napiszę, że była pani pijana, a pani tylko zeznanie podpisze i pójdzie spać. — Jak ja mogę przyznać się do czegoœ, czego nie zrobiłam? — popatrzyłam na niego z wyrzutem. Miał miłš w wyrazie twarz i zmęczone, inteligentnie patrzšce oczy. Uœmiechnšł się nawet. — Proszę pana — zaczęłam odważnie — niech pan pozwoli mnie napisać ten cały protokół na maszynie, będzie znacznie szyb- ciej. Jestem już strasznie zmęczona a i pan prędzej skończy służbę i pójdzie do domu... — dokończyłam spontanicznie, bo mi się nagle żal zrobiło tego sympatycznego człowieka, który okazał mi trochę życzliwoœci. — Niech się pani przyzna, że nic więcej nie pamięta, bo się pani upiła. 72 — Nie byłam pijana. Nikomu niczego nie dorysowywałam ani nie chciałam wykłuć oczu. A igłę noszę w torebce tylko na wypadek dziury w pończosze... — wyrzuciłam z siebie jednym tchem i usiad- łam na podłodze opierajšc się o œcianę. Nad ranem podpisałam protokół. Było tam coœ o dorysowaniu przeze mnie wšsów i o tym, że byłam bardzo pijana, gdyż w moim zwyczaju leży zaczynać dzień od setki wódki bez zakšski. — Tak jest... — skinęłam głowš, położyłam niedbale podpis i za chwilę wtuliłam się w zardzewiałš siatkę łóżka z takš namiętnoœciš, jakby to były najczulsze ramiona kochanka. Obudziło mnie poszturchiwanie. Nade mnš pochylał się chudy żołnierz z karabinem. — Wstawać do sracza! — wrzasnšł mi nad uchem. Wstałam. Podprowadził pod uchylone drzwi, zza których wydo- bywał się smród moczu pomieszanego z chlorkiem. Stanšł pod nimi i nie chciał się ruszyć ani o krok, chociaż go grzecznie poprosiłam. — Szybko i bez gadania! — wrzasnšł. — Nie mogę tak na zawołanie — odpowiedziałam z godnoœciš i wyszłam nie skorzystawszy z cuchnšcego przybytku. Odprowadził mnie bez słowa do celi. Znów się położyłam. Za chwilę przyszedł następny, z chlebem i dzbankiem ciemnej lury, o której powiedział, że to kawa. — Nie będę nic jadła... — jęknęłam, zerknšwszy z obrzydze- niem na emaliowany garnuszek z obtłuczonš polewš. Przysadzisty żołnierz o pucołowatej twarzy przysiadł na brzeżku drugiego łóżka. Patrzył przez chwilę na mnie. Nie było nic wrogiego w tym spojrzeniu. Uœmiechnęłam się. — Niech pani zje... — powiedział cicho. — Ja pani dobrze radzę. — Nie czuję głodu — skłamałam. — Zresztš za kilka godzin pójdę na œniadanie do hotelu. — Ja pani dobrze radzę, niech pani lepiej teraz zje... — west- chnšł podsuwajšc mi blaszany talerz z kawałkiem razowca. Około południa przyjechał prokurator wojskowy. Jeszcze jedno przesłuchanie, jeszcze jedno oœwiadczenie, jeszcze jakiœ protokół, jeszcze kilka podpisów na różnych papierkach i usłyszałam, że jes- tem wolna. 73 — Nie będę pani łamał kariery dziennikarskiej — powiedział wynioœle dwudziestoparoletni prokurator. — Nie dostanie pani naj- wyższego wymiaru kary, ale rozprawa sšdowa będzie... Była. W kilka miesięcy póŸniej, dzięki znajomemu prezesowi sšdu, który twierdził, że sprawa wcale nie jest błaha, broniło mnie trzech wytrawnych obrońców wojskowych. Prokurator żšdał roku więzienia z natychmiastowš odsiadkš i tak olbrzymiej grzywny, iż praktycznie rzecz bioršc, musiałabym przez pięć lat oddawać całe swoje miesięczne pobory. Uratowało mnie jedynie oœwiadczenie w protokole z przesłucha- nia, że znajdowałam się w stanie upojenia alkoholowego. Całš więc tę historię udało się podcišgnšć pod paragraf mówišcy o nieprzy- zwoitym zachowaniu się w miejscu publicznym. Aby opłacić obroń- ców, koszta sšdowe i karę administracyjnš, musiałam sprzedać zegarek. Była to jedyna pamištka po matce i ostatni łšcznik ze œwiatem dzieciństwa i rodzinnego domu. Musiałam więc go utracić, jak wszystko to, co należało do tamtego czasu. Zacišgnęłam także pożyczkę w Agencji. Stršcano mi jš z poborów każdego miesišca przez blisko rok. Zrezygnowałam z ciastek, a normalne obiady zamieniłam na chleb ze smalcem. Przetopiony ze słoniny i przypra- wiony majerankiem. Z pomocš przyszła mi także Lucylla. Sprzedała właœnie trzy kra- dzione pianina oraz ciężarówkę dywanów œcišgniętych z okolicznych willi. Dowiedziawszy się o moich kłopotach przyniosła plik bankno- tów. Wręczajšc je ze słowami: „a to cię urzšdziły te skurwysyny" dodała z życzliwym uœmiechem, że oddam jej wtedy pienišdze, gdy już będę u progu kariery. Po rozprawie sšdowej rozstałam się z moim angielskim dresem, który stał się przyczynš całego nieszczęœcia. Zyskałam natomiast nowy kompleks. Na widok milicyjnego munduru lub czapki z grana- towym otokiem odczuwałam boleœnie swojš nicoœć i coœ w rodzaju wyrzutów, że w ogóle żyję. Na dno walizki, do innych dokumentów, dorzuciłam jeszcze jeden papierek. Wyrok sšdowy. Byłam więc nie tylko zwolniona dyscyplinarnie z pracy w hucie, ale stałam się także kryminalistkš obcišżonš długami. Od tego czasu moi zwierzchnicy z Agencji nazywali mnie Mercedes Wšsik. — Dla mnie intelektualista, to taki sam kutas jak każdy inny, tylko bardziej „miętki" — rozprawiała Lucylla zaszywajšc mnie 74 w sukienkę, jak zwłoki w płótno. - Tylko, że pomysły majš niegłu- pie. Taki Picasso w „Monopolu" zdjšł koszulę i siedział goły przy stoliku, bo mu było goršco... Trwała jeszcze Wystawa Ziem Odzyskanych, a kończył się Kong- res Intelektualistów. Jako obsługa prasowa tej międzynarodowej imprezy, byłam zaproszona na wielki raut. Nie miałam jednak odpo- wiedniej toalety. Lucylla okazała się i tutaj niezastšpiona. Wydobyła z „trofiejnych" waliz czarnš sukienkę z czerwonš wstawkš na pier- siach. Miała ona jednak dwa mankamenty. Brakowało błyskawiczne- go zamka przez całš długoœć pleców, a poza tym sukienka była zatrważajšco krótka. Lucylla także temu potrafiła zaradzić. Wycišg- nęła z piwnicy niemieckš „Fane" ze swastykš, obcięła czerwony gładki brzeg, przymarszczyła i jako falbanę doszyła do sukni. — Wyglšdasz jak Hiszpanka — orzekła na godzinę przed rau- tem, zeszywajšc na moich plecach czarnš tkaninę. — Masz Figurę modelki. Złapać na niš tylko jakiegoœ cudzoziemca i wio do Szwecji, a stamtšd do Ameryki... - westchnęła, kłujšc mnie boleœnie igłš. - Tam jest dopiero życie, jak w Madrycie! — Nie masz gorszej, możesz zrobić to samo — rozeœmiałam się, zerkajšc z niechęciš na drewniaki zamalowane atramentem na cza- rno. — Kiedy ja cholernie lubię ten kraj... — burknęła z nieukrywa- nš złoœciš. — Burdel, bo burdel, ale i w burdlu ludzie jakoœ żyjš — westchnęła Lucylla. — No właœnie — zgodziłam się skwapliwie i zaczęłyœmy obie upinać przy dekolcie aksamitnš różę, aby przykryć niš tłustš plamę. Pomyœlałam, że moja toaleta z daleka pachnie młodš demokracjš i z pewnoœciš nikt mnie już nie posšdzi o reakcyjne cišgoty. Przed ratuszem wyłożono długi, czerwony chodnik. Gęsto rozsta- wieni milicjanci mieli białe rękawiczki. Czuli się w nich widocznie nieswojo, gdyż ręce trzymali daleko odstawione od siebie, a na ich twarzach błškał się zakłopotany uœmiech. Po przeciwnej stronie ulicy falował tłum żšdny widoku wytwor- nie odzianych i dobrze odżywionych ludzi ze zgniłego Zachodu. Oficjalnie wszyscy nimi pogardzali. Jednak w cichoœci ducha każdy chciałby gnić w podobny sposób. 75 Weszłam i ja na czerwony chodnik obstawiony laurowymi drzew- kami w drewnianych kubełkach. Nie podjechałam służbowš limuzy- nš, a wyskoczyłam z przepełnionego tramwaju. Podbiegł do mnie milicjant zagradzajšc drogę. — Gdzie się obywatelka pcha! — krzyknšł i biało urękawiczonš dłoniš wielkoœci mniejszej szufli, usiłował przegnać mnie na drugš stronę ulicy. — Dywan zarezerwowany dla inteligencji! Pokazałam zaproszenie. Przez chwilę obracał je niezdecydowa- nie w palcach wpatrujšc się w moje podeptane w tramwaju drewnia- ki. Bez słowa podsunęłam legitymację prasowš. — No to jazda, przechodzić! - burknšł i dał znak, aby mnie przepuszczono. U szczytu marmurowych schodów uœcisnęłam dłoń obojga gospo- darzy przyjęcia i zakłopotana swoim strojem przekroczyłam próg gotyckiej sali z marmurowš posadzkš. Spod strzelistych sklepień zwisały barwne proporce ksišżšt piastowskich. Boczne kinkiety rzu- cały złotawy poblask. Wmieszałam się w tłum goœci, ale już po chwili wypatrzyłam przytulny kšcik w okiennym wykuszu. Obok stolika z ogromnym pudłem czekoladek stało krzesło z rzeŸbionym opar- ciem. Przysiadłam na nim wdzięcznie, chowajšc dyskretnie stopy pod sterczšcš falbanę sukni. Grupki goœci przystawały obok œrednio- wiecznych zbroi, przechadzały się parami, wychylały roznoszone na tacach trunki. Obserwujšc wielojęzyczne mrowisko wyjadałam dysk- retnie, ale z systematycznym poœpiechem wedlowskie przysmaki nie- dostępne jeszcze wtedy dla przeciętnych œmiertelników. Nagle zobaczyłam Jerzego. Stał bokiem do mnie, w perspekty- wie sali, prowadzšc rozmowę z niskš, otyłš kobietš w długiej wizyto- wej sukni. Poczułam serce w krtani i szum w uszach. Chciałam zerwać się z krzesła i uciec, nie dopuœcić do tego, żeby mnie zauwa- żył. — Pani Forelli, nieprawdaż? — usłyszałam przy sobie męski głos. Odwróciłam powoli głowę. Witał się już ze mnš ktoœ z Roz- głoœni Wrocławskiej, kogo poznałam przy okazji konferencji praso- wej. — Mam dla pani propozycję — zaczšł obcesowo, gdyż były to czasy, w których wszystkie sprawy załatwiało się szybko i od ręki, bez względu na okolicznoœci i miejsce. 76 — Tak? — uœmiechnęłam się grzecznie myœlšc tylko o tym, w jaki sposób pozbyć się intruza. Nie pamiętałam nawet jego nazwiska, a teraz zasłaniał swojš postaciš sylwetkę Jerzego. — Słyszałem o likwidacji waszej Agencji... — zaczšł takim tonem, jakby mu ta œwiadomoœć sprawiała szczególnš uciechę. — Chciałem więc zaproponować pani miejsce w naszym dziale politycz- no-informacyjnym. Znamy wszyscy pani dobre pióro... — mówił coœ dalej w tym stylu przynaglajšc do podjęcia decyzji, ale nie bardzo słuchałam. Tam, gdzieœ w tłumie, stał Jerzy. Co tu robił? Jak się zachować, gdy podejdzie, aby się ze mnš przywitać — myœlałam goršczkowo, gryzšc nerwowo czekoladki i nie czujšc nawet ich sma- ku. Bałam się panicznie tej chwili, nie dlatego, że coœ z dawnego uczucia przetrwało we mnie, ale peszył mnie dziwny strój. Musiałam przy tym płytko oddychać w obawie, aby nie rozlazł się szew zaszyty w poœpiechu na plecach sukienki. — A więc mogę liczyć na paniš jako na naszego stałego pracow- nika, powiedzmy już od Nowego Roku? — dobiegł jakby z oddali głos tego kogoœ z rozgłoœni. — Tak, oczywiœcie, dziękuję — godziłam się pospiesznie na wszystko, nie patrzšc nawet w jego stronę, byle tylko szybciej odszedł, chociaż powinnam dziękować losowi za tę nieoczekiwanš ofertę. Z Uniwersalnš Agencjš było coœ politycznie nie po linii i znajdo- wała się już w trakcie likwidacji. Oficjalnie mówiono, że w pewnym okresie spełniła swojš rolę i nie jest dłużej potrzebna. Była potrzeb- na, ale do tego wniosku mogli dojœć niektórzy dopiero w kilka lat póŸniej, gdy wšsaty pan z Kremla stanšł „u progu wiecznoœci" — jak to okreœliła Lucylla płaczšc po nim tak żarliwie, że dostała czkawki przed megafonem ulicznym obwieszczajšcym tę smutnš nowinę. Czkawka i płacz ustały dopiero wtedy, gdy się okazało, że pan ten był również nie po linii. — Niech się pani pofatyguje do Rozgłoœni w najbliższym czasie, to załatwimy sprawę do końca — usłyszałam troszkę jakby chłodniej- szy w tonacji głos pana w srebrzystym krawacie, który wreszcie, nie zatrzymywany żadnym moim gestem, zniknšł z pola widzenia. Jerzy wcišż stał w tym samym miejscu. Poczułam lęk, że może wyjechał, że go więcej nie zobaczę, nie spotkam. Nic nie zostanie wyjaœnione, dopowiedziane do końca, tak jak przy pierwszym naszym powojennym spotkaniu. Odwrócił się... 77 To nie był Jerzy. Wymknęłam się chyłkiem przez nikogo nie zatrzymywana. Jesienny wieczór był chłodny. Gwiazdy połyskiwały jasno na sza- firowym, pogodnym niebie. Gapie jeszcze wcišż otaczali oœwietlony Ratusz. Szłam powoli przed siebie. W domu rzuciłam się na wielkie, puste łóżko. Darłam paznokcia- mi poœciel tak, aż wyprułam pierze z obu poduszek. Rozerwałam podpinkę na kołdrze, szarpałam przeœcieradło. Wreszcie pociekły łzy. Łkałam głoœno, po dziecinnemu. Nie dały ukojenia. Nad ranem zeszła do mnie z góry gospodyni, zaniepokojona skuczeniem, jak się wyraziła. Siedziałam w barłogu, wœród fruwajšcego po mieszkaniu pierza, udręczona, zapuchnięta od płaczu. — Kotlety schabowe z politycznš sałatkš! — zadysponowała władczym głosem Lucylla, gdy zajęłyœmy stolik w marmurowej sali restauracji „Monopol". — Politycznš? — powtórzył z namysłem kelner i oko mu błys- nęło inteligencjš. — Szanowna obywatelka myœli zapewne o cykorii? — W rzeczy samej... — skinęła głowš. Wprowadzała coraz częœ- ciej nowe zwroty do swego słownictwa, choć nie zawsze stosowała je prawidłowo. Czasem jej się to udawało. Nie pozbyła się wprawdzie całkowicie „progów", ale już zaczęła wypytywać mnie, co należy czytać, „aby stać się inteligentnš". Fundowany przez niš obiad był czymœ w rodzaju uroczystej stypy po stracie posady w Rozgłoœni. Zostałam z niej zwolniona po blisko rocznej pracy na wniosek pewnej pani z warszawskiej Dyrekcji. Przyjechała pod koniec lata do Wrocławia na kontrolę. Szedł akurat na antenie mój reportaż z kopalni magnezytu w Sobótce. Wtršciłam tam zdanie, że górnicy, mijajšc się w korytarzu, powiedzieli do sie- bie: „Szczęœć Boże". Gdyby użyli zwrotu „Kurwa mać", sprawa nie przybrałaby zapewne dla mnie tak złego obrotu, a usłyszałam, że jako dziennikarka nadaję się jedynie do „Dzwonka niedzielnego", nie do Rozgłoœni. Nad tš żałosnš sprawš dyskutowała podobno burzliwie egzekutywa i wyleciałam z dnia na dzień bez wypowiedze- nia. Lucylla lekko ciamkała, ogryzajšc tłustš kostkę. Trzymała jš wyt- wornie w dwóch palcach, a malutki odstawiła, zgišwszy go kokiete- ryjnie. 78 — I znów sš z tobš kłopoty — westchnęła, obrzucajšc sšsiednie stoliki bystrym spojrzeniem. Siedzieli przy nich cudzoziemcy. — Gdzie ty masz rozum? Chyba nawet nie tam, gdzie myœlę, bo do tej pory żadnego chłopaka też nie znalazłaœ. Żułam bez entuzjazmu kotlet. — I co ty teraz zrobisz? — Przestała wreszcie mlaskać i popat- rzyła na mnie z niejakim współczuciem. — Postanowiłam napisać powieœć... — oznajmiłam z rezygnacjš, bo i na tym polu miałam duże trudnoœci. Od paru miesięcy spędzałam wolne godziny, a przede wszystkim noce nad czymœ, co w pierwszej chwili wydawało mi się œwietnš zabawš i jedynie ucieczkš od niepotrzebnych myœli i tęsknot. Pisanie przynosiło ulgę, dawało chwilowe zapomnienie. Nie było jednak sprawš tak prostš, jak sobie poczštkowo wyobrażałam. — Umiesz pisać ksišżki? — Lucylla, oblizujšc palce, patrzyła na mnie z nieukrywanš ciekawoœciš. — Nie wiem. Dopiero próbuję. — Ile na tym zarobisz? — O tym nie myœlałam. Po prostu czuję potrzebę pisania i to wszystko. — No to co za interes tracić czas? WeŸ ty się lepiej do jakiejœ prawdziwej, solidnej roboty. Znasz języki, to mogłabyœ z cudzoziem- cami handlować. Ja ci każdy towar sprzedam i obie na tym dobrze zarobimy. — Pisanie to też ciężka praca. — Nie opowiadaj! — żachnęła się rozglšdajšc za kelnerem, aby zamówić dla nas kawę z tortem czekoladowym. — Z czego będziesz żyła? Musisz jeœć, a do tego spłacać długi za te głupie wšsy Zarzyc- kiego. Mógłby ci coœ za to odpalić! — Na razie drukujš mi to i owo w miejscowej prasie. — Jesz co drugi dzień taki obiad, że i pies by się tym nie pożywił.. — W czasie okupacji podobnie jadałam i też jakoœ przeżyłam — odpowiedziałam pogodzona z losem. Zrozumiałam doœć szybko, że się w tym moim pierwszym dziesięcioleciu nie „odjem", tak jak nie udało mi się tych lat „przekochać" i „przebawić". Dotšd udało mi się zrealizować jedynie to, czego absolutnie nie planowałam. Miano- 79 wicie, że je wyłšcznie przepracuję. Wróciłam do domu o zmierzchu. Lubiłam tę „błękitnš godzinę", gdy łagodniejš kontury mebli, a pokój nasiška barwš nadchodzšcej nocy. Otworzyłam okno na wrzeœniowe pogodne niebo. Przez chwilę błšdziłam nieobecnym wzrokiem po konstelacjach gwiezdnych, a potem jak zwykle zapatrzyłam się w perspektywę cichej uliczki ocienionej starymi kasztanami. Długo tak stałam, nie bardzo nawet wiedzšc, na co czekam. Zdarzało mi się coraz częœciej tak stać i patrzeć. Poczułam nagle lęk. Uœwiadomiłam sobie bowiem, że ludzie szczęœliwi nie patrzš w okno, a tylko poprzez nie wyglšdajš na coœ konkretnego. Cofnęłam się szybko w głšb pokoju i zasiadłam przy biurku, wycišgajšc z szuflady maszynopis rozpoczętej powieœci. Za każdym razem, gdy jš otwierałam, zjawiał się nieoczekiwanie nowy bohater lub sytuacja „aż proszšca się pod pióro". Wreszcie stwierdziłam z przerażeniem, że moja powieœć o roboczym tytule „Niedoskonałoœć" rozrasta się w sposób zatrważajšcy. Przypomina niejako zaczyn drożdżowy z filmowej komedii. Pchałam w tę powieœć wszystko to, co wydawało mi się ciekawe, zabawne, dramatyczne. Nie potrafiłam jeszcze dokonać wyboru. Rezygnować z atrakcyjnych scenek i błyskotliwych powiedzonek na rzecz artystycznego umiaru, oszczędnoœci słowa i obrazu. Była to już literatura na wagę, gdyż kończšc pięćsetnš stronicę, wcišż miałam wiele do powiedzenia. Fikcyjny œwiat wcišgał. W jakiejœ nieuchwytnej dla mnie chwili, stał się moim autentycznym œwiatem. Tyle tylko, że sprawowałam nad nim władzę — kierowałam losami bohaterów. Ale czy na pew- no?... W miarę rozbudowy akcji i wprowadzania kolejnych postaci zaczynały one powoli egzystować na swoich własnych, odrębnych prawach. Po trosze nawet narzucały pewne sytuacje, stawiały mnie przed faktami dokonanymi. Odbierałam to jako coœ w rodzaju cudu. Chwilami nawet ogar- niały zabobonny lęk i zdumienie. Postać, o której zaledwie zdšżyłam pomyœleć, natychmiast zjawiała się gotowa w mojej wyobraŸni. Posługiwała się własnym, specyficznym językiem, ubierała według własnego, sprzecznego z moim, gustu, zachowywała indywidualny styl i maniery. Nie zawsze godziła się na rolę, jakš jej wyznaczyłam. Wymykała się spod kontroli, zaczynała sama pouczać, kierować, rzšdzić nieomal. 80 W pisaniu było coœ z narkotyku i czarnoksięstwa. Wcišgało, otu- maniało, dawało złudzenie szczęœcia, poczucie władzy. Wypowiadałam w losach moich fikcyjnych bohaterów wszystkie własne krzywdy i bóle. W powieœci zamknęłam mój głód, samotnoœć, tęsknotę, niepewnoœć jutra. Pojawił się nawet Jerzy, którego utraci- łam, jak w życiu. Gdzieœ tam, w nieskończonoœci, zacierała się grani- ca między fikcjš a rzeczywistoœciš. Gdy powracałam do ksišżki, nie byłam znów tak bardzo pewna, czy to, o czym napisałam, nie przyda- rzyło mi się naprawdę, Pierwszym moim czytelnikiem była Lucylla. — Myœlałam, że będziesz pisała o hrabiach i zboczonych miłoœ- ciach z wyższych sfer, a ty tylko o chamach i skurwysynach... — powiedziała głosem pełnym rozczarowania zwracajšc mi kopię maszynopisu. — A do tego wszystkiego jeszcze to jakieœ takie smut- ne, chociaż œmiałam się jak wariatka! Czy ty naprawdę widziałaœ kiedyœ małpę w gaciach?... — Popatrzyła na mnie z niemym wyrzu- tem. Znajomy dziennikarz, którego posšdzałam, że jest bardzo oczy- tany, oddajšc tekst długo mi się przyglšdał. — Masz cholernš odwagę! — odezwał się wreszcie. — Ja bym się nie zdobył na to, żeby o sobie i swojej rodzinie takie brudy wypisywać. A swojš drogš, piekielnie trudne miałaœ dzieciństwo i dziwię ci się, że jeszcze na nim nie zrobiłaœ kariery. Nie próbowałam nawet wyjaœniać, że nie jest to powieœć auto- biograficzna. Bšknęłam coœ w rodzaju, że jeżeli będę kiedyœ pisała ksišżki, to tylko i wyłšcznie w pierwszej osobie. Stary przedwojenny literat i podróżnik, do którego nieœmiało zwróciłam się z zaufaniem o kilka słów oceny, kiwał nade mnš gło- wš, jak nad œwieżym kopczykiem mogiły. — Cóż z tego, że ma pani talent, jeżeli od poczštku do końca nie mieœci się w ramach obecnych wymagań i pršdów. Moralnoœć socjalistyczna wytnie pani wszystko to, co jest w tej powieœci œwieże i najwartoœciowsze literacko. Nie mówię już o cenzurze politycznej... Poradził natomiast z westchnieniem, żebym zapisała się do Koła Młodych Pisarzy przy wrocławskim Oddziale Zwišzku Literatów Pol- skich. Tam bowiem nadadzš memu pisarstwu odpowiedni kierunek 81 i ustawiš jak trzeba, może nawet uda im się wyprać mnie z talentu, co by bardzo ułatwiło sprawę debiutu. Radził także, abym poczytała sobie Szołochowa i jeszcze kilku innych rosyjskich pisarzy. W Kole Młodych tekst przeczytało kilku jego opiekunów, rekru- tujšcych się ze znanych i cenionych w owym czasie pisarzy, o któ- rych mówiło się, że sš zaangażowani oraz „na linii". — Talent to nie wszystko. Bez niego także można tworzyć, byle mieć odpowiedniš postawę ideowš... — orzekł autorytatywnie jeden z nich. — Trzeba pisać nie tyle interesujšco, co w duchu socjalis- tycznym, bez wybebeszania stanów duchowych swoich bohaterów. Oni majš być pozytywni, nie muszš grzebać w swoich uczuciach jak patykiem w gównie. To dobre dla bezideowej, zgniłej literatury zachodniej, przeżartej zepsuciem i psychologizowaniem. W naszej rzeczywistoœci ludzie sš radoœni, szczęœliwi, więc takimi trzeba ich pokazywać — przy warsztatach pracy i we własnych domach. Socja- lizm to nie egzystencjalizm, w którym nawet kobiety ubierajš się na czarno i wszystko jest smutne. Egzystencjalistkš chyba nie byłam, a jednak po tym, co usłysza- łam, poczułam beznadziejny smutek. Zwłaszcza gdy opiekun uzupeł- nił swe wywody wrzucajšc kamyczek na moje podwórko. — Należy pisać o elektryfikacji, o walce z chorobami wenerycz- nymi, o fabrykach, o ucisku kapitalistycznym, o straszliwych czasach sanacji, a nie psychologizować i nie wspominać utraty dziewictwa, jakby to było Bóg wie co! Na taki przeżytek burżuazyjny należy pluć, a nie roztkliwiać się nad dziewczynš, która takie coœ straciła. Nie wolno ogłupiać naszej młodzieży „bogoojczyŸnianymi" powiastkami. Niech pani przestanie być wreszcie dziewczynš z dworku Rodziewi- czówny... Literatura to potężny oręż, którym trzeba walczyć o socja- lizm! Nie chciałam się z nim spierać, że ustrój nie zawali się od garstki dziewic w narodzie i chyba nie byłoby to również klęskš dla socjaliz- mu, więc tylko stałam z pokornie opuszczonš głowš. Opiekunka Koła, przypominajšca wyglšdem czołg ożywiony główkš tasiemca, zadała mi cios ostateczny. Jej autorytatywna opinia na mój temat, którš poznałam wiele lat póŸniej, brzmiała: „Tę dziewczynę najpierw trzeba leczyć w zakładzie dla umysłowo chorych, a póŸniej dać jej pióro do ręki". 82 Wszystko, o czym mi mówiono i co radzono, wzięłam pod roz- wagę. Przyznałam rację, zrozumiałam swoje błędy, małoœć, brak krę- gosłupa ideologicznego i dalej pisałam po swojemu. Po dwu latach pracy w „przedszkolu literatury", wszyscy już mie- li za sobš jeœli nie debiuty, to przynajmniej zapowiadali się œwietnie i lada chwila mieli zabłysnšć jako gwiazdy pierwszej wielkoœci. Tylko ja wcišż dreptałam w miejscu ze swoim parukilogramowym maszyno- pisem. Chodziłam pilnie na wszystkie niemal zebrania Koła Młodych łudzšc się, że może jednak znajdę tutaj klucz do prawdziwie dobrej literatury w sensie warsztatowym. Spotykaliœmy się w zabytkowej kamieniczce, w przytulnej salce, przy składkowej kawie. Byłyby to nawet miłe wieczory, gdyby odczy- tywane fragmenty prozy nie były tak przeraŸliwie nudne i sztuczne, a dyskusja nad nimi nie przypominała upolitycznionych zebrań prod- ukcyjnych załogi fabrycznej. Nadeszła wreszcie kolej i na mój publiczny „wieczór autorski". Na wstępie poinformowałam drżšcym głosem, że w mojej powie- œci usiłuję pokazać przekrój społeczeństwa z okresu dwudziestolecia międzywojennego, a moimi głównymi bohaterami sš ludzie ze œrod- owiska zdeklasowanej inteligencji na pograniczu lumpenproletaria- tu, pokazani trochę groteskowo i satyrycznie. Z ogromnš tremš odczytałam w obecnoœci kilkunastu osób starannie dobrany przeze mnie fragment. Wydawał mi się najdojrzalszy, tak pod względem formy, jak i uchwycenia nastroju podwórka przedwojennej czyn- szówki. Długš chwilę trwała œmiertelna cisza. Sšdziłam, że tekst wywarł na słuchaczach wielkie wrażenie, że odniosłam sukces, a za chwilę upewniš mnie w przekonaniu, że jednak powinnam pisać. Pierwszy dyskutant z pobłażliwym uœmiechem i gestami zawodo- wego mówcy zaczšł oskarżycielskim tonem. Zobaczyłam go nagle w todze. Przypomniała mi się natychmiast sprawa o wšsy generała Zarzyckiego i dreszcz przebiegł po plecach. Nie miałam już pienię- dzy na żadne grzywny. — Po uważnym wysłuchaniu piętnastu stronic tekstu niejakiej panny czy pani Forelli, nie znalazłem w nim ani jednego słowa o ciężkiej i ofiarnej pracy robotnika. Nic o przeprowadzanej elekt- ryfikacji wsi, o zakładanych w naszym kraju spółdzielniach produk- cyjnych ani nawet o bliskiej naszemu sercu braterskiej walce narodu 83 radzieckiego z hitlerowskim najeŸdŸcš. Nie znalazłem nic o martyro- logii Żydów w hitlerowskich obozach zagłady. Ani razu nie padło na piętnastu stronicach... — tu zrobił wymownš pauzę, unoszšc wska- zujšcy palec ku górze — słowo: Lenin. A przecież jemu zawdzięcza- my również i to, że istniejš takie Koła Młodych Pisarzy, o których przed wojnš w sanacyjnej Polsce nie było co nawet marzyć. I tylko dzięki ustrojowi socjalistycznemu obywatelka Forelli może sobie swobodnie pisać o wszystkim... Ale ja się pytam, komu ma służyć taka ksišżka, w której nie ma nic z naszej rzeczywistoœci?... Mówił w tym stylu kwieciœcie i długo, aż wpadł mu w słowa nie- cierpliwišcy się już od pewnej chwili młody człowiek z drugiego rzędu krzeseł. Ten przybrał od razu napastliwy ton. — Nam tu inteligencka pisarka nie będzie mydliła oczu wštpli- wej jakoœci psychologiš, bzdurnymi problemami i mieszczańskš miłoœciš w mieszczańskich zapluskwionych łóżkach i z mieszczań- skim nocnikiem w kwiatki... My chcemy widzieć socjalistyczne życie, a nie naturalistyczny gnój i czarnowidztwo... Pomyœlałam, gdzie on mógł widzieć takie nocniki, dlaczego oni wszyscy pałajš takš nienawiœciš do mieszczaństwa, z którego się najprawdopodobniej wywodzš i kto ich na ten mój „wieczór" zapro- sił. Zarzuty piętrzyły się. Moi potencjalni czytelnicy wyrażali głoœno swoje niezadowolenie zupełnie nie na temat tego, co usłyszeli i zale- wali mnie potokiem zarzutów nie do odparcia. Domagali się ksišżek pisanych według okreœlonej recepty tak, jakby tworzenie było czymœ w rodzaju przyrzšdzania stołówkowego posiłku, gdzie każdy składnik jest odpowiednio dozowany. Zdumiewajšco liczni dyskutanci skakali sobie do oczu zapominajšc o moim istnieniu i wkrótce krytyka frag- mentu mojej powieœci przemieniła się w burzliwe omawianie pršdów w literaturze radzieckiej, politycznego zaangażowania i różnego rodzaju „wydŸwięków".Podniosłam się od stolika i przez nikogo nie zatrzymywana, a chyba nawet nie zauważona, wyszłam w tym momencie, gdy jeden z uczestników wieczoru stwierdzał z rozbraja- jšcš szczeroœciš: — Wszystko, o czym pisze pani Forelli, jest nieprawdziwe, nie- typowe i wydumane. Ja sam byłem młody, też podglšdałem kobiety w wychodkach, ale żadna mi oka szpilkš od włosów nie wydłubała... 84 W Nieborowie przygotowywano Zjazd Młodych Pisarzy. Zarzšd Główny ZLP w Warszawie zwrócił się do wszystkich kół tereno- wych, aby nadsyłano wybrane utwory do oceny. Na tej podstawie miano wytypować delegatów opierajšc się jedynie na ich talencie pisarskim. Bez przekonania, a raczej z obowišzku, złożyłam i ja kilkadzie- sišt stronic mojej „skrytykowanej" prozy wybranej z „Niedoskona- łoœci". W parę tygodni póŸniej sekretarka naszego Koła szepnęła mi na ucho, żebym została po zebraniu do momentu, aż wszyscy opuszczš lokal. Czekałam cierpliwie udajšc, że szukam jakiejœ ksišżki w szafie bibliotecznej. Trwało to doœć długo, gdyż jedna z koleżanek, która była w trakcie pisania powieœci pod tytułem „W cieniu sutanny", wypytywała naszego opiekuna, czy postać księdza może być pozy- tywna, czy też dla dobra socjalizmu i wydania ksišżki ksišdz powi- nien być czarnym charakterem o sadystycznych skłonnoœciach. Wreszcie zostałyœmy same wœród żółtych œcian obwieszonych sztychami i porozstawianych w nieładzie krzeseł. Sekretarka wcišg- nęła mnie ze strachu do sraczyka, po czym wymogła słowo honoru, że nikomu słowa nie pisnę. — Została pani wytypowana przez Warszawę na zjazd jako jedyna z Koła. Wasz opiekun kazał zaproszenie schować i oddać dopiero po terminie. Niech pani koniecznie tam jedzie niby to z własnej inicjatywy. Zwrócš koszta przejazdu. Pojechałam. Lucylla pożyczyła na bilet kolejowy, a także poda- rowała letnie stare pantofle, gdyż moje półbuciki nie bardzo paso- wały do kretonowej sukienki. — WeŸ się lepiej za handel, albo poszukaj chłopaka z forsš, bo to twoje pisanie powieœci doprowadzi cię do suchot, jeœli nie „na progi" domu wariatów... — zawyrokowała wciskajšc mi na dworcu butelkę z oranżadš i dwie bułki z serem. W Nieborowie poznałam cudowny smak życia w luksusie, poœród dzieł sztuki. Zetknęłam się również z prawdziwš życzliwoœciš. Bar- dziej przyczyniła się do mego uœwiadomienia politycznego, niż wszystkie stosowane dotychczas zabiegi, których mi nie szczędzono. Zrozumiałam także, że urodziłam się w zupełnie nieodpowied- nim dla mnie czasie. Powinnam uczynić to o czterdzieœci lat wczeœ- niej, albo o czterdzieœci póŸniej, gdyż w obecnej rzeczywistoœci nie uda mi się zapewne wydać żadnej powieœci, a to z tej przyczyny, iż 85 nie potrafię pisać na „zamówienie społeczne". I wreszcie — zyska- łam przyjaciółki, a właœciwie jednš w dwu osobach, ponieważ BliŸ- niaczki były trudne do zidentyfikowania. Jednakowo wyglšdały, mówiły, poruszały się, myœlały i czuły. Można je było œmiało trakto- wać jak jednoœć. Dzieliłam z nimi od paru dni ksišżęcš komnatę z łożami pod baldachimem. Właœnie na takim łożu, wœród brokatów i koronek, zostałam odkryta jako pisarka. BliŸniaczki przez całš noc nie zmru- żyły oka. Chichotały nad moim tekstem i raz po raz wykrzykiwały natchnionymi głosami: „œwietne!", „kapitalne!", „brawo, Mercedes"! Resztę pochlebnych uwag wymieniały szeptem w języku francuskim. Widocznie dlatego, żeby mi się przypadkiem ze szczęœcia we łbie nie przewróciło. Udawałam więc skromnie, że œpię i w rezultacie zasnę- łam wyobrażajšc sobie, jak cudownie musi być spędzać w takim łożu miłosne noce z mężczyznš. Miałam tylko niejakie obiekcje co do rozpiętego nade mnš brokatowego baldachimu. Mógł się zerwać w najmniej odpowiednim momencie, a wtedy partner z pewnoœciš dostałby czkawki. O brzasku obudziły mnie nie tyle ćwierkajšce ptaki za otwartymi w park oknami, co BliŸniaczki szarpišce mnie za ramię. — Mercedes Forelli... — zaczęły równoczeœnie i uroczyœcie, wciskajšc mi w ramiona parę kilogramów literatury. — Masz talent! Nikogo nie słuchaj i pisz tak, jak piszesz. My ci we wszystkim pomo- żemy! Klęczały na łożu w moich nogach w białych koszulach, zsuwajš- cych się z ramion. Przypominały alabastrowe amorki na sarkofagu. Uœmiechnęłam się do nich, przecierajšc oczy pełne snu. — Złóż tekst w wydawnictwie! — krzyknęła jedna z nich. — To nie ma sensu! — odkrzyknęła głosem swojej siostry ta z drugiej strony. — I tak jej teraz tego nie wydadzš! Pomyœlałam, że cudowne jest takie przebudzenie w ksišżęcym łożu, gdy za oknami zieleniš się w słońcu konary starych drzew, gdy ma się w perspektywie zjedzenie dobrego œniadania, a nowe przyja- ciółki — i to takie, które majš w literaturze, a także i w Zwišzku Literatów coœ do powiedzenia — wycišgajš z kompleksów za uszy. — To nic nie szkodzi! — krzyknęła pierwsza. 86 — Nie ryczcie mi tak nad uchem — jęknęłam uszczęœliwiona. Wlepiły we mnie duże, rozumne oczy błyszczšce pod puszystymi grzywkami i zakończyły jednoczeœnie, zgodnie, z energiš i zachętš w glosie: — Próbuj więc, Mercedes Forelli! — Nie otwieraj pyska, bo czar pryska... — upominała dobrotli- wie Lucylla. — Jak siedzisz i nic nie mówisz, to nawet od biedy wyglšdasz na partyjnš. A „na progach" każdego urzędu lepiej o jed- no słowo mniej powiedzieć, niż za dużo. Kapujesz? Skinęłam głowš. Lucylla z namaszczeniem upinała mi nad kar- kiem włosy, podwišzujšc czarnš aksamitkš. Było to moje pożegnalne popołudnie w jej domu. Nocnym osobo- wym pocišgiem i trzeciš klasš, żeby było taniej, miałam opuœcić Wroc- ław na zawsze. Nie znalazłam w nim już pracy ani możliwoœci rozwinięcia się w Kole Młodych. Od czasu samowolnego wyjazdu do Nieborowa otaczała mnie zmowa milczenia i nieuchwytna, lecz wyczu- walna wrogoœć. Przestałam wreszcie przychodzić na czwartkowe zebra- nia. W parę tygodni póŸniej dowiedziałam się, że kršżš o mnie plotki, jakobym w domu, u siebie, pod płaszczykiem towarzyskich spotkań, prowadziła wywrotowš robotę i krytykowała ustrój. — Tylko o mnie nie zapomnij w tej Warszawie — dopominała się Lucylla, przeczesujšc całš fryzurę od nowa, bo coœ jej tam nie wychodziło... — A jak ci się znów woda w te głupie uszy naleje, to przyjeżdżaj. Chałupa, jak widzisz, duża i ty się zmieœcisz. Wprawdzie te padalce z Urzędu Kwaterunkowego doszlusowali mi rodzinę z pięciorgiem bękartów, ale jš w „trymiga" wykurzę, jak tylko Wła- dek dostanie się do milicji... — odgrażała się rozżalonym głosem, wyszarpujšc mi grzebieniem włosy. — Jadę do Olsztyna, a w Warszawie posiedzę dwa, trzy dni... — prostowałam już któryœ raz, ale Lucylla była tak widocznie zaafero- wana swoimi kłopotami z kwaterunkiem i rodzinš hodujšcš w łazie- nce œwiniaka, że nic do niej nie docierało. — Gdziekolwiek będę — dodałam po chwili — nigdy ciebie ani o tobie nie zapomnę. Zabrzmiało to jakoœ sztucznie. Poczułam skrępowanie i chciałam prędko powiedzieć coœ zabawnego, ale wzruszenie œcisnęło za gardło. 87 Przeraziłam się, że zaraz zacznę płakać. Właœciwie ta ćwierćinteligen- tka, hochsztaplerka i kurwiszon — była jedynym człowiekiem, który mi przez te wszystkie lata pomagał i był do mnie przywišzany. — I napiszesz do mnie list? Taki, żeby go czytać jak Ewangelię? — dopytywała się niecierpliwie. — A jak będziesz sławna... — Jak będę „u progu sławy"... — wpadłam jej żartobliwie w sło- wa — to wtedy zwrócę ci wszystkie długi i kupię... Wiesz, co ci kupię?! — wykrzyknęłam. — No? — zainteresowała się. — Małpę. — Małpę? — ucieszyła się jak dziecko. — Żywš małpę? — Żywš, i w czerwonym kubraczku, z dzwoneczkami nad ogo- nem! A na szyi będzie obróżka i złoty łańcuszek... — zaczęłam snuć opowieœć, bo nagle ujrzałam to stworzenie jak żywe, a sam pomysł wydał się zupełnie prosty do zrealizowania! — Chryste... — jęknęła z przejęciem. — Jak się z takš małpš w kawiarni pokażę, w „Artystycznej" albo w „Monopolu", to dopie- ro będš mnie mężczyŸni obskakiwać! Wyobrażasz to sobie?! — Wyobrażam! — rozeœmiałam się głoœno. Zobaczyłam nagle Lucyllę, jak sunie œrodkiem szafirowego dywa- nu między marmurowymi kolumnami, z rozczochranym łbem i z biustem przywodzšcym na myœl melony. A na jej gołym ramieniu siedzi z namarszczonym, ruchliwym pyszczkiem małpka kapucynka i zwinnymi paluszkami iska namiętnie jej rozwichrzone włosy. Za Lucyllš cišgnie orszak wyskakujšcych z gaci samców; słyszałam nieo- mal jak chlupie im w łysych głowach błotko pożšdania. — Ty z tš małpš nie żartujesz? — popatrzyła na mnie z ukosa, podejrzliwie. Widocznie zbił jš z tropu mój œmiech. — Nie żartuję... — Skšd jš weŸmiesz? My do Polski Ludowej chyba nie będzie- my takiego towaru nigdy sprowadzać, bo one przecież żyjš u kapita- listów? — zaczęła nagle myœleć politycznymi kategoriami, co mnie jeszcze bardziej rozbawiło. — Jak ja już stanę u progu sławy, to i o małpę wtedy będzie łatwiej. Spokojna głowa! Œmiałam się. Łzy jednak uparcie balansowały na krawędzi powiek i nawet nie bardzo zdawałam sobie sprawę, dlaczego. Może powodem było nie tyle rozstanie z Lucyllš, co œwiadomoœć, że znów jakiœ rozdział mego życia został zamknięty i to nie najlepszym bilan- 88 sem. Znowu wszystko trzeba zaczynać od punktu zerowego. Tyle że tym razem z mocnym i rozpaczliwym postanowieniem, żeby wreszcie dopłynšć do brzegu. Do jakiegoœ brzegu... — A ten czerwony kubraczek będzie z woreczkiem na jajeczka? — zatroszczyła się nagle poważnym głosem. — Na jajeczka? Na jakie znów jajeczka? — nie mogłam się w pierwszej chwili zorientować, o co jej chodzi. — Na małpie jaja! — wrzasnęła zniecierpliwiona mojš tępotš. — Przecież to będzie samiec! Ja nie chcę mieć kłopotów z samicš! Zaraz będzie chciała rodzić i puœci się z byle kotem! W tej samej prawie chwili odskoczyła od mojej głowy i z grzebie- niem w ręce rzuciła się w stronę drzwi. — Przez twój łeb i głupiš małpę bękarty wyżrš wszystkie rodzynki z sernika! Znów zapomniałam kredens na klucz zamknšć! Rozmazywałam palcami płynšce po policzku łzy. Wmawiałam w siebie, że to ze œmiechu, bo do prawdziwych naprawdę nie było powodu. Przed trzema miesišcami wysłałam maszynopis do upatrzo- nego przez BliŸnięta wydawnictwa, a przed niespełna tygodniem nadszedł list polecony. Powieœć została zakwalifikowana do druku i proszono, abym przyjechała podpisać umowę. Była we mnie radoœć pomieszana z niedowierzaniem i skruchš. Skruchš dlatego, że dałam wiarę bałamutnym proroctwom, iż w obe- cnym ustroju sprawa talentu jest ostatniš rzeczš, na jakš zwraca się uwagę, i że żadne wydawnictwo mojej powieœci nie wydrukuje, a przynajmniej na tym etapie. Chciałam odpokutować za ten brak wiary. Ukarać siebie, a przy- najmniej uczynić coœ, co by œwiadczyło o moim zaangażowaniu, a także zaufaniu do głoszonych haseł, wypowiedzi i oœwiadczeń ludzi rzšdzšcych krajem. Nie byłam może wyrobiona politycznie, żenowa- ło mnie mówienie o tych sprawach, ale bardzo chciałam dorzucić i mojš skromnš cegiełkę do tego, co pragnęliœmy zbudować. Teraz właœnie nadarzała się okazja — mogłam dokonać wyboru. BliŸniaczki radziły powrót do Warszawy. — Załatwimy ci bezpłatny miesišc pobytu w Domu Pracy Twór- czej pod Warszawš. Przez ten czas załatwisz sprawy z wydawnict- wem i poszukasz pracy. O to nie będzie trudno — w redakcjach potrzebni sš ludzie z dobrym piórem. Przy najbliższej weryfikacji na podstawie złożonego maszynopisu i umowy z wydawnictwem przyj- 89 mš cię do Zwišzku Literatów. Możesz wtedy starać się o przydział mieszkania przez kwaterunek i kilkumiesięczne stypendium na pra- cę twórczš... Propozycja była kuszšca. Na zjeŸdzie w Nieborowie mówiono w referatach także o tym, że kraj z trudem i wielkim wysiłkiem podnosi się z ruin i powojen- nej nędzy. Trudno jest o mieszkania w Warszawie, a młodzi pisarze powinni tworzyć œrodowiska na prowincji, na Ziemiach Odzyska- nych. Utrwalać tam polskoœć, nieœć kulturę i słowo pisane. Tam znajdš mieszkania, przychylnoœć, opiekę władz terenowych, a także tematy, których trzeba szukać wœród ludzi w terenie, a nie przy kawiarnianym stoliku w Klubie Literatów na Krakowskim Przed- mieœciu. W tym czasie jeden z kolegów redakcyjnych wiedzšc, że jestem pozbawiona stałej pracy, zaproponował mi prowadzenie kores- pondencji z terenu Warmii i Mazur dla pewnego warszawskiego dziennika. Obejmował w nim właœnie stanowisko sekretarza redak- cji. Obiecał, że jeœli materiały będš interesujšce, postara się dla mnie o ryczałt, a w przyszłoœci może nawet i o cały etat. Mieszkanie mia- łam objšć po moim poprzedniku, który ze względów rodzinnych przeniósł się na inny teren. Bez większego wahania wybrałam tę drugš możliwoœć — wyjazd do Olsztyna. Miał to być rewanż i niejako spłacenie długu za umo- wę, którš lada dzień miałam podpisać z wydawnictwem. Lucylla wniosła na półmisku grubo krajanš szynkę i ogórki kiszone. Małpka w czerwonym kubraczku z dzwoneczkiem nad ogo- nem wcišż siedziała na jej ramieniu. Rozeœmiałam się. — Ty się nie œmiej, te baciary spod Lwowa, to mnie jak mró- weczki obeżrš. Co zostawię w kuchni, wszystko znika. Niby matka w dupę wali i krzyczy, że to cudze, ale te gówniarze ršbiš wszystko, co na drodze... — Ustawiała na stole zastawę wycišgniętš z „pomoc- nika". — Ja się œmieję z twojej małpki. — Jakiej znów małpki? — Wytrzeszczyła na mnie blisko osadzo- ne, zdumione oczy. — Tej, co siedzi ci na ramieniu, w czerwonym kubraczku. Lucylla otrzšsnęła się odruchowo. — Co ty znów... Masz widzenia? 90 — Nie, tylko wyobraŸnię — rozeœmiałam się z jej przerażonej miny. — Wiesz co, ja bym zwariowała z takš wyobraŸniš, a do tego jeszcze zboczonš. — Zboczonš? — popatrzyłam na niš z zainteresowaniem, zasta- nawiajšc się, jakimi drogami chadzajš jej myœli. — No pewno! Gdybyœ miała normalnš, jak wszyscy ludzie, to byœ się już dawno zapisała do partii. — Zerknęła na mnie z ukosa i dorzuciła: — Dlaczego ty się tam nie wepchnęłaœ? Nie chciałam dyskutować z Lucylla na ten temat. I tak by nie zrozumiała moich argumentów, że wkrótce po wojnie pchali się tam yoiksdeutsche, męty i cwaniacy. Nie chciałam znaleŸć się poœród nich, żeby wspólnie dzielić potem los wyrzuconych z partii, bo spo- dziewałam się, że i do tego kiedyœ dojœć musi. — Mówmy o czymœ innym... — bšknęłam spoglšdajšc na stojšcy zegar. Pomyœlałam, że bardzo trudno jest się poruszać bez własnego cykadła i po raz któryœ poczułam nienawiœć do generała Zarzyckie- go, a właœciwie do pana Radkiewicza. — Ja tak sobie myœlę, czy ty w ogóle nie jesteœ zboczona? — cišgnęła niezrażona, rozstawiajšc z wdziękiem tłuste paluszki i kra- jšc ogórki w grube plastry. — Wcišż przecież jesteœ bez chłopa... Pomyœlałam o Jerzym i serce mi na moment zamarło. — Wiesz co... — mówiła, nie zwracajšc uwagi na moje uparte milczenie, — ty skontroluj swój stosunek do stosunku... — powie- działa tak jakoœ zawile i odchrzšknšwszy, spojrzała na mnie wycze- kujšco, żebym pochwaliła jej nowo przyswojony zwrot. Uœmiechnęłam się, ale milczałam dalej. — Mnie się zdaje, że ty nie bardzo wiesz, co robić w łóżku albo się zbyt certolisz ze swojš psotkš. Ja ci jedno powiem... — zrobiła wymownš pauzę. — MężczyŸni nie lubiš długo chodzić koło tego interesu, bo im cierpliwoœć opada i koniec! — Uczyniła dramatyczny gest dłońmi. — Ty trzymaj się mojej zasady, a jakiej, to powiem tylko tobie, bo jesteœ mojš najlepszš przyjaciółkš: „Kto prędko daje, ten dwa razy daje"! Czas ucieka od człowieka i nie można na pro- gach łóżka wiele się ceregielować. Sama widzisz, że ja się od chłopa- ków opędzić nie mogę! — Potrzšsnęła tryumfalnie rozkudlonš głowš, a ja znów zobaczyłam na jej ramieniu małpkę. — Zlituj się, Lucylla, przecież jadę do Olsztyna jako kores- pondent terenowy, a nie pensjonariuszka do burdelu... 91 Wskazówki zegara posuwały się szybko. Czułam już lekkie podnie- cenie podróżš i niepokój, że mogę się spóŸnić do pocišgu. Sięgnęłam po kanapkę z szynkš, zazdroszczšc Lucylli jej bezproblemowego pat- rzenia zarówno na sprawy polityki, jak i łóżka. Pakowała w pudełko sernik wielkoœci młyńskiego koła. — Zabierz go z sobš w drogę. Może przynajmniej na tego paga- ja złapiesz w pocišgu jakiegoœ chłopaka. Wrzeœniowe niebo miało barwę granatu, rozniebieszczonego po brzegach œwiatłami dworca. Stałam na peronie z mieszanymi uczu- ciami. Czułam smutek, że znów zamknšł się jeden rozdział, a jedno- czeœnie radoœć, że zaczyna się nowa przygoda z życiem. W sapaniu lokomotywy, w trzaskaniu drzwiczek, w odjeżdżajšcych pocišgach i wilgotnym zapachu pary czaiło się coœ niezwykłego. Coœ z tęsknoty i nadziei. Każda podróż, choćby najkrótsza, kryła w sobie oczekiwa- nie. Czekałam. Wcišż czekałam, nie bardzo nawet wiedzšc, na co czekam, co będzie dla mnie tym szczęœciem, które przyjedzie z dale- kiej drogi. A może spotkam je podczas jakiejœ podróży? Patrzyłam na wybłyskujšce na torach fioletowe i zielone œwiateł- ka. Księżyc srebrzył szyny, powietrze pachniało odchodzšcym latem. Za chwilę miałam opuœcić mroczne, uœpione o tej porze miasto. Przywišzało mnie do siebie ciężkš pracš, złudzeniami, goryczš zawodów, radoœciš drobniutkich sukcesów. Zegnałam je w myœli, jak żegna się człowieka, którego więcej już może w życiu nie spotkamy. U moich nóg stała rozlatujšca się, wysłużona walizka. Nic w niej przez te lata z rzeczy użytkowych nie przybyło. Jedynie maszynopis mojej powieœci. Jej kartki powoli żółkły, a na marginesach przybywa- ło uwag robionych różnego koloru ołówkami. Pomyœlałam, że okres tu spędzony nazwę „błękitnym". Nie był bowiem najgorszy, a zawarł w sobie coœ z tej chłodnej barwy. W moim ukochanym pokoju œciany nasycono kolorem niebieskim. Z okien patrzyłam w błękitne niebo i w błękitne godziny zmierz- chów. Nawet koperta z wydawnictwa była niebieœciutka. Zwiastowa- ła radoœć. Gdy podpisuje się umowę, ksišżka z całš pewnoœciš musi być wydana w cišgu roku. Pamięć ludzka to klisza. Łatwo jš przeœwietlić, łatwo nałożyć na niš inne obrazy, ale ten pierwszy nie da się zatrzeć. Będzie przebijał spod wszystkich póŸniejszych. Może już prawie niewidoczny, ale przecież utrwalony na zawsze. 92 Głodna i zziębnięta znalazłam się o pištej rano w Warszawie. Do siódmej przesiedziałam na ławce w poczekalni dworcowej, wyłuskujšc ukradkiem z pudła kawałki sernika. Marzyłam o szklance goršcej herbaty, ale w mojej sytuacji każdy grosz był cenny, więc postanowiłam wytrwać jeszcze tych kilka godzin. O dziewištej mia- łam się spotkać w Klubie Literackim z BliŸniaczkami. Załatwiły mi w goœcinnych pokojach nocleg na dwie noce. Tam postanowiłam zaprosić je na herbatę. Resztę godzin spędziłam na włóczędze po Warszawie, odwiedza- jšc znajome kšty, z których już tak niewiele pozostało. Nowe ulice, nowe domy, rusztowania i wykopki. Ranek był mglisty, delikatnie przeœwietlony wyblakłym słońcem i pachniał tak, jak potrafiš pach- nieć tylko wrzeœniowe ranki w Warszawie. Ogarnęło mnie wzrusze- nie. Znów byłam w mieœcie mego dzieciństwa. Tyle tylko, że niczego z tamtego szczęœliwego okresu nie potrafiłam już odnaleŸć. Niczego i nikogo. Przyjaciółki z lat szkolnych mogłam odszukać jedynie na cmentarzu. Zginęły jako łšczniczki w Powstaniu Warszawskim. Poszukiwania nielicznej rodziny potwierdziły raz jeszcze mojš zupeł- nš samotnoœć. W walizce spoczywało kilka listów opatrzonych zna- czkami Czerwonego Krzyża zawiadamiajšcych, że tych, których poszukiwałam, nie ma już wœród żywych. Mogiły moich ciotecznych braci, Zbyszka i Tadzia, znajdowały się w Newark; obaj zginęli tego samego dnia w bitwie o Anglię. Brat ojca został zamordowany w Katyniu, ciotka Weronika także nie miała własnej mogiły. Zginęła w obozie koncentracyjnym na Majdanku. Do umówionej godziny pozostało jeszcze trochę czasu. Bolały mnie stopy w niewygodnych pantoflach, w ręce cišżyła walizka i pudło z sernikiem. Przycupnęłam na ławce w mrocznej nawie koœ- cioła Œwiętej Anny. Też coœ tam remontowano we wnętrzu. Pachnia- ło œwieżym tynkiem. Zaczęłam myœleć o wielu bzdurnych rzeczach. Próbowałam nawet sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy wydadzš mi ksišżkę. Co czuje się otwierajšc pierwszy egzemplarz pachnšcy jesz- cze farbš drukarskš? W istocie wcale nie chodziło o moje odczucia, a o Jerzego, który pewnego dnia zobaczy na wystawie moje nazwis- ko i kupi ksišżkę. Co sobie wtedy pomyœli? Temat stawał się niebezpieczny i trzeba się było szybko z niego wycofać. Zwekslowałam na Olsztyn. Nie znałam tego miasta, nawet 93 przez krótki moment żałowałam mego postanowienia. Jednak waha- nie minęło, gdy uœwiadomiłam sobie, że może tam bardziej przyda się moja praca, niż tu. Do Warszawy pchał się każdy, kto tylko mógł. BliŸniaczki przywitały mnie od stolika okrzykiem radoœci i jedno- czeœnie naszym hasłem rozpoznawczym: — Wszelki duch Pana Boga chwali! Mercedes Forelli, jak żywa! — po czym pomogły rozlokować się w goœcinnym pokoju, przykazały natychmiast udać się do wydawnictwa, a stamtšd do ich domu na obiad. Serce waliło mi nieprzytomnie, gdy wchodziłam do odremonto- wanego budynku na trzecie piętro. Ciasne korytarzyki, dużo biało lakierowanych drzwi, zapach kurzu i kawy. Zerknęłam na karteczkę z nazwiskiem, poszukałam odpowiedniego numeru i po chwili stanę- łam oko w oko z redaktorkš mojej ksišżki. Zbyt młoda, doœć ładna, ale czy mšdra? — pomyœlałam zastana- wiajšc się jednoczeœnie, czy jest po studiach i czy mam do czynienia z redaktorem z prawdziwego zdarzenia, czy też jest to jakiœ „pody- rektorski" bšdŸ „poministerski" remanent. Kršżyły plotki, że jeżeli któremuœ z dygnitarzy znudziła się kochanka i nie bardzo wiedział, co z niš robić — to na „odczepnego" otrzymywała pracę w „kultu- rze". Najczęœciej upychano je w wydawnictwach jako redaktorki. Każda z nich umiała ostatecznie czytać, a kwalifikowanie tekstów do druku uważano za rzecz tak błahš, że można jš było powierzyć nieomal każdemu, kto nie miał skłonnoœci do „wychyleń". O tej twardej zasadzie „byle się nie wychylać", wiedział każdy urzędnik na jakim takim stanowisku i nie zdarzyło się, aby ten podstawowy błšd popełnił. Redaktorki z zasady nie czyniły tego nigdy. Bezpieczniej było tekst odrzucić, niż się komuœ „odgórnie" narazić i mieć jakie- kolwiek kłopoty. Ta jest chyba po studiach. Nie pasuje do dygnitarskiego łóżka. Wyglšda zbyt skromnie i biust ma także niewielki — oszacowałam błyskawicznie szczupłš szatynkę w popielatym kostiumie, która czy- niła w tej chwili to samo ze mnš. Prawdopodobnie zastanawiała się, ile jest w tekœcie fikcji, a ile autobiografii. Uœmiechnęłam się. Ona także. Miała ładnie wykrojone usta, a przy uœmiechu w lewym policzku tworzył się dołeczek. — Podobała nam się pani proza — zaczęła uprzejmie zza biur- ka, przybierajšc urzędowy ton po wymianie pierwszych grzecznoœci. Spuœciłam skromnie oczy. 94 — Oczywiœcie wymaga jeszcze pracy i dużych skrótów... — Spoj- rzała na mnie. Skinęłam lekko głowš obserwujšc jej srebrnš bransoletkę starej roboty. — Jest tego siedemset stronic. Przynajmniej dwieœcie trzeba wyrzucić. — Aż tak złe? — zatrwożyłam się. — Nie chodzi o to, czy złe, czy dobre. Mamy niewielki przydział papieru, a poza tym jest to debiut. Nie możemy ryzykować tak dużš pozycjš. — Rozumiem — bšknęłam, choć właœciwie nic z tego nie rozu- miałam. — Podpiszemy z paniš umowę, wypłacimy zaliczkę i będzie pani mogła spokojnie nad tekstem pracować. Zdaje się, że nie jest pani w najlepszej sytuacji materialnej. — Wycišgnęła z szuflady maszyno- pis, coœ tam na nim notujšc. Poczułam nagle ogromne znużenie, a także zażenowanie mojš widocznš nędzš. Chciało mi się pić, byłam już trochę głodna, w nie- wygodnych pantoflach Lucylli piekły stopy. — Jest pomyœlany jako dwa tomy... — wtršciłam nieœmiało myœ- lšc o tym, że skracanie nie będzie takš znów łatwš dla mnie rzeczš. — Im bardziej się skraca, tym bardziej ksišżka na tym zyskuje — oznajmiła autorytatywnie. — Sama się pani przekona. — Możliwe... — zgodziłam się grzecznie bez większego przeko- nania, obiecujšc sobie nie uprzedzać się do redaktorki i stosować się do udzielanych wskazówek. Chwilę jeszcze mówiła o moim przegadanym tekœcie, uzgodniła adres, pod który miano przesłać umowę oraz zaliczkę. Podsuwajšc mi tekst do przepracowania, dorzuciła mimochodem: — Przy skracaniu niech pani także zwróci uwagę na słownictwo. Trzeba je ugrzecznić wykreœlajšc takie słowa jak „bydlak", „sukin- syn", „gówno" oraz koniecznie wyrzucić „dupę". — A jeœli sš potrzebne w tekœcie, spełniajš okreœlonš rolę? — spytałam nieœmiało, patrzšc w okno wychodzšce wprost na rozjaœ- nione słońcem niebo. — Nie sš konieczne! — odpowiedziała z wyraŸnš odrazš do tego rodzaju słów. 95 — Œrodowisko, które opisuję, nie może mówić literackim języ- kiem. Muszę czasem w dialogu użyć charakterystycznych dla niego powiedzonek, bo inaczej wypadnie to jakoœ sztucznie... — Może ewentualnie jakieœ naprawdę konieczne słowo wykrop- kować — poszła na kompromis po chwili namysłu. — Nie można wykropkować, bo to nie to samo — zaczęłam odważnie, choć nieudolnie bronić swoich racji. — Język powinien być żywy, soczysty, a co dadzš czytelnikom kropki? Zdanie zatraci cały swój specyficzny smak i rytm. Jeżeli napiszę: Papuga ma zielonš dupę, to czytelnik musi się uœmiechnšć, bo już samo słowo „dupa" w zestawieniu z papugš jakoœ nie pasuje. — Nie potrafiłam jasno wyrazić swojej myœli, zaczęłam się denerwować i zapragnęłam jak najprędzej mieć tę wizytę za sobš. — Czytelnik wcale nie musi się œmiać — skarciła mnie lekko wzro- kiem. — On musi się czegoœ z ksišżki nauczyć, a pani podsuwa mu wul- garne słowa. Trzeba się liczyć, że ksišżkę będzie czytała także i młodzież. Musi pani absolutnie wyrzucić wszystkie „dupy"! — zaczęła się wyraŸnie niecierpliwić, a wymówiwszy to niecenzuralne słowo, poczuła się mocno zakłopotana. — Życie jest wystarczajšco ciężkie i smutne — westchnęłam — dlaczego nie dać czytelnikowi możliwoœci, aby się uœmiechnšł? — Czułam, że uparcie bronię już straconej pozycji. — Ksišżka to nie cyrk a oręż, którym należy walczyć o socja- lizm! — plasnęła dłoniš o maszynopis i podniosła się zza biurka. BliŸniaczki czekały na mnie z pieczonš cielęcinš obłożonš rumianymi ziemniaczkami oraz z wielkš niecierpliwoœciš. — No i co, Mercedes Forelli? — krzyknęły jednoczeœnie od progu. — Skrócić i wyrzucić! — jęknęłam, zasiadajšc z westchnieniem ulgi za stołem nakrytym do obiadu. Naprzeciw stało ogromne lustro w czarnych ramach, a pod nim rzšd doniczek z bujnymi paprociami. Spojrzałam na swoje odbicie w nędznej, Ÿle skrojonej sukience i sta- rałam się więcej nie podnosić głowy znad talerza. Przysięgłam sobie, że z pierwszych zarobionych na ksišżce pieniędzy kupię jakšœ gus- townš sukienkę w jasnych, wesołych barwach, najchętniej z białym kołnierzykiem przy szyi. — Skrócimy... — zgodziła się pogodnie pierwsza po chwili namysłu. 96 — Skrócimy... — odpowiedziała jak echo druga i gdy opowie- działam im pokrótce przebieg spotkania, zaczęły mi tłumaczyć, że i tak dobrze cała rozmowa wypadła. Usłyszałam wtedy coœ bardzo dla mnie niepojętego, w co uwierzyłam tylko dlatego, że darzyłam obie siostry ogromnym zaufaniem. Brzmiało to mniej więcej tak: „nie jest ważne, ile się tekstu napisało, ale ile się wyrzuciło z tego, co się napisało". A więc znów wszystko od zera — pomyœlałam z ciężkim west- chnieniem, stojšc poœrodku pokoju. Na szczęœcie dla mnie, mój poprzednik zostawił to, co nie nadawało się do wywiezienia. Stare łóżko, stolik, taboret i coœ w rodzaju komody z szufladami. Wpraw- dzie bez uchwytów, ale za to szczelnie wypełnione pustymi butelka- mi po wódce. Z samej sprzedaży można było uzyskać kilkadziesišt złotych. Postanowiłam nie wynosić ich na œmietnik. Stanowiły mój rezerwowy kapitał. Graty były zniszczone, brudne, lecz natychmiast zobaczyłam je oczami wyobraŸni pomalowane na kolor koœci słoniowej. Nie jest tak Ÿle — pocieszałam się — mogło w ogóle nie być żadnych gratów i wtedy musiałabym sypiać na podłodze. Mieszkanie znajdowało się na parterze w budynku, w którym poprzednio mieœciły się biura pracowni architektonicznej. Zamienia- jšc je na pomieszczenia prywatne, dokonano dziwnych podziałów l przeróbek. Aby trafić do mnie, trzeba było wejœć z klatki schodo- wej do przedpokoiku dzielonego z innymi lokatorami, a następnie skręcić w prawo. Należał do mnie kiszkowaty pokoik, z oknem wygospodarowanym z kuchni sšsiadów w ten sposób, że ten wšski skrawek œciany odgrodzono otynkowanš płytš spilœnionš. Najmniej- szy szmer po tamtej stronie słyszało się u mnie. Przez całš długoœć tej kiszki przybito deskę dochodzšcš do obtłuczonego zlewu. Na desce, poza wypalonymi œladami, zastałam elektrycznš płytkę szamo- towš, takš samš jak z mego okresu „czarnego", a także parę przypa- lonych garnków. Od biedy do tej „kuchni", jak jš szumnie okreœlano W biurze meldunkowym, można było wcisnšć krzesło i jadać posiłki na desce. Pokój mieszkalny natomiast był obszerny. Duże okno wychodziło na koœciół z czerwonej cegły, obsadzony starymi lipami. Na jednej ze œcian odznaczały się pod nierównym tynkiem zamu- rowane drzwi do sšsiadów. Łazienka nie miała ani okna, ani wenty- 97 lacji, była zaœ w takim stanie, że posšdzałam mego poprzednika, iż albo hodował w niej prosiaka, albo w chwilach upojenia alkoholo- wego walił w œciany młotkiem, chcšc je upodobnić do pantery w cęt- ki. Od razu pierwszego dnia udałam się do biura meldunkowego. Chciałam dokonać wszystkich koniecznych formalnoœci, żeby objšć mieszkanie. — Dokładny adres zakładu pracy — zażšdała urzędniczka bez- namiętnym tonem, lustrujšc mnie znudzonym wzrokiem. — Nie pracuję w żadnym zakładzie pracy. — To gdzie pracujecie? — W domu. Jestem dziennikarkš i prowadzę korespondencję z tutejszego terenu dla prasy warszawskiej. — Mnie Warszawa nie interesuje. Ja muszę mieć wasze tutejsze miejsce pracy — zmieniła nagle ton. Oględziny musiały wypaœć nie- najlepiej. — Tutaj nie mam żadnego etatu. — To znaczy, nigdzie nie pracujecie? — zainteresowała się wreszcie naprawdę i coœ napastliwego zadŸwięczało w jej głosie. — Pracuję. Piszę artykuły do gazet. Piszę też ksišżki — dodałam z niejakim wahaniem. — To nie jest żadna praca. Ja pytam o wasze miejsce zatrudnie- nia. Inaczej was nie zamelduję i nie dostaniecie kartek żywnoœcio- wych. — „Kurier Codzienny" — wymieniłam jednš z kilku redakcji. — Legitymacja. Wycišgnęłam zielonš karteczkę z nadrukiem redakcji, moim nazwiskiem i okreœlonš funkcjš pracy. — To nie jest żadna legitymacja. — Nie mam innej. — To znaczy, że obywatelka nigdzie nie zatrudniona? — zaczę- ła od poczštku. — Jestem zatrudniona w Warszawie w redakcji „Kuriera Codziennego". — Więc z jakiej racji obywatelka zabiera mieszkanie tutaj, kiedy brakuje ich dla rodzin z dziećmi? Jak się pracuje w Warszawie, to niech Warszawa da wam mieszkanie... — Wzruszyła ramionami i przez moment przestała się mnš interesować. 98 — Przysłano mnie właœnie tutaj do pracy — zaczęłam jej cierp- liwie tłumaczyć. — Zajmuję mieszkanie po moim koledze redakcyj- nym. Spojrzała na mnie z namysłem i zajrzała jeszcze raz do akt i kar- toteki. — Po tym pijaku? — przeraziła się. — Może i z wami będš kłopoty? Ja was nie zamelduję! — wykrzyknęła z determinacjš. Nogi się pode mnš ugięły. Nie miałam pieniędzy nawet na bilet powrotny, a wracać też nie miałam dokšd. Poszłam do kierownika. Dłu- go mu tłumaczyłam, co i jak. Pokazałam wszystkie legitymacje, zaœwiad- czenia ze Zwišzku Literatów, a także z Ministerstwa Kultury i Sztuki, udowadniajšc, że przysługuje mi samodzielny pokój do pracy. Następnego dnia zostałam jednak zameldowana. Odetchnęłam z ulgš i zaczęłam się „urzšdzać". Na razie sypiałam w ubraniu na gołych materacach, przykrywajšc się wiatrówkš. Dnie upływały na myciu okien, szorowaniu podłóg i doprowadzaniu mego własnego, pierwszego, powojennego domu do stanu używalnoœci. Umowa nie nadchodziła, a i obiecana zaliczka także. Wysłałam dwa artykuły i jeden reportaż, ale też nie spieszono się z nadesłaniem honora- rium. Z trudem starczyło na opłacenie różnych rachunków w zwišz- ku z objęciem mieszkania, ale na jedzenie już zabrakło. Codziennie więc wynosiłam ukradkiem po kilka dyskretnie opakowanych bute- lek do punktu skupu. Starczało na œniadanie w barze mlecznym i bułkę na resztę dnia. Nie narzekałam. Wszystkim ludziom pracy było po wojnie ciężko. Najważniejszš dla mnie sprawš było własne mieszkanie i œwiadomoœć, że za kilka dni podpiszę umowę, a gdy nadejdzie zaliczka, kupię z niej poœciel i najniezbędniejsze drobiaz- gi. Byłam prawie szczęœliwa. Dni umykały szybko. Pracy nie brakowało — z pieniędzmi było znacznie gorzej. Zaliczka rozeszła się w kilka dni. Miałam już jed- nak własnš poœciel, meble pomalowane na biało, a w oknach zasłony z niebieskiego kretonu w drobne kwiatuszki, który udało się zdobyć po dwu godzinach stania w kolejce. Zapastowałam podłogi, dopro- wadziłam do stanu używalnoœci łazienkę, a także „kiszkę" — jak nazywałam pomieszczenie kuchenne. Mieszkanie wydało mi się pię- kne i jakieœ takie bardzo moje. Wycišgnęłam wtedy z dna walizki etykietkę po mydle. Nakleiłam na tekturkę i zawiesiłam na niebies- 99 kiej wstšżeczce nad łóżkiem, tak jak inni wieszajš szkaplerz lub œwięty obrazek. Płynšł sobie mój dumny biały łabędŸ po błękitnych falach z cudownie wygiętš szyjš — wspaniały i królewski. Dnie spędzałam nad tekstem „Niedoskonałoœci". Czytałam go dziesištki razy aż do obrzydzenia, skracałam dialogi, wyrzucałam opisy i komentarze, uœmiercałam drugoplanowych bohaterów, byle dostosować się do wymagań wydawnictwa. Złoœciłam się, irytowałam, ogarniało mnie zniechęcenie i smutek. Cała ta praca wydawała się beznadziejna. W takich razach odsuwałam maszynopis i wychodzi- łam na dalekie spacery po lesie i nad jeziora, chowajšc do kieszeni wiatrówki bułkę. Błšdziłam godzinami po wilgotnych œcieżkach wœród zrudziałych, zeschniętych liœci dębów, w towarzystwie moich ksišżkowych bohaterów. Nie mogłam, nie potrafiłam się od nich wyzwolić, chociaż pozornie zostali uwięzieni na stronicach maszyno- pisu. Wiodłam z nimi spór, przekonywałam bez entuzjazmu, że muszę ich unicestwić, obiecywałam przywrócić do życia w innych sytuacjach i w innej powieœci, którš kiedyœ jeszcze napiszę. Nie chcieli zrozumieć, że w tym tekœcie sš zbyteczni. Było mi ich żal. Doznawałam przykrego uczucia, że rozstaję się z bliskimi przyjaciół- mi z mojej winy, że zdradzam ich za nędznš zaliczkę. Czułam się samotna — nie miałam nikogo poza nimi. Prawda, oprócz łabędzia. Ale ten wyniosły, królewski ptak nie był przyjacielem. Jedynie obie- tnicš i ułudš. Marzeniem o czymœ tak kruchym i nieuchwytnym, jak szczęœcie. Był poczštek grudnia, a ja wcišż nie potrafiłam wsišknšć w tutej- sze œrodowisko. Skromniutki dziennikarski œwiatek odstręczał. Ludzie z innych œrodowisk stanowili zamknięty klan. Dobierali sobie towarzystwo osób majšcych w mieœcie, względnie w swoich miej- scach pracy, jakieœ znaczenie. Towarzystwo ludzi wpływowych, dob- rze sytuowanych, bo i takich nie brakowało. Wysiedlanie Niemców niektórym przysporzyło, jeœli nie fortuny, to przynajmniej pięknych mieszkań z pełnym umeblowaniem i piwnic bogatych we wszelakie dobra. Ja się w tym społeczeństwie nie liczyłam. Nędznie ubrana, miesz- kajšca w prymitywnych warunkach, nie posiadajšca możliwoœci, by podjšć znajomych choćby tylko herbatš. Byłam po prostu nikim. Samotnš, niepracujšcš nigdzie kobietš, która jedynie coœ tam gdzieœ pisała. 100 Sšsiadów miałam również nieciekawych. Ci najbliżsi, zza œciany, patrzyli na mnie od pierwszego dnia niechętnym okiem. Mieli starš babkę, troje dzieci, a czwarte kopało już matkę niecierpliwie w brzuch, chcšc jak najszybciej podnieœć wskaŸnik urodzin na Zie- miach Odzyskanych. Zajmowali dwa małe pomieszczenia z kuchniš i pragnęli powię- kszyć życiowš przestrzeń o mój pokój. Pitraszšc w „kiszce" słysza- łam ich rozmowy. Nie krępowali się zbytnio œwiadomoœciš tego, że œcianka przepuszcza każde słowo. — Mieszka tu jakaœ przybłęda, co nigdzie nie pracuje... — zaczynała zwykle w czasie obiadu pani Kowalikowa głosem rozsier- dzonej przekupki. — A ty się zaocznie na inżyniera uczysz, kreœle- nia do domu bierzesz i nie masz dla siebie spokojnego kšta do pracy... Drobniutki, milczkowaty mšż z bródkš capa i łysiejšcym czere- pem siorbał tak głoœno, iż można było policzyć zjedzone łyżki zupy. — Niech się tylko dzieciak urodzi, a ja zdam chociaż jeden egzamin, to się tym zajmiemy — odpowiadał przyszły inżynier, z gębš pełnš jedzenia. — Wyrzucić na ulicę i niech wraca, skšd przyszła — dodawała z satysfakcjš i już spokojniejszym tonem pani Kowalikowa, wrzesz- czšc jednoczeœnie na dzieciaki, żeby się jej nie plštały pod nogami. Nie brałam poważnie tych zakusów na moje, z takim trudem zdoby- te i doprowadzone do porzšdku, mieszkanie. Byłam zameldowana, płaciłam punktualnie komorne, miałam dokument ministra, że przy- sługuje mi samodzielny pokój do pracy twórczej. Czuwał nade mnš także Zwišzek Literatów Polskich w Warszawie, no i żyłam w pra- worzšdnym państwie. Na piętrze mieszkał architekt z żonš i dwuletnim synkiem. Ładna, rosła blondyna wydała mi się sympatyczna. Kilka razy uœmiechnęłam się do niej, póŸniej spotykajšc na schodach zaczęłam mówić: — Dzień dob- iy — i wreszcie w sklepie przy okazji zakupów zaczęłyœmy rozmawiać, wybrzydzajšc na kilometrowe ogonki „za mięsem". W czasie krótkiej drogi do domu dowiedziałam się, że mšż był w partyzantce, jego namię- tnoœciš sš polowania, a ona całe wieczory spędza samotnie z dzieckiem w domu, bo mšż albo na zebraniach w biurze, albo na szkoleniu partyj- nym. Tak chciałaby gdzieœ z nim pójœć. Chociażby do kina. Pomyœlałam, 101 że gdy tylko nadejdš pienišdze za dwa wydrukowane już reportaże, kupię ciastek i zaproszę jš na herbatę. Tymczasem pani Elżbieta pier- wsza złożyła mi niespodziewanš wizytę. Prałam w łazience nocnš koszulę z białej flaneli w różowe paseczki, martwišc się, czy wyschnie do nocy. Nie miałam innej na zmianę. Jednoczeœnie zastanawiałam się, czy bohaterka mojej powieœci nie jest zbyt naiwna w swoim widzeniu œwiata i w jaki sposób pokazać zachodzšce w niej przemiany, gdy zapukano do drzwi. Pani Elżbieta była nieco zakłopotana. Kręciła w palcach klucz, rozglšdajšc się po pokoju, wyraŸnie zaskoczona jego skrom- niutkim urzšdzeniem. Podsunęłam jej taboret, a sama przysiadłam na brzeżku łóżka okrytego kraciastym pledem kupionym na olsztyń- skim rynku ze starzyznš. — Pewnie się pani dziwi mojš wizytš... — zaczęła pokrywajšc zakłopotanie uœmiechem. — Ale ja mam wielkie zmartwienie i pomyœlałam, że tylko pani może mi w tym pomóc. Bšknęłam coœ w rodzaju, że jest mi bardzo miło i że jeœli tylko mogę jej w czymœ przyjœć z pomocš... — Bo widzi pani, jestem w cišży! — wyrzuciła z siebie jednym tchem i z takš pretensjš w głosie, jak ja bym temu faktowi była winna. — I nie mam ochoty więcej rodzić... — To rzeczywiœcie przykre — bšknęłam, nie rozumiejšc o co jej chodzi. — Właœnie! — podchwyciła skwapliwie. — Zaraz więc sobie pomyœlałam, że pani z całš pewnoœciš wie, jak domowym sposobem spędzić płód. — Ja? — zdumiałam się nieprzyjemnie. — Nie jestem lekarzem ani nawet akuszerkš. — Ale chyba pani to potrafi? — Popatrzyła na mnie z niedo- wierzaniem i jednoczeœnie nadziejš w ładnych, czarnych oczach. — Ja nie mam przecież żadnego doœwiadczenia... Mšż stara się uważać, ale słyszałam, że mężczyŸni nie liczš się, jak z kimœ dorywczo to robiš. Pewnie nieraz się pani trafiała cišża i w jakiœ sposób musiała się pani jej pozbyć... — Mam siedmioro nieœlubnych dzieci, a ósme w drodze — powiedziałam lodowatym tonem i dałam do zrozumienia, żeby opuœ- ciła moje mieszkanie. 102 r" Pierwsze dni Nowego Roku obfitowały w wydarzenia. Nadszedł list z wydawnictwa. Była to odpowiedŸ na tekst wysłany przed szeœ- cioma tygodniami, skrócony i wykastrowany z mocnych słów. Pro- szono, abym przy okazji „bytnoœci w Warszawie" pofatygowała się do nich w celu „omówienia poprawionego tekstu". Bardzo mnie zmartwiło to „przy okazji". W ten sposób asekurowano się przed zwróceniem mi kosztów przejazdu. „Przy okazji" œwiadczyło także i o tym, że praca nad mojš powieœciš nie jest niczym pilnym, a więc z jej drukiem także nie będzie się nikomu spieszyło. Chciałam natychmiast pojechać do Warszawy. Spojrzałam nawet na koœcielny zegar, czy zdšżę na najbliższy pocišg. Jednak na prze- szkodzie stanšł jak zwykle „wymysł szatana", czyli pienišdze. Cho- ciaż starałam się wysłać punktualnie zamówione materiały do różnych redakcji, one zupełnie nie dbały, aby je szybko zamieœcić czy względnie punktualnie wysłać skromniutkie honoraria. Jadałam więc od przypadku do przypadku, a w portmonetce miałam akurat tyle, żeby jakoœ przeżyć najbliższe trzy dni. Zamiast więc na dworzec — powędrowałam do lasu, miejsca moich ucieczek od ludzi, od złych myœli, od nieprzychylnego œwiata. Las był jakby czšstkš mnie samej, dalszym cišgiem nienapisanej jeszcze powieœci. Tego dnia œnieżyło. W starych sosnach legła cisza zimowego przedpołudnia. Dobrze było tak błšdzić wœród oœnieżo- nych drzew leœnymi drogami zostawiajšc na nich pierwszy œlad. Zastanawiałam się, o czym chcš ze mnš rozmawiać w wydawnic- twie, czy majš jeszcze jakieœ zastrzeżenia do tekstu i kiedy wreszcie ukaże się wzmianka w zapowiedziach wydawniczych o majšcej się ukazać ksišżce. Myœlałam także o tym, w jaki sposób zdobyć pieniš- dze na bilet i choćby na jeden dzień pobytu w Warszawie. Nie wiadomo nawet, kiedy do wszystkich moich zmartwień przyplštał się obraz Jerzego. Przyspieszyłam kroku, zaciskajšc kurczowo dłonie w kieszeniach. W jednej z nich palce natrafiły na kawałek bułki. Poczułam dokuczliwy głód i już miałam wycišgnšć czerstwe pieczy- wo, kiedy posłyszałam za sobš jakiœ szelest i coœ jak zduszony jęk lub skowyt. Przystanęłam na pustej drodze, rozglšdajšc się niepewnie dookoła. Otaczał mnie zewszšd stary, uœpiony las. Płatki œniegu wirowały coraz gęœciej, zacierajšc na drodze moje œlady. Zza krze- wów jałowca wylazło coœ, co było szkieletem psa o czarnej, zmierz- wionej sierœci. Stał teraz na chwiejnych, szeroko rozstawionych 103 łapach i wpatrywał się we mnie z niemym błaganiem w zmšconych głodem, załzawionych œlepiach. Przez długš, pełnš napięcia chwilę patrzyliœmy oboje niepewnie na siebie. Jeszcze mi tego brakowało, żeby tę strasznš nędzę tutaj spotkać - pomyœlałam z rozpaczš, sięgajšc do kieszeni kurtki po bułkę. Pies powoli, z wysiłkiem uniósł pysk ku górze i patrzšc mi w oczy, cicho zaskomlał. Był w tym psim głosie taki ogrom skargi i bólu, że chcia- łam zatkać dłońmi uszy i uciec. Rzucałam mu drobne kawałki bulki. Połykał je z widocznym wysiłkiem nie spuszczajšc ze mnie czujnych, wilgotnych œlepiów. Usiłował poruszyć ogonem, ale zachwiał się na zesztywniałych z zimna łapach. — Co ja z tobš zrobię, piesku? — powiedziałam głoœno, przyku- cajšc przy nim. — le trafiłeœ, u mnie też nędza... — Pogłaskałam go po pysku. Z wysiłkiem liznšł mojš dłoń i znów utkwił pytajšce, smutne œlepia w mojej twarzy. Rozpłakałam się. Nic tylko nad nędzš psa, ale i nad własnš, którš sobie dopiero w tej chwili tak naprawdę uœwiadomiłam. Postanowiłam zawrócić do domu, żeby przynieœć mu coœ do jedzenia. Podniosłam się, zaczęłam biec. Gonił mnie rozpaczliwy, żałosny skowyt. Obejrzałam się. Pies usiłował iœć za mnš. Zataczał się, sztywno stawiane łapy odmawiały posłuszeństwa. Zawróciłam. — Czego za mnš leziesz, bydlaku? — wrzasnęłam z bezsilnš rozpaczš. — Sama nie mam co żreć! Pies się cofnšł, skulił w sobie i tylko wlepił we mnie te pełne zawodu œlepia. Już nawet nie skowyczał. Zrozumiał, że go nie chcę. Wzięłam go na ręce jak dziecko. Był œmiesznie lekki i drżał. Z tru- dem kołatało się w nim serce. — No, trudno, będziemy głodowali razem — szepnęłam w cza- rne ucho i mocniej przytuliłam do siebie. Następnego dnia nadszedł list adresowany pełnym fantazyjnych zakrętasów charakterem pisma. Lucylla zawiadamiała mnie swoim kwiecistym stylem, że otrzy- mała krzyż partyzancki za walki w Kampinosie, a konkretnie za sprowadzenie odsieczy okršżonym partyzantom w jej zgrupowaniu. Coœ się tu nie zgadzało, gdyż do tej pory słyszałam zawsze o Zamoj- szczyŸnie, w którš także powštpiewałam. Domyœliłam się, że widocz- nie Władek dostał się jednak do milicji i jakoœ to załatwili. Ja mam psa, ona krzyż i równowaga w œwiecie zachowana — westchnęłam, zerkajšc czule na mego kundla rozcišgniętego na całš 104 mizernš długoœć w pobliżu kaloryferów. Musiał mieć zaledwie kilka miesięcy. Lucylla wspominała także, że coraz ciężej opędzić się od lokatorów, których jej złoœliwie nasyła Urzšd Kwaterunkowy, a trud- no sypiać z całym Urzędem, zwłaszcza że znacznie rozszerzył się personel i to na nieszczęœcie o kobiety. Łapówki też jš zaczynajš rujnować, na dodatek niektórzy nie chcš nawet brać, wobec tego rozglšda się za jakimœ mężem na porzšdnym stanowisku i koniecz- nie partyjnym. Sšdzšc z sentencji na temat mężczyzn, wnioskowałam, że i tutaj jej się coœ nie układa. „MężczyŸni — pisała — to stwory pozbawione wszelkich uczuć. Cała ich mšdroœć mieœci się w kutasie, ale znów im on większy, tym rozum mniejszy, a co wart głupi mšż?" Dopytywała się także, co z obiecanš małpš, czy już stoję „u progu" sławy i dlaczego tak rzadko do niej piszę, skoro ona mnie „szanuje i lituje się". Postanowiłam zamiast małpy zaproponować jej psa o pięknym imieniu Asmodeusz, ale nie potrafiłam się z nim rozstać. Był jedynš żywš istotš, która mnie naprawdę potrzebowała i okazywała przy- wišzanie każdym spojrzeniem. Lucylla zapraszała do Wrocławia, gdzie obecnie ma „duże cho- dy" w drobnej wytwórczoœci przemysłu terenowego i mogłabym się za grosze, rozłożone po znajomoœci na dogodne raty, ubrać „od głowy do tyłka". Namawiała także, abym się jednak zdecydowała zapisać do partii, bo ona ma teraz takie możliwoœci, że może mnie „urzšdzić jako kulturalniaka" we Francji. I jeszcze raz na zakończe- nie powróciła do obiecanej małpki, która widocznie nie dawała jej spokoju. „Napisz koniecznie, czy małpi samiec z braku małpicy może się parkać z psami albo kotami, bo jak nie, to co on nieszczęsny będzie robił? Ja nawet nad małpš — pisała dalej — nie mogę się znęcać, bo każde boże stworzenie musi mieć swoje, czego i tobie życzę". Ja sobie także życzyłam, ale nic nie wskazywało na to, że się coœ pod tym względem w moim życiu odmieni. Następnego dnia wieczorem wracałam z Instytutu Mazurskiego. Przesiadywałam tam przez wszystkie wolne od pisania artykułów godziny. Zbierałam materiały do następnej powieœci. Postanowiłam napisać ksišżkę o ludziach. Tych, którzy na Warmii i Mazurach od dziesištków pokoleń podtrzymywali polskoœć i wierzyli, że przyjdzie kiedyœ na Mazury ta wymodlona, okupiona krwiš Polska. Urzekły 105 mnie opowieœci o tym, jak starzy ludzie kazali sobie kłaœć do trumny polskie kancjonały. Ich synów traktowano póŸniej na równi z hitle- rowcami. Szperałam w starych dokumentach, docierałam do sędziwych autochtonów, szukałam na cmentarzach œladów historii. Były to rze- czy wstrzšsajšce. Pragnęłam zamknšć je kiedyœ w pięknej literackiej formie. Jeszcze sobie nie dawałam rady. Jeszcze wcišż szukałam, błšdziłam, ale już coœ tam œwitało. Byłam o krok od odkrycia, które pozwoli mi dobrze pisać. Na razie zbierałam materiały, przeżywałam zasłyszane historie, chłonęłam nastrój tej krainy, a było w niej zawsze więcej kamieni, niż chleba. W aktualnej rzeczywistoœci te skomplikowane i jeszcze wówczas wstydliwe tematy uważano za nie- właœciwe, niepopularne. Wracałam z małego rynku okolonego kamiennymi podcieniami. Œnieg chrzęœcił i błyszczał. Wšskie, Ÿle oœwietlone uliczki błękitniały zbliżajšcš się nocš. Pod pachę wsunęłam notatnik, ręce wcisnęłam głęboko w kieszenie kurtki. Œpieszyłam się. W domu czekał Asmo- deusz, którego należało wyprowadzić na krótki spacer, a także notatki, aby na ich podstawie opracować artykuł. Trzeba było także upleœć ze sznurka smycz i ufarbować jš atramentem na czerwono. Biegnšc w dół uliczkš obok zamku postanowiłam skrócić sobie drogę i przejœć przez skwerek obok zamarzniętej Łyny. I wtedy właœnie spotkałam pułkownika Gwiżdzielskiego. Sunšł na wprost mnie, ogromny, zwalisty niby czołg w lotniczym mundurze. — Rany boskie! — wrzasnšł tuż przede mnš, aż stanęłam jak wryta sšdzšc, że się coœ strasznego stało. — Skšd taka wspaniała dziewczyna w tej przeklętej dziurze? Miał młodš, rozeœmianš twarz. Powiało alkoholem. Chciałam go wyminšć, ale rozstawionymi ramionami zagrodził mi drogę. — Na rany Chrystusa i krew wszystkich poległych pilotów! — zabelkotał wybałuszajšc na mnie duże, jasne oczy. — Nie uciekaj, dziewczyno! Nazywam się GwiŸdzielski. Popiłem sobie, to fakt! — Uderzył w pokorniejszy ton. — Ale wiem, co robię, i na kobietach to się znam jak nikt inny... Rozeœmiałam się i wyminęłam go szybko. Zawrócił i ruszył za mnš. Przyspieszyłam kroku. — Odnajdę cię dziewczyno, jak tylko wytrzeŸwieję! — krzyknšł za mnš i przeszedł na drugš stronę biegnšcej pod górę ulicy. 106 Wpadłam do domu i nie zapalajšc œwiatła podeszłam do okna. Stał, przez długš chwilę obserwujšc dom. Po chwili zawrócił w stro- nę miasta. I czego ja tak uciekałam jak głupia? — pożałowałam nagle widzšc, jak odchodzi. W wydawnictwie przywitano mnie tak entuzjastycznie, że wszel- kie obawy pierzchły. Znów byłam pełna wiary, że wszystkim ogrom- nie zależy, aby moja ksišżka znalazła się jak najszybciej w witrynach księgarskich. — Pani Mercedes... — zaczęła moja redaktorka z radosnym uœmiechem. — Powieœć po skrótach i wyrzuceniu nieprzyzwoitych słów ogromnie zyskała. Jest teraz bardziej zwięzła, treœciwa... Uœmiechnęłam się promiennie i wygodnie usadowiłam na krzeœ- le. Odetchnęłam głęboko i już nie żałowałam żmudnych, drugich godzin spędzonych nad tekstem. — Niemniej jednak mamy do pani jeszcze jednš proœbę... — Znów pokazała w uœmiechu dołeczki i nerwowo obcišgnęła sukien- kę w szkockš kratę. — Tak? — podniosłam na niš czujne oczy, starajšc się odgad- nšć, czego tym razem zażšda. — A może napije się pani kawy? — spytała przyjaŸnie i nie czekajšc na odpowiedŸ połšczyła się telefonem z woŸnš, zamawiajšc dwa „szatany". — Więc, proszę pani, chodzi nam jeszcze o pewne skróty... — Niemożliwe? — wykrzyknęłam porywczo. — Nie dam rady już wyrzucić nic więcej! — To tylko się pani tak wydaje. — Sięgnęła do szuflady po maszynopis. — Sš tu całe partie, które œmiało można bez szkody dla tekstu, wyrzucić. O, na przykład to — wskazała lakierowanym paz- nokciem. — Cała ta historia z ciotkš posiadajšcš, jak pani to nazy- wa, życie wewnętrzne w postaci solitera. Już samo okreœlenie „jedyne życie wewnętrzne" w odniesieniu do tego pasożyta jest co najmniej niewłaœciwe. Sš to przecież dwa zupełnie różne pojęcia... — Popatrzyła na mnie z niesmakiem, który starała się ukryć. — I właœnie przez ten kontrast sš zabawne — bšknęłam bez przekonania, bo wszystko wydało mi się nagle jakieœ bezsensowne, a zwłaszcza ta dyskusja z redaktorkš. 107 — Już kiedyœ mówiłam pani, że to, o czym pani pisze, nie musi, a nawet nie powinno być zabawne. Powinno natomiast posiadać walory wychowawcze, estetyczne i załatwiać okreœlony problem spo- łeczny. Ksišżka to nie cyrk, żeby przy pomocy różnych sztuczek pobudzać ludzi do œmiechu. — Czy powieœć musi być koniecznie nudna, żeby była dobra? — broniłam nieœmiało i nieudolnie rozdziału, który przeznaczono do kastracji. — Najtrudniej jest pisać dobrze o niczym. To znaczy, pozornie o niczym — poprawiła się szybko. — Musi pani nauczyć się bezna- miętnego stosunku do spraw i rzeczy opisywanych. Trzeba pisać z dystansem, z głębokš myœlš przewodniš, którš chce się wcielić w słowa, z myœlš o czytelniku, do którego jest ksišżka adresowana, a nie epatować swoim pisarstwem mieszczuchów... Wszystko, o czym długo i zawile mówiła, było dla mnie niepoję- te, mętne i nie do przyjęcia. Przytakiwałam jednak, wodziłam oczami po jej twarzy, zerkałam w tekst, gdy wymownie stukała w niego wypielęgnowanym paluszkiem i nic nie potrafiłam powiedzieć. Bra- kowało mi argumentów, nie umiałam bronić rzeczy tworzonych intu- icyjnie, a także nie miałam odwagi przyznać się do tego, że w momencie, gdy coœ piszę, nigdy nie myœlę o czytelniku. Redaktor- ka onieœmielała mnie i przerażała swojš wiedzš na temat, jak należy pisać, żeby powstało arcydzieło. Byłam zdumiona, że majšc taki zasób wiedzy, a także niezbitš pewnoœć wygłaszanych teorii, nie pisze sama powieœci, a jedynie krytykuje i poprawia cudze teksty. — Ile, proszę pani? — zapytałam ponuro, żeby jak najszybciej zakończyć irytujšcš i niepotrzebnš rozmowę. — Co, ile? — Popatrzyła na mnie ze zdumieniem. — Ile stron mam wyrzucić — objaœniłam rzeczowym tonem. — Dwieœcie... Co najmniej dwieœcie — rzuciła szybko i odet- chnęła z widocznš ulgš, jakby przez cały ten czas przerzucała kamie- nie. — Czy to już wszystko? — spytałam zdruzgotana i zniechęcona. — Niezupełnie. — W jej głosie wyczułam pewne ocišganie. — Ale o innych sprawach porozmawiamy, gdy już zaczniemy pracować nad właœciwym tekstem. — Właœciwym? — zatrwożyłam się. — To znaczy, gdy skróci go już pani do maksimum i ociosa z grubsza ze wszystkich niepotrzebnych obrzydliwoœci. 108 — W jakim terminie mam go przesłać? — zapytałam, myœlšc jednoczeœnie, że nie mogę sobie pozwolić na taki luksus jak przyjazd do Warszawy po to jedynie, aby usłyszeć, że trzeba ileœ tam stron wykreœlić. — To nic pilnego. Proszę spokojnie pracować, nie spieszyć się i jeszcze raz przeanalizować naszš rozmowę. I proszę pamiętać, że tu nie chodzi o jakieœ automatyczne skreœlenia, ale o przekompono- wanie całoœci, odrzucenie tego wszystkiego, co jest zbędnym balas- tem, co może działać destrukcyjnie na czytelnika, co jest dekadenckie i może wzbudzić sprzeciw u odbiorcy. Poza tym musi pani zawsze pamiętać, że ksišżka powinna być w swoim wydŸwięku optymistyczna i pogodna... Popatrzyła na mnie z pobłażliwš wyższoœciš, chociaż starała się być bardzo uprzejma i miła. Ale robiła to w taki sposób, w jaki staramy się nie okazywać stojšcym znacznie od nas niżej w hierar- chii, że nie sš dla nas równorzędnymi partnerami. — Jeżeli ksišżka ma przedstawiać prawdę życia, to nie może być ona znów tak bardzo pogodna... — wtršciłam, aby coœ powiedzieć i przerwać potok sformułowań. — Żyjemy w ustroju, który stwarza ludziom takie warunki i daje takie szansę, że mogš być radoœni i szczęœliwi. I takich ich trzeba pokazywać... — Tego bym nie powiedziała — zaoponowałam nieœmiało, myœ- lšc o swoim obecnym wegetowaniu. — Na razie daje te szansę, ale jeszcze nie dał. W tej chwili nie jest jeszcze tak radoœnie i bezkonf- liktowo... — westchnęłam, wsuwajšc głębiej pod krzesło nogi w przeciekajšcych, wykoœlawionych półbutach. — Trzeba umieć patrzeć i myœleć perspektywicznie... — odpo- wiedziała z naganš w głosie. Zrozumiałam, że dyskusja nad tekstem jest zakończona, a mnie czeka ogrom pracy nad doprowadzeniem tekstu do „właœciwego" stanu. W domu BliŸniaczek dałam upust łzom. — Nie chcę! Nie będę skracać! — wykrzykiwałam zbuntowana i rozżalona na cały œwiat. — Psujš mi całš koncepcję! — Skrócisz! — odkrzyknęła jedna z BliŸniaczek. — Skrócisz! — potwierdziła w tej samej tonacji druga. — Nie potrafię! — jęczałam połykajšc łzy razem z herbatš. 109 — potrafisz, Mercedes Forelli! Pamiętaj, że najtrudniejszy jest próg debiutu, przez który musisz przeskoczyć — wypowiedziały jed- noczeœnie z wiarš, że muszę potrafić. I muszę przeskoczyć. Marcowy wiatr niósł ciepły oddech zbliżajšcej się wiosny, osuszał perony po przelotnym deszczu. Przechadzałam się w jednš i drugš stronę, czekajšc na podstawienie popołudniowego pocišgu. Ludzi było mało. Większoœć z nich czekała na pospieszny do Gdyni. Zerkałam z bolesnš tęsknotš na œwiatła miasta, do którego bardzo pragnęłam wrócić na stałe, rozpamiętywałam rozmowę z redaktorkš, z BliŸniaczkami, które zapakowały mi różne ochłapki i kosteczki z obiadu dla Asmodeusza. I wtedy właœnie dostrzegłam Jerzego. Szedł bez kapelusza, spod niedbale przewišzanego szalika wyzierała nieskazitelnie biała koszu- la i ciemny krawat. Niósł na ręce malca opatulonego w czerwony kombinezon, obok szła kobieta w rozpiętym futrze, tłumaczšc coœ tragarzowi pchajšcemu wózek z ogromnymi walizami. Na żółtej œwińskiej skórze połyskiwały w œwietle peronowych lamp kolorowe nalepki zagranicznych hoteli. Zatrzymałam się. Raptowne uderzenia serca utrudniały oddech. Łapałam powietrze rozchylonymi ustami patrzšc na tych dwoje dos- tatnio ubranych ludzi pochłoniętych własnymi sprawami. Widziałam z przeraŸliwš dokładnoœciš ich postacie, ich twarze, tak jakbym pat- rzyła przez zbliżajšce i powiększajšce szkła gigantycznej lornetki. Cofnęłam się mimo woli w cień latarni. Wskoczyłam do pustego, zimnego przedziału. Przywarłam do uchylonego okna błagajšc los, żeby pocišg odszedł z kilkuminuto- wym opóŸnieniem. Teraz Jerzy z wielkš troskš podawał dziecko kobiecie. Zniknęła z nim w zarezerwowanym przedziale pierwszej klasy. On sam pozos- tał na peronie przy walizach komenderujšc bagażowym. Stał do mnie profilem. Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczy- ma. Za chwilę miałam go stracić, może już na zawsze. Chciałam więc zapamiętać każdy szczegół twarzy, ubrania, ruch dłoni. Uœwiadomi- łam sobie w bolesnym zdumieniu, że to ja mogłam być na miejscu tej kobiety. Mogłam trzymać w ramionach nasze dziecko, jechać w kie- runku Gdyni, a stamtšd w daleki, ciekawy œwiat z Jerzym, tak jak marzyliœmy o tym w czasie okupacji. Zamiast udanego dziecka tuli- 110 łam do siebie maszynopis nieudanej powieœci, a mój daleki œwiat kończył się w Olsztynie, w pokoju, gdzie nad łóżkiem płynšł sobie po błękitnych falach łabędŸ — symbol moich nadziei. Wagony drgnęły. Pocišg nie miał ani sekundy opóŸnienia. Pocz- towy wózek z workami przesłonił na moment szczupłš postać Jerze- go, pęd zimnego powietrza uderzył mnie w twarz, wycisnšł łzy z oczu i już nie mogłam dojrzeć człowieka, który w tak głupi sposób wymknšł się z mego życia. Był już poczštek czerwca, a pułkownik GwiŸdzielski mnie nie odnalazł. Być może przez te kilka miesięcy nie zdołał jeszcze całko- wicie wytrzeŸwieć. Poznałam natomiast Jacka — dziennikarza z katolickiego tygod- nika „Tršba Archanielska". Przyjechał z Warszawy na dwutygodnio- wy pobyt, aby napisać cykl reportaży literackich z Warmii i Mazur. Skierował go do mnie jeden z moich wrocławskich kolegów, uprzedzajšc wizytę lakonicznym listem: „...Jacek to mój uniwersytec- ki kolega z Wilna. Uczciwy aż do obrzydliwoœci, akowiec, historyk, ostatnio trochę dewot i dziwak. Egzemplarz w sam raz dla ciebie, bo lubisz rzeczy niecodzienne. Podrzucam ci więc to obolałe kaczštko do odchuchania i natchnięcia wiarš w ludzi. Siedział w więzieniu, w tym przeszło rok w celi œmierci. Porzuciła go także żona, którš bardzo kochał, co jeszcze pogłębiło jego różne kompleksy..." No tak — pomyœlałam — widocznie mało mam jeszcze swoich. Zaraz jednak zaczęłam o tym dziennikarzu myœleć i cieszyć się, że coœ wreszcie zacznie się dziać w moim osobistym życiu. „Kaczštko" miało blisko dwa metry wzrostu, wyłupiaste rozbie- gane oczy koloru zdechłej myszy i gębę pełnš zdrowych zębów. Aż dziw, że zachował ich jeszcze tyle po pobycie w więzieniu i po częstych przesłuchaniach. Z przykroœciš stwierdziłam, że zupełnie nie podoba mi się jako mężczyzna. Był jednak dowcipny, z dużym poczuciem humoru i ciekawie opowiadał. Bardzo chciał się zako- chać i ożenić, o czym nadmienił już w drugim dniu znajomoœci, gdy popijał u mnie herbatę zagryzajšc razowcem ze skwarkami. Miał tylko niejakie opory natury religijnej. Œlub cywilny uważał bowiem za coœ jeszcze gorszego, niż życie „na kociš łapę", a unieważnienia œlubu koœcielnego uzyskać nie mógł. Odgrażał się jednak, że i to musi przeprowadzić, aby nie mieć zwišzanych ršk, gdy kogoœ poko- cha i zechce założyć nowš rodzinę. 111 Chciałam także kogoœ pokochać. Staraliœmy się więc o to usilnie, spędzajšc nieomal całe dnie na prowadzeniu długich, jałowych dys- kusji; przypominały klepanie gówna młotkiem. Nic z tych rozmów nie wynikało i nie wskazywało na to, że jesteœmy dla siebie stworze- ni. Nawet poglšdy na temat „grzechu nieczystoœci" — jak to okreœlał Jacek — mieliœmy zupełnie odmienne. Po kilku dniach spacerów po mieœcie i okolicy w towarzystwie Asmodeusza, którego prowadziłam na pięknej smyczy uplecionej ze sznurka i ufarbowanej w czerwonym atramencie, Jacek oznajmił z pretensjš w głosie: — Ty jesteœ jak rysunki Mai Berezowskiej. Nawet jak namaluje kobietę w futrze, to zawsze wyłazi z niej nagoœć. Z tobš jest to samo. Gdybyœ nawet nałożyła na ten swój kostium futro z nurków czy dachę po uszy, i tak będziesz goła. Jest w tobie coœ wyuzdanego, co mnie przeraża. Chciałbym zaczšć od platonicznej miłoœci, a nie od zmysłów, gdyż w zmysłach tkwi coœ nieczystego... Miałam ochotę poradzić mu, żeby najpierw zajšł się gruczołami wewnętrznego wydzielania, by zaczęły funkcjonować normalnie po tak długim pobycie w więzieniu, a póŸniej myœlał o wzniosłej miłoœ- ci. Nie powiedziałam jednak nic z tych rzeczy, tylko wzruszajšc nie- znacznie ramionami, wymamrotałam pod nosem: idiota. Któregoœ ranka nakarmiłam Asmodeusza tak, że ledwo się poru- szał, szepnęłam mu w ucho, żeby nie rozrabiał i pozostawiłam na parę dni na podwórzu, polecajšc opiece dzieciarni, od której roiło się w naszej kamienicy. My natomiast z Jackiem wyruszyliœmy „w pejzaż" w stronę Elblšga, w poszukiwaniu tematów do reportażu. Pocišg przyszedł bez opóŸnienia. Zdšżyliœmy więc jeszcze pójœć do koœcioła na sumę. Była akurat niedziela i Jacek chciał, jak to czynił w każde œwięto, podziękować jeszcze raz Bogu, że nie wyszedł z celi œmierci „na rozwałkę", natomiast został rehabilitowany, podle- czony w sanatorium i otrzymał niewielkie odszkodowanie pieniężne za omyłkowy pobyt w pierdlu. — Dobrze — zgodziłam się. — Ja też dorzucę swój paciorek, a przy okazji posłucham kazania. Może wyłowi się coœ z niego do reportażu. W koœciele można czasem wyłapać jakiœ problem nękajš- cy aktualnie mieszkańców miasteczka. Koœciół był zapchany ludŸmi tak, że z trudem wtłoczyliœmy się do œrodka. Starałam się modlić, ale jakoœ mi to nie wychodziło. Słowa modlitwy przeplatały się z bardzo œwieckimi myœlami, nie pasujšcymi 112 do miejsca, w którym się znajdowałam. Przestałam więc się modlić i usiłowałam także nie rozważać, czy Jacek zaproponuje mi wspólne spędzenie nocy, a jeœli tak, to co mu powiedzieć, żeby go nie obra- zić, a jednoczeœnie z propozycji nie skorzystać. Nic mnie do niego nie cišgnęło. Był przeraŸliwie wysoki, chudy, a na dodatek miał coœ w rodzaju oczoplšsu i tik nerwowy w szyi — pozostałoœć po przesłu- chaniach w œledztwie. Z gotyckiej ambony, naruszonej wojnš oraz zębem czasu, pul- chny ksišdz grzmiał na swojš owczarnię nadużywajšcš alkoholu, co, jak twierdził, doprowadza do gorszšcych scen na ulicach miasta, a także do ruiny materialnej. O duszy i chorobach wenerycznych, pienišcych się niczym szarańcza na pustyni, nie wspominajšc... — Jesteœcie bezwstydni i gorsi niż bydlęta! — krzyczał z rękami uniesionymi nad głowš niczym Skarga na obrazie Matejki. — W morzu wódy, bimbru, a nawet denaturatu topicie dusze jak w gnojówce! Wasze żony nie majš co do garnka włożyć, a wasz proboszcz nie ma w czym się wykšpać, bo żałujecie dla niego na wannę. Żałujecie także na fioletowy ornat, który mi się trafia oka- zyjnie z Ameryki za 950 złotych! Na wódkę płynš tysišce, a na tace rzucacie złotówki, trafiajš się nawet kopiejki i fenigi... — Krew nabiegła do pyzatej, dobrodusznej twarzy, gdy podniósł wskazujšcy palec i zrobił wymownš pauzę wznoszšc umęczone oczy ku górze. Wpatrywałam się w księdza jak urzeczona. Kazanie wydało mi się niebanalne. — Ludzie, Boga się nie boicie i nie nosicie go w sercu, bo tam króluje siwucha z czerwonš kartkš! Kto widział, żeby już o szóstej rano być pijanym. Powinno się raczej budować socjalizm. A wy zamiast pracowania leżycie wtedy w rynsztoku i rzygacie na wszyst- ko! Powtarzam raz jeszcze, że jesteœcie gorsi od zwierzšt, bo czy ktoœ z was kiedy widział, kochani moi, pijanego kota w rynsztoku? Parsknęłam œmiechem, więc Jacek ze wzmożonym oczoplšsem i tikiem szyi, wyprowadził mnie z przybytku bożego, sam z trudem utrzymujšc powagę. Wieczorem zaprosił mnie na kolację do najlepszej restauracji w mieœcie. Czerwone œciany, meble obcišgnięte tegoż koloru wytar- tym pluszem, przyćmione różowe œwiatła, popękane lustra. Zapach stęchlizny mieszał się z odorem piwa i papierosowym dymem. Zajęliœmy okršgły stolik przykryty białym, poplamionym obru- sem. Spojrzeliœmy na siebie i wybuchnęliœmy œmiechem. 113 — Zupełnie jak w burdelu trzeciej kategorii — orzekł Jacek ze zgrozš w głosie obrzucajšc plšsajšcym wzrokiem całe to, jeszcze poniemieckie, wyposażenie knajpy. — Brak tylko gołych, tłustych dziwek w czarnych pończochach. Byliœmy jednymi z pierwszych goœci. Postanowiliœmy na razie zamówić kawę, a póŸniej naradzić się z kelnerem co do kolacji, żeby nie struć się potrawš z własnego wyboru. Prawie natychmiast pod- szedł do nas, uœmiechajšc się jak do starych znajomych. — My się znamy z „sanatorium", proszę pana — szepnšł kons- piracyjnie pochylajšc się nad Jackiem. — Bywa tu u nas jeszcze kilku „kuracjuszy" z tego samego kicia. — Prawda. Przypominam sobie. — Jacek wlepił w kelnera wyłu- piaste, rozbiegane oczy. Po chwili œciskali sobie dłonie długo i wymownie. Padały szeptem nazwiska tych, co przeżyli, bšdŸ poszli z celi „na rozwałkę". — Jak się panu powodzi? — Tak œrednio. Zarabiam tu 1600 złotych. — No, pensja w zasadzie ładna, ale wyżyć trudno — skomento- wał Jacek. — Zwłaszcza jak się ma rodzinę. Kelner ze smutkiem potakiwał głowš. — A życie rodzinne? — Nie bardzo... Można powiedzieć, że zupełnie Ÿle. — Tak jak i u mnie — bšknšł Jacek. — No cóż — zaczšł kelner œciszajšc jeszcze bardziej głos. — Nie potrafię się odnaleŸć. W więzieniu czułem się lepiej. Żyłem nadziejš, wierzyłem w coœ. — Œcierał jakieœ niewidoczne okruszyny ze stołu wymiętš serwetkš. — A ja zazdroszczę tym rozwalonym w trzydziestym dziewištym roku... — wybuchnšł z zapiekłym żalem i goryczš Jacek. — Przynaj- mniej ich opłakujš, noszš po nich żałobę, ich fotografie wiszš na œcianach, dzieci mówiš jak o bohaterach... — Odebrano nam wszystko — wtršcił kelner przytakujšc ze zrozumieniem głowš. — Skopano nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Zabito w nas radoœć życia... — Niepewny uœmiech, kilka mocnych słów pod adresem eks-oprawców. Szczegóły z procesu. — No cóż, trudna sprawa Wileńszczyzny... — dorzuca jakby na usprawiedliwienie, jakby z lękiem, że może zbyt dużo powiedział. — Zawarliœmy przecież umowę — my, z AK, z innymi. Oni sobie, a my sobie... Tymczasem napadli na mnie. Broniłem się i zdołałem się 114 przedrzeć tracšc kilku ludzi... PóŸniej miałem wyrok za to chyba, że nie dałem się zabić... Z zemsty wycišgnęli z łóżek sto dwadzieœcia osób i rozwalili ich. Na przewodzie sšdowym był jedyny œwiadek. Prokurator zadał mu pytanie: — Czy zginęli w walce, czy na skutek represji? — Po dłuższym namyœle Żyd odpowiedział: — Na skutek represji. — Poprosiłem, żeby to zanotowano. Powiedzieli, że zostało zaprotokołowane. PóŸniej znalazłem w aktach, gdy już miałem do nich dojœcie: „zginęli w walce". Fałszowano więc zeznania... Stolik nie należał do jego rewiru, więc pożegnał się grzecznie i odszedł z czujnym skupieniem w oczach, tak charakterystycznym dla tych, którzy wyszli z celi œmierci. — Skończony człowiek — odezwał się po jego odejœciu Jacek. — Piękne, znane na WileńszczyŸnie nazwisko... Typowy zawodowy oficer. Nie nadaje się do niczego. Gdyby, nie daj Boże, coœ się zaczęło, zaraz pójdzie do lasu... Orkiestra na podium rozpoczęła wieczór jakimœ starym tangiem sprzed „japońskiej wojny" — jak orzekł Jacek. Sala wypełniła się goœćmi, na parkiecie kręciło się sztywno i niepewnie kilka par. Ruszyliœmy i my w plšsy. Jacek tańczył przedwojennie, z wygibasami. Przytulaliœmy się do siebie beznamiętnie, uœmiechaliœmy sztucznie, starajšc się dobrze i wesoło bawić. Zerkałam po stolikach, przy których siedzieli hałaœliwie zachowujšcy się ludzie. Wódkę pito ze szklanek, zakšsek było niewiele. Kobiety wspierały tapirowane głowy na ramionach partnerów, pijacko chichotały, mężczyŸni wznosili toasty albo stukali się w ponurym milczeniu szklankami. Nie wyglš- dali na wesołych ani szczęœliwych. Pomyœlałam, że widocznie muszš pić, aby œwiat stał się dla nich znoœniejszy, czyli taki, w którym można żyć. Trochę jak w rynsztoku, trochę jak w urojonym niebie, ale można. Przypomniał mi się pijany kotek z księżowskiego kazania. — Wiesz, Jacek, żebym umiała malować, narysowałabym tego tłustego, włochatego księdza w wannie, na którš zbierał od parafian na tacę. Siedziałby w niej w fioletowym, amerykańskim ornacie z malutkim, czarnym kotkiem na tłustej dłoni... Oboje zaczęliœmy się œmiać. Jacek cmoknšł mnie w policzek, przytuliłam się do niego na moment. Nogi miał chude aż do obrzyd- liwoœci. Westchnęłam. 115 Przesunęła się obok nas taneczna para. Ona w różowej, obcisłej garsonce na kształtach kipišcych tak, jak z dzieży ciasto. On zupeł- nie nijaki. Twarz kluchowata i rude œlepka. Ocierajšc się prawie o nas, szepnšł w przestrzeń nie zerknšwszy nawet na Jacka: — Wronki? Jacek uœmiechnšł się promiennie, jakby przypomniano mu coœ bardzo przyjemnego. — Zgadza się. — O to mi tylko chodziło... — powiedział tamten i minęli się z uœmiechem pełnym rozrzewnienia. Przy następnym okršżeniu par- kietu w rytmicznym tangu, padły znów słowa brzmišce dla mnie jak szyfr: — Ile? — Osiem i pół. — Szeœć i miesišc. Skinęli sobie z szacunkiem łysiejšcymi głowami. Orkiestra grała dalej. Przebieraliœmy z Jackiem namiętnie i trochę bezmyœlnie noga- mi mylšc czasem rytm. W naszym tańcu nie było życia. Nie było nawet seksu ani radoœci. Jedynie usiłowaliœmy to w nim znaleŸć. Tenor z orkiestry ryczał w mikrofon zblazowanym, nieco przepi- tym głosem: „Gdy wrócisz, o nic cię nie zapytam, po prostu cię przywitam..." Poczułam łaskotanie w gardle. Przypomniał się czas mojej miłoœ- ci. Tej największej, przegranej, przekreœlonej. Jacek przytulił mnie mocniej do siebie. Dłonie miał chłodne i wilgotne. Pomyœlałam, że stopy też pewnie ma takie. — Będziesz dziœ dla mnie dobra? — Uciekał w bok tym swoim dziwnym, rozplšsanym spojrzeniem. — Nie marudŸ! — odszepnęłam prawie przez łzy. „Gdy wrócisz, po wielu wielu latach, zastaniesz pokój w kwiatach, jak gdyby nigdy nic..." modulował podstarzały tenor. 116 r: Zerknęłam ukradkiem na twarz Jacka. Było coœ dalekiego w jej wyrazie. Z pewnoœciš nie myœlał o mnie. Każde z nas miało swoje własne tęsknoty. Staliœmy na straconych pozycjach, chociaż pragnę- liœmy wzajemnej bliskoœci przynajmniej przez tych kilka dni, które wypadło nam razem spędzić w terenie. Przy stoliku popijaliœmy różowš oranżadę pachnšcš landrynkami i ciepłš jak pomyje. — No i co tak na mnie patrzysz? — Pochylił się przez stolik. — Wszystko bym darł na tobie... Nie wiesz nawet, co się ze mnš dzieje... — Wiem — westchnęłam. — Gruczoły cię męczš. Zwykłe gru- czoły wewnętrznego wydzielania. I jest ich siedem. I przysadka móz- gowa ma tutaj coœ do powiedzenia, i nadnercze. Tylko ty jeden nie! One wydzielajš i wydzielajš, a ty się męczysz... — wybuchnęłam głupim, smutnym œmiechem. — Jesteœ cyniczna! Sprowadzasz wszystko do fizjologii, a ja pragnę uczucia... — Dajmy temu spokój — żachnęłam się. Odwróciliœmy od siebie twarze, milczšc. Przez dłuższš chwilę obserwowaliœmy bawišcych się ludzi. Orkiestra grała dalej hałaœliwie. Pary tłoczyły się na niewielkim parkiecie. Przy sšsiednim stoliku kelnerka, którš Jacek nazwał Pulpecik, œmiała się gardłowo stawia- jšc litr wódki i kieliszki do wina. Widocznie zabrakło szklaneczek. — W niczym nie widzę celu... — zaczšł płaczliwie. — Nawet tego co napiszę, nikt poza cenzurš nie będzie u nas czytał. Nic w ten sposób nie zmienię... Tyle że zapłacš parę złotych. Jaki jest sens tego wszystkiego? Wzruszyłam ramionami. Miałam podobne problemy. — Musisz znaleŸć ten sens w samym sobie... — Starałam się powiedzieć coœ mšdrego, aby podtrzymać mit o moim „męskim inte- lekcie", jak to z podziwem okreœlił, gdy udało mi się rzec coœ intere- sujšcego, co zresztš nie było wymyœlone przeze mnie. — Sšdziłem, że może ty mi pomożesz, że przy tobie chociaż przez chwilę nie będę samotny... — Ba! — uœmiechnęłam się gorzko. — Jak sam sobie nie pora- dzisz, to nikt ci w tym nie pomoże... Pokiwaliœmy ze zrozumieniem głowami nad œledziem po japońsku, zapijajšc go oranżadš, bo oboje czuliœmy wstręt do alkoholu. 117 — Dobrze mi z tobš... — skłamałam z litoœci zniżajšc głos do intymnego szeptu. Wpatrywał się we mnie z namysłem, jakby coœ rozważał. — Nie wiem, co będzie lepsze dla ciebie. Czy to, że jestem przy tobie, czy to, żebym zniknšł z twego życia... Coœ jeszcze dodał, czego nie dosłyszałam, bo orkiestra zagrała polkę, a jakiœ pijany goœć zwalił się na podłogę obok naszego stolika rzygajšc obficie ćwikłš. Wyszliœmy w ciemnš, letniš noc. Łaziliœmy bez okreœlonego celu po mrocznych, wyludnionych i na wpół wyburzonych ulicach miasta. Trzymaliœmy się pod rękę. Jacek znów coœ zaczšł na temat zrujno- wanego życia i pustki, ale mu przerwałam opowiadajšc o Lucylli. Pod jakimœ drzewem sprowokowałam go do pocałunku. — Jednak jest w tobie coœ ludzkiego — powiedział żartobliwie i sam poszukał moich ust. — To ostatni na dziœ pocałunek — bšknęłam, wysuwajšc się z jego ramion. — A u ciebie w pokoju? — Nie. Nic z tych rzeczy — odpowiedziałam kategorycznym tonem i już byłam myœlami w barze mlecznym, przy pyzach ze skwarkami. Poczułam nagle głód po skromniutkiej kolacji. — Taki jestem ciebie spragniony... — A pijanego kotka widziałeœ kiedy w rynsztoku? — wpadłam w żartobliwy ton. Zaproponowałam, żebyœmy poszli do baru mlecz- nego zjeœć coœ przed pójœciem spać. — Tobie tylko jedzenie w głowie. O każdej porze! — westchnšł z desperacjš i powlekliœmy się w stronę Rynku. Z Jackiem opracowaliœmy wspólnie pod dwoma nazwiskami trzy duże reportaże. Obiecał przesłać szybko należnš mi częœć honora- rium, a także porozmawiać z szefem, aby od czasu do czasu zamie- szczano w „Tršbie Archanielskiej" moje artykuły, a nawet fragmenty prozy. Rozstaliœmy się jak para starych, dobrych znajomych. Nawet Asmodeusz, którego traktowaliœmy oboje jak osobę, a nie psa, był markotny i skamlał na peronie. Jacek na pożegnanie długo œciskał mojš rękę, psu łapę i plšsajšc oczami powiedział: 118 — Ani żona, ani kochanka nigdy z ciebie nie będzie dobra, ale pisarka tak! Smaruj więc dużo i nie daj się złamać, bo to twoje powołanie. I pamiętaj, że w obecnej sytuacji ludzie u nas dzielš się na tych, co siedzieli, co siedzš lub będš siedzieli. Wystarczy głupi donos albo opowiedzenie kawału politycznego, żeby przekiblować w pudle do wyjaœnienia. Uważaj, bo masz niewyparzonš gębę... Po jego odjeŸdzie wzięłam się ze zdwojonš energiš do pracy nad maszynopisem. Skracałam powieœć już nie przy pomocy ołówka, ale nożyczek. Cięłam, doklejałam, dopisywałam. Odklejałam, przekreœla- łam, wymazywałam. Zwłaszcza wszystkie pikantniejsze sformułowa- nia i mocniejsze słowa, aby młodzież czytajšc kiedyœ ksišżkę nie nauczyła się brzydkich wyrazów. Na razie ja się ich uczyłam od najmłodszego pokolenia bawišcego się pod moim oknem. Synek architekta z parteru przemawiał zwykle do małej Ani sšsiadów: „Odpierdol się, gówniaro, bo jak dam kopa w dupę..." Dziewczynka, której pište urodziny obchodzono hucznie przed miesišcem, przy- bierała obronnš postawę i nie pozostawała dłużna: „Spróbuj mnie tylko tknšć, ty chujku!" Natomiast kilkuletni chłopak lekarza wete- rynarii gonił swojš rówieœnicę i seplenišc wykrzykiwał na całe pod- wórze: „Złapałem glizdę i wsadzę ci w pizdę". Rodzice czasem interweniowali beznamiętnym głosem wychyla- jšc się z okna: „Nie używaj brzydkich słów". I na tym się kończyło. Częœciej nie zwracali uwagi. Po prostu dlatego, że nie było ich w domu. Pracowali. Moja sšsiadka mówiła zazwyczaj: „Wyrosnš z tego" albo: „Co im będę gadała, jeœli nauczycielka w szkole też sobie z tym nie może dać rady". Moja powieœć, skrócona do dwustu pięćdziesięciu stron maszy- nopisu, wykastrowana i mdła w wyrazie jak zupa owocowa na koœ- ciach, była gotowa w pierwszych dniach sierpnia. Nie tylko ja odetchnęłam z ulgš, ale zapewne i moi sšsiedzi. Całodzienne, a często i całonocne stukanie na maszynie, musiało ich denerwować. Walono więc do mnie w œciany ze wszystkich stron, a nawet z uchy- lonych okien wymyœlano bezosobowo od „wariatek". W najlepszym razie od „umysłowo chorych". Nazywano mnie w kamienicy: „ta paniusia z pieskiem" albo„ten nierób, co udaje, że pracuje". Nie majšc pieniędzy na podróż do Warszawy, odesłałam maszy- nopis do wydawnictwa pocztš. Ostatnio znów głodowaliœmy z Asmo- deuszem, ograniczajšc się do jednego posiłku dziennie. Był psem 119 taktownym. Nic skamlał przy pustej misce. Jedynie siadał przed niš i kapała mu z pyska œlina. Czasem odwracał łeb w mojš stronę i pat- rzył z niemym wyrzutem w wiernych œlepiach. — ChodŸ, Smodziu... — przywoływałam go w takich razach do siebie i gładzšc czarny łeb tłumaczyłam, że ja także jestem głodna i że mój żołšdek jest mniej taktowny, bo burczy głoœno i że trochę jałowej zupy w garnku musi pozostać na jutrzejsze œniadanie. Chyba mnie rozumiał. Wzdychał żałoœnie, oblizywał się i wreszcie kładł ufnie łeb na moich kolanach, wpatrujšc się miłoœnie w moje oczy. I ja kochałam Asmodeusza. Byliœmy sobie potrzebni i bardzo razem szczęœliwi. Obiecywałam mu, że gdy tylko ukaże się ksišżka, dostanie prawdziwš skórzanš obróżkę ze smyczš i tyle kiełbasy, ile tylko zdoła zjeœć na jeden raz. Maszynopis przeczytano i oceniono szybko. W dwa tygodnie póŸniej siedziałam w wydawnictwie przed mojš redaktorkš, popija- jšc kawę i słuchajšc jej uwag. Była po urlopie spędzonym w górach. Wypoczęta i œlicznie opa- lona, uœmiechała się do mnie promiennie, odziana w błękitnš sukie- nkę zagranicznego pochodzenia. Zaczęła od pochwał. Tekst ogromnie zyskał, wyraŸnie robię postępy, pracuje się ze mnš dob- rze... Odetchnęłam z ulgš. Mimowolny uœmiech odprężył moje rysy, rozsiadłam się wygodniej w krzeœle. Niebo za oknem wydało mi się jeszcze bardziej pogodne. Kiełbasa dla Asmodeusza przybliżała się w zawrotnym tempie. Szybko dorzuciłam do niej w myœli pieczonego kurczaka dla mnie i czerwony kubraczek dla małpy obiecanej Lucyl- li. Jak będzie kubraczek, to i o małpę łatwiej — pomyœlałam w roz- marzeniu i zapytałam głoœno: — Więc powieœć przyjęto do druku? Redaktorka przestała się uœmiechać i odnalazła swój zwykły rze- czowy ton. — No, jeszcze nie... Dopiero na tym przygotowanym przez paniš egzemplarzu można przystšpić do właœciwej pracy. Kiełbasa, kurczak, kubraczek dla małpy zniknęły w okamgnieniu, a pozostała straszna rzeczywistoœć. Poczułam nagle zniechęcenie do wszystkiego i byłam bliska płaczu. — Skrócić? — szepnęłam błagalnie, bo nagle zabrakło mi odde- chu. 120 — Troszeczkę... — powiedziała po chwili z ocišganiem. — Ale to nie jest w tej chwili najważniejsze — zrobiła wymownš pauzę i sięgnęła po papierosa. — Teraz musi pani przede wszystkim odpo- wiednio i mšdrze ustawić swoich bohaterów. — Ustawić? — Ustawić tak, żeby ksišżkę można było wydać. Wspomniałam już pani, że literatura ma spełniać w społeczeństwie pewne okreœlo- ne zadania i cele. Uczyć, wychowywać, ukazywać problemy naszej rzeczywistoœci. — Przecież moja powieœć nie jest o naszej rzeczywistoœci, tylko o czasach przedwojennych — wtršciłam zupełnie skołowana. — Tym gorzej dla niej i dlatego trzeba tak jš przystosować do dzisiejszych wymogów, żeby w ogóle mogła pójœć do druku. Jak pani widzi, wykazujemy maksimum dobrej woli, ale musi pani nam w tym pomóc... — Więc co mam zrobić? — Ustawić inaczej swoje postacie. — W jaki sposób? Ja je widzę tak, jak opisałam. Sš chyba prawdziwe? Przynajmniej starałam się o to, aby nie były papierowe. Włożyłam w ich kreację naprawdę wiele wysiłku i ogromnej pracy. — Bohaterowie w ksišżce nie muszš być prawdziwi! — powie- działa szybko. — Natomiast trzeba ich stworzyć takimi, jakimi w danym czasie być powinni... Jacy sš potrzebni na użytek społecz- ny. Przerzucała kartki maszynopisu. Kilka z nich podmuch wiatru z uchylonego okna rozrzucił po lœnišcym w słońcu parkiecie. Zbiera- jšc je pomyœlałam, że nie tylko samo pisanie bywa trudne, także zdobycie na specjalny przydział papieru maszynowego, a przede wszystkim pieniędzy na jego zakup. Odbywało się to przeważnie kosztem obiadów dla mnie i Asmodeusza. Przemknęło mi nagle przez myœl komunistyczne hasło: „Kto nie pracuje, ten nie je". Jak to właœciwie było? Przecież pracowałam, i to bardzo ciężko, a nie zanadto miałam co jeœć. Skšd więc ta rozbieżnoœć między słowami, a rzeczywistoœciš? Gdzie tkwił błšd? Może w tym, że jeszcze nie żyliœmy w komunizmie? — O, chociażby tutaj... — przerwała moje rozmyœlania. — Ojciec bohaterki lubi sobie popić i ta właœnie sprawa jest w ksišżce do wygrania! Należy z niego zrobić zdeklarowanego alkoholika, któ- ry przepija wszystkie pienišdze, katuje żonę, córkę, urzšdza kar- 121 czemne awantury w kamienicy. W ten sposób będzie można w artys- tycznej formie pokazać ujemne skutki alkoholizmu i jego wpływ na kształtowanie się losów rodziny... Druga sprawa, to sama bohaterka. Jš także należy zmienić, inaczej nakreœlić sylwetkę. Nie może być taka naiwna, błšdzšca w obłokach i poetycka, jak to pani pokazuje. Nie może być wiecznie w kimœ zakochana, a jeœli już, to w działaniu społecznym. Powinna być bardziej współczesna, drapieżna! Wie- dzieć, czego chce od życia, mieć swój œwiatopoglšd, swoje ideały. Musi należeć do jakiejœ organizacji młodzieżowej, działać w niej. Przez tę bohaterkę może pani doskonale pokazać ideowe zaangażo- wanie młodzieży, ich problemy i wkład w budowę socjalizmu... — zaczerpnęła powietrza, przerzuciła jeszcze kilka kartek i cišgnęła dalej, nie patrzšc nawet w mojš stronę. — Pani bohaterka w takiej postaci, jakš nam pani przedstawia, jest nie do przyjęcia... Jest tu także i matka. Na dobrš sprawę można by jš pokazać w innym œwietle. Zrobiła z niej pani bezwolnš istotę, cień ojca, a przecież mogłaby, na przykład, należeć do Ligi Kobiet i mieć coœ do powie- dzenia w rodzinie, a nawet w takiej społecznoœci, jakš tworzy opisy- wane przez paniš podwórko. Podniosła na mnie wreszcie ładnie wykrojone oczy. — Jeszcze trochę wysiłku i dobrych chęci, a powieœć nabierze właœciwych rumieńców. Może nawet stać się bestsellerem... — Ale wtedy będzie to już zupełnie inna powieœć... — wymam- rotałam całkiem oszołomiona. — Może inna, ale jakże potrzebna i ciekawa. Swój tekst powin- na pani potraktować jedynie jako tworzywo do ksišżki... — Nie potrafię w ten sposób! — jęknęłam z desperacjš. — Moja wizja była i jest zupełnie inna. Jak zmienię, wyjdzie wszystko sztucznie, nieprawdziwie. Nie będzie miało żadnej wartoœci artys- tycznej... — tłumaczyłam bez przekonania, zgnębiona i zniechęcona do dalszej pracy. Byłam już także głodna. Denerwowałam się, że Asmodeusz cho- dzi bez jedzenia po podwórku, nie mogšc doczekać się mego powro- tu i że właœciwie nie stać mnie na taki luksus, jak pisanie powieœci. Zbyt dużo potrzeba do tego papieru, czasu i pieniędzy. Żadnej z tych rzeczy nie miałam w nadmiarze. — Œwietnie pani potrafi... — pocieszała redaktorka, znów się mile uœmiechajšc. — Niech mi pani wierzy, że takie właœnie ustawia- 122 nie bohaterów bardzo się opłaci. Przyspieszy debiut i wyjdzie z korzyœciš dla całej ksišżki. Niech pani jeszcze nad niš trochę popracuje... — Kiedy ja naprawdę nie potrafię już nic z tego tekstu więcej zrobić. Straciłam do niego serce... — Nie można się załamywać. Nie jest pani pierwszym ani ostat- nim człowiekiem pióra, który miał tak trudny poczštek... Zaczęła sypać nazwiskami znanych autorów z różnych epok, okresów i krajów. Wynikało z jej ogromnych zasobów wiedzy, że pisanie jest rzeczywiœcie drogš przez mękę, przekleństwem, czymœ gorszym, niż tłuczenie kamieni na szosie. Trudniejsze od pisania jest przekroczenie progu debiutu, zaœ najtrudniejsze — znalezienie uznania w oczach potomnych oraz krytyków i cenzora. Swój błyskot- liwy wywód zakończyła pytaniem: — Więc popracuje pani nad tekstem? — Popracuję... — odpowiedziałam cicho i raczej z grzecznoœci, niż z przekonania. — Ja pani pomogę! — zdecydowała nagle głosem pełnym boha- terstwa. — Dopiszę nieodzowne rozdziały, jeżeli pani sobie z nimi nie da rady. Tylko za to musi mi pani obiecać jeszcze jakieœ niewiel- kie skróty. Dobrze? — Nie. Tego nie przyrzeknę! — Ocknęłam się nagle z otępie- nia. — I tak nic już z mojej powieœci nie zostało. Przypomina wygo- lonego kundla, który zupełnie takiego zabiegu nie potrzebował. Jako kundel był ładnym psem, a przez ostrzyżenie zrobiono z niego dziwny stwór. I wcale nie stał się przez to rasowy... Redaktorka uœmiechnęła się cierpko i wzruszyła nieznacznie ramionami. — Ostatecznie, to pani powieœć. Może z niš pani czynić, co się pani podoba, ale przypominam: wzięła pani zaliczkę i obiecała zastosować się do wymogów wydawnictwa... — Zrobiłam bardzo dużo. Na poczštku była mowa tylko o skró- tach... — zauważyłam nieœmiało, skrępowana tym przypomnieniem o małej i dawno zjedzonej zaliczce. — Niech pani jeszcze spróbuje. Wszyscy tu pani dobrze życzymy i pragniemy, żeby zadebiutowała pani naprawdę wartoœciowš ksišż- kš. — Znów uœmiechnęła się promiennie, zadowolona z siebie i życia. 123 — Dobrze. Spróbuję... — westchnęłam wsuwajšc maszynopis pod pachę i żegnajšc się z redaktorkš, która już od dłuższego czasu zerkała w miarę dyskretnie na zegareczek w złotej bransoletce. BliŸniaczek nie było w Warszawie. Ktoœ przez telefon poinfor- mował mnie, że sš nad morzem. W redakcji, dla której prowadziłam korespondencję nie zastałam nikogo ze znajomych redaktorów. W „Tršbie Archanielskiej" dowiedziałam się, że Jacek wyjechał na jakšœ konferencję do Koszalina i wróci dopiero za dwa dni. Na obiad nie mogłam nigdzie pójœć z braku pieniędzy. Kupiłam więc dwie maœlane bułki i powędrowałam z nimi do Łazienek, żeby jakoœ przeczekać te trzy godziny do odejœcia pocišgu. Postanowiłam napisać list do Lucylli. W chaotycznych i doœć częstych kartkach dopytywała się, co się u mnie dzieje i czy już stoję „u progu sławy", a przynajmniej, czy mam co jeœć i czy z kimœ wresz- cie sypiam. Na pustej ławce pod kasztanami nad stawem wycišgnęłam z torebki notatnik i ołówek. Pisałam i pisałam, zagryzajšc gorzkie słowa słodkš bułkš, aż wyrzuciłam z siebie wszystkie żale, pretensje i smutki. PóŸniej przeczytałam cały ten kilkustronicowy list i w rezultacie podarłam go na drobne kawałeczki, żeby za chwilę wrzu- cić do kosza ze œmieciami. Wprawdzie nie miał dna, ale to już nie moja wina. Ten list nie mógł, nie powinien być adresowany do Lucylli. Szkoda by było nawet tych paru groszy na kopertę i znaczek. W Olsztynie, przed długim budynkiem Dworca Zachodniego, gdzie zwykle wysiadałam, czekał Asmodeusz. Skakał, skamlał i tak się ze mnš witał, jak byœmy nie widzieli się parę tygodni. Boki miał zapadnięte, ale w œlepiach samš radoœć. Wycišgnęłam z torebki przetłuszczony papierek. Spoczywało w niej pięć deko kiełbasy lek- ko tylko przeze mnie nadgryzionej „na smak". — Za rok dostaniesz cały kilogram — powiedziałam uroczyœcie, jakbym składała przysięgę, ale nie skończyłam zdania, a już nawet œladu po kiełbasie nie było. W drodze do domu, na opustoszałej o tej porze ulicy, tuż przy samej latarni, natknęłam się na pułkownika GwiŸdzielskiego. Sunšł wielki niby czołg, w lotniczej czapce zsuniętej lekko od czoła na bakier, z minš zdobywcy i człowieka zadowolonego. 124 — Rany boskie! — jęknšł, obrzuciwszy mnie bystrym spojrze- niem, jakby wypatrywał celu do bombardowania. — Toż to moja dziewczyna, której szukam! — Rozłożył ramiona i chuchnšł mi pros- to w twarz alkoholem. Asmodeusz warknšł i zjeżyła mu się sierœć nad zakręconym ogo- nem. Przystanęłam niezdecydowanie. — Dziewczyno, znów ryło zalałem! Ale przysięgam, że jak tylko trochę odparuję, to cię odnajdę. Wiem, gdzie mieszkasz, i tam cię dopadnę! Wybałuszył na mnie duże niebieskie oczy, a w ogorzałej słońcem twarzy tyle było radoœci życia, że rozeœmiałam się do niego przyjaŸ- nie. Podobał mi się nawet „na cyku". — Niech pan tym razem uczyni to szybciej! — powiedziałam trochę w żartach, trochę serio i przytrzymujšc Asmodeusza za kudły, pobiegłam do domu rozbawiona spotkaniem. Praca dziennikarska dla zarobku i praca literacka dla duszy, ser- ca i przyszłych splendorów, wypełniała nie tylko moje życie, ale zaczęła czynić spustoszenie w moim organizmie. Nie było to jeszcze nic okreœlonego. Nagle, bez widocznego powodu, chwytała mnie bardzo wysoka temperatura, żeby za kilka godzin minšć bez pomocy medykamentów. Czasem miewałam nudnoœci, odczuwałam dziwne osłabienie. Tłumaczyłam je niedożywieniem i przepracowaniem. Nie miałam warunków na to, żeby chorować, położyć się do łóżka, wez- wać lekarza. Nie miałam także pieniędzy na ewentualne lekarstwa. Organizm za to miałam silny tak jak i upór, więc spędzałam dalej wszystkie godziny dnia nad powieœciš. Zaciskajšc zęby powtarzałam: „byle do debiutu", i ustawiałam moje powieœciowe postacie według zaleceń wszechwiedzšcej redaktorki. Bardzo mi nie szła ta praca. Nawet Asmodeusz musiał wyczuć moje złe nastroje i smutki, bo stał się jakiœ markotny. Coraz częœciej opierał łeb na moich kolanach i żałoœnie wzdychał. Stracił nawet apetyt, jadł mniej zachłannie, coraz częœciej przy tej czynnoœci spo- zierajšc w mojš stronę. Po przeredagowaniu całoœci postać ojca wypadła sztucznie. Awanturnik, pijak, brutal. Nic w nim nie było ludzkiego. Czuło się do niego wprawdzie odrazę, tak jak sobie tego życzyło wydawnictwo, ale było w tej postaci coœ nieprawdziwego, nie trafiajšcego do prze- 125 , , coœ ze schematu. Winiłam siebie, że widocznie nie doros- łam do pisania ksišżek, że porwałam się na rzecz przekraczajšcš moje możliwoœci. ,...,. . , . , Zmieniałam więc tę postać dziesištki razy z uporem l wytrwałoœ- ciš, chcšc przełamać opory pióra oraz własne. Zatracałam przy tej pracy poczucie czasu i rzeczywistoœci. Jedynie Asmodeusz jakoœ to regulował, dopominajšc się we właœciwych dla siebie porach wypusz- czenia go pod drzewko. Dopisywałam dialogi, stwarzałam nowe sytuacje, w których ojciec działał jako pijak i postrach rodziny. Jednoczeœnie buntowa- łam się przeciwko takiej koncepcji. Przekreœlałam napisane na nowo stronice, szukałam innego rozwišzania, bardziej artystycznego w wyrazie. Nic nie wychodziło. Postać pozostawała sztuczna przez brak indywidualnoœci i charakteru. Upewniałam się coraz bardziej w tym, że jednak moja pierwsza wizja była słuszna. Przekreœlenie jej wydawało się dokonywaniem niepotrzebnej operacji na zdrowym pacjencie i to bez narkozy. Czyniłam jednak wszystko, aby pierwszš wersję zniszczyć, a postać ojca ustawić w działaniu oraz myœleniu tak, jak sobie tego życzyła moja redaktorka, pilnujšca dokładnego wykonywania zamó- wień społecznych w dziale literatury pięknej. Nie potrafiłam poradzić sobie także z samš bohaterkš, która według recepty nie miała być ludzka, a pozytywna. W działaniu, myœleniu, takoż miłoœci. Przy trudnej pracy zmiany osobowoœci bohaterów nasuwała się wizja ciężkiego i niepotrzebnego porodu. Oto urodziłam normalne zdrowe dziecko, ale muszę je natychmiast uœmiercić tylko dlatego, że istnieje zapotrzebowanie na sztuczne twory człekopodobne z probówek. Byłam tak całkowicie pochłonięta losami i życiem moich urojo- nych bohaterów, że nie miałam czasu na obserwację rzeczywistoœci i otaczajšcych mnie ludzi. Ludzi żywych, nie ksišżkowych, ale za to nie majšcych nic wspólnego z pozytywnymi bohaterami, których kazano mi tworzyć w literaturze. Któregoœ popołudnia, gdy właœnie zastanawiałam się nad dobo- rem przymiotnika najbardziej pasujšcego do opisywanej sytuacji, ktoœ energicznie zastukał do drzwi. Przez ułamek sekundy pomyœla- łam o pułkowniku GwiŸdzielskim. Stał jednak za nimi mój sšsiad z capiš bródkš i skromnie opuszczonymi oczami. 126 — Chciałem z paniš porozmawiać... — zaczšł grzecznie i nie proszony wpakował się do pokoju, obrzucajšc go taksujšcym spoj- rzeniem, jakby już brał go w posiadanie lub rozstawiał meble. — Proszę... — Wskazałam na jedyny taboret, a sama przysiad- łam na brzeżku łóżka. Asmodeusz wylazł ze swego kšta i przytulił się do mojej nogi. — Potrzebny nam jest ten pokój — postawił sprawę jasno przy- szły inżynier nie patrzšc mi w oczy. — Żona urodziła wiosnš czwar- tego syna. Nie jest wykluczone, że znów jest w cišży. Mamy w domu także starš matkę. Ja ciężko pracuję i robię jeszcze zaoczne studia. Należy mi się większy metraż... — Ale dlaczego moim kosztem? — wpadłam mu w słowa z tru- dem hamujšc oburzenie. — Ja też ciężko pracuję i też muszę gdzieœ mieszkać! — Pani nie pracuje tak jak ja. Pani tylko pisze... — powtarzał z uporem. — To walenie w maszynę też nam przeszkadza. Dzieciaki nie mogš zasnšć, babcię głowa nocami boli. Dla pani to zabawa, a my się wszyscy męczymy... Mamy dzieci, a pani tylko psa. Nie ma pani prawa do takiego dużego pokoju. — Jak pan to sobie wyobraża? Co mam z sobš zrobić? — stara- łam się mówić spokojnie. — Wystarczy pani pomieszczenie kuchenne... — Przecież tam nie zmieœci się nawet łóżko... — Można ustawić rozkładane na noc... — Pan chyba nie wierzy w to, co pan mówi? — Popatrzyłam na niego, ale nie podniósł wbitych w podłogę oczu. — Od waszej kuch- ni dzieli mojš tylko tekturowe przepierzenie, jak zauważyłam, całe życie rodzinne państwa tam się właœnie skupia, a ja muszę mieć względnš ciszę i spokój do pracy... No i jakiœ stolik, który tam się nie zmieœci. — Przecież pani tylko pisze... — upierał się w dalszym cišgu dzieciorób. — Przyszedłem po dobroci z paniš porozmawiać, żeby się pani sama na przeprowadzkę zgodziła. Nawet żona o tym nie wie... — dodał ciszej. — Mieszkanie należy do mnie. Jestem zameldowana, płacę pun- ktualnie czynsz, mam dokument z ministerstwa potwierdzajšcy moje prawo do oddzielnej izby, sama jš własnymi rękami doprowadziłam do stanu używalnoœci, pracuję... — wyliczałam jednym tchem niezbi- te dowody. — Nikt nie ma prawa mnie wykwaterować. 127 Sšsiad wstał, ukłonił się grzecznie i wyszedł. Zasiadłam do prze- rwanej pracy. Słusznoœć i prawo było po mojej stronie. Nie miałam się czego obawiać. Najważniejszš dla mnie w tej chwili sprawš była postać bohater- ki. Zastanawiałam się, w jaki sposób i jakimi chwytami pokazać jej wewnętrzne przemiany, kształtowanie się ideologicznego kręgosłu- pa, żeby wypadło to prawdziwie, przekonywajšco, a także dobrze artystycznie. Dialog nie rozwišzywał sprawy. Trzeba jš było pokazać w działaniu. Ale jak? Postanowiłam zaczšć od lektury. Do tej pory moja bohaterka rozczytywała się w poezji. Może należało te małe tomiki wymienić na lekturę ideologicznš. Tylko jakš? Co powinna czytać? Broszury propagandowe i instrukcje ZMP czy WKP(b)? Taka koncepcja jakoœ mi nie pasowała. Zbyt prymitywna i chyba nieprawdziwa, bo czyż takie sprawy mogš pasjonować siedemnastoletniš dziewczynę? Postanowiłam więc poznać jš z chłopakiem, który zawróci jej w gło- wie. On będzie oczywiœcie działaczem ZMP i zacznie jš uœwiadamiać przede wszystkim na tym polu, a ona pod wpływem uczucia zacznie interesować się tym, czym powinna, żeby stać się bohaterkš pozy- tywnš. Robiłam notatki, myœlałam, spekulowałam, podstawiałam siebie pod różne wymagane sytuacje. Wybuchałam przy tym œmiechem, bo pewne sprawy ukazywały mi się w groteskowym ujęciu, które i tak cenzor skreœliłby z całš pewnoœciš czerwonym ołówkiem, i może nawet postawił kilka wykrzykników albo znaków zapytania. W tydzień póŸniej zmieniałam właœnie pištš wersję rozmowy mojej bohaterki z działaczem ZMP, gdy wkroczył listonosz z pienię- dzmi. Było to niespodziewanie wysokie honorarium z „Tršby Archa- nielskiej" za artykuł o młodzieży pod tytułem „Piękno kształtem jest miłoœci" i za dwa krótkie felietony. Byłam tak zmęczona pracš i usz- częœliwiona pieniędzmi, że postanowiłam zafundować sobie natych- miast filiżankę kawy. Na taki luksus bardzo rzadko sobie pozwalałam. Tylko w dniach otrzymywania honorarium i to wyłšcz- nie wtedy, gdy po zapłaceniu bieżšcych rachunków i zaopatrzeniu spiżarni, pozostawało kilkanaœcie złotych. — Asmodeusz... — powiedziałam — będziesz pilnował domu. Leci za to kawałek kiełbasy, a kto wie, czy nie uda mi się także zdobyć trochę kosteczek. 128 Na słowo „kosteczek" Asmodeusz zawył przecišgle, a œlepia przesłoniła mu mgiełka pożšdania. Wrzeœniowe przedpołudnie nasycało słońce. W ciepłym powiet- rzu wlokły się nitki babiego lata. Panorama miasta z zielonš wieżš ratusza i zamkiem kopernikowskim na skarpie przypominała ład- niutki obrazek z elementarza. Biegłam z torebkš przewieszonš przez ramię i wydawało mi się, że mam u ramion skrzydła. Ktoœ wreszcie docenił moje felietony, a powieœć dobiegała szczęœliwie końca. Obliczałam, że jeszcze w tym roku powinna być przyjęta do druku. Życie było naprawdę piękne. Obiecywałam sobie przepracować jeszcze raz tekst w taki spo- sób, aby nadać mu kształt literacki, a upolitycznione stronice cho- ciaż troszeczkę podbarwić poezjš. Musiało coœ takiego istnieć. Jeżeli chciałam pisać, należało pomyœleć, jak to zrobić, żeby produkcyjniak nie był od strony literackiej tylko produkcyjniakiem. Zbiegajšc wšskim chodnikiem w dół ku zamkowi, poczułam doj- mujšcy ból w prawej nodze. Krzyknęłam i przystanęłam, rozcierajšc odruchowo obolałe miejsce. Nie powtórzył się więcej, minšł bez œladu. Pomyœlałam, że to nerwowe i statecznym krokiem ruszyłam w kierunku małej, niedawno otwartej kawiarenki wyłożonej jasnš boazeriš. Schodziła się tam elita intelektualna miasta z kilkoma dziennikarzami na czele. I tym razem siedzieli nad kieliszkami wiœ- niówki i czarnš kawš. Ukłoniliœmy się sobie grzecznie. Jeden z nich zrobił nawet taki ruch, jakby chciał wstać i zaprosić mnie do towa- rzystwa. W tej właœnie chwili ktoœ dotknšł mego ramienia. Obejrza- łam się. Pułkownik GwiŸdzielski już œciskał mojš rękę, prowadził do stolika. — Dziewczyno, co za cudowne spotkanie! — ryczał na całš salę rozeœmiany i pewny siebie. — Jakże się cieszę! — wpadłam w jego ton i witaliœmy się wylewnie, jak starzy znajomi. Z satysfakcjš obserwowałam kštem oka miny kolegów, a także kilku siedzšcych przy kawie kobiet. GwiŸdzielskiego można było pozazdroœcić! Serce waliło mi z emocji, twarz paliła i poczułam się nagle naj- ważniejszš osobš w całym lokalu. — Czego się napijesz, kochana? — Chwycił przez stolik mojš dłoń, ucałował jš głoœno i wpatrywał się we mnie wesoło, i trochę po łobuzersku. 129 — Duża kawa i duży kawał tortu — zdecydowałam odważnie i głoœno. — A może coœ mocniejszego? — mrugnšł konspiracyjnie. — Od wczoraj chodzi za mnš kieliszeczek czegoœ takiego dla duszy... — Nie! — sprzeciwiłam się kategorycznie. — Dziœ będziemy pili oboje tylko kawę. — Jak sobie moja dziewczyna życzy. — Przywołał władczym ruchem kelnerkę. — Ostatnie tygodnie w tym mieœcie — westchnšł. — Przenoszš mnie gdzie indziej i to właœnie teraz! — Pochylił się w mojš stronę i spytał szeptem: — Jak pani na imię? — Mercedes. — Jak marka samochodu? — zdziwił się. — Tak. — Piękna karoseria... — Obrzucił mnie taksujšcym, rozbawio- nym wzrokiem. — A jak panu na imię? — Mirosław. Dla pani Mirek. Jestem chłopak ze wschodu — uzupełnił. — Mam dwie namiętnoœci. Niebo i samogon — rozeœmiał się radoœnie. — Trzy — uzupełniłam. — Trzy? — powtórzył z zaciekawieniem. — Kobiety — uœmiechnęłam się. — Jasne! — krzyknšł. — Podobasz mi się coraz bardziej, Mer- cedes. Samoloty z tobš kraœć... Z GwiŸdzielskim przegadaliœmy i przeœmialiœmy kilka godzin. Wszystko wskazywało na to, że jesteœmy sobš oczarowani, a ja wkrótce będę mogła donieœć Lucylli, że nie jestem wprawdzie na „progu sławy", natomiast ktoœ stoi już u progu mego łoża. Postano- wiłam bowiem nie opierać się pułkownikowi, gdy w przyszłoœci zaj- dzie tego potrzeba. Umówiliœmy się, że przy końcu następnego tygodnia, gdy tylko powróci z podróży służbowej, złoży mi wizytę. Wyjeżdżał dziœ popo- łudniowym pocišgiem w kierunku Dolnego Œlšska. Na papierowej serwetce zapisał mi numer polowy swojej jednostki i poprosił także o mój dokładny adres. Po wyjœciu z kawiarni, gdzie zjedliœmy do spółki prawie cały tort, ubolewał, że nie ma już czasu odprowadzić mnie do domu. Po 130 drodze wstšpił jednak ze mnš do rzeżnika po koœci dla Asmode^2 ; który mu się z opowiadań ogromnie spodobał. Dzięki mundi^0. oraz zdecydowanej postawie dostaliœmy je bez kolejki i w t3' gatunku, że postanowiłam nagotować na nich garnek tłustego f°, łu. Po raz drugi tego dnia stwierdziłam, że życie jest napr^ wspaniałe. Na spotkanie wybiegł mi Asmodeusz. Przeraziłam się. Był F1,. cięż zamknięty na klucz w mieszkaniu. Ujadał i skomlał tak, )3 chciał o czymœ powiedzieć nie zwracajšc nawet uwagi na $13 z zakupami. ^ Na podwórku, pod oknem, piętrzyła się niewielka sterta fft . gratów. W wyblakłym słońcu wyłaziła spod łuszczšcej się farb/ ^ . ich wstydliwie ukrywana nędza. Lekki wiaterek unosił wraz z ^ls i gnał przed siebie pojedyncze kartki maszynopisu i notatek. , Pokój był zamknięty. Na drzwiach przybito wizytówkę z n^2' kiem przyszłego inżyniera i całš litaniš członków rodziny. W^11 .. w nie bezskutecznie. Dochodził stamtšd jedynie łoskot, jakby f0 jano œcianę. , Moje kuchenne pomieszczenie było otwarte. Na podłodze . łono na jednš kupę poœciel, maszynę do pisania, walizkę, całš " odzież i wszystkie papierowe teczki z maszynopisem, tarasujš^ wejœcie do œrodka. Moja „Niedoskonałoœć", w kilku różnych ^„ j ach, wyrzucona z teczek i wymieszana, poniewierała się na p^° . dze pozalewana wodš z wywróconych dzbanków z kwi^ Patrzyłam na stronice podeptane buciorami tych, którzy wyp^" dzili mnie z mego własnego mieszkania. Stanęłam w progu, nie mogšc uwierzyć w to, co się stało. F^ , deusz, ze zjeżonš sierœciš i podwiniętym pod siebie ogonen^*. obok moich nóg równie bezradny i przerażony, jak ja. Ku^8 jednš łapę. .^, — Niech pani wstšpi do nas... — usłyszałam za sobš głos . , nanej mi osobiœcie lokatorki z drugiej klatki schodowej. Wied^ tylko, że jej mšż jest architektem. Widywałam ich czasem z lp. okna, jak szli razem pod rękę. Z twarzy przypominała mi œr^ wiecznš madonnę z wysokim, wypukłym czołem. Poszłam za niš bez słowa. Za mnš powlókł się Asmodeusz^' 131 — Jakim prawem wyrzucono mnie z własnego mieszkania? — wymamrotałam z trudem, siedzšc na krzeœle w pokoju z meblami na wysoki połysk. Gardło miałam œciœnięte, a serce waliło głoœno i nie- równo. — Wiem od sšsiadki, że Kowalikowie od paru dni przygotowy- wali się do przeprowadzki i tylko czekali na moment, kiedy pani wyjdzie z domu... — Popatrzyła na mnie ze współczuciem pomiesza- nym z ciekawoœciš. — Sprowadził kolegów z biura, podważyli drzwi i w pół godziny paniš wykwaterowali, wyrzucajšc meble oknem. Teraz przebijajš zamurowane drzwi od swego mieszkania do pani pokoju... — Co ja mam robić? Gdzie mieszkać? — wpatrywałam się bez- radnie w młodš kobietę przepasanš kolorowym fartuszkiem. — W kuchni nie ma nawet miejsca na łóżko. Nie mam także ubikacji ani łazienki... — Powinna chyba pani pójœć do Przewodniczšcego Rady Narodowej, do kwaterunku... — radziła. — Gdyby był mój mšż, to może mógłby pani w czymœ pomóc, doradzić. Jest od kilku dni w sanatorium, po operacji dysku. — Pójdę przede wszystkim do prokuratora — postanowiłam. — Przecież to bezprawie! — powiedziałam i nie mogšc zapanować nad nerwami, rozpłakałam się. — Najpierw niech pani trochę odpocznie i może coœ zje... — zaproponowała goœcinnie. — PóŸniej pomogę pani przenieœć rzeczy do nas, na strych. Wieczorem może padać... — Maszynopis! — krzyknęłam. — Muszę pozbierać kartki z podwórka. — Wybiegłam ocierajšc łzy. Przed domem nie było nikogo. Nawet dzieciarnia, która zawsze roiła się na podwórku odgrodzonym od ulicy gęstym żywopłotem z głogów, gdzieœ zniknęła. Zbierałam kartki pozwiewane pod krzewy starajšc się robić to spokojnie, z godnoœciš. Czułam, że jestem obserwowana zza uchylonych okien, że nikt mi nie współczuje, że otacza mnie wroga zmowa milczenia. Po chwili wróciłam do mojej nowej znajomej. Wnosiła do pokoju tackę z herbatš i domowym ciastem. — Przez te parę dni, dopóki nie odzyska pani mieszkania, pro- szę u mnie nocować... — zaproponowała serdecznie z uœmiechem. — Dziękuję pani. To nie potrwa dłużej, jak jednš, dwie noce... — spojrzałam na niš z wdzięcznoœciš i nieoczekiwanie dla siebie 132 samej zapytałam, gdyż obudziła się we mnie pisarska dociekliwoœć. — Dlaczego pani to dla mnie robi? Przecież nawet z widzenia mato się znamy. — Wyobraziłam sobie, jakbym ja się czuła w pani sytuacji... - odpowiedziała po prostu i rozejrzała się z zabobonnym lękiem po czyœciutko utrzymanym pokoiku. O œwicie, bo przez całš noc nie mogłam zmrużyć oka w cudzym mieszkaniu, uporzšdkowałam maszynopis, zwišzałam w tobół poœciel, żeby się można było jakoœ poruszać w pomieszczeniu kuchennym i pobiegłam do prokuratora. Wierzyłam, że dziœ jeszcze wrócę do swego pokoju. Meble leżały dalej na podwórku. Asmo- deusz warował przy nich. Po godzinnym oczekiwaniu w dusznym przedpokoju w towarzys- twie paru podejrzanych typów siedzšcych w kolejce, prokurator poprosił mnie do swego gabinetu. Wylegitymowałam się i możliwie spokojnie opowiedziałam o tym, co się zdarzyło. — Pobili paniš? — spytał rzeczowo. — Nie było mnie w domu. — Miała pani szczęœcie - orzekł lakonicznie. - W zeszłym tygodniu włamano się z siekierš do samotnej ciężarnej kobiety, żeby zajšć jej mieszkanie. Stawiała opór. Tak jš zbili, że poroniła. Będš skarżeni jedynie o pobicie. Mieszkajš i już teraz nie można ich wyk- waterować... — To przecież potworne... — szepnęłam. — To znaczy, że gdybym ja zebrała bandę i wyrzuciła tych ludzi z mego mieszkania, to mogłabym dalej mieszkać... — Siła przed prawem... - Rozłożył ręce bezradnym ruchem. — Przecież żyjemy w praworzšdnym państwie... - usiłowałam bronić swojej słusznoœci. — Czy pani coœ może zginęło? - Popatrzył na mnie ze współ- czuciem. — Niech się pani dobrze zastanowi... — Nie. Nic mi nie zginęło. Zniszczono jednak moje notatki potrzebne do pracy. Zalano je wodš, pognieciono, niektóre podarto. — Niech się pani jednak zastanowi, czy z pewnoœciš niczego nie ukradli podczas tej przeprowadzki? Może coœ z biżuterii? - dodał z naciskiem. — To bardzo ważne. — Nie miałam żadnej biżuterii - rozbawiły mnie takie przy- puszczenia, chociaż daleko było mi do œmiechu. 133 — No dobrze — westchnšł z rezygnacjš prokurator po trzymie- sięcznym kursie. Przedtem był skromniutkim urzędnikiem na pocz- cie. — Postaram się zrobić, co w mojej mocy. Wezwę tego pani sšsiada, zastraszę go. Niech pani przyjdzie jutro. Muszę zorientować się w sytuacji. Pobiegłam do wydziału kwaterunkowego. — Nie ma dziœ kierownika — przerwała mi sekretarka w poło- wie wyłuszczania sprawy, z którš przyszłam. Wyglšdało, że jest w niej œwietnie zorientowana. — Wyjechał na trzy dni... — Może jest zastępca? Sprawa jest bardzo pilna, proszę pani. Nie mam gdzie mieszkać, pozbawiono mnie bezprawnie dachu nad głowš. — Nie ma dziœ zastępcy. — A jutro? — Od rana ma ważne konferencje i nikogo nie przyjmuje. — Więc co mam robić? — popatrzyłam błagalnie na sekretarkę, gdy na moment podniosła na mnie zniecierpliwione spojrzenie. — Niech pani idzie do biura meldunkowego — wzruszyła ramionami. — Jeœli wydadzš pani zaœwiadczenie o zameldowaniu, niech pani próbuje dostać się do Przewodniczšcego Rady Narodo- wej. Poszłam. Na ulicy zauważyłam, że zostawiłam w sekretariacie notatnik. Wbiegłam na drugie piętro i otworzyłam drzwi. Kierownik wychodził właœnie ze swego gabinetu. Cofnšł się raptownie jak przed widmem. — Panie kierowniku! — krzyknęłam, ale drzwi się zamknęły. Sekretarka spojrzała na mnie ze złoœciš. — Powiedziałam pani, że wyjechał, to wyjechał! W biurze meldunkowym dowiedziałam się, że wprawdzie nie jestem zameldowana w mieszkaniu, do którego roszczę pretensje, ale jeżeli już mieszkam, to mogę w nim pozostać, dopełniajšc jednak formalnoœci meldunkowej na lokal nr 2 . — Przecież jestem zameldowana! Sama mnie pani w nim zamel- dowała — powiedziałam w osłupieniu. — I właœnie z tego mieszka- nia mnie wyrzucono. — Przecież sš tam dwa pokoje, które pani bezprawnie i bez meldunku zamieszkuje, co podlega karze administracyjnej. Jeden z nich przydzielono wielodzietnej rodzinie, co jest chyba sprawiedli- 134 we i słuszne — powiedziała z naciskiem urzędniczka obrzucajšc mnie niechętnym spojrzeniem. — Pani, jako osoba samotna, nie ma prawa do tak dużego metrażu. — Mam prawo do osobnej izby do pracy. Jest na to dokument z Ministerstwa Kultury i Sztuki. I ze Zwišzku Literatów. — Ma pani prawo — zgodziła się. — Przecież nikt pani drugie- go pokoju nie odbiera i niech pani nie straszy Ministerstwem czy też jakimœ Zwišzkiem. — Ależ to nie jest pokój, tylko kuchenka — tłumaczyłam przez łzy. — Tam nawet nie można wstawić łóżka. Niech pani wyœle jakšœ komisję, która to z pewnoœciš potwierdzi. — To już nie moja sprawa, proszę pani... — Urzędniczka nie chciała dłużej ze mnš rozmawiać. Sięgnęła po słuchawkę telefonicz- nš i połšczyła się z jakšœ znajomš wypytujšc, czy przywieŸli do bufe- tu kiełbasę, a jeżeli tak, to żeby odważyła półtora kilograma. W Wojewódzkiej Radzie Narodowej sekretarka oznajmiła, że dziœ przewodniczšcy nie przyjmuje interesantów. Usiłowałam wytłu- maczyć jej mojš sytuację. Prosiłam, przemawiałam jak do człowieka, którego mogła spotkać podobna niesprawiedliwoœć. — Niech pani pofatyguje się za trzy dni — powiedziała nie odrywajšc oczu od rozłożonych na biurku papierów. — Zresztš nawet nie ma go w tej chwili — dorzuciła ze zniecierpliwieniem i popatrzyła na mnie, jak na osobistego wroga. Dobiegała pora obiadu. Zmęczona i głodna dowlokłam się do domu, którego już właœciwie nie miałam. Spod sterty mebli wyczoł- gał się do mnie markotny Asmodeusz. Pomerdał bez przekonania ogonem i oblizał się. Usiedliœmy razem na podłodze w kuchence i zjedliœmy wspólnie resztki tego, co było do zjedzenia. Asmodeusz dostał wszystkie koœci, które razem kupowaliœmy z GwiŸdzielskim. Popatrzył na mnie z widocznym niedowierzaniem w wiernych, smut- nych œlepiach. — Jedz, piesku, to naprawdę dla ciebie. — Pogładziłam tulšce się do mnie futerko i z trudem powstrzymywałam łkanie. Za prze- pierzeniem, chociaż panowała tam zupełna cisza, czułam przyczajo- nš obecnoœć sšsiadów. Umysł pracował goršczkowo. Zastanawiałam się, dokšd jeszcze Można pójœć, kogo odwiedzić, w jakiej instytucji szukać ratunku lub chociażby rady. 135 Postanowiłam złożyć natychmiast wizytę w redakcji miejscowej gazety i prosić, żeby dział interwencji zajšł się mojš sprawš. BšdŸ co bšdŸ, byłam ich koleżankš. Należałam do Stowarzyszenia Dziennika- rzy Polskich. Wysłuchano mnie uprzejmie. Obiecano sprawę zbadać odgórnie i jeżeli zajdzie potrzeba, poruszyć na swoich łamach. Sekretarz redakcji był zbulwersowany mojš relacjš i zapewnił, że wszystko powinno dobrze się skończyć. Naczelny redaktor odniósł się do niej doœć sceptycznie. Twierdził, że „trzy dni", o których wspomniano we wszystkich urzędach majš swojš zasadniczš wymowę i dlatego spra- wa wydaje mu się przegrana, chociaż sam osobiœcie wierzy w prawo- rzšdnoœć i sprawiedliwoœć. Nuta żadnej nadziei nie brzmiała jednak w jego glosie. Poradzono także, abym koniecznie pojechała do War- szawy zainteresować centralnš prasę, poinformować Zwišzek Litera- tów, a także napisać do Biura Skarg i Zażaleń przy Radzie Państwa. Uważali również, iż powinnam udać się do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, do Generalnej Prokuratury, a przede wszystkim złożyć wizytę sekretarzowi Komitetu, traktujšc go jednak jako ostatniš instancję. Radzili także wzišć dobrego adwokata. Na to jednak nie miałam możliwoœci finansowych. Postanowiłam jedynie szarpnšć się na taki wydatek, jak wyjazd do Warszawy. U prokuratora spotkałam się oko w oko z sšsiadem i jego kom- paniš, która dokonała włamania. Sšsiad stał z opuszczonš głowš, pobladły i skulony. Wyglšdał na człowieka nieszczęœliwego, skrzyw- dzonego przez los, ale troskliwego ojca gromadki dzieci, które stały obok matki przypominajšcej kwokę. Nie proszona przez prokurato- ra, przyprowadziła jednak za mężem wszystkie argumenty wypinajšc przy tym boleœciwym ruchem brzuch, w którym należało się domyœ- lać niedawno zakwaterowanego nowego lokatora. Prokurator krzyczał coœ o przemocy, bezprawiu i o tym, że jak się saneczkami zjeżdżało z górki, to teraz trzeba je z powrotem na tę górkę wcišgnšć. Oznaczało to, jak zrozumiałam, że nakazał memu sšsiadowi przy pomocy swoich kolegów zaprowadzić poprzedni ład i miałam wrócić do swego mieszkania. Sšsiad kiwał capiš bródkš, gromadka kolegów biurowych stała pokornie z opuszczonymi głowami, żona sšsiada tulšc dzieci do sie- bie szlochała głoœno i wszystko wskazywało na to, że pełni skruchy i poczucia winy natychmiast naprawiš swój błšd. 136 Wyszłam od prokuratora pokrzepiona, dziękujšc mu wylewnie. Pełna nadziei wracałam do Asmodeusza, który zadomowił się w naj- lepsze pod meblami na podwórku. Moi sšsiedzi prowadzili za przepierzeniem ożywionš rozmowę. — Łeb ci sama siekierš utnę, jak chociaż palcem ruszysz nasze rzeczy z tamtego pokoju! — wykrzykiwała sšsiadka do męża. — Nie po to dzieci rodzę, żeby na takim metrażu jak mieliœmy, całe życie siedzieć. Byle te dwa dni przeczekać, żadna siła nas stšd nie ruszy. Żeby nawet ta przybłęda do samego ministra pojechała! Sšsiad coœ jej cicho tłumaczył, czego nie mogłam dosłyszeć, gdyż utrudniał mi to łoskot mego własnego serca, rozsadzanego zbyt szybkim pulsowaniem krwi. — A jak będzie podskakiwać, to się jeszcze dostanie za kratki. Nie meldowana, nigdzie nie pracuje, tylko wcišż coœ pisze! Jak się niš odpowiednie władze zainteresujš, to z pewnoœciš odechce jej się szurać... Wieczorem żona architekta poinformowała mnie oględnie, że Kowalikowa obeszła już z gromadkš swoich dzieciaków wszystkie możliwe urzędy i prosiła, żeby wzięto je pod opiekę, gdyż dzieje się im krzywda. Ona rodzi, mšż się uczy, oboje sš partyjni, a mieszkać nie majš gdzie. Ja, nie meldowana i nie pracujšca nigdzie, zajmuję „na dziko" dwa ogromne pokoje z łazienkš. Na dodatek mam jesz- cze wrogi stosunek do obecnej rzeczywistoœci i zachowuję się pro- wokacyjnie, chodzšc na spacerki z psem wtedy, gdy wszyscy porzšdni obywatele pracujš. Dowiedziałam się także, że cała kamienica potępiła jš za to, że udzieliła mi goœciny, i chociaż nic sobie z tego nie robi, to jednak cała sprawa może się odbić na stosunkach w pracy jej męża. Bezpo- œredni zwierzchnik męża jest bowiem wysoko partyjny i mieszka na tej samej klatce schodowej. Jego żona powiedziała do żony wetery- narza z parteru, że bardzo się razem z mężem dziwiš, że wpuœciła do mieszkania jakiœ podejrzany element, co to niby jest dziennikarkš czy nawet pisarkš, a nikt nigdy jej nazwiska nie słyszał ani niczego nie czytał. I kto wie, czy nie ma czegoœ wspólnego z siatkš Gehłena. — Jadę do Warszawy. Wrócę albo do swego mieszkania, albo wyjadę stšd w ogóle... — powiedziałam szybko i dodałam jeszcze: — Mam tylko jednš proœbę... Niech pani przez te kilka dni karmi chociaż raz dziennie Asmodeusza. Zostawię pienišdze na jego wyży- wienie... 137 — Ależ, proszę pani... — Nutka zażenowania zabrzmiała w gło- sie żony architekta. — Niech pani u mnie mieszka, dopóki mój mšż nie powróci z sanatorium. Co będzie, to będzie... — dodała z west- chnieniem. — Ja paniš bardzo polubiłam. Następnego dnia rano pobiegłam do prokuratora. Popatrzył na mnie z niechęciš. — Nie przeprowadzili się z powrotem — zaczęłam, ale nie pozwolił mi dokończyć. — Nic na to nic mogę już poradzić — powiedział opryskliwie zniecierpliwionym głosem. — W pani sprawie nie mogę interwenio- wać... Mam zwišzane ręce. — Wstał zza biurka. — Niech pani próbuje szczęœcia w Warszawie. Jeœli ma pani jakieœ wpływowe zna- jomoœci. Jeszcze tego samego dnia przeczytałam w miejscowej prasie arty- kuł poœwięcony mojej sprawie. Dziennikarz opisywał w nim, jak to zwracał się do różnych czynników, żeby sprawę wyjaœnić i aby pra- worzšdnoœci stało się zadoœć. We wszystkich instancjach znalazł zro- zumienie dla mojej sprawy. Sam Przewodniczšcy Wojewódzkiej Rady pozwolił zacytować w artykule swojš wypowiedŸ. A brzmiała ona mniej więcej tak, że obywatelka Forelli nie została wyrzucona z mieszkania, które zajmowała. Nadal w nim mieszka, majšc oddzie- lny pokój do pracy, do którego jej nikogo nie dokwaterowano, a jeżeli twierdzi inaczej, to wprowadza władze celowo w błšd. A dla- czego to robi, należałoby dokładniej sprawdzić... Po raz kolejny obeszłam wszystkie możliwe urzędy, żeby znowu usłyszeć od zniecierpliwionych sekretarek, że dyrektorzy, kierowni- cy, przewodniczšcy i wszyscy, którzy mogliby coœ w mojej sprawie załatwić, wyjechali nagle w teren, sš na konferencjach albo tego dnia absolutnie nikogo nie przyjmujš. Po kilku telefonach o różnych porach do Komitetu Miejskiego powiedziano mi, że sekretarz zgodził się przyjšć mnie następnego dnia o godzinie dwunastej w południe. Musiałam wyjazd do Warszawy przełożyć o jeden dzień i jeszcze na tę noc poprosić żonę architekta o goœcinę. Całe te dni, a zwłasz- cza popołudnia, starałam się przebywać na mieœcie, żeby sprawiać jej jak najmniej kłopotu swojš osobš. Było to męczšce i doœć ucišżliwe, bo z braku pieniędzy nie mogłam sobie pozwolić nawet na siedzenie w kawiarni. Brałam więc Asmodeusza na smycz i włóczyliœmy się 138 godzinami nad brzegami jeziora. Koniec wrzeœnia był chłodny, mgły snuły się nad wodš, jesienny las w mroku budził we mnie lęk pomie- szany ze smutkiem. Nie potrafiłam myœleć o niczym innym, oprócz wyrzšdzonej mi krzywdy. Przestawałam powoli wierzyć we wszelkš sprawiedliwoœć. Tliła się wprawdzie jakaœ iskierka nadziei, że znajdę jš w Komitecie, i kiedy opowiem całš historię, przedstawię fakty oraz dowody, wrócę do swego mieszkania. Będę mogła dalej w nim mieszkać i pracować. Przywišzałam się do tego miasta, a gdzieœ tam w podœwiadomoœci kiełkowało pragnienie ułożenia sobie osobistego życia. Być może nawet z GwiŸdzielskim. Martwiłam się także, że nie wyœlę w umó- wionym terminie artykułu do „Kuriera Polskiego", a przede wszyst- kim reportażu dla „Tršby Archanielskiej". Płaciła wysokie honoraria, na dodatek niezwykle punktualnie, co w mojej sytuacji było sprawš istotnš. Asmodeusz buszował w rudziejšcych szuwarach, a ja układałam w myœli mojš rozmowę z sekretarzem. Założyłam sobie, że będzie zwięzła, rzeczowa i przekonywajšca, bez kobiecych argumentów w postaci łez... Zmieniałam jej formę dziesištki razy, chociaż zdawa- łam sobie sprawę, że w decydujšcym momencie zawsze wszystko wyglšda inaczej i mówi się zupełnie coœ innego. Kilka razy pomyœla- łam przelotnie o GwiŸdzielskim. Gdyby był teraz w Olsztynie i gdyby zechciał, może mógłby mi pomóc. Tylko, czy by zechciał? Właœciwie nie znaliœmy się zupełnie. Postanowiłam jednak, że przy najbliższej okazji napiszę do niego list. Byłam tak rozpaczliwie samotna i osa- czona, że każda najdrobniejsza szansa wydawała się kołem ratunko- wym. Zaczęło się Ÿle. Do Komitetu spóŸniłam się dziesięć minut. Na podwórku wynikła awantura o meble. Lokatorzy zażšdali katego- rycznie, abym wszystkie natychmiast usunęła, gdyż dzieciaki, bawišc się w wojnę, rozbijajš sobie o nie głowy. Musiałam więc dŸwigać graty na strych, od którego żona architekta dała mi w tajemnicy klucz. W przyciasnym kostiumie, w wymiętej białej bluzce i zdyszana szybkim marszem, stanęłam na dywanie ogromnego gabinetu. Pierw- szš mojš myœlš było to, że z tego pomieszczenia dałoby się wykroić dwa duże pokoje z kuchniš i przedpokojem. Może nawet starczyło- by miejsca i na łazienkę. 139 Sekretarz, pan drobnej budowy, w czarnym garniturze, siedział sztywno za szerokim, prawie pustym biurkiem i patrzył nie na mnie, a przeze mnie na przeciwległš œcianę. Powiedziałam: „dzień dobry" i zamilkłam nie bardzo wiedzšc, jaka obowišzuje mnie tu forma, „pan" czy „towarzysz"? Zdecydowałam się na „pan". — Siadajcie — powiedział po dłuższej chwili sekretarz wskazu- jšc sztywnym ruchem dłoni krzesło. — Mój czas jest wyliczony, a wy się spóŸniacie — zauważył sucho. Usiłowałam go przeprosić, wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Bšknęłam nawet coœ o tym, że nie mam własnego zegarka. Czułam jednak, że rozgrzeszenia nie uzyskałam. — Więc o co wam chodzi? — Zniecierpliwienie brzmiało w jego głosie. Chłodne, nic nie wyrażajšce oczy wpatrywały się we mnie. — Znam waszš sprawę. Zaczęłam mówić, tłumaczyć, argumentować. Wypadło to niepo- radnie, chaotycznie. Nagle bowiem zdałam sobie sprawę, że równie dobrze mogłam zwierzać swój dramat seledynowym œcianom z umie- szczonym na nich godłem państwowym. Odpłynęła ode mnie cała energia, wiara we własne słowa, w ludzkie odruchy siedzšcego naprzeciw człowieka. Pozostała tylko przemożna chęć płaczu i ucie- czki. Zamilkłam na moment, żeby nad tymi uczuciami zapanować, zmobilizować się wewnętrznie. Walczyłam przecież o utrzymanie się na powierzchni, o minimum potrzebne do życia. — Więc nie podoba wam się, że rodzina obarczona dziećmi otrzymała większe mieszkanie? — Popatrzył na mnie zimno. — Uważacie, że to niesprawiedliwe? — Stało się to moim kosztem i przy użyciu przemocy... — Zaczęłam opowiadać całš historię od poczštku, chociaż czułam, że mnie w ogóle nie słucha, przebierajšc palcami po kancie biurka. — A po cóż wam taki duży metraż? — przerwał mi w połowie. — Jesteœcie samotna. Nie musicie mieć kuchni. Możecie jadać w barze mlecznym. — W mojej sytuacji nie stać mnie nawet na bar mleczny... — wymamrotałam. — Jak ugotuję w domu garnek zupy, to mam na kilka dni... — Nie przesadzajcie! Jak stać was na utrzymanie dużego psa, to nie jest jeszcze tak Ÿle... — uœmiechnę! się krzywo, ironicznie. 140 — Muszę mieć także miejsce do pracy. Ciężko pracuję... — wysunęłam ostatni argument. — Piszę powieœć, piszę dużo artyku- łów do prasy warszawskiej... — Gdzie sš te ksišżki? Kto je wydał? Dlaczego nie widziałem nigdy waszego nazwiska w tutejszej gazecie? — Dalej uœmiechał się lekceważšco, ironicznie. Zamilkłam otwierajšc szeroko oczy, żeby nie popłynęła z nich ani jedna łza. — Jesteœcie samotna, bezdzietna i wystarczy wam w zupełnoœci jeden pokój, a ten przecież macie. Nikt wam go nie odbiera, chociaż na dobrš sprawę, nie bardzo wam się należy. Siedzicie w nim bez meldunku — stwierdził kategorycznym tonem i zrobił taki ruch, jakby uważał ten temat za całkowicie wyczerpany, ale ja postanowi- łam jeszcze bronić przegranej pozycji. — Nie mam pokoju. Mam jedynie pomieszczenie nie przekra- czajšce czterech metrów kwadratowych i to z działowš œcianš z tek- tury. Nie ma żadnych urzšdzeń sanitarnych. — W zupełnoœci dla jednej osoby wystarczy. A jak wam ciasno, to oddajcie psa do hycla. Jesteœcie samotna... — powtórzył z nacis- kiem, jakby było w tym coœ z przestępstwa. — A więc dlatego, że tak nieszczęœliwie ułożyło się moje życie, to trzeba mnie jeszcze za tę samotnoœć karać? — zaczęłam głosem nabrzmiałym od łez. — Przez tę mojš samotnoœć nie dajecie mi prawa do własnego pokoju, do kuchni, do żywego stworzenia... To jest nieludzkie, to jest... To jest, jest... — zajšknęłam się. Nie mog- łam znaleŸć odpowiedniego słowa. Może nie jestem pisarkš, bo nie wydałam jeszcze żadnej ksišżki, ale wy nie jesteœcie ani komunistš, ani dobrym partyjniakiem, ani nawet człowiekiem. Jesteœcie zwykłym skurwysynem i przez takich jak wy, można znienawidzić ustrój, który reprezentujecie — pomyœ- lałam ulubionym zwrotem Lucylli i po raz pierwszy słowo to było na miejscu, i pasowało, jak żadne inne. Wstałam i bez słowa opuœciłam pokój, którego rozmiary znacz- nie przerastały format urzędujšcego w nim człowieka. Sprawa była prosta. Zrozumiałam to po wyjœciu z Komitetu. Nie miałam męża, dziecka, rodziny. Nie miałam ani ubeka, ani nawet milicjanta, czy choćby skromnego partyjniaka wœród najbliższych, bo w ogóle takich nie miałam. Byłam samotna, a do tego tylko pisałam. Nie pracowałam, a pisałam. To nie było nikomu potrzebne. 141 Wywoływało jedynie uœmiech politowania albo pogardy. Pisanie powieœci to przecież nic praca, a komunistyczne hasło głosi: „kto nie pracuje, ten nic je". W Warszawie straciłam trzy dni cennego czasu i resztę pienię- dzy, chociaż stosujšc się do zaleceń sekretarza z Komitetu, jadłam wyłšcznie w barze mlecznym i to dania najtańsze. Obeszłam wszyst- kie możliwe urzędy i ministerstwa. Wszędzie kazano sprawę przed- stawić na piœmie, a póŸniej czekać na odpowiedŸ. Miałam jš otrzymać w cišgu szeœciu tygodni, a to, gdzie będę przez ten czas mieszkać, nikogo nic interesowało. W Zwišzku Literatów oburzono się na karygodne pozbawienie mnie mieszkania. Wysłano kilka listów w tej sprawie do odpowied- nich czynników i wyrażono mi współczucie. Ktoœ z władz Zarzšdu powiedział: „Gdyby to było parę lat wczeœniej, gdy byłem jeszcze w wojsku to bym wysłał ciężarówkę moich żołnierzy i przekwatero- waliby kogo trzeba. Dziœ nie mogę pani pomóc". Ktoœ inny z władz, do kogo zdobyłam zastrzeżony telefon i zwróciłam się z proœbš o pomoc po wysłuchaniu sprawy i chwili namysłu zaproponował: „Niech pani złoży w Zwišzku podanie o zapomogę". Nie skorzysta- łam z zapomogi. Nie o to mi chodziło. Jednak wywnioskowałam z tego że nikt mi w niczym nie jest w stanie pomóc, a wszystkie urzędy funkcje i zwišzki sš w tym kraju jedynie fikcjš, takš samš, jak i praworzšdnoœć. Przeraziłam się. Pakowałam walizkę. Tę samš, z którš tu przyjechałam, z którš rozpoczynałam nowe, powojenne życie. Długo szukałam wœród porozrzucanych po podłodze, podeptanych papierków i notatek, wizerunku białego łabędzia — symbolu mego przyszłego, radosnego bytowania. Bałam się, że go nie znajdę, że może go zniszczono, wyrzucono. Znalazł się jednak. Podniosłam go z nabożeństwem jak œwięty obrazek, starłam delikatnie błoto czyichœ butów, wygładziłam postrzępione brzeżki tekturki, na której był naklejony. Musiałam go zabrać z sobš. W jakimœ kolejnym mieszkaniu czy pokoju zawiœnie nad łóżkiem Jako symbol wszystkich nadziei, których nie wolno mi stracić. To była jeszcze jedyna rzecz, którš posiadałam, której nie udało się całkowicie we mnie zabić. Wsunęłam tekturkę między plik odpisów podań i skarg, jakie napisałam od chwili pozbawienia mnie domu. Poza tym nic nowego do mojej walizki nie doszło. Wyjeżdżałam z miasta z tym, z czym przybyłam. Postanowiłam sprzedać nawet skromniutkš poœciel, bo 142 jak się zorientowałam, zabrakło mi kilkunastu złotych do biletu kolejowego. Następnego dnia wieczorem odjeżdżałam do Wrocławia zawiadomiwszy Lucyllę lakonicznš karteczkš o swoim powrocie. Poœciel kupiła praczka żony architekta. Jej syn żenił się z jakšœ „bosš i nagš" dziewczynš — jak to okreœliła. Chodziła jeszcze do szkoły, a wychowywała się w Domu Dziecka. Bękart był w drodze i matka, mimo słabych protestów ze strony syna, postanowiła go ożenić, jako że sama miała troje nieœlubnych dzieci i rozumiała, jak ciężko jest w takiej sytuacji samotnej kobiecie. Do załatwienia pozostawała jeszcze bolesna sprawa Asmodeu- sza. Musiałam go zdradzić, zawieœć jego psie uczucia, oszukać. Po prostu oddać w obce ręce, których jeszcze nawet nie znałam. Żona architekta nie mogła go zatrzymać. Poleciła jedynie znajo- mego leœnika. Rozmawiała z nim i zgodził się przyjšć mego kundla. Mieszkał dwie stacje za Olsztynem. Zaopatrywała się u niego w miód. Obiecała przy okazji odwiedzać psa i przywozić mu coœ smacznego do żarcia. Raniutko wysiedliœmy z Asmodeuszem na maleńkiej, pustej sta- cyjce. Za przejazdem kolejowym skręciłam w leœnš, szerokš drogę. Rude liœcie grabów szeleœciły w koleinach pod łapami kundla trzy- majšcego się blisko mej nogi, chociaż zdjęłam mu smycz. Jakby przeczuwał coœ złego, szedł z opuszczonym ogonem, z pyskiem przy ziemi i tylko od czasu do czasu podnosił łeb, szukajšc moich oczu. Gardło miałam œciœnięte, oczy suche, wpatrzone w jesienny, cichy las. Szłam coraz wolniej, żeby przedłużyć ten nasz ostatni w życiu spacer. W myœli przysięgałam, że już nigdy więcej nie przywišżę się do żadnego stworzenia, nie będę miała w przyszłoœci żadnego inne- go psa, choćby były na to odpowiednie warunki. Kochałam Asmo- deusza i, jak wszystko, do czego byłam w życiu przywišzana, musiałam utracić i jego. Między drzewami przeœwiecały zabudowania z czerwonej cegły — cel naszej wędrówki. Przystanęłam. Pies przystanšł także i, prze- krzywiwszy łeb, wpatrywał się we mnie uważnie. Wycišgnęłam z tor- by kiełbasę. Nie był to obiecany mu kiedyœ kilogram, ale i też nie stałam jeszcze „u progu" wydania ksišżki. Ćwierć kilograma, jakie mu podałam pokrajane w kawałki, nie było także miarš moich moż- liwoœci finansowych. Po zakupieniu biletu i odłożeniu paru groszy 143 aj we Wrocławiu, tyle mi tylko pozostało, żeby kupić dwa- na .'•""^^a deka - jak obliczyła ekspedientka, której wręczajšc dzieœcia powiedziałam: „Kiełbasy za wszystko". pienišdz0^ Asmodeusz... - zachęcałam, głaszczšc czarny, kudłaty — ffics nie rzucił się jak zwykle na kiełbasę. Jadł powoli łeb, 3^.'hwytajšc kawałeczki uchylonym pyskiem i bez zwykłego delikatni 3^ entuzjazmu. Nie poruszył nawet ogonem. w takich ^, siedzieliœmy obok siebie na skrawku suchego mchu. ^oznsz wiedział, że się rozstajemy. Przytulił pysk do mojej twa- Asmode ^ • ^ stary, zmęczony człowiek. rży i J^^y będę miała dom, wrócę po ciebie — powiedziałam głoœ- "" . mógł mnie zrozumieć, chociaż wiedziałam, że obie te n0) }a6• 'nieprawdopodobne. Ta druga nawet bardziej. Jakże w tej rzeczy ^pawidzilam sekretarza. chwili^ ^ leœniczy wzišł z moich ršk smycz. Pies spojrzał pytajšco ^oz na niego. Jeszcze raz na mnie. Milczałam. Nie zrobiłam na i11016 gestu, nie ruszyłam się z miejsca. Asmodeusz zwiesił łeb, żadneg , pgpn i poszedł za nowym właœcicielem. Zakryłam dłoniš podkuć ^ krzyknšć, nie przywołać go do siebie. Pies jakby usta' ? co s1? ze mn^ ^zleje• Zatrzymał się raptownie, zaparł się wyczuł, ciemię pokrytš igliwiem i odwrócił łeb. Œlepia błagalnie łapami . się we mnie. Nie skowyczał, nie szarpał się nawet na wpatry" ,^Q patrzył. Odwróciłam się i zaczęłama biec na oœlep smyczy? jg Dopiero gdzieœ z daleka usłyszałam rozpaczliwy, strasz- przed si ^^ jeszcze po latach budził mnie nocami ze snu. ny skcw ' ^o co, wygryŸli cię? — stwierdziła z niejakš satysfakcjš ". przepowiadała bowiem podobne zakończenie „idealistycz- Lucyll^,onek", jak okreœlała zwrotem swego ostatniego kochanka, n^ To t0' c0 nle ^° cwamactwem- — Ak i mnie też wysiudali wszyst ^ westchnieniem, rozkręcajšc papiloty. Pocišg przyszedł ~ „\ rano i Lucylla chodziła jeszcze w szlafroku i z kolorowymi 0 s^^[ na czubku glowy- szmatK radziła mnie do kuchni, gdzie nakryła ceratš stolik do •a- Mieszkała teraz w dwu małych pokojach, bo jak twierdzi- œniada ^ ^ Rady Narodowej nowe miotły w postaci przewodni- ka? P^ i kilku wyższych urzędników. Zaczęto zaprowadzać czšceg0 144 porzšdki w różnych urzędach, a zwłaszcza w kwaterunkowym. ^ trudem udało się uzyskać obecne mieszkanie i to tylko dzięki temu, że zameldowała fikcyjnie dwie studentki. Ucieszyłam się tš wiadomoœciš. Œwiadczyła o tym, że coœ się ^mienia na lepsze, że wszystko zależy od ludzi odpowiednio dobra- nych. Było w tym coœ pocieszajšcego. Pomyœlałam o Olsztynie. — Możesz tu spokojnie mieszkać. Jak chcesz, wystaram ci się o pracę. Mogę załatwić etat sekretarki w Akademii Medycznej albo kasjerki w Operze... — Pozwól mi posiedzieć tydzień. Tyle mi potrzeba do przepisa- nia i dopracowania powieœci. PóŸniej pojadę do Warszawy. Tam się postaram o jakšœ dziennikarskš pracę. Być może w „Tršbie Archa- nielskiej". : Lucylla z hałasem rozstawiała talerzyki i szklanki. — Znów chcesz wleŸć w jakieœ gówno! - westchnęła. - Tam siedzš albo Żydy, albo różni hrabiowie, co każdego wykiwajš, jak nie Z ich branży. ^ - Głupstwa pleciesz! - Wzruszyłam ramionami. ; — To fakt! — obruszyła się wycišgajšc ze słoika marynowane grzybki i głoœno przełykajšc œlinę. - Maniek mi mówił, a on wie jiajlepiej, bo pracuje w referacie wyznań... — Popatrzyła na mnie z namysłem i zaraz się rozeœmiała, jakby przypomniała sobie coœ jMbawnego. - To znaczy, że z mojej małpy nici? — Na razie jeszcze nici, ale masz u mnie małpę jak w banku. Niech tylko wydam ksišżkę... - Uœmiechnęłam się blado. Bolała iBinie głowa. Czułam mrowienie w nodze i wydawało mi się, że w nocy w pocišgu miałam temperaturę. — Nim ty jš wydasz, to ja się cała siwym włosem pokryję i nawet Hiałpa już mnie nie ucieszy... — machnęła lekceważšco rękš. — A swojš drogš, ty to masz cierpliwoœć. Ja nawet takiej do chłopów •Oie mam, jak ty do tej ksišżki. A jak z damsko-męskim interesem? ~ zainteresowała się nagle. ^ Popijajšc przypalone mleko opowiedziałam jej pokrótce o GwiŸ- dzielskim. Bardzo się zapaliła, żeby natychmiast wysłać do niego list. — I noga przestanie boleć, i głowa, a także innym częœciom będzie lżej, gdy cię taki pułkownik dopadnie — rozmarzyła się głoœno. — I wiadomo, że niczego nie zaflancuje, bo w wojsku wcišż ich badajš. 145 — Nie mam teraz do niczego głowy — westchnęłam. — Nie mogę się jeszcze otrzšsnšć z tej całej historii z mieszkaniem, nie mogę przeboleć rozstania z Asmodeuszcm... — dodałam ciszej, bo coœ mnie załaskotało w gardle. — Do tego nie potrzeba głowy! — orzekła autorytatywnie. — Głowę to ty zostaw do myœlenia, bo z tym u ciebie nie najlepiej. Tak się dać wykołować! Ja bym z siekierš na nich poszła! Oskarżyła przed prokuratorem, że zginęła biżuteria po matce i aparat fotogra- ficzny. Jeszcze bym na dodatek maszynę rozbiła, żeby musieli płacić odszkodowanie. Zniszczyła, zadeptała! — Tobie też odebrano willę i jakoœ nikogo nie zaršbałaœ — powiedziałam z przekšsem. — Łatwo dawać rady innym. — Żułam bez apetytu chleb z pasztetem. — A na cholerę mi ta cała willa? — zmieniła front, nie chcšc się widocznie przyznać do porażki. — Na dobrš sprawę wyprzedałam wczeœniej, co tylko się dało. Nawet sracz i wannę wymontowałam i na złom poszło. Oddałam w takim stanie, że remont będzie drożej kosztował, niż cała chałupa warta. No, i kto mi udowodni, że to ja zrobiłam? Powiedziałam w kwaterunku, że poprzedni lokatorzy, co to mi ich dokwaterowali, tak mnie urzšdzili i jeszcze wybrzydzałam nad przydzielonym mieszkaniem... — Marzę o kšpieli i łóżku... — westchnęłam, gdy wspomniała o wannie. — Zaraz wyjdę do pracy, to się wykšp i poœciel sobie na kana- pce, a jak wstaniesz, to upitraœ obiad albo przyjdŸ do mnie do biura, to zjemy na mieœcie. — Nie mam ani grosza — powiedziałam prędko, żeby mieć już to poza sobš. — Nawet na tramwaj. — I tak się dziwię, że na podróż miałaœ! Już nawet myœlałam, czy ci nie wysłać, jak przyszła kartka... — Wzruszyła ramionami nacišgajšc pończochy na grube, kształtne nogi. Powieœć skończyłam w cišgu tygodnia. Do Warszawy jednak nie pojechałam. Natomiast karetka pogotowia odwiozła mnie do szpita- la. Nie do wariatów, jak to przepowiadała Lucylla, gdy całe noce przesiadywałam nad maszynš, ale na oddział chirurgiczny. Podejrze- wano zapalenie szpiku kostnego i trzeba było nałożyć gips. Maszynopis Lucylla sama wysłała do wydawnictwa. Któregoœ dnia przyniosła do szpitala pokwitowanie, wraz z garnkiem pierogów z kapustš i pieczonym boczkiem. 146 — Musisz się dobrze odżywiać — stwierdziła na wstępie. — Doktor orzekł, że jesteœ zamorzona. A swojš drogš bardzo przystoj- ny mężczyzna. Dał mi stałš przepustkę... — Uœmiechnęła się do swoich myœli ustawiajšc słoiki na stoliku. Wprawdzie przesiadywała dłużej w pokoju dyżurnego lekarza, niż przy moim łóżku, ale przychodziła regularnie. Nie mogłam jej tylko wytłumaczyć, że pyzy, bigos i kotlety schabowe nie sš właœci- wym pożywieniem dla kogoœ, kto nie opuszcza łóżka, a przy tym ma wštrobę podrażnionš końskš kuracjš antybiotykami. Mój stan był ciężki, groziło dłutowanie koœci. Prawa noga od stopy do biodra spoczywała w gipsowej trumience. Na pewnym odcinku barwš przypominała płytkę szamotowš. Ból był taki, jakby kopano butem w piszczel. Niewiele pomagały nawet œrodki znieczu- lajšce. Byłam bliska obłędu. Leżałam na wspólnej sali z jedenastoma kobietami. Wszystkie po ciężkich operacjach. Było duszno, smrodliwie, ale przynajmniej nic nie kosztowało. Na wiele tygodni miałam zapewniony dach nad głowš i wyżywienie. W mojej sytuacji było to najlepsze rozwišzanie sprawy. Jak się okazało, nie tylko w mojej. Obok leżała staruszka z rękš w gipsie. — Jestem tu jak w domu — poinformowała mnie z dumš i zadowo- leniem w głosie. — Czwarty raz w tym roku leżę na tej sali. — Uœmie- chnęła się błogo, jakby spotkało jš szczęœcie, a nie choroba. — To okropne... — jęknęłam, gdyż ból w nodze zaczšł się pod wieczór nasilać. — To łaska boska... — odrzekła z powagš. — Gdzie bym ja się biedna podziała? Chore z najbliższego sšsiedztwa staruszki widocznie dobrze zna- ły jej historię, bo przytakujšco skinęły głowami, a jedna dodała: — Sama pamiętam, jak pani z posiniaczonš twarzš tutaj leżała. Tyle, że pod oknem, w końcu sali... — Najpierw leżałam na œlepš kiszkę, póŸniej z woreczkiem żół- ciowym... — wyliczała staruszka. — A jeszcze wczeœniej, to mnie tu z sercem pogotowie przywiozło... Dopiero póŸniej kazałam sobie różne rzeczy wycinać... Patrzyłam na chorš, nie bardzo wiedzšc, o czym właœciwie mówi. Czułam bolesne pulsowanie w nodze, w głowie szumiało, chwytały 147 nudnoœci. Staruszka cišgnęła dalej, widzšc we mnie nowš słuchacz- kę. To, o czym opowiadała, docierało do mnie fragmentarycznie i trochę jak przez filtr z waty. — Dwa lata temu córka umarła na serce. Od młodoœci była słabowita... Dokwaterowali młode małżeństwo. Mnie, starš, wyrzucili do kuchni. Kuchnia była duża, nie powiem, to sobie mieszkałam na łóżku za firankš. Ale im mało było pokoju, chcieli mieć całe miesz- kanie, dokuczali, nie dali do ustępu chodzić, krzyczeli, że im brudzę w kuchni. Jednego dnia zwišzali moje rzeczy w tobołek i na ulicę wyrzucili... — zaszlochała głoœno, spazmatycznie. Powiedzieli, że tu nic nie ma mojego, że wszystko poniemieckie. Grozili, że pogotowie sprowadzš, w domu wariatów zamknš, bo chciałam ich otruć. Cho- dziłam po różnych biurach. Odsyłali jedni do drugich. Nocowałam na dworcach, na klatkach schodowych. Po barach mlecznych chodzi- łam, resztki z talerzy zjadałam, co inni zostawili... Jak się na ulicy przewróciłam, to pan milicjant pogotowie wezwał i tu przywieŸli, ale nie chcieli trzymać długo. Ten ładny pan doktor powiedział do mnie: „Babciu, wypiszemy, bo babcia zdrowa i do domu trzeba wracać". To ja mu mówię: „Synku, ja nie mam domu, mnie Ÿli ludzie wyrzuci- li. Jak stšd pójdę, to chyba do Odry, żeby się utopić". To on do mnie: „Żeby babcia chociaż œlepš kiszkę miała chorš, to byœmy wycięli i mogłaby babcia jeszcze z dziesięć dni poleżeć". To ja póŸniej zaczęłam o różne choroby wypytywać, na ulicy się przewra- cać, za brzuch chwytać, byle do szpitala odwieŸli. Tu dobrzy ludzie. Już wszystko powycinali i ten ładny doktor powiedział, że już nic więcej nie mogš. To ja poszłam do łazienki i tłukłam głowš o posadzkę, że całš miałam we krwi i musieli mnie na dwa tygodnie zatrzymać. Myœleli, że mózg sobie otrzšchłam... — opowiadała spo- kojnie, rzeczowo. Wpatrywałam się w niš, nie bardzo rozróżniajšc rysy pomar- szczonej twarzy. Ból nogi czułam nawet w oczach. Dreszcze przebie- gały po ciele, do ust napływała goršca œlina. — Niech pani lepiej się przyzna, jak było z tš rękš. W trzech miejscach połamana, że aż koœć przez ciało wyszła... — dobiegł do moich uszu czyjœ głos. — Wszyscy się dziwiš, jak to możliwe. Lekarz to nawet nie chce wierzyć, że samemu sobie można taki ból zadać... 148 Sala się lekko chybotała. Wydawało mi się, że za moment ból rozsadzi gips w nodze, a serce ustanie w biegu. Bezwiednie jęknę- łam. Z wysiłkiem wycišgnęłam rękę w stronę dzwonka, żeby przywo- łać siostrę. - Jak Bóg pokarał dobrym zdrowiem i człowieka samego na œwiecie zostawił, to różnie trzeba kombinować. — Słowa dotarły do mnie jakby z oddali, przez łoskot dzwonów, a za chwilę sala runęła mi na głowę. Była wiosna, gdy opuszczałam szpital. Nad Odrš pękały lepkie pški kasztanów, klony gubiły zieloniutki okwiat. Lucylla prowadziła mnie pod rękę do taksówki. Uœmiechałam się radoœnie do niej, do nielicznych przechodniów na cichej uliczce Wyspy Tumskiej, do błękitu wiosennego nieba, po którym wiatr przeganiał białe, pierza- ste obłoki. Wprawdzie moja noga była jeszcze obrzmiała, słaba i z trudem zginała się w kolanie, ale obeszło się bez drutowania koœci. Życie jednak było piękne, zwłaszcza że w torebce szeleœcił list od BliŸniaczek. Załatwiły na dwa tygodnie pokój goœcinny w Zwišzku Literatów, otrzymałam też bezzwrotnš pożyczkę. Na adres Lucylli nadszedł również list od GwiŸdzielskiego. Pisał na kratkowanym papierze z zakrętasami: „Dziewczyno, wkrótce cię dopadnę. Niech tylko odparuje alkohol po skromnym, żołnierskim przyjęciu w kasy- nie, jakie przygotowaliœmy dla naszych przyjaciół lotczyków..." Wprawdzie od napisania listu minšł już miesišc, ale łudziłam się, że któregoœ dnia zjawi się i spełni wreszcie swojš obietnicę. Słowo „dopadnę", tłumaczyłam sobie jako „odwiedzę". Lucylla miała inny poglšd na ten zwrot. - Dopadnie... - tłumaczyła z powagš — to znaczy, tak cię wyobraca, że będziesz bliska padnięcia. - Byle prędzej... - jęknęłam, czujšc wiosnę nie tylko w powie- trzu. Postanowiłam jeszcze tego samego dnia napisać do niego list, podajšc warszawski adres goœcinnego pokoju. Tydzień póŸniej pozostawiłam walizkę i maszynę do pisania w Zwišzku Literatów i natychmiast powędrowałam do wydawnictwa. Byłam pewna, że ksišżka jest już w drukarni, a w kasie czekajš pienišdze. Były bardzo potrzebne. Zaczynałam znów życie od zera. Na korytarzu spotkałam mojš redaktorkę. Ogromnie się ucieszy- ła i serdecznie powitała. 149 — Jak dobrze, ze p^ni przyszła. Właœnie dzisiaj mieliœmy wysiać list. — Pewnie ksišżka w sprzedaży i honorarium czeka... — wpad- łam jej z uœmiechem w słowa. — Jeszcze nie... -- Zakłopotanie odmalowało się na jej twarzy. — Mamy do pani maleńkš proœbę... Ale proszę do mnie, do poko- ju... — Przepuœciła mnie przed sobš. — Porozmawiamy przy kawie. Podobno pani chorowała? — Tak— skwitowałam krótko, pełna wewnętrznego niepokoju i napięcia. Przez chwilę milczałyœmy czekajšc na zamówionš kawę i zerkały na siebie z zakłopotaniem, uœmiechajšc się grzecznie. — Proszę pani... — zaczęła pierwsza, szukajšc czegoœ nerwowo na pustym prawie biurku. - Otóż chodzi nam o to, żeby zechciała pani skrócić powieœć do siedemdziesięciu stron maszynopisu — wyrzuciła z siebie jednym tchem, nie podnoszšc na mnie oczu. Milczałam długš chwilę, nie rozumiejšc dokładnie, o co jej cho- dzi. Pomyœlałam z lękiem, że widocznie dano mi nadmiernš dawkę antybiotyków i coœ nie jest w porzšdku z kojarzeniem. — Do ilu stron? — zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy mózg funkcjonuje normalnie. — Do siedemdziesięciu — potwierdziła. — To wtedy byłoby opowiadanie, a nie powieœć... — mówiłam powoli, z namysłem, wcišż nie bardzo pewna, czy się dobrze rozu- miemy. — Ale jakże dobfe opowiadanie! — Popatrzyła na mnie ciepło, serdecznie i podsunęła spodeczek z cukrem. Machinalnie wsypałam trzy łyżeczki do filiżanki, — To znaczy, że wydacie takš cienkš broszurkę? — pytałam dalej z niedowierzaniem. — Nie, proszę p^ni. Wydamy tomik opowiadań. — Tomik opowiadań? - zdziwiłam się głoœno. — Przecież ja podpisywałam umow^ na powieœć, a nie na tomik opowiadań. Nie potrafię pisać opowiadań. Nigdy nawet nie próbowałam. Ten rodzaj prozy jest mi obcy... — To nic nie słodzi - uspokoiła mnie szybko. — Dojrzeje pani, nauczy się, a Wtedy wydamy œliczny zbiorek opowiadań obycza- jowych... - przemakała łagodnie, jak do idioty. 150 — Proszę o zwrot tekstu i wypłacenie pełnego honorarium... — usłyszałam własny głos, jakby mówił to zupełnie ktoœ inny, a nie ja. — Dawno już minęły wszelkie możliwe terminy, a ja zrobiłam wię- cej, niż to nawet przewidywała umowa. Z siedmiuset stron skróciłam do dwustu pięćdziesięciu. Ustawiłam także inaczej bohaterów, pozwoliłam redakcji dopisać wstawki do kilku rozdziałów. Nie godzę się już na nic więcej. Ani na żadne skróty, ani na żadne przeróbki, ani nawet na wydanie w takiej formie, w jakiej się mój maszynopis obecnie znajduje. Właœciwie dawno już przestał być mój... Mówiłam jeszcze coœ w tym sensie, sama zdumiona odwagę i pewnoœciš siebie. Było mi już właœciwie wszystko jedno. Postanowi- łam skończyć z literaturš definitywnie. — Tak nie można, proszę pani... — Redaktorka wydawała się zgorszona moim wystšpieniem. — Pani jest zwišzana umowš, zaliczkš... — Nie jestem już niczym zwišzana. Ja ze swej strony umowy dotrzymałam, tylko wydawnictwo się z niej nie wywišzało. — Muszę się porozumieć z dyrektorem. Sama nie mogę decydo- wać o takich sprawach. — To proszę się porozumieć — odpowiedziałam spokojnie, kategorycznym tonem. — Nie wyjdę stšd bez maszynopisu i pienię- dzy. W pół godziny póŸniej siedziałam w gronie kilku panów. Patrzyli na mnie zimno, nieprzychylnie, jakbym im wyrzšdziła osobistš krzywdę. — Pani zapewne sšdzi, że pani tekst jest arcydziełem? — zwró- cił się jeden z nich w mojš stronę, nie starajšc się nawet ukryć ironii. — Wasze wydawnictwo z zasady arcydzieł nie wydaje — odpo- wiedziałam spokojnie. — Myœmy z paniš tylko dlatego podpisali umowę, że była pani w trudnych warunkach materialnych... — wtršcił główny księgowy ze zjadliwym uœmiechem na pełnej twarzy. — Żałuję, że wczeœniej nie wiedziałam, iż wydawnictwo jest instytucjš charytatywnš, bo bym jeszcze poprosiła dodatkowo o zapomogę... — Na przyszły raz będziemy wiedzieli, jak z takimi rozmawiać! ~- wykrzyknšł któryœ z panów. — A ja uprzedzam lojalnie, że sprawę skieruję do naszego radcy prawnego przy Zwišzku Literatów. Będę dochodziła swoich praw 151 o pełne honorarium. A teraz proszę o zwrot tekstu. — Podniosłam się z wysiłkiem z krzesła. Miałam jeszcze niejakie trudnoœci z nogš, nie tak dawno oswobodzonš z gipsu. Rzucono teczkę z maszynopisem na okršgły stół, przy którym siedzieliœmy. Moja redaktorka miała opuszczonš głowę, wszyscy inni patrzyli na mnie z wyraŸnym obrzydzeniem. Wzięłam niebieskš teczkę, wsadziłam pod pachę i bšknšwszy coœ w rodzaju „żegnam", wyszłam bez poœpiechu z podniesionš głowš... Na schodach załamałam się. Oparta o parapet okienny na półpiętrze zaczęłam płakać. Głoœno, spazmatycznie płakać, bo do tego wszyst- kiego przypomniał mi się Asmodeusz i to, że nie mam domu i na dobrš sprawę, nie bardzo wiem, co z sobš dalej robić. Jeszcze na ulicy płynęły mi po twarzy łzy. Nie potrafiłam nad nimi zapanować. Przy placu Trzech Krzyży, który Lucylla nazywała placem Was- sermana, spotkałam Jacka w nowym ubraniu w drobnš kratkę. — Forelli! — krzyknšł radoœnie. — Kopę czasu cię nie widzia- łem! Co ty masz takie oczy czerwone, jak angorska królica. Dokšd idziesz? — Idę dojrzewać!... — wyszlochałam bez sensu. — Dojrzewać? — Popatrzył na mnie z namysłem swoim oczop- lšsem. — Jak to: dojrzewać? — Wydawnictwo kazało. Po prostu mam dojrzewać do pisania opowiadań. — ChodŸ na kawę — zdecydował szybko. — Pogadamy. — Wolę to zrobić przy ciastkach... — westchnęłam przekładajšc maszynopis i chwytajšc Jacka pod ramię. — Żeby mi tylko pieniędzy starczyło — jęknšł z rozbawieniem. — Jak ty się do ciastek dorwiesz, to cała moja wierszówka pójdzie. "Usiedliœmy w zacisznym kšcie na półpięterku u Galińskiego w Alejach Ujazdowskich. Po wysłuchaniu całej historii od dnia, gdy się po raz ostatni widzieliœmy, do dzisiejszej wizyty w wydawnictwie, Jacek przez dłuższš chwilę spojrzeniem omiatał w zadumie salę. Włšczyły się natychmiast wszystkie jego nerwowe tiki, więc mogło się zdawać, że wibruje i tańczy nie podnoszšc się z krzesła. — Nie ma co szat rozdzierać! — zawyrokował wreszcie. — Nie jedno wydawnictwo w Polsce. Każde ma inny profil, innych redakto- rów, inne ambicje. W niektórych siedzš nawet ludzie z głowš.. Z pewnoœciš trafisz na takie, które ksišżkę wyda. 152 — Nic chcę! Nie mam już do tego nerwów! — wykrzyknęłam porywczo i znów miałam ochotę zatkać, przypomniawszy sobie te wszystkie miesišce i lata spędzane nad tekstem, który w rezultacie nie znalazł uznania w niczyich oczach. — Tylko się nie załamuj! U nas w więzieniu, jak się ktoœ zała- mał, to robiono z niego szmatę... — œciszył głos do szeptu rozglšda- jšc się na boki. — Wydajš teraz takie grafbmaństwa, że skóra na człowieku cierpnie. Trzeba przeczekać. Niedługo dojdš do wniosku, że nasz naród inteligentny i byle gównem go nie zadowolš. Musi się kurs zmieœcić... — Nim on się zmieni, zdechnę z głodu... — westchnęłam nad czwartš œmietankowš babeczkš, zezujšc na ptysia. — Nie zdechniesz! Jeszcze nikt w Polsce z głodu nie umarł — powiedział bardzo głoœno zerkajšc w kierunku stolika, przy którym siedział jakiœ mężczyzna osłonięty gazetš. — Postaram ci się o etat u nas, w „Tršbie Archanielskiej". Dobrze płacš i potrzebujš dzien- nikarzy z ostrym piórem. Bardzo chwalono twoje reportaże. — Przy- gładził dłoniš mocno przerzedzone włosy na jajowatym czerepie. — Musisz tylko parę dni pocierpieć. Idzie teraz u nas walka na noże o kierownictwo redakcji. Pretenduje dwóch facetów z różnych ugru- powań. Trzeba poczekać, który z nich dojdzie do władzy... Jeszcze tego samego dnia złożyłam maszynopis w wydawnictwie, do którego miałam pieszo najbliżej z Alei Ujazdowskich. Idšc za radš Jacka, postanowiłam systematycznie, w miarę odrzucania teks- tu, składać go we wszystkich wydawnictwach po kolei. W Zwišzku Literatów w portierni powiedziano mi, że był do mnie dwukrotnie telefon i że „ten pan" będzie dzwonił jeszcze wie- czorem. GwiŸdzielski wytrzeŸwiał — przebiegło mi przez myœlo i postanowiłam nie opuszczać tego dnia pokoju. Rozpakowujšc walizkę, rozkoszowałam się ładnym, cichym wnętrzem, które przez dwa tygodnie miało zastępować mi dom. Co chwila podchodziłam do okna, żeby wyjrzeć na Kolumnę Zygmunta, na ruiny Zamku, na dalszš szaroœć Wisły. Oglšdałam właœnie papierek z nowego wydawnictwa — pokwito- wanie przyjęcia maszynopisu — zastanawiajšc się, za ile tygodni dostanę od nich odpowiedŸ, gdy poproszono mnie na dół do telefo- nu. — Dziewczyno! — krzyczał w mikrofon GwiŸdzielski. — Chu- cham ci w słuchawkę, żebyœ wiedziała, że jestem zupełnie trzeŸwy 153 i że za godzinę mogę ci złożyć wizytę. Na razie jestem jeszcze w sztabie, ale punktualnie o godzinie osiemnastej zero, zero, meldu- ję się u ciebie. — Dobrze. Czekam — szepnęłam z zaschniętym z emocji gard- łem, po czym odłożyłam słuchawkę, bo z wrażenia zupełnie zgłupia- łam i zabrakło mi słów, żeby cokolwiek powiedzieć. Zrobiłam błyskawiczny przeglšd mojej skromniutkiej garderoby i wybrałam na tę uroczystš chwilę starš spódniczkę od kostiumu Lucylli i mojš własnš niebieskš bluzkę w drobniutkie, białe paseczki. Wpraw- dzie sukienka w pomarańczowe ciapki wyglšdała znacznie efektowniej, ale miała ogromnš wadę: nie była rozpinana z przodu tak jak bluzka i z trudem przechodziła mi przez głowę. Liczyłam się z tym, że zapięcie może stanowić w mojej sytuacji rzecz niesłychanej wagi. Czasem byle drobiazg potrafi wszystko zepsuć. Nie chciałam zmarnować okazji. Kło- pot był także z halkš. Miałam dwie, milanezowe. Jedna gorsza od dru- giej. Sprane, spłowiałe, stanowczo nie nadawały się na rozbieranš randkę, gdyby do takowej doszło. Ze staniczkami podobna historia. Powzięłam więc męskš decyzję. Bluzkę, a nawet spódniczkę, nałożyłam na gołe ciało. Nie miałam halki, biustonosza, efektownych majtek, ale miałam za to ładny, sterczšcy biust, gotowy na wszystko. Miałam też tre- mę; serce mi waliło, dłonie się pociły i wcišż coœ poprawiałam przed lus- trem. Bardzo mnie także niepokoiło, że tapczan był wšski i skrzypiały w nim sprężyny. Na wszelki wypadek zeszłam na dół, zasięgnšć dyskret- nie języka u portierki, kto zajmuje pokój obok. Okazało się, że jestem na całym piętrze zupełnie sama. Odetchnęłam z ulgš i już chciałam odejœć do siebie, gdy zadŸwięczał telefon. Meldował się GwiŸdzielski. — Dziewczyno, zaszły nieprzewidziane okolicznoœci i spóŸnię się o pół godziny. Czekaj. — Czekam... — jęknęłam trochę zawiedziona, bo czas mi się dłużył i całe napięcie powoli słabło. W pokoju usiadłam w fotelu przy oknie. Patrzyłam w zapadajšcy nad Starówkš fiołkowy zmierzch. Dobrze było tak trwać w ciszy, patrzeć na ruchliwš, wiosennš ulicę i czekać na GwiŸdzielskiego. Wyobrażałam sobie, jak mnie przywita, o czym będziemy rozmawiali i czy Lucylla nie przesadzała z tš interpretacjš „dopadnięcia". Może w ogóle nie miał tego zamiaru, zatroskałam się. Dawno minęło zapowiedziane pół godziny, minęła godzina, dwie, a GwiŸdzielskiego ani œladu. Poczułam się oszukana, zepchnięta na 154 margines. Nikt się do mnie nie spieszył, wszystko było ważniejsze od mojej osoby. Poczułam głód. Bałam się jednak wyjœć na miasto, bo właœnie w tym momencie mógł zjawić się goœć. O dziesištej położy- łam się spać. Cicho popłakiwałam w poduszkę. Przyszedł sen i prze- rwał smutny kontakt z rzeczywistoœciš. Obudziło mnie stukanie do drzwi. W pokoju szarzało. Przez moment pomyœlałam, że coœ mi się przyœniło, stukanie jednak nie milkło. Wyskoczyłam z łóżka w spranej barchanowej koszuli żałujšc, że nie mam szlafroka, bo nawet przed portierkš wstydziłam się w niej pokazać. Na progu stał GwiŸdzielski z dłoniš przyłożona do daszka lekko przekrzywionej czapki lotniczej. Ogromny, rozeœmiany, pakował się do pokoju. Usiłowałam zamknšć mu przed nosem drzwi, tłumaczšc, że nie jestem ubrana. GwiŸdzielski jednak wstawit nogę tak, że nie mogłam ich zamknšć. Jednš rękš chwycił mnie wpół, przyciskajšc do swojej ogromnej postaci, a drugš przytomnie przekręcał klucz w zamku. — Idę do ciebie... Już idę do ciebie — szeptał namiętnie tonem wielce obiecujšcym. Nie mogłam ani się wyszarpnšć z jego ramion> ani nawet słowa wydusić. Gdy tylko uchylałam usta, zamykał je pocałunkiem, już od progu zrzucajšc z siebie częœci garderoby. W okamgnieniu był nagi i powtarzajšc to swoje „już idę do ciebie", rzucił mnie na podłogę. Dopiero po chwili uœwiadomiłam sobie, że coœ stuka mnie rytmicz- nie w czoło. Był to daszek czapki. Wprawdzie PO całym pokoju walały się rozrzucone militaria, ale o czapce zapomniał. Lucylla miała rację. „Dopaœć" to jednak wielkie słowo. Dopadał mnie tak do południa. Z radoœciš życia, ze œmiechem, z siłš czołgu w akcji. Nie było miejsca na słowa, na rozmowę, na obronę, na jakikolwiek sprzeciw. Pokój był już pełen słońca, gdy nagle spojrzał na mnie, na zegarek i jęknšł: — Dziewczyno, co ty ze mnš zrobiłaœ? O œniadaniu nawet zapo- mniałem. Pewnie i ty jesteœ głodna. — Głodna... — jęknęłam łapišc z trudem oddech. Wcišż mnie œciskał w ramionach, tulił do siebie, całował. Robił to z zajadłoœciš. — Ale dlaczego przyszedłeœ tak wczeœnie? — zdołałam zapytać między jednym pocałunkiem, a drugim. 155 — Strategia! Należysz do kobiet, które trzeba brać przez zasko- czenie. — Dlaczego nie przyszedłeœ wczoraj? — Żebyœ zmiękła, dojrzała... — Uniósł głowę, popatrzył mi w oczy i rozeœmiał się. — Nie, takim oczom jak twoje nie można kłamać. Przyjmowałem kilku wyższych oficerów w kasynie. Parę razy chciałem się urwać. Nie wypadało. Jak już wypadało, to zorientowa- łem się, że jestem schlany i gdy pokażę się tobie w takim stanie, to masz prawo wyrzucić mnie za drzwi. Cuciłem się na różne sposoby do œwitu. Zrobiłem spacer po Warszawie. Na dworcu podtankowa- łem się kawš, dokumentnie odparowałem i punkt siódma znalazłem się tu, pod drzwiami. Jasne? — Jasne... — westchnęłam. — No to jeszcze raz cię dopadnę i pójdziemy do Bristolu na dobre œniadanie — zdecydował GwiŸdzielski, znów gotowy do akcji. — Dopadaj — przystałam z entuzjazmem, bo w mojej sytuacji nie należało marnować takich okazji. Ten okres mojego życia — przebiegło przez myœl — nazwę różowym, gdyż zaczšł się optymistycznie. Zdołałam także jeszcze wycišgnšć spod siebie jakiœ order, który przez cały czas uwierał mnie w poœladek. W dwa miesišce póŸniej siedziałam naprzeciw młodego redakto- ra w koszuli bez krawata. Przerzucał mój tekst z niezadowoleniem malujšcym się na szczupłej, lekko pryszczatej twarzy. Drugie wydaw- nictwo podpisało ze mnš umowę i zaproszono mnie listownie na rozmowę. Mieszkałam już wprawdzie w Warszawie, w przechodnim pokoju na trzecim piętrze w starej czynszówce na Pradze, ale nie miałam telefonu, więc wszystkie sprawy załatwiano listownie. — Proszę pani... — zaczšł wlepiwszy we mnie duże, inteligentne oczy. — Mam przed sobš dwieœcie pięćdziesišt stron tekstu i nic z tego nie rozumiem... Sš tu luki, nielogicznoœci, zwroty, wstawki z zupełnie innej parafii. Czegoœ tu chyba brakuje? — W poprzednim wydawnictwie żšdano ogromnych skrótów. Pierwszy maszynopis miał siedemset stronic... — wyjaœniałam rzeczo- wo z lekkim zniecierpliwieniem, gdyż mimo podpisania umowy nie bardzo wierzyłam, żeby moim tekstem poważnie się zainteresowano. 156 — Tak się właœnie domyœlałem i w zwišzku z tym będziemy mie- li do pani pewnš proœbę... — Rozparł się wygodnie w krzeœle, zacišgnšł papierosem i przez chwilę milczał. — Jeszcze skrócić? — przerwałam pierwsza ciszę beznamiętnym głosem, patrzšc w okno, z którego widać było po drugiej stronie ulicy cukiernię. — Jeżeli pani chce, abyœmy pracowali nad tekstem, musi pani przedstawić poprzedniš wersję. — Całe siedemset stron? — spojrzałam na niego z niedowierza- niem. — Całe siedemset — potwierdził skwapliwie, z niejakš satysfak- cjš w głosie pocierajšc podbródek. — I wydacie takš grubš ksišżkę? — spytałam po chwili z powšt- piewaniem. — Nie. — Uœmiechnšł się lekko. — Wydamy jš w dwóch tomach. — Aha... — jęknęłam głucho, gdyż wyobraziłam sobie gigantycz- nš pracę, jaka mnie czeka. Niektóre kopie zniszczono podczas „przeprowadzki", inne sama wyrzuciłam, nie majšc miejsca na ich przechowywanie. Wiele rozdziałów pisałam w jednym egzemplarzu ze względu na oszczędnoœć papieru. — Czy to wszystko? — spytałam, może zbyt obcesowo. Spieszy- łam się trochę do „Tršby Archanielskiej", gdzie pracowałam od paru tygodni i nie chciałam zbyt długo przebywać poza redakcjš. Obowiš- zywała dyscyplina pracy. — Na dzisiaj wszystko — skinšł głowš. — Trudno mi coœ więcej powiedzieć bez znajomoœci całego tekstu. Podniosłam się z wygodnego krzesła rozglšdajšc po estetycznie urzšdzonym wnętrzu. Bardzo tęskniłam za własnym, ładnie zagospo- darowanym kštem. Szczególnie teraz, gdy GwiŸdzielski miał zostać przeniesiony służbowo gdzieœ w okolice Warszawy i obiecywał mnie „dopadać" tak często, jak to będzie tylko możliwe. — I jeszcze jedno... — przypomniał sobie nagle redaktor. — Niech mi pani powie, ale tak szczerze, jaka była poprzednia wizja pani bohaterów... Nastšpiło tam coœ dla mnie niezrozumiałego. Zapowiadali się w pierwszych rozdziałach œwieżo, nieszablonowo, niebanalnie. Pani bohaterowie byli ludzcy, prawdziwi i zupełnie nie- oczekiwanie wcisnęła ich pani w szablon. A im dalej, tym gorzej... I to zupełnie nie w pani stylu. 157 Wpatrywałam się w niego z sercem przepełnionym wdzięcznoœ- ciš za tę nadzieję, którš we mnie obudził swojš krytykš. Odetchnę- łam głęboko. Napięcie i zniechęcenie do dalszej pracy nad tekstem minęły. Usiadłam z powrotem, zafascynowana jego słowami. — Proszę pani, zupełnie nie rozumiem dlaczego, na przykład, zrobiła pani ze swojej bohaterki, skšdinšd uroczej dziewczyny, nie- sympatycznš, wydrowatš, wycwanionš postać. Nie takie chyba były zamierzenia? — przyglšdał mi się z uwagš, bezustannie pocierajšc podbródek. — Przecież pani bohaterka zapowiadała się na dziew- czynę pełnš poezji, uroku, w miarę naiwnš, ale przez to właœnie bardzo dziewczęcš i naturalnš. To jej poetyckie widzenie œwiata, swoiste poczucie humoru i obserwacje otaczajšcych jš zjawisk suge- rowały œwieżš postać w naszej literaturze. I nagle, bez uzasadnienia, zaczęła pani to wszystko odwracać, kamuflować, wkładać w jej usta frazesy, slogany, a do tego wszystkiego jeszcze bardzo nieudolnie. Z literackiego opisu wpadła pani w nienajlepszy ton dziennikarski. I po cóż pani usiłowała tę swojš bohaterkę zmienić? — popatrzył na mnie, ale nie czekał na odpowiedŸ i mówił w zapale dalej: — Podobnie wyglšda sprawa z drugim, najlepszym moim zdaniem, bohaterem — z ojcem. Jak wynika z poczštkowych rozdziałów, jest to nieszczęœliwy, zagubiony człowiek majšcy słaboœć do kieliszka. Lubi po prostu sobie popić. Jest w tym bardzo ludzki i sympatyczny, ale pani nie wiadomo, dlaczego, robi z niego, i to na zasadzie „diab- ła z pudełka", zdeklarowanego alkoholika, odrażajšcš postać, zupeł- nie nie pasujšcš do zamierzonej całoœci. Nie ma w tej koncepcji ani pasji, ani prawdy życiowej. Proszę pani, każdy mężczyzna lubi sobie czasem popić. Ja także to lubię, ale zaraz robić z człowieka alkoho- lika i degenerata znęcajšcego się nad rodzinš?! — Mój redaktor zapalał się coraz bardziej, walšc dłoniš w tekst. — Bezmyœlnie zarzy- na pani swoje postacie, sš papierowe! Dlaczego? Przecież cała siła pani prozy leży w tej pasji, w jakiejœ prawdzie, w œwieżoœci spojrze- nia! Zamilkł na chwilę i sięgnšł po wymiętš paczkę papierosów. — Tak mi kazano je ustawić w poprzednim wydawnictwie... — bšknęłam, czujšc nagle wyrzuty sumienia, że zdradziłam swoich bohaterów. — Trzeba mieć jakšœ postawę, bronić tego, co się napisało... Chyba, że pani nie jest pewna tego, o co pani walczy w swojej prozie, co chce pani pokazać, zmienić? 158 — Nie jestem pewna... — przyznałam się z opuszczonš głowš. — Piszę na intuicję, nie zakładam z góry okreœlonego problemu. Ja po prostu czuję potrzebę pisania. Muszę pisać — dodałam ciszej. — Niech mi pani przyniesie jak najszybciej poprzedni, przez nikogo jeszcze nie redagowany tekst — zadecydował porywczo. — Nie mam... — wyjškałam cicho, jak winowajczyni. — Po prostu nie mam! Mogę go jedynie odtworzyć, posklejać, przepisać, ale to potrwa kilka miesięcy. — Niech potrwa! — zgodził się. — Wydaje mi się, że pani powieœć może się stać bestsellerem. Oczywiœcie, ksišżkę trzeba będzie poprzedzić odpowiednim wstępem... Ze schodów zbiegałam po dwa stopnie, nie zwracajšc nawet uwagi na lekki ból w nodze. Byłam szczęœliwa. Zaczynałam odzyski- wać wiarę w siebie, w swoje możliwoœci pisarskie. Jeszcze tego samego wieczora postanowiłam zasišœć do pracy nad tekstem. Czasu wprawdzie nie miałam wiele, gdyż w „Tršbie Archanielskiej" wysyła- no mnie często w „pejzaż" na reportaże. Ale były jeszcze noce. Mogłam je doskonale wykorzystać do pracy, bo do spania raczej się w moich warunkach nie nadawały. Wynajmowany pokój na Pradze był pokojem przechodnim. W starym, po mieszczańsku urzšdzonym domu, który ostał się wojnie i powstaniu, gnieŸdziła się rodzina złożona z siedmiu doros- łych osób i jednego dziecka. Te siedem, a właœciwie osiem osób, przynajmniej raz w nocy musiało przejœć przez mój pokój, który był niegdyœ stołowym, do łazienki albo do kuchni. Stara, rozsychajšca się klepka skrzypiała za każdym, choćby najciszej stawianym krokiem. I chociażby starano się o to usilnie, zawsze ktoœ zawadził o jakiœ mebel, zbyt głoœno stuknšł klamkš albo, idšc po omacku przez ciemny jak grób pokój, dotknšł rękš mojej głowy. Ale nie to było jeszcze najgorsze. W pokoju obok spał mšż gospodyni. Dogorywał na gruŸlicę, której nabawił się w hitlerowskim obozie. Nocami kasz- lał, charczał, dusił się, a gdy stan zdrowia pozornie się poprawiał, kłócił się nocami z żonš, obwiniajšc kobietę o wszystko, co najgor- sze. Budziłam się więc dziesištki razy i właœciwie mogłam wykorzys- tać ten czas z pożytkiem na pracę twórczš. Energia mnie roznosiła. W „Tršbie Archanielskiej" zarabiałam dobrze, mogłam się więc lepiej odżywiać i chociaż byłam zmuszona jadać w barach mlecz- nych, gdyż pokój wynajęto mi bez używalnoœci kuchni, to jednak mogłam zjeœć na obiad nie jednš, ale dwie porcje ruskich pierogów, 159 a nawet dołożyć do tego szklankę mleka. Było to ogromne podnie- sienie się mojej własnej, indywidualnej stopy życiowej. Ten nie naj- wygodniejszy stan rzeczy znosiłam z pogodnym humorem, ponieważ w redakcji zawišzywała się spółdzielnia mieszkaniowa, do której i ja się zapisałam. Pierwszš niewielkš ratę wpłaciłam z zaliczki z nowego wydawnictwa. Musiałam się jednak uciec do małego oszustwa. Nie byłam zameldowana na stałe, a więc, według prawa, nie mogłam sobie budować własnoœciowego mieszkania. Nie miałam prawa do stałego zameldowania na terenie Warszawy. Prawdopodobnie dlate- go, że się w tym mieœcie urodziłam, wychowałam i przetrwałam w nim całš niemieckš okupację, a także powstanie. Miasto zamknię- to dla tych, którzy wymeldowali się, jadšc na Ziemie Zachodnie. Nikogo nie obchodziło, że pracuję w Warszawie, że co trzy miesišce muszę się meldować na pobyt czasowy, i że nie stać mnie jeszcze na łapówkę załatwiajšcš tego rodzaju trudne sprawy. W kwestionariu- szu wstawiłam jako miejsce stałego zamieszkania Warszawę, podajšc adres redakcji. Musiałam gdzieœ mieszkać, chociaż byłam człowie- kiem samotnym. Pragnęłam także mieć własnš, chociażby najmniej- szš, kuchenkę. Domagał się tego nie tylko mój przewód pokarmowy, psuty systematycznie na stołówkowo-barowych obiadach, ale także kobiecy instynkt. Odzywał się on nie tylko w sprawach seksu, cho- ciaż i w tym wypadku potrzebne było własne niekrępujšce mieszka- nie, tak jak wtedy, kiedy chciało się ugotować knedle ze œliwkami. Lucylla udzieliła mi kilku praktycznych rad, z których nie potra- fiłam jednak skorzystać. — Tym razem nie bšdŸ głupia — przemawiała do mnie na pożegnanie — rozrabiaj, gdzie się tylko da, że wyrzucono cię z mie- szkania. Płacz w urzędach, mdlej u różnych naczelników w gabine- tach, kłam o swojej pracy w konspiracji, żeby ci tylko przydzielili coœ z kwaterunku. A jak nie, obejrzyj się za chłopem z własnym miesz- kaniem. PrzyjdŸ do niego tylko na jednš noc z walizkš i zostań na stałe. Siłš cię nie wyrzuci. Nawet przez milicję nie będzie mógl cię usunšć. Powiedz im wtedy, że nie masz gdzie mieszkać, a tutaj jest za duży metraż na jednš osobę, że cię wykorzystał i wypędza na bruk, że jesteœ w cišży, możesz nawet wspomnieć, że jest wrogiem klasowym, burżujem i parszywym inteligentem, a póŸniej niech sobie robi, co chce. Najwyżej się z tobš ożeni, bo to będzie dla niego lepsze i wygodniejsze niż lokator „na dziko". 160 — Nic z tych rzeczy — odpowiedziałam. — Chcę mieć mieszka- nie własnoœciowe zdobyte pracš, żeby nikt nigdy nie mógł mnie z niego wyrzucić. — Własnoœciowe to będziesz miała na cmentarzu, a nie w socja- lizmie. A i to po dwudziestu latach grób przekopiš, jak nikt się nim nie będzie interesował. Przecież jesteœ samotna. Ani rodziny, ani męża, ani dziecka, więc i z grobu won! — tłumaczyła trzeŸwo i lo- gicznie Lucylla. — Jak nie chcesz wleŸć do czyjegoœ mieszkania na chama, to znajdŸ staruszka z mieszkaniem i wyjdŸ za mšż. Stary za kilka lat powiększy grono podstarzałych aniołków, a ty zostaniesz w chałupie. Tylko wybieraj takiego, co ma kawalerkę. Wtedy nikogo ci po jego œmierci nie będš mogli dokwaterować. Wszystkie dziew- czyny teraz tak robiš. Ja już nawet nie mówię o tym, jak można troszeczkę staremu pomóc, żeby się niezbyt męczył w drodze do socjalizmu. Ty na to za wrażliwa i jakaœ tam hu... hu... — patrzyła na mnie, szukajšc w głowie zasłyszanego gdzieœ słowa. — Humanitarka — wyjškała wreszcie z tryumfem. — Humanistka — poprawiłam z westchnieniem. — Humanistka czy humanitarka, jaka to różnica? I tak nie jes- teœ mšdrzejsza przez to, że znasz takie słowa. — To prawda — przytaknęłam z uœmiechem i jeszcze raz przed samym odejœciem pocišgu obiecałam pamiętać o małpce z pierwsze- go honorarium za ksišżkę. Wracajšc z wydawnictwa do redakcji, przypomniałam sobie tę scenę na wrocławskim dworcu i obietnicę danš Lucylli. Wiedziałam, że jš kiedyœ spełnię. Natomiast danš Asmodeuszowi — nigdy. Ani go do siebie nie będę mogła zabrać, ani nawet osobiœcie nakarmić obiecanym kilogramem kiełbasy. Z trudem powstrzymywałam nabie- gajšce do oczu łzy. Zawróciłam w kierunku poczty. Wypełniłam przekaz pieniężny na takš sumę, za jakš można było kupić kilogram najlepszej kiełbasy, i zaadresowałam go na Olsztyn, do żony archi- tekta, z dopiskiem: „Za wszystko proszę kupić kiełbasy dla Asmo- dzia i niech zje na jeden raz". To było wszystko, co mogłam dla mego przyjaciela uczynić, jeżeli jeszcze w ogóle żył. W pół roku póŸniej złożyłam w wydawnictwie odtworzony i przepisany tekst powieœci. Czas ten był wykreœlony z życia. Nawet 161 list GwiŸdziciskiego pozostał bez odpowiedzi, a propozycja, abym przyjechała na spotkanie do pewnej miejscowoœci pod Kielcami — niewykorzystana. Musiałam jednak dojrzeć, gdyż sama wykreœliłam z tekstu kilka rozdziałów i całoœć zamknęłam w szeœciuset stronicach. Straciłam wprawdzie przy tej straszliwej pracy osiem kilogramów, a także wy- najmowany pokój. Gospodyni swojš decyzję umotywowała w prosty sposób. — Nie powiem, żeby była pani złš lokatorkš. Nikt pani nie odwiedzał, tak jak sobie to zastrzegłam. Nie gotowała pani w kuchni herbaty, jak to było w umowie. Nie prała pani osobistej bielizny w domu, jak sobie to wymówiłam. Nie wracała pani nigdy póŸniej, jak o godzinie dziewištej wieczór, tak jak to było powiedziane. Nie przestawiała pani mebli ani nie korzystała z szafy, jak tego chciałam. Płaciła pani także regularnie komorne. Jednak przez cały czas myœ- lałam, że jest pani normalnym człowiekiem. Tymczasem przez ostat- nie pół roku stworzyła pani nam piekło na ziemi, hałasujšc całe noce na maszynie. Rozumiem jeszcze, żeby pani pracowała nocami, ale pani przecież pisała. Czy takiej głupiej roboty jak pisanie nie można robić w dzień? Mnie już nie chodzi nawet o to wypalone przez paniš œwiatło, ale jak może zdrowy na umyœle człowiek wcišż coœ pisać? Dziœ pani wali nocami na maszynie, a jutro może pani podpa- lić mieszkanie... Argument był nie do odparcia i powędrowałam z walizkš do redakcyjnej koleżanki. Zaproponowała, że zanim znajdę pokój przy rodzinie, mogę nocować w kuchni na rozkładanym łóżku. Przesłany tekst redaktor przeczytał w niespełna trzy tygodnie. Pewnego dnia zatelefonował do „Tršby Archanielskiej" proszšc o przybycie do wydawnictwa. Znów było lato. Słońce przypiekało, kurz unosił się tumanami, drzewa rzucały nikły cień na chodniki. Nałożyłam kwiecistš sukienkę po jakiejœ amerykańskiej sklepowej kupionš na ciuchach. Sšdzšc z barw i wzoru, mogła jš nosić Murzynka. Zadowolona z siebie oraz z życia, pobiegłam do wydawnictwa. Po drodze nabyłam u baby kilka nadwiędłych, ale za to taniutkich różyczek i stanęłam przed moim redaktorem. Pogratulowałam mu wydanego przed paroma dniami tomiku jego własnej poezji, wręczyłam kwiatki, z którymi nie bardzo wiedział, co zrobić i przystšpiliœmy do omawiania tekstu. 162 — Tak, jak się spodziewałem, powieœć jest dobra... — zaczšł z entuzjazmem. — Możliwe, że się cenzura będzie trochę krzywiła na pewne pikantne scenki, ale je z pewnoœciš wybronimy. Nie ruszy- łem żadnej. To sš według mnie perełki i dziwię się, że pozwoliła je pani usunšć z tekstu. Przecież to œwietna groteska... Zdawało mi się, że œnię. Wpatrywałam się w redaktora, jak w obrazek. Urastał w moich oczach na autorytet wszystkiego, co dotyczy literatury, na człowieka wybitnie inteligentnego, odważnego i w ogóle geniusza, który postanowił kruszyć kopie o mojš ksišżkę. Czułam, że jeszcze chwila, a rozpłaczę się ze szczęœcia. Westchnę- łam. Tyle lat ciężkiej pracy nad tekstem nie poszło na marne. A więc wszystko zależy od człowieka, na jakiego się trafi — pomyœ- lałam. Można i z cenzurš się dogadać, i socrealizm nie straszny, i nie tępi się dobrej literatury, jakby to wynikało z moich poprzednich doœwiadczeń. — Nie ma pan żadnych zastrzeżeń? — zapytałam zdumiona i oczarowana. — Mam trochę, ale raczej stylistycznych. Chcę pani również zaproponować kilka drobniutkich skreœleń. Wydaje mi się, że cza- sem pani niepotrzebnie coœ dwa razy podkreœla. Sš to już takie tylko drobne zabiegi kosmetyczne... — Zostawił pan także mocne słowa? Chociażby te na „d"? — wypytywałam z niedowierzaniem. — Oczywiœcie! — rozeœmiał się. — Jeœli takie słowo ma swoje uzasadnienie w tekœcie, to nie wolno go zmieniać. A u pani ono siedzi i żadne inne tam nie pasuje. Pisze pani lapidarnie, obrazowo, ale właœnie .dlatego ksišżka ma wartoœć. Jest œwieża, nie zmaniero- wana, bezpoœrednia. Rozłożył tekst przed sobš. — Proszę pani... — wskazał palcem — tu, na marginesie, zazna- czyłem miejsca, co do których mam pewne zastrzeżenia. Musi pani je dokładnie przejrzeć, pomyœleć nad nimi i ewentualnie zmienić... Sšdzę, że praca nad poprawkami nie zajmie pani więcej niż tydzień czasu... — Może nawet krócej... — szepnęłam jak w ekstazie. Uwag na marginesach nie było wiele i, jak się zorientowałam, chodziło o dro- biazgi. — Im prędzej pani złoży, tym szybciej podpiszemy do druku i wypłacimy pani drugš ratę. 163 Złożyłam, ale ksišżki nie wydano. Wypłacono jedynie pełne honorarium i odesłano maszynopis. Tak jak w poprzednim wydawnictwie. Nigdy nie wiadomo, gdzie człowiek spotka własne szczęœcie. Ja znalazłam je w sraczyku. Dokładniej w sraczyku Domu Pracy Twór- czej w Oborach. A zawdzięczam to złej dystrybucji papieru toaleto- wego. Od paru tygodni nie można go było zakupić w Jeziornie w sklepiku z szyldem: „Artykuły użytku kulturalnego". Z tym sza- rym, szorstkim papierem były niejakie trudnoœci. Wykupywano go bowiem tonami jako częœć surowca do wyrobu kiszek pasztetowych. Kolorem i smakiem pasował w sam raz — jak twierdzili na procesie winni tego przestępstwa. W Oborach papier higieniczny zastšpiono słowem drukowanym. Aby jednak sraczyk literacki różnił się czymœ od sraczyków w innych instytucjach i domach prywatnych, a także, być może, dla zaakcento- wania postawy ideologicznej, wisiały w nim strzępki literackich pism emigracyjnych. Papier był kredowy, œliski, twardy, ale czuło się w nim powiew zgniłego Zachodu, a także niejakš satysfakcję przy użyciu, jak twierdzili ci, którym slogany nie schodziły z ust, a serca pozostawały obojętne na sprawy kraju. W tymże przestronnym, pałacowym miejscu po raz pierwszy zet- knęłam się z londyńskimi „Wiadomoœciami". Wprawdzie doœć frag- mentarycznie, ale za to szczęœliwie. Trafiłam na stopkę z adresem. Zachowałam jš. Nagle bowiem doznałam olœnienia. Zdecydowałam przesłać tam z proœbš o ocenę fragmenty mojej prozy. Chciałam po kilkunastu latach dowiedzieć się wreszcie prawdy o swoim pisars- twie, a także postanowić, czy powinnam pisać dalej, czy przekwalifi- kować się na zwykłš żonę, dla której żołšdek męża będzie oœrodkiem wszelkich zainteresowań i ambicji. Pióro natomiast pozostawić tym, którzy rzeczywiœcie sš utalentowani. Z kilkudziesięciu wewnętrznych recenzji wydawniczych, do któ- rych udało mi się dotrzeć krętymi drogami, nic właœciwie nie wynika- ło, a ja wcišż żyłam w nieœwiadomoœci i rozterce, podpisujšc w wielu kolejnych wydawnictwach umowy. Kończyło się zawsze na podjęciu zaliczki, a po jakimœ czasie pełnego honorarium za niewydanš ksišż- kę. Zdarzało się, że gdy wchodziłam do Klubu przy Zwišzku Litera- tów, koledzy krzyczeli od stolików: 164 — Forelli! Stawiasz wszystkim kawę! Wzięłaœ pište honorarium za niewydanš ksišżkę! Miałam widać niezdrowš ambicję, aby ujrzeć swojš powieœć dru- kiem. W myœl więc zasady, że każdy robaczek ma prawo walczyć, napisałam do redakcji „Wiadomoœci" krótki, rzeczowy list. Jedno- czeœnie wysłałam pocztš maszynopis, byle jak zwišzany sznurkiem, z dopiskiem: „druki bez wartoœci". Koleżanka z „Tršby Archanielskiej", której się zwierzyłam, zła- pała się za głowę. — Ty chyba oszalałaœ?! Po pierwsze, przesyłka nie dojdzie. Cen- zura jš na poczcie zatrzyma. Przy okazji możesz mieć grube nieprzy- jemnoœci. Sama głowę kładziesz pod topór... — Popatrzyła na mnie tak jakoœ dziwnie. Maszynopis do Londynu dotarł. W parę tygodni póŸniej nad- szedł również lakoniczny, ale jakże treœciwy list podpisany przez Mieczysława Grydzewskiego. Pisał między innymi: „...Powieœć jest doskonale napisana, drapieżna, niektóre fragmenty zupełnie pierw- szorzędne. Armand wydaje mi się nowš postaciš w literaturze. Wszystkie ciotki œwietne. Słowem, proszę koniecznie o drugi tom. Po otrzymaniu całoœci przekażę Ť0rbisowiť. W ŤWiadomoœciachť chciałbym drukować pierwszy rozdział, albo też wszystko, co dotyczy Armanda od poczštku znajomoœci, a ten rozdział na zakończenie..." W kilka tygodni póŸniej na pierwszych kolumnach w „Wiado- moœciach" szły fragmenty powieœci pod wspólnym tytułem „Romans nad romansami". Drukowano także napływajšce do redakcji listy czytelników. Wyrażali w słowach pełnych entuzjazmu 'swojš opinię o mojej prozie. Znalazł się tam także obszerny list Kazimierza Wie- rzyńskiego z Sag Harbor w Stanach zaczynajšcy się od słów: „Nr 636 ŤWiadomoœciť przyniósł dwa utwory zasługujšce na szczególnš uwa- gę czytelników. Przede wszystkim wspaniały poemat Jana Roztwo- rowskiego, ze œwieżš, niezużytš siłš, niebywałymi skrótami, cały jak wstrzšsajšce uderzenie. (...) Druga rzecz, która mnie bardziej poruszyła, to fragment powieœ- ci Mercedes Forelli. Nadzwyczajne! Jak po mistrzowsku pisane! Z jakim tajemniczym, gorzkim humorem. I jak nowoczeœnie, bez sentymentalizmu, samymi faktami i obrazami. Jest w niej coœ z nies- podzianki, nikogo nie naœladuje. Któż to taki? Przypuszczam, że przebywa gdzieœ na emigracji, bo w Kraju zrobiłaby przecież karierę „proletariackš", nawet jeœli to nie sš autobiograficzne dane, i byłaby 165 znana. ŤWiadomoœciť powinny drukować jej więcej. To naprawdę sensacja w najlepszym znaczeniu słowa. I naprawdę objawienie nowego, porywajšcego talentu. To przyszła sława. I pienišdze". Na Zachodzie więc zostałam pasowana na pisarkę. „Wiadomoœci" nie miały u nas debitu. Wysyłane z Londynu egzemplarze nie docierały do mnie. Jedynie wycinki przemycane w listach. Dziwna rzecz. Czytajšc je, nie czułam dumy ani radoœci. Gdzieœ tam, głęboko, tkwiła gorycz, że niepotrzebnie zmarnowałam tyle lat nad jednym tekstem, a nie doceniono go w kraju, nie dano szansy, aby czytelnicy mogli wyrazić swojš opinię, zaakceptować lub odrzucić moje pisarstwo. Ostatecznie, dla nich pisałam, a nie dla recenzentów. Wkrótce zatelefonował do mnie ktoœ z władz Zwišzku Literatów. — Dlaczego nie chcecie drukować waszej prozy w kraju, a robi- cie to w piœmie emigracyjnym? — zaczšł z naganš w głosie. — Blisko dziesięć lat starałam się bez skutku o druk... — west- chnęłam w słuchawkę. — Podpisujš ze mnš umowy, płacš i wycofujš z druku. — Przyœlijcie maszynopis. Słyszałem, że piszecie takie różne pornograficzne œwiństewka, a'ja lubię sobie czasem coœ takiego poczytać... Doręczyłam maszynopis jeszcze tego samego popołudnia, zasta- nawiajšc się, co ludzie rozumiejš pod słowem „pornografia", jeżeli zaliczajš do niej skromnš — w moim pojęciu — ale nie zakłamanš prozę. Następnego dnia ten sam, ale już trochę rozbawiony głos, grzmiał w słuchawkę: — Spędziłem z wami wspaniałš noc. Nie mogłem oderwać się od tekstu. Nie rozumiem, dlaczego wam tej powieœci do tej pory nie wydrukowano. To dobra i potrzebna proza. IdŸcie do „Czytelnika". Rozmawiałem w waszej sprawie. Podpiszš z wami umowę. — Pewnie, że podpiszš — zgodziłam się z westchnieniem. — Ale czy wydadzš? Podpisałam szóstš z kolei umowę. Tym razem też wzięłam pełne honorarium, ale już w ratach i za wydanš wreszcie ksišżkę. Tekst został bardzo okrojony, czyli „skurtyzowany" — jak to się w owych czasach okreœlało, i to tylko ze względu na brak papieru i debiut. W półtora roku póŸniej ukazał się w sprzedaży. W cišgu niespełna tygodnia roz- szedł się cały nakład. Krytyka uznała ksišżkę za bestseller. Jedno 166 z wydawnictw zachodnich zwróciło się z propozycjš przekładu, którego też dokonało. „Wolna Europa" mówiła entuzjastycznie o moim talen- cie. Kilku przyjaciół obraziło się na mnie, zaczęły kršżyć plotki, że jes- tem kochankš jednego z dygnitarzy KC. Znałam go, niestety, jedynie z fotografii. Za uzyskane ze wszystkich wydawnictw pienišdze, czyli z hono- rariów za niewydanš ksišżkę, budowałam własnoœciowe mieszkanie. W „Tršbie Archanielskiej" stałam się w owym czasie gwiazdš repo- rtażu. GwiŸdzielski dopadał mnie przynajmniej raz na kwartał. Jada- łam do syta. Kupowałam na ciuchach amerykańskie sukienki, a w komisach pantofle. Planowałam także pierwszy zagraniczny wyjazd. I to nie do żadnej Czechosłowacji, ale do Anglii, na zaproszenie jakiejœ czytelniczki „Wiadomoœci" — wielbicielki mego talentu. Tak napisała w liœcie, przysyłajšc zaproszenie z opłaconš w obie strony podróżš. Wszystko więc wskazywało na to, że jeszcze w pierwszym socjalistycznym dwudziestoleciu uda mi się zrealizować chociaż w częœci moje powojenne marzenia o przekochaniu, przejedzeniu i przebawieniu życia. Zasypiałam i budziłam się z uœmiechem na ustach. Byłam szczęœliwa. Popełniłam tylko tę nieostrożnoœć, że wyk- rzyknęłam kiedyœ te dwa słowa bardzo głoœno, biegnšc w słoneczny ranek przez Łazienki, aby obejrzeć moje nowe mieszkanie, które już zaczęto od wewnštrz tynkować. A wiadomo, że nie wolno się do szczęœcia przyznawać. Wiatr porwie słowa, œwiat się dowie, poza- zdroœci i uczyni wszystko, aby to ludzkie szczęœcie zapeszyć. I tak się właœnie stało. Od tego momentu szczęœcie napotkane w oborskim sraczyku odwróciło się obrażone, wypinajšc w mojš stronę różowš pupkę. Tylko jedno krótkie lato i długš zimę byłam szczęœliwa nie prze- czuwajšc, że wkrótce rozpocznie się czarna seria. Na razie roznosiła mnie radoœć życia. Kupiłam pęto kiełbasy, pudło ciastek, czerwonš smycz ze skórki : i wzięłam delegację w kierunku Olsztyna. Postanowiłam zabrać do siebie Asmodeusza na jego stare lata. Obiecałam to swemu przyja- cielowi przy rozstaniu, a koleżanka z „Tršby Archanielskiej" obieca- ła przetrzymać go u siebie w Milanówku przez kilkanaœcie dni, nim wprowadzę się do własnego mieszkania. Chciałam, żeby w tej uro- czystej i szczęœliwej chwili uczestniczył także i Asmodeusz. 167 Wczesnym rankiem wysiadłam na małej stacyjce pobielonej wap- nem. W oknach stacyjnego budynku różowiły się pelargonie. Ogromny, stary kasztan kwitł tuż przy wšskim peronie, rzucajšc nikły cień na nicwyschnictš kałuże po wczorajszym deszczu. Taplało się w niej radoœnie ćwierkajšce stadko wróbli. Wiosna trwała w peł- ni. Miodny zapach tarniny niósł się od szerokiej drogi prowadzšcej do lasu. Jego skraj porastały brzozy, odbijajšc delikatnš zieleniš listowia od starych sosen pachnšcych w słońcu żywicš. Ptaki nawoły- wały się miłoœnie i zajadle. Ziemia parowała ciepłem i aromatami wiosny. Przyspieszałam coraz bardziej kroku, nie mogšc doczekać się momentu, gdy Asmodcusz zawyje ze szczęœcia na mój widok, gdy zacznie delikatnie, niby od niechcenia, brać z mojej ręki ulubione przysmaki. — Asmodcusz! — pokrzykiwałam radoœnie, rozglšdajšc się po lesie. Łudziłam się, że może kręci się gdzieœ w pobliżu, że usłyszy moje wołanie, pozna głos. Przybiegnie. Serce waliło niespokojnie, gdy przez kwitnšce krzewy głogów dojrzałam przeœwiecajšce zabudowania z czerwonej cegły. Niewiele się w obejœciu zmieniło. Leœniczy tylko się jakby trochę postarzał, gdy powolnym ruchem odwrócił głowę i mogłam dojrzeć jego twarz. Zaprzęgał do drabiniastego wozu kasztanka potrzšsajšcego niecier- pliwie łbem. W pobliżu obórki odezwało się piskliwe i obce ujadanie psa, pobrzękujšc łańcuchem wychylił biały, brudny łeb z rozpadajš- cej się drewnianej budy. Właœciwie wiedziałam już wszystko. Leœni- czy poznał mnie. Uœmiechnšł się krzywo, sięgnšł leniwie dłoniš do daszka czapki. Podeszłam do niego bez słowa czekajšc, aż się pierw- szy odezwie. — Pani po psa? — zapytał flegmatycznie, poprawiajšc uprzšż przy końskim pysku. Skinęłam głowš. Paczki zacišżyły mi w dłoniach jak kamienie. — Zara po pani odjeŸdzie zdechł... Z głodu — dorzucił po chwili, mamroczšc do konia, żeby się nastšpił. — Nie chciał nic zryć, ino wył i wył... Umarł z tęsknoty — dopowiedziałam w myœli i przysiadłam na okorowanej kłodzie powalonej sosny. — Gdzie go pan zakopał? — spytałam cicho. — A tam... — wskazał głowš w nieokreœlonym kierunku. — Gdzie, tam? — popatrzyłam na niego błagalnie. — Franek! — wrzasnšł w stronę domu. 168 W drzwiach stanšł wyrostek z wiadrem w dłoni. — Pokaż pani, gdzie tego czarnucha zakopaliœmy. Weszliœmy w młody las. Zapachniało wilgotnym mchem. Chłopak szedł przede mnš w zbyt obszernych gumiakach, pocišgajšc nosem. Długš chwilę szliœmy w milczeniu. Gdzieœ w pobliżu gruchała syno- garlica. — Gdzieœ tu... — wskazał niezdecydowanie palcem w gšszcz jałowców. Uœmiechał się głupkowato, bez zrozumienia. Oddałam mu przyniesione dla Asmodcusza prezenty i powiedziałam, żeby sobie poszedł, że do drogi trafię póŸniej sama. Kręciłam się przez chwilę wœród jałowcowych krzewów i mło- dych, wiotkich brzózek. W trawie żółciły się jakieœ kwiatki, w ciep- łym powietrzu bzykały owady. Przysiadłam na murszejšcym pniaku przysłuchujšc się zawodzeniu wilgi. Przypomniałam sobie nasze spo- tkanie z Asmodeuszem w oœnieżonym lesie. Wyszedł do mnie z krzewów i w krzewach pozostał na zawsze. Nie mogłam, nie potra- fiłam go ocalić od tej głupiej, psiej œmierci, chociaż mi zaufał. Jedy- nie jš trochę oddaliłam. Œmierć z głodu czy z tęsknoty liczy się zawsze w statystyce tylko jako œmierć. Psia w tym rachunku w ogóle się nie liczy. Trzeba było wracać na stację, żeby zdšżyć na osobowy pocišg do Olsztyna. Wyjęłam z torebki smycz i uwišzałam na zwisajšcej gałšz- ce brzozy, której biały, strzelisty pień z pewnoœciš przypadłby do gustu Asmodeuszowi dobierajšcemu sobie zawsze najładniejsze drzewka do złożenia pod nimi wizytówki. Asmodeusz był kundlem, ale kundlem-estetš. Następny cios od losu nie dał na siebie długo czekać. Moje własnoœciowe mieszkanko było już od paru tygodni całkowicie goto- we do objęcia. Właœciciele wprowadzali się do pachnšcego œwieżš farbš bloku. Tylko ja nie mogłam. Nie byłam zameldowana na stałe w Warszawie i chociaż mieszkanie stanowiło mojš bezspornš włas- noœć, nie chciano mi przekazać kluczy. Musiałam okazać meldunek. Nikt nie był w stanie mi tego załatwić. Ani Zwišzek Literatów, ani redakcja, ani żadne urzędy, po których biegałam tracšc długie godzi- ny w korytarzach i przy różnych okienkach. Napisałam nawet do Lucylli, gdyż tylko ona jedna była w stanie zaradzić sytuacji. List wrócił z dopiskiem, że wyprowadziła się z Wrocławia w nieznanym kierunku. Płaciłam więc za czynsz w niezamieszkałym domu, a sama za drogie pienišdze mieszkałam dalej w ciasnym pokoiku przy rodzi- 169 nie i zbierałam pienišdze na łapówkę. To była jedyna, niezawodna droga, by otrzymać klucz do własnego domu. Wprowadziłam się z rocznym opóŸnieniem, rezygnujšc z wielu najkonieczniejszych rze- czy. Na meble już także nie starczyło. Z bieżšcej pensji odkupiłam od koleżanek nieprzydatne dla nich graty. W ten sposób zdobyłam tapczan, szafę i stół, szczęœliwa, że się wreszcie urzšdzam „na swo- im". Własne mieszkanie z kuchniš i łazienkš było nie tylko takim sobie zwykłym mieszkaniem. Stanowiło najprawdziwszy dom, z któ- rym wišzałam różne nadzieje, do założenia rodziny włšcznie. GwiŸ- dzielski był w tym czasie na manewrach. Na adres poczty polowej wysłałam mu lakonicznš karteczkę oznajmiajšc, że w każdej chwili może mnie, bez względu na porę dnia i nocy, „dopaœć" w pokoju z kuchniš, łazienkš i balkonem. Nie odpisał, bo układanie zdań nie było jego najsilniejszš stronš, ale zjawił się pewnego jesiennego ranka. W jednej dłoni trzymał walizkę, a w drugiej połówkę cytryny, którš wysysał pod moimi drzwiami, jednoczeœnie plecami przyciskajšc dzwonek. — Dziewczyno! — œmiał się całš ogorzałš twarzš koloru œwieże- go razowca, w której połyskiwała taka ogromna iloœć zębów, że aż wydawało się to nieprawdopodobne. — Dziewczyno, już idę do ciebie, tylko do końca wycisnę tę kwaœnš zarazę stršcajšcš resztki alkoholu w moim organizmie... Krawat miał już rozwišzany, trencz rozpięty, a teraz, rozglšdajšc się badawczo po mieszkaniu, zrzucał z siebie pospiesznie dalsze częœci munduru. — Jezu, jaki ty opalony! — zdołałam jeszcze wykrzyknšć z zach- wytem, a reszta była już tylko ruchliwym milczeniem. — Masz piękne mieszkanie — wysapał po ostatnim miażdżšcym pocałunku. — Cieszy mnie to serdecznie. Przydałby się tylko jakiœ chodnik na podłogę. — Poruszył się wymownie na ciasnym tapcza- nie na którym nie mieœcił się w całoœci. Stopy zwisały. — Uważaj je za swoje... — powiedziałam spontanicznie, ale z należytš powagš. Uznałam bowiem, że nadszedł moment, aby mu się oœwiadczyć. Twarda, sucha dłoń GwiŸdzielskiego zamarła w nagłym bezruchu na mojej piersi. — Słuchaj, dziewczyno... — obrócił jasne, szczere oczy w mojš stronę. - Żenię się! Za parę tygodni... 170 — Zakochałeœ się? - starałam się, aby zabrzmiało to naturalnie i obojętnie. — Chłopak w drodze! — Skšd wiesz, że chłopak?. — U mnie będš sami synowie, jasne? — rozeœmiał się może trochę za głoœno i nie w tej swojej radosnej tonacji co zwykle. Ale mogło mi się tak tylko wydawać. — Jasne... — wymamrotałam z ustami wtulonymi w ciepte zagłębienie między obojczykiem a szyjš. Rozglšdałam się po rozsłonccznionym pokoju, po jego pustych, byle jak pomalowanych jasnš farbš œcianach, po kanciastych gratach i nagle przestał mi się podobać. Jerzy też ma już syna — pomyœlałam przy tym bez sensu i większego żalu. Gwiżdzielski sięgnšł rękš po papierosa. Zacišgnšł się łapczywie, r głęboko. j, — Cholerny œwiat... — uœmiechnšł się do mnie promiennie. - T Z tobš do partyzantki iœć, na zwiad łazić, mosty wysadzać, samoloty % kraœć... — powiedział równie bez sensu z nutkš żalu czy tęsknoty l w głosie. | Do łóżka, do partyzantki, w „razwiedku", byle tylko nie do ołta- t rżš — przebiegło mi przez myœl i pod pretekstem, że idę zaparzyć | kawę, zsunęłam się z tapczanu. Stojšc przy kuchence i czuwajšc, j żeby kawa się nie zagotowała, a jedynie podgrzała do stanu wrzenia, 5 pomyœlałam, że dobrze się stało, jak się stało. Gwiżdzielski nie nada- 6 wał się na męża. Przypominał stepowy wiatr, którego nie można zamknšć w pudełku po pantoflach. Albo czołg, który umie wpraw- dzie sforsować łazienkę albo kuchnię, ale się w niej nie pomieœci, nie zostanie na stałe jak w hangarze... Jeszcze tego samego dnia, wkrótce po wyjeŸdzie GwiŸdzielskie- go, poczta przyniosła zawiadomienie z biura paszportowego. Rozry- wajšc niecierpliwie złšczony metalowš zszywkš papierek, zobaczyłam w wyobraŸni mego białego łabędzia kołyszšcego się dos- tojnie na błękitnych falach. Wtulona między œnieżne skrzydła, odpły- wałam daleko od smutków i niespełnionych tęsknot. Jak to dobrze, że właœnie teraz wyjadę — zdšżyłam jeszcze pomyœleć przebiegajšc wzrokiem po drukowanym tekœcie. Zawiadamiano, że z ważnych przyczyn państwowych odmówiono ffli paszportu na wyjazd do Anglii. Stałam dłuższš chwilę z „oczami 171 w słup" i z wielkim szacunkiem dla samej siebie. Poczułam się bar- dzo ważnš osobistoœciš w Ludowej OjczyŸnie. Liczono się ze mnš, obawiano się moich poczynań. Mógł się widocznie przez mój wyjazd ustrój zawalić. Usiadłam w przedpokoju na podłodze i zaczęłam się œmiać jak idiotka. A było z czego! Asmodeusz umarł, GwiŸdzielski się żenił, ostatnie pienišdze wydałam na łapówkę. Wreszcie odmó- wiono mi paszportu. Nie był to jednak koniec czarnej serii, a dopiero skromniutkie preludium. W pół roku póŸniej wyrzucono mnie z „Tršby Archa- nielskiej". Wystarczajšco długo tam pracowałam, aby dojœć do wniosku, że œrodowisko to jest cyniczne, a drastyczne słowa Lucylli kryjš wiele prawdy. Ten œwiatek, œwištobliwy aż do obrzydliwoœci, był jednoczeœnie amoralny i bezwzględny. Oficjalne zwolnienie z pracy nazywało się „kompresjš etatów". Nieoficjalnie, wiadomo było, iż nie pasuję do œrodowiska katolickie- go. Jestem parszywš owcš w stadzie redaktora naczelnego — jak stwierdził pewien ksišdz, piętnujšc z ambony moje ksišżki jako wysoce niemoralne, a nawet wręcz rozpasane. No, bo kto to słyszał, żeby młodzi ludzie szli do łóżka bez œlubu! Także grono zakonnic napisało do redakcji zbiorowy list pełen oburzenia, że tak zacne pismo jak „Tršba Archanielska" drukuje u siebie reportaże niejakiej Mercedes Forelli — ladacznicy bez zasad, wstydu, i w ogóle potwora nadajšcego się wraz ze swojš ksišżkš na stos, a nie do katolickiego pisma. Zawsze mnie ciekawiło, skšd do wielebnych sióstr zakonnych trafiła rozchwytywana spod lady ksišżka, wydana w niewielkim, jak na owe czasy nakładzie, ale nawet redaktor naczelny nie potrafił dać mi na to pytanie odpowiedzi. Rozkładał tylko bezradnie pulchne dłonie, jakby wyjšł je dopiero z wody po obmyciu. Jak przystało jednak na dobrego katolika — płakał, gdy komunikował, że musi mnie zwolnić. Łzy lały się z jego niebieœciutkich oczu o wyrazie gotowanej ryby, dłoń sięgała do serca, gdy mówił łamišcym się ze wzruszenia głosem: — Muszę paniš zwolnić. Kompresja etatów, nacisk opinii pub- licznej... W Bogu cała nadzieja, że wkrótce dostanie pani pracę. Musimy kogoœ zwolnić. Nie możemy usunšć kobiety majšcej rodzi- nę, dzieci, męża. Pani jest samotna, pani da sobie radę. Jest pani 172 najzdolniejszš dziennikarkš w naszym gronie i dlatego właœnie nasz wybór padł na paniš. Z pani talentem łatwo będzie znaleŸć pracę w innej redakcji. To z „talentem" zabrzmiało w jego ustach jakoœ dwuznacznie. Dobry Bóg w niebicsiech miał widocznie ważniejsze sprawy na głowie, gdyż z tš chwilš przestał się o^mnie zupełnie troszczyć. Ludzie na ziemi poszli w jego œlady. Œrodowisko katolickie nie chciało się do mnie przyznawać, zaœ marksiœci uważali mnie za kato- lickš dziennikarkę i też nie chcieli mieć ze mnš nic wspólnego. Niestety, musiałam jeœć. Choćby co drugi dzień, ale musiałam. Tego żadna ze stron nie wzięła pod uwagę. Zaczęło się żmudne i beznadziejne poszukiwanie pracy. Obcho- dziłam codziennie wszystkie znajome redakcje i ludzi, którzy byli na tyle wpływowi, że przy odrobinie dobrych chęci mogliby coœ dla mnie zrobić. Nie czynili tego jednak... Z różnych pobudek. Jedni ze stra- chu o swoje stanowiska, inni dlatego, że byłam kobietš samotnš i usilne zabieganie w mojej sprawie mogłoby œwiadczyć o tym, że łšczš ich ze mnš intymne stosunki. Nie mogli więc narażać się swoim żonom, i tak wystarczajšco często zdradzanym, ale cichutko, bez rozgłosu. Zajmowanie się mojš sprawš stałoby się od razu głoœ- ne i podejrzane w œrodowisku. Zaczęły się dni głodu i marzeń. Już nie o GwiŸdzielskim, ale o sutym obiedzie. Trochę póŸniej - tylko o kartoflance w dosta- tecznych iloœciach. Nieoczekiwanie pomógł mi jeden z młodych kolegów ze Zwišz- ku Literatów. Przy okazji jakiegoœ zjazdu podszedł do mnie i pogra- tulował udanego debiutu. — Nie przyniosła mi ta ksišżka szczęœcia — odburknęłam cierp- ko i niechętnie, bo właœnie przestawałam powoli wierzyć w ludzkš bezinteresownš życzliwoœć. — Zyskałam doœć dwuznaczny rozgłos, ale straciłam chleb. Młody człowiek o powierzchownoœci panicza z ksišżek Rodzie- wiczówny pochodził z biednej chłopskiej rodziny i widocznie słowo „chleb" trafiło do jego wyobraŸni. W kilka dni póŸniej powiadomił mnie telefonicznie, że mam szansę otrzymania stypendium Ministra Kultury na wyjazd do Państwowego Gospodarstwa Rolnego lub jakiegoœ zakładu przemysłowego, z którego następnie napisałabym powieœć. 173 Od razu stanęła mi w oczach huta w tumanach czarnego pyłu. Błyskawicznie zdecydowałam się na PGR. Zawsze lubiłam wieœ. Zobaczyłam siebie w słoneczny ciepły ranek na łšce pachnšcej różo- wo kwitnšcymi firletkami. Wprawdzie za oknem trwał dżdżysty paŸ- dziernik 1963 roku, ale ja poczułam się naprawdę wiosennie. W trzy dni póŸniej, w towarzystwie jeszcze kilku „wybrańców losu" siedziałam naprzeciw ministra, popijajšc lurowatš kawę z ład- nej filiżanki ze złoceniami. Nie był urodziwy, ale wpatrywałam się w niego z uwielbieniem, niczym w jakieœ nieziemskie zjawisko. Odsunšł ode mnie na trzy najbliższe miesišce widmo głodu, ofiarował nadzieję na lepsze jutro, dał szansę napisania za państwowe pienišdze powieœci i niczego w zamian nie żšdał. Prosił jedynie z przyjaznym uœmiechem o wia- domoœci, jak nam się żyje i pracuje w wybranych œrodowiskach. Wte- dy przysięgłam sobie, że go nie zawiodę. Chociaż żywiołowo nienawidzę pisania listów, będę je wysyłała co tydzień. Wprawdzie w formie reportażu, ale za to obszernego i napisanego w taki spo- sób, aby mógł stanowić rozdział przyszłej ksišżki. Nie jakiegoœ tam produkcyjniaka, ale literacko wspaniałej, prawdziwej opowieœci o ludziach z PGR-u, do którego otrzymałam skierowanie. Przyrzeczenia danego sobie dotrzymałam. Częœciowo jednak, gdyż minister nie pozwolił na realizację do samego końca. Być może nie wytrzymały jego nerwy i cofnięto mi stypendium. Nie byłam od uzdrawiania stosunków w PGR-ach, a od napisania pozytywnej powieœci o szczęœliwych ludziach. Ba! Na razie jednak kupiłam błękitnš, tekturowš teczkę. Na wierz- chu wykaligrafowałam z nabożeństwem: „Listy do mego Ministra". Westchnęłam, pełna wewnętrznego skupienia, dobrej woli i nadziei. W tydzień póŸniej zaczęłam je regularnie wysyłać, a pierwszy opat- rzyłam maleńkim komentarzem: „Lwi Pazur" to ładna nazwa. Państwowe Gospodarstwo Rolne — Lwi Pazur — brzmiało nawet dumnie, wręcz zachęcajšco. Od szosy w bok, het, aż po drewnianš cerkiewkę — szmat szero- kiej błotnistej drogi. Grzęznš w gliniastej mazi furmanki, samocho- dy. Czasem nawet dwa sczepione z sobš cišgniki. Natomiast ludzie zapadajš się w buciorach tylko do łydek. Padajš deszcze, droga z dnia na dzień staje się coraz bardziej nie do przebycia. Ludzie tracš wszelkš łšcznoœć ze œwiatem. Ze œwiatem — to znaczy z naj- bliższym miasteczkiem, oddalonym o siedem kilometrów. Ale samo- 174 chody ciężarowe muszš się dostać do PGR-u albo z niego wydostać. Dowożš żywnoœć, paszę dla bydła, drewno, węgiel. Odstawiajš codziennie mleko do punktu skupu. Już od kilkunastu lat koła cišgników ryjš coraz głębsze doły, coraz głębsze koleiny; coraz wię- cej pojazdów w okresie gwarancyjnym idzie na szmelc. Obarczona walizkš i maszynš do pisania brnęłam przez zwały błotnistego ciasta tuż za szerokimi plecami kierownika majštku. Przedwieczorny wiatr mierzwił mu rzadkie, jasne włosy. A błoto pod moimi nogami w błękitnawym zmierzchu nabrało szlachetnej barwy stali. — Tu zawsze takie błoto? — Tu jeszcze nie ma żadnego błota... — odpowiedział flegma- tycznie, z godnoœciš. — Trzeba zobaczyć jak wyglšda pegeer w Dzi- kowie. Tam nawet dojœć trudno, a dojechać nie można. Chyba że tylko latem, jak sucho. Dogoniła nas garstka ludzi spieszšcych od przystanku autobuso- wego. — Idzie nasza starsza księgowa... — oznajmił z ulgš i zatrzymał się, jakby spodziewał się wybawienia od moich natarczywych pytań. Ciemne, zmierzwione włosy nad inteligentnymi oczami, ciepły kożuszek, czarne spodnie na tłustym, nisko skanalizowanym zadzie. W ręce siatka: dwa bochny chleba, trzy grube ksišżki z biblioteki. — Pani do nas na inspekcję? — Wycišgnęła białš, miękkš dłoń. — Jestem pisarkš. Mam posiedzieć w waszym majštku kilka miesięcy. — O czym pani chce tu pisać? — nastroszył się kierownik, obracajšc ku mnie swoje błękitne, czyste oczy nie zmšcone żadnš myœlš. Staliœmy wszyscy troje po kostki w kleistej mazi. Przez wierzch moich półbutów przelewała się powoli woda. Prowadziliœmy jednak dalej towarzyskš rozmowę. — O ludziach. O ich pracy, o codziennym życiu, o tym, jak gos- podarujš... — wzruszyłam nieznacznie ramionami, uœmiechajšc się niepewnie. Sama jeszcze nie bardzo wiedziałam, jak potoczy się tutaj moja twórcza praca. — Tu nie ma nic do pisania... — stwierdził autorytatywnie kie- rownik i spojrzał na starszš księgowš. 175 — Na razie będzie pani mieszkać z naszš stażystkš. Jutro urzš- dzi się goœcinny pokój — zadecydowała szybko, z desperacjš w gło- sie, i ruszyliœmy w dalszš drogę lawirujšc między kałużami. Podbarwiony różem i niebicskoœciš zmrok zapadał szybko. Doj- rzałam jeszcze tylko rzšd jednakowych mieszkalnych domków usta- wionych w błocie, a po drugiej stronie, w takiej samej mazi, białe i ceglane zabudowania gospodarcze. Całoœć sprawiała wrażenie jed- nej gigantycznej kałuży bez dróg, œcieżek, uliczek. A z tyłu, w tle: podmokłe łški ozdobione, niby brzegi misy, równiutkim szlaczkiem dalekich lasów. Strome drewniane schodki na pięterko. Przenikliwy odór kiszo- nej kapusty, wiadro z pomyjami. W pokoju dwie żelazne prycze, stolik i drewniana umywalka. Na brudnych niebieskich œcianach w zielony rzucik i wišzanki kwiatów — dwa œwięte obrazki. Wœród nich — mnóstwo aktorek wyciętych z pism ilustrowanych i malowa- na na szarym płótnie makatka. Para w miłosnym uœcisku pod krza- kiem, a obok nich bocian z transparentem w dziobie: „Kocham cię!" W rogach pokoju zwieszały się długie harmonijki posklejanych wido- kówek z Krakowa i Zakopanego. Stażystka ma na imię Lusia. Dorodna, wypływajšca ze zbyt obcis- łych spodni. Pod czarnym sweterkiem, przepasanym białym jedwab- nym szalikiem, kipiš piersi utrudniajšce jej widocznie oddech. Sapała lekko, stojšc pokornie przy kuble z czystš wodš. — Mnie pewne stšd teraz wyrzucš, prawda, proszę pani? — spytała zmysłowymi ustami, przygładzajšc kręcone,, krótkie włosy. — Wiem, że będę tu dziœ nocować — odpowiadam, ostrożnie siadajšc na więziennej pryczy, twardej i wysokiej. A za chwilę znam już jej całe ubożuchne życie. Oblała w tym roku maturę i jest na stażu rolniczym, chociaż nowa praca jej nie zachwyca. Ma inne aspiracje. Chciałaby podróżować po wielkich miastach i pisać ksišż- ki. Właœnie ksišżki, bo na tym się dużo zarabia, a poza tym sama ogromnie lubi czytać. Jak się dorwie do powieœci, to żeby się nie wiem co działo, nie zostawi, a musi doczytać do końca. Jednym tchem. Ostatnio czytała „Listy z więzienia". Takie sobie. Nawet ład- ne. A z podróżami też nic nie wychodzi. Pojechała przed tygodniem do Jałowcowa, do kina. Autobusem. PóŸniej nie miała czym wrócić, bo żal jej było wyjœć w połowie filmu i ostatni autobus uciekł. Na szczęœcie znalazło się dwóch znajomych z motorami i odwieŸli jš 176 i jeszcze drugš stażystkę do domu. Zmarzli i zmęczyli się jazdš po błocie, więc zaprosiła ich na górę. Motory zostawili na podwórku, pod płotem. I jak chcieli wracać, to już motorów nie było. Jeden znaleŸli utopiony w kałuży tak, że mu tylko ršczki sterczały, a drugi zauważyli płonšcy na szosie. Bo ludzie w pegeerze lubiš się bawić. Co zobaczš, to zaraz niszczš, żeby tylko była jakaœ rozrywka. Następnego dnia milicja cišgała j^ na zeznania, a przecież ona niczemu nie winna i tak na dobrš sprawę, to wcale tych chłopaków przedtem nie znała, a teraz cały pegeer jej dokucza i gadajš, że zepsuła sobie przez tę milicję opinię. Bo taka młoda i już ma z milicjš do czynienia, jak jaka „prostytuta". A najgorsze, że to nie pierwszy raz. Bo znów dwa miesišce temu była w Jałowcowie zaba- wa. I tam zamordowali chłopaka. Lali go tak długo, aż był bliski skonania. Wtedy zacišgnęli go do stodoły i nakryli snopkami, żeby pod nimi „doszedł". Jak go na drugi dzień znaleziono, to wszyscy zeznawali, że zachlal się na œmierć. A przecież ona go widziała i rozmawiała z nim przed samš bójkš. Był pijany, ale niewiele. Zupełnie dobrze trzymał się na nogach. Więc też zeznawała zgodnie z prawdš, tyle że jš zakrzyczeli i jakoœ ta sprawa ucichła, bo komuœ zależało, żeby się mord nie wydał. A chłopaka szkoda. Miał dziewię- tnaœcie lat i nawet dobrze tańczył... Przed wieczorem przyszedł kierownik i stał niezdecydowanie nade mnš z obwisłš dolnš wargš i uœmiechem Mony Lisy. — Jak tu będzie z wyżywieniem? — spytałam, żeby wybawić go z kłopotliwego milczenia. — Musi pani we własnym zakresie... — Jest jakaœ stołówka? — Nie ma. — A może ktoœ mógłby mnie stołować? — Chyba nie... — A sklepik jest? — Jest. — No to chodŸmy! Poszliœmy. Czarna noc. Warczenie cišgników, gdzieœ tam, w bło- cie, na placu przed gospodarskimi budynkami. Nic nie widzę. Trzy- mam się kurczowo sztachet, błoto chlupie pod stopami. Czasem otrze się o mnie jakaœ postać. Ludzie poruszajš się w tych ciemnoœ- ciach swobodnie, na zasadŸcie chyba instynktu zwierzšt przemykaj š- 177 cych się znanymi œladami. Œlizgam się w mazi, wycišgam ostrożnie nogę z jakiejœ kałuży myœlšc tylko o tym, żeby nie zgubić w niej buta i nie przewrócić się w błoto. — Więcej w lewo. Tam wystaje kawałek belki. Trzeba po niej przejœć... Bez słowa stawiam stopę na oœlizgłym, ruchomym balu. Robię trzy niepewne kroki i zsuwam się w błoto. Oblepia lodowatym chło- dem kostki. — Jeszcze tylko kilkanaœcie metrów... — informuje beznamięt- nie kierownik, człapišc w moim pobliżu. Żółte krechy na czarnej mazi. To smuga œwiatła z uchylonych drzwi sklepiku. Widać wyraŸnie całe topielisko i sterczšcš z niego studnię. Kilka kobiet w utytłanych spodniach i gumowych buciorach nalewa do kubłów wodę. Domki cišgnš się, bšdŸ co bšdŸ, na prze- strzeni pół kilometra. Zimna izba oœwietlona mdłš, żółtawš żarówkš. Sprzedawczyni okutana w swetry, w grubej chustce na głowie. Przy ladzie kilka zziębniętych, marnie odzianych kobiet w gumiakach oklejonych gru- bo błotem. Na półkach ocet, musztarda, kompot, zeszyty, woda brzozowa do włosów, herbatniki, marmolada w bloku... — Jest masło albo jakaœ wędlina? — pytam odważnie, chociaż przeczuwam odpowiedŸ. — Nie ma... — odpowiada z kamiennym wyrazem twarzy sprze- dawczyni. Kobiety uœmiechajš się nieznacznie, spoglšdajš po sobie, na kierownika, na mnie. Kupuję słój kompotu z wiœni i wychodzimy. Musi starczyć na kolację, œniadanie a może nawet i obiad. W pokoju zastaję dwie znajome Lusi. Przyniosły z sobš zapach obory i zdrowego potu. Gdy wchodzę, milknš i tylko wlepiajš we mnie zaciekawione oczy. — Nic tu u was nie można dostać do jedzenia! — œmieję się z wymuszonš beztroskš i stawiam słoik z kompotem na stole, tuż obok ułamanego lusterka i dwu ozdobnych imieninowych pocztówek z różami obsypanymi migotliwš pozłotkš. — Trzeba było przywieŸć z miasta... — wtršca Lusia. — Tu rzadko co jest do jedzenia. Masła, smalcu, słoniny nigdy nie ma. Czasem przywiozš margarynę i kiełbasę, to wielkie œwięto. — A co z pieczywem? 178 — Chleb czasem jest w sklepiku, ale przeważnie każdy sobie kupuje w Jałowcowie. Kierownik nie chce dawać wozu na prowiant, a sprzedawczyni o nic się nie stara. Przy tamtej, co odeszła, to było czego i więcej... — Ja to bym chciała nawet stšd pójœć... — odzywa się blondynka o amorkowatej twarzy. — Gdzieœ do miasta na służbę. Najlepiej do dziecka. Nas jest oœmioro w domu, a bardzo lubię dzieci... Jużeœmy się tak nawet zmawiały z Łuskš. — I obie nie wiadomo dlaczego wybuchajš œmiechem, trochę tłumionym i wstydliwym. — Takie coœ, to by mi się przydało na motor! — odzywa się znienacka ta, co pachnie oborš i podnosi w górę moje stare, futrza- ne rękawiczki. — W nich graby nie marznš, co? — Niech je pani weŸmie! — powiedziałam impulsywnie, chociaż trochę żal było się z nimi rozstawać. Certowała się tylko tyle, ile trzeba i zaraz powiedziała: — Już ja się pani czymœ zrewanżuję! — Dobrze! — uœmiecham się do dziewczyny, w której jest coœ hardego. Musi być pyskata i puszczać się odważnie z chłopakami. — Mam apetyt na ciepłe mleko prosto od krowy. Dziewczyna odrzuca do tyłu głowę i zanosi się œmiechem poka- zujšc zdrowe, białe zęby. — Ona jest u nas dójkš — objaœnia Lusia. — Już osiem lat tutaj doi krowy... — Ale pani trafiła! Zaraz lecę do obory! — Trzasnęła drzwiami, aż tynk się posypał. Zaœmierdziało nawozem i zbiegła z rumorem po schodach. Dziewczęta przybrały zgorszone miny. — Taka to ma zawsze szczęœcie! — powiedziała zazdroœnie Lusia. — Rękawiczki futrzane od pani dostała! — Ona ze wszystkimi tu chłopakami... — zniżyła głos do szeptu amorkowata i spuœciła złotawe rzęsy. Nim się dowiedziałam, z kim i kiedy łapano dójkę w oborze, ta wpadła z garem pienistego mleka pachnšcego krowš. Piłam chciwie, z apetytem. Dziewczęta patrzyły z rozbawieniem i niedowierzaniem. — Że też pani lubi takie ciepłe mleko! — powiedziała ze zgrozš zaróżowiona, lekko zdyszana Lusia. — Mnie na sam widok niedob- rze się robi... 179 Do pokoju wtargnęła starsza księgowa w rozpiętym kożuszku. W jej wzroku wyczytałam dezaprobatę. Czułam, że jednš nogš zeœ- lizgiwałam się już z cokołu sławy. — Rano przyjdzie pani do mnie na œniadanie! — powiedziała tonem nie znoszšcym sprzeciwu, obrzucajšc przy tym dziewczęta karcšcym wzrokiem. Dójka i amorkowata z ocišganiem opuœciły pokój. Dójka osten- tacyjnie nacišgała rękawice. — A ty, Lusiu, przyprowadzisz paniš do mnie pod same drzwi. A wstaniesz wtedy, kiedy ta pani wstanie. Kierownik zwalnia cię na ten czas z pracy... Starsza księgowa otworzyła drzwi boso i w szlafroku. Na ramio- na opadały rozpuszczone czarne włosy. Wyglšdała kobieco i mlecz- nie. — Trochę póŸniej wstałam, bo jestem jeszcze dziœ na urlopie — tłumaczyła się wpychajšc mnie do pokoju. — Œniadanie czeka... Meble z orzecha kaukaskiego. Szafa, tapczan, toaletka. Poœrod- ku stolik i trzy nowoczesne fotele w kolorze terakota. Na podłodze dywan. W oknach doniczki z mirtem. Na tapczanie kopiata pierzyna w niebieskš kratkę. Wieœ ożeniona z miastem. — Niech pani je i się nie krępuje... — zachęcała, zajšwszy naprzeciw mnie miejsce. Miała na sobie atłasowy szlafrok w zielone i żółte zawijasy. Była w niej miękkoœć obrazów Rubensa. Na białej serwetce filiżanka z chłodnš herbatš koloru słomki, parę kawałków chleba, masło w osełce i słoik z miodem. Rozmowa toczyła się o tym, że sklepy w okolicznych miastecz- kach Ÿle zaopatrzone, a już z konfekcji nic przyzwoitego nie można dostać i że mšż kupił jej na rynku w Jarosławiu amerykańskš puder- niczkę i szminkę do kompletu. Zaraz mi to pokazała, tupišc ciężko bosymi stopami. Była w tym swoim odruchu naturalna i podobna do wszystkich kobiet œwiata. Rozmowę przerwał nam jeden z pracowni- ków, wywołujšc jš do przedpokoju w ważnej sprawie. — Jadę do Korniszewa po kołdry... — donosił œciszonym gło- sem. — Kierownik kazał wzišć dwie po 400 złotych. Ja mu mówiłem, że pani chciała te po 200, ale powiedział: — Ja ci rozkazuję i takie masz kupić!— No i ja przyszedłem do pani księgowej... 180 Starsza księgowa wróciła do pokoju mocno wzburzona i chociaż starała się podtrzymać przerwanš rozmowę, to widać było, że myœla- mi jest jeszcze przy tych kołdrach i samowoli kierownika. Wreszcie wybuchnęła: — Bo to tak zawsze, proszę pani! Jak prosiłam, żeby był urzš- dzony pokój goœcinny, to się całymi miesišcami nie można było doprosić. A teraz to sami nie wiedzš już, co robić, bo zobaczyli papierek z ministerstwa... I po co tyle wydawać na kołdry? Lepiej jeszcze coœ za te pienišdze kupić do goœcinnego pokoju. Chociażby chodnik, firaneczki, radio. Niech się pani nie gniewa, ale ja tak myœlę po gospodarsku. Taniej, a za to więcej rzeczy. Samš kołdrš pokoju nie urzšdzi... Ale kierownik, to wie pani... Zastaw się, a postaw się! Mnie to denerwuje... — Poruszyła głowš niby narowis- ty koń, gdy ktoœ go chce wzišć za cugle. Potem zaczęła nerwowo, niespokojnie i coraz częœciej spoglšdać na drzwi. Wizytę uważałam za skończonš. Żona traktorzysty zgodziła się wzišć mnie na całodzienny wikt pod warunkiem, że nie będę miała specjalnych wymagań i zjem jak każdy normalny człowiek, a nie literat z Warszawy. Nie mam wymagań i trzy razy dziennie przeciskam się przez szparę w płocie do sšsiedniego bliŸniaka, bo tak tu nazywajš domki, w odróżnieniu od przedwojennych czworaków. Œniadanie zjadam o siódmej. Trzy gotowane w mundurach ziem- niaki z solš i dwa garnuszki zsiadłego mleka. O piętnastej obiad. Talerz krupniku, a na drugie ziemniaki z cebulkš. Albo zupa pomi- dorowa i pierogi z ziemniakami. Albo zupa ziemniaczana i kluski z żytniej mški. Kolacja o dziewiętnastej. Kilka ziemniaków w łupi- nach albo skibka chleba własnego wypieku i dwa kubeczki mleka prosto od krowy. Ludzie tutaj nie sš przyzwyczajeni do wybrzydzania i rozrzutnoœ- ci. Trzymajš ich w spartańskiej dyscyplinie i kondycji umiarkowane zarobki. Piskorkowa mówi do mnie patrzšc otwarcie i naiwnie wilgotnymi oczami sarny: — Latem wiodło nam się lepiej. Mšż wprawdzie po piętnaœcie godzin z traktora nie schodził, ale miesięcznie potrafił przynieœć 181 1.900 złotych! Aż nasz stary kierownik dziwił się i mówił: — Co ty, chłopie, z tyła forsš zrobisz? — A tera zima. Praca tyż ciężka, ręce sobie odmraża, a więcej jak 700 złotych na miesišc nie przyniesie... Posiłki jadam w kuchni. Duża, kwadratowa, z brudnymi œciana- mi. Szpary w drzwiach i parapetach okiennych. Wieje tu ze wszyst- kich stron, pękajš tynki, a o kapitalnych remontach mówi się od lat i, według słów Piskorkowej, będzie się jeszcze o nich długo mówić. Piskorkowa nakrywa na mojš czeœć stół gazetami. Natomiast w siódmym dniu tygodnia podœciela pod nie lniany obrus z koloro- wym szlaczkiem. Po tym poznaje się niedzielny posiłek. Jadam w asyœcie szeœciorga kotłujšcych się na podłodze dzieci. Z tego troje jest mojej gospodyni, a reszta sšsiadki pracujšcej w chlewni zarodo- wej przy Landrasach. Maluchy łażš na czworakach, bijš się, krzyczš przeraŸliwie, wpychajš kotu pod ogon patyk. Nie noszš majtek. Z umorusanych nosów zwieszajš się zielone smarki, tyłki sš brudne. Na œrodku kuchni stoi nocnik i bez przerwy któreœ z dzieci z niego korzysta. „Ciurajš" — co w ichnim języku oznacza nie tylko siusia- nie. Dzieci w Lwim Pazurze robi się stadami i z wielkopańskš roz- rzutnoœciš niewspółmiernš do zarobków oraz możliwoœci. Ludzie nie potrafiš sobie tej jedynej tutaj rozrywki odmówić. Zresztš, nie ma większej potrzeby. Natura sama wszystko reguluje. Osobniki słabe po prostu powiększajš grono aniołków. Żywe egzemplarze sš zdro- we i odporne. W końcu listopada chodzš boso, bez majtek, a cho- ciaż tyłki majš tak umazane błotem, że płci nie odróżnisz, to jednak nie zapadajš na poważniejsze choroby. Obieranie ziemniaków z łupin uprzyjemniam sobie rozmowš. Panuje względny spokój, bo dzieciaki z jednej miski, ustawionej obok nocnika, zgodnie wycišgajš paluchami ziemniaki i wspólnie się nimi karmiš. — Smaczne mleko... — Uœmiecham się do młodej, przystojnej kobiety wyjadajšcej z rynki resztki tego, czego nie dojadł mšż na œniadanie. — Krowa stara i mało mleka daje. Po prawdzie, to nie ma tak znów czego dać jej do żarcia. Niby według umowy, kto ma krowę powinien dostawać z pegeerów dwie tony rocznie siana, trochę stršczkowych, wytłoki. Płacimy przecie za to jak rok długi po 150 złotych miesięcznie, a dostajemy tylko jednš furę siana rocznie i to takich samych zgrabków z patykami. Jak się człowiek upomni o wia- 182 derko wytłoków, to krzyczš i grożš, że zabroniš nam wszystkim wkrótce krowy trzymać. Wtedy to już nie wiem, co my by robili... — Troska zabrzmiała w głosie, a spojrzenie pobiegło ku umorusanym, zabiedzonym dzieciakom. — W pegeerze można kupić tylko trzy litry mleka na rodzinę, a przecież w każdej chałupie jest po siedmio- ro albo i więcej dzieciaków... Za moimi plecami rozlega się rumor. To dwuletni Staœ — ulu- bieniec ojca — zwalił na siebie wanienkę z mydlinami. Stoi w kałuży wody, w wianku kolorowych szmat i drze się przeraŸliwie ku uciesze reszty dzieciarni, taplajšcej się w rozlanych brudnych mydlinach. — Uspokójcie się, bo dam w dupę! — krzyczy Piskorkowa i w rezultacie sama zaczyna się œmiać wycierajšc podłogę. — Cały dzień tylko pilnuj tego cholerstwa! Ani porozmawiać, ani w domu co zro- bić, ani ziemniaki przed zimš zabezpieczyć, ani słomy dla krowy na œciółkę zwieŸć... Jeszcze wcišż dzielę pokój ze stażystkš. Wieczorami rozmawia- my krótko. Dziewczyna przyłoży głowę do poduszki i już odpływa w sen. W tej chwili Lusia stoi za krzesłem i wyłuskuje się skromnie z czystej, milanezowej bielizny. Piersi ma wielkoœci salaterek i nie obwisłe. — Szkoda, że pani nie przyjechała wczeœniej. Latem to tu było wesoło! Pracowali u nas żołnierze przy żniwach. Kierownik obiecał urzšdzić piękne dożynki. Wszyscy zwijali się z pracš, każdy tylko mówił, jaka to będzie zabawa, i starał się jeden przez drugiego. A póŸniej sklecono z desek podłogę i to takš małš, że się na niej nie można było pomieœcić. Zakupili wódki też niewiele, bo zdaje się, że tylko za dwa tysišce złotych... — Moœci się przez chwilę na twardym sienniku. - A teraz to nudno. Jak się ciemno robi, to nie wiadomo, co dalej. Ani czytać, ani radia, ani nic. Kierownik ma u siebie telewizor, ale co z tego? Przecież do niego nie pójdziemy... — Dlaczego u was nie ma œwietlicy? — Miała być, ale nasza księgowa nie chciała się zgodzić, że niby brak pieniędzy. Kiedy my jš parę razy zagadnęli, to na nas nakrzy- czała: — Jak się natyracie cały dzień, to po co wam œwietlica? I tak nie będziecie mieli siły do niej chodzić. — Dobrze jej tak mówić, bo ona jest już stara. Ma pewnie ze dwadzieœcia siedem lat, to i tańczyć jej się nie chce. A nas, młodych, to tutaj w pegeerze dużo i każdy by chętnie muzyki posłuchał i potańczył. Choćby nawet sam, bez chło- 183 paków... Nawet w takim Horyńcu jest już inaczej! Ale się człowiek nigdzie nie może ruszyć, bo v błocie ugrzęŸnie... — Uniosła się na pulchnym łokciu i popatrzyła w mojš stronę. — Pani to ma takie ładne rzeczy. W dużym mieœcie wszystko można kupić... — west- chnęła w rozmarzeniu. — Nie majš tu zamiaru wybrukować drogi, choćby tego kawałka do szosy? — zapytałam, wycinajšc się na więziennej pryczy. — Już parę razy wytyczali. Wojsko miało pomagać, ale stary kierownik się sprzeciwił. Powedział, że za dużo dzieci, a jak zrobi się drogę, to będzie tędy latał autobus i jeszcze które rozjedzie... Jemu to nic nie było potrzebne, jakby mógł, to do ludzi by strzelał. W lipcu poszedł na emeryturę i nareszcie od trzech miesięcy mamy innego kierownika. Pojechałam do Rzeszowa, złożyć kurtuazyjne wizyty miejscowym władzom. W Wojewódzkim Zarzšdzie PGR dyrektor przyjšł mnie z roztargnieniem. Spieszył się na konferencję, jak wszyscy tutaj ludzie na wysokich stanowiskach. Powiedział, że służy w każdej chwili materiałami dotyczšcymi majštków, że w najbliższym czasie wpadnie do Lwiego Pazura, więc mnie przy okazji odwiedzi. W Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej obaj przewodni- czšcy byli na konferencjach i, jak objaœniły sekretarki, przez najbliż- sze dwa tygodnie będš obaj bardzo zajęci. Chyba, że codziennie przed dziewištš rano będę się dowiadywała, to może jakšœ chwilę dla mnie wykrojš. Po dwóch dniach bezowocnego wpadania o róż- nych godzinach do WRN i MRN postanowiłam odłożyć wizyty do upalnych dni lata, kiedy drogi obeschnš, a wyjazd do Rzeszowa nie będzie czymœ w rodzaju wyprawy krzyżowej do Ziemi Œwiętej. Zostawiłam jednak numer telefonu. Do Lwiego Pazura wróciłam póŸnym wieczorem, utytłana bło- tem i z przemoczonymi nogami. W pokoju nie było już œladu po Lusi. Gołe œciany, firanka w oknie, na pryczy atłasowa kołdra, szafa po aktach, stół nakryty kretonem i rozkosznie ciepło. Za mnš wpad- ła starsza księgowa, jak wszyscy tutaj, bez pukania, ale za to jak do meczetu, zostawiajšc brudne buty przed drzwiami. — Pani od nas nie ucieknie, prawda? — Popatrzyła na mnie badawczo, z niepokojem w oczach. Wiedziała bowiem, że mam się widzieć z władzami wojewódzkimi. — Kupi się jeszcze lustro, radio, trochę naczyń i elektrycznš maszynkę, żeby mogła pani zgotować herbatę... — kusiła z przymilnym uœmiechem. 184 — A gdzie Lusia? — zapytałam przypominajšc sobie lęk dziew- czyny przed jakimœ nieogrzewanym barakiem. — O niš może być pani spokojna! Przenieœliœmy jš do koleżanki — zacięła usta i podniosła zwycięskim ruchem głowę z niedbale skręconym i potarganym kokiem. — Całkiem niemożliwe, żeby mog- ła być z paniš. Nie może się pani nikim tutaj krępować, a to jest dziewczyna lubišca towarzystwo... — Spojrzała na mnie wymownie i zaraz spuœciła oczy. Wysunęła natomiast pokaŸny biust do przodu. — Już jej tyle razy mówiłam, żeby nie psuła sobie opinii... — Co to znaczy, proszę pani, żeby do północy przesiadywali u niej chłopaki?! Ojciec się nad niš trzęsie, przyjeżdża tutaj co jakiœ czas, żeby się dowiedzieć, jak się córka sprawuje, a jej tylko zabawa w głowie... — W œwiętym oburzeniu „Matki Polki" oparła się wydatnym zadem o ciepły piec i dokończyła: — A póŸniej mówi się o pegeerach, że to jeden wielki burdel! Słowo „burdel" powtarza się tu przy wielu okazjach i należy do rzędu wyrazów równoznacznych słowu „stolica" lub „wielki œwiat", tyle, że nie w najlepszym znaczeniu. Na dole trzasnęły drzwi i za chwilę stał już w progu kierownik na rozstawionych szeroko nogach, z głowš pochylonš jak u byka szykujšcego się do ataku. — Była pani w Rzeszowie?... — Bruzdy głębokiego namysłu na czole, błysk oka w stronę starszej księgowej i niezdecydowany uœmiech w mojš. — Tam inne życie, niż tutaj... — W głosie tęsknota i akcent podziwu. — Bardzo się miasto rozbudowało — mówię ostrożnie. — Tyle nowych dzielnic... — Jak mnie wysłali na kurs, to siedzieliœmy w zabitej wiosce parę miesięcy i niczego człowiek nie zobaczył. Ani kina, ani teatru. Dlaczego tak robiš? — Utkwił we mnie rozżalony wzrok. — Prze- cież jak póŸniej siedzi się w takim pegeerze latami, to przynajmniej kursy powinni robić w dużych miastach, żeby człowiek coœ oglšd- nšł... — To pan nie wie?! — wtršciła krzykliwie starsza księgowa. — Jakby wszyscy zakosztowali tego, co jest w mieœcie, to nikt by nie chciał pracować na wsi. Celowo się tak robi! — Możliwe... — uœmiechnšł się niezbyt intelektualnie, ale ugodowo i po chwili wyszedł za księgowš, potykajšc się o niewidocz- ne przedmioty. 185 Tutejsze lasy należš do Puszczy Solskiej. Wspaniałe, wysoko- pienne, bogate w grzyby, jagody i zwierzynę. Przed kilkunastu laty grasowały w nich i znajdowały schronienie bandy UPA. Mordowały z upodobaniem polskš ludnoœć. Żołnierzom KBW wbijano kołki w oczy lub wypruwano wnętrznoœci. W tym celu przybijano gwoŸ- dziem do drzewa kawałek wyszarpniętego jelita, a następnie kazano biegać na czworakach tak długo, aż się wnętrznoœci niby wstšżeczka okręciły wokół pnia. Lubili także przybić język bretnalem do sosny, a z pleców zdzierać wšskimi paseczkami skórę. Byli doœć pomysłowi w tych sprawach. Ludzie z tutejszych okolic wspominajš ze zgrozš tamte czasy i do dziœ podejrzliwym i niechętnym okiem spoglšdajš na obcych. Może to być bowiem, jeœli nie inspektor, to Ukrainiec. W pegeerze Lwi Pazur bywa, że pojawi się para nieznanych ludzi. Kręcš się po błotnistej drodze, rozglšdajš się dookoła, dzielšc się cicho spostrzeżeniami. Ale tutejsi ludzie majš wyczulony słuch, trenowany latami na bezkonfliktowym wynoszeniu z magazynu tego i owego, więc słyszš jak tamci szepczš: „Nie poznałby dziœ, gdzie stała nasza chata. Da Bóg, a wrócimy tu jeszcze kiedyœ". Po takiej wizycie, na cmentarzu, w pobliżu cerkiewki, któryœ z grobów jest uprzštnięty i przyozdobiony jedlinš. Miejscowi twierdzš, że to z młodego pokolenia tych, którzy zostali stšd wysiedleni do wojewó- dztwa koszalińskiego i olsztyńskiego.W lesie spotkałam jednego z robotników rolnych — Kobylaka. Wraz z synkiem o wyłupiastych kasztanowych oczach ładował suche gałęzie na ogumiony wóz. Pogłaskałam konia po ciepłych, zamszowych chrapach koloru œmie- tankowych irysów. — Lubię zwierzęta... — uœmiechnęłam się do Kobylaka, którego nos przypominał dziób ptaka-giganta. — Tak jest. Ja tyż lubię. U mnie stworzenie nie ma krzywdy. Bez potrzeby nie biję i nawet karmię, bo co winien koń, że go upaństwowili? Tak samo chce żreć i wymaga swego. A inni to lejš z samej złoœci, że państwowy... — chrzšknšł i zapalił papierosa w myœl zasady: „Nim co zrobię — odpocznę". Wracajšc z lasu, wstšpiłam do biura, jako że mieœci się na parte- rze bliŸniaka, w którym mieszkam. Starsza księgowa zamawiała numer pogotowia ratunkowego w Korniszewie. Jak się okazało, już po raz trzeci. — Ktoœ chory? — zapytałam szeptem młodszš księgowš. 186 - Synek Wiankowej ledwo dyszy i leci prz^ rece- Ale pewnie padnie, nim przyjadš, bo pogotowie to się tu ni6 ^^zy- - Dużo im pomogš! - wtršciła starsza kstó0^ g}0^ zdra- dzajšcym irytację. - Nawet nie przyjedzie 1^"' tylko telczer- Lekarza przysyłajš wyłšcznie do porodu... - ^daia clsz^ ^"g.0"- niej. Dla niej ostatnie słowo ma bolesnš wyH10^-. Jest bowlem kobietš, która nie może donosić żadnej cišży i przezywa tę klęskę podobnie jak autor, u którego wygasł całkowici3, talent. — Irzeba będzie wysłać konie do szosy na pierwszš go^"?' - powróciła szybko do poprzedniego tonu i trzasnęła z pasj^ grubym zeszytem z wykazami pobranej paszy z magazynu. - KaW z nas moze cho- dzić po tym błocie! I my z biura, i fornale. Tyl^0 felczer nle Pa- dzie! Majš zarzšdzenie, w którym stoi, że pr^g^ lm PTaw0 żšdania konia... - Ale przecież tu droga każda chwila... - Tršciłam nieœmiało. - A pani myœli, że ich to co obchodzi? - Wzruszyła kršgłymi ramionami w białej bluzce. - Jak mój mšż był ^zk0 chory ltrzeba było robić co drugi dzień zastrzyki, to przyjeżd^11 ^aK-^ task1' ch0' cišż płaciłam po 150 złotych. I jeszcze się złoszc^ ze sle lch ^^a- Franciszka Wiankowa mieszka w ostatnim bliŸniaku, tuż obok cmentarza i na wpół rozwalonej drewnianej cer.^1 zamienionej na magazyn paliwa i częœci zamiennych. Mieszka tutakze wrob paskudzšc na płaskie twarze œwiętych z prymitywy0" lkon: pw/., nicy mieœcił się niegdyœ sztab upowców. JedeO z oddziałów KBW wybrał ich wszystkich o œwicie, jak złote rybki z akwanum- Cmentarz zarasta kolczastymi krzewami. 1^'W na omszałych nagrobkach œwiadczš o tym, że mieszkała tu ^ większoœci ludnoœć ukraińska. Dziœ łażš po nim kury, przybiegajš dzlec1 w me "^P^' cych zwłoki sprawach i trzeba uważnie patrzeć P.00 ""g*' J6511 chce się „czystš stopš" przejœć między kamiennymi rolkami o twarzach starych kryminalistów. Cmentarz to także od niedawna ulubione mielce ^arego kie- rownika. Ilekroć przyjechała jakaœ inspekcja, W ^.""aJ- ""^ nienormalnego. Jeœli go znaleziono, proponoW^ inspektorowi zęby zamiast grzebać w księgach, zrobił jego żoni^ ^^""'"y taKze wycofywał się dyskretnie w cień kamiennych aO1010^-.1"00" to.czfts- to, a niejeden inspektor przykładał do szczęœci rodzinnego nie .tyl- ko palec. Tak przynajmniej opowiadajš ludzie. 187 Franciszka, składajšca się z samych koœci i zapłakanych oczu, stoi na progu malowanej na niebiesko chaty. — Niech pani wejdzie do mieszkania — zaprasza, trzymajšc za kark potężnego kundla z obżartym przez dziki ogonem. Tutaj pra- wie wszystkie psy pozbawione sš ogonów, ponieważ obie strony sš wojownicze i zajadłe. W kuchni czyœciutko. Wyszorowana podłoga, na drzwiach pro- wadzšcych do pokoju zasłonki z zielonego kretonu, różowe pelargo- nie w oknach. W wiklinowej kołysce dogorywa jedenastomiesięczny synek. Tuż obok córeczka bawi się z białym kotem. Stworzenie wyrywa się i wskakuje do kołyski. Wreszcie Franciszka chwyta kota za ogon i z rozmachem wyrzuca do sieni. W mieszkaniu brak wentylacji. Ze œcian leje się woda, drzwi podparte palikiem, bo wylatujš z ram, dziury w tynku. Ale Francisz- ka Wiankowa nie narzeka. Mieszkała przedtem w jeszcze gorszym warunkach, w baraku. Gdy wróciła z porodówki, przez trzy tygodnie nie mogła wykšpać dziecka, bo po mieszkaniu hulał wiatr ze œnie- giem. Poszła wtedy z płaczem do starego kierownika i powiedziała, że za ciężkš i długoletniš pracę tutaj zasługuje na coœ lepszego niż barak, i że jego kury i kaczuszki majš lepsze pomieszczenia, niż ludzie. Odpowiedział na to, że: „lubi, jak baby płaczš" i że pozwala jej zamieszkać w swoim chlewie. Pojechała ze skargš do Inspektora- tu. Zjechała komisja, zbadała warunki i dali jej lepsze mieszkanie... Starego kierownika wspomina ze œmiechem. Nie był nawet taki znów zły, tylko straszny nerwus. Przy byle okazji pluł ludziom w twarz, ale i oni mu pluli. Tak więc potrafili celować sobie w œlepia przez pół godziny i na tym się kończyło. Ludzi nigdy nie chciał wysłuchać. Jak z czym do niego przyszli, to się odwracał tyłem i trze- ba było wokół niego biegać, żeby mu swojš sprawę wyłuszczyć. Wtedy przeważnie odpowiadał, że gdyby to były przedwojenne sto- sunki, to by każdemu do łba przystawił pistolet i byłby z nimi spokój. A nowy kierownik to całkiem inny. Dobry człowiek, tyle tylko że stanowczy i jak co powie, to œwięte... Rozmowę ze mnš zaczęła właœciwie od słów, że „Jak Bóg chce kogoœ pokarać, to mu każe w pegeerach pracować". Ona ma już z tej pracy opuszczenie żołšdka o dwadzieœcia centymetrów, chorš wštrobę, nerki i anemię. Ale jak tu nie mieć oberwanego żołšdka, kiedy trzeba dŸwigać na plecach wory z kradzionymi ziemniakami i to spod samego lasu, a będzie tego ze dwa kilometry. Ziemniaki 188 kradnie się, oczywiœcie, z pegeerowskiego pola. I nie tylko ziemnia- ki. Wszyscy tak robiš, bo inaczej nie mieliby co jeœć, ani czym kur karmić. Z pracy jednego męża trudno wyżyć, a kobiety nie mogš iœć do pracy, bo w każdej chałupie po oœmioro drobiazgu i nie ma przy kim zostawić. Kobiety mogłyby w sezonie i po 100 złotych dziennie zarobić, ale nie da się przecież na ten czas dzieciaków wydusić. Nie kocięta. Gdyby tak chociaż w sezonie był żłobek, to zimš mniej by się kradło. Franciszka jest roztropna i wygadana. Nawet mšż jej się słucha. Wprawdzie nie jest zupełnie mšdry i od niej młodszy, ale chociaż traktorzysta, to nie pije. Nawet pranie w domu zrobi i chociaż baby go buntujš, że siedzi ze starš i chorowitš żonš, to po twarzy jš pogłaszcze i pochwali za porzšdek w domu. Rzeczywiœcie. Mieszkanie Franciszki jest najlepiej i najczyœciej utrzymane w całym pegeerze. Właœnie to, jak również młody mšż i jej zaradnoœć jest solš w oku wielu sšsiadek. Robiš wszystko, co mogš, aby chłopu Franciszkę obrzydzić. Na dnie duszy kobiety drze- mie jednak podła, parszywa suka! Konie po felczera wysłano do szosy o godzinie pierwszej. Zapa- dajšc się po brzuchy w błocie, przebyły z trudem w pół godziny odcinek szeœciuset metrów. Przy kapliczce furman czekał przeszło godzinę, ale karetka pogotowia nie przyjechała. Jak się póŸniej okazało, utonęła w błocie w którymœ z okolicznych pegeerów i trze- ba było czekać na następnš. Następna przyjechała po trzech dniach. Dziecko wyzdrowiało bez interwencji felczera. Ze starym kierownikiem, który już od kilku miesięcy jest na emeryturze, poznałam się w sieni, jako że mieszkamy w jednym bliŸ- niaku. — Moje uszanowanie łaskawej pani! — krzyknšł gromkim gło- sem, wycišgajšc do mnie potężnš łapę. — Niech pani dobrodzika przyjdzie do nas wieczorkiem... — zaczšł jowialnie — naszego synka zobaczy, porozmawia... — I nie czekajšc mojej odpowiedzi, zaczšł się rozwodzić nad niebywałš mšdroœciš trzyletniego dzieciaka i jego urodš laleczki. Otarł przy tym łzę wierzchem dłoni, głos mu się podejrzanie załamał, ale już po sekundzie cišgnšł dalej ze szczegóła- mi opowieœć o porodzie żony, o lęku i radoœci, gdy weszła teœciowa i oznajmiła, że urodził się syn. Na słowo „teœciowa" od razu przypo- 189 mniałam sobie, jak to ludzie opowiadajš, że najpierw przez wiele lat była jego kochankš, miała z nim córkę, a gdy ta dorosła, to się właœnie z tš swojš córkš ożenił. Teraz podobno obie kobiety trzymajš go krótko i nawet lejš, jak potrzeba, chociaż chłop ma blisko dwa metry wzrostu. Jest atletycz- nej budowy, z drelichowych bryczesów z czarnš łatš na pokaŸnym tyłku wylewa się brzuch. Uszy ma kierownik wielkie niby u słonia, włos szpakowaty, nieco przydługi, oczka maluœkie i fałszywe. — Dobiegam siedemdziesištki, proszę pani dobrodziki, a czuję się na czterdzieœci. Mógłbym jeszcze dużo dobrego zrobić, bo nie chwalšc się, doprowadziłem do tego, że majštek pozbył się dwumi- lionowego deficytu. A dziœ za to taka krzywda mnie spotkała, że kazali iœć na emeryturę... Ja jeszcze młody chłop! Konno jeżdżę, wstaję o œwicie i znam się na gospodarce jak rzadko kto. Mój tatuœ, œwiętej pamięci, był dyrektorem gorzelni w jednym z majštków i ja, można powiedzieć, urodziłem się na roli. A póŸniej pracowałem jako zarzšdca u różnych hrabiów i panów. To były czasy, pani dob- rodziko, ale ja nic nie chcę mówić, bo z politykš to lepiej siedzieć cicho... Wieczorem przyjšł mnie w pokoju urzšdzonym z miejska. Sie- dzieliœmy przy kwadratowym stole przykrytym nylonowym obrusem w kwiatki. Pachniały jabłka ułożone na żółtej, jesionowej szafie zdo- bišcej zapewne niegdyœ inne wnętrze. Kierownik, w koszuli podob- nej do rubaszki, siedział sztywno, przebierajšc nerwowo palcami po kancie stołu. Zaczerwienione, podejrzliwe slipki usiłowały zajrzeć mi do mózgu. — Pani dobrodzika na długo? — Na długo. Wraz z nieodgadnionym westchnieniem popłynšł smętny i meand- rujšcy potok opowieœci. O wszystkim. O ciężkich czasach, o znanych nazwiskach magnackich, o pięknych meblach, jakie mu przepadły, jesz- cze raz o przedwczesnej, niezasłużonej emeryturze. Mówił także łzawo o generale Brauchwitzu, z którym rozmawiał takjakwtej chwili ze mnš w jednym z majštków pod Żółkwiš, gdzie był administratorem. A przed generałem jeszcze — o pierwszych niemieckich żołnierzach. Chciał ich ugoœcić jajecznicš, a oni zgodzili się tylko na gotowane jajka, obawiajšc się trucizny. Byli to tacy kulturalni, gospodarni ludzie... a on umiał zaskarbić sobie ich zaufanie. Następnie opowiadał, jak wkraczała 190 Armia Czerwona; choć wybiegł na drogę i krzyczał: „zdrawstwujtie, tawariszczi!", wynieœli mu z domu dwa antyczne fotele i lustro w złoco- nych ramach dla swego komisarza, a póŸniej œcigali go i dokuczali na różne sposoby. Gospodarz snuł jakšœ bajkowš historię z serii przygod- owych, z dreszczykiem. Wiedziałam o nim już wszystko i właœciwie nic. O północy wyszłam z bólem głowy oraz z głębokim przeœwiadczeniem, że poznałam właœnie doskonałe skrzyżowanie Rasputina z Zagłobš. Spadły œniegi, chwycił mróz i dookoła zrobiło się nagle jasno i œlicznie. Nawet ludzie poweseleli. Nie trzeba już było topić się w błocie. Teraz, dla odmiany, idšc do sraczyka lub obory, należało przekopywać się przez zaspy. Do Berty — wspaniałej suki z alzackich owczarków, której właœ- cicielem jest stary kierownik, zbiegajš się psy z całej okolicy. Bez- wstydnica bowiem oddaje się rozpustnym igrom na œniegu, a tym samym dzieci majš dodatkowš rozrywkę, poza tradycyjnym lepie- niem bałwanów. Dotychczas dojœcie do obór i chlewni było ogromnie utrudnione ze względu na błoto. Nawet pasze dowoziły cišgniki pod same wro- ta. Skorzystałam więc z mrozu i postanowiłam zwiedzić oborę zaro- dowš. Pegeer Lwi Pazur otrzymał 105 krów zakupionych w Danii. Wszystkie majš klipsy z koronami w rudych uszach, sš od niemow- lęctwa pozbawione rogów i przyjechały już zacielone. Teraz wcišż któraœ z nich wiła cielštko, natychmiast prawie odstawiane do dzie- cińca. Krowy sš rasowe i bardzo przystojne, ale od pewnego czasu upodobniły się czegoœ do żerdzi. — Co one takie strasznie wychudzone? — zapytałam kierowni- ka. — Niektóre jeszcze po wycieleniu nie doszły do siebie. Nie zabierałam więcej głosu w tej sprawie, chociaż nie zauważy- łam, aby moje koleżanki chudły po porodzie. Ale co kobieta, to może jednak nie krowa. Postanowiłam zapytać o to przy okazji weterynarza, który ma wkrótce przyjechać, aby przeprowadzić próby tuberkulinowe. Jednak wyglšd krów nie dawał mi spokoju i jeszcze tego samego dnia, będšc w biurze po gazety, zagadnęłam młodszš księgowš o przyczynę ich chudnięcia. Pod nieobecnoœć starszej księ- gowej oglšdały wraz ze stażystkš żurnal z karnawałowš modš. 191 — U nas? — zdziwiła się, odrywajšc oczy od wydekoltowanej sukni z brokatu. — U nas nie sš jeszcze takie najgorsze. W innych pegeerach to dwóch chłopów musi podnosić krowę do dojenia, a u nas stojš o własnych siłach... — popatrzyła na mnie zwycięsko. — No tak, to rzeczywiœcie sukces... — bšknęłam zawstydzona mojš nieznajomoœciš rzeczy. Na wieczór zaprosił mnie nowy kierownik do siebie. Była sobota i spodziewał się ciekawego programu z lwowskiej telewizji, bo tę najlepiej tu odbierano. Duży pokój małżeński z łożami. Szafa, toaletka, okršgły stolik z dwoma krzesłami, dużo doniczkowych roœlin. Dwóch małych chło- paczków „na chodzie", trzeci, w różowych œpiochach, na rękach u matki. Po chwili niemowlak powędrował w ramiona zachwyconego nim ojca, a zaondulowana w baranka żona kierownika, łagodnie uœmiechnięta, podała chłodnš herbatę w szklankach po musztardzie. Znalazł się także czerstwy chleb i po kawałku wiejskiej kiełbasy na goršco. Sama nie jadła, tylko siedziała z boku, uciszajšc dzieci, żeby nam nie przeszkadzały w rozmowie. Najpierw mówiliœmy o tym, które z dzieci do kogo podobne, póŸniej o œwietlicy. Kierownik twierdził, że œwietlica jest jego troskš i że z całš pewnoœciš jeszcze w tym roku nastšpi otwarcie. Powoli zwekslowałam rozmowę na pracę w pegeerze. Pytałam ostrożnie, gdyż ludzie tutaj sš bardzo podejrzliwi, a że nie majš jeszcze wyro- bionego zdania na mój temat, wcišż węszš jakšœ superinspekcję. Na wszelki wypadek wolš milczeć, a ja nie usiłuję niczego z nich wyciš- gać na siłę. Wobec tego dowiedziałam się tylko, że kiedyœ urodziło się cielę zupełnie podobne do kota. Miało wšsy, chłeptało mleko z miski i siadało całkiem jak kocur. A jeszcze przedtem — cielę o dwóch głowach, ale to za kadencji starego kierownika. Natomiast teraz w Inspektoracie Pegeerów w Jałowcowie sš stale odprawy, które zabierajš razem z dojazdami bardzo dużo czasu, a pożytek dajš niewielki. Urocza spikerka o staroœwieckiej urodzie zapowiedziała cyrkowy program z Kijowa. Dzieciaki pisnęły z uciechy, najmłodszy zrobił siusiu, kierownikowa wymamrotała coœ w rodzaju: „szczy jak najęty" i na' ekranie pojawiła się arena. W chwili, gdy wjeżdżał na niš zaprzęg cišgnięty przez psy i powożony przez dwie kocice w babs- kich ukraińskich kieckach, kierownik wydukał z flegmš: 192 — Jak przyszedłem do pegeeru, to myœlałem, że wystarczy być uczciwym i dobrze pracować. Okazało się, że to nieważne. Można nic nie robić, na niczym się nie znać, byle tylko żyć dobrze z Inspek- toratem. Inaczej wykończš człowieka, żeby był najlepszy... PóŸniej już zamilkł na amen, bo na .arenie działy się dziwne rzeczy. Para żonglerów stojšc na głowie kręciła talerzami umieszczo- nymi na wszystkich wystajšcych członkach i to w takt jakiejœ skocz- nej melodii. Kierownikowa zapukała pięœciš w œcianš i po chwili do pokoju zaczęli się wsuwać najbliżsi sšsiedzi, wpatrzeni ze œmiertelnš powagš w ekran. Nawet psikusy klownów i tańce białych pudli nie potrafiły zmienić kamiennego wyrazu twarzy młodych mężczyzn. Dopiero gdy na małym stoliczku pojawiła się kobieta bardzo skšpo przyodziana w kawałki połyskliwej tkaniny i zaczęła wyginać się w taki sposób, że jej głowa znalazła się nagle między poœladkami, któryœ szepnšł z tajonym zachwytem: „Ale dupa!" Wodš gospodaruje się tu bardzo oszczędnie. Trzeba jš nosić kilkaset metrów ze studni, przekopujšc się przez zaspy. Wobec tego w misce najpierw myje umazane ręce Piskorek. PóŸniej kšpiš się dzieciaki, a na końcu opłukuje się talerze. Dziœ przyszedł na obiad trochę wczeœniej, rozcierajšc zmarznięte uszy. — Nie będš już wypłacać nadliczbowych godzin — powiedział od progu. — Było zebranie, kierownik gadał o oszczędnoœciach. Piskorkowa nakładajšc na talerz kluski z żytniej mški wymiesza- ne z kapustš, zatrwożyła się: — A jak będzie? — Zamiast pieniędzy dadzš wolny dzień, ale pewnie tyż będš tak kręcić, jak i z tymi pieniędzmi za godziny nadliczbowe. Człowiek się natyrał piętnaœcie godzin w kurzu, że oddychać nie było czym albo namókł na deszczu cały dzień, a jak przyszło do rozrachunku, to się te godziny zawsze gdzieœ podziewały. Jakoœ ich księgowa nie widziała... Dopiero nowy kierownik trzyma z nami. Kazał nawet starszej księgowej podnieœć stawki do takich, jakie być powinny, bo wcišż nam obcinała. Niby taka oszczędna, a wszystko dlatego, że dostawała premie za zrobione oszczędnoœci. Dopiero kierownik się z niš wykłócał i powiedział, że ona siedzi osiem godzin w czystym i ciepłym biurze, a niechby tak popracowała jak traktorzyœci w deszcz i œnieg... No i postawił na swojem... Teraz znów nie wolno płacić godzin nadliczbowych, a podobnież w miastach ludzi zwalnia- 193 jš z pracy. To niech mnie pani powie, co te biedne ludzie będš robić? Iœć się paœć? Tyż przecież nie mogš, bo im nosy przeszkadza- jš... — zakończył filozoficznie i pocišgajšc samemu nosem zabrał się do klusek z kapustš. Kluski sš twarde, kleiste i muszę je dyskretnie odrywać widelcem od podniebienia. Utrudnia to trochę rozmowę z Piskorkiem. Teraz dla odmiany żali się na brak paszy, którš powinni otrzymywać z pegeeru dla krowy. — Jak człowiek nie ukradnie, to dobrowolnie nie dadzš. Jak złapiš, że się wynosi, to awantura, ale nic zrobić nie mogš, bo nam się należy. A przecież jakby każdemu starczyło, to by nie musiał kraœć. Nie opłaciłoby się nawet paskudzić... A tak, wszyscy kradnš! Piskorkowa wpatrywała się z namysłem i uwielbieniem w męża. — No to weŸ wolny dzień. Œwinioka trza zabić. — Nie chce kierownik dać. Jużem prosił... — odburknšł nie- chętnie, zerkajšc na budzik tykajšcy głoœno na kuchennym kreden- sie. — Nawet człowiek nie ma czasu œwini zabić i musi bez okrasy jeœć... — spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby się usprawiedliwiał i chciał jeszcze coœ powiedzieć, ale w tej samej chwili wpadła teœcio- wa sšsiadki. — Staœka już drugi dzień rodzi i końca nie widać! — oznajmiła od progu, rozwijajšc ze szmat parujšcš jeszcze formę chleba. — Nie wyrósł jak trza... — Dotknęła zmarzniętymi palcami połyskliwej, rumianej skórki, czekajšc na zaprzeczenie, ale Piskorkowa przejęła się widocznie porodem sšsiadki, bo powiedziała z westchnieniem kiwajšc ciemnš, zgrabnš głowš: — To się kobita nacierpi... — Rozwali te sochę i czeka, kiedy z niej co wyskoczy...— uzu- pełnił beznamiętnie Piskorek pocišgajšc nosem. — Et, takie wydziwianie! — wydęła pogardliwie usta teœciowa sšsiadki. — Ja tam osiemnaœcioro urodziłam, a nawet godziny nie leżałam. Jak przyszedł mój czas, to dobrze tupnęłam nogš i dzieciak sam wyskakiwał. Zdšżyłam go tylko obmyć i zaraz do pola szłam... A dziœ to leżš, dochtora wołajš... Ale chleb to chyba nie najlepiej dziœ wyroœnięty... — wróciła do interesujšcej jš sprawy i powiodła po nas wzrokiem dopominajšcym się natarczywie pochwały. Niedziela w pegeerze jest dniem, który bez względu na pogodę rozpoczyna się pójœciem do koœcioła. Czy błoto po kolana, czy zaspy 194 po pachy, nic nie jest w stanie powstrzymać ludzi przed tš jed-yn^ i atrakcyjnš rozrywkš, jakš jest bytnoœć w koœciele. Partyjni i bez- partyjni, ramię w ramię, wędrujš osiem kilometrów, wdziawszy "a siebie co lepsze odzienie. I rzeczywiœcie, przeobrażenie tych ludz1 jest tak wielkie, że tylko gębę otworzyć i się dziwować. Włoch ate, modne czapki, płaszcze z futrzanymi kołnierzami, botki, bu^ narciarskie, ciepłe kurtki kryte ortalionem. Jedzš wprawdzie tros zkę gorzej od trzody chlewnej, ale ubrania majš pod dostatkiem. -T^ jedzenie bowiem, a szata œwiadczy, w ich pojęciu, o pewnej zamoż- noœci. Pewnie dlatego amorkowata ma w szafie kilkanaœcie nylo-no^ wych sukienek i szpilki, chociaż żre się u nich w domu ziemniaki z parnika i tylko czasem chleb smarowany „drewnianym masłem'"' " jak nazywa się tutaj margarynę. No, a jedynym miejscem, gdzie t6 wszystkie cudownoœci można pokazać, jest koœciół i prowadzšca do niego szosa. Na niej spotykajš się ludzie z wiosek i sšsiednich pe;g6' erów. Do niedawna do koœcioła odwoził ludzi cišgnik, ale po któryn^ z partyjnych zebrań skończyły się dobre czasy. Decyzja wywołał3 pewne rozgoryczenie wœród pracowników, jeden z nich wyrazić nawet poglšd na tę sprawę: — Od tylu lat jestem dobrym partyjniakiem, sekretarzem P 0^ i nawet raz w tygodniu nie wolno mi skorzystać z cišgnika, żŤ^by dojechać do koœcioła? Że niby oszczędnoœci i mienie państwowe nie może być używane dla udostępniania praktyk religijnych? A ja się pytam, dlaczego na innych rzeczach nie oszczędzajš? Dlaczego W^Y paliwa idš w błoto, a cišgniki na szmelc jeszcze w okresie gwar-aO- cyjnym, bo głupiego kawałka drogi od kilkunastu lat nie mo^n3 wybudować? A dlaczego w magazynie paliwa stojš beczki, z których leje się benzynę na oko i przy okazji rozlewa na ziemię? Na^w61 wiadra przyzwoitego nie ma. Znalazłem jakieœ od mleka na œmietni- ku, zalutowałem dno i służy kilka lat, chociaż do dziœ nie wiador-n0' ile w niego włazi litrów. A dlaczego brak w pegeerze wagi pokłať T\ ^NacJam raty odma^c bni^ate^u^mlrod^^ hlk0^^ robiłam oszczędnoœci na ^łamt? aJa ^^^^^^„niedojedzona". Ponieważ ^bt^ samochód- ^^^rnowałam się tym zbytnio, wl ny^lł.^- Nwsc\j t?%dal utrzymywałam s^kłš Se^,^ 1 stale by^ ^ Nie starczało już cz^u na dostrze. ^ FT"' OPtymistónle %a póŸniej", najchętni.j, gdy ^wetkf^ ^2e dobra strol•'- f^ sobie' ze wte^ta- 0'S %m też 2 "^zw^za)/^ mimo rozglšdania • za ^^^^^^ n^0 od^d^o• S^enl^S^S .0.^ ^ ^ ^ A m^e^ L^eS ,^^^S. f rzeŸ moment wróciłam nifNi dw , J • • ł i • Przybladł 7ťtr^;h ,.c"am ^-, 7freku, odmienia także nasze JesTczeh^1 B^. ^^sc da< ^ . p ^azji jakiegoœ ^ naszJ^nh lała> gdyby ^^T26!że spotkał Jerzego z, gt SSucST i ^obrazenla ° ^i^^lturalnego przy ambasadzie S^sk^ ^B-"^ s^ ^ •TY^ si? dobrze' Zdwoję STł^^^"13^^?111^/ wówczas ze smutkieo, ^ ^Ł.! a ualnie funkc^ B"^^ Jz pewnoœciš do pani, a ^T6'?1'0^^^ stohcy• po^lto V&a także swoje specjSne gS za^2^"1" wtosy- ^fr ^ie stracony i chyba ni już y^ ^^^^'L1 - ^ch ^ommen^ Sz^i01"2^ PJgułki naleŸato P^30 1^ Pomyœleć z uœmieclem i ^"kałamwięc goršczkowo innego ťtu, ^^^o do takiego właœnie S^S^ ^^ dnla- h, ^^że trzema laty. ^pad- cz"S S1- Tak' ° nim mw^0 9 ^opanem na Krupówkach. ^wosciš. Miał w sobie cos, co niei^0 ^"^ ^nia. Spoticałam go przed & a m ,' 207 hsmy nieoczekiwanie na siebie zimš ^ako/ z — Dziewczyno! — wrzasnšł jak dawniej i chwycił mnie w ramio- na, jakby nie otaczał nas kłębišcy się tłum, a my rozstaliœmy się zaledwie wczoraj. — Dziewczyno! — powtórzył z rozeœmianš twarzš. Ten uœmiech go odmłodził, przybliżył mi zabawnš sytuacjš. Miał na sobie narciar- ski kombinezon i czapkę-uszatkę z białego królika. Ogorzały, wielki jak niedŸwiedŸ i radosny. — Chuchnij! — wykrzyknęłam w jego ciasno otaczajšcych mnie ramionach. — Nie wierzę, że jeszcze dziœ nie piłeœ. Dochodzi już jedenasta godzina... — Zgadłaœ, ale niezupełnie. Właœnie wyrwałem się z chałupy, żeby coœ łyknšć. — Cišgnšł mnie za rękę w kierunku „Orbisu". — Wypijesz ze mnš? — Pewnie, że wypiję — odkrzyknęłam. Pierwszy raz poczułam nagle ochotę na kieliszek koniaku. — Jesteœ na wczasach? — zagadnšł, gdy tylko zasiedliœmy przy kawiarnianym stoliku w głębi, tuż przy ogromnych, sięgajšcych podłogi oknach wychodzšcych na oœnieżonš ulicę, po której sunęły sanki pobrzękujšce dzwoneczkami przy końskiej uprzęży. — Coœ w tym rodzaju — odpowiedziałam oględnie. — Miesz- kam w Domu Dziennikarza. — Daleko? — zainteresował się, zerkajšc dyskretnie na zegarek. — W drodze na Antalówkę. — Zaprosisz do siebie po kawie? — Nie jestem sama — kłamałam w obawie, że już na schodach prowadzšcych do mego pokoju zaczšłby œcišgać gacie, nie liczšc się z tym, że ktoœ może nas zobaczyć. — Mšż? — Nie. Kochanek. — Tak i myœlałem. Nie pasuje do ciebie mšż, dom i dzieci. Masz w sobie coœ ze wspaniałego kumpla i jednoczeœnie coœ z szalonej, cudownej kobiety. Szkoda by cię było dla jednego mężczyzny. Chyba że dla mnie, ale ja już jestem zajęty na wieki wieków... — Wpatry- wał się we mnie z żalem i błyskiem pożšdania w oku. — Czy ty wiesz, że ja zawsze marzyłam, aby mieć męski harem? — zmyœlałam na poczekaniu, szepczšc te głupoty na przydechu. — Kilku takich wspaniałych chłopaków, smukłych i opalonych, błš- dzšcych po ogrodzie pełnym kwiatów i zwierzšt. Nosiliby jedynie srebrzyste slipki, a ja, w razie nieposłuszeństwa, smagałabym ich 208 pejczem po plecach. Na noc byliby zamykani w klatkach, żeby się gdzieœ nie zawieruszyli. Każdy z nich miałby specjalne zadanie do spełnienia i pod tym kštem byliby dobierani. Jeden byłby od opowia- dania mi ciekawych historii o duchach i wampirach. Drugi tylko do spacerów, trzeci do intelektualnych rozmów, inny znów do kšpania mnie i masażu, a jeszcze inny wyłšcznie do łóżka. — Jezu! — jęknšł z zachwytem GwiŸdzielski. — Masz takš fantazję jak moja! — Kręcił z uznaniem głowš i wpatrywał się we mnie z uwielbieniem popijajšc nerwowo koniak. — Tyle, że oblekłaœ moje marzenia w słowa. Odkšd stałem się mężczyznš, a zaczšłem doœć wczeœnie, pragnšłem mieć stada najpiękniejszych dziewczyn i tylko do wyłšcznego użytku. A teraz, dzięki tobie, ujrzałem to stado w kusych majtkach z czarnej koronki... No, mogš być jeszcze czarne pończoszki... — Poruszył się niespokojnie na krzeœle, zbyt małym do swojej postury, i oboje ryknęliœmy beztroskim œmiechem. — A co masz teraz poza swoimi marzeniami? — zapytałam, wypijajšc już drugi kieliszek koniaku. — Zazdrosnš żonę, trzech synów i z trudem od tygodnia ury- wam się z Gronika, żeby poczuć się sobš. Nie mogę samotnie wyjeżdżać na urlopy. Nasze wojskowe hasło powiada, że oficerowie spędzajš swoje urlopy z żonami. A żona, jak żona... — dodał smętnie. — Wcišż ta sama, chce, żebym siedział tylko przy niej i mówił, jaka jest piękna. — A jest przynajmniej taka? — Rzecz gustu... — wymamrotał w zamyœleniu. — Mnie się nie podoba, ale podobno ładna... A ten twój kochanek, jaki on jest? — Nie tak wspaniały jak ty... — powiedziałam, żeby zrobić mu przyjemnoœć. Lubiłam go, ale już nie pragnęłam. Z trudem teraz przypominałam sobie, jak to było z GwiŸdziel- skim w łóżku i w tym właœnie momencie usłyszałam ciche rżenie konia. Wychyliłam się w stronę drogi. W przeœwicie dostrzegłam bryczkę zaprzęgniętš w gniadosza idšcego ospale stępa. Nie było wprawdzie zakazu wjeżdżania samochodem w las, ale gdyby trafił się jakiœ leœnik, mógłby się przyczepić. Co będzie, to będzie — pomyœlałam odkręcajšc termos. Jeœli zobaczy, że się posilam, może nic nie powie... — rozumowałam łykajšc goršcy jeszcze, aromatyczny napój. Sięgajšc do zawiništka z ciastem, poczułam nagły głód. 209 Człapanie konia i skrzypienie bryczki zbliżało się nieuchronnie. Spuœciłam wzrok, żeby wyglšdać na osobę całkowicie pochłoniętš jedzeniem. Gdy żółta bryczka zrównała się ze mnš, nastšpiło coœ, czego nawet ja nie wymyœliłabym w swojej powieœci. — Mercia! — usłyszałam głos jakby zza grobu. — Mercia! — powtórzyło się raz jeszcze, w znacznie radoœniejszej tonacji. Z niedowierzaniem podniosłam oczy. Na koŸle, w mundurze leœnika, siedział mój „Pięknousty", starajšcy się niegdyœ o mojš rękę. Byłam w nim zakochana, ale rodzice przeznaczyli mi na męża kogo innego, mocniej stšpajšcego po ziemi i z własnym mieszkaniem. Zerwałam się na równe nogi. Pięknousty zeskoczył z kozła i chwyciliœmy się w ramiona. Czas cofnšł się o tych kilkadziesišt lat. Ma nadal piękne usta — przebiegło mi bezsensownie przez myœl. — Ciekawe, czy jeszcze robi z nich tak częsty użytek jak dawniej ze mnš. — Co ty, Mercia, tu robisz? —dopytywał się zdyszanym głosem, jakby nie siedział w bryczce, a biegł do mnie kawał drogi. — Nic. Rozmyœlałam! — I co z tego myœlenia wynikło? — Patrzył na mnie z rozbawie- niem. — Niewiele, poza zdumieniem, że człowiek może znieœć tyle przeciwnoœci... — A może, może... — westchnšł z zajadłoœciš. — A ty co na tej drodze robisz? — zapytałam głupio. — Mieszkam w pobliżu. W nadleœnictwie — dodał pospiesznie. — Objeżdżam rewir. Rzadko mam na to czas. Papierkowej roboty od groma, ale dzień taki piękny i może jeden z ostatnich tej jesieni. Postanowiłem więc przejechać się z mojš kobyłkš. — Œliczna... — pogładziłam lœnišcš, złotawš w słońcu sierœć i delikatne chrapy zwierzęcia spoglšdajšcego na mnie wilgotnym okiem. — Nazywa się Lulka — oznajmił z powagš patrzšc na mnie i zmienił temat. — Pamiętasz, jak całowaliœmy się po kštach? — No pewnie! — rozeœmiałam się, szukajšc jego oczu. — Miałeœ takie piękne, miękkie w dotyku usta... To znaczy, masz je piękne... — dodałam szybko, żeby nie był to czas przeszły. Żył przecież. Byliœmy w teraŸniejszoœci. — No, to daj pyska! 210 Całowaliœmy się mlaskliwie i głoœno. W oba policzki i jeszcze raz, i jeszcze. Jakoœ nie szukał moich ust, a i ja czułam się skrępowana. —Boże, tyle czasu minęło... — wyszeptałam, wysuwajšc się ostrożnie z jego ramion. Policzyłam w myœlach, że przekroczył pięć- dziesištkę. Był ode mnie o kilka lat starszy. Wyglšdał czerstwo i młodo. Trzymał się prosto, bez œladu brzucha, tak często nazywa- nego przez mężczyzn „trzeciš piersiš". Nie należał do tych, którzy starzejš się brzydko, po babsku. A może ja patrzyłam na niego oczami zakochanej kiedyœ dziewczyny, która długo żałowała, że to nie z nim traciła dziewictwo. — Tyle czasu... — powtórzył w zamyœleniu, z rozżaleniem w głosie. — Wiesz, że przed chwilš myœlałam o tobie? — Popatrzyłam mu z bliska w oczy. — Przebiegłam myœlš nieomal całe moje życie i ty się też w tych wspminkach znalazłeœ. Z pewnoœciš nie wiesz, że kiedyœ skrycie nazywałam cię „Pięknousty"... — uœmiechnęłam się czule nie tyle do niego, co do tamtych wspomnień, które z oddalenia jeszcze bardziej wypiękniały. — Ale za męża mnie nie chciałaœ. — Chciałam! — obruszyłam się. — Rodzice nie chcieli. Zamilkliœmy na chwilę. Nitka babiego lata przyczepiła się do jego munduru. Nie miałam odwagi po niš sięgnšć. — Mercia... — zaczšł pierwszy, ale mu przerwałam. — Nie nazywaj mnie Mercia — rozzłoœciłam się. — Dlaczego? — W jego burych po kociemu oczach odbiło się zdumienie. — Ponieważ Mercia kojarzy mi się z psem merdajšcym ogonem. — Coœ takiego! — Pokręcił z namysłem głowš. — Masz ty wyobraŸnię... — zawiesił głos. — Mam — przytaknęłam. — A ty piszesz coœ, jak dawniej? — zapytałam szybko. — Pamiętam, że gdy się poznaliœmy, interesowa- łeœ się literaturš. Poezje Leœmiana zawsze mi ciebie przypominały. — Wydałem coœ tam zwišzanego z moim zawodem... — odpowiedział po chwili, z ocišganiem. — Czasem coœ tam bazgrzę dla przyjemnoœci, gdy czas pozwoli — dodał, wybiegajšc wzrokiem ponad karłowate sosny gubišce szyszki. — A wiesz, że ja zajmuję się tym, czego najbardziej obawiała się moja matka, a i ciebie nie chciała zaakceptować z tego samego powodu — szepnęłam z zażenowaniem, jak o czymœ wstydliwym. 211 — Wiem — uœmiechnšł się. — Czytałem twojš ksišżkę. — Wydałam ich już kilka... — Nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie powiedzieć. Nie miałam jednak odwagi zapytać, jak mu się podobała. Obawiałam się, że może nie powiedzieć prawdy. Nie należy zadawać tego rodzaju pytań. — Wsiadaj do wozu! — zdecydował nagle tonem nie znoszšcym sprzeciwu. — I jedŸ powoli za mnš. Zabieram cię do siebie, na obiad. — Co powie żona, gdy mnie przywieziesz? — spytałam pod- chwytliwie. — Nie mam żony — stwierdził krótko, beznamiętnie. — Nie ożeniłeœ się? — Byłam zdumiona, bo musiał podobać się kobietom. Jeszcze wcišż wyglšdał na atrakcyjnego mężczyznę. — Ożeniłem. W drugim roku wojny — wyjaœnił zwięŸle. — Parę dni przed Powstaniem żona pojechała odwiedzić mojš starszš siostrę w Warszawie, zawieŸć trochę żywnoœci. I już nie wróciła. Były obie w Powstaniu, na Starówce. Siostra od dawna konspirowała w AK. Dziuńkę zostawiła w piwnicy, w punkcie opatrunkowym, razem z rannymi kolegami i sanitariuszem. Sama pobiegła z meldunkiem w inny rejon. Była łšczniczkš. Trwał silny obstrzał. Wróciła dopiero po kilku godzinach i już Dziuńki nie zastała. Kamienica była na wpół wypalona. Niemcy wrzucili kilka ręcznych granatów, a może podpa- lili miotaczami ognia. Moja żona była w czwartym miesišcu cišży... — dodał spokojnie, w zamyœleniu. — Od tamtej pory siostra jest ze mnš. Prowadzi dom i jakoœ żyjemy w tej głuszy. Podejrzewam, że nosi w sobie wieczne poczucie winy. Chociaż nigdy o tym nie mówi- my, ale ja to czuję... — Straszne — szepnęłam, nie bardzo wiedzšc, jak się zachować w sytuacji, którš sama sprowokowałam głupiš ciekawoœciš. — No, siadaj i jedŸ za mnš! — Zniecierpliwienie brzmiało w jego głosie. — Uważaj tylko, bo tuż za zakrętem będzie kawałek piaszczystej drogi. — Dobrze — zgodziłam się skwapliwie. Poczułam ulgę, że przebrnęliœmy przez trudny temat. — A ty nie masz wozu? — zagadnęłam, byle coœ powiedzieć. — Zdecydowanie wolę konie. — Ja także — przyznałam — ale trudno hodować je w pokoju z kuchniš. I z balkonem... — dodałam ze œmiechem. 212 — Pewnie dlatego nie tęsknię za miastem, samochodami, za całš tš cywilizacjš w naszym wydaniu, która wyrzšdza więcej szkody, niż to wszystko warte. Bryczka, wyczyszczona do połysku, posuwała się szybko przede mnš. Kobyłka szła żwawym truchtem, na koŸle tkwiła wyprostowana, szczupła sylwetka Pięknoustego. Z tej perspektywy wydawał się zna- cznie wyższy niż w rzeczywistoœci. Imię miał pospolite, więc wolałam tak właœnie go nazywać. Nadleœnictwo mieœciło się w samym œrodku lasu, w piętrowym, częœciowo murowanym, a częœciowo drewnianym, budynku. Duże, wspaniale utrzymane gospodarstwo z oborš, stajniš, drewutniš i dwoma psimi budami. Studnia na korbę, przy niej koryto do pojenia koni, pod rozłożystym jaworem drewniany stół i ławki. Podwórze wygrabione, bokami poroœnięte trawš, odgrodzony niskimi sztachet- kami warzywnik. Wjeżdżajšc samochodem, spłoszyłam stadko białych królików i kilka rozgęganych, ogromnych gęsi. Wycišgały z sykiem długie szyje, gdy wychodziłam ostrożnie z wozu. Zawsze bałam się gęsi. Parobek dŸwigajšcy kosz z koniczynš ukłonił się nam czapkš. Sielanka i obrazek z innego czasu — pomyœlałam, rozglšdajšc się z zachwytem po otaczajšcym zabudowania lesie, po długiej alei wysadzanej modrzewiami. Lekko już rudziały. Alejš szła młoda, ros- ła dziewczyna w kraciastej, przydługiej spódnicy, z wiadrami ziem- niaków. Na szeroki, opalony kark wysuwały się pojedyncze kosmyki płowych, byle jak upiętych włosów. Patrzyła w naszš stronę mrużšc lekko oczy przed słońcem. le jš sobie skojarzyłam z Pięknoustym. Był w niebezpiecznym dla mężczyzny wieku. Ale co mnie to właœ- ciwie obchodziło? Poczułam się jak przysłowiowy pies ogrodnika, co to sam nie zeżre i drugiemu nie da... — Tak właœnie mieszkam... — odezwał się z dumš w glosie Pięknousty, ujmujšc mnie pod łokieć. — O takim życiu zawsze myœlałem. Dziuńka także lubiła wieœ. Tyle tylko, że wtedy mieszkaliœmy w innej częœci Polski. Weszliœmy do domu przez chłodnš, mrocznš sień. Dalej były już jasne pokoje, pełne blednšcego powoli słońca. Zielone roœliny w donicach, słoje z sokami na szerokich, okiennych parapetach przy- kryte białymi szmatkami. Lœniły w słońcu rubinowym blaskiem. Na białych œcianach poroża jeleni, kilka wyprawionych borsuczych skór. 213 — Hela! — zawołał Pięknousty, rozpinajšc pod szyjš przyciasny kołnierzyk białej koszuli. W drzwiach zjawiła się szpakowata kobieta w dzierganej z suro- wej wełny sukience, spiętej pod szyjš owalnš broszš z dużym kora- lem. Obrzuciła mnie ciekawym, niechętnym spojrzeniem, przenoszšc zaskoczony wzrok w stronę brata, a za chwilę skierowała go ku oknu ujętemu w biel muœlinowych firanek. Przechodziła pod nim dziewczyna z wiadrami. — Przyprowadziłem twojš ulubionš autorkę... To jest właœnie Mercia... przepraszam, Mercedes Forelli. — Mój Boże, co za niespodzianka! — ucieszyła się siostra Pięknoustcgo, wycišgajšc do mnie obie ręce. — Żebym wiedziała wczeœniej, to bym upiekła placek ze œliwkami — sumitowała się, spozierajšc niepewnie na brata. — Jasio przywiózł mi pani ksišżkę z miejskiej biblioteki. JeŸdzi po nie co dwa tygodnie. Dużo czytam wieczorami. Trochę cierpię na bezsennoœć... A pani tak pisze, że zbiera się na płacz człowiekowi, a jednoczeœnie ma się ochotę rozeœmiać. Nawet do tragicznych spraw potrafi pani podejœć z humo- rem. — Humor, to jedyna rzecz, która mnie trzyma przy życiu, po- zwala przetrwać trudne chwile — odpowiedziałam z uœmiechem i trochę tak, jak na spotkaniu autorskim. — Zostawmy rozmowy na póŸniej, inaczej nie tylko Mercedes, ale i ja z głodu padniemy. — Jasiowi apetyt służy... — uœmiechnęła się do brata z czułoœciš. — Sypia też jak suseł. Pod wieczór pada ze zmęczenia, przykłada głowę do poduszki i natychmiast zasypia. — To prawda — przyznał z westchnieniem. — Trzeba jednak wzišć pod uwagę, że często jestem na nogach od pištej rano do póŸnego wieczora. — Uœmiechnšł się do mnie. Przy stole i pięknie podanych przystawkach gadaliœmy cha- otycznie o wszystkim, co nam przyszło na myœl. Z tego, co usłysza- łam, stworzył się nowy obraz Pięknoustego. Wyglšdało na to, że praca jest jego ucieczkš od wszelkich dramatów i gdzieœ w tym wszystkim zapodziało się inne, osobiste życie... — Ot, widzi pani, żyjemy tu jak dwa borsuki. Jasio czasem jeŸdzi do miasta na różne narady. Najczęœciej do Rzeszowa ale i do Warszawy. Wraca skołowany, rozdrażniony i zawsze wczeœniej niż się go zazwyczaj spodziewam. Nie lubi opuszczać swego lasu. W 214 mieœcie czuje się Ÿle i nawet teatr go nie interesuje. Załatwiajš im na tych zjazdach bilety, ale on wraca wczeœniejszym pocišgiem, bo, jak mówi, szkoda mu czasu... — Hela nie zdaje sobie sprawy — zwrócił się do mnie — jak bardzo jestem tu, w lesie i w biurze, potrzebny. Narady i wszelkie konferencje nic nie dajš. Wszystko to fikcja i mydlenie oczu. Czy ty wiesz, że wyršb lasów jest już wykonany na dziesięć lat naprzód, a wcišż domagajš się drewna i to z najpiękniejszych sosen masztówek i modrzewia. Las nie roœnie tak szybko i nie wolno prowadzić rabunkowej gospodarki, bo to może się Ÿle skończyć. Nawet klimat ulega zmianie... — Oczy mu rozbłysły, zapalił się. — Tutejsze lasy przejšłem też w opłakanym stanie. Wkrótce po wojnie przyjeżdżali na polowania z okolicznych, zakonspirowanych garnizonów radziec- cy oficerowie, a przedtem nawet żołnierze.' Strzelano do zwierzyny pociskami zapalajšcymi. Ileż wtedy hektarów lasu spłonęło... — Podniósł głos i zacietrzewiał się coraz bardziej. — Ja tu o wszystko muszę walczyć, wszystkiego sam osobiœcie dopilnować. Nawet starać się dla gajowych o przydział na rowery, o kożuchy na zimę, o pienišdze za godziny nadliczbowe. Każdy z nich przemierza dziennie kilkadziesišt kilometrów... Ode mnie wymaga się jeszcze długich i częstych sprawozdań, których i tak nikt z pewnoœciš nie czyta. Ża- den z moich postulatów czy projektów nie został uwzględniony. Dobija mnie ta papierkowa, nikomu niepotrzebna robota. W takiej Szwecji nadleœniczy spędza całe dnie w terenie, a godzinę tygodnio- wo w kancelarii. U nas odwrotnie... — Nie denerwuj się, Jasiu... — upominała łagodnie siostra. — Mamy goœcia, a ty wcišż o swoim. — Przepraszam... — spojrzał w mojš stronę i uœmiechnšł się. Możliwe, że do własnych myœli, bo przygryzł lekko dolnš wargę. Czynił tak zawsze, nim dorwał się do całowania. Uœmiechnęłam się i ja poruszajšc wymownie ustami. Było tak, jakbyœmy się nie rozstawa- li. Przez uchylone drzwi wparował czarny kot. Za nim, z miaukiem i nastroszonymi ogonami, trzy łaciate kocięta. — Znów Wikta zapomniała dać kotom mleka... — obruszyła się pani Helena. — O czym ta dziewczyna myœli? Wczoraj psy też nie były w porę nakarmione. 215 — Nie widziałam jeszcze psów — odezwałam się prędko, nie patrzšc na Pięknoustcgo. Opuœcił oczy na talerz, coœ tam mruknšw- szy pod nosem. Pewnie dobra w łóżku — przebiegło mi przez myœl. — Duża i rozłożysta, jak matka ziemia... — Pomyœlałam natychmiast, że po- winnam to zdanie zanotować. Może się kiedyœ przydać do powieœci. Wzruszyłam nieznacznie ramionami nad swoim skrzywieniem zawo- dowym i usiłowałam nawišzać rozmowę. — Tak tu pięknie, tak spokojnie... — powtarzałam z rozmarze- niem, rozglšdajšc się po meblach z surowego drewna, po wyszoro- wanych do białoœci deskach podłogi z plecionymi chodniczkami z kolorowych szmat. — Niech pani przyjedzie do nas na dłużej... — siostra Pięk- noustego podniosła na mnie oczy i zaraz skierowała je na brata. — Znajdzie się na pięterku pokój. Mamy taki jeden goœcinny. Czasem ktoœ z centrali do nas przyjedzie, to go zajmuje. Dom duży, można jeszcze jeden pokoik urzšdzić — myœlała głoœno. — Mogłaby pani tam spokojnie pisać — zachęcała. — A swojš drogš, inaczej sobie paniš wyobrażałam. — A jak? — zapytałam z ciekawoœciš i uœmiechem. Wiedziałam z doœwiadczenia, że czytelnicy sšdzš, iż ksišżka traktuje o moim życiu, a więc muszę być koniecznie ruda. — Jakoœ tak inaczej. — Ale jak? — dopytywałam się. — Pewnie sšdziła pani, że jestem ruda, rosła i dzielna. — Nie... — pokręciła głowš. — Wiedziałm, że jest pani blon- dynkš o niebieskich oczach, a nie takich jak pani bohaterka. Jasio mi powiedział. Nie wyobrażałam sobie tylko, że jest pani taka przy- lepna, bezpoœrednia i taka... taka... — szukała odpowiedniego słowa, nie spuszczajšc ze mnie uważnego wzroku. Była z oczu podobna do swego brata. Tylko uœmiech i usta miała inne, bardziej surowe w rysunku i niezbyt skore do uœmiechu. — Może się mylę, ale w rzeczywistoœci wydaje się pani lepsza i bardziej ludzka od swojej bohaterki. — I ładniejsza! — wtršcił Pięknousty odchrzšknšwszy. Opuœciłam głowę nad miseczkš, wyjadajšc œliwki z kompotu. Za oknami gasło słońce, szybko zapadał zmierzch, tak, jak to bywa jesieniš, chociaż dzień wydawał się bliższy latu. Na stole dopalały się œwieczki w lichtarzu z sarnich rogów. 216 — Mój Boże! — wykrzyknęłam — zasiedziałam się u państwa, a jeszcze długa droga przede mnš i to już na œwiatłach. — Nigdzie cię nie puszczę! — zawyrokował nagle i bezapelacyj- nie Pięknousty. — Przenocujesz u nas, a rano, po dobrym, wiejskim œniadaniu, pozwolę ci odjechać — klepnšł mnie po koleżeńsku w ramię i wstał od stołu. — Porozmawiajcie z Helš, a ja zajrzę do kancelarii. Muszę załatwić jeszcze parę spraw z ludŸmi, rozdyspono- wać co trzeba... Pomyœlałam z rozbawieniem, że chyba pierwszy raz ktoœ za mnie coœ zdecydował, nic pozwolił nawet na sprzeciw, potraktował jak słabš kobietkę ze staroœwieckiego romansu. Byłam nieomal zachwy- cona. — Pracuje ten mój brat za trzech, a inni zbierajš za niego medale, dyplomy i premie. Jedynie dokładajš nowych obowišzków... — żaliła się pani Helena, popatrujšc w mojš stronę. — Nie ma czasu, żeby sobie jakoœ osobiste życie ułożyć, a lata lecš. Tyle jego, że kocha swojš pracę. Całe dnie by w lesie siedział. Zna każde drzewko, każdš partyzanckš mogiłę. W Zaduszki pali na nich œwiatełka, kazał ogrodzić, dba o porzšdek. — Piękne i spokojne życie — wtršciłam nieœmiało. — Tak się tylko wydaje... — uœmiechnęła się gorzko. — Żeby należał do partii, wszystko wyglšdałoby inaczej. Ma wyższe wyksz- tałcenie, wydał parę ksišżek, ale to tylko jštrzy niektórych. Ci na stanowiskach majš ledwie ukończonš podstawówkę i jak mogš, tępiš tych, co więcej od nich potrafiš i wiedzš. Ile on miał już przykroœci... — To prawda — zgodziłam się z westchnieniem, myœlšc o swo- ich niedobrych doœwiadczeniach. — Nie narzekaj, Helu — usłyszałyœmy od drzwi. — Jeszcze nie siedziałem w więzieniu, jeszcze mi koœci nie gruchotano na przesłu- chaniach — perswadował z uœmiechem, proszšc o szklankę herbaty. Wraz z nim weszły nieœmiało do pokoju dwa rosłe kundle. — Jakie piękne! — rozczuliłam się. Pomyœlałam o moim czar- nym Asmodeuszu — najwierniejszym psie œwiata. — Takie znów piękne to może one nie sš, ale inteligentne i posłuszne — chwalił Pięknousty, głaszczšc je po łaciatych łbach. — Saba jest szczenna. Mogę ci obiecać szczeniaka. — Nie! — krzyknęłam zbyt głoœno i dramatycznie. — Przecież wiem, że przepadasz za zwierzętami. 217 — Nie mogę mieć w domu żadnego stworzenia. Nawet kota. Wcišż jestem w podróżach. — Mšż mógłby w tym czasie dopilnować, nakarmić — wtršciła ugodowo pani Helena. — Jestem samotna — powiedziałam i pogłaskałam Sabę. Podeszła ufnie do mego krzesła. Zapadło krótkie, kłopotliwe milczenie. Przerwał je Pięknousty proponujšc, że rozpali w kominku i poczęstuje nas domowym winem z głogu. Noc spędziłam w chłodnej, lnianej poœcieli na pięterku, majšc w zasięgu ręki herbatę z malin, którš przyniosła mi pani Helena, gdy odmówiłam szklanki mleka z wieczornego udoju. Wpatrzona w ciemnoœć za oknem długo nie mogłam zasnšć. Rozmyœlałam o tym, co by się stało, gdybym w młodoœci wyszła za mšż za Pięknoustego. W jaki sposób potoczyłoby się moje życie i czy byłabym tym, kim dziœ jestem? Czy majšc go przy sobie, czułabym się szczęœliwa? Co jest właœciwie szczęœciem? Każdy człowiek ma innš, własnš definicję. Ja miałam doœć mglistš i zbyt obszernš, a więc tak naprawdę, nie miałam żadnej konkretnej. Stwierdziłam to ze zdu- mieniem i smutkiem. Na wczesne œniadanie Pięknousty przyszedł z opóŸnieniem. Od szóstej rano załatwiał dostawę drewna do tartaku. Jadł w poœpiechu, z roztargnieniem. Przy kawie zbożowej ze œmietankš i pysznym, jeszcze ciepłym gnieciuchem z kruszonkš, ponowił wraz z paniš Helenš zaproszenie do nadleœnictwa. — Będziesz tu miała idealne warunki do pracy. Nikt ci nie będzie przeszkadzał, bo i ja jestem bardzo zajęty — zachwalał. — Spokój, œwieże powietrze, gotowe posiłki, spacery z psami, wyjazdy ze mnš bryczkš albo wierzchem konno... — zachęcał rzeczowo, niczym towar do kupienia. — Z prawdziwš przyjemnoœciš skorzystam z zaproszenia. Przyjadę kiedyœ na kilka dni, gdy tylko czas pozwoli... — zapewniałam, nie bardzo wierzšc, że go kiedykolwiek znajdę. Ranek był prawie tak piękny, jak dnia poprzedniego. Przez dłuższš chwilę staliœmy obok wozu, żegnajšc się'już po raz wtóry. Psy kręciły się wiernie przy naszych nogach, parobek z dziewczynš w milczeniu nosili w płachtach œciółkę do obory. Wikta zerkała w 218 naszš stronę naburmuszona i chmurna. Kilka rowerów opartych o œcianę œwiadczyło o tym, że w kancelarii czekajš już na Pięknouste- go ludzie. Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem obejœcie. Uœmiechnęłam się czule do Pięknoustego, machnęłam dłoniš pani Helenie. Stała ta- ktownie na ganku udajšc, że jest zajęta podlewaniem różowo kwitnšcych pelargonii. Raz jeszcze pogłaskałam psy i wsiadłam do samochodu. Brama z poczerniałych palików była szeroko otwarta w las. Pięknousty pochylił się, wsuwajšc głowę przez odkręconš szybę. — Przyjedziesz, Mercedes? — Przyjadę — zapewniałam bez przekonania. — Ale tak na dłużej? — upewniał się z widocznym niepokojem. — Może i na dłużej — uœmiechnęłam, się dotykajšc dłoniš jego policzka i niby to niechcšcy przesunęłam palcami po jego ustach. — PrzyjedŸ na zawsze, na całe życie... — Zajrzał mi z powagš w oczy. Odwróciłam je pierwsza. Ruszyłam ostro w leœnš drogę. Rzeœ- kie powietrze pachniało goryczkš jesieni i grzybami. Z dala dobie- gało poszczekiwanie psów, rżenie koni. Już zatęskniłam za tym domem, za lasem, za wszystkim, co mnie tu mogło spotkać, choć jednoczeœnie wiedziałam, że już nie pasuję do życia, o którym kiedyœ marzyłam. Stałam się inna, nie należałam już tak całkowicie do siebie. Wybrałam innš drogę, niż kiedyœ przypuszczałam. Ciernistš i trudnš, ale widocznie taka została mi przeznaczona. Każdy otrzy- muje krzyż na swojš miarę i nic nie pomogš próby wykręcenia się od tego. Gdybym tu wróciła, z pewnoœciš bym już pozostała — myœlałam, zaciskajšc kurczowo dłonie na kierownicy. — I co dalej? Po kilku miesišcach zacznie mi cišżyć życie na pustkowiu. Nie wystarczš spacery, obecnoœć Pięknoustego, który nie będzie miał dla mnie zbyt wiele czasu. Zatęsknię za teatrem, kawiarniami, za towarzystwem, za œrodowiskiem, którego zbytnio nie lubiłam, ale było czymœ równie koniecznym, co wizyta u dentysty. Wiedziałam, że jeœli się do czegoœ zobowišżę, coœ obiecam, to będę usiłowała przystosować się, wypeł- niać podjęte obowišzki. Jakikolwiek przymus zabije we mnie radoœć życia, poczucie wolnoœci. Roztyję się na dobrej kuchni pani Heleny, rozleniwię, zatracę impuls do pisania... — tłumaczyłam to wszystko sobie, obrzydzałam na wszelkie możliwe sposoby przyjazd do nad- leœnictwa, który kusił i pocišgał czymœ zupełnie nowym. Prze- czuwałam, że w rezultacie unieszczęœliwię Pięknoustego, po czym 219 wymknę się niespodzianie z jego życia, bo zrozumiałam wreszcie, że nie mężczyzna jest dla mnie najważniejszy. Mogłam z nim przeżyć pięknš przygodę, mogłam nawet mówić o miłoœci, ale to nic nie znaczyło. I gdy już wszystko przemyœlałam do końca, obrzydziłam sobie dostatecznie sielankowe życie we dwoje, zdecydowałam nagle, że jednak powinnam spróbować. Marzyłam kiedyœ o takim domu, o smażeniu konfitur, o kominku przed którym, otoczona ramieniem męża, z kotem na kolanach, a psem u stóp, będę spędzała zimowe wieczory, gdy za oknami prószy œnieg, zaœ w całym domu pachnie jabłkami. Już to wszystko widziałam, tęskniłam do swojej wizji. Ro- zeœmiałam się z własnej głupoty i zawróciłam. Należało uprzedzić Pięknoustego, żeby rano w dniu wigilijnym czekał na mnie na dworcu w Rzeszowie. Mam bowiem zamiar zaczšć mojš nowš powieœć na uroczym pięterku, a gdy jš zakończę, to wyjadę. A może i nie wyjadę... Czy można być w rzeczywistoœci czegokolwiek pewnym? Od wydawcy Historia Mydła z łabędziem wydaje się nam pouczajšca. Jest to ksišżka w dużej mierze autobiograficzna, choć nie należy oczywiœcie w sposób dosłowny przekładać kolei losu Mercedes Forelli na biografię Autorki. Ale, przede wszystkim, jest to ksišżka niezafałszowana, opisujšca Polskę bez propagan- dowego makijażu. Mydło z łabędziem napisała Autorka w latach siedemdziesištych, na konkurs. Nagrody nie otrzymała, gdyż — jak Jš poinformowano — „utwór nie odpowiada warunkom konkursu". Jednak zakwalifikowano powieœć do druku, być może dzięki osobistej rekomendacji Jarosława Iwaszkiewicza. Podpisano z Autorkš umowę wy- dawniczš, ksišżkę reklamowano na okładkach innych publikacji, wreszcie... od wyda- nia pierwszy edytor odstšpił. Kilku następnych — mimo podpisanych umów — również nie zdecydowało się na druk. W kwietniu 1981 roku umowę na wydanie Mydła... podpisało olsztyńskie POJE- ZIERZE. Cenzura wyraziła zgodę, wydawca miał już przygotowanš obwolutę. Lecz gdy wybuchł stan wojenny, zmieniły się czasy i cenzor. Tekst po raz kolejny zakwe- stionowano. 25 kwietnia 1983 r. Autorka otrzymała list następujšcej treœci: „Z przykroœciš zawiadamiamy, że z powodu zakazu rozpowszechniania przez Głów- ny Urzšd Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie z l kwietnia br. Nr DIN- 058/4/83/30 powieœci pt. Mydło z łabędziem zmuszeni jesteœmy rozwišzać umowę wydawniczš nr 27/81 zawartš 15.04. 1981 na powyższš ksišżkę". I nic dziwnego, skoro ówczesny sekretarz Wydziału Kultury KC PZPR, nie- sławnej pamięci Witold Nawrocki, grzmiał po dygnitarska w trakcie narady „kie- rowniczego aktywu partyjnego" tymi słowy: „Ingerencja cenzury dopuœciła do zatrzymania w tym roku w całoœci zaledwie dwóch ksišżek. Jedna z nich to Mydło z łabędziem Krystyny Nepomuckiej — przynoszšca jaskrawo niesprawiedliwy, ten- dencyjny i drwišcy obraz lat powojennych (...). Nie może więc być miejsca dla tekstów pełnych politycznych pomówieni, dla jawnych manifestacji antyradzieckich, dla orwellowskich oskarżeń pod adresem komunizmu i naszych powišzań społeczno- politycznych, dla wykorzystywania historii do manipulacyjnych działań w subtelnej i wrażliwej materii narodowej œwiadomoœci. W zróżnicowanej ofercie wydawniczej zarysowała się jeszcze inna — doœć wyraŸnie niebezpieczna skłonnoœć do wydawania w stosunkowo dużej iloœci ksišżek pisarzy, którzy sš naszymi przeciwnikami politycz- nymi". Byłoby to wszystko œmieszne, gdyby pod maskš farsy nie kryta się groza. Cóż, mijały znów lata. POJEZIERZE, które w 1987 r. po raz kolejny podpisało z Autorkš umowę na Mydło..., nie mogło ksišżki nadal opublikować! Dopiero dziœ Krystyna Nepomucka wydaje tom czekajšcy od dwóch dziesię- cioleci. W pierwotnym maszynopisie pisarka dokonała pewnych drobnych zmian i uzupełnień. Sami mogš Państwo ocenić wartoœć Mydła z łabędziem. 221 W maju na półkach księgarskich w całym kraju: KRYSTYNA NEPOMUCKA UKŁON W STRONĘ CIENIA t. I Obršczka ze słomy t. II Krzew tamaryszku t. III Nie wierzę w powroty Wznowienie cieszšcej się wielkš popularnoœciš trylogii poœwięconej dziejom trudnej miłoœci Polki i Niemca, którzy szukajš się poprzez czas i konty- nenty od lat wojny aż po dni współczesne. Wszystkie zalety pióra Krystyny Nepomuckiej, wzbogacone o nowy ton, który ukazuje sławnš pisarkę innš, niż w cyklu o doskonałoœciach i niedoskonałoœciach życia kobiety. UWAGA! Autorka zapowiada tom czwarty UKŁONU W STRONĘ CIENIA! II III Międzynarodowy bestseller do nabycia w księgarniach lub u wydawcy! LYNDA LA PLANTE SPUŒCIZNA Pierwszy tom fascynujšcej sagi rodzinnej opowiadajšcej dzieje Evetyne Jones, córki ubogiego walijskiego górnika, która wychodzi w œwiat, aby zrobić karierę. Anglia i Amery- ka, arystokraci i bokserzy, kochankowie i wrogowie — oto barwna galeria postaci przewijajšcych się przez karty tomu. Akcja toczy się między rokiem 1905 a 1945 i ukazuje szalony wir życia pierwszej połowy naszego zwariowanego wieku. TALIZMAN Kontynuacja wštków Spuœcizny, równie pasjonujšca, jak tom wczeœniejszy. Dzieje kolejnych pokoleń rodu, którego krew skaziła cygańska klštwa. Akcja rozpoczyna się w roku 1945 i trwa aż do lat osiemdziesištych, ukazujšc bohaterów w mrokach półœwiatka i w salonach wielkiej giełdowej fmansjery. Przedstawiciele kolejnych generacji wspinajš się na szczyty sukcesu, lecz czy uda się przezwyciężyć ponury cień przeszłoœci? „Samo się czyta", choć wiele się można przy okazji dowiedzieć. Jesieniš w księgarniach! m m |1| W serii „Ksišżka z magnesem" na lato: m Po œwiatowym sukcesie S ii Spuœcizny i Talizmanu | ( ksišżka na miarę m l r\ • i . i i Gica chrzestnego i M iW l BELLA MAFIA l l l ^ ^ ł Trwa największy proces w dziejach Mafii... || III ... II 11 W dniu œlubu własnej wnuczki Don Roberta Luciano || i ogłasza, iż postanowił zostać koronnym œwiadkiem oskarżę- | tW it::| i ma. 7)^o H' ten sposób może dokonać vendetty. i | Don Luciano ginie jednak, a wraz z nim ponoszš Œmierć || i jego spadkobiercy w linii męskiej. Pozostałym przy życiu || l kobietom przypada w udziale dochodzenie sprawiedliwoœci ||| i — lub zemsta, i i i BELLA MAFIA posłużyła za kanwę scenariusza do kręconego obecnie filmu.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Julia i Łabędź w Łabędach
a036 Labedz niemy
Biale labedzie Dystans
Dzikie łabędzie Hans Ch Andersen
labedz i zlodzieje
ŁABĘDZIE ŚLUB (1)
ŁABEDZIE
Mydlo
Hans Chrystian Andersen Dzikie łabędzie
Nepomucka Małżeństwo niedoskonałe

więcej podobnych podstron