*
*
28
Na oceanio.
No, nareszcie San Thome,
usłyszałem
głos
tuż przy sobie. Odwróciłem głowę. Stał przy mnie mały, szczupły, sympatyczny Portugalczyk, jeden z najlepszych chirurgów swego kraju. Był on jednocześnie jednym z najbogatszych ludzi, nietylko w Por-tugalji, lecz i w całej Europie. Cała północna połowa wielkiej wyspy, do której obecnie zbliżaliśmy się, należała do niego, wraz z bogatemi plantacjami kakao, kawy, ananasów i bananów.
— To już pan nas opuszcza, doktorze? — rzekłem do niego z prawdziwym żalem. Był naprawdę niezwykle sympatyczny, miły i wesoły, a przedewszyst-kiem niezmiernie prosty i szczery w obejściu. W pomysłach swoich, jak rozweselać i rozbawiać znudzonych długą podróżą pasażerów, był niezastąpiony.
— Cóż robić, samemu mi smutno, tak zżyłem się z wami wszystkimi i zaprzyjaźniłem. Cdyby nie konieczność paru tygodni ciężkiej pracy na wyspie, a potem powrotu do pacjentów w Lizbonie, pojechałbym z wami chyba do samego Mozambiku!
(Idy okręt nasz zarzucił kotwicę na redzie portu św. Tomasza i mała elegancka motorówka doktora podpłynęła do trapu, urządziliśmy odjeżdżającemu
serdeczną i szumną owację.
Schodził powoli po trapie w towarzystwie dwóch
innych pasażerów pierwszej klasy, swoich rządców. Kiedy zdjął okulary, by przetrzeć je chustką, zauważyłem, że miał łzy w oczach.
Piękna górzysta wyspa, pokryta bujną tropikalną roślinnością, o ziemi żyznej i urodzajnej, odkryta zo-
1