54 Na wysokim płaskowyżu.
jednak tyle, że mogę z rodzinę, pojechać na parę miesięcy do rodziny na odpoczynek. A* już cztery lata nie byłem w Europie.
— Ale taka przejażdżka to kosztuje słono? — zapytuję.
— A no z tysiąc dolarów trzeba będzie wydać, ale za to kupię tanio towar w Europie i na tein wydatki podróży odbiję.
Nie jest jeszcze tak źle kupcom w Angoli, pomyślałem sobie, jeśli dla przyjemności mogę wydać tysiąc dolarów. I to przecież nie jakiś wielki sklep hurtowy, a mały, marny sklepik murzyński!
Gospodarz zaprasza nas do stołu. Żona jego nie siada z nami, tylko usługuje, podaje i namawia do jedzenia. Stadko krzykliwych dzieci zamknięto na czas obiadu do kuchni, urządzonej, jak zwykle w Afryce, w osobnym małym budynku.
Gospodarz pokazuje nam swą bibljotekę. Posiada spory zapas książek, choć wygląda na analfabetę. Jesteśmy wzruszeni, gdy wyciąga z półki i pokazuje nam „Pana Wołodyjowskiego”, w tłumaczeniu na portugalski język.
Po obiedzie idziemy do ogrodu. Sklepikarz ścina i wręcza nam po pięknym ananasie, oraz zrywa kilkanaście pomarańcz. Chcemy ulokować się na trawie w cieniu drzew, lecz gospodarz gorąco odradza.
— Niby wielkiego niebezpieczeństwa niema — mówi — lecz przyłażą tu czasami jadowite żmije. Nie chciałbym, by panom stało się co złego w moim domu.
Rezygnujemy z wypoczynku na trawie i siadamy na progu domu. Otrzymujemy talerze i noże i zabieramy się do doskonałych owoców.