Na wysokim płaskowyżu. 55
Po godzinie, gdy słońce chowa się za pobliskie wzgórze, wybieramy się w dalszą drogę. Pytamy się gospodarza, co winniśmy za jedzenie i owoce. Jest oburzony i szczerze zmartwiony.
— Cóż panowie myślicie, że my, Portugalczycy, każemy sobie płacie za gościnę? Proszę schować pieniądze i nie obrażać mnie.
Co mieliśmy robić po takiem powiedzeniu? Przeprosiliśmy serdecznie gospodarza, podziękowaliśmy jemu i jego żonie za gościnę i ruszyliśmy do samochodu. A tu nowa niespodzianka: duży worek, przywiązany do naszych walizek. Zaglądam do worka — pełno pomarańcz, ananasów i jabłek.
— O, senhor, — zwracam się do gospodarza — przecież nie możemy tego wszystkiego przyjmować od pana.
— Ależ takie głupstwo, — śmieje się zadowo-lony, — przynajmniej panowie będą pamiętali o mnie, jak długo starczą owoce.
Ściskamy dłoń starego sklepikarza i zajmujemy miejsca w samochodzie.
A może kupić trochę benzyny? Boję się, że nie
wystarczy do następnego sklepiku, z moich towarzyszy.
— Nie warto —
mówi
jeden
odpowiada drugi, który jest ogromnie oszczędny, a często aż nierozsądnie oszczędny. — Napewno wystarczy!
Ruszamy więc w drogę, by wkrótce przekonać się, jakie bywają skutki nierozsądnej oszczędności. Do fazendy, w której mamy zamiar przenocować, pozostaje nam około 60 kilometrów.
Półtora godziny
myślę sobie, leżąc wy-