Na wysokim płaskowyżu. 61
— Nie trzeba było wypuszczać jędzy — mruknął mój towarzysz.
Smętnie wyruszyliśmy zpowrotem do samochodu. Wziąłem za tylne nogi śpiącego prosiaka, który za-kwiczał przeraźliwie. O to mi właśnie chodziło, może przybiegną ratować biedaka. Próżne nadzieje... Na szosie puściłem swą ofiarę, która pobiegła wesoło zpowrotem, machnąwszy krótkim ogonkiem na pożegnanie.
Samotnego towarzysza znaleźliśmy koło auta, był pełen niepokoju o nas.
— Całą godzinę nie było was. Byłem pewien, że jesteście już zabici i usmażeni na wolnym ogniu.
Stare pytanie: — co robić dalej?
— Poczekajcie — rzekł za chwilę. — Wysiedziałem się w tern aucie; teraz ja pójdę i wyłowię naszych uciekinierów, choćbym do rana miał ich szukać!
Wziął rewolwer, latarkę i znikł w ciemnościach. Siedzieliśmy, staliśmy, chodziliśmy i czekaliśmy. Po kwadransie usłyszeliśmy raptem gdzieś z innej strony, niż poszedł nasz towarzysz, stuk łamanych
gdyby
lasem kilkunastu ludzi. Bły
snęło światło latarki elektrycznej i zaczęło się zbliżać do nas, to znikając, to znów zjawiając się wśród drzew i gałęzi.
Wybiegł z lasu naprzeciwko samego samochodu nasz towarzysz.
— No, przyprowadziłem nareszcie ludzi!
—- A gdzież są? — pytamy.
Oglądnął się.
— No, tu szli wszyscy zaraz za mną...