Na początku 2009 r., w nasza-klasa.pl odnalazło się, po 54 latach! tylko kilku z mojej klasy: ja, Bronek/Marian Bury, Edek Such, Henryk Poździk, Andrzej Sączek, Staszek Juśko, Zbyszek Oleszczuk, Lucjan Ksykiewicz i Andrzej Zielonka - oczywiście żadnego z nich nie mogliśmy skojarzyć z osobą na fot. z 1955r., którą tylko ja miałem i im udostępniłem. Później następne fotki dołączył E. Such i St. Juśko.
W dniu rozpoczęcia zajęć w LO (IX. 1952 r.), był podział na klasy: języka francuskiego i łaciny. Dyrektor szkoły mówił, że kto będzie się uczył francuskiego, może zostać dyplomatą, albo marynarzem. Więc poszedłem na francuski, ale dyplomatą nie zostałem.
Nauczycieli pamiętam kilku. Geografii uczył prof. Marjan Pieszko, którego książeczkę o okolicy Zamościa, wydaną w 1934 r. kupiłem zupełnie nieoczekiwanie około 1980 r. w antykwariacie w Gdańsku.
Biologii uczył prof. Miller, który przed wojną założył istniejący Ogród Zoologiczny. Ciekawie opowiadał, nie tylko o biologii. Np. opowiadał, jak spotkał swego znajomego który, jak się potem okazało, właśnie w tym czasie zginął w górach. Języka polskiego uczyła nauczycielka mająca dorosłą córkę, w której zadurzył się "żaba" z naszej klasy. Dał się idiotycznie namówić i w czasie lekcji przyniósł nauczycielce bukiet bzu dla jej córki. Pani nauczycielka zrobiła się fioletowa jak przyniesione lilaki. Była mała afera, ale „miłość ci wszystko wybaczy”. Nauczyciel uczący zoologii namawiał mnie, abym po skończeniu LO poszedł na studia zoologiczne. Nie chciałem, chociaż zwierzaki lubię - zresztą one mnie też lubią; zwłaszcza, gdy daję im jeść.
Z kolei ciotka Milka namawiała mnie, abym wyuczył się na księdza, też jakoś nie miałem ochoty. Namawiano mnie także, abym został krawcem, i też nic z tego nie wyszło. Tak to dziwnie los sam człowiekowi wybiera zawód i nic dziwnego, że jest później zawiedziony. (Zawiedziony jest człowiek, nie los).
W czasie pierwszego roku nauki w LO mieszkałem w Zamościu u krewnych. Przez następne dwa lata otrzymywałem stypendium i mieszkałem w internacie, który był bardzo daleko od szkoły. Były to budynki przedwojennego "dworu", stojące przy szosie na Lublin, naprzeciw tartaku. Od ulicy był ogród z krzewami, gdzie latem uczyliśmy się i gdzie uprawiało się sporty. Dalej był budynek, w którym mieszkało kierownictwo i trochę uczniów. Jeszcze dalej były 2 budynki. W jednym były sypialnie i umywalnie, a w drugim sala do nauki i chyba na piętrze też sypialnia, a na strychu trzymaliśmy nasze walizki z "rzeczami osobistymi". Za ogrodem był staw z rozpadającą się altanką na wysepce, były drzewa dookoła. No i pola, gdzie grało się w piłkę.
Codziennie trzeba było przejść do szkoły i z powrotem wiele kilometrów (chyba ze 4 km w jedną stronę). Autobusy nie jeździły tak często jak obecnie. Szło się w deszcz, śnieg i zawieruchę. Poodmrażane ręce i twarze na zawsze zostały czerwone.
Jedynie bliżej lata było przyjemnie. Od strony południowej była jedna, a od strony północnej druga rzeka. Jeszcze wówczas nie zmeliorowane i można się było w nich przyjemnie kąpać. Przed zawodami sportowymi na zamojskim stadionie, jak idioci, w nocy, gdy mieliśmy spać, po cichu wymykaliśmy się z internatu i trenowaliśmy biegi w kierunku Lublina, aż do wielkiego zamojskiego cmentarza.
Chociaż w internacie otrzymywaliśmy wyżywienie, rodziny zawsze coś dowoziły do jedzenia. Np. mój ojczym, Tadeusz, przyjeżdżał rowerem i przywoził mi coś do jedzenia. Jakiś smalec, pierogi, pączki, dżemy. Jak ktoś był w domu to też coś sobie przywiózł. Nie były to smakołyki, ale smakowały, gdy się człowiek naganiał.
Do domu, choć było niedaleko, jeździłem rzadko. Lekcje były od poniedziałku do soboty, po 7-8 codziennie, więc nie było kiedy jeździć. No i u nas było krucho z forsą. Raz, nie wiem już dlaczego, ale w sobotę było jakieś święto, więc były 2 dni wolne. Ponieważ nie miałem pieniędzy na autobus, wybrałem się w piątek z Zamościa (20 km) do Skierbieszowa na piechotę. Zaraz za Zamościem mijał mnie znajomy ze Skierbieszowa jadący furmanką do
9