Nie było szkolnych gimbusów dowożących dzieci do szkoły i do domu. Nie było twardych dróg, tak jak obecnie. Chodziło się kilometrami po błocie, śniegu, roztopach, w deszczu. Buty prawie zawsze były przemoczone, ubranie też, ręce zmarznięte.
W zimie sale lekcyjne ogrzewane były piecami. Nie było ładnych, kolorowych książek, zeszytów, długopisów, gazet. Były proste ławki drewniane z miejscem na kałamarz z atramentem. Pióro-obsadka ze stalówką.
W domu odrabialiśmy lekcje przy lampie naftowej lub świecy, gdyż wieś nie miała elektryczności. Nie był kalkulatorów, komputerów. Ale kto chciał, ten się i tak uczył.
Byli tacy, którzy naukę zakończyli na drugiej czy trzeciej klasie szkoły podstawowej. Woleli hodować gołębie, a w domu zabrakło silnej ręki, która pogoniłaby ich do szkoły, chociaż to nie zawsze pomaga. Przykłady widać dookoła, dawniej i dziś.
Ówczesne dzieci idąc do szkoły nie miały przecież przedtem żadnego kontaktu z nauką, żadnego przygotowania. Ich rodzice nie umieli zbyt dobrze ani pisać ani czytać, więc niczego tym dzieciom nie mogli przekazać, ani wpoić chęci do nauki.
Jak tu porównywać sytuację dzieci/młodzieży obecnie, które od małego mają kontakt z książkami, gazetami, telewizją, radiem, komputerami, elektrycznością, kinem, autobusami, tramwajami, samolotami, wykształconymi rodzicami i starszymi kolegami?
No i warunki w jakich się wówczas żyło, mieszkało, chodziło do szkoły, jak się odżywiało, jak spędzało czas wolny? Jaka była opieka lekarska wówczas i obecnie?
Zaraz po wojnie były w szkole kursy dla "analfabetów", tych, którzy w czasie wojny nie mogli się uczyć, a teraz byli już nieco za starzy. Pamiętam jak opowiadano, że jeden z takich kursantów (z Opłotek) nie mógł się nauczyć czytać i kiedy nauczycielka napisała jakieś zdanie na tablicy i kazała mu przeczytać, ten wstał i po długim namyśle z pochyloną w bok głową i wpatrywaniu się w tablicę, powiedział:
"Pani nauczycielko, mnie coś przenika, że tam pisze Koszuta" (czyli jego nazwisko). No i poszedł dowcip między ludzi.
Nauczycieli nie pamiętam wielu. Dyrektorem był Tadeusz Gawłowski. Wiele lat potem (w 1975 r.), będąc pierwszym oficerem na statku szkolnym "Kapitan Ledóchowski", spotkałem tam lekarza ze Skierbieszowa, Zygmunta Węcławika (był kierownikiem Zespołów Opieki Zdrowotnej w województwie szczecińskim). Powiedział mi, że zaraz po wojnie znalazł z kolegami na tak zwanym zamczysku szczątki zardzewiałej szabli i dał ją Gawłowskiemu, z tą myślą, że będzie ona wisiała w szkole. Ale nie wisiała. Śpiewu i rysunku uczył bardzo sympatyczny nauczyciel, który miał sparaliżowane nogi, jeździł na wózku. Grał na skrzypcach, ładnie rysował.
Gdy byłem w 7 klasie uczył nas języka polskiego nauczyciel Chmielewski Włodzimierz. Był on w czasie II Wojny Światowej w Batalionach Chłopskich. Został przez Niemców złapany i razem z innym młodzieńcem z BCH już prowadzony na rozstrzelanie. Musiał mieć dużo odwagi i jeszcze więcej szczęścia, bo w tej ostatniej chwili udało mu się uciec. Pochodził z Ukrainy, nie był naszym kuzynem.
W szkole jak to w szkole, były "grupowe" nieporozumienia między poszczególnymi wioskami. Np. grupa Zawodziaków (z Zawody), grupa z Sadów.
Z innych ciekawostek pamiętam, że w czerwcu, pod koniec roku szkolnego dziatwa szkolna szła z nauczycielami do lasu za Dólnikiem zbierać poziomki dla nauczycieli. Niektórzy uczniowie klas starszych, w tym okresie powojennym, byli rzeczywiście starsi niż pozostali. Pewnego razu, w czasie takiego zbierania poziomek, w krzakach został przyłapany jeden starszy uczeń, jak obłapiał właśnie młodą nauczycielkę; widocznie naczytał się "Pana Tadeusza" i szukał mrówek. Sensacja była dość duża, a to tylko chuć i "zew krwi" (nazwisk na szczęście nie pamiętam). Inne "zabawy" mieli uczniowie z Podhuszczki, chodzący do szkoły w Skierbieszowie - 2 km po błotnistej, polnej drodze biegnącej między polami.
7