Nowele
J臋zyk polski:
Henryk Sienkiewicz 揘owele"
I. NA OCEANIE - ROZMY艢LANIE BURZA - PRZYBYCIE
Na szerokich falach oceanu ko艂ysa艂 si臋 niemiecki statek 揃lücher", p艂yn膮cy z Hamburga do New Yorku.
Od czterech dni by艂 ju偶 w drodze, a od dw贸ch min膮艂 zielone brzegi Irlandii i wydosta艂 si臋 na pe艂ni臋. Z pok艂adu, jak okiem dojrze膰, wida膰 by艂o tylko zielon膮 i szar膮 r贸wnin臋, pooran膮 w bruzdy i zagony, rozko艂ysan膮 ci臋偶ko, miejscami zapienion膮, w dali coraz ciemniejsz膮 i zlewaj膮c膮 siç z widnokr臋giem pokrytym bia艂ymi chmurami.
Blask tych chmur pada艂 miejscami i na wod臋, a na tym tle per艂owym odrzyna艂 si臋 wyra藕nie czarny kad艂ub statku. Kad艂ub ten, zwr贸cony dziobem ku zachodowi, to wspina艂 si臋 pracowicie na fale, to zapada艂 w g艂膮b, jakby ton膮艂; czasem nikn膮艂 z oczu, czasem wzniesiony na grzbiecie ba艂wanu wynurzy艂 si臋 tak, 偶e a偶 dno by艂o mu wida膰, a szed艂 naprz贸d. Fala p艂yn臋艂a ku niemu, a on ku fali - i rozcina艂 j膮 piersiami. Za nim, jakby olbrzymi wa偶, goni艂 bia艂y go艣ciniec spienionej wody; kilka mew lecia艂o za sterem, przewracaj膮c koz艂y w powietrzu i kwil膮c jakby polskie czajki.
Wiatr by艂 dobry: statek szed艂 po艂ow膮 pary, a natomiast rozpi膮艂 偶agle. Pogoda znaczy艂a si臋 coraz lepsza. Miejscami pomi臋dzy poszarpanymi chmurami wida膰 by艂o kawa艂y b艂臋kitu nieba, zmieniajace kszta艂t ustawicznie. Od chwili, jak 揃lücher" opu艣ci艂 port hamburski, czas by艂 wietrzny, ale bez burzy. Wiatr d膮艂 ku zachodowi, chwilami jednak ustawa艂: w贸wczas 偶agle opada艂y z 艂opotem, aby nast臋pnie znowu wyd膮膰 si臋 na kszta艂t piersi 艂ab臋dziej. Majtkowie, poubierani we w艂贸czkowe obcis艂e kaftany, ci膮gn臋li lin臋 dolnej rei wielkiego masztu i krzycz膮c 偶a艂o艣nie: 揌o-ho-o!", pochylali si臋 i prostowali w takt do 艣piewu, a wo艂ania ich miesza艂y si臋 ze 艣wistem piszcza艂ek miczme艅skich i z gor膮czkowym oddechem komina, wyrzucaj膮cego przerywane k艂臋by lub pier艣cienie czarnego dymu.
Korzystaj膮c z pogody pasa偶erowie powysypywali si臋 na pok艂ad. Na tyle okr臋tu wida膰 by艂o czarne paltoty i kapelusze podr贸偶nych z pierwszej klasy; na przodzie pstrzy艂a si臋 r贸偶nobarwna gawied藕 emigrant贸w jad膮cych pod pok艂adem. Niekt贸rzy z nich siedzieli na 艂awkach pal膮c kr贸tkie fajki, inni pok艂adli si臋, inni poopierani o burty spogl膮dali na d贸艂 w wod臋.
By艂o i kilka kobiet z dzie膰mi na r臋ku i blaszanymi naczyniami, pouwi膮zywanymi do pasa; kilku m艂odych ludzi przechadza艂o si臋 wzd艂u偶 od dzioba a偶 do pomostu, chwytaj膮c z trudno艣ci膮 r贸wnowag臋 i zataczaj膮c si臋 co chwila. Ci 艣piewali: 揥o ist das deutsche Vaterland!?" i mo偶e my艣leli, 偶e tego 揤aterlandu" nigdy ju偶 nie zobacz膮, ale mimo to weso艂o艣膰 nie schodzi艂a im z czo艂a. Pomi臋dzy wszystkimi lud藕mi dwoje by艂o najsmutniejszych i jakby od reszty od艂膮czonych: stary m臋偶czyzna i m艂oda dziewczyna. Oboje, nie rozumiej膮c po niemiecku, byli prawdziwie samotni i w艣r贸d obcych. Kto oni byli - ka偶dy z nas na pierwszy rzut oka by to odgad艂: ch艂opi polscy.
Ch艂op nazywa艂 si臋 Wawrzon Toporek, a dziewczyna, Marysia, by艂a jego c贸rk膮. Jechali do Ameryki i przed chwil膮 po raz pierwszy o艣mielili si臋 wyj艣膰 na pok艂ad. Na zbiedzonych chorob膮 ich twarzach malowa艂 si臋 przestrach i zdziwienie zarazem. Wyl臋k艂ymi oczyma spogl膮dali na towarzysz贸w podr贸偶y, na majtk贸w, na statek, na komin oddychaj膮cy gwa艂townie i na gro藕ne wa艂y wodne, ciskaj膮ce grzyw臋 piany a偶 do burt statku. Nie m贸wili do siebie nic, bo nie 艣mieli. Wawrzon trzyma艂 si臋 jedn膮 r臋k膮 za por臋cz, drug膮 za czapk臋 rogat膮, 偶eby mu jej wiatr nie zerwa艂, a Marysia trzyma艂a si臋 tatula i ile razy statek pochyli艂 si臋 mocniej, tyle razy przytula艂a si臋 do niego silniej, wykrzykuj膮c po cichu ze strachu. Po niejakim czasie stary przerwa艂 milczenie:
- Mary艣!
- A co?
- Widzisz?
- Widz臋.
- A dziwujesz si臋?
- Dziwuj臋 si臋.
Ale wi臋cej si臋 jeszcze ba艂a, ni偶 dziwi艂a; stary Toporek to samo. Szcz臋艣ciem dla nich fala zmniejsza艂a si臋, wiatr ustawa艂, a przez chmury przedar艂o si臋 s艂o艅ce. Gdy ujrzeli 搒艂onko kochane", l偶ej im si臋 zrobi艂o na sercu, bo sobie pomy艣leli, 偶e 搊no takute艅kie jak w Lipi艅cach". Jako偶 wszystko by艂o dla nich nowym i nieznanym, tylko ten kr膮g s艂oneczny, jarz膮cy a promienny, wyda艂 im si臋 jakby dawnym przyjacielem i opiekunem.
Tymczasem morze wyg艂adza艂o si臋 coraz wi臋cej; po niejakim czasie 偶agle opad艂y, z wysokiego pomostu rozleg艂a si臋 艣wistawka kapitana i majtkowie rzucili si臋 je upina膰. Widok tych ludzi zawieszonych jakby w powietrzu nad otch艂ani膮 przej膮艂 zn贸w zdumieniem Toporka i Marysi臋.
- Nasze ch艂opaki nie potrafiliby tak - rzek艂 stary.
- Kiej Niemcy wle藕li, to i Ja艣ko by wlaz艂 - odpar艂a Marysia.
- Kt贸ry Ja艣ko?... Sobk贸w?
- Gdzieta Sobk贸w. Powiadam Smolak, koniucha.
- On je chwacki, ale ty go sobie z g艂owy wybij. Ni jemu do ciebie, ni tobie do niego. Ty jedziesz pani膮 by膰, a on, jak by艂 koniuch膮, tak si臋 i zostanie.
- On te偶 koloni臋 ma...
- Ma, to w Lipi艅cach.
Marysia nie odrzek艂a nic, pomy艣la艂a sobie tylko, 偶e co komu przeznaczone, to go nie minie, i westchn臋艂a t臋sknie, a tymczasem 偶agle by艂y ju偶 upi臋te, natomiast 艣ruba zacz臋艂a tak silnie burzy膰 wod臋, 偶e a偶 ca艂y statek dr偶a艂 od jej ruch贸w. Ale ko艂ysanie usta艂o prawie zupe艂nie. W oddali woda wydawa艂a si臋 ju偶 nawet g艂adk膮 i b艂臋kitn膮. Coraz nowe postacie wydobywa艂y si臋 spod pok艂adu: robotnicy, ch艂opi niemieccy, pr贸偶niacy uliczni z r贸偶nych miast nadmorskich, kt贸rzy jechali do Ameryki szuka膰 szcz臋艣cia, nie pracy; t艂ok zapanowa艂 na pomo艣cie, wi臋c Wawrzon z Marysi膮, by nie le藕膰 nikomu w oczy, usiedli na zwoju lin w samym k膮tku wedle dzioba.
- Tatulu, d艂ugo jeszcze pojedziewa bez wod臋? - pyta艂a Marysia.
- Czy ja wiem. Kogo si臋 spytasz, nikt ci nie odpowie po katolicku.
- A jak偶e my b臋dziewa w Ameryce si臋 rozmawia膰?
- Albo to nie m贸wili, 偶e tam naszego narodu chmara jest?
- Tatulu !
- Czego?
- Dziwowa膰 si臋, to si臋 i dziwowa膰, ale zawdyk w Lipi艅cach by艂o lepiej.
- Nie blu藕ni艂aby艣 po pr贸偶nicy.
Po chwili jednak Wawrzon doda艂, jakby m贸wi膮c sam do siebie:
- Wola Bo偶a!...
Dziewczynie oczy nabra艂y 艂zami, a potem oboje zacz臋li rozmy艣la膰 o Lipi艅cach. Wawrzon Toporek rozmy艣la艂, dlaczego jecha艂 do Ameryki, i jak si臋 to sta艂o, 偶e jecha艂. Jak si臋 sta艂o? Oto przed p贸艂 rokiem w lato zaj臋li mu krow臋 z koniczyny. Gospodarz, kt贸ry j膮 zaj膮艂, chcia艂 trzy marki za szkod臋. Wawrzon nie chcia艂 da膰. Poszli do s膮du. Sprawa przewlok艂a siç do wyroku. Poszkodowany gospodarz 偶膮da艂 ju偶 nie tylko za krow臋, ale i za koszta jej utrzymania, a koszta ros艂y z ka偶dym dniem. Wawrzon si臋 upiera艂, bo 偶al mu by艂o pieni臋dzy. Na sam proces wyda艂 ju偶 niema艂o, wlok艂o si臋 i wlok艂o. Koszta ci膮gle ros艂y. Na koniec przegra艂 Wawrzon spraw臋. Za krow臋 ju偶 si臋 B贸g wie co nale偶a艂o; 偶e za艣 nie mia艂 czym zap艂aci膰, zaj臋li mu konia, a jego za op贸r skazali do aresztu. Toporek wi艂 si臋 ju偶 w膮偶, bo 偶niwa w艂a艣nie nadesz艂y, wi臋c i r臋ce, i sprz臋偶aj potrzebne by艂y do roboty. Op贸藕ni艂 si臋 ze zw贸zk膮, potem te偶 zacz臋艂y pada膰 deszcze; zbo偶e poros艂o mu w snopach, wi臋c pomy艣la艂, 偶e przez jedn膮 szkod臋 w koniczynie ca艂a jego chudoba p贸jdzie na marne, 偶e straci艂 tyle pieni臋dzy, cz臋艣膰 inwentarza, ca艂oroczny plon i 偶e na przedn贸wku chyba ziemi臋 b臋d膮 gry藕li oboje z dziewczyn膮 albo p贸jd膮 po proszonym chlebie.
呕e za艣 przedtem ch艂op by艂 dostatni i dobrze mu si臋 wiod艂o, zdj臋艂a go tedy rozpacz straszna i pocz膮艂 pi膰. W karczmie pozna艂 si臋 z Niemcem, co si臋 po wsiach niby o len zamawia艂, a w rzeczy samej ludzi za morze wywodzi艂. Niemiec powiada艂 mu cuda i dziwy o Ameryce. Ziemi obiecywa艂 darmo tyle, ile w ca艂ych Lipi艅cach nie by艂o - i z borem, i z 艂膮kami, a ch艂opu a偶 si臋 oczy 艣mia艂y. Wierzy艂 i nie wierzy艂, ale Niemcowi 呕yd pachciarz wt贸rowa艂 i m贸wi艂, 偶e tam rz膮d daje ziemi ka偶demu, 搃le by kto strzyma艂". 呕yd to wiedzia艂 od swojego synowca. Sam Niemiec pokazywa艂 pieni膮dze, jakich nie tylko ch艂opskie, ale i dziedzicowe oczy jako 偶ywo nie widzia艂y. Ch艂opa kusili, a偶 go skusili. A jemu tu po co zostawa膰? To偶 za jedn膮 szkod臋 straci艂 tyle, 偶e parobka m贸g艂by za to utrzyma膰. Mali si臋 na zatracenie podawa膰? Mali wzi膮膰 w r臋k臋 kij z je偶em i 艣piewa膰 pod ko艣cio艂em 撆歸i臋ta niebieska, Panno anielska"? - Nic z tego nie b臋dzie, pomy艣la艂. Niemca d艂oni膮 w d艂o艅 uderzy艂, do 艣wi臋tego Micha艂a si臋 wyprzeda艂, c贸rk臋 wzi膮艂 i oto p艂yn膮艂 teraz do Ameryki.
Ale podr贸偶 nie znaczy艂a mu si臋 tak dobrze, jak si臋 spodziewa艂. W Hamburgu obdarli ich bardzo z pieni臋dzy; na statku jechali we wsp贸lnej sali pod pok艂adem. Ko艂ysanie si臋 statku i niesko艅czono艣膰 morska przera偶a艂y ich. Nikt go nie m贸g艂 zrozumie膰 ani on nikogo. Rzucano nimi obojgiem jak rzecz膮 jak膮; popychano go jak kamie艅 przy drodze; Niemcy towarzysze drwili z niego i z Marysi. W porze obiadowej, gdy wszyscy cisn臋li si臋 z naczyniami do kucharza rozdaj膮cego straw臋, ich odpychano na sam koniec, tak 偶e i g艂odem przysz艂o nieraz przymrze膰. By艂o mu na tym statku 藕le, samotno, obco. Opr贸cz opieki Bo偶ej nie czu艂 nad sob膮 innej. Min膮 przy dziewczynie nadrabia艂, czapk臋 na bakier przekrzywia艂, kaza艂 si臋 dziwi膰 Marysi i sam si臋 dziwi艂 wszystkiemu, ale nie ufa艂 niczemu. Chwilami ogarnia艂a go obawa, 偶e mo偶e te 損ogany", jak nazywa艂 towarzysz贸w, w wod臋 ich oboje wrzuc膮, mo偶e mu ka偶膮 wiar臋 zmieni膰 albo papier jaki podpisa膰, ba, cho膰by i cyrograf!
Sam ten statek, kt贸ry szed艂 naprz贸d dzie艅 i noc po bezmiarach morskich, kt贸ry trz膮s艂 si臋, hucza艂, pieni艂 wod臋, oddycha艂 jak smok, a noc膮 ci膮gn膮艂 za sob膮 warkocz iskier ognistych, wydawa艂 mu si臋 jak膮艣 si艂膮 podejrzan膮 i wielce nieczyst膮. Dziecinne obawy, cho膰 si臋 do nich nie przyznawa艂, 艣ciska艂y mu serce; bo te偶 ten polski ch艂op, oderwany od ojczystego gniazda, by艂 naprawd臋 dzieckiem bezradnym i naprawd臋 by艂 na woli Bo偶ej. Przy tym wszystko to, co widzia艂, co go otacza艂o, nie mog艂o mu si臋 w g艂owie pomie艣ci膰; wi臋c nic dziwnego, 偶e gdy siedzia艂 teraz oto na zwoju lin, g艂owa ta chyli艂a si臋 pod brzemieniem ci臋偶kiej niepewno艣ci i frasunku. Powiew morski gra艂 mu w uszach i powtarza艂 jakby s艂owo 揕ipi艅ce! Lipi艅ce!", czasem te偶 po艣wistywa艂 jakby lipinieckie fujarki; s艂o艅ce m贸wi艂o: 揓ak si臋 masz, Wawrzonie? By艂om w Lipi艅cach", ale 艣ruba burzy艂a wod臋 coraz gwa艂towniej i komin oddycha艂 coraz szybciej, g艂o艣niej, niby dwa z艂e duchy, kt贸re ci膮gn臋艂y go dalej i dalej od Lipiniec.
Tymczasem za Marysi膮 p艂yn臋艂y inne my艣li i wspomnienia, a p艂yn臋艂y jako on spieniony go艣ciniec lub jak mewy za okr臋tem. Wspomina艂a oto, jako jesieni膮, p贸藕nym wieczorem, nied艂ugo przed wyjazdem, posz艂a do studni, do 偶urawianej, w Lipi艅cach wod臋 bra膰. Pierwsze gwiazdy zamigota艂y ju偶 na niebie, a ona ci膮gn臋艂a 偶urawia 艣piewaj膮c: 揓asio konie poi艂 - Kasia wod臋 bra艂a" - i czego艣 jej by艂o tak t臋skno, jakby jask贸艂ce jakiej, co przed odlotem 艣wiergocze 偶a艂o艣nie... Potem spod boru, spod ciemnego ozwa艂a si臋 przeci膮gle ligawka... A to Ja艣ko Smolak, koniucha, dawa艂 zna膰, 偶e widzi, jako si臋 偶uraw chyli i 偶e zaraz nadejdzie z 損otraw贸w". Jako偶 zadudnia艂o, nadjecha艂, zeskoczy艂 ze 藕rebca, potrz膮sn膮艂 konopn膮 czupryn膮, a co jej m贸wi艂, to wspomina艂a jakby granie jakie. Przymkn臋艂a oczy i zdawa艂o si臋 jej, 偶e Smolak znowu szepce do niej drgaj膮cym g艂osem:
- Kiej si臋 tw贸j tatulo uparli, to i ja zadatek dworski oddam, cha艂upin臋 sprzedam, koloni臋 sprzedam i pojad臋. Mary艣 moja - m贸wi艂 - gdzie ty b臋dziesz, tam i ja 偶urawiem w powietrzu polec臋, kaczorem wod膮 pop艂yn臋, z艂otym pier艣cieniem si臋 po go艣ci艅cu potocz臋, a znajd臋 ci臋, jedyna! Albo dola jakowa bez ciebie? Gdzie ty si臋 obr贸cisz, tam i ja si臋 obr贸c臋; co si臋 z tob膮 stanie, to stanie si臋 i ze mn膮; jedno nam 偶ycie i jedna 艣mier膰, a jakom ci tu nad t膮 wod膮 studzienn膮 艣lubowa艂, tak mnie niech B贸g opu艣ci, je艣li膰 ja ci臋 opuszcz臋. Mary艣 moja jedyna!
Wspominaj膮c te s艂owa Marysia widzia艂a i on膮 studni臋, i miesi膮c wielki, czerwony nad borem, i Ja艣ka jakby 偶ywego. Mia艂a te偶 w tym rozmy艣laniu ulg臋 i pociech臋 wielk膮. Jasiek ch艂op by艂 zawzi臋ty, wi臋c wierzy艂a, 偶e co rzek艂, to i spe艂ni. Ot, chcia艂aby tylko, 偶eby teraz by艂 przy niej i s艂ucha艂 z ni膮 razem morskiego szumu. Z nim by by艂o weselej i ra藕niej, bo on si臋 nikogo nie ba艂 i rad臋 sobie umia艂 wsz臋dzie da膰. Co on tam robi艂 teraz w Lipi艅cach, kiedy ju偶 pierwsze 艣niegi spa艣膰 musia艂y? Czy do boru z siekier膮 pojecha艂, czy konie obrz膮dza艂, czy mo偶e go ze dworu z saniami gdzie pos艂ali, czy przer臋ble na stawie r膮ba艂? Gdzie on jest teraz, serdeczny? Tu dziewczynie uwidzia艂y si臋 Lipi艅ce ca艂kiem takie, jak by艂y: 艣nieg skrzypi膮cy na drodze, zorza rumiana mi臋dzy czarnymi ga艂臋ziami bezlistych drzew, stada wron ci膮gn膮ce z krakaniem od boru ku wsi, dymy id膮ce z komin贸w ku g贸rze, zamarz艂y 偶uraw przy studni, a w dali b贸r, od zorzy czerwony i 艣niegiem przytrz膮艣ni臋ty.
Hej! gdzie to ona teraz by艂a, gdzie j膮 tatusiowa wola zawiod艂a! W dali, jak okiem si臋gn膮膰, jeno woda i woda, zielonawe bruzdy i zapienione zagony, a na onych wodnych polach niezmiernych ten jeden okr臋t, ptak zab艂膮kany; niebo na g贸rze, pustynia na dole, szum wielki i niby p艂akanie fal, i po艣wist wiatru, a tam, przed dziobem statku chyba dziewi膮ta ziemia, chyba kraj 艣wiata. Ja艣ku niebo偶臋! czy ty tam trafisz za ni膮, czy soko艂em przez powietrze poleciesz, czy ryb膮 przez wod臋 pop艂yniesz, czy ty o niej my艣lisz w Lipi艅cach?
Powoli s艂o艅ce chyli艂o si臋 ku zachodowi i zapada艂o w ocean. Na pomarszczonej fali us艂a艂 si臋 szeroki s艂oneczny go艣ciniec, udzierzga艂 w 艂usk膮 z艂ot膮, mieni艂 si臋, po艂yskiwa艂, 艣wieci艂, p艂on膮艂 i gin膮艂 gdzie艣 na daleko艣ciach. Okr臋t wp艂yn膮wszy na t臋 wst臋g臋 ognist膮 zdawa艂 si臋 goni膰 uciekaj膮ce s艂o艅ce. Dym buchaj膮cy z komina sta艂 si臋 czerwony, 偶agle i wilgotne liny r贸偶owe, majtkowie zacz臋li 艣piewa膰, tymczasem promienny kr膮g stawa艂 si臋 coraz wi臋kszy i coraz ni偶ej zapada艂 w to艅. Wkr贸tce po艂ow臋 ju偶 tylko tarczy wida膰 by艂o nad fal膮, potem tylko promienie, a potem na ca艂ym zachodzie rozla艂a si臋 jedna wielka zorza i ju偶 nie wiadomo by艂o w tych blaskach, gdzie si臋 ko艅czy 艣wiat艂o艣膰 fal, a zaczyna niebo, powietrze i woda, zar贸wno nasi膮k艂e 艣wiat艂em, kt贸re gas艂o stopniowo; ocean szumia艂 jednym wielkim, ale 艂agodnym szumem; jakby mrucza艂 pacierz wieczorny.
W takich chwilach dusza dostaje skrzyde艂 w cz艂owieku i co ma pami臋ta膰 - pami臋ta, co ukocha艂 - kocha gor臋cej, za czym t臋skni do tego leci. Wawrzon i Marysia uczuli te偶 oboje, 偶e cho膰 ich tam wiatr niesie jako li艣cie marne, przecie drzewo ich rodzime to nie ta strona, w kt贸r膮 jechali, ale tamta, z kt贸rej odjechali: polska ziemia, ona zbo偶na, jednym 艂anem si臋 ko艂ysz膮ca, borem zaro艣ni臋ta, s艂omianymi strzechami upstrzona, pe艂na 艂膮k od kacze艅ca z艂otych i wod膮 艣wiec膮cych, pe艂na bocian贸w, jask贸艂ek, krzy偶贸w przydro偶nych, bia艂ych dwor贸w w艣r贸d lip; ona, co czapk膮 rogat膮 pod nogi ima, s艂owami: 揚ochwalony!" wita, a 搉a wieki wiek贸w" odpowiada; ona wielmo偶na, ona matka najs艂odsza, taka poczciwa, ukochana nad wszystkie inne na 艣wiecie. Wi臋c czego ich ch艂opskie serca przedtem nie czu艂y, to teraz uczu艂y. Wawrzon zdj膮艂 czapk臋, 艣wiat艂o zachodnie pad艂o na siwiej膮ce w艂osy; my艣l jego pracowa艂a, bo biedak nie wiedzia艂, jak ma Marysi to, co mu si臋 zdawa艂o, powiedzie膰; nareszcie rzek艂:
- Mary艣, tak mi si臋 widzi, jakby tam co艣 zosta艂o za morzem.
- Dola osta艂a i kochanie osta艂o - odrzek艂a cicho dziewczyna wznosz膮c oczy jakby do pacierza...
Tymczasem 艣ciemni艂o si臋. Podr贸偶ni zacz臋li schodzi膰 z pok艂adu. Na okr臋cie panowa艂 jednak ruch niezwyk艂y. Po pi臋knym zachodzie nie zawsze noc bywa spokojna, dlatego 艣wistawki oficerskie rozlega艂y si臋 ustawicznie, a majtkowie ci膮gn臋li liny. Ostatnie purpurowe blaski zgas艂y na morzu, a jednocze艣nie z wody podnios艂a si臋 mg艂a; gwiazdy zamigota艂y na niebie i znikn臋艂y. Mg艂a g臋stnia艂a w oczach, przes艂aniaj膮c niebo, widnokr膮g i sam okr臋t. Wida膰 by艂o tylko jeszcze komin i wielki maszt 艣rodkowy; postacie marynarzy wydawa艂y si臋 z daleka jakby cienie. W godzin臋 p贸藕niej wszystko ukry艂o si臋 w bia艂awym tumanie, nawet latarnia, kt贸r膮 zawieszono na szczycie masztu, nawet iskry, kt贸re wydycha艂 komin.
Okr臋t nie ko艂ysa艂 siç wcale. Rzek艂by kto, 偶e fala os艂ab艂a i rozla艂a si臋 pod ci臋偶arem mg艂y.
Noc zapada艂a prawdziwie 艣lepa i cicha. Nagle w艣r贸d tej ciszy z najdalszych kra艅c贸w widnokr臋gu ozwa艂y si臋 dziwne szmery. By艂 to niby ci臋偶ki oddech jakiej艣 olbrzymiej piersi, kt贸ry si臋 zbli偶a艂. Chwilami zdawa艂o si臋, 偶e kto艣 wo艂a艂 z ciemno艣ci, potem ozwa艂y si臋 ca艂e chorowody g艂os贸w, dalekie, a niezmiernie 偶a艂osne i jakby skar偶膮ce si臋 p艂aczliwie. Nawo艂ywania te bieg艂y z ciemni i niesko艅czono艣ci ku okr臋towi.
Majtkowie s艂ysz膮c takie gwary m贸wi膮, 偶e to burza zwo艂uje z piekie艂 wiatry.
Jako偶 zapowiedzi coraz by艂y wyra藕niejsze. Kapitan, odziany w gumowy p艂aszcz z kapturem, stan膮艂 na wy偶szym pomo艣cie; oficer zaj膮艂 swe zwyk艂e miejsce przed o艣wietlonym kompasem. Na pok艂adzie nie by艂o ju偶 nikogo z podr贸偶nych. Wawrzon z Marysi膮 zeszli tak偶e do wsp贸lnej sali pod pok艂adem. Panowa艂a w niej cisza. 艢wiat艂a lamp umocowanych w bardzo niskim sklepieniu o艣wietla艂y ponurym 艣wiat艂em wn臋trze i gromadki emigrant贸w, siedz膮ce wedle 艂贸偶ek przy 艣cianach. Sala by艂a du偶a, ale pos臋pna, jak zwykle sala czwartej klasy. Pu艂ap jej schodzi艂 si臋 prawie z bokami statku, dlatego owe 艂贸偶ka na kra艅cach, poprzedzielane przepierzeniami, podobniejsze by艂y do nor ciemnych ni偶 do 艂贸偶ek, a i ca艂a sala robi艂a wra偶enie jednej ogromnej piwnicy. Powietrze w niej by艂o przesycone zapachem smolnego p艂贸tna, lin okr臋towyeh, ropy morskiej i wilgoci. Gdzie tu szuka膰 por贸wnania z pi臋knymi salonami pierwszej klasy! Przejazd cho膰by dwutygodniowy w takich salach zatruwa p艂uca niezdrowym powietrzem, powleka wodnist膮 blado艣ci膮 sk贸r臋 na twarzy i cz臋sto prowadzi za sob膮 szkorbut. Wawrzon z dziewczyn膮 jechali dopiero dni cztery, a jednak gdyby kto艣 por贸wna艂 dawn膮 Marysi臋 lipinieck膮, zdrow膮, rumian膮, z dzisiejsz膮 wyn臋dznia艂膮 przez chorob臋, ten by jej nie pozna艂. Stary Wawrzon te偶 z偶贸艂k艂 jak wosk, ile 偶e przez pierwsze dni nie wychodzili wcale oboje na pok艂ad: my艣leli, 偶e nie wolno. Albo zreszt膮 wiedzieli, co wolno, a co nie? Nie 艣mieli si臋 prawie ruszy膰, zreszt膮 bali si臋 odej艣膰 od rzeczy. Siedzieli i teraz nie tylko oni, ale i wszyscy przy swoich. Takimi w臋ze艂kami emigranckimi zarzucona by艂a ca艂a sala, co powi臋ksza艂o jej nie艂ad i smutny widok. Po艣ciel, ubranie, zapasy 偶ywno艣ci, rozmaite narz臋dzia i naczynia blaszane, pomieszane z sob膮, rozrzucone by艂y w mniejszych i wi臋kszych kupkach po ca艂ej pod艂odze. Na nich siedzieli emigranci, prawie sami Niemcy. Jedni 偶uli tytu艅, inni palili fajki. K艂臋by dymu odbija艂y si臋 o niski pu艂ap i uk艂adaj膮c si臋 w d艂ugie pasma przes艂ania艂y 艣wiat艂o lamp. Kilkoro dzieci p艂aka艂o po k膮tach, ale zwyczajny gwar usta艂, bo mg艂a przej臋艂a wszystkich jakim艣 smutkiem, obaw膮 i niepokojem. Do艣wiadcze艅si z emigrant贸w wiedzieli, 偶e wr贸偶y burz臋. Nikomu zreszt膮 nie by艂o ju偶 tajno, 偶e niebezpiecze艅stwo, a mo偶e 艣mier膰 si臋 zbli偶a. Wawrzon i Marysia nie mogli si臋 w niczym zmiarkowa膰, chocia偶 gdy kto drzwi na chwil臋 odemkn膮艂, s艂ycha膰 by艂o wyra藕nie owe dalekie, z艂owr贸偶bne g艂osy, id膮ce z niesko艅czono艣ci.
Siedzieli oboje w g艂臋bi sali, w najw臋偶szym jej miejscu. Zatem niedaleko dzioba. Ko艂ysanie by艂o tam bardzo dokuczliwe, wi臋c tam wepchn臋li ich towarzysze podr贸偶y. Stary posila艂 si臋 chlebem jeszcze lipinieckim, a dziewczyna, kt贸rej przykrzy艂o si臋 nic nie robi膰, zaplata艂a sobie na noc w艂osy.
Powoli jednak milczenie og贸lne, przerywane tylko p艂aczem dzieci zacz臋艂o j膮 dziwi膰.
- Czemu to Niemcy tak dzi艣 cicho siedz膮? - spyta艂a.
- Czy ja wiem! - odpowiedzia艂 jak zwykle Wawrzon - musi to u nich 艣wi臋to jakie albo co...
Nagle statek wstrz膮sn膮艂 si臋 silnie, zupe艂nie jakby si臋 wzdrygn膮艂 przed czym艣 strasznym. Naczynia blaszane le偶膮ce ko艂o siebie zad藕wi臋cza艂y pos臋pnie, p艂omienie w lampach podskoczy艂y i b艂ysn臋艂y mocniej, kilka wystraszonych g艂os贸w pocz臋艂o pyta膰:
- Co to jest? Co to jest?
Ale nie by艂o odpowiedzi. Drugie wstrz膮艣nienie, silniejsze od pierwszego, szarpn臋艂o statkiem; dzi贸b jego podni贸s艂 si臋 nagle i r贸wnie nagle zni偶y艂, a jednocze艣nie fala g艂ucho uderzy艂a w okr膮g艂e okienka jednego boku.
- Burza idzie! - szepn臋艂a przestraszonym g艂osem Marysia.
Tymczasem zaszumia艂o co艣 ko艂o statku, jak b贸r, kt贸rym wicher nagle po偶enie, zawy艂o, jakby stado wilk贸w rykn臋艂o. Wiatr uderzy艂 raz i drugi, po艂o偶y艂 statek bokiem, a p贸藕niej okr臋ci艂 nim naoko艂o, porwa艂 go w g贸r臋 i cisn膮艂 nim w otch艂anie. Wi膮zania pocz臋艂y skrzypie膰, blaszane naczynia, w臋ze艂ki z rzeczami, t艂umoki i narz臋dzia lata艂y po pod艂odze, przewalane z k膮ta w k膮t. Kilku ludzi pad艂o na ziemi臋; pierze z poduszek j臋艂o lata膰 po powietrzn, a szk艂a w lampach zad藕wi臋cza艂y smutnie.
Rozleg艂 siç szum, 艂oskot, chlupotanie wody przelewaj膮cej si臋 przez pok艂ad, targanina statku, krzyk kobiet i p艂acz dzieci, gonitwa za rzeczami, a w艣r贸d tego zamieszania i chaosu s艂ycha膰 by艂o tylko przera藕liwy 艣wist piszcza艂ek i od czasu do czasu g艂uche tupotanie majtk贸w biegaj膮cych po g贸rnym pok艂adzie.
- Panienko Cz臋stochowska! - szepta艂a Marysia.
Dzi贸b okr臋tu, w kt贸rym oboje byli umieszczeni, wzlatywa艂 w g贸r臋, a potem spada艂 jak szalony. Mimo i偶 trzymali si臋 kraw臋dzi tapczan贸w, rzuca艂o nimi tak, 偶e chwilami uderzali o 艣ciany. Ryk fal powi臋ksza艂 si臋, a skrzypienie pu艂apu sta艂o si臋 tak przera藕liwe, i偶 zdawa艂o si臋, 偶e lada chwila belki i deski p臋kn膮 z trzaskiem.
- Trzymaj si臋, Mary艣! - krzycza艂 Wawrzon, aby przekrzycze膰 huk burzy, ale wkr贸tce trwoga 艣cisn臋艂a za gard艂o i jego, i innych. Dzieci przesta艂y p艂aka膰, kobiety krzycze膰; wszystkie piersi oddycha艂y tylko po艣piesznie, a r臋ce z wysileniem trzyma艂y si臋 r贸偶nych nieruchomych przedmiot贸w.
W艣ciek艂o艣膰 burzy ros艂a ci膮gle. Rozp臋ta艂y si臋 偶ywio艂y, mg艂a pomiesza艂a si臋 z ciemno艣ci膮, chmury z wod膮, wicher z pian膮; fale bi艂y o statek jak z armat i rzuca艂y nim na prawo, w lewo i od chmur a偶 do dna morskiego. Chwilami spienione grzywy ba艂wan贸w przechodzi艂y ca艂膮 jego d艂ugo艣膰; olbrzymie masy wody wrza艂y jednym straszliwym zam臋tem.
Olejne lampy zacz臋艂y w sali gasn膮膰. Robi艂o si臋 coraz ciemniej, wi臋c Wawrzynowi i Marysi zdawa艂o si臋, 偶e to ju偶 przychodzi ciemno艣膰 艣mierci.
- Mary艣! - pocz膮艂 ch艂op przerywanym g艂osem, bo mu oddechu brak艂o - Mary艣, odpu艣膰 mi, 偶em ci臋 na zgub臋 poda艂. Ju偶 nasza ostatnia godzina nadesz艂a. Nie b臋dziewa my grzesznymi oczyma 艣wiata ogl膮dali. Ni nam spowied藕, ni nam pomazanie, ni nam w ziemi le偶e膰, ino z wody na straszny s膮d i艣膰, niebogo.
A gdy tak múwi艂, Marysia zrozumia艂a, 偶e nie ma ju偶 ratunku. My艣li r贸偶ne przelatywa艂y jej przez g艂ow臋, a w duszy krzycza艂o co艣:
- Ja艣ku, Ja艣ku serdeczny, czy ty mnie s艂yszysz w Lipi艅cach?!
I 偶al okrutny 艣ciska艂 jej serce tak, 偶e pocz臋艂a szlocha膰 g艂o艣no. Szlochania rozlega艂y si臋 w tej sali, gdzie wszyscy ludzie milczeli jakby na pogrzebie jakim. . Jeden g艂os krzykn膮艂 z k膮ta: 揝till!", ale umilk艂, jakby przestraszony w艂asnyrn d藕wi臋kiem. Tymczasem szk艂o lampy znowu upad艂o na ziemi臋, a p艂omie艅 zgas艂. Zrobi艂o si臋 jeszcze ciemniej. Ludzie zbijali si臋 w jeden k膮t, by by膰 bli偶ej siebie. Trwoga milczenia panowa艂a wsz臋dzie, gdy nagle w艣r贸d ciszy rozleg艂 si臋 g艂os Wawrzona:
- Kirie elejzon.
- Chryste elejzon - odpowiedzia艂a 艂kaj膮c Marysia.
- Chryste, wys艂uchaj nas!
- Ojcze z nieba, Bo偶e, zmi艂uj si臋 nad nami! - M贸wili oboje litani臋. W ciemnej sali g艂os starego i przerywane 艂kaniem odpowiedzi dziewczyny brzmia艂y z dziwn膮 uroczysto艣ci膮. Niekt贸rzy z emigrant贸w poodkrywali g艂owy. Powoli p艂acz dziewczyny usta艂, g艂osy sta艂y si臋 spokojniejsze, czystsze. Z zewn膮trz do wt贸ru im wy艂a burza.
Nagle krzyk si臋 rozleg艂 mi臋dzy stoj膮cymi bli偶ej wej艣cia. Ba艂wan wybi艂 drzwi i run膮艂 na sal臋: woda z szelestem rozp艂yn臋艂a si臋 po wszystkich k膮tach; kobiety pocz臋艂y wrzeszcze膰 i chroni膰 si臋 na 艂贸偶ka. Zdawa艂o si臋 wszystkim, 偶e to ju偶 koniec.
Po chwili wszed艂 oficer s艂u偶bowy z latark膮 w r臋ku, ca艂y mokry i zaczerwieniony. W kilku s艂owach uspokoi艂 kobiety, 偶e woda dosta艂a si臋 tylko wypadkiem, potem doda艂, 偶e poniewa偶 statek na pe艂nym morzu, niebezpiecze艅stwo nie jest wielkie. Jako偶 up艂yn臋艂a godzina, dwie. Burza sro偶y艂a si臋 coraz w艣cieklej. Statek skrzypia艂, zapada艂 nosem, osadza艂 pa艂ub膮, k艂ad艂 si臋 na boki, ale nie ton膮艂. Ludzie uspokoili si臋 po trochu; niekt贸rzy poszli spa膰. Up艂yn臋艂o zn贸w kilka godzin; do ciemnej sali przez g贸rne okratowane okno pocz臋艂o si臋 wdziera膰 szare 艣wiat艂o. Dzie艅 robi艂 si臋 na oceanie blady, jakby przestraszony, smutny, ciemny; ale przynosi艂 jak膮艣 otuch臋 i nadziej臋. Odm贸wiwszy wszystkie modlitwy, jakie umieli na pami臋膰, Wawrzon i Marysia wczo艂gn臋li si臋 na swoje tapczany i usn臋li g艂臋boko.
Przebudzi艂 ich dopiero g艂os dzwonka wzywaj膮cy na 艣niadanie. Ale nie mogli je艣膰. G艂owy ci膮偶y艂y im jakby o艂owiem; stary jednak czu艂 si臋 jeszcze gorzej od dziewczyny. W jego skostnia艂ej g艂owie nie mog艂o si臋 teraz nic pomie艣ci膰. Niemiec, kt贸ry do Ameryki namawia艂, m贸wi艂 mu wprawdzie, 偶e trzeba jecha膰 przez wod臋, ale on nigdy nie my艣la艂, 偶eby przez tak wielk膮, 偶e przez tyle dni i nocy. My艣la艂, 偶e promem przejedzie, jako ju偶 nieraz w 偶yciu przeje偶d偶a艂. Gdyby by艂 wiedzia艂, 偶e morze tak ogromne, by艂by zosta艂 w Lipi艅cach. Pr贸cz tego jeszcze jedna my艣l ko艂ata艂a si臋 w nim niespokojnie: oto czy duszy swojej i dziewczyninej na zatracenie nie podawa艂, czy to nie grzech dla katolika z Lipiniec kusi膰 Pana Boga i puszcza膰 si臋 na takie odm臋ty, przez kt贸re trzeba by艂o ju偶 pi膮ty dzie艅 jecha膰 do drugiego brzegu, je艣li w og贸le istnia艂 jaki brzeg z drugiej strony? W膮tpliwo艣ci jego i strach mia艂y jeszcze rosn膮膰 przez dni siedem; sama burza szala艂a jeszcze przez czterdzie艣ci osiem godzin, potem jako艣 si臋 przetar艂o. O艣mielili si臋 zn贸w wyj艣膰 z Marysi膮 na pok艂ad, ale gdy ujrzeli zwa艂y wody rozko艂ysanej jeszcze, czarnej i jakby rozz艂oszczonej, owe g贸ry mokre ci膮gn膮ce na statek i bezdenne ruchome doliny, znowu pomy艣leli, 偶e ich chyba r臋ka Bo偶a albo inna jaka si艂a, a nie moc ludzka, z tych przepa艣ci wyratuje.
Wypogodzi艂o si臋 wreszcie zupe艂nie. Ale up艂ywa艂 dzie艅 za dniem, a przed statkiem ci膮gle wida膰 by艂o tylko to艅 i to艅 bez ko艅ca, czasem zielon膮, czasem b艂臋kitn膮, zlewaj膮c膮 si臋 z niebem. Po onym niebie przelatywa艂y chwilami wysoko ma艂e jasne chmury, kt贸re poczerwieniawszy wieczorem k艂ad艂y si臋 spa膰 na dalekim zachodzie. Okr臋t goni艂 za nimi wod膮. Wawrzon naprawd臋 pomy艣la艂, 偶e chyba morze nie ko艅czy si臋 wcale, ale zebra艂 odwag臋 i postanowi艂 si臋 pyta膰.
Razu jednego zdj膮艂 rogat膮 czapk臋 i podj膮wszy ni膮 pokornie pod nogi przechodz膮cego majtka rzek艂:
- Wielmo偶ny panie, a pr臋dko dobijewa do przewozu?
O dziwo! Majtek nie parskn膮艂 艣miechem, ale stan膮艂 i s艂ucha艂. Na posiekanej wiatrem i czerwonej twarzy jego zna膰 by艂o prac臋 pami臋ci jakich艣 wspomnie艅, kt贸re nie mog艂y od razu w 艣wiadom膮 my艣l si臋 u艂o偶y膰... Po chwili spyta艂:
- Was?
- Pr臋dko dobijewa do l膮du, wielmo偶ny panie?
- Dwa dni! dwa dni! - powtarza艂 z trudno艣ci膮 marynarz, pokazuj膮c jednocze艣nie dwa palce.
- Dzi臋kuj臋 pokornie.
- Sk膮d wy?
- Z Lipiniec.
- Was ist das Lipiniec?
Mary艣, kt贸ra nadesz艂a w czasie rozmowy, zarumieni艂a si臋 okrutnie, ale podni贸s艂szy nie艣mia艂o na majtka oczy, rzek艂a cienkim g艂osikiem, jako m贸wi膮 dziewki wiejskie:
- My spod Poznania, prosz臋 pana...
Majtek pocz膮艂 spogl膮da膰 w zamy艣leniu na mosi臋偶ny gw贸藕d藕 艂膮cz膮cy burty; potem spojrza艂 na dziewczyn臋, na jej jasn膮 jak len g艂ow臋 i co艣, niby rozrzewnienie, wybi艂o si臋 na jego pop臋kan膮 twarz.
Po chwili rzek艂 powa偶nie:
- Ja by艂em w Gda艅sku... rozumiem po polsku... Ja Kaszuba... wasz Bruder, ale to dawno!... Jetzt ich bin Deutsch...
To rzek艂szy, podni贸s艂 koniec linki, kt贸r膮 poprzednio trzyma艂 w r臋ku, odwr贸ci艂 si臋 i wykrzykn膮wszy po marynarsku 揾o! ho! o!", pocz膮艂 j膮 ci膮gn膮膰...
Odt膮d, ilekro膰 Wawrzon z Marysi膮 byli na pok艂adzie, ujrzawszy ich u艣miecha艂 si臋 do Marysi przyja藕nie. Oni te偶 radowali si臋 bardzo, bo przecie偶 mieli jak膮艣 偶yw膮 dusz臋 przychyln膮 na tym niemieckim okr臋cie. Zreszt膮 droga nie mia艂a ju偶 trwa膰 d艂ugo. Drugiego dnia rankiem, gdy wyszli na pok艂ad, dziwny widok uderzy艂 ich oczy. Oto ujrzeli z dala co艣 ko艂ysz膮cego si臋 na morzu, a gdy statek zbli偶y艂 si臋 do tego przedmiotu, rozpoznali, 偶e to by艂a wielka czerwona beczka, kt贸r膮 fale porusza艂y 艂agodnie: w dali czernia艂a druga taka, trzecia i czwarta. Powietrze i woda by艂y troch臋 zamglone, ale niezbyt, przy tym srebrne i 艂agodne, to艅 g艂adka, nie szumi膮ca, ale jak okiem si臋gn膮艂, coraz wi臋cej beczek ko艂ysa艂o si臋 na wodzie. Ptactwa te偶 bia艂ego z czarnymi skrzyd艂ami chmary ca艂e lecia艂y za statkiem z piskiem i krzykiem. Na pok艂adzie panowa艂 ruch niezwyk艂y. Majtkowie przywdziali nowe kaftany; jedni myli pok艂ad, inni czy艣cili mosi臋偶ne spojenia burt i okien, na maszcie wywieszono jedn膮 chor膮giew, a na tyle statku drug膮, wi臋ksz膮.
O偶ywienie i rado艣膰 ogarn臋艂y wszystkich podr贸偶nych. Co tylko 偶y艂o, wybieg艂o na pok艂ad; niekt贸rzy przynosili na wierzch t艂umoki i pocz臋li na nich pasy przyci膮ga膰.
Widz膮c to wszystko Marysia rzek艂a:
- Pewnikiem dobijewa do l膮du.
Duch lepszy wst膮pi艂 w ni膮 i w Wawrzona. A偶 tu na zachodzie pokaza艂a si臋 naprz贸d wyspa Sandy-Hok i druga z wielkim gmachem, stoj膮cym w po艣rodku, a w dali niby zg臋stnia艂a mg艂a, niby chmura, niby dymy jakie艣 pasmami po morzu rozwleczone, niewyra藕ne, dalekie, zm膮cone, bezkszta艂tne... Na ich widok powsta艂 gwar wielki; wszyscy wskazywali je r臋koma, statek te偶 za艣wista艂 przera藕liwie, jakby z rado艣ci.
- Co to jest? - spyta艂 Wawrzon.
- Nowy Jork - odrzek艂 stoj膮cy obok Kaszuba.
Wtem owe dymy pocz臋艂y jakby rozst臋powa膰 si臋 i gin膮膰, a na ich tle, w miar臋 jak okr臋t pru艂 srebrn膮 wod臋, wyst臋powa艂y zarysy dom贸w, dach贸w, komin贸w; 艣piczaste wie偶e rysowa艂y si臋 coraz wyra藕niej na b艂臋kicie, obok wie偶 wysokie kominy fabryczne, nad kominami s艂upy dym贸w, rozwiane w puszyste ki艣cie na g贸rze. Na dole przed miastem las maszt贸w, a na ich szczytach tysi膮ce pstrych chor膮giewek, kt贸rymi powiew morski migota艂 jakby kwiatami na 艂膮ce. Okr臋t zbli偶a艂 si臋 i zbli偶a艂, 艣liczne miasto wynurzy艂o si臋 jakby spod wody. Wielka rado艣膰 i zdumienie ogarn臋艂y w贸wczas Wawrzona; czapk臋 zdj膮艂, usta otworzy艂 i patrza艂, patrza艂, a potem do dziewczyny:
- Mary艣!
- O dlaboga!
- Widzisz?
- Widz臋.
- A dziwujesz si臋?
- Dziwuj臋 si臋.
Wawrzon jednak nie tylko ju偶 podziwia艂, ale 艂akn膮艂. Widz膮c zielone brzegi po obydw贸ch stronach miasta i ciemne smugi park贸w, m贸wi艂 dalej :
- A no! Chwali膰 Boga! 呕eby jeno dali ziemi臋 zara kiele miasta z t膮 ono 艂膮czk膮, bli偶ej by by艂o na targ. Przyjdzie jarmark: krow臋 pognasz, 艣wini臋 pognasz, to i sprzedasz. Narodu tu wida膰 jak maku. Ja 偶e w Polsce ch艂op, a tu b臋d臋 pan...
W tej chwili przepyszny 揘ational-Park" rozwin膮艂 si臋 przed jego oczyma w ca艂ej swej d艂ugo艣ci. Wawrzon, ujrzawszy owe grupy i bukiety drzew, rzek艂 znowu:
- Pok艂oni臋 si臋 wielmo偶nemu komisarzowi od rz膮du nisko, przym贸wi臋 si臋 zr臋cznie, 偶eby mi cho膰 ze dwie w艂贸ki tego boru podarowa艂, a na reszcie zbi贸rk臋. Kiej dziedzictwo to dziedzictwo. Parobka si臋 z drzewem rano do miasta po艣le. Chwa艂a Najwy偶szemu, bo widz臋, 偶e mnie Niemiec nie zdurzy艂...
Marysi te偶 jako艣 si臋 pa艅stwo u艣miecha艂o i sama nie wiedzia艂a, czemu do g艂owy przysz艂a jej piosenka, jak膮 w Lipi艅cach panny m艂ode na weselach panom m艂odym 艣piewa艂y:
C贸偶e艣 to za pan?
C贸偶e艣 to za pan?
Ca艂a twoja sukiencyja
Czapka i 偶upan.
Czy mo偶e ju偶 mia艂a zamiar za艣piewa膰 co艣 podobnego biednemu Ja艣kowi, gdy za ni膮 przyjedzie, a ona b臋dzie ju偶 dziedziczk膮? Tymczasem od kwarantanny przylecia艂 do okr臋tu ma艂y statek. Czterech czy pi臋ciu ludzi wesz艂o na pok艂ad. Zacz臋艂y si臋 rozmowy i nawo艂ywania. Wkr贸tce drugi statek nadp艂yn膮艂 z samego ju偶 miasta przywo偶膮c agent贸w z hotel贸w i boarding-hous贸w, przewodnik贸w, ludzi wymieniaj膮cych pieni膮dze, agent贸w kolejowych: wszystko to krzycza艂o wniebog艂osy, popycha艂o, kr臋ci艂o si臋 po ca艂ym pok艂adzie. Wawrzon i Marysia wpadli jakby we m艂yn jaki i nie wiedzieli, co pocz膮膰.
Kaszuba poradzi艂 staremu, by zmieni艂 pieni膮dze, i obieca艂, 偶e nie da go oszuka膰, wi臋c te偶 Wawrzon to uczyni艂. Za to, co mia艂, dosta艂 czterdzie艣ci siedem dolar贸w srebrem. Nim wszystko to si臋 odby艂o, okr臋t zbli偶y艂 si臋 tak do miasta, 偶e ju偶 wida膰 by艂o nie tylko domy, ale i ludzi stoj膮cych na bulwarku, potem mija艂 co chwila r贸偶ne statki wi臋ksze i mniejsze, na koniec dotar艂 do warf贸w i zsun膮艂 si臋 w w膮ski dok portowy.
Podr贸偶 by艂a sko艅czona.
Ludzie zacz臋li wysypywa膰 si臋 ze statku jak pszczo艂y z ula. Przez w膮ski mostek po艂o偶ony od burt do brzegu p艂yn臋艂a ich ci偶ba r贸偶nobarwna: pierwsza klasa, potem druga, a podpok艂adowi, ob艂adowani rzeczami, na ostatku. Gdy Wawrzon i Marysia, popychani przez t艂um, zbli偶yli si臋 do otwartej burty, znale藕li przy niej i Kaszub臋. U艣cisn膮艂 silnie r臋k臋 Wawrzona i rzek艂:
- Bruder, 偶ycz臋 glücku! tobie dziewko! B贸g wam dopom贸偶.
- Panie Bo偶e zap艂a膰! - odrzekli oboje, ale nie by艂o czasu na d艂u偶sze po偶egnanie. Ci偶ba popchn臋艂a ich po pochy艂ym mostku i za chwil臋 znale藕li si臋 w obszernym celniczym budynku.
Celnik, ubrany w szary surdut ze srebrn膮 gwiazd膮, poszczypa艂 ich pakunki, potem krzykn膮艂: 揂ll right", i ukaza艂 na wyj艣cie. Wyszli i znale藕li si臋 na ulicy.
- Tatulu! a co b臋dziewa robi膰? - spyta艂a Marysia.
- Musiwa czeka膰. Niemiec powiedzia艂, 偶e zara tu nadejdzie od rz膮du komisarz i b臋dzie si臋 o nas pyta艂.
Stan臋li wi臋c pod 艣cian膮 czekaj膮c na komisarza, a tymczasem otoczy艂 ich gwar nieznanego, ogromnego miasta. Nie widzieli nigdy nic podobnego. Ulice bieg艂y proste, szerokie, a po ulicach t艂umy ludu jakby w czasie jarmarku; 艣rodkiem karety, omnibusy, wozy 艂adowne. Naok贸艂 brzmia艂a dziwna, nieznana mowa, rozlega艂y si臋 krzyki robotnik贸w i przekupni贸w. Co chwila przesuwali si臋 ludzie zupe艂nie czarni o wielkich k臋dzierzawych g艂owach. Na ich widok Wawrzon z Marysi膮 偶egnali si臋 pobo偶nie. Dziwne jakie艣 wydawa艂o si臋 im to miasto, takie gwarne, ha艂a艣liwe, pe艂ne 艣wistu lokomotyw, hurkotu woz贸w i nawo艂ywa艅 ludzkich. Wszyscy tam biegli tak pr臋dko, jakby gonili kogo艣 lub przed kim艣 uciekali, a jakie przy tym mrowie narodu, jakie dziwne twarze; to czarne, to oliwkowe, to czerwonawe. W艂a艣nie tam, gdzie stali, ko艂o portu panowa艂 ruch najwi臋kszy; z jednych okr臋t贸w zdejmowano paki i na drugie je wk艂adano, wozy zaje偶d偶a艂y co chwila, taczki dudni艂y po mostkach, rwetes i rozgardiasz panowa艂 jak w tartaku.
Up艂yn臋艂a w ten spos贸b jedna godzina i druga; oni stoj膮c pod 艣cian膮 czekali na komisarza.
Dziwny widok przedstawia艂 na ameryka艅skim brzegu w Nowym Jorku ten ch艂op polski o d艂ugich, siwiej膮cych w艂osach, w rogatej czapce z barankiem i ta dziewczyna z Lipiniec, ubrana w granatow膮 przyjaci贸艂k臋, z paciorkami na szyi.
Ludzie jednak przechodzili ko艂o nich nawet nie spojrzawszy. Tam nie dziwi膮 si臋 偶adnym twarzom ani 偶adnym ubiorom.
Up艂yn臋艂a znowu godzina. Niebo powlok艂o si臋 chmurami, zacz膮艂 pada膰 deszcz pomieszany ze 艣niegiem, od wody zaci膮gn膮艂 zimny, wilgotny wiatr...
Oni stali czekaj膮c na komisarza.
Ch艂opska natura by艂a cierpliwa, ale co艣 im zacz臋艂o si臋 robi膰 ci臋偶ko na duszy.
Samotnie im by艂o na okr臋cie, w艣r贸d obcych ludzi i pustoszy wodnej 藕le i straszno. Modlili si臋 do Boga, by ich przeprowadzi艂 jako zb艂膮kane dzieci przez morskie odm臋ty. My艣leli, 偶e tylko nog膮 na ziemi stan膮膰, a sko艅czy si臋 ich niedola. Teraz oto przyjechali, byli w艣r贸d wielkiego miasta, ale w tym mie艣cie w艣r贸d gwaru ludzkiego poczuli nagle, 偶e im jeszcze samotniej i straszniej, ni偶 by艂o na okr臋cie.
Komisarz nie nadchodzi艂. Co poczn膮, je艣li wcale nie nadejdzie, je艣li Niemiec ich zwi贸d艂?
Zadygota艂y trwog膮 na t臋 my艣l biedne ch艂opskie serca. Co poczn膮? Po prostu - zgin膮.
Tymczasem wiatr przejmowa艂 im odzie偶, deszcz ich moczy艂.
- Mary艣, czy ci nie zimno? - spyta艂 Wawrzon.
- Zimno, tatulu - odpowiedzia艂a dziewczyna.
Jeszcze jedn膮 godzin臋 wybi艂y zegary miejskie. Mroczy艂o si臋 na 艣wiecie. Ruch w porcie ustawa艂, na ulicach zapalono latarnie: jedno morze rz臋sistych 艣wiate艂 zap艂on臋艂o w ca艂ym mie艣cie. Robotnicy z portu, 艣piewaj膮c ochryp艂ymi g艂osy: Yankee Doodley, ci膮gn臋li w mniejszych i wi臋kszych gromadach do miasta. Powoli bulwark opustosza艂 zupe艂nie. Budynek celniczy zamkni臋to.
Oni stali czekaj膮c na komisarza.
Wreszcie zapad艂a noc i w porcie zrobi艂a si臋 cisza. Od czasu do czasu
tylko ciemne kominy statk贸w rzuca艂y z sykiem snopy iskier, kt贸re gas艂y w ciemno艣ciach, lub zabe艂kota艂a fala uderzaj膮c o bulwark kamienny. Czasem rozleg艂a si臋 piosnka pijanego majtka, wracaj膮cego na okr臋t, 艣wiat艂a lamp blad艂y we mgle. Oni czekali.
Cho膰by i nie chcieli czeka膰, dok膮d mieli p贸j艣膰, co pocz膮膰, gdzie si臋 obr贸ci膰, gdzie przytuli膰 um臋czone g艂owy? Zimno przejmowa艂o ich coraz dotkliwiej, pocz膮艂 dokucza膰 im g艂贸d. Gdyby cho膰 dach im nad g艂ow臋, bo przemokli do koszuli. Ach! komisarz nie przyszed艂 i nie przyjdzie, bo takich komisarzy wcale nie ma. Niemiec by艂 agentem kompanii przewozowej, bra艂 procent od sztuki i o niczym wi臋cej nie wiedzia艂.
Wawrzon uczu艂, 偶e nogi chwiej膮 si臋 pod nim, 偶e jaki艣 olbrzymi ci臋偶ar wt艂acza go w ziemi臋, 偶e chyba gniew Bo偶y zawisn膮艂 nad nim.
Cierpia艂 i czeka艂, jak tylko ch艂op potrafi. G艂os dziewczyny dygoc膮cej od zimna obudzi艂 go jakby z odurzenia...
- Tatulu!
- Cichoj! Nie ma mi艂osierdzia nad nami!
- Wr贸膰wa do Lipiniec...
- Id藕 si臋 utop...
- Bo偶e, Bo偶e! - szepta艂a cicho Marysia.
Wawrzona zdj膮艂 偶al.
- Sieroto, niebogo!... niechby B贸g zlitowa艂 si臋 cho膰 nad tob膮...
Ale ju偶 go nie s艂ysza艂a. Opar艂szy g艂ow臋 o 艣cian臋 przymkn臋艂a powieki. Przychodzi艂 sen, przerywany, ci臋偶ki, gor膮czkowy, a we 艣nie jakby obrazek w ramkach: Lipi艅ce i co艣 niby piosenka Ja艣ka koniuchy:
C贸偶e艣 za pani?
C贸偶e艣 za pani?
Ca艂a twoja sukiencyja
Wianek ruciany.
Pierwsze blaski dzienne w porcie nowojorskim pad艂y na wod臋, na maszty i na budynek celniczy.
W szarym tym 艣wietle odr贸偶ni膰 by艂o mo偶na dwie postacie 艣pi膮ce pod 艣cian膮, o wyblad艂ych, zsinia艂ych twarzach, przytrz膮艣ni臋te 艣niegiem, nieruchome, jakoby martwe. Ale w ksi臋dze ich niedoli pierwsze dopiero kartki zosta艂y odwr贸cone, dalsze opowiemy nast臋pnie.
II. W NOWYM JORKU
Schodz膮c w Nowym Jorku z szerokiej ulicy Brodway ku portowi w kierunku Chattam-square i przeszed艂szy kilkana艣cie ulic przyleg艂ych, podr贸偶nik trafia na cz臋艣膰 miasta coraz biedniejsz膮, bardziej opuszczon膮 i pos臋pn膮. Uliczki staj膮 si臋 coraz w臋偶sze. Domy, budowane mo偶e jeszcze przez osadnik贸w holenderskich, porysowa艂y si臋 i pokrzywi艂y z biegiem czasu: dachy na nich zakl臋s艂y, tynk poodpada艂 z mur贸w, same za艣 mury zapad艂y w ziemi臋 tak, 偶e okna suteren zaledwie g贸rnym brzegiem wystaj膮 ponad bruk uliczny. Dziwne krzywizny zast臋puj膮 tu miejsce ulubionych w Ameryce linii prostych; dachy i 艣ciany, nie wyci膮gni臋te pod sznur, kupi膮 si臋 i pi臋trz膮 jedne nad drugie rozczochran膮 dach贸wk膮.
Z powodu nadbrze偶nego po艂o偶enia tej cz臋艣ci miasta ka艂u偶e w wybojach ulicznych nie wysychaj膮 tu prawie nigdy, a ma艂e, szczelnie obudowane place podobne s膮 do sadzawek nape艂nionych g臋st膮, czarn膮 i stoj膮c膮 wod膮. Okna odrapanych dom贸w ponuro przegl膮daj膮 si臋 w tej wodzie, kt贸rej plugawa powierzchnia pstrzy si臋 strz臋pami papieru, tektury, kawa艂kami szk艂a, drzewa i blachy od pak okr臋towych; podobnymi strz臋pami zarzucone s膮 ca艂e ulice, a raczej ca艂a pokrywaj膮ca je warstwa b艂ota. Wsz臋dzie wida膰 tu brudy, nie艂ad i n臋dz臋 ludzk膮.
W tej to dzielnicy znajduj膮 si臋 揵oardinghousy" czyli zajazdy, w kt贸rych za dwa dolary tygodniowo mo偶na dosta膰 nocleg i ca艂kowite utrzymanie; tu tak偶e szynkowanie, czyli 揵ar-roomy", w kt贸rych wielorybnicy werbuj膮 wszelkiego rodzaju drapichrust贸w na swe statki; pok膮tne agencje wenezuelskie, ekwadorskie i brazylijskie, celem namawiania do kolonizacji r贸wnika i dostarczania febrze przyzwoitej liczby ofiar; garkuchnie 偶ywi膮ce swych go艣ci mi臋sem solonym, zgni艂ymi ostrygami i rybami, kt贸re zapewne sama woda wyrzuca na piasek; tajne domy gry w ko艣ci, pralnie chi艅skie, rozmaite przytu艂ki dla marynarzy; tu na koniec jaskinie zbrodni, n臋dzy, g艂odu, 艂ez.
A jednak cz臋艣膰 ta miasta ruchliwa, ca艂a bowiem emigracja, kt贸ra nie znajduje chwilowego nawet pomieszczenia w koszarach Castle-Garden, a nie chce lub nie mo偶e p贸j艣膰 do tak zwanych, 搘orkinghous贸w", czyli dom贸w wyrobniczych, skupia si臋 tu, mieszka, 偶yje i umiera. Z drugiej strony powiedzie膰 mo偶na, 偶e je艣li emigracja jest szumowinami spo艂ecze艅stw europejskich, to mieszka艅cy owych zau艂k贸w s膮 szumowinami emigracji. Ludzie ci pr贸偶nuj膮 po cz臋艣ci dla braku roboty, a po cz臋艣ci z zami艂owania. Tu te偶 nocami do艣膰 cz臋sto rozlegaj膮 si臋 rewolwerowe strza艂y, wo艂ania o pomoc, ochryp艂e krzyki w艣ciek艂o艣ci, pijackie 艣piewy irlandzkie lub wycia bij膮cych si臋 z sob膮 na g艂owy Murzyn贸w. Dniem co chwila ca艂e k贸艂ka w艂贸cz臋g贸w w obdartych kapeluszach, z fajkami w z臋bach przypatruj膮 si臋 pi臋艣ciowym walkom, zak艂adaj膮c si臋 przy tym od centa a偶 do pi臋ciu za ka偶de wybite oko. Dzieci bia艂e i ma艂e Murzynki o kr臋conych czuprynach zamiast sp臋dza膰 czas w szkole w艂贸cz膮 si臋 po ulicach, klekoc膮c kawa艂kami 偶eber wo艂owych lub szukaj膮c w b艂ocie resztek warzywa, pomara艅cz i banan贸w; wychud艂e kobiety irlandzkie wyci膮gaj膮 r臋ce do lepiej ubranego przechodnia, je艣li si臋 tam zab艂膮ka.
W takiej gehennie ludzkiej odnajdujemy dawnych znajomych naszych: Wawrzona Toporka i c贸rk臋 jego, Marysi臋. Dziedzictwo, kt贸rego si臋 spodziewali, by艂o snem i jak sen pierzch艂o, a rzeczywisto艣膰 przedstawia si臋 nam oto w kszta艂cie ciasnej izby, zakl臋艣ni臋tej w ziemi, o jednym oknie z powybijanymi szybami. Na 艣cianach izby czernieje plugawa ple艣艅 i smugi wilgoci; przy 艣cianie stoi zardzewia艂y i dziurawy piecyk 偶elazny i sto艂ek o trzech nogach; w k膮cie troch臋 s艂omy j臋czmiennej zast臋puje 艂贸偶ko.
To wszystko. Stary Wawrzon kl臋cz膮c przed piecykiem szuka, czy w wygas艂ym popiele nie schowa艂 si臋 gdzie jaki kartofel i do tego szukania wraca co chwila nadaremnie ju偶... drugi dzie艅; Marysia za艣 siedzi na s艂omie i otoczywszy r臋koma kolana patrzy nieruchomie w pod艂og臋. Dziewczyna chora jest i wyn臋dznia艂a. Ta sama to niby Marysia, ale jej rumiane niegdy艣 policzki zapad艂y g艂臋boko, cera sta艂a si臋 blada i chorobliwa, ca艂a twarz jakby drobniejsza ni偶 dawniej, a oczy wielkie i zapatrzone. Zna膰 na jej twarzy wp艂yw zgni艂ego powietrza, zgryzot i n臋dznego po偶ywienia. 呕ywili si臋 tylko kartoflami, ale od dw贸ch dni ju偶 i kartofli zabrak艂o. Wcale teraz nie wiedz膮, co robi膰 b臋d膮 i czym 偶y膰 dalej. Trzeci miesi膮c up艂ywa, jak mieszkaj膮 na bruku i siedz膮 w tej jamie, wi臋c pieni臋dzy zabrak艂o. Stary Wawrzon pr贸bowa艂 o robot臋 pyta膰, ale nie zrozumiano nawet, czego chce; chodzi艂 do portu d藕wiga膰 pakunki i 艂adowa膰 w臋giel na okr臋ty, ale nie mia艂 taczek, a zreszt膮 Irlandczycy podbili mu zaraz oczy; chcia艂 si臋 z siekier膮 do budowy dok贸w przyczepi膰, podbito mu znowu oczy. Przy tym co to za robotnik, kt贸ry nie pojmuje, co do niego m贸wi膮!? Gdzie wetkn膮艂 r臋ce, do czego chcia艂 si臋 wzi膮膰, dok膮d si臋 uda艂, wy艣miewano go, odpychano, potr膮cano, bito; wi臋c nic nie znalaz艂, znik膮d grosza nie m贸g艂 zarobi膰 ani wyprosi膰. W艂osy zbiela艂y mu ze zgryzoty, wyczerpa艂a si臋 nadzieja, sko艅czy艂y si臋 pieni膮dze, a zaczyna艂 si臋 g艂贸d.
W kraju, mi臋dzy swoimi, gdyby i straci艂 wszystko, gdyby zn臋ka艂a go choroba, gdyby dzieci wygna艂y go z cha艂upy, to... kosztur by mu tylko wzi膮膰 do r臋ki, stan膮膰 pod krzy偶em na rozdro偶u albo przy drzwiach jakiego ko艣cio艂a i 艣piewa膰: 揃o偶e 艂askawy, przyjmij p艂acz krwawy". Pan by przejed偶a艂, da艂by dziesi膮tk臋; pani z powozu dziecko by wys艂a艂a z pieni膮dzem w r贸偶anej r膮czce i z wielkimi wpatrzonymi w dziada oczyma; ch艂op by p贸艂 bochenka chleba da艂, baba szperk臋 i mo偶na by 偶y膰, cho膰by jak ptak, kt贸ry ani sieje, ani orze. Przy tym jakby tak pod krzy偶em sta艂, mia艂by nad sob膮 jego ramiona, w g贸rze niebo, a naoko艂o pola i w onej ciszy wiejskiej Pan B贸g us艂ysza艂by jego 艣piewanie. A tu w tym mie艣cie hucza艂o co艣 tak strasznie, jakby w jakiej艣 wielkiej maszynie, tak ka偶dy rwa艂 si臋 naprz贸d, tak patrza艂 tylko przed siebie, 偶e cudzej niedoli nikt nie dojrza艂. Tu g艂ow臋 zawr贸t po prostu bra艂, r臋ce opada艂y, oczy nie mog艂y pomie艣ci膰 wszystkiego, co w nie laz艂o, a my艣l jedna drugiej dogoni膰. Tu wszystko by艂o jakie艣 dziwne, obce, odtr膮caj膮ce i takie rozp臋dzone, 偶e ka偶dy, co si臋 nie umia艂 w tym wirze kr臋ci膰, musia艂 wylecie膰 z koliska i rozbi膰 si臋 si艂膮 p臋du jako gliniany garnek.
- Hej! co za r贸偶nica! Oto w spokojnych Lipi艅cach Wawrzon by艂 gospodarzem i 艂awnikiem, koloni臋 mia艂, szacunek ludzki, pewn膮 艂y偶k臋 strawy ka偶dego dnia, w niedziel臋 przed o艂tarz ze 艣wiec膮 wychodzi艂; a tu by艂 ostatni mi臋dzy wszystkimi, by艂 jak pies przyb艂臋da na cudzym podw贸rku, nie艣mia艂y, dr偶膮cy, skulony i zg艂odnia艂y. W pocz膮tkowych dniach niedoli cz臋sto wspomnienia m贸wi艂y: 揕epiej ci by艂o w Lipi艅cach". Sumienie krzycza艂o: 揥awrzon, czemu艣 opu艣ci艂 Lipi艅ce?" Czemu? Bo go B贸g opu艣ci艂. Ni贸s艂by ch艂op sw贸j krzy偶, cierpia艂by, gdyby przed nim by艂 gdzie艣 koniec onej drogi krzy偶owej; wiedzia艂 jednak dobrze, 偶e ka偶dy dzie艅 b臋dzie coraz sro偶szym dopustem i ka偶dego ranka s艂o艅ce coraz wi臋ksz膮 n臋dz臋 jego i dziewczynin膮 o艣wieci. Wi臋c co? Ma-li ukr臋ci膰 powr贸z, zm贸wi膰 pacierz i powiesi膰 si臋? Ch艂op nie mru偶y oczu przed 艣mierci膮, ale co si臋 stanie z dziewczyn膮? Gdy o tym wszystkim my艣la艂, to czu艂, 偶e go nie tylko B贸g opu艣ci艂, ale i rozum opuszcza. Nie by艂o 偶adnego 艣wiat艂a w tej ciemno艣ci, kt贸r膮 przed sob膮 widzia艂, a najwi臋kszego b贸lu nawet nazwa膰 nie umia艂.
Tym najwi臋kszym by艂a t臋sknota za Lipi艅cami. Dr臋czy艂a go dniem i noc膮, a dr臋czy艂a tym straszniej, 偶e nie wiedzia艂, co to jest, czego mu trzeba, do czego si臋 dusza w nim ch艂opska rwie i wije z m臋ki: a jemu potrzeba by艂o boru sosnowego, p贸l i cha艂up s艂om膮 krytych, i pan贸w, i ch艂op贸w, i ksi臋偶y, i tego wszystkiego, nad czym si臋 szmat rodzinnego nieba zwiesza, a do czego jak serce przywrze, to si臋 nie oderwie, a oderwie si臋, to si臋 krwawi. Ch艂op czu艂, 偶e go co艣 jak w ziemi臋 wgniata. Chwilami rad by by艂 si臋 porwa膰 za w艂osy i g艂ow膮 t艂uc o mur albo rzuci膰 si臋 na ziemi臋, albo wy膰 jak pies na 艂a艅cuchu, albo wo艂a膰 niby w ob艂膮kaniu - kogo? - sam nie wiedzia艂. Oto ju偶 gnie si臋 pod tym nieznanym brzemieniem, ju偶 opada, a tu miasto obce huczy i huczy; on j臋czy i wzywa Jezusa, a tu krzy偶a nigdzie nie ma, nikt nie odpowiada, tylko miasto huczy i huczy, a na tapczanie siedzi dziewczyna z oczyma wpatrzonymi w ziemi臋, zg艂odnia艂a i cierpi cicho. Dziwna rzecz! Siedzieli z dziewczyn膮 ci膮gle razem i cz臋sto po ca艂ych dniach jedno ani s艂owem nie ozwa艂o si臋 do drugiego. 呕yli jakby w urazie wielkiej. 殴le i ci臋偶ko im by艂o tak 偶y膰, ale o czym偶e mieli m贸wi膰? Ran j膮trz膮cych si臋 lepiej nie tyka膰. Chyba o tym, 偶e nie ma ju偶 ani pieni臋dzy w kieszeni, ani kartofli w piecu, ani rady w g艂owie.
Pomocy te偶 nie doznali od nikogo. Polak贸w 偶yje w Nowym Jorku bardzo wielu, ale zamo偶niejszy nikt nie mieszka w okolicach Chattam-square. W drugim tygodniu po przybycíu poznali wprawdzie dwie rodziny polskie, jedn膮 ze 艢l膮ska, drug膮 spod samego Poznania, ale i one ju偶 od dawna g艂odem mar艂y. 艢l膮zakom umar艂o ju偶 dwoje dzieci, trzecie by艂o chore, a jednak od dw贸ch tygodni ju偶 sypia艂o wraz z rodzicami pod arkad膮 mostu, wszyscy za艣 偶ywili si臋 tylko tym, co na ulicach znale藕li. P贸藕niej te偶 wzi臋to ich do szpitali i nie wiadomo, co si臋 z nimi sta艂o. Drugiej rodzinie r贸wnie偶 藕le si臋 dzia艂o, a nawet gorzej jeszcze, bo ojciec pi艂. Marysia ratowa艂a kobiet臋, p贸ki mog艂a, ale teraz sama potrzebowa艂a poratowania.
Mogli wprawdzie oboje z ojcem, uda膰 si臋 do ko艣cio艂a polskiego do Hoboken. Ksi膮dz by przynajmniej da艂 innym o nich zna膰, lecz albo偶 wiedzieli, czy jest jaki ko艣ci贸艂 lub jaki polski ksi膮dz, albo偶 mogli si臋 z kim rozm贸wi膰, kogo艣 zapyta膰? W ten spos贸b ka偶dy wydany cent by艂 dla nich jakby stopniem po schodach prowadz膮cych w otch艂a艅 n臋dzy.
Siedzieli w tej chwili, on przy piecyku, ona na s艂omie. Up艂yn臋艂a jedna godzina i druga. W izbie robi艂o si臋 coraz ciemniej, bo cho膰 to by艂o w po艂udnie, ale mg艂a wstawa艂a z wody jako zwyczajnie wiosenn膮 por膮, mg艂a ci臋偶ka, przejmuj膮ca. Mimo 偶e na dworze by艂o ju偶 ciep艂o, oboje dr偶eli w izbie od ch艂odu; wreszcie Wawrzon straci艂 nadziej臋, 偶eby co znalaz艂o si臋 w popiele.
- Mary艣! - rzek艂 - nie mog臋 ju偶 wytrzyma膰 i ty nie wytrzymasz; p贸jd臋 nad wod臋 drzewa na艂apa膰; napaliwa cho膰 w piecu, a mo偶e znajd臋 co zje艣膰.
Nie odrzek艂a nic, wi臋c poszed艂. Nauczy艂 si臋 ju偶 chodzi膰 do portu i wy艂awia膰 kawa艂ki desek od pak i skrzy艅 okr臋towych, kt贸re woda na brzeg wyrzuca. Tak robi膮 wszyscy, kt贸rzy nie maj膮 za co w臋gla kupi膰. Cz臋sto go tam poszturchali przy tym po艂owie, ale cz臋sto nie; czasem trafia艂o si臋 znale藕膰 i co do zjedzenia, jakie resztki zepsutego warzywa, wyrzucanego ze statk贸w, a przy tym, gdy ot, chodzi艂 tak we mgle i szuka艂, czego nie zgubi艂, to chwilami zapomnia艂 o swej niedoli i o tej t臋sknocie, kt贸ra go najbardziej ze wszystkiego trawi艂a. Przyszed艂 wreszcie nad wod臋, a 偶e to by艂a pora 搇unchu", wi臋c nad brzegiem kr臋ci艂o si臋 tylko kilku ma艂ych ch艂opak贸w, kt贸rzy zacz臋li wprawdzie zaraz krzycze膰 na niego, rzuca膰 czarnym b艂otem i muszlami, ale nie mogli go obi膰. Deszczu艂ek r贸偶nych ko艂ysa艂o si臋 sporo na wodzie: jedna fala je przynosi艂a, druga odnosi艂a na g艂臋bi臋. Wkr贸tce na艂apa艂 ich dosy膰.
Chwia艂y si臋 tak偶e kupki jakiej艣 zielono艣ci na fali; mo偶e by艂o w nich i co do zjedzenia, ale jako l偶ejsze, nie przyp艂ywa艂y do brzegu, wi臋c ich nie m贸g艂 dosta膰. Ch艂opaki rzucali na nie sznury i w ten spos贸b przyci膮gali je do siebie; on, 偶e sznura nie mia艂, wi臋c tylko patrza艂 chciwie, czeka艂, a偶 ch艂opcy odejd膮 i przeszukiwa艂 resztki jeszcze raz, zjadaj膮c, co mu si臋 zdatne do zjedzenia wyda艂o. O tym, 偶e dziewczyna tak偶e nie jad艂a, nie my艣la艂.
Ale los mia艂 mu si臋 u艣miechn膮膰. Wracaj膮c do domu spotka艂 wielki w贸z z kartoflami, kt贸ry w drodze do portu ugrz膮z艂 w wyboju i nie m贸g艂 si臋 ruszy膰. Wawrzon schwyci艂 zaraz za szprychy i zacz膮艂 z wo藕nic膮 pcha膰 ko艂a. Ci臋偶ko by艂o, a偶 go w krzy偶ach zabola艂o, ale wreszcie konie szarpn臋艂y, w贸z wyskoczy艂, a 偶e by艂 czubiasto 艂adowny, wysypa艂o si臋 z niego sporo kartofli i wpad艂o w b艂oto. Wo藕nica ani my艣la艂 ich zbiera膰, podzi臋kowa艂 Wawrzonowi za pomoc, krzykn膮艂 揼et up!" na konie i pojecha艂.
Wawrzon rzuci艂 si臋 natychmiast na kartofle, pozbiera艂 je 艂apczywie dr偶膮cymi r臋koma, schowa艂 w zanadrzu i zaraz lepsza otucha wst膮pi艂a mu w serce. W g艂odzie znaleziony kawa艂ek chleba znalezionym szcz臋艣ciem si臋 wydaje; wi臋c ch艂op wracaj膮c do domu mrucza艂 cicho:
- A no, Bogu najwy偶szemu niech b臋d膮 dzi臋ki, 偶e wejrza艂 na niedol臋 nasz膮. Drzewo jest, dziewczyna ogie艅 rozpali; gajdok贸w je tyla, 偶e na dwa razy wstrzyma. Pan B贸g je mi艂osierny. W izbie zaraz zrobi si臋 ra藕niej. Dziewczyna te偶 p贸艂tora dnia nie jad艂a, to si臋 uraduje. Pan B贸g je mi艂osierny!
Tak rozprawiaj膮c, d藕wiga艂 jedn膮 r臋k膮 deski, drug膮 bada艂 co chwila, czy kartofle nie wypadaj膮 mu z zanadrza. Skarb ni贸s艂 wielki, wi臋c podnosi艂 oczy z wdzi臋czno艣ci膮 ku niebu i znowu mrucza艂:
- My艣la艂em se: ukradn臋 - a tu bez kradzenia z wozu spad艂o. Nie jedli艣wa, to b臋dziewa jedli. Pan B贸g je mi艂osierny! Mary艣ka zaraz ze s艂omy wstanie, jak si臋 dowie, 偶e mam gajdoki.
Tymczasem Marysia od czasu jego wyj艣cia nie rusza艂a si臋 ze s艂omy. Bywa艂o, 偶e jak Wawrzon przynosi艂 rano drzewa, to napali艂a w piecyku, przynios艂a wody, zjad艂a, co by艂o, a potem ca艂ymi godzinami wpatrywa艂a si臋 w ogie艅. Szuka艂a i ona w swoim czasie roboty. Naj臋to j膮 nawet do jednego boardinghousu do pomywania garnk贸w i zamiatania, ale 偶e si臋 nie mogli z ni膮 rozm贸wi膰, 偶e 藕le spe艂nia艂a polecenia nie rozumiej膮c ich, wi臋c j膮 wyp臋dzili we dwa dni. Potem niczego ju偶 nie szuka艂a i nic nie znalaz艂a. Po ca艂ych dniach siadywa艂a w domu boj膮c si臋 wyj艣膰 na ulic臋, bo tam j膮 zaczepiali Irlandczycy i pijani majtkowie. Przez to pr贸偶nowanie by艂a jeszcze nieszcz臋艣liwsza. T臋sknota zgryz艂a j膮 jak rdza 偶elazo. By艂a nawet nieszcz臋艣liwsza od Wawrzona, gdy偶 do g艂odu, do tych wszystkich utrapie艅, jakie znosi艂a, do tego przekonania, 偶e nie ma dla nich rady ani ratunku, ani jutra, do strasznej t臋sknoty za Lipi艅cami dorzuca艂a jeszcze ci臋偶aru my艣l o Ja艣ku koniusze. 艢lubowa艂 on jej wprawdzie i m贸wi艂: 揋dzie ty si臋 obr贸cisz i ja si臋 obr贸c臋", ale ona jecha艂a wtedy dziedziczk膮 i pani膮 by膰, a teraz jak偶e zmieni艂o si臋 wszystko!
On by艂 parobkiem dworskim, mia艂 i swoj膮 koloni臋 po ojcach, a ona sta艂a si臋 tak膮 biedn膮, tak膮 g艂odn膮 jak mysz w lipinieckim ko艣ciele. Czy przyjedzie? a cho膰by i przyjecha艂, to przygarnieli j膮 do piersi? powieli: 揅hudz膮tko moje serdeczne?" Czy te偶: 揑d藕 precz, dziadowa c贸rko!" Jakie偶 to teraz jej wiano, 艁achmany. Psy by na ni膮 i w Lipi艅cach szczeka艂y, a jednak tak tam co艣 ci膮gnie, 偶e ot! dusza rada by wylecie膰 z niej i lecie膰 jask贸艂k膮 chybk膮 nad wodami i cho膰by umrze膰, byle tam. Tam on, Ja艣ko, pami臋tny czy niepami臋tny, ale umi艂owany bardzo; tylko przy nim by艂by spok贸j i rado艣膰, i wesele, ze wszystkich ludzi przy nim jednym w 艣wiecie.
Gdy ogie艅 w piecyku by艂 i g艂贸d nie tak, jak dzi艣 dokucza艂, to p艂omienie sycz膮c, strzelaj膮c iskrami, podskakuj膮c, migoc膮c m贸wi艂y dziewczynie o Lipi艅cach i przypomina艂y, jako dawniej z innymi dziewczynami siadywa艂a w czworakach przy k膮dzieli. Ja艣ko wygl膮daj膮c z alkierza wo艂a艂: 揗ary艣! p贸jdziewa do ksi臋dza, bo艣 mi mi艂a!" Ona mu za艣 odpowiada艂a: 揅ichaj, zbere藕niku!" I tak jej by艂o dobrze, tak weso艂o w duszy, jak i w贸wczas, gdy on j膮 do ta艅ca z k膮ta na 艣rodek izby przemoc膮 ci膮gn膮艂, a ona zas艂oniwszy oczy r臋koma szepta艂a: 揑d藕偶e precz, bo si臋 wstydam!" Gdy jej to czasem przypomina艂y p艂omienie, to 艂zy zalewa艂y jej twarz; ale teraz jak ognia w piecyku, tak i 艂ez w oczach nie by艂o, bo ile 艂ez mia艂a, tyle wyp艂aka艂a. Czasem jej si臋 te偶 zda艂o, 偶e sp艂ywaj膮 do piersi i tam j膮 dusz膮. Czu艂a zm臋czenie wielkie i wyczerpanie, brak艂o jej si艂y nawet do rozmy艣la艅; ale zreszt膮 cierpia艂a pokornie patrz膮c tylko przed siebie wielkimi oczyma, jak ptak, kt贸rego m臋cz膮. W ten spos贸b spogl膮da艂a i teraz siedz膮c na s艂omie. Tymczasem ruszy艂 kto艣 drzwiami od izby. Marysia w mniemaniu, 偶e to ojciec, nie podnios艂a g艂owy, dopiero obcy g艂os ozwa艂 si臋:
- Look here!
By艂 to w艂a艣ciciel rudery, w kt贸rej mieszkali, stary mulat o twarzy pos臋pnej, brudny, obdarty z policzkami wypchanymi tytuniem.
Ujrzawszy go dziewczyna zl臋k艂a si臋 bardzo. Powinni byli zap艂aci膰 dolara na nast臋pny tydzie艅, a nie mieli ju偶 ani centa. Mog艂a tylko pokor膮 nadrobi膰, wi臋c zbli偶ywszy si臋 ku niemu podj臋艂a go cicho pod nogi i poca艂owa艂a w r臋k臋.
- Przychodz臋 po dolara! - rzek艂.
Zrozumia艂a wyraz 揹olar" i potrz膮saj膮c g艂ow膮, mieszaj膮c wyrazy, a zarazem patrz膮c b艂agalnie, stara艂a si臋 da膰 do zrozumienia, 偶e ju偶 wydali wszystko, 偶e drugi dzie艅 nic nie jedz膮, 偶e s膮 g艂odni i 偶eby zmi艂owa艂 si臋 nad nimi.
- B贸g wielmo偶nemu panu zap艂aci - doda艂a po polsku, nie wiedz膮c ju偶, co m贸wi膰 i robi膰.
Wielmo偶ny pan nie zrozumia艂 wprawdzie, 偶e jest wielmo偶nym, ale domy艣li艂 si臋, 偶e dolara nie dostanie; domy艣li艂 si臋 nawet tak dobrze, 偶e pozbierawszy jedn膮 r臋k膮 w臋ze艂ki z ich rzeczami, drug膮 wzi膮艂 dziewczyn臋 za rami臋, popchn膮艂 lekko w g贸r臋 na schody, wyprowadzi艂 na ulic臋 i rzuciwszy jej pod nogi rzeczy, potem z r贸wn膮 flegm膮 uchyli艂 drzwi przyleg艂ego szynku i zawo艂a艂:
- Hej, Paddy, jest izba dla ciebie.
- All right! - odpowiedzia艂 jaki艣 g艂os ze 艣rodka - przyjd臋 na noc.
Mulat znikn膮艂 nast臋pnie w ciemnej sieni, a dziewczyna zosta艂a sama na ulicy. U艂o偶y艂a w臋ze艂ki we framudze domu, by si臋 nie wala艂y w b艂ocie i stan膮wszy przy nich czeka艂a pokorna jak zawsze i cicha.
Pijani Irlandczycy, kt贸rzy przechodzili ulic膮, nie zaczepiali jej tym razem. W izbie by艂o ciemno, ale na ulicy widno bardzo i przy tym 艣wietle twarz dziewczyny wydawa艂a si臋 wyn臋dznia艂a, jakby po wielkiej jakiej chorobie. Tylko jasne lniane w艂osy pozosta艂y jak dawniej, wargi za to mia艂a zsinia艂e, oczy wpad艂e i podkute, ko艣ci wystawa艂y jej z policzk贸w. Wygl膮da艂a jak kwiat, kt贸ry wi臋dnie, albo jak dziewczyna, kt贸ra ma umrze膰.
Przechodz膮cy spogl膮dali na ni膮 z pewnym rodzajem politowania. Stara Murzynka zapyta艂a j膮 o co艣, ale nie otrzymawszy odpowiedzi posz艂a dalej ura偶ona.
Tymczasem Wawrzon zd膮偶a艂 do domu z tym dobrym uczuciem, jakie w bardzo biednych ludziach budzi jawny dow贸d mi艂osierdzia Bo偶ego. Mia艂 oto kartofle; my艣la艂, jak b臋d膮 jedli, jak jutro zn贸w b臋dzie chodzi艂 ko艂o woz贸w, a o pojutrze nie my艣la艂 w tej chwili, bo by艂 zbyt g艂odny. Ujrzawszy z daleka dziewczyn臋 stoj膮c膮 na bruku przed domem, zdziwi艂 si臋 mocno i przy艣pieszy艂 jeszcze kroku.
- A ty tu czego stoisz?
- Gospodarz wygna艂 nas, tatulu!
- Wygna艂 ! ?
Drzewo ch艂opu wypad艂o z r膮k. Tego ju偶 by艂o nadto. Wygna膰 ich w tej chwili, gdy by艂o drzewo i kartofle! Co teraz zrobi膮, gdzie je upiek膮, czym si臋 po偶ywi膮, dok膮d p贸jd膮? Za drzewem grzmotn膮艂 Wawrzon i czapk臋 w b艂oto.
- Jezu! Jezu! - okr臋ci艂 si臋 naoko艂o, otworzy艂 usta, spojrza艂 b艂臋dnie na dziewczyn臋 i powt贸rzy艂 jeszcze raz:
- Wygna艂?...
Potem niby chcia艂 gdzie艣 i艣膰, ale zawr贸ci艂 zaraz, a g艂os jego sta艂 si臋 g艂uchy, chrapliwy i gro藕ny, gdy rzek艂 znowu:
- Czemu艣 go nie prosi艂a, ciemi臋go?
Ona westchn臋艂a:
- Prosi艂am.
- Pod nogi go podj臋艂a艣?
- Podj臋艂am.
Wawrzon znowu okr臋ci艂 si臋 na miejscu jak robak kt贸rego, kto艣 przek艂uje. Zrobi艂o mu si臋 w oczach ciemno zupe艂nie.
- Bogdaje艣 zmarnia艂a! - krzykn膮艂.
Dziewczyna spojrza艂a na niego bole艣nie.
- Tatulu! c贸偶em ja winna?
- St贸j no tu, ani si臋 rusz. P贸jd臋 ja go prosi膰, 偶eby cho膰 gajdoki da艂 upiec.
Poszed艂. Po chwili w sieni da艂 si臋 s艂ysze膰 ha艂as, tupotanie n贸g, podniesione g艂osy, a potem na ulic臋 wylecia艂 Wawrzon, pchni臋ty widocznie siln膮 r臋k膮.
Chwilk臋 sta艂, potem rzek艂 do dziewczyny kr贸tko:
- P贸jd藕!
Schyli艂a si臋 po w臋ze艂ki, by je zabra膰. By艂y do艣膰 ci臋偶kie jak na jej wyczerpane si艂y, ale on jej nie pom贸g艂 jakby, zapomina艂, jakby nie wiedzia艂, 偶e dziewczyna zaledwie je ud藕wign膮膰 mo偶e.
Poszli... Dwie tak n臋dzne postacie starca i dziewczyny zwraca艂yby uwag臋 przechodni贸w, gdyby ci przechodnie mniej byli przyzwyczajeni do widok贸w n臋dzy. Dok膮d mogli i艣膰? W jak膮 jeszcze ciemno艣膰, w jak膮 jeszcze niedol臋, w jak膮 jeszcze m臋k臋?
Oddech dziewczyny stawa艂 si臋 coraz trudniejszy, ci臋偶szy; zachwia艂a si臋 na nogach raz i drugi, wreszcie rzek艂a z pro艣b膮 w g艂osie:
- Tatulu! we藕ta szmaty, bo ju偶 nie mog臋.
On jakby si臋 zbudzi艂 ze snu.
- To je rzu膰.
- Dy膰 si臋 przydadz膮.
- Nie przydadz膮 si臋.
Nagle ujrzawszy, 偶e dziewczyna si臋 waha, krzykn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮:
- Rzu膰, bo ci臋 zabij臋!
Tym razem us艂ucha艂a przestraszona i poszli dalej. Ch艂op kilka razy powt贸rzy艂 jeszcze: 揔iej tak, to niech tak b臋dzie!" - potem umilk艂, ale co艣 niedobrego patrza艂o mu z oczu. Przez coraz b艂otnistsze uliczki zbli偶ali si臋 ku kra艅cowi portu, wydostali si臋 na wielkie pomosty oparte na palach; przeszli oko艂o budynku z napisem: 揝ailor's asilum", i zeszli nad sam膮 wod臋. Budowano w tym miejscu nowy dok. Wysokie rusztowania do zapuszczania pal贸w wysuwa艂y si臋 daleko nad wod臋, a mi臋dzy deskami i belkami kr臋cili si臋 ludzie zaj臋ci przy budowie. Marysia doszed艂szy do kupy belek siad艂a na niej, bo nie mog艂a i艣膰 dalej, Wawrzon w milczeniu ko艂o niej.
Godzina ju偶 by艂a czwarta po po艂udniu. Ca艂y port wrza艂 偶yciem i ruchem. Mg艂a te偶 opad艂a, a pogodne promienie s艂o艅ca obrzuca艂y 艣wiat艂em i mi艂osiernym ciep艂em dwoje n臋dzarzy. Z wody sz艂o tchnienie wiosny na l膮d, rze藕we pe艂ne 偶ycia, weso艂e. Naoko艂o tyle by艂o b艂臋kitu i 艣wiat艂a, 偶e a偶 oczy mru偶y艂y si臋 pod ich nadmiarem. To艅 morska w dali zlewa艂a si臋 wdzi臋cznie z niebem. W tych b艂臋kitach bli偶ej 艣rodka portu wida膰 by艂o stercz膮ce spokojnie maszty, kominy i chor膮giewki faluj膮ce lekko od powiewu. Na widnokr臋gu okr臋ty p艂yn膮ce do portu zdawa艂y si臋 i艣膰 jakby w g贸r臋 lub jakby spod wody wysuwa膰. Porozpinane i wyd臋te ich 偶agle w kszta艂cie chmurek, ca艂e w promieniach, l艣ni艂y o艣lepiaj膮c膮 bia艂o艣ci膮 na lazurze wodnym. Inne statki odchodzi艂y na ocean, pieni膮c za sob膮 wod臋. Sz艂y w stron臋, gdzie le偶a艂y Lipi艅ce, wi臋c dla nich dwojga utracone szcz臋艣cie, wi臋c dola lepsza, wi臋c uspokojenie. My艣la艂a te偶 sobie dziewczyna, czym mogli tak bardzo zgrzeszy膰, co przeciw Panu Bogu uczyni膰, 偶e On, taki mi艂o艣ciw, od nich samych tylko odwr贸ci艂 oblicze swoje i zapomnia艂 o nich w艣r贸d obcych ludzi, i rzuci艂 ich na ten brzeg daleki. To膰 w Jego r臋ku by艂o im wr贸ci膰 szcz臋艣cie. Tyle przecie statk贸w odp艂ywa w tamt膮 stron臋, a odp艂ywa bez nich. Zm臋czona, biedna my艣l Marysi jeszcze raz polecia艂a w stron臋 Lipiniec i Ja艣ka koniuchy. Czy tam my艣li o niej, czy o niej pami臋ta? Ona pami臋ta, bo w szcz臋艣ciu si臋 tylko zapomina, w niedoli zasi臋, w osamotnieniu my艣l tak obwija si臋 ko艂o ukochanych jak chmiel ko艂o topoli. Ale on? Mo偶e pogardzi艂 dawnym ukochaniem i swaty ju偶 pos艂a艂 do innej cha艂upy. Przecie by mu nawet wstyd by艂o my艣le膰 o takiej n臋dzarce, kt贸ra pr贸cz wianka, pr贸cz rucianego, nic nie ma na 艣wiecie i po kt贸r膮, je艣li kto przy艣le swaty, to chyba 艣mier膰.
Poniewa偶 by艂a chora, wi臋c g艂贸d nie dokucza艂 jej bardzo, ale z m臋ki i os艂abienia sen j膮 ogarnia艂, powieki zamyka艂y si臋 na oczach, a wyblad艂a twarz chyli艂a si臋 na piersi. Chwilami budzi艂a si臋 i otwiera艂a oczy, potem przymyka艂a je znowu. 艢ni艂o si臋 jej, 偶e b艂膮dz膮c po jakich艣 rozpadlinach i przepa艣ciach wpad艂a, jak owa Kasia z ch艂opskiej piosenki, w 揇unajec g艂臋boki" i zaraz us艂ysza艂a wyra藕nie jakby dalsze 艣piewanie:
Zaboczy艂 to Ja艣ko na wysokiej g贸rze,
Spu艣ci艂 si臋 do Mary艣 po jedwabnym sznurze;
Ale sznur by艂 kr贸tki, z 艂okie膰 go nie staje:
Marysia nieboga warkocza dodaje.
Tu nagle zbudzi艂a si臋, bo zda艂o si臋 jej, 偶e warkocza ju偶 nie ma i 偶e leci w przepa艣膰. Sen pierzchn膮艂. Nie Ja艣ko siedzia艂 przy niej, ale Wawrzon, i nie 揇unajec" by艂o wida膰, ale port nowojorski, warfy, rusztowania, maszty i kominy. Znowu jakie艣 okr臋ty wyp艂ywa艂y na pe艂ni臋 i z nich to w艂a艣nie dochodzi艂o 艣piewanie. Cichy, ciep艂y, pogodny wiecz贸r wiosenny zaczyna艂 czerwienie膰 si臋 na wodzie i na niebie. To艅 sta艂a si臋 zwierciadlana, ka偶dy okr臋t, ka偶dy pal tak odbija艂, jakby drugi by艂 pod spodem, i 艣licznie by艂o naoko艂o. Jaka艣 szcz臋艣liwo艣膰 i ukojenie wielkie rozlane by艂y w powietrzu: zdawa艂o si臋, 偶e ca艂y 艣wiat si臋 raduje, tylko ich dwoje by艂o nieszcz臋snych i zapomnianych; robotnicy zacz臋li wraca膰 do dom贸w, tylko ich dwoje nie mia艂o domu.
Coraz wi臋kszy g艂贸d 偶elazn膮 r臋k膮 zaczyna艂 szarpa膰 wn臋trzno艣ci Wawrzona. Ch艂op siedzia艂 ponury i chmurny, ale co艣 jakby straszliwe postanowienie zacz臋艂o si臋 malowa膰 na jego twarzy. Kto by na ni膮 spojrza艂, ten by si臋 przestraszy艂, bo twarz ta mia艂a wyraz zwierz臋cy i ptasi z g艂odu, a zarazem tak rozpaczliwie spokojny, jakby u cz艂owieka umar艂ego. Przez ca艂y czas nie odezwa艂 si臋 do dziewczyny ani s艂owem, dopiero gdy nasta艂a noc, gdy port opustosza艂 zupe艂nie, rzek艂 dziwnym g艂osem:
- P贸jd藕wa, Mary艣!
- Dok膮d p贸jdziewa? - pyta艂a sennie.
- Na owe pomosty nad wod臋. Po艂o偶ywa si臋 na deskach i b臋dziewa spali.
Poszli. W ciemno艣ci zupe艂nej musieli pe艂za膰 bardzo ostro偶nie, by nie wpa艣膰 w wod臋.
Ameryka艅skie wi膮zania z desek i belek tworzy艂y liczne zakr臋ty i jakby korytarzyk drewniany, na kt贸rego ko艅cu znajdowa艂a si臋 platforma z desek, za ni膮 za艣 taran do zabijania pali. Na tej platformie, pokrytej daszkiem dla ochrony od deszczu, stawali ludzie ci膮gn膮cy sznury od tarana, ale teraz nie by艂o tam nikogo.
Gdy doszli na sam jej kraniec, Wawrzon rzek艂:
- Tu b臋dziewa spali.
Marysia pad艂a raczej, ni偶 po艂o偶y艂a si臋, na deski i mimo 偶e zaraz opad艂y ich roje moskit贸w, usn臋艂a ci臋偶ko.
Nagle w艣r贸d nocy g艂臋bokiej obudzi艂 j膮 g艂os Wawrzona:
- Mary艣, wstawaj!
By艂o co艣 takiego w tym wo艂aniu, i偶 rozbudzi艂a si臋 natychmiast.
- Co, tatulu?
W艣r贸d ciszy i ciemno艣ci nocnej g艂os starego ch艂opa ozwa艂 si臋 g艂ucho, strasznie, ale spokojnie:
- Dziewczyno! Ju偶 tobie g艂odem d艂u偶ej nie mrze膰. Nie p贸jdziesz偶e ty pod ludzkie progi o chleb prosi膰, nie b臋dziesz偶e ty na dworze sypia膰. Ludzie ci臋 opu艣cili, B贸g ci臋 opu艣ci艂, dola skapia艂a, to niech ci臋 cho膰 艣mier膰 przytuli. Woda g艂臋boka jest, nie b臋dziesz si臋 m臋czy艂a.
W ciemno艣ci nie mog艂a go dojrze膰, cho膰 oczy jej szeroko rozwar艂y si臋 z przera偶enia.
- Utopi臋 ja ci臋, niebogo, i sam si臋 utopi臋 - m贸wi艂 dalej. - Nie ma poratowania dla nas, nie ma mi艂osierdzia nad nami. Jutro nie b臋dzie ci si臋 chcia艂o je艣膰, jutro ci b臋dzie lepiej ni偶 dzi艣...
Nie! Ona nie chcia艂a umiera膰. Ona mia艂a osiemna艣cie lat i to przywi膮zanie do 偶ycia, t臋 boja藕艅 艣mierci, jak膮 daje m艂odo艣膰. Ca艂a w niej dusza wzdrygn臋艂a si臋 do g艂臋bin na my艣l, 偶e jutro b臋dzie topielcem, 偶e p贸jdzie w jak膮艣 ciemno艣膰, 偶e b臋dzie le偶a艂a w wodzie, w艣r贸d ryb i gad贸w, na dnie szlamistym. Za nic w 艣wiecie! Nieopisany wstr臋t i strach ogarn臋艂y j膮 w tej chwili, a rodzony ojciec m贸wi膮cy tak w ciemno艣ci wyda艂 si臋 jej jakim艣 z艂ym duchem.
Przez ten czas obie jego r臋ce spoczywa艂y na jej wychud艂ych ramionach, a g艂os m贸wi艂 ci膮gle z tym strasznym spokojem:
- Cho膰by艣 krzycza艂a, nikt ci臋 nie us艂yszy. Pchn臋 ci臋 tylko i wszystko dw贸ch pacierzy nie potrwa.
- Nie chc臋, tatulu, nie chc臋! - wo艂a艂a Marysia. - Czy wy si臋 Boga nie boicie? Tatulu serdeczny, z艂oty, zlitujta si臋 nade mn膮! Co ja wam uczyni艂a? Dy膰 ja nie narzeka艂a na moj膮 niedol臋, dy膰 ja z wami cierpia艂a g艂贸d i zimno... Tatulu!
Oddech jego sta艂 si臋 szybki, r臋ce zacisn臋艂y si臋 jak kleszcze... Ona wyprasza艂a si臋 艣mierci coraz rozpaczliwiej.
- Zlitujta si臋! Mi艂osierdzia! mi艂osierdzia! Ja膰 dziecko wasze, jam biedna, chora; mnie i tak nied艂ugo na 艣wiecie. Mnie 偶al! Ja si臋 boj臋!
Tak j臋cz膮c czepia艂a si臋 jego sukmany i usta przyciska艂a b艂agalnie do tych r膮k, kt贸re j膮 spycha艂y w przepa艣膰. Ale jego to wszystko zdawa艂o si臋 tylko podnieca膰. Spok贸j jego przeszed艂 w ob艂臋d: zacz膮艂 rz臋zi膰 i chrapa膰. Chwilami nastawa艂a mi臋dzy nimi cisza i kto by sta艂 nad brzegiem, s艂ysza艂by tylko g艂o艣ne oddechy i szamotanie si臋, i trzask desek. Noc by艂a g艂臋boka, ciemna, a pomoc nie mog艂a znik膮d nadej艣膰, bo to by艂 sam koniec portu, na kt贸rym w dzie艅 nawet pr贸cz robotnik贸w nie bywa艂o nikogo.
- Zmi艂owania! zmi艂owania! - wo艂a艂a przera藕liwie Marysia.
W tej chwili jedn膮 r臋k膮 poci膮gn膮艂 j膮 gwa艂townie na sam brzeg rusztowania, drug膮 pocz膮艂 bi膰 w g艂ow臋, by przyt艂umi膰 jej krzyki. Ale i tak te krzyki nie budzi艂y 偶adnego echa: pies tylko jaki艣 wy艂 w dali.
Dziewczyna uczu艂a, 偶e s艂abnie. Na koniec nogi jej trafi艂y na pr贸偶ni臋, r臋ce tylko trzyma艂y si臋 jeszcze ojca, ale mdla艂y. Krzyk o ratunek stawa艂 si臋 coraz cichszy, r臋ce wreszcie urwa艂y szmat sukmany i Marysia uczu艂a, 偶e leci w przepa艣膰.
Jako偶 spad艂a z platformy, po drodze jednak uczepi艂a si臋 dyl贸w i zawis艂a nad wod膮.
Ch艂op pochyli艂 si臋 i straszno powiedzie膰, pocz膮艂 jej r臋k臋 odczepia膰.
T艂um my艣li, niby t艂um zwichrzonego ptactwa, przelatywa艂 jej przez g艂ow臋 na kszta艂t obraz贸w i b艂yskawic: Lipi艅ce, studnia 偶urawia, wyjazd, okr臋t, burza, litania, n臋dza nowojorska; na koniec - co to si臋 z ni膮 dzieje? Widzi jaki艣 okr臋t ogromny z podniesionym przodem, na nim t艂um ludzi, a z tego t艂umu dwie r臋ce wyci膮gaj膮 si臋 do niej. Na Boga! To Ja艣ko tam stoi, Ja艣ko wyci膮ga r臋ce, a nad okr臋tem i nad Ja艣kiem Matka Boska u艣miechni臋ta w jasno艣ci wielkiej. Ona na ten widok ludzi na brzegu rozpycha: 揚anienko Naj艣wi臋tsza! Ja艣ku! Ja艣ku!" Chwila jeszcze... Ostatni raz wznosi oczy ku ojcu: 揟atulu! tam Matka Boska! tam Matka Boska!"
Chwila jeszcze, te偶 same r臋ce, kt贸re spychaj膮 j膮 w wod臋, chwytaj膮 teraz jej mdlej膮ce d艂onie i z jak膮艣 si艂膮 nadludzk膮 ci膮gn膮 j膮 w g贸r臋. Ju偶 znowu czuje pod nog膮 deski rusztowania, znowu otaczaj膮 j膮 ramiona, ale ramiona ojca, nie kata, i g艂owa pada na pier艣 ojcowsk膮.
Ockn膮wszy si臋 z omdlenia spostrzeg艂a, 偶e le偶y spokojnie przy ojcu, ale cho膰 by艂o ciemno, dojrza艂a, 偶e le偶y krzy偶em i 偶e szlochanie g艂uche, 偶a艂osne wstrz膮sa i rozrywa mu pier艣.
- Mary艣 - ozwa艂 si臋 wreszcie przerywanym przez 艂kanie g艂osem odpu艣膰 mi, dziecko...
Dziewczyna poszuka艂a po ciemku jego r膮k i przytuliwszy do nich swoje biedne usta wyszepta艂a:
- Tatulu! Niech wam tak Pan Jezus odpu艣ci, jako ja odpuszczam...
Z bladej jasno艣ci, kt贸ra od niejakiego czasu 艣wita艂a na horyzoncie, wynurzy艂 si臋 ksi臋偶yc wielki, pogodny, pe艂ny i znowu sta艂o si臋 co艣 dziwnego. Oto Marysia ujrza艂a, jak od ksi臋偶yca odrywaj膮 si臋 ca艂e roje ma艂ych anio艂k贸w, jakby pszcz贸艂ek z艂otych, i sp艂ywaj膮 po promieniach, a偶 do niej, szeleszcz膮c skrzyde艂kami, kr臋c膮c si臋, wij膮c i 艣piewaj膮c dziecinnymi g艂osami:
- Dziewczyno um臋czona, spok贸j tobie! Ptaszyno licha, spok贸j tobie! Kwiatku polny, cierpliwy i cichy, spok贸j tobie!
Tak 艣piewaj膮c, potrz膮sa艂y nad ni膮 kielichy lilij bia艂ych i ma艂e srebrne dzwoneczki, kt贸re dzwoni艂y:
- Sen tobie, dziewczyno, sen tobie! Sen! sen! sen!
I zrobi艂o si臋 jej tak dobrze, jasno, spokojnie, 偶e usn臋艂a naprawd臋.
Noc mija艂a i j臋艂a bledn膮膰. Dnia艂o. 艢witanie pobieli艂o wod臋. Maszty i kominy zacz臋艂y si臋 wychyla膰 z cienia i jakoby przybli偶a膰; Wawrzon kl臋cza艂 ju偶 schylony nad Marysi膮.
My艣la艂, 偶e umar艂a. Wysmuk艂a jej posta膰 le偶a艂a bez ruchu; oczy mia艂a zamkni臋te, twarz blad膮 jak p艂贸tno z sinawym cieniem, spokojn膮 i zmartwia艂膮. Na pr贸偶no stary wstrz膮sa艂 j膮 za rami臋; ani drgn臋艂a, ani nie otworzy艂a oczu. Wawrzonowi zdawa艂o si臋, 偶e i on chyba umiera, ale przy艂o偶ywszy jej r臋k臋 do ust poczu艂, 偶e oddycha. Serce w niej bi艂o, cho膰 s艂abo; zrozumia艂 jednak, 偶e mo偶e umrze膰 lada chwila. Je艣li z tumanu porannego wynurzy si臋 dzie艅 pogodny, je艣li s艂o艅ce ogrzeje j膮, to si臋 obudzi; inaczej nie.
Mewy zacz臋艂y kr膮偶y膰 nad ni膮, jakby o ni膮 stroskane; niekt贸re siada艂y na pobliskich s艂upach. Mg艂a ranna rozst臋powa艂a si臋 z wolna pod tchnieniem zachodniego wiatru; powiew ten by艂 wiosenny, ciep艂y, pe艂en s艂odyczy.
Potem wzesz艂o s艂o艅ce. Promienie jego pad艂y naprz贸d na szczyt rusztowania, potem schodz膮c coraz ni偶ej rzuci艂y swoje z艂ote 艣wiat艂o na martw膮 twarz Marysi. Zdawa艂y si臋 j膮 ca艂owa膰, pie艣ci膰 i jakby utula膰. W tych blaskach i w wianku jasnych w艂os贸w, porozwi膮zywanych od nocnej walki i wilgoci, by艂a to twarz po prostu anielska: bo te偶 Marysia by艂a ju偶 prawie anio艂em przez swoj膮 m臋k臋 i niedol臋.
艢liczny, r贸偶any dzie艅 wstawa艂 z wody, s艂o艅ce grza艂o coraz silniej, wiatr chucha艂 lito艣nie na dziewczyn臋; mewy kr臋c膮c si臋 wiankiem krzycza艂y, jakby j膮 chcia艂y rozbudzi膰. Wawrzon zdj膮wszy z siebie sukman臋 przykry艂 ni膮 jej nogi i nadzieja zacz臋艂a mu wst臋powa膰 w serce.
Jako偶 sino艣膰 ust臋powa艂a z wolna z jej twarzy, policzki por贸偶owia艂y lekko, u艣miechn臋艂a si臋 raz i drugi, na koniec otworzy艂a powieki.
W贸wczas ten stary ch艂op kl臋kn膮艂 na pomo艣cie, podni贸s艂 oczy do nieba i 艂zy dwoma strumieniami pop艂yn臋艂y mu po pomarszczonych policzkach.
Uczu艂 raz na zawsze, 偶e to dziecko - to teraz 藕renica oczu jego i dusza jego duszy, i jakby 艣wi臋to艣膰 nad wszystko ukochana.
Ona nie tylko si臋 rozbudzi艂a, ale rozbudzi艂a zdrowsza i rze藕wiejsza ni偶 wczoraj. Czyste powietrze portu zdrowsze dla niej by艂o od zatrutej atmosfery izby. Wraca艂a naprawd臋 do 偶ycia, bo siad艂szy na deskach, zawo艂a艂a zaraz:
- Tatulu! Je艣膰 mi si臋 chce bardzo.
- P贸jd藕, c贸ruchno, nad wod臋, mo偶e si臋 tam co znajdzie - rzek艂 stary.
Wsta艂a bez wielkiego wysilenia i poszli. Ale widocznie jaki艣 to dzie艅 mia艂 by膰 wyj膮tkowy w dniach ich niedoli, bo ledwo uszli kilka krok贸w, ujrzeli tu偶 ko艂o siebie na rusztowaniu wsuni臋t膮 mi臋dzy dwie belki chustk臋, a w niej zawini臋ty chleb, gotowan膮 kukurydz臋 i solone mi臋so. T艂umaczy艂o si臋 to po prostu tym, 偶e kt贸ry艣 z robotnik贸w, pracuj膮cy przy warfie, schowa艂 sobie wczoraj na dzi艣 cz臋艣膰 swego 艣niadania. Robotnicy tamtejsi maj膮 ten zwyczaj; ale Wawrzon z Marysi膮 tlumaczyli to sobie jeszcze pro艣ciej. Kto po艂o偶y艂 t臋 偶ywno艣膰? W ich mniemaniu Ten, co o ka偶dym kwiatku, ptaku, koniku polnym i mr贸wce pami臋ta.
B贸g!
Zm贸wili pacierz, zjedli, cho膰 niewiele tego by艂o, i poszli nad wod膮, a偶 do g艂贸wnych dok贸w. Wst膮pi艂y w nich nowe si艂y. Doszed艂szy do budynku celniczego, skr臋cili pod g贸r臋 na Water-street ku Broadway. Z odpoczynkami zesz艂o im na tym par臋 godzin, bo droga by艂a daleka. Chwilami siadali na deskach lub na pr贸偶nych pakach okr臋towych. Szli sami nie wiedz膮c dlaczego, ale co艣 si臋 tak Marysi widzia艂o, 偶eby koniecznie i艣膰 do miasta. Po drodze spotykali mn贸stwo 艂adownych woz贸w ci膮gn膮cych do portu. Na Water-street ruch ju偶 panowa艂 niema艂y. Z otwieraj膮cych si臋 bram wychodzili ludzie i szli po艣piesznie do codziennych zatrudnie艅. W jednej takiej bramie ukaza艂 si臋 wysoki, siwy i w膮saty jegomo艣膰 z m艂odym ch艂opakiem. Wyszed艂szy spojrza艂 na nich i na ich ubranie, ruszy艂 w膮sami; zdziwienie odbi艂o si臋 na jego twarzy, po czym zacz膮艂 si臋 przypatrywa膰 jeszcze bystrzej i u艣miecha膰 si臋.
Twarz ludzka u艣miechaj膮ca si臋 do nich przyja藕nie w Nowym Jorku to by艂 dziw, czary jakie艣, na widok kt贸rych zdumieli si臋 oboje.
Tymczasem siwy jegomo艣膰 zbli偶y艂 si臋 i spyta艂 najczystsz膮 polszczyzn膮 :
- A wy艣cie sk膮d, ludzie?
Jakby piorun w nich uderzy艂. Ch艂op zamiast odpowiedzie膰 zblad艂 jak 艣ciana i zachwia艂 si臋 na nogach nie wierz膮c ani swoim uszom, ani swoim oczom. Marysia, och艂on膮wszy pierwsza, przypad艂a zaraz do n贸g starego pana, obj臋艂a je r臋koma i pocz臋艂a wo艂a膰:
- Spod Poznania, ja艣nie dziedzicu! Spod Poznania.
- Co wy tu robicie?
- W n臋dzy, w g艂odzie i w niedoli srogiej 偶yjewa, drogi panie!
Tu Marysi g艂osu zabrak艂o, a Wawrzon rzuci艂 si臋 plackiem do n贸g jegomo艣ci, potem pocz膮艂 ca艂owa膰 po艂臋 jego surduta i trzymaj膮c j膮 my艣la艂, 偶e chyba za kawa艂 nieba z艂apa艂.
To膰 to pan... i sw贸j pan. On z g艂odu umrze膰 nie da, on poratuje, on zmarnie膰 nie da.
M艂ody ch艂opiec, kt贸ry by艂 z siwym panem, wytrzeszcza艂 oczy, ludzie pocz臋li si臋 gromadzi膰, otwiera膰 usta i patrze膰, jak cz艂owiek przed cz艂owiekiem kl臋czy i po nogach go ca艂uje.
W Ameryce to niebywa艂a rzecz! Ale stary pan pocz膮艂 si臋 na gapi贸w gniewa膰.
- To nie wasz business - m贸wi艂 do nich po angielsku - id藕cie do swego businessu!
Po czym do Wawrzona i Marysi:
- Nie b臋dziemy na ulicy stali: chod藕cie za mn膮.
Wprowadzi艂 ich do najbli偶szego bar-roomu; tam wszed艂szy do osobnego pokoju zamkn膮艂 si臋 z nimi i z ch艂opakiem. Oni znowu zacz臋li mu do n贸g pada膰, od czego broni艂 si臋 i mrucza艂 gniewliwie:
- Sko艅czcie ten business! My przecie z jednych stron, my dzieci jednej... matki...
Tu widocznie dym z cygara, kt贸re pali艂, zacz膮艂 gry藕膰 go w oczy, bo przetar艂 je ku艂akami i spyta艂:
- G艂odni艣cie?
- Bez dwa dni nice艣my nie jedli, jeno co dzi艣 znale藕li艣wa nad wod膮.
- Wiliam! - rzek艂 do ch艂opca - ka偶 im da膰 je艣膰.
Nast臋pnie pyta艂 dalej:
- Gdzie mieszkacie?
- Nigdzie, ja艣nie panie.
- Gdzie艣cie spali?
- Nad wod膮.
- Wygnali was z mieszkania?
- Wygnali.
- Nie macie rzeczy pr贸cz tych, co na sobie?
- Nie mamy.
- Nie macie pieni臋dzy?
- Nie mamy.
- Co b臋dziecie robili?
- Nie wiemy.
Stary pan, pytaj膮c szybko i jakby gniewliwie, zwr贸ci艂 si臋 nagle do Marysi :
- Ile masz lat, dziewczyno?
- Osiemna艣cie sko艅cz臋 na Matk臋 Bosk膮 Zieln膮.
- Nacierpia艂a艣 si臋, co?
Nie odpowiedzia艂a nic, tylko schyli艂a mu si臋 pokornie do n贸g.
Starego pana dym znowu zacz膮艂 widocznie gry藕膰 w oczy.
W tej samej chwili przynie艣li piwo i ciep艂e mi臋so. Stary pan kaza艂 im si臋 zaraz wzi膮膰 do jedzenia, a gdy odrzekli, 偶e nie 艣miej膮 tego przy nim zrobi膰, powiedzia艂 im, 偶e s膮 g艂upi. Ale mimo tego jego gniewliwo艣ci wydawa艂 im si臋 anio艂em z nieba.
Gdy jedli, radowa艂o go to widocznie bardzo. Potem kaza艂 sobie opowiada膰, jak si臋 tu dostali i przez co przeszli. Wi臋c Wawrzon opowiedzia艂 mu wszystko i nie zatai艂 nic, jako ksi臋dzu na spowiedzi. On gniewa艂 si臋, wymy艣la艂 mu, a gdy dosz艂o do tego, jak Wawrzon chcia艂 topi膰 Marysi臋, krzykn膮艂:
- Ja bym ci臋 ze sk贸ry odar艂!
Potem do Marysi:
- P贸jd藕 tu, dziewczyno!
Gdy si臋 zbli偶y艂a, wzi膮艂 w obie r臋ce jej g艂ow臋 i poca艂owa艂 j膮 w czo艂o.
Potem my艣la艂 przez chwil臋 i rzek艂:
- Bied臋 przeszli艣cie. Ale to jest dobry kraj, tylko trzeba sobie umie膰 radzi膰.
Wawrzon wytrzeszczy艂 na niego oczy: ten zacny i m膮dry pan nazywa艂 Ameryk臋 dobrym krajem.
- Tak jest, ciemi臋go - rzek艂 spostrzeg艂szy zadziwienie Wawrzona - dobry kraj! Gdym tu przyby艂, nie mia艂em nic, a teraz mam kawa艂ek chleba. Ale wam, ch艂opom, pilnowa膰 roli, nie po 艣wiecie si臋 w艂贸czy膰. Jak wy wyjedziecie, kt贸偶 tam zostanie? Wy艣cie tu na nic, a przyjecha膰 tu 艂atwo, wr贸ci膰 trudno.
Milcza艂 czas jaki艣, potem doda艂, jakby do siebie:
- Czterdzie艣ci kilka lat tu siedz臋, to si臋 i o kraju zapomnia艂o. Ale t臋sknota czasem bierze, co? Wiliam tam musi jecha膰, niech pozna, gdzie jego ojcowie 偶yli... To m贸j syn - rzek艂 ukazuj膮c na ch艂opca. - Wiliam! przywieziesz mi z domu gar艣膰 ziemi pod g艂ow臋 do trumny.
- Yes, father! - odpowiedzia艂 po angielsku wyrostek.
- I na piersi, Wiliam! I na piersi!
- Yes, father!
Starego pana dym tak okropnie zacz膮艂 gry藕膰 w oczy, 偶e 藕renice zasz艂y mu jakby szk艂em.
Zaraz te偶 pocz膮艂 si臋 gniewa膰:
- Rozumie ch艂ystek po polsku, ale woli m贸wi膰 po angielsku. Tak tu musi by膰. Co tu padnie, to dla dawnych prog贸w stracone. Wiliam! id藕 powiedz siostrze, 偶e b臋dziemy mieli go艣ci na obiad i na noc.
Ch艂opiec poskoczy艂 偶ywo. Stary pan zamy艣li艂 si臋 i milcza艂 d艂ugo; potem zacz膮艂 m贸wi膰, jakby do siebie:
- Cho膰by ich wys艂a膰 z powrotem, koszt wielki, a przy tym do czego wr贸c膮? Sprzedali, co mieli: p贸jd膮 na dziady. W s艂u偶bie z dziewczyn膮 B贸g wie, co by si臋 sta艂o. Kiedy tu jeste艣cie, trzeba jeszcze pracy popr贸bowa膰. Wys艂a膰 ich do jakiej osady, dziewczyna p贸jdzie za m膮偶 na poczekaniu. Dorobi膮 si臋 we dwoje; zechc膮 wr贸ci膰, to i starego zabior膮.
Nast臋pnie rzek艂 wprost ju偶 do Wawrzona:
- S艂ysza艂e艣 ty o tutejszych naszych osadach?
- Nie s艂ysza艂em, wielmo偶ny panie.
- Ludzie! jak wy si臋 tu puszczacie? Na mi艂y B贸g! Nie macie偶 gin膮膰 potem!? W Chicago jest takich jak ty ze dwadzie艣cia tysi臋cy, w Milwaukee tyle偶, w Detroit sporo, w Bufallo sporo. Pracuj膮 po fabrykach, ale ch艂opu najlepiej na rol臋. Do Radomia wys艂a膰 by was, do Illinois, hm! tam ju偶 o grunt trudno. Zak艂adaj膮 jaki艣 nowy Pozna艅 w stepach w Nebrasce, ale to daleko. Kolej drogo kosztuje. Panna Maria w Teksasie tak偶e daleko. Do Borowiny by艂oby najlepiej, tym bardziej 偶e mog臋 da膰 wam bilety darmo, a co dam w r臋k臋, to schowacie na gospodarstwo.
Zamy艣li艂 si臋 jeszcze g艂臋biej
- S艂uchaj, stary - rzek艂 nagle. - Zak艂adaj膮 teraz now膮 osad臋
Borowina w Arkansas. Jest to pi臋kny kraj i ciep艂y, a ziemia prawie pusta. Tam gruntu z lasem we藕miesz 160 morg贸w od rz膮du darmo, a od kolei za ma艂膮 op艂at膮 - rozumiesz? Na gospodarstwo ci dam i bilety na kolej, bo mog臋. Pojedziecie do miasta Little-Rock, potem trzeba b臋dzie wozem. Tam znajdziecie i innych, kt贸rzy z wami pojad膮. Zreszt膮 dam wam listy. Chc臋 wam pom贸c, bom wasz brat; ale twojej dziewczyny sto razy wiçcej 偶al mi ni偶 ciebie. Rozumiesz! Bogu dzi臋kujcie, 偶e艣cie mnie spotkali.
Tu g艂os jego sta艂 si臋 zupe艂nie mi臋kki.
- S艂uchaj, dziecko! - rzek艂 do Marysi - oto tu masz moj膮 kartk臋: schowaj j膮 艣wi臋cie. Jak ci臋 kiedy bieda przyci艣nie, jak zostaniesz samotna na 艣wiecie i bez opieki, to mnie poszukaj. Ty艣 biedne dziecko i dobre. Gdybym umar艂, Wiliam si臋 tob膮 zajmie. Kartki nie zgub! Chod藕cie teraz do mnie.
Po drodze kupi艂 im bielizny i ubrania, a wreszeie zaprowadzi艂 do siebie i ugo艣ci艂. By艂 to ca艂y dom dobrych ludzi, bo i Wiliam, i jego siostra Jenny zaj臋li si臋 obojgiem jakby krewnymi. Pan Wiliam obchodzi艂 si臋 nawet z Marysi膮 jakby z 搇ady" jak膮, czego wstydzi艂a si臋 okrutnie. Wieczorem do panny Jenny przysz艂o kilka m艂odych panienek z grzywkami na czo艂ach, ubranych 艣licznie i dobrych. Te wzi臋艂y mi臋dzy siebie Marysi臋, dziwi艂y si臋, 偶e taka blada, 偶e taka 艂adna, 偶e ma tak jasne w艂osy, 偶e im si臋 do n贸g ci膮gle schyla i po r臋kach je ca艂uje, z czego si臋 艣mia艂y bardzo. Stary pan chodzi艂 mi臋dzy m艂odymi, potrz膮sa艂 bia艂膮 g艂ow膮, mrucza艂, czasem si臋 gniewa艂, m贸wi艂 to po angielsku, to po polsku, rozmawia艂 z Marysi膮 i Wawrzonem o dalekich stronach rodzinnych: przypomina艂 sobie, rozpami臋tywa艂 i od czasu do czasu widocznie dym z cygara gryz艂 go w oczy, bo je sobie cz臋sto ukradkiem ociera艂.
Gdy si臋 wszyscy rozeszli spa膰, Marysia nie mog艂a wstrzyma膰 艂ez widz膮c, 偶e panna Jenny w艂asnymi r臋koma przygotowuje jej po艣ciel. Ach! jacy偶 to dobrzy ludzie byli, ale c贸偶 dziwnego! Przecie stary pan by艂 tak偶e rodem spod Poznania.
Trzeciego dnia Wawrzon i dziewczyna jechali ju偶 do Little-Rock. Ch艂op czu艂 sto dolar贸w w kieszeni i o biedzie zupe艂nie zapomnia艂, a Marysia czu艂a nad sob膮 widom膮 r臋k臋 Bo偶膮 i wierzy艂a, 偶e ta r臋ka nie da jej zgin膮膰; 偶e jak j膮 z niedoli wyprowadzi艂a, tak i Ja艣ka do Ameryki sprowadzi i nad obojgiem czuwa膰 b臋dzie, i do Lipiniec wr贸ci膰 im pozwoli.
Tymczasem miasta i farmy wiejskie miga艂y im przez okna wagonu. By艂o to zupe艂nie inaczej ni偶 w Nowym Jorku. By艂y pola i b贸r na daleko艣ci, i domki, przy kt贸rych ros艂y drzewa; ru艅 zb贸偶 wszelkich zieleni艂a siç wielkimi szmatami zupe艂nie jak w Polsce. Na ten widok Wawrzonowi rozpiera艂o tak co艣 piersi, 偶e mia艂 ochot臋 krzycze膰: 揌ej! wy bory i pola zielone!" Na 艂膮kach pas艂y si臋 trzody kr贸w i owiec; po rubie偶ach le艣nych wida膰 by艂o ludzi z siekierami. Poci膮g lecia艂 dalej i dalej. Powoli okolica stawa艂a si臋 coraz mniej ludna. Farmy znik艂y, a kraj roztworzy艂 si臋 w szeroki pusty step. Wiatr na nim wia艂 fal膮 traw i migota艂 kwiatami. Miejscami wi艂y si臋 na kszta艂t z艂ocistych wst臋g drogi pokryte 偶贸艂tym kwieciem, po kt贸rych niegdy艣 przesz艂y wozy. Wysokie burzany, dziewanny i szyszkowate osty kiwa艂y g艂owami jakby witaj膮c w臋drowc贸w. Or艂y ko艂ysa艂y si臋 na szerokich skrzyd艂ach nad stepem, wpatruj膮c si臋 pilnie w traw臋. Poci膮g rwa艂 naprz贸d, jakby chcia艂 dolecie膰 tam, gdzie te stepowe przestrzenie gin膮 oczom i zlewaj膮 si臋 z niebem. Z okien wagon贸w wida膰 by艂o ca艂e stadka zaj臋cy i piesk贸w ziemnych. Czasem rogata g艂owa jelenia mign臋艂a nad trawami. Nigdzie ani wie偶yczki ko艣cielnej, ani miasta, ani wsi, ani domu, stacje tylko; ale mi臋dzy stacjami i w bok ani 偶ywego ducha. Wawrzon spogl膮da艂 na to wszystko, kr臋ci艂 g艂ow膮 i nie m贸g艂 zrozumie膰, 偶e tyle 揹obroci", jak nazywa艂 grunta, pustk膮 stoi.
Up艂yn膮艂 dzie艅 i noc. Rankiem wjechali w bory, w kt贸rych drzewa by艂y pookr臋cane pn膮cymi si臋 ro艣linami, grubymi jak rami臋 ludzkie, co robi艂o b贸r tak g臋sty, 偶e chyba w niego siekier膮 jak w 艣cian臋 bi膰. Nieznane ptactwo 艣wiergota艂o w tych zielonych g膮szczach. Raz zda艂o si臋 Wawrzynowi i Marysi, 偶e w艣r贸d skr臋t贸w i bisior贸w ujrzeli jakich艣 je藕d藕c贸w z pi贸rami na g艂owach i o twarzach tak czerwonych jak mied藕 polerowana. Widz膮c te lasy, te puste stepy i puste bory, te wszystkie nieznane cuda i ludzi innych, Wawrzon nie m贸g艂 wreszcie wytrzyma膰 i rzek艂 :
- Mary艣!
- Co tatulu?
- Widzisz?
- Widz臋.
- A dziwujesz si臋?
- Dziwuj臋 si臋.
Przejechali na koniec rzek臋 ze trzy razy szersz膮 od Warty, o kt贸rej p贸藕niej dowiedzieli si臋, 偶e si臋 nazywa Missisipi, i g艂uch膮 ju偶 noc膮 przybyli do Little-Rock.
St膮d mieli si臋 wypyta膰 o drog臋 do Borowiny.
Porzucamy ich w tej chwili. Drugi okres ich tu艂actwa za chlebem zosta艂 uko艅czony. Trzeci mia艂 si臋 odgrywa膰 w lasach, w艣r贸d huku siekier i w ci臋偶kim znoju osadniczego 偶ycia. Czy mniej w nim by艂o 艂ez, cierpie艅 i niedoli - dowiemy si臋 nied艂ugo.
III. 呕YCIE OSADNICZE
Czym by艂a Borowina? Osad膮, kt贸ra mia艂a powsta膰. Ale widocznie nazw臋 obmy艣lono z g贸ry, wychodz膮c z zasady, 偶e gdzie istnieje nazwa, tam musi istnie膰 i rzecz. Poprzednio gazety polskie, a nawet i angielskie, wychodz膮ce w Nowym Jorku, Chicago, Bufallo, Detroit, Milwaukee, Manitovok, Denver, Calumet, s艂owem wsz臋dzie, gdzie mo偶na us艂ysze膰 mow臋 polsk膮, g艂osi艂y urbi et orbi w og贸lno艣ci, a polskim osadnikom w szczeg贸lno艣ci, 偶e kto by z nich chcia艂 by膰 zdrowym, bogatym, szcz臋艣liwym, je艣膰 t艂usto, 偶y膰 d艂ugo, a po 艣mierci na pewno otrzyma膰 zbawienie, ten niech si臋 zapisuje na dzia艂k臋 w raju ziemskim, czyli w Borowinie. Og艂oszenia m贸wi艂y, 偶e Arkansas, w kt贸rym ma stan膮膰 Borowina, jest krajem pustym jeszcze, ale najzdrowszym w 艣wiecie. Wprawdzie miasteczko Memphis, le偶膮ce na samej granicy, z tamtej strony Missisipi, jest siedliskiem 偶贸艂tej febry, ale wed艂ug og艂osze艅 ani 偶贸艂ta, ani 偶adna inna febra nie potrafi艂aby przep艂yn膮膰 takiej rzeki jak Missisipi. Na og贸lnym brzegu rzeki Arkansas nie ma jej dlatego jeszcze, 偶e s膮siedzi, Indianie Choctaws, oskalpowaliby j膮 bez 偶adnej lito艣ci. Febra dr偶y na widok czerwonej sk贸ry. Skutkiem takiego sk艂adu rzeczy osadnicy w Borowinie mieszka膰 b臋d膮 mi臋dzy febr膮 od wschodu a czerwonosk贸rymi od zachodu, w pasie zupe艂nie neutralnym, zatem maj膮cym przed sob膮 tak膮 przysz艂o艣膰, 偶e za lat tysi膮c Borowina b臋dzie niezawodnie liczy艂a ze dwa miliony mieszka艅c贸w, a ziemia, kt贸r膮 si臋 dzi艣 p艂aci po 1 i p贸艂 dolara za akr, p贸jdzie na place do sprzedania w cenie mniej wi臋cej tysi膮ca dolar贸w za kwadratowy 艂okie膰. Takim obietnicom i widokom trudno si臋 by艂o oprze膰. Tych, kt贸rym by mniej podoba艂o si臋 s膮siedztwo Choctaw贸w, og艂oszenia zapewnia艂y, 偶e ten waleczny szczep o偶ywiony jest szczeg贸lniejsz膮 sympati膮 w艂a艣nie dla Polak贸w, 偶e wi臋c nale偶y przewidywa膰 stosunki jak najuprzejmiejsze. Zreszt膮 wiadomo, 偶e gdzie przez lasy i stepy przejdzie kolej 偶elazna i s艂upy telegraficzne w kszta艂cie krzy偶贸w, tam owe krzy偶e staj膮 si臋 wkr贸tce znamionami stoj膮cymi na mogilnikach indyjskich; 偶e za艣 ziemia pod Borowin膮 nabyta zosta艂a od kolei 偶elaznej, znikni臋cie wi臋c Indian by艂o tylko kwesti膮 czasu.
Ziemia zosta艂a nabyta istotnie od kolei 偶elaznej, co zapewnia艂o osadzie zwi膮zek ze 艣wiatem, zbyt dla produkt贸w i przysz艂y rozw贸j. Og艂oszenia zapomnia艂y wprawdzie doda膰, 偶e kolej ta by艂a dopiero projektowan膮 i 偶e w艂a艣nie sprzeda偶 sekcyj nadawanych kolejom przez rz膮d w krajach pustych mia艂a zapewni膰, a raczej dope艂ni膰 funduszu potrzebnego na budow臋; zapomnienie to by艂o jednak 艂atwe do wybaczenia przy businessie tak z艂o偶onym. Zreszt膮 poci膮ga艂o t臋 tylko r贸偶nic臋 dla Borowiny, 偶e osada zamiast si臋 znajdowa膰 na linii drogi le偶a艂a w g艂uchej pustyni, do kt贸rej trzeba si臋 by艂o dostawa膰 w艣r贸d wielkich trud贸w wozami.
Z tych zapomnie艅 mog艂y si臋 zrodzi膰 r贸偶ne przykro艣ci, przykro艣ci jednak by艂y tylko czasowe i mia艂y usta膰 wraz z przeprowadzeniem kolei. Zreszt膮 wiadomo jest, 偶e og艂osze艅 w tym kraju nie mo偶na bra膰 dos艂ownie, albowiem jak ka偶da ro艣lina przesadzona na ameryka艅ski grunt wybuja niezawodnie, ale kosztem owoc贸w, tak i reklama w ameryka艅skich gazetach tak si臋 rozrasta, 偶e ziarnko prawdy trudno czasem z retorycznych plew wy艂uska膰. Od艂o偶ywszy jednak na bok wszystko, co w og艂oszeniach o Borowinie nale偶a艂o uwa偶a膰 za tak zwany humbug, mo偶na jeszcze by艂o mniema膰, 偶e osada ta nie b臋dzie wcale gorsza od tysi膮ca innych, kt贸rych powstawanie z nie mniejsz膮 przesad膮 g艂oszono.
Warunki wydawa艂y si臋 nawet z wielu wzgl臋d贸w pomy艣lnymi, st膮d mn贸stwo os贸b, a nawet rodzin polskich rozproszonych po ca艂ych Stanach, od wielkich jezior a偶 po palmowe lasy Florydy, od Atlantyku a偶 po kalifornijskie wybrze偶a, zapisa艂o si臋 na osiedle艅c贸w w maj膮cej powsta膰 osadzie. Mazurzy pruscy, 艢l膮zacy, Pozna艅czycy, Galicjanie, Litwini z Augustowskiego i Mazurzy spod Warszawy, kt贸rzy pracowali po fabrykach w Chicago i Milwaukee i kt贸rzy od dawna wzdychali do 偶ycia, jakie ch艂op z ch艂op贸w powinien prowadzi膰, chwycili pierwsz膮 sposobno艣膰, by si臋 z dusznych, zakopconych dymem i sadz膮 miast wydosta膰, a j膮膰 si臋 p艂uga i siekiery w przestronnych polach, borach i stepach Arkansasu. Ci, kt贸rym by艂o za gor膮co w Pannie Marii w Teksas lub za zimno w Minnesocie, lub za wilgotno w Detroit, lub za g艂odno w Radomiu w Illinois, po艂膮czyli si臋 z pierwszymi i kilkuset ludzi, najwi臋cej m臋偶czyzn, ale wiele tak偶e niewiast i dzieci wyruszy艂o do Arkansas. Nazwa 揃loody-Arkansas", to jest 搆rwawy", nie odstrasza艂a zbyt osadnik贸w. Jakkolwiek, prawd臋 m贸wi膮c, kraj ten obfituje dotychczas w drapie偶nych Indian, w tak zwanych outlaw贸w, czyli rozb贸jnik贸w zbieg艂ych spod prawa, w zdzicza艂ych skwater贸w, wycinaj膮cych drzewo wbrew zakazom rz膮dowym nad Red-River, i w r贸偶nych innych awanturnik贸w lub drapichrust贸w urwanych spod szubienicy; jakkolwiek dot膮d zachodnia cz臋艣膰 tego Stanu s艂ynn膮 jest z okrutnych zapas贸w mi臋dzy czerwonosk贸rymi a bia艂ymi my艣liwcami na bawo艂y i ze straszliwego prawa lynch, przecie mo偶na da膰 sobie z tym wszystkim rad臋. Mazur, gdy czuje s臋kacza w 艂apie, a zw艂aszcza jeszcze gdy ma po Mazurze z ka偶dego boku i Mazura za sob膮, nie bardzo komu ust膮pi, a temu, co by mu nadto w drog臋 laz艂, got贸w krzykn膮膰:
Dy膰wa nie ciarachy! Nie targajta, bo 偶gniema, a偶 b臋dzieta chrama膰!
Sk膮din膮d wiadomo tak偶e, 偶e Mazurzy lubi膮 si臋 trzyma膰 razem i osiada膰 w ten spos贸b, by Maciek Ma膰kowi m贸g艂 w ka偶dej chwili z k艂onic膮 na pomoc po艣pieszy膰.
Punktem zbornym dla wi臋kszo艣ci by艂o miasto Little-Rock, ale z Little-Rock do Claresville, najbli偶szej osady ludzkiej, z kt贸r膮 mia艂a s膮siadowa膰 Borowina, troch臋 dalej ni偶 z Warszawy do Krakowa, a co gorsza, trzeba by艂o jecha膰 krajem pustym, przedziera膰 si臋 przez lasy i wezbrane wody.
Jako偶 kilku ludzi, kt贸rzy nie chc膮c czeka膰 na ca艂膮 gromad臋, pu艣cili si臋 w pojedynk臋, zgin臋艂o bez wie艣ci, ale g艂贸wny tabor doszed艂 szcz臋艣liwie i obozowa艂 oto teraz w艣r贸d lasu.
Prawd臋 powiedziawszy, przybywszy na miejsce osadnicy rozczarowali si臋 bardzo. Spodziewali si臋 zasta膰 na gruntach przeznaczonych na osad臋 pola i las, a znale藕li tylko las, kt贸ry dopiero trzeba by艂o karczowa膰. Czarne d臋by, drzewa czerwone, bawe艂niane (tak zwane cottonwood), jasne platany i pos臋pne hikory, sta艂y obok siebie jedn膮 mas膮. Puszcza tu by艂a nie na 艣miech, podszyta czaporalem z do艂u, powik艂ana w g贸rze lianami, kt贸re przeskakuj膮c na kszta艂t lin i sznur贸w z drzewa na drzewo tworzy艂y jakby zwieszaj膮ce si臋 mosty, jakby zas艂ony, jakby bisiory jakie kwieciem okryte, a tak g臋ste, tak st艂oczone i zbite, 偶e oko nie pobieg艂o w dal, jako w naszych lasach: kto si臋 zapu艣ci艂 g艂臋biej, ten nieba nad sob膮 nie dojrza艂 i w mroku b艂膮dzi膰 musia艂, i zb艂膮dzi膰 m贸g艂, i zaprzepa艣ci膰 si臋 na zawsze. Jeden i drugi Mazur spogl膮da艂 to na w艂asne pi臋艣cie, to na siekier臋, to na owe d臋by maj膮ce po kilkana艣cie 艂okci obwodu i niejednemu markotno si臋 zrobi艂o. B艂ogo mie膰 drzewo na cha艂up臋 i na opa艂, ale wyci膮膰 las jednemu cz艂owiekowi na 160 morgach, pniaki z ziemi wydrapa膰, wykroty zr贸wna膰 i dopiero ima膰 si臋 p艂uga, to praca na ca艂e lata.
Ale nie by艂o nic innego do roboty, wi臋c zaraz drugiego dnia po przybyciu taboru jaki taki prze偶egna艂 si臋, w r臋ce splun膮艂, chwyci艂 toporzysko, st臋kn膮艂, machn膮艂, uderzy艂, i od tej pory co dzie艅 by艂o s艂ycha膰 huk siekier w tym arkansaskim lesie, a czasem i pie艣ni rozlegaj膮ce si臋 echem:
Przyszed艂 Jasie艅ko,
Przyszed艂 ze dworu:
揗i艂a Kasie艅ko,
P贸jd藕wa do boru,
Do boru, do ciemnego."
Tabor sta艂 wedle strumienia na do艣膰 obszernej polance, brzegiem kt贸rej mia艂y stan膮膰 w kwadrat cha艂upy, na 艣rodku za艣 z czasem ko艣ci贸艂 i szko艂a. Ale do tego by艂o jeszcze daleko; tymczasem za艣 sta艂y wozy, na kt贸rych przyby艂y rodziny osadnicze. Wozy te ustawiono w tr贸jk膮t, by w razie napadu mo偶na w nich si臋 broni膰 jak w fortecy. Za wozami na pozosta艂ej cz臋艣ci polanki chodzi艂y mu艂y, konie, wo艂y, krowy i owce, nad kt贸rymi czuwa艂a stra偶 z艂o偶ona z m艂odych, zbrojnych parobk贸w. Ludzie sypiali na wozach lub te偶 za ich obr臋bem naoko艂o ognisk.
W dzie艅 kobiety i dzieci zostawa艂y w taborze, obecno艣膰 za艣 m臋偶czyzn mo偶na by艂o pozna膰 tylko po huku siekier, kt贸rym rozbrzmiewa艂 ca艂y las. Nocami wy艂y w g膮szczach dzikie zwierz臋ta, mianowicie jaguary, arkansaskie wilki i kujoty. Straszne szare nied藕wiedzie, kt贸re blasku ognia mniej si臋 boj膮, podchodzi艂y czasem do艣膰 blisko do woz贸w, skutkiem czego cz臋sto w艣r贸d ciemno艣ci rozlega艂y si臋 wystrza艂y z karabin贸w i wo艂ania: 揃ywaj bi膰 bestyj臋!" Ludzie, kt贸rzy przybyli z dzikich stron teksaskich, byli po najwi臋kszej cz臋艣ci wprawnymi my艣liwcami i ci dostarczali z 艂atwo艣ci膮 sobie i swym rodzinom zwierzyny, mianowicie antylop, jeleni i bawo艂贸w; by艂a to bowiem pora wiosennych w臋dr贸wek tych zwierz膮t na p贸艂noc. Reszta osadnik贸w 偶ywi艂a si臋 zapasami zakupionymi w Little-Rock lub Clarcsville, a sk艂adaj膮cymi si臋 z kukurydzowej m膮ki i solonego mi臋sa.
Pr贸cz tego bito owce, kt贸rych pewn膮 ilo艣膰 zakupi艂a ka偶da rodzina.
Wieczorami, gdy wedle woz贸w rozpalono wielki ogie艅, m艂odzie偶 po wieczerzy zamiast i艣膰 spa膰 puszcza艂a si臋 w taniec. Jaki艣 grajek przywi贸z艂 z sob膮 skrzypce, na kt贸rych wygrywa艂 obertasa od ucha, a gdy g艂os skrzypiec gin膮艂 nadto w艣r贸d le艣nego szumu i pod otwartym niebem, inni pomagali grajkowi na spos贸b ameryka艅ski, brz臋kaj膮c w blaszane miski. 呕ycie uchodzi艂o w pracy ci臋偶kiej gwarnie, a przy tym bez艂adnie. Najpierwsz膮 rzecz膮 by艂o postawi膰 cha艂upy; jako偶 wkr贸tce na zielonym pod艣cielisku polanki stan臋艂y zr臋by dom贸w, ca艂a za艣 jej powierzchnia pokry艂a si臋 wi贸rami, heblowinami, kawa艂kami kory i tym podobnym 艣mieciem drzewnym. Czerwone drzewo, czyli tak zwane redwood, 艂atwo dawa艂o si臋 obrabia膰, ale cz臋sto trzeba by艂o po nie chodzi膰 daleko. Niekt贸rzy pourz膮dzali sobie tymczasowe namioty z p艂贸cien pozdzieranych z woz贸w. Inni, zw艂aszcza nie偶onaci, kt贸rym mniej pilno by艂o do dachu nad g艂ow膮, a wi臋cej przykrzy艂 si臋 karczunek, zacz臋li ora膰 w miejscach, gdzie puszcza nie by艂a podszyta i gdzie d臋by i hikory, tj. 偶elazne drzewa, by艂y rzadsze. W贸wczas to, jak b贸r arkansaski borem, pierwszy raz rozleg艂y si臋 w nim nawo艂ywania:
- He膰, kso, by艣!
W og贸le jednak taki nawa艂 roboty spada艂 na osadnik贸w, 偶e nie wiadomo by艂o, do czego r膮k przy艂o偶y膰: czy naprz贸d stawia膰 domy, czy karczowa膰, czy chodzi膰 za zwierzyn膮. Zaraz z pocz膮tku pokaza艂o si臋, 偶e pe艂nomocnik kolonist贸w kupi艂 ziemi臋 od kolei na wiar臋 i nigdy w niej poprzednio nie by艂; inaczej bowiem nie by艂by nabywa艂 g艂uchej puszczy, zw艂aszcza i偶 r贸wnie 艂atwo by艂o kupi膰 kawa艂ki stepu cz臋艣ciowo tylko lasem pokryte. Tak on, jak i pe艂nomocnik kolei przybyli wprawdzie na miejsce, by dzia艂ki rozmierzy膰 i wskaza膰 ka偶demu, co do niego nale偶y, ale zobaczywszy jak rzeczy stoj膮, pokr臋cili si臋 dwa dni, nast臋pnie wyk艂贸cili si臋 i wyjechawszy niby po narz臋dzia miernicze do Clarcsville, nie pokazali si臋 ju偶 w osadzie.
Wkr贸tce wysz艂o na jaw, 偶e jedni osadnicy zap艂acili wi臋cej, inni mniej, a co gorzej, nikt nie wiedzia艂, gdzie jego dzia艂ka le偶y, jak odmierzy膰 to, co na niego wypada. Osadnicy zostali bez 偶adnego przewodnictwa, bez 偶adnej w艂adzy, kt贸ra by mog艂a sprawy ich porz膮dkowa膰 i spory godzi膰. Nie wiedziano dobrze, jak pracowa膰. Niemcy wzi臋liby si臋 zapewne ca艂膮 gromad膮 do wyci臋cia lasu i oczy艣ciwszy ca艂膮 przestrze艅, postawiwszy wsp贸lnymi si艂ami domy, dopiero by zacz臋li przy ka偶dym domu odmierza膰 grunta. Ale ka偶dy Mazur chcia艂 od razu swoim si臋 zaj膮膰, sw贸j dom stawia膰 i na swojej dzia艂ce las ci膮膰. Ka偶dy przy tym chcia艂 bra膰 miejsca przy 艣rodkowej polance, gdzie puszcza by艂a najrzadsza, a woda najbli偶sza. St膮d powsta艂y spory, kt贸re wzros艂y zaraz, gdy pewnego dnia zjawi艂 si臋 jakby z nieba spad艂y w贸z niejakiego pana Grünma艅skiego. Ten pan Grünma艅ski w Cincinnati, np., gdzie mieszkaj膮 Niemcy, mo偶e nazywa艂 si臋 kr贸cej: Grünman, ale w Borowinie doda艂 sobie 搒ki" dlatego, 偶eby handel lepiej szed艂. W贸z jego mia艂 wysoki dach p艂贸cienny, na kt贸rym z ka偶dego boku czernia艂 napis wielkimi literami: 揝aloon", a pod spodem mniejszymi: 揃randy, whisky, d偶in".
Jakim sposobem w贸z ten przejecha艂 w ca艂o艣ci niebezpieezn膮 pustyni臋 mi臋dzy Clarcsville a Borowin膮, jakim sposobem nie rozbili go stepowi awanturnicy, dlaczego Indianie, kt贸rzy wa艂臋saj膮 si臋 ma艂ymi oddzia艂ami nieraz bardzo blisko od Clarcsville, nie zdj臋li skalpu z g艂owy pana Grünma艅skiego, to by艂a jego tajemnica, do艣膰 偶e przyby艂 i tego samego dnia zaraz zacz膮艂 robi膰 doskona艂e interesa. Ale te偶 tego samego dnia osadnicy pocz臋li si臋 k艂贸ci膰. Do tysi膮cznych spor贸w o dzia艂ki, o narz臋dzia, o owce, o miejsca przy ogniskach, przyby艂y nader b艂ahe powody. Oto w osadnikach obudzi艂 si臋 jaki艣 za艣ciankowoameryka艅ski patriotyzm. Ci, co pochodzili ze stan贸w p贸艂nocnych, pocz臋li wychwala膰 dawne swe siedziby kosztem osad i osadnik贸w ze stron po艂udniowych i odwrotnie. W贸wczas to mo偶na by艂o us艂ysze膰 ow膮 p贸艂nocnoameryka艅sk膮 polszczyzn臋, cerowan膮 angielskimi ni膰mi wsz臋dzie, gdzie j膮 od艂膮czenie od macierzystego kraju i przebywanie w艣r贸d obcych przedziurawi艂o.
- Bo co wy ta chwalita swoje po艂udniowe kontry - m贸wi艂 parobczak spod Chicago. - U nas, w Illinois, gdzie spojrzysz, to je rajbrod, a co karem milk臋 ujedziesz, to city. P贸jdziesz na ferm臋, dom chcesz stawia膰, to nie potrzebujesz lasu gry藕膰, kupisz lumbe i basta, a u was co?
- U nas jeden kanion wi臋cej wart ni偶 ca艂e twoje bloki.
- A ty mnie goddam, czego tykasz? Tam by艂em syr, to i tu b臋d臋 syr, a ty co艣 za jeden?
- Cicho, bo z艂api臋 szyngiels, albo ci 艂eb umocz臋 w kryku, kiedy si臋 sierdzisz. Co ci za business do mnie.
- Czego mnie faliszujesz? Kupi臋 ci臋 za bita!
.........................................................................................................
.........................................................................................................
W osadzie 藕le si臋 po prostu dzia艂o, bo ta gromada przypomina艂a gromad臋 owiec bez pastucha. Spory o dzia艂ki stawa艂y si臋 coraz gwa艂towniejsze. Przychodzi艂o do bitew, w kt贸rych towarzysze z jednych miast lub osad 艂膮czyli si臋 przeciwko pochodz膮cym z innych. Do艣wiadcze艅si, starsi i m臋drsi zyskiwali wprawdzie z wolna powag臋 i w艂adz臋, ale nie zawsze mogli je utrzyma膰. W chwilach tylko niebezpiecze艅stw wsp贸lny instynkt obrony kaza艂 zapomina膰 o k艂贸tniach. Raz gdy wieczorem gromadka w艂贸cz臋g贸w indyjskich ukrad艂a kilkana艣cie owiec, ch艂opi rzucili si臋 za nimi w pogo艅 hurmem i bez chwili namys艂u. Owce odebrano, jednego czerwonosk贸rego zbito tak, 偶e wkr贸tce umar艂 i najlepsza zgoda panowa艂a tego dnia, drugiego ranka znowu zacz臋li si臋 bi膰 z sob膮 przy karczunku. Zgoda przychodzi艂a tak偶e, gdy wieczorami grajek poczyna艂 wygrywa膰 nie do ta艅ca, ale rozmaite pie艣ni, kt贸re ka偶dy s艂ysza艂 dawno, jeszcze pod s艂omianymi strzechami. Rozmowy wtedy cich艂y. Ch艂opi otaczali grajka wielkim ko艂em, szum boru wt贸rowa艂 mu, p艂omie艅 w ogniskach syka艂 i strzela艂 skrami, oni za艣 stoj膮c spuszczali chmurnie g艂owy i dusze z nich ulatywa艂y za morze. Nieraz ksi臋偶yc wytoczy艂 si臋 wysoko nad las, a oni jeszcze s艂uchali. Ale z wyj膮tkiem tych kr贸tkich chwil rozprz臋ga艂o si臋 wszystko coraz bardziej w osadzie. Bez艂ad powi臋ksza艂 si臋, nurtowa艂a nienawi艣膰. To ma艂e spo艂ecze艅stwo, rzucone w艣r贸d las贸w i prawie oderwane od reszty ludzi i opuszczone przez przewodnik贸w, nie mog艂o i nie umia艂o sobie da膰 rady.
Mi臋dzy osadnikami odnajdujemy dwie znane nam postacie: starego ch艂opa, nazwiskiem Wawrzyn Toporek, i jego c贸rk臋 Marysi臋. Dostawszy si臋 do Arkansas mieli w Borowinie dzieli膰 losy innych. Jako偶 z pocz膮tku lepiej si臋 im dzia艂o. Co b贸r, to nie bruk nowojorski, a przy tym tam nie mieli nic, tu posiadali w贸z, inwentarza troch臋, nabytego tanio w Clarcsville, i troch臋 porz膮dk贸w do roli. Tam gryz艂a ich straszna t臋sknota, tu praca ci臋偶ka nie pozwala艂a my艣li od dnia dzisiejszego oderwa膰. Ch艂op od rana do wieczora b贸r ci膮艂, wi贸ry 艂upa艂 i belki na cha艂up臋 obrabia艂; dziewczyna musia艂a chusty w strumieniu pra膰, ogie艅 roznieca膰, je艣膰 gotowa膰; ale mimo znoju ruch i powietrze le艣ne zaciera艂y stopniami na jej twarzy 艣lady choroby, jakiej naby艂a przez n臋dz臋 w Nowym Jorku. Gor膮cy powiew z Teksasu opali艂 i pokry艂 z艂otawym odblaskiem blad膮 jej twarzyczk臋. M艂odzi ch艂opcy z Sant-Antonio i znad wielkich jezior, kt贸rzy o lada co przyskakiwali do siebie z pi臋艣ciami, w tym tylko byli zgodni, 偶e Marysi oczy tak patrz膮 spod jasnych w艂os贸w jak chaber z 偶yta i 偶e to naj艂adniejsza dziewczyna, jak膮 oko ludzkie ogl膮da艂o. Uroda Marysina wysz艂a na dobre i Wawrzonowi. Sam sobie szmat najrzadszego lasu wybra艂 i nikt mu si臋 nie sprzeciwia艂, bo wszyscy parobcy byli po jego stronie. Niejeden te偶 mu w 艣cinaniu drzewa i obrabianiu belek albo w zak艂adaniu na zr臋by pomaga艂, a stary, 偶e chytry by艂, pozna艂, co si臋 艣wi臋ci, i od czasu do czasu odzywa艂 si臋:
- Moja c贸ruchna chodzi po 艂膮ce kiejby lelija, kiejby pani, kiejby kr贸lewna. Komu zechc臋, to j膮 dam, ale byle komu nie dam, bo ona je gospodarska c贸rka. Kto mi si臋 ni偶ej pok艂oni i lepiej wygodzi, temu dam, nie 偶adnemu powsinodze.
Kto wi臋c jemu pomaga艂, my艣la艂, 偶e sobie pomaga.
Wawrzonowi wi臋c by艂o lepiej nawet ni偶 innym, a w og贸le by艂oby wcale dobrze, gdyby osada mia艂a jak膮 przysz艂o艣膰 przed sob膮. Ale tam rzeczy psowaly si臋 z dnia na dzie艅. Ubieg艂 tydzie艅 i drugi. Naoko艂o polanki zr膮bano drzewo, ziemia pokry艂a si臋 wi贸rami, tu i owdzie wznios艂a si臋 偶贸艂ta 艣ciana domostwa; to jednak, co zrobiono, by艂o fraszk膮 w por贸wnaniu z tym, co nale偶a艂o zrobi膰. Zielona 艣ciana boru z wolna tylko ust臋powa艂a przed siekierami. Ci, kt贸rzy si臋 zag艂臋biali w chaszcze, przynosili dziwaczne wie艣ci, 偶e ten b贸r wcale ko艅ca nie ma, 偶e dalej straszne w nim bagna, bajora i jaka艣 艣pi膮ca woda pod drzewami, 偶e jakie艣 dziwotwory tam mieszkaj膮, jakie艣 opary na kszta艂t duch贸w przesuwaj膮 si臋 mi臋dzy g膮szczami, jakie艣 w臋偶e sycz膮, jakie艣 g艂osy wo艂aj膮: 揘ie chod藕!", jakie艣 krzaki niesamowite za ubranie 艂api膮 i nie puszczaj膮. Pewien ch艂opak z Chicago dowodzi艂, 偶e widzia艂 diab艂a we w艂asnej osobie, jak straszny, kud艂aty 艂eb z b艂ota podni贸s艂 i tak na niego chrapa艂, i偶 ledwo do taboru uciek艂. Osadnicy z Teksas tlumaczyli mu, i偶 to musia艂 by膰 baw贸艂, ale on nie chcia艂 wierzy膰. Tak gro藕nemu po艂o偶eniu grozy przes膮d dodawa艂. W kilka dni po widzeniu diab艂a zdarza艂o si臋, 偶e dw贸ch zuch贸w w las posz艂o i wi臋cej ich nie ujrzano. Kilku ludzi zachorowa艂o na krzy偶e z wysilenia, a potem rzuci艂a si臋 na nich febra. K艂贸tnie o dzia艂ki wzrasta艂y do tego stopnia, 偶e do ran i krwi w bitwach przychodzi艂o. Kto nie pocechowa艂 byd艂a, temu inni w艂asno艣ci zaprzeczali. Tabor rozprz膮g艂 si臋, rozstawiono wozy po wszystkich k膮tach polanki, by by膰 od siebie jak najdalej. Nie wiadomo by艂o, kto ma wychodzi膰 na str贸偶臋 do byd艂a; owce pocz臋艂y gin膮膰. Tymczasem jedna rzecz stawa艂a si臋 coraz widoczniejsz膮, to 偶e nim s艂o艅ce wzejdzie, rosa oczy wyje; nim zasiewy na rubie偶ach le艣nych si臋 zazieleni膮 i doch贸wek jaki b臋dzie, zapas贸w 偶ywno艣ci zabraknie i przyj艣膰 mo偶e g艂贸d.
Rozpacz ogarnia艂a ludzi. Huk siekier w lesie si臋 zmniejsza, bo cierpliwo艣ci i odwagi poczyna艂o brakowa膰. Ka偶dy膰 by jeszcze pracowa艂, gdyby mu kto powiedzia艂: 揗asz, dot膮d twoje." Ale nikt nie wiedzia艂, co jego, co nie jego. S艂uszne narzekania na przewodnik贸w wzrasta艂y. Ludzie m贸wili, 偶e na puszcz臋 zostali wywiedzeni, by wygin臋li marnie. Powoli, kto mia艂 co艣 jeszcze grosza przy duszy, na w贸z siada艂 i do Clarcsville odje偶d偶a艂. Ale wi臋cej by艂o takich, kt贸rzy w艂o偶ywszy ostatni grosz w spraw臋, nie mieli o czym wraca膰 do dawnych siedzib. Ci za艂amywali r臋ce widz膮c zgub臋 pewn膮.
Siekiery przesta艂y wreszcie r膮ba膰, a b贸r szumia艂, jakby si臋 natrz膮sa艂 z ludzkiej niemocy. 揜膮b dwa lata, a potem z g艂odu zamrzyj" m贸wi艂 ch艂op do ch艂opa. A las szumia艂, jakby si臋 natrz膮sa艂.
Pewnego wieczora przyszed艂 Wawrzon do Marysi i rzek艂:
- Widz臋膰, 偶e wszyscy tu zmarniej膮 i my zmarniejemy.
- Wola Boga - odrzek艂a dziewczyna - ale by艂 ci On nam mi艂osierny, to i teraz nas nie opu艣ci.
Tak m贸wi膮c, podnosi艂a niebieskie jak chaber oczy do g贸ry ku gwiazdom i w blaskach ogniska wygl膮da艂a jak jaki obrazek ko艣cielny.
A chlopaki z Chicago i strzelcy z Teksasu patrz膮c na ni膮 m贸wili:
- I my nie opu艣ciwa ci臋, Marysiu, zorzo rumiana.
Ona pomy艣la艂a sobie, 偶e jeden jest tylko taki, z kt贸rym by posz艂a na kraj 艣wiata, jeden Ja艣ko w Lipi艅cach. Ale ten, cho膰 przyrzek艂 kaczorem morze za ni膮 przep艂yn膮膰, ptakiem powietrze przelecie膰, z艂otym pier艣cieniem po go艣ci艅cu si臋 potoczy膰, nie przep艂ywa艂, nie przelatywa艂 i ten jeden opu艣ci艂 j膮 niebog臋.
Marysia nie mog艂a nie wiedzie膰, 偶e w osadzie 藕le si臋 dzieje, ale w takiej ju偶 by艂a toni, z takich przepa艣ci B贸g j膮 wydoby艂, taka jej dusza sta艂a si臋 jasna w niedoli, 偶e ufno艣ci w pomoc niebiesk膮 nic jej nie mog艂o odebra膰.
Zreszt膮 wspomnia艂a, 偶e stary pan w Nowym Jorku, kt贸ry im pom贸g艂 z n臋dzy wsta膰 i tu si臋 przedosta膰, da艂 jej swoj膮 kart臋 rzek艂szy, 偶e gdy j膮 niedola przyci艣nie, niech si臋 do niego zg艂osi, a on j膮 poratuje zawsze.
Tymczasem dla osady ka偶dy dzie艅 wi臋ksz膮 gro藕b臋 przynosi艂. Ludzie uciekali z niej nocami, i co si臋 tam z nimi dzia艂o, to ju偶 trudno powiedzie膰. Woko艂o las szumia艂 i natrz膮sa艂 si臋.
Stary Wawrzon zachorowa艂 wreszcie z wysilenia. B贸l j膮艂 mu po pacierzach chodzi膰. Dwa dni nie zwa偶a艂 na to, trzeciego nie m贸g艂 wsta膰. Dziewczyna posz艂a do lasu, nazbiera艂a mchu, wys艂a艂a nim gotow膮 艣cian臋 domu, le偶膮c膮 na murawie, po艂o偶y艂a ojca na mchach i gotowa艂a mu leki z w贸dk膮.
- Mary艣! - mrucza艂 ch艂op - ju偶 艣mier膰 idzie do mnie przez bory; zostaniesz ty sama na 艣wiecie, sieroto. B贸g mnie karze za ci臋偶kie grzechy moje, bom ci臋 wyprowadzi艂 za morze i zgubi艂. Ci臋偶kie b臋dzie moje konanie...
- Tatulu! - odpowiada艂a dziewczyna - mnie by B贸g skara艂, gdybym za wami nie by艂a posz艂a.
- Bym ci臋 jeno samej nie zostawi艂: gdybym ci臋 do 艣lubu b艂ogos艂awi艂, lepiej by by艂o umiera膰. Mary艣, we藕 ty Czarnego Orlika za m臋偶a: on jest ch艂op dobry, on ci臋 nie opu艣ci.
Czarny Orlik, niechybny my艣liwiec z Teksasu, kt贸ry to s艂ysza艂, zaraz rzuci艂 si臋 na kolana.
- Ojcze! pob艂ogos艂awta - rzek艂. - Mi艂uj臋 ja t臋 dziewczyn臋 jako dol臋 w艂asn膮. Ja膰 si臋 z borem znam i zgin膮膰 jej nie dam.
Tak m贸wi膮c patrzy艂 sokolimi oczyma na Marysi臋 jako na t臋cz臋, ale ona, pochyliwszy si臋 ku nogom starego, rzek艂a:
- Nie niew贸lcie mnie, tatulu! Komu 艣lubowa艂am, tego b臋d臋 albo niczyja.
- Komu艣 艣lubowa艂a, tego nie b臋dziesz, bo ja go zabij臋. Moj膮 musisz by膰 albo niczyj膮 - odpowiada艂 Orlik. - Zmarniej膮 tu wszyscy, zmarniejesz i ty, je艣li ci臋 nie poratuj臋.
Czarny Orlik nie myli艂 si臋: osada marnia艂a. Up艂yn膮艂 znowu tydzie艅 i drugi. Zapasy dobiega艂y ko艅ca. Zacz臋to bi膰 byd艂o przeznaczone na robot臋. Febra rzuca艂a si臋 na coraz nowe ofiary, ludzie na puszczy zacz臋li to przeklina膰, to wo艂a膰 wielkimi g艂osami do nieba o ratunek. Pewnej niedzieli starzy, parobki, kobiety i dzieci, wszyscy kl臋kli na murawie i 艣piewali suplikacje. Sto g艂os贸w powtarza艂o: 撆歸i臋ty Bo偶e, 艢wi臋ty mocny, 艢wi臋ty a nie艣miertelny, zmi艂uj si臋 nad nami!" B贸r przesta艂 ko艂ysa膰 si臋, przesta艂 szumie膰 i s艂ucha艂. Dopiero gdy pie艣艅 ucich艂a, zaszumia艂 znowu, jakby m贸wi艂 gro藕nie: 揓am tu kr贸l, jam tu pan, jam tu najmocniejszy."
Ale Czarny Orlik, kt贸ry z borem si臋 zna艂, utkwi艂 we艅 czarne swe oczy, popatrzy艂 na艅 dziwnie jako艣, potem rzek艂 g艂o艣no:
- Ano, to we藕miewa si臋 za bary.
Ludzie popatrzyli z kolei na Orlika i otucha jaka艣 wst膮pi艂a im w serce. Ci, co go znali jeszcze z Teksasu, mieli do niego ufno艣膰 wielk膮, bo to by艂 my艣liwiec nawet w Teksasie s艂awny. Ch艂op to by艂 istotnie w stepach zdzicza艂y i silny jak d膮b. Na nied藕wiedzia w pojedynk臋 chodzi艂. W Sant-Antonio, gdzie przedtem mieszka艂, wiedziano dobrze, 偶e czasem gdy wzi膮wszy karabin wyszed艂 na pustyni臋, to po par臋 miesi臋cy w domu go nie bywa艂o, a zawsze wraca艂 zdr贸w, ca艂y. Przezywano go Czarnym, bo tak by艂 opalony od s艂o艅ca. M贸wiono nawet o nim, 偶e na granicy Meksyku rozbija艂, ale to nie by艂o prawd膮. Przynosi艂 tylko sk贸ry, a czasem i skalpy indyjskie, dop贸ki mu za nie proboszcz miejscowy kl膮tw膮 nie zagrozi艂. Teraz w Borowinie on tylko o nic nie dba艂 i o nic si臋 nie troszczy艂. B贸r mu dawa艂 je艣膰 i pi膰, b贸r go odziewa艂. Gdy wi臋c zacz臋li ludzie ucieka膰 i traci膰 g艂owy, on zacz膮艂 wszystko w r臋ce bra膰 i rz膮dzi膰 si臋, jak szara g臋艣 po niebie, maj膮c za sob膮 wszystkich z Teksasu. Gdy si臋 po suplikacjach na b贸r zawzi膮艂, ludzie pomy艣leli sobie: 揚rzecie on co艣 wymy艣li."
Tymczasem zachodzi艂o s艂o艅ce. Wysoko mi臋dzy czarnymi ga艂臋ziami hikor 艣wieci艂a jeszcze czas jaki艣 jasno艣膰 z艂ota, potem sczerwienia艂a i gas艂a. Wiatr poci膮ga艂 ku po艂udniowi, gdy si臋 zmroczy艂o. Orlik wzi膮艂 karabin i poszed艂 do lasu.
Noc ju偶 zapad艂a, gdy w czarnej dali le艣nej ludzie ujrzeli niby wielk膮 gwiazd臋 z艂ot膮, jakoby wschodz膮c膮 zorz臋 lub s艂o艅ce, kt贸re ros艂o ze straszn膮 szybko艣ci膮 rozlewaj膮c krwaw膮 i czerwon膮 jasno艣膰.
- B贸r si臋 pali! B贸r si臋 pali! - zacz臋to wo艂a膰 w taborze.
Chmary ptactwa podnios艂y si臋 z 艂oskotem ze wszystkich stron lasu, krzycz膮c, kracz膮c, 艣wiergoc膮c. Byd艂o w obozie zacz臋艂o rycze膰 偶a艂o艣nie, psy wy艂y, ludzie biegali przera偶eni nie wiedz膮c, czy nie na nich idzie po偶oga, ale silny wiatr po艂udniowy m贸g艂 gna膰 p艂omienie tylko od polanki. Tymczasem w dali zab艂ys艂a druga czerwona gwiazda, potem trzecia. Obie wkr贸tce zla艂y si臋 z pierwsz膮 i po偶ar hucza艂 na coraz wi臋kszych przestrzeniach. P艂omienie rozlewa艂y si臋 jak woda, bieg艂y po suchych wi膮zaniach lian贸w i dzikiego wina, trz臋s艂y li艣膰mi. Wicher wyrywa艂 te p艂on膮ce li艣cie, ni贸s艂 je jakby ptaki ogniste dalej i dalej.
Hikory p臋ka艂y z hukiem armatnim w p艂omieniach. Czerwone w臋偶e ognia wi艂y si臋 po smolnym podszyciu puszczy. Syczenie, szum, trzask ga艂臋zie, g艂uche huczenie ognia, pomieszane z wrzaskiem ptactwa i rykiem zwierz膮t, nape艂nia艂y powietrze. Niebotyczne drzewa chwia艂y si臋 niby p艂omienne s艂upy i kolumny. Poprzepalane na skr臋tach liany odrywa艂y si臋 od drzew i ko艂ysz膮c si臋 strasznie niby jakie艣 szata艅skie ramiona podawa艂y skry i ogie艅 od drzewa do drzewa. Niebo zaczerwieni艂o si臋, jakby w nim drugi by艂 po偶ar. Zrobi艂o si臋 widno jak w dzie艅. Potem wszystkie p艂omienie zla艂y si臋 w jedno morze ognia i sz艂y przez las jakby tchnienie 艣mierci lub gniew Bo偶y.
Dym, upa艂 i wo艅 spalenizny nape艂ni艂y powietrze. Ludzie w taborze, cho膰 im nie grozi艂o niebezpiecze艅stwo, zacz臋li krzycze膰 i nawo艂ywa膰 si臋 wzajemnie, gdy nagle od strony po偶aru pokaza艂 si臋 w skrach i blasku Czarny Orlik.
Twarz mia艂 okopcon膮 dymem i gro藕n膮. Gdy go otoczono ko艂em, opar艂 si臋 o karabin i rzek艂:
- Nie b臋dziecie karczowali. Spali艂em b贸r. Jutro b臋dziecie mieli z tej strony pola, ile kto strzyma.
Potem zbli偶ywszy si臋 do Marysi rzek艂:
- Musisz by膰 moj膮, jakom jest ten, kt贸ry spali艂 b贸r. Kto tu ode mnie mocniejszy?
Dziewczyna zacz臋艂a dr偶e膰 na ca艂ym ciele, bo 艂una 艣wieci艂a w oczach Orlika i ca艂y wyda艂 jej si臋 strasznym.
Pierwszy raz od chwili przyjazdu dzi臋kowa艂a Bogu, 偶e Ja艣ko by艂 daleko, w Lipi艅cach.
Po偶oga tymczasem hucz膮c odchodzi艂a dalej a dalej; dzie艅 zrobi艂 si臋 chmurny i grozi艂 deszczem. 艢witaniem niekt贸rzy ludzie poszli obejrze膰 zgliszcza, ale niepodobna by艂o zbli偶y膰 si臋 od gor膮ca.
Drugiego dnia 艣re偶oga na kszta艂t mg艂y zawis艂a w powietrzu, tak 偶e cz艂owiek cz艂owieka o kilkana艣cie krok贸w nie m贸g艂 odr贸偶ni膰. W nocy zacz膮艂 pada膰 deszcz, kt贸ry wkr贸tce przeszed艂 w straszliw膮 ulew臋. By膰 mo偶e, 偶e po偶ar wstrz膮sn膮wszy atmosfer膮, przyczyni艂 si臋 do sp臋dzenia chmur, ale pr贸cz tego by艂a to pora wiosenna, w czasie kt贸rej na dalszym biegu Missisipi tudzie偶 w wid艂ach rzeki Arkansas i Czerwonej padaj膮 zwykle ogromne deszeze. Przyczynia si臋 do tego i parowanie w贸d, kt贸re w Arkansas pokrywaj膮c w kszta艂cie b艂ot, ma艂ych jezior i strumieni kraj ca艂y zwi臋kszaj膮 si臋 na wiosn臋 z powodu topnienia 艣nieg贸w w dalekich g贸rach. Ca艂a polanka rozmi臋k艂a i zmieni艂a si臋 stopniowo w wielk膮 sadzawk臋. Ludzie, mokn膮c po ca艂ych dniach, zacz臋li chorowa膰. Niekt贸rzy zn贸w opu艣cili osad臋 pragn膮c si臋 dosta膰 do Clarcsville, ale powr贸cili wkr贸tce, przywo偶膮c wie艣膰, 偶e rzeka wezbra艂a i 偶e przejazd jest niepodobny. Po艂o偶enie stawa艂o si臋 straszne, bo od przybycia osadnik贸w ko艅czy艂 si臋 ju偶 miesi膮c, zapasy mog艂y si臋 wyczerpa膰, a dosta膰 nowych z Clarcsville by艂o niepodobie艅stwem.
Wawrzonowi tylko i Marysi mniej grozi艂 g艂贸d ni偶 innym, czuwa艂a bowiem nad nimi pot臋偶na r臋ka Czarnego Orlika. Co dzie艅 rano przynosi艂 im zwierzyn臋, kt贸r膮 albo strzela艂, albo 艂apa艂 we wnyki; na 艣cianie domu, na kt贸rej le偶a艂 Wawrzon, Orlik ustawi艂 sw贸j namiot, by starego i Marysi臋 od deszczu zabezpieczy膰. Trzeba by艂o przyj膮膰 t臋 jego pomoc, kt贸r膮 prawie narzuca艂, i zobowi膮za膰 si臋 do wdzi臋czno艣ci, bo zap艂aty wzi膮膰 nie chcia艂, jeno r臋ki Marysinej 偶膮da艂.
- Czy to ja jedna w 艣wiecie? - wyprasza艂a si臋 dziewczyna. Id藕, inszej sobie poszukaj, jako i ja mi艂uj臋 innego.
Ale Orlik odpowiada艂:
- Cho膰bym kraj 艣wiata schodzi艂, drugiej takiej nie znajd臋. Ty艣 mi jedna na 艣wiecie i musisz by膰 moj膮. Co zrobisz, jak ci stary zemrze? Przyjdziesz do mnie, przyjdziesz sama, a ja ci臋 wezm臋 jak wilk jagni臋, w lasy zanios臋, ale膰 nie po藕r臋. Ty艣 moja! ty艣 jedyna! Kto mi ci臋 zaprzeczy? Kogo ja si臋 tu boj臋? Niech przyje偶d偶a tw贸j Ja艣ko: chc臋 tego!
Co do Wawrzona, Orlik zdawa艂 si臋 mie膰 s艂uszno艣膰. Stary chorza艂 coraz bardziej, chwilami dostawa艂 gor膮czki, m贸wi艂 o grzechach swoich, o Lipi艅cach i o tym, 偶e mu B贸g nie pozwoli ich zobaczy膰. Marysia 艂zy la艂a i nad nim, i nad sob膮. To, 偶e jej Orlik obiecywa艂, i偶 byle mu 艣lubowa艂a, to wr贸ci z ni膮 cho膰by do Lipiniec, by艂o dla niej gorycz膮, nie pociech膮. Wr贸ci膰 do Lipiniec, gdzie by艂 Ja艣ko, i wr贸ci膰 cudz膮 za nic! Lepiej tu umrze膰 pod pierwszym lepszym drzewem. My艣la艂a, 偶e tak sko艅czy.
Tymczasem nowy dopust mia艂 spa艣膰 na osad臋.
Deszcz la艂 coraz wi臋kszy. Pewnej g艂uchej nocy, gdy Orlik poszed艂 jak zwykle do boru, w taborze rozleg艂 si臋 krzyk przera藕liwy:
- Woda! woda!
Gdy ludzie przetarli ze snu oczy, ujrzeli w ciemno艣ci, jak okiem si臋gn膮膰, jedn膮 bia艂膮 p艂aszczyzn臋, pluskaj膮c膮 pod deszczem i ko艂ysan膮 wiatrem. Rozpierzch艂e i przy膰mione 艣wiat艂o nocy po艂yskiwa艂o stalowo na za艂amaniach i zmarszczkach fali. Od strony brzegu, gdzie stercza艂y pniaki, i od spalonego lasu s艂ycha膰 by艂o szum i chlupotanie nowych fal, p艂yn膮cych jakoby z p臋dem wielkim.
Krzyk powsta艂 w ca艂ym obozie. Kobiety i dzieci zacz臋艂y si臋 chroni膰 na wozy, m臋偶czy藕ni biegli co si艂 na zachodni膮 stron臋 polanki, gdzie drzewa nie by艂y wyci臋te. Woda dochodzi艂a im zaledwie do kolan, ale wzbiera艂a szybko. Szum od strony lasu powi臋ksza艂 si臋 i miesza艂 z okrzykami trwogi, z nawo艂ywaniem imion i pro艣bami o ratunek. Wkr贸tce wi臋ksze zwierz臋ta zacz臋艂y si臋 cofa膰 przed parciem fali z miejsca na miejsce. Zna膰 by艂o, 偶e gwa艂towno艣膰 pr膮du zwi臋ksza si臋. Owce sp艂yn臋艂y i 偶a艂osnym beczeniem wzywa艂y na pomoc, p贸ki nie znik艂y, niesione w stron臋 drzew. Deszcz la艂 jak z cebra i ka偶da minuta stawa艂a si臋 coraz straszliwsz膮. Daleki szum zmieni艂 si臋 w ogromny gwar i huk rozw艣cieczonych fal. Wozy zacz臋艂y dr偶e膰 pod ich uderzeniem. Zna膰 by艂o, 偶e to nie zwyk艂y zalew deszczowy, ale 偶e rzeka Arkansas i wszystkie jej dop艂ywy musia艂y wyla膰. By艂a to topiel, rwanie drzew z korzeniami, 艂amanie las贸w, groza, rozp臋tanie si臋 偶ywio艂贸w, ciemno艣膰, 艣mier膰.
Jeden z woz贸w, stoj膮cy najbli偶ej spalonego lasu, przewr贸ci艂 si臋. Na rozdzieraj膮cy krzyk: 揜atunku!", zamkni臋tych w nim kobiet, kilka ciemnych postaci m臋skich rzuci艂o si臋 z drzew, ale fala porwa艂a ratuj膮cych, okr臋ci艂a i ponios艂a w las na zgub臋. Na innych wozach chroniono si臋 na p艂贸cienne dachy. Deszcz szumia艂 coraz wi臋kszy, coraz wi臋ksza ciemno艣膰 pada艂a na t臋 mroczn膮 艂膮k臋. Chwilami belka jaka z uczepion膮 ludzk膮 postaci膮 przemkn臋艂a, rzucana w g贸r臋 i na d贸艂, chwilami ciemny kszta艂t zwierz臋cia lub cz艂owieka, czasem r臋ka wysun臋艂a si臋 z wody i zapad艂a w ni膮 na zawsze.
Coraz w艣cieklejszy huk w贸d zg艂uszy艂 wszystko, i ryki ton膮cych zwierz膮t, i wo艂ania: 揓ezu! Jezu! Maria!" Na 艂膮ce potworzy艂y si臋 wiry i koliska, wozy nik艂y...
A Wawrzon i Marysia? Ta 艣ciana domu, na kt贸rej stary ch艂op le偶a艂 pod Orlikowym namiotem, uratowa艂a ich na razie, bo sp艂yn臋艂a jak tratwa. Fala okr臋ci艂a j膮 woko艂o ca艂ej polanki i ponios艂a w stron臋 lasu, tam uderzy艂a ni膮 o jedno drzewo, o drugie i wepchn膮wszy wreszcie w 艂o偶ysko strumienia ponios艂a w dal i ciemno艣膰.
Dziewczyna kl臋cz膮ca przy starym ojcu podnosi艂a r臋ce do nieba, wzywaj膮c je na ratunek; ale odpowiada艂y jej tylko uderzenia fali d偶d偶ystej, gnanej wiatrem...
Namiot zerwa艂o... a i sama tratwa mog艂a rozbi膰 sí臋 co chwila, bo i przed ni膮, i za ni膮 p艂yn臋艂y pnie powyrywanych drzew, kt贸re mog艂y j膮 zgnie艣膰 lub podwa偶y膰.
Na koniec wpad艂a mi臋dzy ga艂臋zie jakiego艣 drzewa, kt贸rego czub by艂o tylko wida膰 z wody, ale w tej samej chwili z owego czuba doszed艂 g艂os ludzki:
- We藕 karabin i przejd藕cie na drug膮 stron臋, by si臋 tratwa nie przechyli艂a, jak zeskocz臋...
Zaledwie oboje z Wawrzonem uczynili to, co im kazano, jaka艣 posta膰 skoczy艂a z ga艂臋zi na tratw臋.
By艂 to Orlik.
- Mary艣! - rzek艂 - jakom ci powiedzia艂, 偶e ci臋 nie opuszcz臋. Boga mi! Ja was i z tej toni wyprowadz臋.
Toporkiem, kt贸ry mia艂 przy sobie, uci膮艂 prost膮 ga艂膮藕 z drzewa, obrobi艂 j膮 w mgnieniu oka, potem wypchn膮艂 tratw臋 z ga艂臋zi i pocz膮艂 wios艂owa膰.
Wydostawszy si臋 na w艂a艣ciwe 艂o偶ysko strumienia p艂yn臋li z szybko艣ci膮 b艂yskawicy. Gdzie? nie wiedzieli, ale p艂yn臋li. Orlik od czasu do czasu odpycha艂 pnie, ga艂臋zie lub wykr臋ca艂 tratw臋, by omija膰 drzewo stoj膮ce. Olbrzymie si艂y jego zdawa艂y si臋 podwaja膰. Oko pomimo ciemno艣ci odkrywa艂o ka偶de niebezpiecze艅stwo. Up艂ywa艂a godzina za godzin膮. Ka偶dy inny by艂by pad艂 ze zm臋czenia, po nim nawet zna膰 trudu nie by艂o. Nad samym rankiem wydostali si臋 z las贸w, bo 偶adnego wierzcho艂ka drzewa nie by艂o wida膰 na widnokr臋gu. Za to ca艂a okolica wygl膮da艂a jak jedno morze. Potworne skr臋ty 偶贸艂tej i spienionej wody zatacza艂y si臋 z rykiem po pustej p艂aszczy藕nie. Tymczasem dnia艂o coraz wi臋cej. Orlik widz膮c, 偶e 偶adnego pnia w pobli偶u nie ma, przesta艂 na chwil臋 wios艂owa膰 i odwr贸ci艂 si臋 do Marysi:
- Moja艣 ty teraz, bom ci臋 艣mierci wydar艂.
G艂owa jego by艂a odkryta, a twarz mokra i zarumieniona znojem, zagrzana walk膮 z powodzi膮, mia艂a taki wyraz si艂y, 偶e Marysia po raz pierwszy nie 艣mia艂a mu odpowiedzie膰, 偶e innemu 艣lubowa艂a.
- Mary艣! - rzek艂 ch艂opak mi臋kko - Mary艣 serdeczna!
- Dok膮d p艂yniemy? - spyta艂a chc膮c zmieni膰 rozmow臋.
- Co mi tam! Byle z tob膮... umi艂owana...
- Wios艂uj, dop贸ki 艣mier膰 przed nami.
Orlik pocz膮艂 znowu wios艂owa膰. Tymczasem Wawrzon czu艂 si臋 gorzej i gorzej. Chwilami mia艂 gor膮czk臋, chwilami opuszcza艂a go, ale s艂abn膮艂. Za du偶o ju偶 by艂o cierpie艅 na jego stare, sterane cia艂o. Zbli偶a艂 si臋 kres i uspokojenie wielkie, ulga wieczysta. W samo po艂udnie obudzi艂 si臋 i rzek艂 :
- Mary艣! Ju偶 ja jutra nie doczekam. Oj! dziewczyno, dziewczyno! Bogdajbym nie by艂 z Lipiniec wyje偶d偶a艂 i ciebie nie wywozi艂. Ale B贸g mi艂osierny! Nacierpia艂em si臋 niema艂o, to mi odpu艣ci grzechy moje. Mnie pochowajta, je艣li b臋dzieta mogli, a ciebie niech Orlik do starego pana do Nowego Jorku odprowadzi. To dobry pan, on zlituje si臋 nad tob膮 i na drog臋 ci da i wr贸cisz do Lipiniec. Ja ju偶 nie wr贸c臋. O Bo偶e, Bo偶e mi艂osierny, pozw贸l偶e duszy mojej jakby ptakowi tam polecie膰 i cho膰by zobaczy膰!
Tu gor膮czka go ogarn臋艂a i pocz膮艂 m贸wi膰: 揚od Twoj膮 obron臋 uciekamy si臋, 艢wi臋ta Bo偶a Rodzicielko!" Nagle krzykn膮艂: 揘ie wrzucajta mnie w wod臋, bom nie pies"; a potem widocznie przypomnia艂o mu si臋, jak chcia艂 Marysi臋 z n臋dzy topi膰, bo znowu wo艂a艂: 揇ziecko, odpu艣膰! odpu艣膰!
Ona biedaczka le偶a艂a u wezg艂owia ze 艂kaniem... Orlik wios艂owa艂 i 艂zy dusi艂y go za gard艂o...
Wieczorem wypogodzi艂o si臋. S艂o艅ce w chwili zachodu pokaza艂o si臋 nad zalan膮 okolic膮 i odbi艂o si臋 w wodzie d艂ug膮, z艂ocist膮 ta艣m膮. Stary zacz膮艂 kona膰. B贸g jednak zmi艂owa艂 si臋 nad nim i da艂 mu 艣mier膰 pogodn膮. Z pocz膮tku powtarza艂 偶a艂osnym g艂osem: 揙djecha艂em od Polski, od tamtej ziemi", ale potem w ob艂臋dzie gor膮czki zda艂o mu si臋, 偶e do niej wraca艂. Ot, widzi mu si臋, 偶e stary pan z Nowego Jorku da艂 na drog臋 i na odkupno kolonii, wi臋c oboje z Marysi膮 jad膮 z powrotem. S膮 na oceanie, okr臋t p艂ynie dzie艅 i noc, majtkowie 艣piewaj膮. Potem widzi ten port w Hamburgu, z kt贸rego wyjecha艂, miasta r贸偶ne migaj膮 mu w oczach, mowa niemiecka brzmi naoko艂o, ale poci膮g leci naprz贸d, wi臋c Wawrzon czuje, 偶e coraz bli偶ej jest domu, jaka艣 rado艣膰 rozdyma mu pier艣, jakie艣 powietrze inne, kochane zalatuje go od stron rodzinnych... Co to? Granica. Biedne ch艂opskie serce bije jak m艂otem... Jed藕cie dalej! Bo偶e, Bo偶e! a to ju偶 i pola, i grusze Ma膰kowe... ich cha艂upy szare i ko艣cio艂y. Tam ch艂op w baraniej czapce chodzi za p艂ugiem. On r臋ce do niego z wagonu wyci膮ga. Gospodarzu, gospodarzu!... m贸wi膰 nie mo偶e. Jad膮 dalej. A tam co? Miasto Przyr臋ble, a za Przyr臋blami Lipi艅ce. Id膮 oboje z Marysi膮 drog膮 i p艂acz膮. Jest wiosna. Zbo偶e kwitnie... chrab膮szcze brz臋cz膮 w powietrzu... w Przyr臋blach dzwoni膮 na Anio艂 Pa艅ski... Jezu! Jezu! za co tyle szcz臋艣cia jemu grzesznemu? Jeszcze przez t臋 g贸rk臋, a tam ju偶 krzy偶 i drogowskaz, i lipiniecka granica. Ju偶 nie id膮, ale... lec膮 jakby na skrzyd艂ach, ju偶 s膮 na g贸rce, przy krzy偶u, przy drogoskazie. Ch艂op rzuca si臋 na ziemi臋 i ryczy ze szcz臋艣cia, i ziemi臋 ca艂uje, i czo艂gaj膮c si臋 do krzy偶a obejmuje go r臋koma: ju偶 jest w Lipi艅cach. Tak jest. On ju偶 w Lipi艅cach, bo tylko martwe jego cia艂o spoczywa na zab艂膮kanej w艣r贸d powodzi tratwie, a dusza polecia艂a tam, gdzie jej szcz臋艣cie i spok贸j.
Pr贸偶no dziewczyna zawodzi nad nim: 揟atulu, tatulu!" Biedna Marysiu, nie wr贸ci on do ciebie! Jemu za dobrze w Lipi艅cach.
Nadesz艂a noc. Orlikowi wypada艂a ju偶 tyczka z r臋ki od wios艂owania i g艂贸d dokucza艂. Marysia kl臋cz膮c nad cia艂em ojca odmawia艂a przerywanym g艂osem pacierze, naok贸艂 a偶 do ostatnich kra艅c贸w horyzontu wida膰 by艂o tylko topiel wodn膮.
Wp艂yn臋li w 艂o偶ysko jakiej艣 wi臋kszej rzeki, bo pr膮d znowu szybko unosi艂 tratw臋. Niepodobna by艂o ni膮 kierowa膰. Mo偶e to jednak by艂y i wiry, kr臋c膮ce si臋 nad wkl臋艣ni臋ciami stepu, bo cz臋sto nios艂o ich ko艂em. Orlik czu艂, 偶e go si艂y opuszczaj膮, gdy nagle zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i krzykn膮艂:
- Na rany Chrystusa! Tam 艣wiat艂o!
Marysia spojrza艂a w kierunku, w kt贸rym wyci膮ga艂 r臋k臋. Istotnie na daleko艣ci b艂yska艂 jakoby ogieniek, z kt贸rego smuga odbija艂a si臋 w wodzie.
- To 艂贸d藕 z Clarcsville! - m贸wi艂 szybko Orlik. - Jankesy wys艂ali j膮 na ratunek. Byle nas nie min臋li... Mary艣, uratuj臋 ci臋. Hoop! hoop!
Jednocze艣nie wios艂owa艂 z najwi臋kszym wysileniem. Jako偶 ogie艅 r贸s艂 im w oczach, a w czerwonym jego 艣wietle zarysowa艂o si臋 co艣 jakby wielka 艂贸d藕. By艂a jeszcze bardzo daleko, ale zbli偶ali si臋. Po niejakim jednak czasie Orlik ujrza艂, 偶e 艂贸d藕 nie posuwa si臋 naprz贸d.
Wp艂yn臋li na wielki i szeroki pr膮d, id膮cy w stron臋 przeciwn膮 statku.
Nagle tyczka p臋k艂a z nat臋偶enia w Orlikowym r臋ku. Byli bez wios艂a. Pr膮d odnosi艂 ich coraz dalej, 艣wiat艂o zmniejsza艂o si臋. Na szcz臋艣cie tratwa po kwadransie trafi艂a na drzewo stoj膮ce samotnie na stepie i uwi臋z艂a w jego ga艂臋ziach.
Zacz臋li oboje wzywa膰 krzykami pomocy, ale szum pr膮du g艂uszy艂 ich g艂osy.
- Strzel臋 - rzek艂 Orlik - 艣wiat艂o zobacz膮, huk us艂ysz膮.
Ledwie pomy艣la艂, ju偶 podni贸s艂 w g贸r臋 luf臋 karabinu, ale zamiast strza艂u da艂o si臋 s艂ysze膰 g艂uche klapni臋cie kurka o panewk臋. Proch zam贸k艂.
Orlik rzuci艂 si臋 na tratw臋 jak d艂ugi. Nie by艂o rady. Przez chwil臋 le偶a艂 martwy; na koniec podni贸s艂 si臋 i m贸wi艂:
- Mary艣... Inn膮 dziewk臋 dawno bym ja wol膮 niewol膮 wzi膮艂 i w lasy poni贸s艂. My艣la艂em i z tob膮 tak zrobi膰, alem nie 艣mia艂, bom ci臋 umi艂owa艂. Chodzi艂em jak wilk sam po 艣wiecie i ludziska si臋 mnie bali, a ja si臋 ciebie zl膮k艂em, i ot, Mary艣, ty艣 mi chyba zada艂a co... Ale nie masz偶e ty mnie po艣lubi膰: lepsza 艣mier膰! Wyratuj臋 ci臋 albo zgin臋; ale je艣li zgin臋, ty mnie, serdeczna, po偶a艂uj i pacierz za mnie zm贸w. Com ci przewini艂?... Krzywdym ci nie zrobi艂. Ej! Mary艣, Mary艣! b膮d藕 zdrowa, kochanie moje, s艂o艅ce moje...
I nim si臋 zmiarkowa艂a, co chce czyni膰, rzuci艂 si臋 na wod臋 i pocz膮艂 p艂yn膮膰. Przez chwil臋 widzia艂a w ciemno艣ci jego g艂ow臋 i ramiona pruj膮ce wod臋 mimo pr膮du, bo p艂ywak by艂 dzielny. Ale wkr贸tce znikn膮艂 jej z oczu. P艂yn膮艂 do 艂odzi po ratunek dla niej. Wartki p臋d wody hamowa艂 jego ruchy, jakby go co艣 w ty艂 ci膮gn臋艂o, wydziera艂 si臋 i zd膮偶a艂 naprz贸d. Gdyby m贸g艂 wymin膮膰 ten pr膮d, gdyby trafi艂 na jaki inny, dop艂yn膮艂by z pewno艣ci膮. Tymczasem mimo nadludzkich usi艂owa艅 z wolna tylko m贸g艂 si臋 posuwa膰. G臋ste, 偶贸艂tawe wody rzuca艂y mu cz臋stokro膰 pian臋 w oczy, wi臋c wznosi艂 g艂ow臋, nabiera艂 oddechu i wzrok wyt臋偶a艂 w ciemno艣膰, by dojrze膰, gdzie 艂贸d藕 ze 艣wiat艂em. Czasem gwa艂towniejsza fala cofn臋艂a go, czasem unios艂a w g贸r臋, oddycha艂 coraz trudniej, czu艂, 偶e kolana mu t臋偶ej膮. Pomy艣la艂: ,,Nie dop艂yn臋", ale wtem szepn臋艂o mu co艣 w ucho, jakby kochany g艂os Marysi: 揜atuj mnie", i znowu j膮艂 rozpaczliwie rozcina膰 wod臋 r臋koma. Policzki jego wydyma艂y si臋, usta wyrzuca艂y wod臋, oczy wychodzi艂y na wierzch... Gdyby wr贸ci艂, jeszcze by z pr膮dem dop艂yn膮艂 do tratwy, ale on nawet o tym nie my艣la艂, bo 艣wiat艂o 艂odzi by艂o bli偶ej i bli偶ej. Istotnie i 艂贸d藕 pop艂yn臋艂a ku niemu, niesiona tym samym pr膮dem, z kt贸rym on walczy艂. Nagle uczu艂, 偶e kolana i nogi zesztywnia艂y mu zupe艂nie. Jeszcze kilka rozpaczliwych wysile艅... 艂贸d藕 coraz bli偶ej... 揚omocy! ratunku!..." Ostatni wyraz st艂umi艂a woda, kt贸ra zala艂a mu gard艂o. Zanurzy艂 si臋. Fala przesz艂a nad jego g艂ow膮, ale wyp艂yn膮艂 znowu. 艁贸d藕 tu偶, tu偶. S艂yszy ju偶 plusk i chrobotanie wiose艂 o boki statku: ostatni raz nat臋偶a g艂os i wzywa pomocy. Dos艂yszano go, bo plusk sta艂 si臋 szybszy. Ale Orlik zanurzv艂 si臋 znowu. Porwa艂 go potworny wir... Przez chwil臋 jeszcze zaczernia艂 na fali, potem jedna tylko jego r臋ka wznios艂a si臋 nad wod臋, potem druga, a potem znikn膮艂 w topieli...
Tymczasem Marysia sama na tratwie, tylko z trupem ojca, patrzy艂a jak b艂臋dna w dalekie 艣wiat艂o.
Ale pr膮d ni贸s艂 je ku niej. Zarysowa艂a si臋 艂贸d藕 o kilkunastu wios艂ach, kt贸re przy blasku ognia porusza艂y si臋 jak czerwone nogi jakiego艣 wielkiego robaka, Marysia pocz臋艂a krzycze膰 rozpaczliwie.
- Hej, Smith! - ozwa艂 si臋 po angielsku jaki艣 g艂os. - Niech mnie powiesz膮, je艣li nie s艂ysza艂em wo艂ania o pomoc i je艣li nie s艂ysz臋 znowu.
Za chwil臋 silne r臋ce przenios艂y Marysi臋 do cz贸艂na, ale Orlika w tym cz贸艂nie nie by艂o.
W dwa miesi膮ce potem Marysia wysz艂a ze szpitala w Little-Rock i za pieni膮dze zebrane przez dobrych ludzi pojecha艂a do Nowego Jorku.
A pieni臋dzy tych nie by艂o do艣膰. Cz臋艣膰 drogi musia艂aby robi膰 piechot膮, jednak偶e m贸wi膮c ju偶 troch臋 po angielsku umia艂a wyprosi膰 sobie u konduktor贸w, 偶e j膮 zabierali darmo. Wielu ludzi mia艂o lito艣膰 nad t膮 biedn膮, schorowan膮, sczernia艂膮 dziewczyn膮, o wielkich niebieskich oczach, podobniejsz膮 do cienia ni偶 do cz艂owieka i 偶ebrz膮c膮 艂zami o mi艂osierdzie. Nie ludzie te偶 zn臋cali si臋 nad ni膮, ale 偶ycie i jego warunki. Co w tym ameryka艅skim wirze, w tym olbrzymim 揵usinessie" mia艂 robi膰 ten polny kwiatek lipiniecki? Jak sobie radzi膰? W贸z te偶 tamtejszy musia艂 przejecha膰 przez ni膮 i zgnie艣膰 jej w膮t艂e cia艂o, jak ka偶dy w贸z przeje偶d偶a po kwiatach, co na jego drog臋 pad艂y...
Wychud艂a, dr偶膮ca z os艂abienia r臋ka targa艂a za dzwonek przy Water-Street w Nowym Jorku. To Marysia sz艂a szuka膰 pomocy u starego pana, rodem spod Poznania.
Otworzy艂 jej obcy jaki艣, nie znany cz艂owiek.
- Mister Z艂otopolski w domu?
- Kto to jest?
- Wiekowy pan. - Tu pokaza艂a kart臋.
- Umar艂.
- Umar艂? A syn... Pan Wiliam?
- Wyjecha艂.
- A panna Joanna?
- Wyjecha艂a.
Drzwi zamkn臋艂y si臋 przed ni膮. Siad艂a na progu i zacz臋艂a sobie twarz ociera膰. By艂a znowu w Nowym Jorku, sama, bez pomocy, bez opieki, bez pieni臋dzy, na woli Bo偶ej.
Czy tam zostanie? Nigdy! P贸jdzie oto do portu, do niemieckich dok贸w podejmowa膰 pod nogi kapitan贸w i prosi膰, by j膮 zabrali, a je艣li si臋 zmi艂uj膮, to o 偶ebranym chlebie przejdzie Niemcy i wr贸ci do Lipiniec. Tam jej Ja艣ko. Ona pr贸cz niego nie ma ju偶 nikogo na szerokim 艣wiecie. Je艣li on jej nie przygarnie, je艣li zapomnia艂, je艣li odepchnie, to chocia偶 umrze blisko niego.
Posz艂a do portu i czo艂ga艂a si臋 u n贸g niemieckich kapitan贸w... Oni by j膮 zabrali; bo gdyby si臋 tylko troch臋 od偶ywi艂a, by艂aby z niej 艂adna dziewczyna. Oni by radzi, ale c贸偶? Prawa nie pozwalaj膮... zreszt膮 zgorszenie... Niech wi臋c im da pok贸j.
Dziewczyna chodzi艂a sypia膰 na ten sam pomost, na kt贸rym raz ju偶 spali z ojcem, owej pami臋tnej nocy, gdy j膮 chcia艂 topi膰. 呕ywi艂a si臋 tym, co wyrzuca艂a woda, jako si臋 w Nowym Jorku z ojcem 偶ywili. Szcz臋艣ciem, lato by艂o... ciep艂o...
Co dzie艅, ledwie rozednia艂o, ju偶 by艂a przy niemieckich dokach 偶ebra膰 艂aski i co dzie艅 na pr贸偶no. Ale mia艂a wytrwa艂o艣膰 ch艂opsk膮. Tymczasem si艂y j膮 opuszcza艂y. Czu艂a, 偶e je艣li zaraz nie pojedzie, to nied艂ugo umrze, jak pomarli wszyscy, z kt贸rymi j膮 dola wi膮za艂a.
Pewnego poranku przywlok艂a si臋 z wysileniem i z t膮 my艣l膮, 偶e to chyba ju偶 ostatni raz, bo jutro si艂 nie starczy. Postanowi艂a nie prosi膰, jeno dosta膰 si臋 na pierwszy lepszy statek odchodz膮cy do Europy i schowa膰 si臋 gdzie艣 na dnie cichutko. Gdy ju偶 wyp艂yn膮 i znajd膮, przecie偶 j膮 w wod臋 nie wrzuc膮, a wrzuc膮, to i c贸偶? Jedno jej, jak umiera膰, je艣li umiera膰 trzeba. Ale przy mostku prowadz膮cym na okr臋t pilnowano dobrze wchodz膮cych i stra偶nik odepchn膮艂 j膮 przy pierwszej pr贸bie. Siad艂a tedy na palu przy wodzie i pomy艣la艂a sobie, 偶e j膮 chyba gor膮czka chwyta. Jako偶 zacz臋艂a si臋 u艣miecha膰 i mrucze膰:
- Ja膰 dziedziczka, Ja艣ku, alem ci wiary dochowa艂a. C贸偶, ty mnie nie znasz?
Biedaczka dosta艂a nie gor膮czki, ale ob艂膮kania. Odt膮d przychodzi艂a codziennie do portu wygl膮da膰 Ja艣ka. Ludzie przyzwyczaili si臋 do niej i obdarzali czasem ja艂mu偶n膮. Ona dzi臋kowa艂a pokornie, u艣miechaj膮c si臋 jak dziecko. Trwa艂o tak ze dwa miesi膮ce. Pewnego jednak razu nie przysz艂a do portu i odt膮d nie widziano jej wi臋cej. Gazeta tylko policyjna donios艂a dnia nast臋pnego, 偶e na samym kra艅cu portu znaleziono cia艂o zmar艂ej dziewczyny niewiadomego nazwiska i pochodzenia.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Tech tech chem11[31] Z5 06 usrodki ochrony 06[1]06 (184)0606 (35)Plakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14Mechanika Techniczna I Opracowanie 0606 11 09 (28)06 efekt mpembywi臋cej podobnych podstron