B/470: K.Kelzer - Słońce i cień. Mój eksperyment ze świadomym śnieniem
Wstecz / Spis
Treści / Dalej
CZĘŚĆ III. EPILOG KRAJ PÓŁNOCNEGO SŁOŃCA
Przełożył Robert Stiller
Od Autora: Poemat ten odwołuje się do najbardziej inspirujących obrazów i tematów z moich świadomych znów.
Kraj Północnego Słońca
Jest we śnie kraj, gdzie światło słońca
Płynie jak rzeka bulgocąca
Światła, co nie ma końca. Przetacza w zakolach
Migoty kółek swych, błyski iskierek,
Olśniewający blask swych bąbelków, kropelek
W świetlistym, bacznym, uważnym przepływie.
Ich migotliwość strumyczkami się rozlewa
Po ramionach krzepkiego drzewa
Rozpostartych, by chwytać tę złocistą rosę
Co do kropli, wypełniać nią głód swego wnętrza,
Swego serca... niech na zawsze pozostanie
W głębi to migotanie...
Jest to kraina Północnego Słońca,
Którego blask był zawsze całkiem inny
I nigdy nie wykrzesał odrobiny
Podobieństwa do blasków zwykłego południa.
Kraj niezrównany, gdzie widzenia
Jarzą się, iskierkami prószą
W eterze, który jest wewnętrzną duszą.
Tam i muzyki łagodne brzmienia,
Słodkie i czyste, niczym deszcz się sączą
W jaskinie ludzkiego serca. I skóra je wchłania
Całą powierzchnią łaknącą.
Wszystko przenikają, nie podobne
Choćby do najmilszego, najsłodszego echa,
Jakie wzbudza ziemska uciecha
Rozpętana. To niebiańskie brzmienie.
Rapsodia tak porywająca, aż wypełnia ducha
Dudniące studnie, aż wydaje się,
Że to w przybytkach serca chórów grzmot wybucha
Rozśpiewanych przed Boskim tronem,
Aż ich szeptania uskrzydlone
Poczną się w głębi wewnętrznego ucha.
"Ocknij się do mnie, piękności śniąca,
Czeka cię światłość gwiazd i rosa kroplista."
Zaiste, przyjacielu, aż tak rzeczywista
Jest prawda, że kraj Północnego Słońca
Potrafi przekazywać dźwięki, obrazy ekstazy
Po morzach uniesienia żeglujące
Wpław przez ocean najczystszego blasku.
Nic podobnego jeszcze nie widziano
I nie słyszano w kraju drzemki powszedniej. Uśpieni
Jesteśmy! Śpimy! W szczęśliwą godzinę
Wstąpiłem, wciąż co prawda zapraszany, na równinę
Nasenną jedwabistej pieśni,
Aby napawać się pokarmem gwiazd.
Gwiazd światłość i kroplista rosa... i tym bardziej w blask
Zanurzona moja wewnętrzna dusza osiągnęła
Miejsce pokoju swego. I spoczęła
Na łonie Wszechrzeczy jako najmilszy z jej gości
Na tę bezcenną, poza czasem, chwilę
Wytchnienia od wędrówek swych wieczności.
Tyle, tyle do powiedzenia! tyle naginania słów
Zakrzepłych, aby te wizje z tobą, te błyski i blaski
Na wpół nakreślić. Nie potrzeba już
Czekać, nie czas odwlekać, oto strażnik łaski,
Noc w noc, niesie nas wszystkich, abyśmy stanęli tuż
U złotych bram do krainy światłości.
Ujrzałem orła, co na skrzydłach rozpostartych
Szybował bardzo daleko nade mną.
Promienie, tańcząc, lśniły w mgiełce chmur,
A czyste słońce, sącząc się skroś wibrujących piór,
Oczy me rozpętało
Z więzów całego żywota
l ujrzałem, jak światłe potrafi być światło,
Poznałem w tych promieniach, że jesteśmy braćmi,
Wewnętrznie jeden, chociaż dwóch,
I wzbił się wzlotnie razem z nim mój duch.
Kręgi winogronowe, kręgi świetlne
Tak ściśle się kładące, wizje kalejdoskopowe,
Jakże symetryczny to był ruch...
Wzniecając we mnie płomienie... natchnienie...
Dając obrazów czystość... poświęcenie.
Widziałem to, co JEST i wyczuwałem WSZYSTKO,
Doskonałe w takości samego istnienia:
Już zbędne powód, dlaczego i po co,
Tylko najczystsza radość prostego widzenia.
Drzwi oczyszczone są świadomym śnieniem
I oto wizji perspektywa napływa strumieniem
Wzbierającym przez krzyż
Po kręgosłupie wzwyż
Energią miękką i subtelnie delikatną.
Ten wzbierający we mnie upust kosmicznego soku
Wdarł się, rozpłynął się po całym ciele
Z brzękiem i dźwiękiem w czole, w krąg i wokół
Przez pierś i w piersi, w samym jądrze
I po wierzchu, jak elektryczne błyskotki, łaskotki,
Gdzie gwiezdnego pyłu deszcz spotyka muskające
Stopki aniołka, co tańcząc na oku
Między oczyma, każą mu się otworzyć... mądrze.
Więc może się otworzy na bogactwa, dech zapierające,
Którym ze skrzyń ziemskich żadna nie dorówna,
A choć się powtarza bez liku
Niemych baśni, jednak rzecz główna
I nad wszystko wspaniała to Północne Słońce.
Znalazłem Dziecię! Jego rozjarzone oczy
Przekraczają obszar dnia i nocy,
Dusza wieków, z twarzą, co poznała świat
Całkowitego pokoju. To ślad
Głębi Milczenia, pełnej słów,
A mimo to bez słów.
Taki właśnie glob na wskroś przeświecał Go, lśniąc
I odnawia Go tysiąc gorejących słońc,
Prześwietlających jego delikatne ciało,
A imię Jego najwyższym się stało.
Rozszlochałem się, dreszcz mną zatrząsł i dygot
I stawała się ta cudochwila,
Aż w gonitwie myśli
Ujrzałem tej wędrówki wszystkie stopnie
W podsumowaniu. Drżąc i trzęsąc się okropnie
Zbliżałem się do kresu podróży, by stwierdzić,
Że w rozumieniu Mędrców zakończenia
Są początkami, chociaż rodzaj ich się zmienia.
Koło życia ma ze światła uczynione szprychy,
Mędrcy śledzą jego nieznaczne obroty;
W świetle północnym, w blasku od Dziecięcia,
Telepatyczny głos matki był cichy,
Oni zaś wypełniali me najgłębsze tęsknoty.
Wciąż ta gonitwa myśli, prędkich,
Lecz nigdzie nie prowadzących. Wdzięczność
Serce mi rozsadzała, tętniąc, i po trochu,
Już uległy, na morzach szlochu,
Znalazłem odwagę jakiegoś gdzieś.
Tam stanąłem, padłem na kolana,
Stopniało wszystko, co drążyło mnie w rozterce.
Wręczyłem dar z najczystszego złota
Czystemu Światłu, a ono serce
Moje zagarnęło raz na zawsze. Pławiące się
W blasku swym Dziecię stało się
Jednością z najczystszym światłem, jakie znam,
Aż zachciało mi się zostać tam,
Spowolniwszy swe widzenie, na zawsze. I od patrzenia
Wypełnił, przepełnił mnie przypływ istnienia,
Każdą komórkę, całe ciało,
Stłumić go nie mógłbym, tak mi się chciało
Tylko jednego: zanurzyć się w blask,
Zjednoczony z Dzieciątkiem, które się w nim nurza,
Na zawsze, w tego światła złocie,
W cichym pokoju, w widzenia prostocie.
Mój przyjacielu, czyśmy gotowi
Na Światło, co tutaj nas woła i zwie?
Kto spyta: "Dlaczego ja?" temu odpowie
Dzieciątko: "Dlaczegóż by nie?"
Z czasem ujrzałem, jak obraz ten blednie
I wizje mi się przyćmiły.
Lecz odcisnęły się na mnie jak sygnet
Żywy, który odnawia me siły.
Aż gdy wygasło to w cieniach wieczoru,
Ze świadomego, trzeźwego wyboru
Poszedłem precz... precz z tych przedziwnych snów,
Nad rzekę znajomą wracając znów
(Mój Boże!) do kraju powszedniej drzemki.
Mrugając i na oślep dalej wędrowałem,
Ten blask niosąc, gorejący w głębi,
W zadumie nad znalezionym skarbem niebywałym,
I wciąż to samo w myślach obracałem
Milion razy przez tysiąc dni:
BLASK! DZIECIĘ! PROMIENIE! ŚWIATŁO, CO LŚNI!
Wiedziałem, że jak skarb zachowam je
Na zawsze.
Przejrzyste nurty Północnego Słońca,
Przez niezliczonych jaskiń labirynt płynąca
Pokrętna rzeka opowieści:
Ktokolwiek umiłował ów kraj, co swym błyskiem
Przekracza światy, ten pozna tysiące
Pereł i nić łagodną światła, co jakoś je wszystkie,
Każdą z osobna, wyokrągla, taką całą,
I każdy sen, jakby się w duszy
Coś o właściwym czasie z pąka rozwijało.
Lecz innego dnia, w czas inny Północne Słońce
Do góry się uparcie pnące
Wzeszło w środku, spuściło ze smyczy
Sforę rymu w symbolach wzniosłych, zasadniczych.
Ujrzałem w czerni antylopę gnu,
Na której grzbiecie nagi dzikus w cwał
W grzmocie gromadnym do natarcia gnał
Wprost na mnie. Na złamanie karku i bez tchu
Pędziły przez jakieś serengeti,
Gdzie ja naprzeciw nich samotnie trwałem.
Z pozycji na płaskowyżu wzrok mój w krąg omiatał
Widnokrąg. Później uderzenie światła
Całkiem zalało mnie w tę noc przejrzystą
I już wiedziałem, że śnię,
Rozmigotana powódź blasku zatopiła mnie,
Wdarła się w każdy zakątek mej duszy.
Nagle poczułem się zupełnie cały,
Bez odrobiny lęku, i łagodnym gestem
Przyzywałem do siebie te bestie,
Gdyż były we mnie miłość i blask doskonały.
Potęgą mi się zjeżyły ramiona,
Czekałem, kiedy się ta godzina dokona.
Czas zatrzymał się na granitowym wzgórzu,
Gdzie żyłem przez moment,
Z chwili na chwilę, a każde tupnięcie i każdy łomot
Ich kopyt, wyważone w idealnym rytmie,
Grzmiało w ciele i w uszach. I od wszelkich trwóg
Wolny, słyszałem w dudnieniu ich nóg
Nieustający werbel kosmicznego
Dobosza. Stałem. Przyglądałem się. Każde z uderzeń
Znaczyło jedno Teraz, w sumie Tao,
A ja wypatrywałem, jak płynęło, rozkwitało,
Przecież łatwo obalać bestie w nas, gdy się pojęło
Mędrca we wnętrzu, w tym całym rodeo.
Gnając na łeb na szyję, nagle swój bezmyślny pęd
Wstrzymały, zaryły w ziemię kopyta
Tuż u mych stóp, stanęła horda ich, jak wryta.
Sześć spojrzeń starło się, bez drgnięcia i głęboko
Wpatrując się i wpatrując, oko w oko.
Płonące ślepia bestii w łbie kudłatym tkwią
Niemalże skryte, mgłą zasnute i nabiegłe krwią,
A dzikus tylko siedzi nieufnie i już.
Łagodną chmurą wzniósł się wzbity kurz
Spod kopyt, ciągle ryjących, na znak
Wątłego, jak na próbę, rozejmu z dwóch stron.
Już nie trzeba zwalać ich na wznak,
Bo znów się odnalazła duszy moc i władza:
Z tego, co stanowczo zamierzono,
Wybiega nieomylny szlak,
Co tyleż prosto, jak i w głąb wprowadza.
Jeszcze kiedy indziej, gdzie indziej
Północne Słońce, zwróciwszy się twarzą
Ku mnie, w swojej kłębiącej się mocy,
Zmyło i poniosło mnie w powodzi blasku,
Mieszając ze sobą przesłania nocy
I mistyczne nieporozumienia.
Zmagałem się tam z wężów parą,
Z parą olbrzymów. Na jałową, na buroszarą,
Nagą ziemię padłem twarzą w dół
W ten pamiętny dzień i noc, pół na pół,
Kiedyśmy stoczyli walkę naszą.
Dwie pary oczu ponad moją twarzą,
Unosząc się, trzymały mnie w oplocie.
Przychwyciły mnie na gołej ziemi
I wyczułem jakiś wyższy plan, za tym ukryty,
Chwilę miotałem się, aż się poddałem
Z pełną ufnością. I jasnozielona
Fosforescencja, mowy ludzkiej pozbawiona,
Z gadzich oczu sączyła się ku mnie:
A teraz już im ufam, tak głęboko i rozumnie
Wzywającym do poddania się.
Ciepłokrwiste okazały się gadziny obie
I ku własnemu zaskoczeniu, już swobodny w sobie,
Jak bałem się, tak pokochałem je:
W tajemnicy doszczętnie zagarnęły mnie
W zachłanny uścisk, ja tak samo je objąłem,
Każde z ich fosforycznych oczu, klejnot światła,
Nieubłagane było w błysku.
I arcyosobliwe zdało się to wszystko,
Bo nie był to zwykły sen.
Z nagłym wstrząsem obudziłem się
l poczuwszy, jak dygoce rozśpiewane ciało me.
Zastanawiałem się: czy tracę zmysły?
I stwierdziłem, wyszedłszy poza lata swe,
Że nadszedł kres mojego przeżuwania
I burczenia, że czwórka oczu niezawisłych
Wspiera mnie aż do głębi, dotąd nie zgłębionej.
W moim poddaniu się temu świtaniu
Poczułem, jak się iskra wewnętrzna zalęga.
I rosła aż do dnia, kiedy pojąłem,
Że to w Nich! w Nich! przetrwała wężowa potęga.
Zaskarbione promienie Północnego Słońca!
Przez bezlik jaskiń płynąc nie będzie mieć końca
Bezkresna rzeka opowieści...
Wciąż płynie, płynie, dalej nurt jej płynie,
Aż zaleje ta dżdżysto-świetlna rzeka brzegi świtu
I otworzy dzień bryzgiem dosytu
I zaspokoi to łaknienie,
Które urasta w naszej tęsknoty godzinie.
Czy mam nazwać ją: Fosforescencja"?
Te kropelki eteryczne,
Takie roziskrzone, drobne, rozproszone?
Drobniejsze niż najdrobniejsza mgła,
Całująca najzieleńsze trawy źdźbła.
I jeszcze więcej! Więcej kosmicznych iskierek,
Co migocą, rozbryzgują się w szereg...
W milion błyskotek.
O tak, w bok się odwrócę, wzburzę i skłócę,
I owszem, będę chłonąć, tęsknić, płonąć,
Tak jest, po Światło ruszę i powrócę
Do krainy Północnego Słońca.
Życie woła do Światła, aby blask je wiódł,
Aby któryś dzień przeżyć bez tych wszystkich złud,
Spłynąć po rzece snu, śniącego w przód
I ze słońcem pożeglować niby w przestwór wód
.....ŚWIATŁO.....
Tak jest, powrócę po Światło, powrócę
Do krainy Północnego Słońca.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
T 14Rzym 5 w 12,14 CZY WIERZYSZ EWOLUCJIustawa o umowach miedzynarodowych 14 00990425 14foto (14)DGP 14 rachunkowosc i audytPlakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14022 14 (2)index 14Program wykładu Fizyka II 14 15więcej podobnych podstron