ZUKAMY ABSOLWENTÓW.
Łukasz Marcińczak: Studiował pan w latach 70., a to był taki dziwny okras uśpienia naszago społaczaństwa przaz dozowaną mu łatwość dostępu do różnych dóbr materialnych, ala tai kulturalnych, duchowych... Chyba żaby przakonać się, ża ta woda, w któraj się stoi, jast mętna, to trzaba się było na czymś sparzyć, na własnaj skórza jakoś to odczuć. Czy pan się sparzył?
Janusz Opryński: Ja się chyba zawstydziłem. Te trzy, cztery lata na polonistyce pamiętam jako puste; chodziłem do biblioteki po bożemu, ale jakoś tak żyłem w świecie bezideowym zupełnie. Uczestniczyłem w studenckim życiu, które było głupie, trochę pijane, te lata, mam wrażenie, to wielka strata czasu. Na IV roku jakiś anioł siadł mi na ramieniu i ja się zawstydziłem, a ten anioł przyleciał z obszaru teatru studenckiego. I potem otwierały się nowe obszary, nowe znajomości, bo teatrowi studenckiemu w latach 1976-77 patronowały niezwykłe osobistości, wybitni humaniści: Puzyna, gdzieś się tam przemazywał Błoński, Małgorzata Dziewulska, Elżbieta Morawiec, wybitny znawca Brechta Krzysztof Wolicki, potem otarłem się o ludzi opozycji, Adama Michnika, wreszcie moja przyjaźń z twórcami Teatru 8-Dnia, który chciałem naśladować. Bardziej zresztą ich życiowe postawy i do dziś z ludźmi z 8-Dnia łączy mnie zażyła, taka do grobowej deski, przyjaźń. Tak że nie miałem sparzenia się, tylko poczucie zawstydzenia głębokiego, że żyję marnie. Że żyję nieświadomie. Że żyję w zakłamanym świecie. Będąc na IV roku polonistyki ja nic nie przeczytałem Miłosza. Nic, nic nie wiedziałem o Miłoszu. To był rodzaj wstydu. Dopiero przez teatr znalazłem swoje kanały, to Kulturze zawdzięczam, że zacząłem wtedy czytać Miłosza, Her-linga-Grudzińskiego i całą emigracyjną literaturę, która była wycięta przez cenzurę, ale tak samo przez polonistykę była wycięta, myśmy nic nie wiedzieli. Przyniosłem kiedyś na zajęcia Kulturę i czytam stamtąd długie fragmenty Pięknych dwudziestoletnich Hłaski, i pani prowadząca zajęcia nie tylko pozwala mi to czytać, ale sama się zasłuchała. I to był taki ładny objaw - przyznawała, że oni nie wiedzą, że nie mają. I trudno się dziwić, taki był stan po prostu. Oczywiście niewiedza nawet w prawie nie jest usprawiedliwieniem, no bo się można dowiedzieć, jak człowiek chce, to się dowie. No i my też tak żyliśmy - wódka była, było trochę tego żarcia, kupowaliśmy sobie tatara i pusto gadaliśmy. Gdy patrzę na te cztery lata swoich studiów z perspektywy, mam takie dotkliwe poczucie porażki. Nie mam bałwochwalczego stosunku do czasu buntu, bo to był czas, który nas projektował jednowymia-rowo, ale był to czas fascynujący intelektualnie - dorosły człowiek czytał wtedy książki z wypiekami.
Ł.M.: Na spaktakla Provisorium na przełomie lat 70. i 80. stawiały się komplety widzów, czyli ten teatr studencki odpowiadał wtedy na jakieś potrzeby...
J.O.: Tak naprawdę to nie chodziło o teatr. Myśmy używali języka teatru, bardzo specyficznego i dlatego po 1990 r. mieliśmy problemy i niektórzy już nie chcieli robić tego teatru. Bo skończył się ten niebywały moment wspólnoty duchowej inteligencji, która mogła się odwołać do wspólnie przeczytanych lektur, wspólnie przeżytych sytuacji, a teatr był miejscem autentycznego przeżycia duchowego, jakiegoś spotkania. Ja mam poczucie, że jeśli zdarzają się takie przedstawienia jeszcze dzisiaj, gdzie zawiązuje się autentyczna wspólnota duchowa, to to jest najszlachetniejszy teatr. Ale to się już nie zdarza, bo pewnie idziemy do teatru z powodów snobistycznych, żeby się pokazać, idziemy jakby zaliczyć. Wtedy ważne było słowo, np. taki nasz spektakl z Mandelsztamowskim tytułem Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe; padały tam piękne rosyjskie słowa - Pusti mienia Woroneż, oddaj mienia Woroneż. On tam został zesłany i Woroneż był dla niego uosobieniem „zła rosyjskiego”, i gdy myśmy to mówili po rosyjsku, to ludzie rozumieli doskonale rodzaj naszego uwięzienia duchowego. Że mówiąc o Woroneżu, mówimy o nas. Ale Mandelsztam odkrywał nam też wolność, przekonując, że człowieka wolnego uwięzić nie można, że zawsze możemy przenieść wyspę wolności w sobie. Myśmy grali na takich emocjach i, jak tak z perspektywy patrzę, to widzę, że teatr to jest jakaś gospodarka emocją. Szkoła to umie poukładać, a myśmy używali emocji intuicyjnie. Pamiętam: przyszła do nas po przedstawieniu wielka aktorka Ryszarda Hanin i mówi „Boże mój, ja muszę was pokazać moim studentom, to, jak wy w teatrze myślicie i co wy robicie”. Mogła powiedzieć, że wszystko, czego ona uczy, to jest inaczej, że my robimy źle, jesteśmy amatorami w tych emocjach, ale ja myślę, że nas jakaś idea organizowała. Myśmy nie byli stricte teatrem politycznym, nie byliśmy teatrem agitki, ale teatrem niekłamanych emocji i używaliśmy słowa źle obecnego, ponieważ mieliśmy dostęp do źle obecnej literatury.
Ł. M.: Z pisarzy źle obecnych, wtedy chyba najgorzej obecny - czy może raczej, zdaniem władz, radykalnie nieobecny - miał być Gustaw Herllng-Grudziński. Pod tytułem zaczerpniętym co prawda z Dostojewskiego, wystawiał pan Inny świat od r. 1984. Stan wojenny uczynił Herlinga bardziej zrozumiałym?
J. O.: W stanie wojennym część aktorów Provisorium i wielu naszych sympatyków znalazło się w więzieniach albo w obozach internowania. I pamiętam, że jak aktorzy wyszli z więzienia, do spektaklu Nie nam lecieć na wyspy szczęśliwe opartego o teksty Mandelsztama, Dostojewskiego, Brzozowskiego, inkorporo-waliśmy dziesięć minut teatru opartego na ich doświadczeniach autentycznych.
26
WIADOMOŚCI UNIWERSYTECKIE: czerwiec 2007