10 (467)






"Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej








J臋zyk polski:

 揘ad Niemnem" Elizy Orzeszkowej






 
Pod otwartym oknem, na pod艂ugowatym, prostym stole, na kilku ksi膮偶kach w zniszczonej oprawie sta艂a lampka z wysokim kominkiem; przy glinianym dzbanku i szklance z zielonawego szk艂a le偶a艂 w艣r贸d grubych okruch nie dojedzony kawa艂 razowego chleba.
- Ju偶 kiedy okno otworzy艂 i chleb jad艂, to pr臋dko i od偶yje - szepn膮艂 Jan.
W g艂臋bi izdebki, pod 艣cian膮 okryt膮 cienkim i chropowatym pok艂adem wapna, na tapczanie zas艂anym kraciast膮, domowego wyrobu ko艂dr膮 Anzelm w kapcie i butach na wznak le偶a艂, z jednym ramieniem bezw艂adnie wzd艂u偶 cia艂a spoczywaj膮cym, a drugim na g艂ow臋 zarzuconym. Szeroki r臋kaw kapoty zakrywa艂 ca艂kiem g贸rn膮 cz臋艣膰 jego twarzy i wida膰 by艂o spod niego tylko blador贸偶owe, siwiej膮cym w膮sem ocienione usta. Uk艂ad tych ust by艂 tak surowy, jakby wnet otworzy膰 si臋 one mia艂y dla wydania s艂贸w gromi膮cych albo gniewnego czy rozpacznego okrzyku. W g贸rze nad le偶膮cym w martwej nieruchomo艣ci cz艂owiekiem blado b艂yska艂y ramy 艣wi臋tego obrazu i szaro majaczy艂y wizerunki rycerzy cierniow膮 koronk膮 zwie艅czone.
- 呕eby teraz z fuzji mu nad g艂ow膮 wystrzeli膰, ani poruszy si臋, ani przem贸wi, i 偶adne proszenie albo krzyczenie nic nie pomo偶e. Sam przez si臋 potem d藕wignie si臋 i od偶yje...
Odeszli. Z ma艂ego ganku gzymsem w grube floresy wyrze藕bionym otoczonego wida膰 by艂o ciemnaw膮 sionk臋, w kt贸rej sta艂y 偶arna i przez drzwi otwarte w kuchni czysto wymiecionej dwie naprzeciw siebie u bia艂ego sosnowego sto艂u siedz膮ce na sto艂kach dziewczyny. W niedzielnych sukniach bij膮cych w oczy morderow膮 i granatow膮 barw膮, w obcis艂ych stanikach i kolorowych kokardach u szyi, 艂okciami o st贸艂 oparte, g艂owy owini臋te g艂adko uplecionymi warkoczami pochyla艂y one ku sobie szepcz膮c o czym艣 z o偶ywieniem i bez ustanku. Pomi臋dzy nimi le偶a艂 na stole zaledwie rozpocz臋ty bochen chleba i sta艂 gliniany, czarny garnek, z kt贸rego one drewnianymi 艂y偶kami czerpa艂y g臋sty, bia艂y ch艂odnik, z mleka, octu i posiekanej bo膰winy z艂o偶ony.
Ujrzawszy wchodz膮c膮 Justyn臋 powoli wsta艂y, do progu podesz艂y, a gdy im ona r臋k臋 na powitanie poda艂a, Antolka dotkn臋艂a jej nie艣mia艂o i z kr贸tkim dygiem, El偶usia za艣 艣cisn臋艂a j膮 tak silnie, 偶e a偶 ca艂ym ramieniem zatrz臋s艂a, i wnet zagada艂a.
- Panienka znowu do nas przysz艂a! Bardzo s艂usznie, nam bardzo jest mi艂o panienk臋 widzie膰.
U艣miech, z kt贸rym to m贸wi艂a, przyjacielskim by艂 i weso艂ym, ale oczy jej, tak jak u Fabiana, ma艂e i b艂yszcz膮ce, zdawa艂y si臋 ze z艂o艣liw膮 troch臋 ciekawo艣ci膮 prze艣widrowywa膰 twarz przyby艂ej i z艂o艣liwie te偶 zerkn臋艂y za znikaj膮cym w drzwiach 艣wietlicy Janem.
- Prosz臋 usie艣膰! - przem贸wi艂a m艂odsza z dziewcz膮t. - Czy Justynka nie bardzo zmok艂a w deszcz z Mogi艂y wracaj膮c.
- Oho! - zadziwi艂a si臋 El偶usia. - Wi臋ksza poufa艂o艣膰 ni偶 znajomo艣膰 po imieniu panienk臋 nazywa膰...
Antolka zawstydzi艂a si臋 i twarz ku 艣cianie zwr贸ci艂a.
- Kiedy偶 prosi艂a... - szepn臋艂a.
Justyna cienk膮 jej kibi膰 ramieniem otoczy艂a i w zarumieniony policzek poca艂owa艂a.
- Suknia mi tylko zmok艂a, ale ch臋tnie ogrza艂abym si臋 przy ogniu...
- To ja zaraz rozpal臋!
Skoczy艂a i kilka polan z sionki przynios艂a.
- Poczekaj - zawo艂a艂a Justyna i z lekka j膮 usun膮wszy sama przed piecem na pod艂odze przysiad艂a i ogie艅 roznieca膰 zacz臋艂a:
- Oj, oj! nie potrafi! - na ca艂e gard艂o za艣mia艂a si臋 El偶usia.
- Potrafi臋. Nie 艣wi臋ci garnki lepi膮! - odpowiedzia艂a Justyna.
- Bardzo s艂usznie, tylko 偶e panienka nie do tego stworzona!
- Ot, widzicie, 偶e ju偶 si臋 pali...
Kawa艂 brzozowej kory p艂on膮艂 istotnie w piecu i j臋zykami ognia suche polanka obejmowa艂. Popielaty kr贸lik spod pieca wyjrza艂. Justyna wzi臋艂a go w r臋ce i u艂askawione, 艂agodne stworzenie wnet do piersi jej przylgn臋艂o. Za tym pierwszym ukaza艂 si臋 drugi, trzeci, czwarty i wszystkie zwin膮wszy si臋 w jeden jedwabisty, pstrokaty k艂臋bek czarnymi oczami w czerwonych oprawach na ni膮 patrza艂y.
- A my o panience tylko co m贸wi艂y艣my. O wilku mowa, a wilk tu. Bardzo s艂usznie!
- Ona do Justynki ma wielk膮 pro艣b臋 - kruczkiem drzewo w piecu poprawiaj膮c u艣miechn臋艂a si臋 Antolka.
El偶usia 艂okciem j膮 tr膮ci艂a i d艂oni膮 usta zamkn膮膰 chcia艂a. Ale Antolka chichoc膮c i g艂ow臋 odwracaj膮c r臋k臋 jej odepchn臋艂a.
- Ona Justynk臋 chce na wesele swoje prosi膰. M贸wi, 偶e wesele wi臋kszy dla niej walor b臋dzie mia艂o, je偶eli Justynka i m艂ody pan Korczy艅ski na nim b臋d膮.
I w oczach ludzkich to jej wielk膮 promocj臋 zrobi, M艂odego pana Korczy艅skiego sam Fabian zaprosi, cho膰 d艂ugo ani s艂ucha膰 o tym nie chcia艂, ale on ambicjant, wi臋c sam nie 偶artem 偶膮da pan贸w w chacie swojej przyjmowa膰.
Wesele to odby膰 si臋 mia艂o w par臋 tygodni po 偶niwach, oko艂o Matki Boskiej Zielnej. Fabian przed tygodniem na ogl臋dziny domu i gospodarstwa konkurenta je藕dzi艂 i wszystko dobrze znalaz艂; niezupe艂nie dobrze, bo w chacie gromada spora, matka, dw贸ch braci, siostra, ale za to ziemi u nich morg贸w z pi臋tna艣cie, inwentarz pi臋kny, bo a偶 dwadzie艣cia sztuk byd艂a, i familia bardzo porz膮dna: matka Gieco艂d贸wna z domu, jeden z braci ekonomem u pan贸w r贸偶nych s艂u偶y艂, a teraz 偶eni si臋 z Zaniewszczank膮, a偶 tysi膮c rubli posagu bierze i zaraz folwark jaki w dzier偶aw臋 we藕mie.
- A pan m艂ody? - zapyta艂a Justyna.
Dziewcz臋ta zn贸w zachichota艂y.
- Taki m艂odzie艅ki... - szepn臋艂a El偶usia i rozrzewnienie nape艂ni艂o jej ma艂e, b艂yszcz膮ce oczki.
- Mo偶e wi臋cej nie ma jak dwadzie艣cia jeden rok, i w so艂daty nie p贸jdzie, bo dw贸ch starszych braci ju偶 w wojsku ods艂u偶y艂o - rozgada艂a si臋 Antolka. - 艁adnie艅ki sobie, tylko 偶e bardzo male艅ki...
- A ty by chcia艂a, 偶eby na 艣wiecie same takie Herody byli, jak tw贸j Micha艂! - uj臋艂a si臋 El偶usia. - Niech b臋dzie sobie male艅ki, ale milusie艅ki...
Znowu rozrzewni艂a si臋, a偶 艂zy jej w oczach stan臋艂y, lecz zaraz potem opowiada膰 zacz臋艂a, 偶e ociec jej sze艣膰set rubli posagu przyrzeka, ale od razu da膰 nie mo偶e, bo pieni臋dzy nie ma. Wi臋c po艂ow臋 da got贸wk膮, a na drug膮 po艂ow臋 weksle wyda. Ju偶 to z famili膮 narzeczonego um贸wione.
- Ale wesele to ju偶 huczne sprawi, taki ambicjant! - wykrzykn臋艂a Antolka. I wypraw臋 艣liczn膮 dostanie. Po艣cieli i bielizny ca艂y kufer z艂o偶y艂a dla niej matka, a ojciec, jak do miasta je藕dzi艂, przywi贸z艂 jej kaszmiru na sukni臋, prawdziwego czarnego kaszmiru, a to ju偶 jest najpi臋kniejsza suknia, jaka na 艣wiecie by膰 mo偶e. I drug膮 jeszcze mie膰 b臋dzie, morderowego koloru, ale ta艅sz膮...
O strojach m贸wi膰 zacz臋艂y. Justyna dopytywa艂a si臋 o cen臋 sukien, kt贸re na sobie mia艂y, kto je szy艂, czy w 艣wi臋ta je tylko nosz膮 albo czasem i na codzie艅? Teraz ju偶 obie rozgada艂y si臋 jak czeczotki. Suknie im krawiec szyje, 呕ydek w miasteczku; maj膮 takich po jednej, po dwie najwi臋cej, i nosz膮 je tylko w 艣wi臋ta. Na codzie艅 nie u偶ywaj膮 inszych jak te, kt贸re utkaj膮 same, a kt贸ra wi臋cej i 艂adniej utka, tej s艂awa i honor. 呕adna dziewczyna w okolicy tyle stroj贸w nie ma, co Domunt贸wna. Bransolety nawet ma, z艂otne kolczyki i pier艣cionki, bo i bogata jest sukcesork膮 ca艂ego dziadowskiego gospodarstwa b臋d膮c, i Jankowi nadmiar przypodoba膰 si臋 pragnie. Ale Janek wcale na jej suknie z ogonami i z艂otne ozdoby nie patrzy; nawet mniej upodobania w niej znajduje, odk膮d nimi popisywa膰 si臋 zacz臋艂a. Raz, jak na hurbie (tak si臋 u nich zebranie z ta艅cami nazywa) w broszce i kolczykach przysz艂a, a z艂otnymi bransoletami ta艅cz膮c dzwoni艂a, cyga艅skim koniem j膮 nazwa艂. Dla tej przyczyny tak j膮 nazwa艂, 偶e Cyganie zawsze swojego konia we wszelakie b艂yskotki i dzwonki ubieraj膮. Przy tym opowiadaniu a偶 zanosi艂y si臋 obie od 艣miechu. Justyna 艣mia艂a si臋 tak偶e.
Kiedy Jan zdj膮wszy z siebie przemok艂膮 odzie偶 w kurcie z domowego sukna i z wywini臋tym na ni膮 ko艂nierzem bia艂ej i cienkiej koszuli wszed艂 do kuchenki, gwarno w niej by艂o i weso艂o. Antolka przed chwil膮 do bok贸wki by艂a wbieg艂a i wynios艂a z niej tak wielki p臋k tkanin, 偶e a偶 ugina艂a si臋 pod jego ci臋偶arem. Rzuci艂a go na st贸艂 i teraz wszystkie trzy ogl膮da艂y te wyroby jej r膮k: suknie, dywany, ko艂dry mieni膮ce si臋 najr贸偶norodniejszymi barwami i wzorami, pasiaste, kraciaste, nakrapiane, z czystej i z lnem pomieszanej we艂ny. Jan siostr臋 o matk臋 zapyta艂. Powiedzia艂a mu, 偶e do Starzyn posz艂a, do m臋偶a, a jutro raniutko powr贸ci jeszcze na dni kilka, aby im 偶膮膰 pomaga膰. W Starzynach grunta niskie, wi臋c 偶niwa p贸藕niejsze, dlatego mo偶e ona przy 偶niwach dzieciom pomaga膰, a potem do swoich w por臋 doskoczy膰. Dwie mile ujdzie dzi艣 w jedn膮 stron臋, a dwie jutro z powrotem i z sierpem na polu stanie, jakby nie pi臋膰dziesi膮t, ale dwadzie艣cia lat mia艂a.
- Chwa艂a Bogu za tak膮 staro艣膰 - zauwa偶y艂 Jan a z tej racji jest ona tak膮, 偶e matka zawsze weso艂膮 by艂a i 偶adnych aprensji do serca nie dopuszcza艂a. Ale nie ka偶dy z takim charakterem urodzi膰 si臋 mo偶e...
Drzwiczki od przeciwka, w k膮cie kuchni umieszczone a tak w膮skie, 偶e prawie ich wida膰 nie by艂o, otworzy艂y si臋 po cichu i ozwa艂 si臋 zza nich g艂os Anzelma:
- Czy mi si臋 tylko tak wyda艂o, czy doprawdy g艂os panny Justyny us艂ysza艂em?
Justyna 偶ywo ku drzwiczkom podbieg艂a.
- Przez pr贸g nie witam! przez pr贸g nie witam! bo niezgoda jaka mog艂aby z tego pomi臋dzy nami wynikn膮膰... a ja sobie niezgody z pani膮 nie 偶ycz臋... nie 偶ycz臋! - z rzadk膮 u niego 偶ywo艣ci膮 i 偶artobliwo艣ci膮 zawo艂a艂 gospodarz domu i w kapocie, zza kt贸rej grubego ko艂nierza wida膰 by艂o koszul臋 u szyi tasiemk膮 zwi膮zan膮, wysoki pr贸g przest膮pi艂. Justyna w obie d艂onie r臋k臋 jego wzi臋艂a i chwil臋 milcz膮c na niego patrza艂a. Wi臋c by艂 to ten sam cz艂owiek, kt贸remu na piaszczystym pag贸rku Marta niegdy艣 艣wi臋cony medalik u szyi zawiesi艂a i kt贸ry potem, z twarz膮 uczernion膮, z potokami wody 艣ciekaj膮cymi z w艂os贸w i odzie偶y... Pierwszy raz zobaczy艂a go bez czapki. Czo艂o mia艂 bia艂膮 i cienk膮 sk贸r膮 powleczone, wysokie, z mn贸stwem zmarszczek, kt贸re snopem le偶a艂y pomi臋dzy brwiami i stamt膮d cienkimi ni膰mi rozchodzi艂y si臋 po ca艂ym czole a偶 do przerzedzonych, siwiej膮cych w艂os贸w.
Antolka podbieg艂a i w r臋k臋 go poca艂owa艂a.
- Jeszcze dzi艣 pierwszy raz stryjka widz臋! Dopilnowa艂 tej minuty, kiedy po wod臋 posz艂am, i wtedy do kuchni przyszed艂, aby sobie kawa艂ek chleba ukroi膰. Przychodz臋 do domu, chleb na stole, a drzwi od przeciwka zn贸w zaszczepione... Wszystko za艣 dlatego, 偶eby nie widzie膰 si臋 z nikim...
- Taka ju偶 mnie czasem oblega zgry藕liwo艣膰, 偶e i najmilszy staje si臋 niemi艂ym - odpowiedzia艂 Anzelm i mocniej ni偶 zwykle 艣ciskaj膮c r臋k臋 Justyny, uwa偶nie, prawie badawczo na ni膮 patrza艂.
- 呕臋艂a podobno wczoraj na naszym p贸lku? Dzi艣 na Mogi艂臋 z Jankiem je藕dzi艂a? a? - uwa偶nego tego wzroku z niej nie spuszczaj膮c przem贸wi艂. - Nowiny, prawdziwe no... no... no... winy! - j膮kaj膮c si臋 doda艂 jeszcze, i u艣miech przyjazny, prawie radosny otworzy艂 mu usta i rozszed艂 si臋 po ca艂ej twarzy, a偶 na wysokie czo艂o, kt贸rego zmarszczki wyci膮gn臋艂y si臋 jak uko艣ne promienie. - Prosz臋, do 艣wietlicy prosz臋! Kto widzia艂 go艣cia w kuchni przyjmowa膰? Chata nasza niska, ale nie ciasna, nie ciasna!
Jedn膮 r臋k膮 po艂y kapoty u piersi przytrzymuj膮c, drug膮 na drzwi ukazywa艂 i par臋 razy jeszcze powt贸rzy艂:
- Prosz臋! prosz臋 do 艣wietlicy!
W kuchni znajdowa艂o si臋 troje drzwi, z kt贸rych jedne, zwyk艂ych rozmiar贸w, otwiera艂y si臋 do sieni, a dwoje innych, w膮ziutkich i niskich prowadzi艂o do przeciwka i do bok贸wki. Justyna zawaha艂a si臋, niepewna, w kt贸r膮 stron臋 i艣膰 jej wypada; stary to spostrzeg艂, rami臋 jej poda艂 i przez sie艅 do 艣wietlicy prowadzi艂. Niegdy艣, niegdy艣 widywa艂 w korczy艅skim dworze w ten spos贸b prowadz膮ce si臋 pary i sam od obiad贸w, od wieczerzy wstaj膮c podawa艂 rami臋 wysokiej, czarnookiej, weso艂ej pannie.
艢wietlica by艂a izb膮 nisk膮, lecz bardzo obszern膮, bo wi臋cej ni偶 po艂ow臋 ca艂ego domku zajmuj膮c膮, z trzema sporymi oknami, z kt贸rych dwa by艂y otwarte, ze 艣cianami g艂adko otynkowanymi, z pod艂og膮 u艂o偶on膮 z prostych, sosnowych, lecz g艂adko wyheblowanych i czystych a偶 do bia艂o艣ci desek. U niskiego sufitu grube, wapnem pobielone belki krzy偶uj膮c si臋 z cienkimi deskami tworzy艂y szeregi ciemnych pr贸偶ni; ca艂膮 prawie d艂ugo艣膰 jednej ze 艣cian zajmowa艂 piec, do sufitu wysoki, z bia艂ych kafel zbudowany, a u do艂u maj膮cy rz膮d ma艂ych sklepie艅, z kt贸rych w zimowe wieczory rozlega膰 si臋 musia艂y na ca艂膮 izb臋 膰wierkania 艣wierszczy. W k膮cie samotna, roz艂o偶ysta, ogromna, sto lat mo偶e maj膮ca sta艂a kanapa z olchowego drzewa, na czerwono pomalowana i kraciast膮, domowego wyrobu tkanin膮 obita; naprzeciw znajdowa艂o si臋 艂贸偶ko z sosnowych, bia艂ych desek zbite, i dostatni膮 po艣ciel膮 wysoko us艂ane, a mi臋dzy oknami komod臋 olchow膮 i na czerwono pomalowan膮 zdobi艂a szkatu艂ka z czeczotkowego drzewa z uko艣nie stoj膮cym lusterkiem, ma艂y, czarny krucyfiks wiankiem z 偶贸艂tego rozchodniku okr臋cony i ma艂a lampa z grzybiastym szklanym kloszem. Zreszt膮, pod 艣cianami sta艂y wysokie, zielone albo w kwiaty malowane skrzynie o bombiastych, 偶elazem okutych wierzchach; zydle z bia艂ych desek, przed nimi olchowe, czerwone sto艂y, a u sto艂贸w kilka krzese艂 domowej wida膰 roboty, niedawno sporz膮dzonych, bo nie pomalowanych, z drewnianymi siedzeniami i tylnymi por臋czami, z gi臋tkiej mo偶e grabiny czy klonu w wysokie 艂uki powyginanymi. Przez drzwi za olbrzymim piecem otwarte ukazywa艂a si臋 bok贸wka, ma艂a, pod艂ugowata izdebka, z jednym znowu, wysoko us艂anym 艂贸偶kiem. Antolka sypia膰 tam musia艂a, bo w艣r贸d mn贸stwa 艣wi臋tych obrazk贸w, kt贸re nad 艂贸偶kiem 艣cian臋 okrywa艂y, najwi臋kszymi rozmiarami i najjaskrawszymi barwami ja艣nia艂 obraz jej patrona, w wianki na Bo偶e Cia艂o po艣wi臋cone, w palmy wielkanocne, w p臋ki suchych nie艣miertelnik贸w i 艣wie偶ych nagietek ubrany. Przez otwarte okna zapachy kwiat贸w i zi贸艂 wnikaj膮c z ogrodu nape艂nia艂y po brzegi ca艂膮 艣wietlic臋, a wt艂aczaj膮ce si臋 przez nie ga艂臋zie starej gruszy ocienia艂y j膮 zielon膮, ruchom膮 firank膮.
Anzelm do jednego ze sto艂贸w Justyn臋 przyprowadzi艂.
- Na krze艣le sie艣膰 prosz臋... wygodniej b臋dzie ni偶 na 艂awie... prosz臋 na krze艣le usie艣膰...
I z 偶ywo艣ci膮 ruch贸w, kt贸rej by nikt po nim spodziewa膰 si臋 nie m贸g艂, zgrabnie, dwornie, krzes艂o dla niej ni贸s艂 ku sto艂owi. El偶usia, kt贸ra za ca艂ym towarzystwem wysoki pr贸g 艣wietlicy jak pulchna kluska przeskoczy艂a, 艣miechem teraz na gospodarza domu patrz膮c parskn臋艂a.
- Ju偶 chyba sko艅czenie 艣wiata nast膮pi, kiedy pan Anzelm tak si臋 rozrusza艂! - zawo艂a艂a. - Takim alegantem ukazuje si臋, jakby nigdy tetrykiem nie by艂!
- Ot, i z g艂upia odezwa艂a si臋! - 偶artobliwie odpar艂 Anzelm - bo gdyby m膮dra by艂a, toby wiedzia艂a, 偶e kto nied藕wiedzia przemo偶e, za nos go wodzi膰 mo偶e. Wida膰, 偶e mnie panna Justyna tak przemog艂a.
Potem sam nä zydlu siadaj膮c do Antolki zawo艂a艂, aby go艣cia wieczerz膮 pocz臋stowa艂a.
- Sam te偶 - doda艂 - od wczorajszego wieczora tylko kawa艂ek chleba prze艂kn膮艂em, a i Jankowi po tej k膮pieli, kt贸r膮 na Niemnie dzi艣 wzi膮艂, g艂odno by膰 musi.
Wczoraj jeszcze dowiedzia艂 si臋 od synowca, 偶e na Mogi艂臋 z Justyn膮 on pop艂ynie, a teraz dwojga m艂odych zapytywa艂, jak w czasie burzy wydobyli si臋 z k艂opotu, czy bardzo zmokli, ile czasu w borze sp臋dzili. Opowiedzia艂, 偶e kilka razy spotka艂 si臋 na Mogile z pani膮 Andrzejow膮, kt贸ra to miejsce odwiedza czasem, ale bardzo rzadko i niby przypadkiem. Wielk膮 pani膮 jest i wszystkie oczy na siebie ma zwr贸cone, to i trudniej jej takich wypraw dokonywa膰 jak na przyk艂ad jemu, kt贸ry przez nikogo nie postrzegany mo偶e sobie cz臋sto pomodli膰 si臋 i poduma膰 tam, gdzie brat jego wiecznym snem odpoczywa.
Dw贸ch ich tylko by艂o i siostra, kt贸ra do zaniewickiej okolicy za m膮偶 posz艂a, sk膮d te偶 i matka ich pochodzi艂a; a Jana matka zn贸w Siemaszczanka z Siemaszek, tak jej za艣 wypad艂o, 偶e a偶 w czterech okolicach 偶ycie swoje p臋dzi艂a: najpierw w ojczystej, czyli w Siemaszkach, potem w Bohatyrowiczach, gdy za Jerzego wysz艂a, potem za drugim m臋偶em w Ja艣montach, a na ostatku, za trzecim, w Starzynach.
- Nie wiadomo, czy to ju偶 ostatni m膮偶 i ostatnie jej osiedlenie - 偶artobliwie znowu zauwa偶y艂. - Bo mnie si臋 zdaje, 偶e gdyby dzi艣 owdowia艂a, toby za rok ponios艂a si臋 jeszcze za czwartego!
Justyna zapytywa艂a go o rozleg艂o艣膰 i ludno艣膰 okolic, kt贸rych nazwy wymieni艂. Odpowiada艂 jej ch臋tnie i obszernie; o szczeg贸艂y, kt贸rych nie wiedzia艂, bo przez wiele lat nigdzie nie je藕dzi艂, do Jana si臋 odzywaj膮c.
- Wszystkich ich pani po troszku na weselu El偶usi zobaczy - rzek艂 Jan - bo Fabian pe艂no ma wsz臋dzie krewnych i znajomych, a zechce pewno, aby o weselu jego c贸rki ca艂y 艣wiat gada艂.
Tymczasem Antolka i El偶usia st贸艂 szmat膮 p艂贸tna star艂y i w przeci膮gu p贸艂 godziny zastawi艂y go wszystkim zapewne, na co w, tej chwili zdoby膰 si臋 mog艂a chata Anzelma i Jana. Doko艂a wielkiego bochna chleba zjawi艂a si臋 misa kwa艣nego mleka w po艂owie z r贸偶ow膮 艣mietan膮 zmieszanego, potem druga z po艂o偶onym na niej plastrem miodu tylko co zna膰 razem z drewnian膮 ramk膮 z ula wyj臋tego, dwa sery, z kt贸rych jeden przywi臋d艂y a drugi 艣wie偶y, 偶贸艂te mas艂o na spodku, na. koniec, przez zaczerwienion膮 od ognia El偶usi臋 przyniesiona patelnia z dymi膮c膮 jajecznic膮.
- Ju偶 jak ja jajecznic臋 zrobi臋 - zawo艂a艂a weso艂a dziewczyna - to, bardzo s艂usznie! sam ociec czasem pochwali, cho膰 jemu dogodzi膰 tak prawie trudno, jak przez ten dom przeskoczy膰...
- Ja my艣l臋, 偶e El偶usia kiedykolwiek i przez dom przeskoczy膰 potrafi, taki z El偶usi kozak - za偶artowa艂 Jan, ale na mi贸d spojrzawszy brwi 艣ci膮gn膮艂.
- A kto do ula chodzi艂? - z gniewem zapyta艂.
- A kt贸偶 by jak nie Antolka? Tylko偶 siestra i mog艂a tak 艣miele post膮pi膰 - odsarkn臋艂a c贸rka Fabiana.
- A raz na zawsze tego jej wzbroni艂em! - zawo艂a艂 Jan i po brzegi w艂os贸w zarumieniony r臋k膮 w st贸艂 uderzy艂. - Nie艣wiadomy wszystko zepsu膰 mo偶e, a ona kiedy nie uczy艂a si臋, jak z pszczo艂ami post臋powa膰, to niech nosa w nie swoje nie tyka!
Wstawa艂 ju偶, aby do siostry z wym贸wkami i艣膰, ale z bok贸wki, cicha i zal臋kniona, wysun臋艂a si臋 dziewczyna, z ustami skrzywionymi i r臋k膮 policzek przyciskaj膮c.
- A co? uk膮si艂a? - zawo艂a艂 Jan.
- 呕eby j膮 cholera... - ze 艂zami kr臋c膮cymi si臋 w oczach j臋kn臋艂a Antolka.
Jan troch臋 jeszcze nas臋piony nic ju偶 siostrze nie powiedzia艂, a Anzelm za偶artowa艂 znowu:
- Nie dbaj, 偶e pszczo艂a k膮sa, byle艣 miodu dosta艂!
Co tam, 偶e troszk臋 boli, nim za m膮偶 wyjdziesz - przestanie !
Kiedy chleb w r臋kach podni贸s艂 i kroi膰 go zacz膮艂, na spodzie bochna ukaza艂y si臋 wyra藕ne odbicia suchych lipowych li艣ci, kt贸rymi gospodynie wk艂adane do pieca pieczywo od zetkni臋cia si臋 z glin膮 i popio艂em zabezpieczaj膮.
Na zydlu i krzes艂ach wszyscy doko艂a pod艂ugowate go sto艂u zasiedli nabieraj膮c sobie na gliniane talerze jajecznicy i kwa艣nego mleka. Przez par臋 minut nikt nic nie m贸wi艂. Anzelm, Jan i dwie m艂ode dziewczyny jedli w spos贸b do艣膰 szczeg贸lny. Z grubo pokrajanych porcji chleba ma艂e k膮ski od艂amywali i dwoma palcami do ust je nie艣li. Drewniane 艂y偶ki trzymali w palcach zgrabnie, delikatnie i zawart膮 w nich 偶ywno艣膰 powoli w usta wk艂adali, powoli te偶 i cicho j膮 prze偶uwaj膮c, po czym 艂y偶ki na sto艂ach k艂adli i po kilku sekundach dopiero lub po minucie znowu je delikatnie ujmowali i powoli do ust nie艣li. W tym szczeg贸lnym, przesadnie powolnym i delikatnym sposobie jedzenia wida膰 by艂o od dzieci艅stwa nabieran膮 albo i z krwi膮 dziedziczon膮 obaw臋 przed okazaniem grubia艅stwa i 偶ar艂oczno艣ci. Anzelm przem贸wi艂 pierwszy. Spojrza艂 na Justyn臋 i jakby sobie co艣 nagle przypominaj膮c zapyta艂:
- A mo偶e by pani herbaty wypi艂a? My j膮 rzadko kiedy pijemy, ale zaraz mo偶na zrobi膰...
W bok贸wce, na olchowej czerwonej szafie sta艂 niewielki blaszany samowar i Antolka ju偶 si臋 z krzes艂a zrywa艂a, aby biec go nastawia膰. Ale w艂a艣nie w chwili, w kt贸rej Anzelm pytanie swoje uczyni艂, Jan 艂y偶k臋 na stole z艂o偶ywszy r臋ce na kolana opu艣ci艂 i z u艣miechem g艂臋bokiego zadowolenia patrza艂 na Justyn臋, kt贸ra w porcji ciemnego chleba z艂otawym miodem posmarowanego ze smakiem z臋by zatapiaj膮c tak偶e na niego patrza艂a. Oboje mieli u艣miechy w oczach i pytanie Anzelma us艂yszeli dopiero wtedy, gdy je powt贸rzy艂.
- Zdaje si臋 - powoli zauwa偶y艂 Jan - 偶e apetytu po spacerze nie brakuje i mo偶e obejdzie si臋 bez herbaty...
- Obejdzie si臋 z pewno艣ci膮! - za艣mia艂a si臋 Justyna.
- A ja teraz ju偶 na siestr臋 i nie gniewam si臋, 偶e sama do ula po mi贸d posz艂a!
Za艣mia艂 si臋 tak, jak 艣miej膮 si臋 szcz臋艣liwi, bez widocznej przyczyny, g艂o艣no, serdecznie, z g艂ow膮 w ty艂 odrzucon膮, i bez widocznej tak偶e przyczyny siedz膮c膮 obok Antolk臋 po w艂osach pog艂adzi艂. Po czym 艂y偶k臋 ze sto艂u delikatnie uj膮艂 i mleka ni膮 zaczerpn膮wszy powoli do ust poni贸s艂. R臋k臋 mia艂 du偶膮, w sk贸r臋 ciemn膮 i grub膮 obleczon膮, bardzo czyst膮, o szerokiej d艂oni i d艂ugich, cienkich palcach.
Dnia tego przecie偶 Anzelm by艂 niepospolicie o偶ywionym, m贸wnym i ka偶de ciekawe oko d艂ugo zatrzymywa膰 by si臋 mog艂o na tym oci臋偶a艂ym schorowanym, pi臋tnem wielkich bole艣ci przyobleczonym cz艂owieku, kiedy dzi艣, pobudzany jemu tylko znanymi uczuciami, dworn膮 uprzejmo艣膰 i przyjacielsk膮 go艣cinno艣膰 okazywa艂, rozmow臋 z go艣ciem podtrzyma膰 usi艂uj膮c. Na r臋ku Justyny zobaczywszy czerwon膮 szram臋 zapyta艂, czy pochodzi ona od sierpa, a otrzymawszy twierdz膮c膮 odpowied藕 d艂ugo, dziwnie migoc膮cymi oczami na ni膮 popatrzy艂.
- Ci臋偶ka praca! a? chocia偶 to wszystko od uzwyczajenia zale偶y. Nie wiem ja tylko i w膮tpliwo艣膰 mam co do tego, czy osoba tak pi臋knie na fortepianie graj膮ca do takich grubych rob贸t uzwyczai膰 si臋 mo偶e.
Opowiedzia艂, 偶e nieraz id膮c wybrze偶em rzeki albo przeprawiaj膮c si臋 na jej drug膮 stron臋 s艂ysza艂 j膮 wsp贸lnie z ojcem graj膮c膮.
- S艂odka muzyka - u艣miechn膮艂 si臋 - uszy g艂aszcze i serce przenika. To jest prawda, ale druga zn贸w prawda, 偶e tak prawie po ca艂ych dniach w instrument stuka膰 to mo偶e i niemniejsza fatyga jak ple膰 albo 偶膮膰...
Na podw贸rku rozleg艂o si臋 ryczenie kr贸w; dziewcz臋ta zerwa艂y si臋 z siedze艅 i po艣piesznie naczynia ze sto艂u sprz膮ta膰 zacz臋艂y; potem El偶usia nie ukaza艂a si臋 ju偶 wi臋cej, a Antolk臋 wida膰 by艂o z dojnic膮 w r臋ku pr臋dko przez sie艅 na dziedziniec wybiegaj膮c膮. S艂o艅ce zasz艂o ju偶 by艂o od p贸艂 godziny; 艣wietlic臋 nape艂ni艂 szarawy zmrok. Jan ma艂膮 lamp臋 na komodzie zapali艂 i stryjowi oznajmi艂, 偶e idzie najrze膰, czy parobek dobrze w nieobecno艣ci jego byd艂a i koni dopatrzy艂. Anzelm i Jutstyna zostali we dwoje.
Niespodzianie dla Anzelma i mo偶e dla samej siebie Justyna z krzes艂a swego zsun臋艂a si臋 na zydel i ku staremu pochylona ustami do ramienia jego przylgn臋艂a.
Nie zdziwi艂 si臋 bardzo, tylko zrazu, jakby przel臋kniony, w ty艂 nieco uchyli膰 si臋 i kapot膮 otuli膰 si臋 spr贸bowa艂.
- Nowina! - wyszepta艂 - no... no... wina!
Ale ona z czo艂a i ramion wilgotne jeszcze w艂osy swe odgarniaj膮c i z wyrazem pieszczoty oczy ku niemu wznosz膮c z cicha m贸wi艂a:
- Wiem, stryjku, wszystko, wszystko wiem...
- A sk膮d? Kto m贸wi艂? Pewno ju偶 Janek j臋zykiem nasiek艂... Nic ja w tym z艂ego nie widz臋, bo je偶eli pani jest tak 艂askawa, 偶e z nim w przyja藕ni chce pozostawa膰, to i nie powinien mie膰 偶adnych przed pani膮 skryto艣ci.
Potrz膮s艂 g艂ow膮.
- Ale 偶eby ktokolwiek, cho膰by i on, wszystko to wiedzie膰 i przenikn膮膰 m贸g艂, o tym w膮tpi臋... G艂臋boko trzeba kopa膰, aby wod臋 znale藕膰, a tym bardziej cz艂owieka, 偶eby艣 nie wiedzie膰 wiele lat z nim przebywa艂, jeszcze wszystkich skryto艣ci jego nie rozpoznasz...
Ze wzrokiem k臋dy艣 daleko za otwarte okno puszczonym m贸wi艂 dalej:
- Wszelako zdarza si臋 na 艣wiecie. U Boga i mucha, kiedy ka偶e, 偶o艂nierzem musi by膰. Ma艂y ja cz艂owiek jestem, ale na wielkie rzeczy w m艂odo艣ci swojej patrza艂em i w nich male艅ki udzia艂ek wzi膮艂em, a z tego i ca艂e p贸藕niejsze 偶ycie moje wyciek艂o. Korczyn! oj! i domy艣le膰 si臋 teraz nie mo偶na, jakié tam wtenczas rozlega艂y si臋 mowy i post臋pki... Zdaje si臋, 偶e wszystko, co ludziom Pan B贸g da艂 dobrego, poruszy艂o si臋 wtenczas i zagada艂o. Brat obejmowa艂 brata nie zwa偶aj膮c na to, czy bogatego albo ubogiego obejmuje, rozumni g艂upim drogi pokazywali. A przed wszystkimi jeden cel 艣wieci艂. Nas do tej festyny nie tylko dopuszczono, ale i zapraszano 偶膮daj膮c, aby艣my 偶ycie nara偶ali, ale tym, co go nie utrac膮, takie rzeczy pokazuj膮c, 偶e aby je dosta膰, ka偶dy ch臋tliwie g艂ow臋 pod niebezpiecze艅stwa podstawia艂... Wiele bym ja m贸g艂 w tej materii m贸wi膰 i opowiada膰, ale...
D艂ugo wstrz膮sa艂 g艂ow膮 na par臋 gwiazd przez ga艂臋zie sapie偶anki przeb艂yskuj膮cych patrz膮c.
- Senne widowiska... czasowe mary...
Justyna blisko do niego przysuni臋ta, z jedn膮 r臋k膮 pieszczotliwym ruchem na jego ramieniu z艂o偶on膮 a na drugiej twarz sw膮 opieraj膮c, w milczeniu s艂ucha艂a mowy jego powolnej, cz臋stymi milczeniami przerywanej, w cz臋艣ci tylko zwr贸conej ku niej a daleko wi臋cej do p贸艂g艂osem smutnych my艣li i wspomnie艅 podobnej.
- W ksi膮偶ce jednej wyczyta艂em: 揓ak muchy padn膮 w boju syny ludzkie..." A w drugim miejscu tej samej ksi膮偶ki, czy mo偶e jakiej inszej, napisano: 揓ak glina w r臋ku garncarza, tak ludzie w r臋ku Stw贸rcy." Taka to ju偶 by膰 musi kondycja nasza, ale serce cz艂owieka podczas za s艂abe bywa, 偶eby j膮 cierpliwie i pokornie przenie艣膰. Wida膰 za ma艂o cierpliwy i pokorny by艂em, bo kiedy ju偶 te rzeczy obr贸ci艂y si臋 na z艂膮 stron臋 i za膰ma nieprzenikniona 艣wiat ogarn臋艂a, zacz膮艂em do艣wiadcza膰 nie艣cierpliwego 偶alu i gniewu, sam nie wiedz膮c nawet, przeciw czemu i przeciw komu ten gniew obr贸ci膰. Od偶a艂owa膰 tego, co przemin臋艂o, nie mog艂em, ani te偶 przywykn膮膰 zn贸w do zwyczajnego 偶ycia, od kt贸rego jakby na skrzyd艂ach mnie odnios艂o. Co dawniej by艂o - obrzyd艂o; co bawi艂o i radowa艂o - wydawa艂o si臋 sam膮 marno艣ci膮. P贸jd臋, bywa艂o, z p艂ugiem i tylko wspominam, co w tamtych z艂otnych dniach widzia艂em i s艂ysza艂em; twarze r贸偶ne, post臋pki, sprzeczki i zdania wspominam i z pami臋ci swojej umy艣lnie je wybieram, podobnie jak sk膮piec dukaty ze skrzyni wybiera ogl膮daj膮c je i lubuj膮c si臋 nimi. Tak czasem po艣r贸d mg艂y wiosennej i p贸艂 dnia na polu przy p艂ugu przestoj臋 o robocie, do kt贸rej wprz贸dy ch臋tliwy i zdatny by艂em, zapominaj膮c. Albo zimow膮 por膮 do weso艂ej jakiej 艣wietlicy, bywa艂o, wejd臋 i patrz臋, jak ludzie rych艂o o wszystkim zapominaj膮cy 艣piewaj膮, wesel膮 si臋; ta艅cz膮. "Czy oni powariowali?" - my艣l臋 sobie, s艂upem niemym i nieruchliwym w k膮cie stoj膮c, a im wi臋cej oni wesel膮 si臋, tym widoczniej przed oczami staje mnie ta polana le艣na z tym swoim sm臋tnym pag贸rkiem i 艣niegiem, co na ni膮 w ciemno艣ci nocnej bia艂ymi p艂atami pada. Co nowy taniec zagraj膮, to ja zaszepcz臋: 揥ieczne odpoczywanie racz im da膰, Panie!" Co now膮 pie艣ni臋 kto zawiedzie, to ja zn贸w: 揥ieczne odpoczywanie!" Co g艂o艣niejszym 艣miechem kto wybuchnie, w mojej g艂owie rozlega si臋: 揥ieczne odpoczywanie!" Na wesel膮cych si臋 r臋k膮 machn臋 i do chaty pod 艣niegiem padaj膮cym id臋, a w chacie... Chryste!... miejsce po bracie jedynym ju偶 i zastyg艂o, 偶onka jego ju偶 po drugich weselnych godach, tylko sierotka ma艂y mnie spotyka i tuli si臋 do opiekuna jedynego, kt贸ry mu na tym 艣wiecie pozosta艂...
W drzwiach bok贸wki ozwa艂 si臋 szelest; Jan sta艂 na progu plecami o drzwi oparty, z ramionami na piersi skrzy偶owanymi. W cieniu posta膰 jego rysowa艂a si臋 w liniach prostych i wynios艂ych. Ca艂a 艣wietlica pogr膮偶ona by艂a w cieniu, bo ma艂a lampa na olchowej komodzie stoj膮ca s艂abe rzuca艂a 艣wiat艂o i tylko w膮ski jej promie艅 sp艂ywa艂 na ciemn膮 kapot臋 Anzelma i na, po艂yskliwe, rozpuszczone w艂osy Justyny. Po d艂ugim milczeniu Anzelm p贸艂g艂osem i powoli zn贸w m贸wi膰 zacz膮艂:
- Ka偶demu jednak偶e stworzeniu dany jest zmys艂 ratowania si臋 i od ostatniej zguby ubiegania. Tak i ja w jednym miejscu ratunek dla siebie postrzegaj膮c do niego si臋 uda艂em. Nie by艂o mnie wtenczas wi臋cej nad lat trzydzie艣ci, nie dziwno tedy, 偶e kochanie tyle prawie dla mnie znaczy艂o, co 偶ycie i szcz臋艣cie. Wida膰, 偶e przeznaczonym by艂o, aby wszystkie miody i trucizny, z Korczyna na mnie 艣ciek艂y, bo tam mnie objawi艂y si臋 te widowiska senne, po kt贸rych pocieszy膰 si臋 nie mog艂em, i tam te偶 gwiazda kochania mego za艣wieci艂a. Mo偶e niejeden powie, 偶e moja nadzieja nierozs膮dna by艂a i 偶e za wysoko odwa偶y艂em si臋 spojrze膰, ale ja tak wtenczas nie my艣la艂em. Wszak ju偶 ma艂o nie dwa tysi膮ce lat temu Pan Jezus r贸wno艣膰 po 艣wiecie og艂asza艂 i du偶o o niej gadania w tym samym Korczynie s艂ysza艂em. Cho膰 ta panna do pa艅skiej familii nale偶a艂a, ale ja te偶 od niewolnik贸w rodu swego nie wiod艂em, a cho膰 ubogi, 偶onie i dzieciom kawa艂ek chleba da膰 mog艂em, nie gorszy mo偶e od tego, kt贸ry w te czasy niekt贸rzy panowie jada膰 zaczynali, a mo偶e i spokojniejszy, pewniejszy. Do tego, cho膰 z pa艅skiej familii ona pochodzi艂a, niewielka z niej by艂a pani... niewielka! Cudze suknie na grzbiecie nosi艂a wszystkiego od 艂aski krewnych wygl膮daj膮c. Czemu偶by jej, zdaje si臋, w艂asnego domu, cho膰 niskiego, i w艂asnej woli przy m臋偶u kochanym i kochaj膮cym nie chcie膰? Wzajemno艣膰 za艣 wiedzia艂em, 偶e mam... wiedzia艂em. Nie na 艣lepego przecie偶 patrza艂a ona swymi takimi ognistymi oczami i nie g艂uchemu takie rzeczy niejeden raz m贸wi艂a, kt贸re o wzajemno艣ci upewniaj膮. Posun膮艂em si臋 tedy... i odprawiony zosta艂em. Nie chcia艂a. Nie mo偶na nawet powiedzie膰, aby jej familia wielkie przeszkody stawi艂a. Pewno, 偶e by艂y tam ze strony krewnych perswazje, mo偶e i po艣miewiska, ale od o艂tarza nikt by gwa艂tem jej nie odci膮ga艂. Sama nie chcia艂a. I widzie膰 si臋 ze mn膮 nie chcia艂a, a偶 j膮 raz w ogrodzie dopilnowa艂em i za r臋k臋 chwyciwszy o przyczyny tego despektu, kt贸ry mnie od niej spotyka艂, zapyta艂em. Powiedzia艂a przyczyny takie, 偶e tylko na nie plun膮膰 by艂o warto. Perswadowa膰 chcia艂em i przekonywa膰, ale wyrwa艂a si臋 mnie i uciek艂a. Z p艂aczem ode mnie uciek艂a. I sama desperowa艂a, a jednakowo偶 nie chcia艂a... nie chcia艂a...
Od tej pory zacz膮艂 si臋 najgorszy czas jego 偶ycia. Tylko co by艂 艣wiadkiem przera藕liwej zawodno艣ci ludzkich walk i nadziei, teraz pozna艂 zmienno艣膰 ludzkiego serca. Wszystko wyda艂o mu si臋 niepewnym, nietrwa艂ym, marnym.
- Taka mnie ogarn臋艂a zw膮tpia艂o艣膰, 偶e wszystko, na co tylko pojrza艂em, okazywa艂o mi si臋 w postaci znikomej mary. Dzi艣 jest, my艣la艂em sobie, a jutro rozwieje si臋 i zniknie. Pos艂ysza艂em raz, jak ksi膮dz w ko艣ciele m贸wi艂: 揨 ziemi艣my poszli i w ziemi臋 przemieni膰 si臋 mamy", i te s艂owa nigdy ju偶 z g艂owy mojej nie wychodzi艂y. Gorzej od wszystkiego zw膮tpia艂o艣膰 ta mnie gniot艂a, bo 偶adnej ju偶 ch臋ci i 偶adnego zamiaru do serca nie dopuszcza艂a. Kiedy jeszcze cokolwiek robi艂em, to tylko o tym biednym sierotce my艣l膮c, 偶eby przy mnie z g艂odu nie zdech艂, a dla siebie tobym ju偶 i palcem nie kiwn膮艂, bo ci膮gle mnie na my艣li sta艂o: 揘a co? dla jakiej przyczyny o marno艣膰 i doczesno艣膰 dba膰?" Przed Bogiem si臋 upokarza艂em, ale ju偶 tylko o zlitowanie dla nie艣miertelnej duszy swojej prosz膮c; o to za艣, co mnie w tym 偶yciu spotka, bynajmniej nie dba艂em pewnym b臋d膮c, 偶e wszystko na zawsze utraci艂em, a gdybym zn贸w naby艂, zaraz bym zn贸w utraci艂...
Jednak zbyt m艂odym by艂 mo偶e i zbyt proste, zdrowe dot膮d 偶ycie prowadzi艂, aby w tym zw膮tpieniu o trwa艂o艣ci i warto艣ci rzeczy ziemskich zastygn膮膰 m贸g艂 i zmartwie膰. Owszem, t臋sknota za lepszymi dniami i 偶al po ukochanej kobiecie dr臋czy艂y go ci膮gle.
- Nie zask贸rn膮, ale g艂臋boko w sercu zasadzon膮 t臋skliwo艣膰 i bole艣膰 czu艂em, Gdyby cz艂owiek m贸g艂 艂zami do grobu 艣ciec, ju偶 bym wtenczas 艣ciek艂 pewno. Samego siebie l臋ka膰 si臋 zacz膮艂em my艣l膮c, 偶e zwariuj臋 albo nieprzyrodzon膮 艣mierci膮 zgin臋; bo mi te偶 ju偶 ga艂臋zie drzew i g艂臋boko艣ci Niemna po g艂owie chodzi艂y. Wstyd mnie zdejmowa艂, 偶e mocy nijakiej nad sob膮 mie膰 nie mog艂em, i Pana Boga na pomoc wzywa艂em, i niedobrowolnie 艂zy ciek艂y mnie z oczu. Kt贸rego dnia d藕wign臋 si臋 ju偶 z my艣li ponurych i samego siebie nauczam: 揝i艂y do kupy 艣ci艣nij, na bied臋 oczy zmru偶 i rzu膰 j膮 pod nogi, a pocieszenia sobie jakiego szukaj, a偶eby woli boskiej nie sprzeciwia膰 si臋 i marnie nie, gin膮膰". Zdaje si臋, 偶e ju偶 i wyperswaduj臋 sobie, desperacj臋 odp臋dz臋 i dzie艅, drugi jak wszyscy ludzie prze偶yj臋. Nie, do 偶ycia ochota nie bierze i cho膰 tak pracuj臋, 偶e a偶 ca艂y oblewam si臋 potem, najmniejszym czasem o mi艂ych nadziejach utraconych i o marno艣ci wszystkiego my艣l臋. Raz ju偶 nawet zaswata艂em si臋 do panny jednej i sam pojecha艂em do niej. Jad膮c my艣la艂em: 揙偶eni臋 si臋 i kwita! Chat臋 zaludni臋, rozwesel臋 si臋 i od偶yj臋". Ale kiedym przyjecha艂 i na pann臋 spojrza艂: nie! Szpetna ona nie by艂a ani g艂upia i to mi te偶 tajnym nie by艂o, 偶e mi艂ym okiem na mnie patrza艂a. Nie i nie! Tamta przed oczami stoi, a przy tym do czego inszego ju偶 uzwyczajony, co inszego poznawszy i poj膮wszy, ani w jej mowie, ani w obchodzeniu si臋, ani w zamiarach, kt贸re objawia艂a, smaku 偶adnego znale藕膰 nic mog艂em. Du偶a艂em si臋 tak z samym sob膮, jak p艂ywacz z wod膮, lat mo偶e ze trzy, a sm臋tek zdrowia ubiera艂 i czarne my艣li si艂臋 zjada艂y, a偶 bezsilny i z jakimi艣 dziwnymi, przechodz膮cymi i zn贸w powracaj膮cymi bole艣ciami na 艂o偶e pad艂em, dziewi臋膰 lat potem przez t臋 chorob臋 gnieciony, kt贸rej doktorowie rady da膰 nie mogli i hipokondri膮 j膮 nazywali...
Znaczenia nazwy tej nie rozumia艂, ale wyt艂umaczy艂 mu j膮 jeden z lekarzy powiadaj膮c, 偶e choroba to jest wi臋cej duszna ani偶eli cielesna i 偶e j膮 te偶 duszne lekarstwa wi臋cej ni偶eli cielesne ukr贸ci膰 mog膮. Zapewne tym dusznym lekarstwem by艂a wielka ch臋膰 pomo偶enia synowcowi w d藕wigni臋ciu si臋 z ruiny i biedy, a tak偶e pociecha, kt贸r膮 mu sprawia艂 widok dorastaj膮cego sieroty po bracie. Dziewczynka te偶, kt贸r膮 Jan napar艂 si臋 wzi膮艣膰 od matki, mile艅ka by艂a, wesole艅ka i zawczasu ju偶 porz膮dek w chacie robi膰 zacz臋艂a, a i bratowa, cho膰 p艂ocha i w romansach niepow艣ci膮gniona, dzieci swoje cz臋sto nawiedza艂a i jego dogl膮da艂a weso艂膮 swoj膮 gadatliwo艣ci膮 babsk膮 艣miesz膮c czasem i rozrywaj膮c.
- U Boga i ubity, kiedy ka偶e, drugi raz o偶y膰 mo偶e. I ja te偶 wskrzes艂em, cho膰 niezupe艂nie... niezupe艂nie, bo mnie zdaje si臋, 偶e u ludzi wiele czuj膮cych i raz ju偶 nadmiar zasm臋conych nie tylko na ciele, ale i na duszy robi膮 si臋 takie zmarszczki, kt贸re nigdy zupe艂nie nie znikn膮. Tak i ja do tej pory nie mog臋 ju偶 ze wszystkim do zwyczajnego 偶ycia powr贸ci膰. Ruchliwo艣ci wszelakiej, ha艂as贸w, t艂umliwych gada艅 ubiegam, bo 艣r贸d nich prawie bezprzytomnym si臋 staj臋. Ka偶dej nieznajomej twarzy ludzkiej najpierw zl臋kn臋 si臋 zawsze, nim pokonawszy siebie przybli偶y膰 si臋 do niej zdo艂am. Podczas i bole艣ci mnie napadaj膮: cielesne i duszne, Od zazi臋bienia, by najmniejszego, w g艂owie 艂amania i b贸lu do艣wiadczam, a kiedy w starych przypomnieniach i zgryzotach pomimo woli utopi臋 si臋 pami臋ci膮, dwa i trzy dni jak martwy le偶臋 niczyjego widoku znie艣膰 nie mog膮c i samego siebie prawie nie czuj膮c. Ale o to wszystko bynajmniej. Niedu偶e to dolegliwo艣ci i cierpliwie je przenie艣膰 mo偶na, spokojno艣膰 i niejedn膮 przyczyn臋 do uciechy maj膮c...
Cieszy艂o go teraz wiele rzeczy: domek na miejsce starego i prawie ju偶 wal膮cego si臋 zbudowany; sad, kt贸ry w艂asnymi r臋kami za艂o偶y艂; pasieka, kt贸r膮 Jan umiej臋tnie prowadzi艂 i powi臋kszy艂; dorodny i szanuj膮cy go ch艂opak; 艂agodna i gospodarna dziewczyna; dobrze przez oboje prowadzone gospodarstwo; zreszt膮, s艂o艅ce jasne, kwiaty pachn膮ce, jask贸艂ki gnie偶d偶膮ce si臋 pod okapem, cicho艣膰 i spokojno艣膰 panuj膮ce w zagrodzie, w tej samej zagrodzie, w kt贸rej 偶yli dziady i przeddziady jego, a on sam urodzi艂 si臋, wyr贸s艂 i postarza艂, wi臋c nie tylko ka偶dy k膮cik i ka偶de drzewko, ale ka偶d膮 jej trawk臋 i prawie ka偶de ziarnko piasku zna艂, prawie w przyja藕ni i poufa艂o艣ci z nimi 偶yj膮c.
- Te wiatry okrutne, kt贸re mnie drog臋 偶ycia zabieg艂y, przeszumia艂y, przelecia艂y i daleko ju偶 znajduj膮 si臋 ode mnie. Wi臋cej ja teraz dobrych godzin przep臋dzam ni偶eli z艂ych i o to ju偶 tylko ubijam si臋 przed Bogiem, aby Jankowi szcz臋艣liw膮 dol臋 zes艂a艂. Nic te偶 nigdy przeciw jego sercu i 偶膮daniu nie uczyni臋, a cho膰bym sam kiedy cokolwiek inszego my艣la艂 i 偶膮da艂, jego my艣lom i 偶膮daniom w poprzek nie stan臋, owszem, dopom贸c w nich postaram si臋 z ca艂ej swojej si艂y i mo偶no艣ci. Nie wr贸g ja jemu, aby mu w czym przeszkody stawi膰 lub go do czego przymusza膰, ale przyrodzony zast臋pca ojca i jak ociec niczego opr贸cz tylko jego dobra i szcz臋艣cia nie 偶膮daj膮cy...
Jan szerokim krokiem przeszed艂 izb臋, pochyli艂 si臋 i stryja w r臋k臋 poca艂owa艂. Potem wstrz膮艣nieniem g艂owy odrzuci艂 z czo艂a opad艂膮 na nie g臋stwin臋 jasnych w艂os贸w.
- Bardzo ju偶 pa艅stwo zasm臋cili si臋 oboje; stryjowi to niezdrowo, a u panny Justyny nawet i 艂ezki w oczach widz臋. Co tam tak d艂ugo rozwodzi膰 si臋 nad starymi czasami!
S艂贸w tych jeszcze nie dom贸wi艂, gdy pod oknami da艂 si臋 s艂ysze膰 szelest krok贸w i s艂owa do艣膰 dono艣nym, ale dygoc膮cym g艂osem wymawiane:
- Ho, ho! znajd臋 ja go! znajd臋 ba艂amutnika tego, zwodziciela, z艂oczy艅c臋! Znajd臋 i ubij臋!... tak mi Bo偶e dopom贸偶, 偶e jak psa ubij臋!
Drzwi 艣wietlicy otworzy艂y si臋 szeroko i naprz贸d wszed艂 przez nie trz臋s膮cy si臋 staruszek, z kijem w r臋ku, z twarz膮, kt贸ra ceglan膮 r贸偶owo艣ci膮 odbija艂a od 艣nie偶nej bia艂o艣ci w艂os贸w i kapoty. Troch臋 tylko za nim, ramieniem go podtrzymuj膮c, ukaza艂a si臋 wysoka, barczysta dziewczyna, do艣膰 szczeg贸lnie wygl膮daj膮ca. Na pierwszy rzut oka trudno by艂oby pozna膰 w niej t臋 Jadwi艣k臋 Domunt贸wn臋, kt贸ra bosa i rozczochrana, w ogromnym fartuchu nios艂a przez pole zielsko dla kr贸w, a w porze 偶niw 偶臋艂a a偶 do sk膮pania si臋 w strugach potu i snopy do gumna zwo偶膮c z m臋sk膮 si艂膮 i zr臋czno艣ci膮 kierowa艂a par膮 koni. Teraz mia艂a ona na sobie sukni臋 z we艂nianej materii tak jaskrawo szafirowej, 偶e patrz膮c na ni膮 oczy a偶 mru偶y膰 si臋 musia艂y, z obcis艂ym stanikiem i bardzo d艂ugim ogonem, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 za ni膮 w mi臋kkich, niezgrabnych, od rosy i py艂u zab艂oconych zwojach. Na g艂owie jej pi臋trzy艂a si臋 koafiura od sukni jeszcze niezwyklejsza, wysoka, ko艂ysz膮ca si臋, pomad膮 nasi膮k艂a, jaskrawymi wst膮偶kami i b艂yszcz膮cymi szpilkami upstrzona. B艂yszcz膮ca, bardzo licha brosza ozdabia艂a jej stanik, liche tak偶e, ale b艂yszcz膮ce kolczyki i bransolety ko艂ysa艂y si臋 u jej uszu i brz臋cza艂y u r膮k wielkich i czerwonych. Pot臋偶na jej kibi膰, kt贸ra 艣r贸d pola, w stroju pracownicy wiejskiej, przypomina艂a poetyczn膮 i w sile swej dobroczynn膮 Cerer臋, kt贸ra na drabiniastym wozie ci膮gni臋tym przez rze艣kie konie do pami臋ci przywo艂ywa艂a klasyczne atletki, w tym stroju zbyt ciasnym i zbyt d艂ugim wydawa艂a si臋 sp臋tan膮 i niezgrabn膮; twarz jej pi臋kne szafirowymi oczami i kasztanowatymi brwiami przyozdobiona w艣r贸d jaskrawych barw i b艂yskotek uderza艂a grubo艣ci膮 rys贸w i burakow膮 czerwono艣ci膮 cery.
- Dobry wiecz贸r... - zacz臋艂a w progu, ale gdy spojrzenie jej upad艂o na stoj膮c膮 obok Jana Justyn臋, zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e nagle oniemia艂a.
Stary Jakub za to uwolniwszy si臋 od ramienia wnuczki dygoc膮cym krokiem ku gospodarzowi chaty post臋powa艂 sro偶膮c si臋 coraz bardziej.
- Gdzie Pacenko? Niech mnie pan Szymon zaraz powie, gdzie tego krzywdziciela i naigrawc臋 mojego ukry艂... a je偶eli nie powie, to jak mi B贸g mi艂y, chat臋 zrewiduj臋 i sam znajd臋... a jak znajd臋, to pomst臋 na nim wywr臋 za to, 偶e mi kobiet臋 na ca艂e 偶ycie nieszcz臋艣liw膮 uczyni艂, a mnie w g a 艅 b i e pogr膮偶y艂...
- Znowu dziadunia Pacenk膮 nastraszyli? - Na Jadwig臋 patrz膮c zapyta艂 Anzelm.
- A jak偶e! - odzyskuj膮c mow臋 zawo艂a艂a. - Taki by艂 dzi艣 spokojny, grzeczny, rozumny, jak ju偶 lepiej i nie potrzeba. Zjad艂 na kolacj臋 kwa艣nego mleka i m贸wi: 揓adwi艣ka, p贸jdziem sobie kt贸rego s膮siada nawiedzi膰". 揗o偶e pana Szymona?" zapytuj臋, bo ju偶 wiem, 偶e gdyby powiedzie膰: pana Anzelma, zaraz obruszy艂by si臋 i powiedzia艂: 揓a do b艂azn贸w nie chodz臋". On zawsze my艣li, 偶e pan Anzelm m艂odym kawalerem jest, a gospodarzem w chacie nieboszczyk pan Szymon. Poszed艂 i pi臋knie, grzecznie szed艂 sobie nawet si艂臋 dobr膮 maj膮c, bo tylko troszk臋 opiera艂 si臋 na kiju; a偶 tu jak wyskocz膮 ch艂opcy zza p艂otu, jak krzykn膮 mu w same ucho: 揚acenko przyjecha艂 i zn贸w babulk臋 zabierze!" A偶 zatrz膮s艂 si臋 ca艂y, i 偶eby nie ja, na ziemi臋 pad艂by... i ju偶 teraz nijak jego nie wstrzyma膰 ani wyperswadowa膰... drze si臋 naprz贸d, 偶e i zawr贸ci膰 go do chaty nie zdo艂a艂am...
Stary tymczasem kijem wywijaj膮c i gro藕nie pokrzykuj膮c z k膮ta do k膮ta drepta艂 we wszystkie pilnie zagl膮daj膮c, ciemn膮 bok贸wk臋 nawet obejrza艂 i do 艣wietlicy wr贸ciwszy pod wielk膮 kanap膮 kijem czas jaki艣 wodzi艂, a偶 do pieca przydrepta艂 i chcia艂 zajrze膰 w znajduj膮ce si臋 pod nim ma艂e sklepienia. Ale usi艂uj膮c pochyli膰 si臋 do samej ziemi r贸wnowag臋 straci艂 i ca艂ym ci臋偶arem swego wysch艂ego, lecz ko艣cistego cia艂a na pod艂og臋 run膮艂. Najbli偶ej upadaj膮cego znajduj膮ca si臋 Justyna najpr臋dzej znalaz艂a si臋 przy nim i pochylona ju偶 zr臋cznym ruchem g艂ow臋 jego podnosi艂a, gdy rubasznym i wyra藕nie rozgniewanym ramieniem odtr膮con膮 si臋 uczu艂a.
- Za pozwoleniem, prosz臋 dziadunia mego nie rusza膰... ju偶 ja sama dam rady... ju偶 co si臋 tyczy dziadunia, to on pewno do mnie nale偶y... - pr臋dko i pl膮cz膮cym si臋 ze wzruszenia j臋zykiem zagada艂a Domunt贸wna.
Jednocze艣nie z ostro偶no艣ci膮, lecz i niepospolit膮 si艂膮 dziadka z ziemi podnios艂a pop臋dliwym gestem usuwaj膮c Jana, kt贸ry jej chcia艂 przyj艣膰 z pomoc膮.
- Niech pan Jakub uspokoi si臋 - przem贸wi艂 Anzelm - Pacenki nie ma; ani tu, ani nigdzie nie ma, bo on ju偶 dawno z tym 艣wiatem rozsta艂 si臋.
- Nie ma? - na kiju wspieraj膮c si臋 i jeszcze ca艂y dr偶膮cy zapyta艂 starzec - czy doprawdy nie ma? czy s艂owo honoru?
- S艂owo honoru! - uroczy艣cie przem贸wi艂 Anzelm. - Ot, niechaj pan Jakub spokojnie sobie usi臋dzie i grzecznie z nami pogada...
W tej samej chwili Jan do Justyny szepta艂:
- Nadmiar bym chcia艂, 偶eby on przy pani opowiedzia艂 jedn膮 histori臋 o dwunastym roku... kt贸ra zdarzy艂a si臋 z jego bratem, kiedy tu Francuzi byli... On du偶o ciekawych historii pami臋ta...
Anzelm szept synowca mo偶e us艂ysza艂, mo偶e te偶 wiedzia艂, czym naj艂atwiej starca zupe艂nie ju偶 uspokoi膰 mo偶na, bo posuwaj膮c ku niemu krzes艂o przem贸wi艂:
- Prosz臋 usie艣膰, bardzo prosz臋. Ciekawo艣膰 mnie bierze, czy te偶 pan Jakub pami臋ta jeszcze t臋 histori臋, co bratu Franciszku wydarzy艂a si臋 w dwunastym roku... czy mo偶e ju偶 o niej i zapomnia艂!
Na pomarszczon膮, ceglastor贸偶ow膮 twarz starca sp艂yn臋艂a taka sama 艂una odradzaj膮cej si臋 i rozczulonej pami臋ci, jak wtedy, kiedy mu Anzelm wspomnia艂 o grobowcu Jana i Cecylii. Zdawa膰 by si臋 nawet mog艂o, 偶e nogi jego nabra艂y nagle wi臋kszej mocy i skrzepi艂o si臋 ca艂e cia艂o, bo nie zwa偶aj膮c na podawane sobie krzes艂o wyprostowa艂 si臋, obie r臋ce na kiju wspar艂, czo艂o podni贸s艂, ku sufitowi spojrza艂.
- A jak偶e - zacz膮艂 - a jak偶e! Pami臋tam... ho, ho! jakby to wczoraj zdarzy艂o si臋... Najstarszy by艂... pi臋ciu nas by艂o... ja najm艂odszy, a Franu艣 najstarszy... mo偶e mnie dziesi臋膰 lat by艂o, a jemu dwadzie艣cia, kiedy go pan Dominik Korczy艅ski, pana Stanis艂awa, tera藕niejszego dziedzica Korczyna ociec, do legion贸w zwerbowa艂... przy Napoleonie obydwa wojowa膰 poszli... Z pana Dominika dobry by艂 kamrat... dobry... ja o tym wiem... bo prawie we trzydzie艣ci lat potem i sam z nim na wojn臋 chodzi艂em... Nad Franusiem naszym, starszym b臋d膮c, opiek臋 rozci膮ga艂, i przez listy my o jego powodzeniach i promocjach wiedzieli... A偶 tu dwunasty rok przyszed艂... Francuzi id膮! Ociec m贸wi: 揚ewno i Franu艣 nasz z nimi idzie". A matka g艂ow膮 kiwa i odpowiada 揚ewno idzie! Mo偶e i do nas zajdzie! Mo偶e my jego jeszcze raz przed 艣mierci膮 obaczymy!..." Mo偶e i obaczymy" - m贸wi ociec... Czekali jego, spodziewali si臋... Matka najmniejszym czasem w pole, na drog臋 wychodzi艂a, a my, m艂odsze bracia, tylko co oczu nie powy艣lepiali brata oficera wygl膮daj膮c.
Gdy stary to m贸wi艂, Jadwiga nie spuszcza艂a z Justyny oczu, kt贸re coraz wi臋cej zapala艂y si臋 i roziskrza艂y. Nie dos艂ysza艂a tego, co Jan do niej przed chwil膮 szepn膮艂, ale spostrzeg艂a dobrze, 偶e kiedy si臋 nachyli艂 ku niej, na ustach mia艂 taki u艣miech, jakiego ona nie widzia艂a u niego nigdy, a ci膮gle patrza艂 na jej rozpuszczone w艂osy; zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e po prostu oczu od nich oderwa膰 nie m贸g艂. Justyna za艣 s艂ucha艂a go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z kt贸rego bi艂y promienie cichej, jakby nie艣mia艂ej rado艣ci. Z troch臋 jeszcze dygoc膮cym, ale coraz wzmagaj膮cym si臋 i czystszym g艂osem opowiadaj膮cego starca z艂膮czy艂 si臋 gruby szept jego wnuczki. Zdawa膰 si臋 mog艂o, i偶 szeptem m贸wi艂a dlatego, 偶e trudno jej by艂o wydoby膰 g艂osu ze wzburzonej piersi lub te偶 偶e sama l臋ka艂a si臋 tego, co m贸wi艂a.
- Aaaa! - nie spuszczaj膮c wzroku z Justyny zadziwi艂a si臋 - czy to teraz taka moda przysz艂a, 偶eby rozpuszczone w艂osy nosi膰?... Aaaa! rych艂o mo偶e i taka nadejdzie, 偶eby panny i go艂e albo w jednych koszulach chodzi艂y!
Justyna w opowiadanie starca ws艂uchana mo偶e z艂o艣liwych s艂贸w dziewczyny nie s艂ysza艂a, a mo偶e te偶 udawa艂a, 偶e ich nie s艂yszy... Jan na m贸wi膮c膮 gniewne spojrzenie rzuci艂, ale przygryz艂szy warg臋 i ramiona u piersi krzy偶uj膮c, milcz膮c plecami ku niej si臋 zwr贸ci艂.
Starzec prawi艂 dalej:
- Tak my w zaciszku naszym siedz膮c w臋drownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, a偶 zima nasz艂a, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pami臋ci nie bywa艂o. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodz膮cych zamrozie po r臋kach i nogach opada艂y, a podczas z wielkiego ch艂odu prawie tchu odwie艣膰 nie by艂o mo偶na. 艢nieg te偶 cz臋sto sypi膮c p艂oty zasypywa艂 i g贸ry albo, zdaje si臋, ko艣cio艂y na polu wystawia艂. Jednego razu, samym rankiem, zawo艂a艂 nas ociec, 偶eby my czego艣 szli za nim w pole... ju偶 i nie pami臋tam czego... Przez ca艂膮 noc zawierucha by艂a taka, 偶e o dwa kroki domu albo drzewa by艣 nie rozpozna艂. 艢niegu moc nasypa艂o. Idziem my w ko偶uchach przez ogr贸d w 艣niegu brn膮c, a偶 na ko艅cu ogrodu ukazuje si臋 nam co艣ci艣 czarnego, stoj膮cego... ni to go艂y pie艅 z nag艂a wyros艂y tam, gdzie go wprz贸d nie by艂o, ni to drzewniana figura do p艂otu plecami przyparta. 揂 co tam takiego stoi?" - m贸wi ociec. 揘ie wiemy" - odpowiadamy. A matka za nami id膮ca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, 偶e ju偶 j膮 ci膮giem niespokojno艣膰 jaka艣ci艣 w pole i na drogi par艂a, powiada: 揗o偶e to nie daj Bo偶e cz艂owiek zmarzni臋ty!" Wszyscy my poszli pr臋dzej tak 偶e matka nie zd膮偶ywszy i艣膰 razem z nami w tyle osta艂a. Przyszli my w te miejsce, pojrzeli i tylko co ze strachu na ziemi臋 nie popadli. 揟o偶 to cz艂owiek!" - krzykn膮艂 do nas ociec. A ja, cho膰 najm艂odszy, ale naj艣mielszy, przyskoczy艂 i z blisko艣ci na tego cz艂owieka popatrzywszy tako偶 krzykn膮艂: 揙ficer, tatku, oficer!" Mundur na sobie ten zmarzni臋ty cz艂owiek mia艂 ca艂y w dziurach, a czy obuty by艂, tego i widzie膰 nie mo偶na by艂o, bo 艣niegu nasypa艂o si臋 jemu a偶 po kolana i od kolan dopiero wyrasta艂 on z tego 艣niegu, zupe艂nie jak drzewniany, plecami do p艂otu przyparty, 偶贸艂ty na twarzy gdyby wosk i tylko d艂ugie w膮sy blond na brod臋 mu spada艂y, a oczy by艂y jak w g艂ow臋 wstawione szyby. Jedn膮 r臋k臋 mia艂 opuszczon膮, a drug膮 bu艂k臋 w 艣ci艣ni臋tej gar艣ci przy g臋bie trzyma艂. Od razu ju偶 my domy艣lili si臋, 偶e uchrony od zamieci i ch艂odu szukaj膮c po polu w臋drowa艂, nigdzie nie trafi艂, bu艂k臋, co j膮 pewno w kieszeni mia艂, z g艂odu gry藕膰 pocz膮艂, i tak go 艣mier膰 od, mrozu pod samym p艂otem naszej chaty schwyci艂a. Stoim my, patrzym, dziwujem si臋, ociec 偶egna膰 si臋 艣wi臋tym krzy偶em pocz膮艂, a偶 tu i matka nadchodzi. W 艣niegu brn臋艂a, Ale, sz艂a; co艣ci艣 j膮 do tego miejsca par艂o... Przysz艂a, spojrza艂a, r臋kami klasn臋艂a i okropnym g艂osem wykrzykn膮wszy: 揓ezus, Maria! to偶 to Franu艣!" na 艣nieg pad艂a... Podtenczas i my wszyscy rozpoznali, kim ten zmarzni臋ty oficer by艂...
Prawie jednocze艣nie, gdy stary s艂贸w tych domawia艂, na uboczu nieco stoj膮ca dziewczyna g艂o艣niej ju偶 jak wprz贸dy i z wi臋kszym rozj膮trzeniem zaszepta艂a:
- Wielka rzecz! Ka偶den, 偶eby tak w艂osy swoje rozpu艣ci艂, pokaza艂by, 偶e ich niema艂o ma... ale nam, prostym dziewcz臋tom, wstydno by艂oby tak chodzi膰!... Oj, oj, w艂os贸w du偶o, aby rozumu tyle!
Jan pr臋dko teraz ku niej przyst膮pi艂.
- Niech panna Jadwiga 偶adnych przytyk贸w nikomu w chacie naszej nie robi, ja pann臋 Jadwig臋 pi臋knie o to prosz臋 - cicho; ale z czo艂em poprzeczn膮 zmarszczk膮 przerzni臋tym zaszepta艂.
- To i co, 偶e pan Jan mnie prosi? - z iskrz膮cymi z iskrz膮cymi oczami odszepn臋艂a. - Mo偶e kiedy艣ci艣 pro艣ba pana Jana i mia艂a dla mnie walor jaki... ale teraz to ju偶 widz臋, 偶e trzeba mnie zawczasu na ubocz schodzi膰, aby, bro艅 Bo偶e, pan Jan z wielkimi paniami przestawaj膮c mnie za swoj膮 poddank臋 nie poczyta艂...
Posrebrzane, poz艂acane i paciorkowe bransolety dzwoni艂y u jej czerwonych r膮k, kt贸re gwa艂townymi, ruchami splata艂a i rozplata艂a; we wzburzonym jej g艂osie zadr偶a艂y i na kasztanowatych rz臋sach zawis艂y 艂zy.
- Dla jakiej przyczyny panna Jadwiga tak z艂o艣ci si臋 i alteruje? A czy panna Jadwiga wie, 偶e z艂o艣膰 pi臋kno艣ci szkodzi? - z troch膮 szyderstwa sprzeciwia艂 si臋 Jan.
Stary Jakub z wyrazem grozy na podniesionym czole, ze wzniesionym w g贸r臋 偶贸艂tym jak wosk palcem m贸wi艂 jeszcze:
- Takim sposobem on do swego rodzinnego zaciszka powr贸ci艂 i jak wartownik nieporuszony u wr贸t rodzicielskich stan膮艂... Tak ju偶 jego, w drzewnian膮 figur臋 przemienionego, my wszyscy z ojcem na r臋kach swoich do chaty wnie艣li, a matka na tapczanie przy nim po艂o偶ywszy si臋 jak wilczyca wy艂a...
Do rozgniewanej wilczycy podobn膮 by艂a dziewczyna, kt贸ra w tej chwili starca ramieniem obj臋艂a i usi艂uj膮c ku drzwiom go zwr贸ci膰 m贸wi艂a:
- Chod藕my st膮d, dziaduniu, no! chod藕my! Do艣膰 my ju偶 tu pobyli i mi艂ych s艂贸w nas艂uchali si臋... Tutaj nasza kompania niepotrzebna... Na co nam w oczy le藕膰... gardzicielom, co wcale inszej przyja藕ni i s艂awy 偶膮daj膮? Znajomych nam, chwa艂a Bogu, nie zabraknie,..
Policzki jej i nawet czo艂o zachodzi艂y sinym prawie rumie艅cem, z oczu sypa艂y si臋 iskry. Dziadka, kt贸ry w chwilach przytomno艣ci pos艂usznym by艂 jej jak dziecko, ku drzwiom uprowadzaj膮c, jeszcze m贸wi艂a:
- Jedno wschodzi, drugie zachodzi! Nas ju偶 tu nie potrzebuj膮. Tu ju偶 dobre przy lepszym stania艂o. To i chwa艂a Bogu! Owszem! Aby tylko wszyscy na tym handlu dobrze wyszli, bo wiadoma rzecz, 偶e kto wiele 艣ciga, ma艂o dogoni. Dobranoc pa艅stwu! Zdrowia i dobrego weselenia si臋 偶yczymy!
I gniew nieposkromiony, i ambitna obraza, i 艂kania z ca艂ej si艂y t艂umione odzywa艂y si臋 w jej g艂osie. Dziadka do sieni wysun臋艂a, flakowaty i zab艂ocony ogon sukni dla 艂atwiejszego przej艣cia przez pr贸g w gar艣膰 zebra艂a i z g艂o艣nym stukiem drzwi za sob膮 i dziadkiem zamkn臋艂a.
Po wyj艣ciu tych dwojga ludzi pozostali przez par臋 minut nie m贸wili nic. Jan pierwszy 艣miechem parskn膮艂.
- Ot, j臋zyczna! - zawo艂a艂. - No, ale偶 z艂a! Ja i nie spodziewa艂 si臋 nawet 偶eby a偶 taka by艂a! Mo偶e komu taka szparko艣膰 i j臋zyczno艣膰 upodoba膰 si臋 mo偶e, ale ju偶 mnie to - bynajmniej!
Anzelm nie zapytywa艂 o nic i 偶adnej uwagi synowcowi nie uczyni艂. Wida膰 by艂o jednak, 偶e zmarkotnia艂, nad czym艣 zastanawia艂 si臋 i czego艣 偶a艂owa艂. Ale Jan po wybuchni臋ciu 艣miechem troch臋 zmieszany do ciemnej bok贸wki wyszed艂, a wkr贸tce ra藕nie ju偶 do 艣wietlicy wracaj膮c zawo艂a艂:
- Mo偶e panna Justyna chce z bliska popatrze膰, jaka zaraz na Niemnie 艣liczna iluminacja b臋dzie?
- Jacic臋 艂api膮? - zapyta艂 Anzelm.
- A jak偶e! tylko co z ogniami wyp艂ywa膰 zacz臋li...
- Ju偶 mnie i do domu pora! - wstaj膮c rzek艂a Justyna.
- Ja pani膮 odprowadz臋, bo na dworze zupe艂nie ciemno...
- P贸jd臋 z pa艅stwem i ja - powoli wym贸wi艂 Anzelm; powoli z zydla wsta艂 i Antolce, kt贸ra z dzbankiem pe艂nym mleka do 艣wietlicy wesz艂a, powiedzia艂, aby mu czapk臋 z bok贸wki przynios艂a.
- Stryjka spacer po nocy sfatyguje - zauwa偶y艂 Jan.
- Nie b贸j si臋. Cho膰 i po nocy, kiedy zechc臋, jeszcze pr臋dzej od ciebie i艣膰 potrafi臋 - za偶artowa艂 Anzelm.
W 艣wietlicy zrobi艂o si臋 troch臋 ruchu. Za Antolk膮 wszed艂 Micha艂 w kanarkowym ubraniu swym, u艣wietnionym jeszcze z powodu niedzieli szafirowym, w kszta艂cie motyla zwi膮zanym krawatem. Nie dokazywa艂 jak wczoraj, ale owszem, z powag膮 uk艂oni艂 si臋 i wszystkim: 揇obry wiecz贸r pa艅stwu!" powiedziawszy, z jedn膮 r臋k膮 u zaostrzonego w膮sika, a drug膮 na k艂臋bie z艂o偶on膮 w k膮cie izby stan膮艂 i ciekawie na Justyn臋 patrza艂.
Antolka z dzbanka do szklanki ciep艂e jeszcze mleko nalewa艂a.
- Mo偶e Justynka 艣wie偶ego mleka wypije? prosz臋, bardzo prosz臋! - zaprasza艂a. Anzelm swoj膮 wielk膮 barani膮 czapk臋 na g艂ow臋 k艂adn膮c powolnym szeptem do synowca m贸wi艂:
- Czy sfatyguj臋 si臋, czy nie, a 偶eby panna z twojej przyczyny na ludzkie j臋zyki pad艂a, nie przystan臋. Ju偶 niedobrze, 偶e na Mogi艂臋 pop艂yn膮膰 nie mog艂em, a nocne spacery we dwoje odbywa膰 i jej za dobro膰 z艂o艣ci膮 p艂aci膰 nijak nie wypada...
Jan obj膮艂 go nagle, okr臋ci艂 si臋 z nim w k贸艂ko i z g艂o艣nym 艣miechem w oba policzki go poca艂owa艂.
- Ka偶dy m艂ody g艂upi! - otulaj膮c si臋 kapot膮 i troch臋 na synowca rozgniewany sarkn膮艂 Anzelm.
Wiecz贸r by艂 ciemny, bo strz臋piaste, wieloramienne, do rozwiewaj膮cych si臋 dym贸w podobne ob艂oki tu i 贸wdzie zas艂ania艂y niebo i gwiazdy.
- Je偶eli pani chce dobrze widzie膰, to trzeba a偶 pod topol臋 zej艣膰 - ozwa艂 si臋 Jan.
Justyna pr臋dko zbieg艂a; Jan stryjowi zst臋powa膰 z g贸ry pomaga艂.
Spod topoli wida膰 by艂o d艂ugi szlak Niemna, z jednej strony, naprzeciw Korczy艅skiego dworu, za wysoki brzeg skr臋caj膮cy, z drugiej nikn膮cy w przestrzeni za dalekimi piaskami. Justyna czwarty ju偶 raz dnia tego widzia艂a go w coraz innej postaci. Naprz贸d ci臋偶kimi chmurami podszyty, a z powierzchni膮 wybuchaj膮c膮 promienistymi ogniskami 艣wiate艂 i skrzyd艂ami jask贸艂ek muskan膮; potem wzburzony, ponury, wzd臋te fale i bia艂e piany tocz膮cy, z wlok膮cymi si臋 w deszczowej zawiei 偶贸艂tymi p艂yty i chy偶o mkn膮cym stadem czarnych cz贸艂en; potem jeszcze, po burzy, najczystszym b艂臋kitem i z艂otem p艂yn膮cy, w z艂ote dymy ubrany, z powa偶nym nad sob膮 ch贸rem 艣nie偶nych wron morskich i p艂ochliw膮 gromadk膮 at艂asowych rybitw; teraz pozornie nieruchomy, sta艂 si臋 on w dole wst臋g膮 na dwie pod艂u偶ne po艂owy przeci臋t膮: g艂臋boko czarn膮 pod d艂ugim cieniem boru, a z drugiej strony ciemnostalow膮. W tym pasie roztopionej stali nie b艂yska艂y odbicia gwiazd dymnymi, strz臋piastymi ob艂okami przys艂anianych, w zamian 艣lizga艂y si臋 po nim blade po艂yski i wyp艂ywa膰 na艅 pocz臋艂y czerwone, jaskrawe, z daleka kszta艂t okr膮g艂y maj膮ce ognie. Spod st贸p wysokiej g贸ry wysuwa艂y si臋 one na punktach r贸偶nych, a偶 z rzadka uszykowanym szeregiem rzek臋 usia艂y. Gdy p艂yn膮膰 zacz臋艂y, rozpozna膰 mo偶na by艂o, 偶e by艂y to p艂omienie rozniecone na drobnych cz贸艂nach i przez siedz膮cych przy nich ludzi wci膮偶 podsycane. By艂o ich ze dwadzie艣cia. W g艂臋bokim dole, po nieruchomej z pozoru rzece p艂yn臋艂y bardzo powoli, powoli te偶 ich odbicia ko艂ysa艂y si臋 w ciemnej toni, a w blasku ich zaczerwienione profile ludzkich postaci i twarzy z wypuk艂o艣ci膮 rze藕by i zarazem widmow膮 tajemniczo艣ci膮 odrzyna艂y si臋 od ciemnego t艂a przestrzeni. Lecz najdziwniejszym i prawie fantastycznie wygl膮daj膮cym zjawiskiem by艂a jaka艣 mg艂a g臋sta, kt贸ra niepoj臋tym mn贸stwem drobnych, jakby 艣niegowych p艂atk贸w osypywa艂a cz贸艂na i siedz膮cych w nich ludzi, cz臋sto blask ogni kulami niby bia艂ej pary przy膰miewaj膮c. W powietrzu jej nie by艂o, nie by艂o te偶 na przestrzeniach rozdzielaj膮cych cz贸艂na; nie wiedzie膰 sk膮d si臋 bra艂a. Jednak wkr贸tce widocznym si臋 stawa艂o, 偶e sk艂ada艂y j膮 niezliczone roje 艣nie偶nych, malutkich motyli, kt贸re na skrzyd艂ach z krepy jakby utkanych wylatywa艂y z wody. Mo偶e by艂o ich tyle, ile ziarn piasku na dnie Niemna, w kt贸rego g艂臋biach zrodzone opuszcza艂y sw贸j 偶ywio艂 rodzinny z 偶膮dz膮 niepow艣ci膮gnion膮 i nie艣cignion膮 chy偶o艣ci膮 w blask i upa艂 p艂omieni wpadaj膮c. Podst臋pni rybacy z 偶ywymi ruchami ramion cicho, szybko zgarniali do wor贸w t臋 skrzydlat膮 zamie膰, kt贸ra ich g艂owy, odzie偶, cz贸艂na okrywa艂a bia艂o艣ci膮 艣niegu.
Cicho, bardzo powoli, bez najl偶ejszego odg艂osu, kt贸ry by trwo偶liwe stworzenia wodne sp艂oszy膰 m贸g艂 i odstr臋czy膰, nawet bez plusku wiose艂, czerwone ognie i siedz膮ce przy nich zaczerwienione profile ludzkie p艂yn臋艂y z dala od siebie w ciemnej przestrzeni po ciemnym szlaku rzeki, a偶 ca艂膮 jego widzialn膮 d艂ugo艣膰 zaj臋艂y. Cicho by艂o wsz臋dzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w g贸rze, k臋dy艣 nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemno艣ci niewidzialne brz臋cza艂y roje nadnieme艅skich muszek. By艂o to brz臋czenie nieustanne, monotonne, metaliczne; zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e wydawa艂a je z siebie struna rozci膮gni臋ta i dr偶膮ca pomi臋dzy usian膮 p艂omienistymi punktami ciemn膮 wst臋g膮 rzeki a niebem, pod kt贸rym wisia艂y ob艂oki do rozwiewaj膮cych si臋 dym贸w lub do podartej krepy podobne.
Troje ludzi u po艂owy g贸ry pod topol膮 stoj膮cych w jednym z cz贸艂en pozna艂o Witolda. Pierwszy spostrzeg艂 go Jan:
- Ot i pan Witold z Kaziukiem, Walentego synem, p艂ynie! - zawo艂a艂.
Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakim艣 rybakiem Witold p艂yn膮艂 istotnie, ca艂y 艣nie偶n膮 mg艂膮 jacicy osypany, w milczeniu i pilnie t臋 sam膮 robot臋 co i towarzysze jego spe艂niaj膮c. Delikatny profil jego wyrazi艣cie zarysowywa艂 si臋 na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz tak偶e m艂odej i kszta艂tnej twarzy towarzysza.
- Syn pana Korczy艅skiego tutaj i siestrzenica jego z nami - z cicha rzek艂 Anzelm. - Nowina... no... wi... na...! Ju偶 i nie spodziewa艂em si臋 nowin takich o... o... gl膮da膰! - cicho i mocno j膮kaj膮c si臋 doda艂.
Niewiele przed p贸艂noc膮 Justyna bocznymi drzwiami do Korczy艅skiego domu wesz艂a i zaraz w garderobie, w kt贸rej si臋 znalaz艂a, us艂ysza艂a bardzo wyra藕nie z sypialni pani Emilii dochodz膮ce g艂o艣ne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi na wp贸艂 otwartych wida膰 nawet by艂o cz臋艣膰 pokoju w b艂臋kitne sprz臋ty ubranego i o艣wietlonego b艂臋kitnym 艣wiat艂em, w kt贸rym rozlega艂 si臋 zbyt pieszczotliwy, ale przyjemnie brzmi膮cy i biegle po francusku czytaj膮cy g艂os kobiecy:
- 揨nalaz艂szy si臋 przed kr贸lem zrobi艂am dyg a偶 do ziemi g艂臋boki i d艂ugo nie 艣mia艂am spojrze膰 na tyle uwielbiane oblicze wielkiego Ludwika ! Kiedy na koniec wzrok podnios艂am, zobaczy艂am przed sob膮 wszystkie wielko艣ci i chwa艂y Francji otaczaj膮ce monarch臋, tak jak gwiazdy otaczaj膮 s艂o艅ce. By艂 tam wielki Kondeusz, ksi膮偶臋 de Luynes, ksi膮偶臋 Montmorency, ksi膮偶臋 Saint-Simon, ksi膮偶臋ta Broglie'owie, hrabia de la Rochefoucauld, margrabia Créquy i inni, i inni, a wszyscy oczy swe mieli utkwione we mnie i we wszystkich tych oczach wyra藕nie wyczyta艂am podziw i uwielbienie, kt贸rymi ich pi臋kno艣膰 moja przejmowa艂a. To potwierdzenie 艣wiadectwa, kt贸re tyle ju偶 razy wydawa艂o mi moje zwierciad艂o, o艣mieli艂o mi臋 do ogarni臋cia spojrzeniem twarzy kr贸lewskiej, a jakim偶e by艂 m贸j zachwyt, gdy i jej tak偶e u艣miech, u艣miech kr贸la-s艂o艅ca, powiedzia艂 mi, 偶e na niebie jego dworu wkr贸tce gwiazd膮 pierwszej wielko艣ci za艣wiec臋. Do艣wiadcza艂am uczu膰 boskich; my艣la艂am, 偶e wst臋puj臋 do raju wielko艣ci, blasku, elegancji i rozkoszy..."
- Moja Tereniu - przerwa艂 czytanie drugi g艂os kobiecy, s艂aby, 艂agodny, t臋skny - czy mo偶esz sobie przedstawi膰 podobnie pi臋kn膮, podobnie promienn膮 egzystencj臋 jak tej margrabiny!...
- Ach! takiego 偶ycia nawet wyobrazi膰 sobie nie podobna! - westchn臋艂a Teresa.
- By膰 gwiazd膮 pierwszej wielko艣ci na dworze wielkiego kr贸la... bawi膰 si臋, ja艣nie膰...
- By膰 kochan膮... - przerwa艂a Teresa.
- O, tak! i przez kog贸偶? przez takiego margrabiego de Créquy!... Jak膮偶 musia艂a by膰 mi艂o艣膰 tych wykwintnych, pi臋knych, poetycznych ludzi!
- Ach! takiego szcz臋艣cia wyobrazi膰 sobie nawet nie podobna!
- W takich warunkach ja tak偶e by艂abym zdrow膮, weso艂膮, zadowolon膮, mog艂abym ta艅czy膰, nie tylko chodzi膰, pe艂n膮 piersi膮 oddycha膰, s艂owem, 偶y膰! Prawda, Tereniu?
- O!
- Jak偶e nier贸wno pomi臋dzy lud藕mi rozdzielone jest szcz臋艣cie! - raz jeszcze westchn臋艂a pani Emilia i zapewne 艂za sp艂yn膮膰 musia艂a po jej chudym i bia艂ym jak lilia policzku, bo s艂ysze膰 si臋 da艂y perswazje Teresy:
- Niech tylko najdro偶sza pani nie denerwuje si臋, nie p艂acze, bo znowu atak by膰 mo偶e... Moja najmilsza pani, prosz臋 zapanowa膰 nad sob膮 i nerwy oszcz臋dza膰... mo偶e ju偶 kula dusi?...
Tego wi臋c wieczoru pani Emilia i jej towarzyszka zamiast po roz艂ogach kuli ziemskiej podr贸偶owa艂y po przestrzeni czasu zatapiaj膮c si臋 w czytaniu pami臋tnik贸w jednej ze s艂awnych w wieku siedemnastym wielkich dam francuskiego dworu.
Justyna wesz艂a do ciemnej sali jadalnej, w kt贸rej g艂臋bi przez drzwi szeroko otwarte wida膰 by艂o gabinet pana domu obficie du偶膮 na biurku stoj膮c膮 lamp膮 o艣wietlony. Przy biurku siedzia艂 Benedykt Korczy艅ski i w rozwartej przed nim rachunkowej ksi臋dze kre艣li艂 d艂ugie kolumny cyfr i notatek. W 艣wietle lampy wysoka i gruba jego posta膰 z d艂ugimi w膮sami, ciemn膮 twarz膮 i g臋stymi, rozrzuconymi w艂osami uwypukla艂a si臋 ci臋偶ko i ponuro. By艂o co艣 smutnego i bardzo powa偶nego w tym cz艂owieku, samotnie o p贸艂nocy w g艂臋bi wielkiego, starego domu pracuj膮cym. Wydawa艂 si臋 tak w pracy swej pogr膮偶onym, 偶e 偶adna my艣l jej obca, 偶adna troska nie maj膮ca zwi膮zku z wychodz膮cymi mu spod pi贸ra notatkami i cyframi dosi臋gn膮膰 by go nie mog艂y. Jednak w s膮siedniej ciemnej sali odg艂os st膮pania us艂yszawszy 偶ywym ruchem g艂ow臋 znad ksi臋gi rachunkowej podni贸s艂.
- Witold? - g艂o艣no zawo艂a艂.
Justyna w progu o艣wietlonego gabinetu stan臋艂a.
- A! to ty! - wym贸wi艂 takim tonem, jakby tylko co by艂 si臋 ucieszy艂, a teraz uczucia zawodu do艣wiadczy艂.
R臋k膮 po drgaj膮cych od zm臋czenia powiekach powi贸d艂.
- Nie wiesz czasem, gdzie... Witold?
Powiedzia艂a, 偶e tylko co widzia艂a go p艂ywaj膮cego po Niemnie z rybakami, kt贸rzy jacic臋 艂owi膮.
- A! - rzek艂 kr贸tko i znowu pochyli艂 si臋 nad rachunkow膮 ksi臋g膮.
Justyna zbli偶y艂a si臋 ku niemu.
- Dobranoc, wuju - rzek艂a z cicha í d艂u偶ej, serdeczniej ni偶 zwykle r臋k臋 jego uca艂owa艂a.
Po g艂owie jej kr臋ci艂y si臋 s艂owa:
揘ie krzykn膮艂, nie zap艂aka艂, tylko przed oknem stan膮艂 i w nocne ciemno艣ci patrz膮c takim g艂osem, jaki u konaj膮cych bywa, kilka razy imienia boskiego wezwa艂 !"
Ca艂uj膮c go w r臋k臋 w twarz mu patrza艂a. Bo偶e! ile偶 zmarszczek, ile偶 zmarszczek t臋 twarz okrywa艂o! Tworzy艂y one grube fa艂dy i cienkie promienie na czole, na policzkach, doko艂a wypuk艂ych oczu z piwn膮, pos臋pn膮 藕renic膮. Kt贸ra z tych zmarszczek by艂a mogi艂膮 jego obu braci? w kt贸rych pogrzebane le偶膮 nadzieje i uniesienia jego m艂odo艣ci? kt贸re wyry艂 czas przez dwadzie艣cia kilka lat d艂ugo, ci臋偶ko, o艂owianymi kroplami na g艂ow臋 mu 艣ciekaj膮cy?
- Dobranoc, dobranoc! - z roztargnieniem odpowiedzia艂 i szorstkimi w膮sami czo艂a jej dotkn膮艂. O nic jej nie zapyta艂. Nigdy domowych nie zapytywa艂 o nic; co si臋 ich samych tyczy艂o. Wiecznie zaj臋ty, zafrasowany, zamy艣lony, wydawa艂 si臋 na wszystko, co z gospodarstwem i interesami zwi膮zku nie mia艂o, oboj臋tnym, a zapewne takim by艂 i istotnie. Jednak gdy odesz艂a, podni贸s艂 znowu g艂ow臋, odrzuci艂 pi贸ro i d艂ugi w膮s gwa艂townym ruchem w d贸艂 poci膮gn膮艂. Co艣 w nim wrza艂o 偶alem, gniewem, niepokojem.
- Z rybakami po Niemnie p艂ywa... b艂azen! - gniewnie i prawie g艂o艣no sarkn膮艂. - Nigdy go w domu nie ma... nigdy przy mnie... nigdy tak, jak dawniej... z艂y ch艂opak... bez serca... egoista!
Koniec w膮sa do ust w艂o偶y艂, szklanym wzrokiem wpatrzy艂 si臋 w przestrze艅 i ze zdumieniem, cicho, kilka razy wym贸wi艂:
- Co mu si臋 sta艂o? co mu... co mu... co mu si臋 sta艂o?
Nieopisana t臋sknota poruszy艂a zmarszczki jego czo艂a, os艂upia艂e oczy wilgoci膮 zasz艂y.
Wszed艂szy na wschody do g贸rnej cz臋艣ci domu prowadz膮ce Justyna uchyli艂a po cichu drzwi pokoju swojego ojca. Rozlegaj膮ce si臋 w ciemno艣ci przeci膮g艂e, g艂o艣ne chrapanie oznajmia艂o o g艂臋bokim i spokojnym u艣pieniu Orzelskiego. Otworzy艂a naprzeciw znajduj膮ce si臋 drzwi i znalaz艂a si臋 w pokoju swoim i Marty, lampk膮 pal膮c膮 si臋 na stole o艣wietlonym.
- Aha! jeste艣! przecie偶 wr贸ci艂a艣! O p贸艂nocy panienka ze spacer贸w wraca. Winszuj臋, ale nie zazdroszcz臋! Mnie lepiej w 艂贸偶ku le偶e膰. Staro艣膰 i m艂odo艣膰! Wieczna historia!
S艂owami tymi powita艂 j膮 gruby i troch臋 ochryp艂y g艂os z k膮ta do艣膰 obszernego pokoju wychodz膮cy. W k膮cie pokoju sta艂o 艂贸偶ko, na kt贸rym watow膮 ko艂dr膮 owini臋ta i w ca艂ej d艂ugo艣ci swej wyci膮gni臋ta, z twarz膮 ku sufitowi zwr贸con膮 le偶a艂a Marta. W p贸艂cieniu sztywne jej cia艂o podobnym by艂o do spowitej mumii; 偶贸艂ta twarz majaczy艂a 艣r贸d bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki b艂yszcza艂y.
Justyna w milczeniu zbli偶y艂a si臋 do komody, nad kt贸r膮 wisia艂o przybite do 艣ciany lusterko, i powoli sukni臋 zdejmowa膰 i w艂osy splata膰 zacz臋艂a. Marta m贸wi艂a ci膮gle:
- Sk膮d偶e to bogi prowadz膮? A miot艂y 偶adnej z sob膮 nie przynios艂a艣? Widzia艂am ja dzi艣, widzia艂am, jak stroi艂a艣 si臋 w mu艣linow膮 sukienk臋 i z p贸艂 godziny w艂oski sobie przed lusterkiem uk艂ada艂a艣, By艂am pewna, 偶e spodziewasz si臋 wizyty bogatego konkurenta. Ot, bia艂y kruk znalaz艂 si臋, s艂owo honoru! Biedn膮 dziewczyn臋, nie tak to wysoko edukowan膮 i nie tak to nadzwyczajnie pi臋kn膮, wprost z rezydencji u krewnych za 偶on臋 chce wzi膮艣膰 i wielk膮 pani膮 zrobi膰! 揘o, no! - my艣l臋 sobie - nic dziwnego, 偶e sama nie wie, jak do niego przyozdobi膰 si臋 i ustroi膰!" A偶 tu wzi臋艂a, posz艂a sobie i na p贸艂 dnia zgin臋艂a. Gdzie ty gin臋艂a艣? Czy zn贸w tam?... I po co to? Wieczne g艂upstwo! A 偶eby R贸偶yc przyjecha艂, ha? Dwom bogom nie mo偶na s艂u偶y膰... albo ksi膮偶臋... no, nie ksi膮偶臋, ale w por贸wnaniu z tob膮 wi臋cej, ni偶 ksi膮偶臋... kr贸lewicz, albo ch艂op. Po ch艂opskie miot艂y chodz膮c kr贸lewicza straci膰 mo偶esz i lament b臋dzie, i pr臋dko zrobisz si臋 do cholery podobna, jak ja, albo do synogarlicy wiecznie szyj臋 po cukier wyci膮gaj膮cej, jak Teresa! Wieczny 艣miech, s艂owo honoru! Cha, cha, cha, cha! Uf, nie mog臋...
Za艣mia艂a si臋, zakaszla艂a i zaraz znowu m贸wi膰 zacz臋艂a. Opr贸cz zwyczajnej 偶ywo艣ci i pop臋dliwo艣ci czu膰 by艂o w jej m贸wieniu niezwyk艂y niepok贸j. Nogami pod ko艂dr膮 czasem porusza艂a i oczy jej w p贸艂cieniu coraz silniej po艂yskiwa艂y.
- C贸偶 tam s艂ycha膰?... ha? co ty tam robisz? o czym rozmawiasz? Albo偶 ty umiesz z nimi rozmawia膰? Oni tam nic o francuskich romansach ani o sonatach i nokturnach nie s艂yszeli, a przy tym wyraz贸w takich 艣miesznych u偶ywaj膮... wszelako, sm臋tek, przeddziady, z艂otny, siestra... pami臋tam... pami臋tam! Kiedy艣 tak by艂am do ich m贸wienia przywyk艂a, 偶e i sama, bywa艂o, omyl臋 si臋 czasem i powiem: przeddziad albo z艂otny, a potem a偶 pal臋 si臋 od wstydu. No, co tam! Pewno a偶 ci臋 korci, tak chcesz dowiedzie膰 si臋, czy kr贸lewicz dzi艣 przyje偶d偶a艂. B膮d藕 spokojna, nie przyje偶d偶a艂. Kir艂owa tylko zaraz po twoim wyj艣ciu przyjecha艂a; Emilka przys艂a艂a po mnie, abym j膮 przyj臋艂a, bo sama spodziewa艂a si臋 migreny i ju偶 nawet poziewa膰 zaczyna艂a... W gruncie rzeczy, nie tyle z powodu migreny Kir艂owej przyj膮膰 nie chcia艂a, ile dlatego, 偶e leni艂a si臋 rozmawia膰. A Teresa zn贸w m贸wi艂a, 偶e jak膮艣 bardzo ciekaw膮 ksi膮偶k臋 dzi艣 czytaj膮. Wieczne g艂upstwo! Do艣膰, 偶e z Kir艂ow膮 godzin ze dwie przesiedzia艂am, cho膰 mnie a偶 z kanapy podnosi艂o, bo bu艂ki dzi艣 piek艂am. Od pierwszego momentu o ciebie pyta膰 si臋 zacz臋艂a: gdzie ty? co robisz? jak teraz wygl膮dasz? czy powesela艂a艣? Potem delikatnie naprowadzi艂a rozmow臋 na Zygmusia i po cichutku mnie zapyta艂a: czy ty ju偶 w nim ani troszk臋 zakochan膮 nie jeste艣? A偶 nareszcie i o kuzynku gada膰 zacz臋艂a: jakie mu jeszcze maj膮tki i bogactwa zosta艂y, jaki on dobry, jaki nieszcz臋艣liwy! Zapyta艂am si臋: dlaczego taki nieszcz臋艣liwy? 揙t, m贸wi, 偶a艂uje, 偶e m艂odo艣膰, zdrowie i tyle maj膮tku zmarnowa艂, a przy tym..." i co艣ci艣 mnie takiego powiedzia艂a, 偶e nie zrozumia艂am... 揘ajwi臋ksze jego nieszcz臋艣cie" - zacz臋艂a i zaczerwieniwszy si臋, jak to ona czerwieni si臋 zawsze, za j臋zyk siebie uk膮si艂a. Mnie ciekawo艣膰 wzi臋艂a. Dopytywa膰 si臋 zacz臋艂am: jakie to nieszcz臋艣cie? Ze spuszczonymi oczami jak tru艣ka mrukn臋艂a: 揗orfina!" I niczego ju偶 wi臋cej o tym dopyta膰 si臋 u niej nie mog艂am. O tym ju偶 tylko m贸wi艂a, 偶e pragn臋艂aby bardzo, aby si臋 o偶eni艂 i w Wo艂owszczy藕nie stale osiad艂, bo to jedno jeszcze mog艂oby go ze wszystkich jego nieszcz臋艣膰 wyleczy膰. Trzeba tylko, 偶eby o偶eni艂 si臋 z kobiet膮 dobr膮, rozs膮dn膮, powa偶n膮 i tak膮, kt贸ra mu si臋 bardzo podoba. Ta kobieta by艂aby z nim szcz臋艣liwa, bo dobry jest, rozumny, szlachetny i tyle tylko jego winy, 偶e bogatym b臋d膮c za wiele sobie za m艂odu pozwoli艂. On sam ju偶 to zrozumia艂 i 偶eni膰 si臋 postanowi艂... S艂yszysz, Justynko? Ju偶 postanowi艂, a ona, zdaje si臋, dlatego tylko dzi艣 tu przyjecha艂a, aby wyrozumie膰, co ty o tym my艣lisz i jak postanowisz... Na swach臋 wykierowa艂a si臋, ale nic w tym dziwnego nie ma: kuzynka chce od baletnic, bankructwa i jakiej艣 tam morfiny wyratowa膰, a on podobno dobry dla niej i troch臋 jej nawet 艣wiadczy... Widzisz, co ja tobie naopowiada艂am! Mo偶e z艂a kole偶anka ze mnie? Teraz mo偶esz spokojnie po艂o偶y膰 si臋 i o panowaniu marzy膰. Nie rozumiem tylko, s艂owo honoru, dlaczego dzi艣 w domu nie siedzia艂a艣 i na kr贸lewicza nie czeka艂a艣? Papcio ca艂y dzie艅 sam gra艂, a nad wiecz贸r zachcia艂o mu si臋 z akompaniamentem pogra膰... Jakiego艣 nowego nokturna czy diab艂a nauczy艂 si臋 i ciebie nauczy膰 chcia艂... Po ca艂ym domu c贸reczki szuka艂, a c贸reczka jak w wod臋 wpad艂a. Gdzie ty przepada艂a艣? Pewno sama jedna jak mara nie w艂贸czysz si臋 po polach i lasach! Nim kr贸lewicza do reszty z艂apiesz, pasterza sobie jakiego艣 wynalaz艂a艣. No, przem贸w偶e cho膰 s艂owo! Czy oniemia艂a艣? Ja do niej gadam i gadam, wszystkie nowiny, kt贸re j膮 interesowa膰 mog膮, opowiedzia艂am, od gadania a偶 ochryp艂am, a ona nic powiedzie膰 mnie nie chce... skryta, harda... niedobra dziewczyna... s艂owo honoru, niedobra! Uf!
艁atwo odgadn膮膰 by艂o mo偶na, 偶e pragn臋艂a, aby ta, do kt贸rej przemawia艂a tak d艂ugo, odp艂aci艂a jej wzajemnym opowiedzeniem czego艣, co j膮 zajmowa艂o, zaciekawia艂o gor膮co, nami臋tnie. Nami臋tnym blaskiem gorza艂y teraz w p贸艂cieniu jej czarne oczy; r臋ce spod ko艂dry wydoby艂a i czyni艂a nimi niespokojne, prawie gwa艂towne ruchy. W g艂osie, jakim ostatnie wyrazy swe wym贸wi艂a, brzmia艂 偶al do towarzyszki uczuwany.
- Skryta, harda, niedobra! - powt贸rzy艂a.
Zakaszla艂a, umilk艂a i z oczami w sufit wlepionymi nieruchomo znowu le偶a艂a Justyna z warkoczem ju偶 splecionym i z ty艂u g艂owy zwini臋tym, w bia艂ym, lu藕nym kaftanie, bosa, do 艂贸偶ka jej podesz艂a i przy nim ukl臋k艂a. R臋k臋 jej du偶膮, ko艣cist膮 w swoje r臋ce bior膮c, blisko ku niej schylona, cicho zapyta艂a:
- Ciotko, dlaczego ty 偶on膮 jego zosta膰 nie chcia艂a艣?
- A? co? - wzdrygn臋艂a si臋 stara panna i ca艂ym swym ci臋偶kim cia艂em ku pytaj膮cej si臋 zwr贸ci艂a.
- Co? dlaczego ja... jego 偶on膮.., - g艂o艣nym i troch臋 艣wiszcz膮cym szeptem m贸wi膰 zacz臋艂a - jego?... czyj膮? czy ty go naprawd臋 widujesz... znasz? Czy to on sam tobie m贸wi艂... o mnie m贸wi艂... wspomina艂?... naprawd臋 wspomina艂?
- Wspomina艂, m贸wi艂, wiele przecierpia艂, i teraz jeszcze nie sta艂 si臋 zupe艂nie takim jak wszyscy...
- Przecierpia艂! a ja偶 nie przecierpia艂am? Niezupe艂nie taki jak wszyscy?... a ja偶 taka? Wieczny smutek... wieczny smutek... wiecz-ny smu-tek!...
Wielkie, ci臋偶kie, d艂ugie westchnienie szerok膮 jej pier艣 podnios艂o; ozwa艂a si臋 w nim chrypka do j臋kliwego szmeru podobna.
- Dlaczeg贸偶? dlaczeg贸偶 wi臋c? dlaczego? - r臋k臋 jej coraz mocniej w d艂oniach cisn膮c z gor膮czkowym prawie po艣piechem zapytywa艂a Justyna.
Rozgorza艂e oczy Marty tkwi艂y w jej twarzy, jakby przeszy膰 j膮 chcia艂y i dosta膰 si臋 a偶 do m贸zgu, a偶 do najskrytszych my艣li.
- Nie powiedzia艂 przyczyn? Wszystko powiedzia艂, a przyczyn nie powiedzia艂?
- Nie powiedzia艂.
D艂ugo milcza艂a, potem spokojniej nieco ni偶 wprz贸dy, od kl臋cz膮cej przy niej dziewczyny wzrok odwracaj膮c, m贸wi膰 zacz臋艂a:
- A ty chcesz wiedzie膰? chcesz? przez ciekawo艣膰? Zawsze to rzecz ciekawa, dlaczego panna kawalerowi, cho膰by takiemu, harbuza da艂a. Pewno my艣lisz, 偶e o czym艣 ciekawym pos艂yszysz? Jaka艣 osobliwa historia... przymus... przeszkody... awantury... tragedie! Ot贸偶 mylisz si臋. Niczego osobliwego, romansowego, jak na teatrze odegranego nie by艂o. By艂a to sobie rzecz ordynarna, prozaiczna, taka, co wsz臋dzie ro艣nie, i tam nawet, gdzie jej nie posiej膮. By艂o to wieczne g艂upstwo... moje w艂asne g艂upstwo... widzisz, jak prozaicznie...
Za艣mia艂a si臋.
- Przyczyny... - powt贸rzy艂a - przyczyny... przyczyny... Dwie ich by艂y: raz, 偶e kr贸lewna okrutnie ba艂a si臋 ludzkiego 艣miechu; po wt贸re, 偶e bardzo te偶 zl臋k艂a si臋 ci臋偶kiej pracy. Ot, i wszystko. Zabrania膰 nie zabraniali, bo nikt te偶 i prawa do tego nie mia艂. Sierot膮 by艂am i dwadzie艣cia kilka lat mia艂am. Ale wy艣miewali, 偶artowali, kpili! Dop贸ki na 艣wiecie gotowa艂o si臋 jak w garnku i ludzie z pozapalanymi na karkach g艂owami chodzili, dop贸ty o r贸wno艣ci mowa by艂a; obejmowali si臋, 艣ciskali, bratali, pan ch艂opa w karecie swojej wozi艂 i pi臋knie prosi艂: 揔ochaj ty mnie cho膰 troszk臋 i nazywaj mnie po imieniu, Wasylku! czy tam Jurasiu albo Anzelmku!" Ale kiedy po偶ar zgas艂, na zgliszczach znowu pokaza艂y si臋 g贸ry i doliny jak dawniej, jak dawniej... g贸ry i doliny! 揂 ty, Wasylku albo Anzelmku, nie wa偶 si臋 z doliny na g贸ry wchodzi膰! A ty, kr贸lewno, je偶eli z g贸ry na dolin臋 zst膮pisz, to my ci臋 ani bi膰, ani prze艣ladowa膰 nie b臋dziem, bo za rozumni jeste艣my na to i za delikatni, ale wy艣miejem ci臋, tak wy艣miejem, 偶e a偶 kolki nas w bokach zepr膮!" Ot, jak by艂o! Nie przeszkadzali, nie prze艣ladowali, tylko wy艣miewali. 揙t, 艣licznego konkurenta Marteczka sobie zdoby艂a!" Darzeccy wy艣miewali, ten b艂azen Kir艂o kpi艂, nawet pani Andrzejowa u艣miecha艂a si臋 na samo wspomnienie, 偶e ja bym mog艂a wyj艣膰 za takiego cz艂owieka, co w艂asnymi r臋kami orze. Ten b艂azen Kir艂o a偶 zalega艂 si臋 od 艣miechu: 揅o to orze! ora膰 to jeszcze pi臋knie, poetycznie, ale on sam gn贸j na pole wywozi i pewno od tego bardzo 艣mierdzi!" I ka偶dy, kto tylko o tym konkurencie pos艂ysza艂, a偶 k艂ad艂 si臋 od 艣miechu. A ja, wiesz? jak w ogniu pali艂am si臋 we wstydzie. Nocami, bywa艂o, p艂acz臋 z t臋sknoty za nim i z wyobra偶enia, jaka bym z nim szcz臋艣liwa by艂a, jak b贸br p艂acz臋; a w dzie艅 przed krewnymi i znajomymi, s艂owo honoru! zapieram si臋 jego jak Piotr Chrystusa, i... wiesz? wieczna pod艂o艣膰! sama, sama z takiego konkurenta 艣miej臋 si臋, wi臋cej jeszcze ni偶 oni. Czasem 艂zy gradem lej膮 si臋 mnie po twarzy, ale oni my艣l膮, 偶e to od 艣miechu... Jeden Benedykt nie wy艣miewa艂, bo mu i nie do 艣miechu wtedy by艂o i mo偶e nie tak pr臋dko, jak inni, zapomnia艂 o tym, 偶e brat tego, kt贸rego tak wy艣miewali, do jednej mogi艂y po艂o偶y艂 si臋 z jego bratem. Ale on zn贸w z innej beczki zaczyna艂. Perswadowa艂: 揚raca ci臋偶ka. B臋dziesz musia艂a sama ple膰, 偶膮膰, krowy doi膰, gotowa膰, pra膰..." Ca艂膮 litani臋 wypowiada艂 tego wszystkiego, co ja robi膰 b臋d臋 musia艂a. 揘ie wytrzymasz, zdrowie stracisz, zgrubiejesz, sch艂opiejesz!" To mnie i najwi臋cej odstr臋czy艂o jeszcze wi臋cej ni偶 kpiny i wy艣miewania. W samej rzeczy, jakim偶e to sposobem, ja, kr贸lewna, mia艂abym ple膰, 偶膮膰, krowy doi膰, pra膰?... Zam臋cz臋 si臋, pewno zam臋cz臋 si臋, nie wytrzymam przy tym i sch艂opiej臋! Sk膮d te moje kr贸lestwo pochodzi艂o? Diabli chyba wiedz膮, bo go艂a by艂am jak bizun, w dziurawych trzewikach czasem chodzi艂am; edukacj臋 jak膮艣 mia艂am, ale wcale pewno nieosobliw膮, a pracowa艂am w Korczynie od najm艂odszych lat, zawsze, i nie na 偶art, bo ca艂ym domem, folwarkiem, ogrodem zarz膮dza艂am, szyj膮c przy tym odzienie dla siebie i dla innych, dla siebie te tylko, kt贸re w prezentach od krewnych dostawa艂am. Ale z obywatelskiej familii pochodzi艂am, krewni maj膮tki mieli... Wi臋c tedy i kr贸lewna... Naprawd臋, takiej pracy, jak膮 bym tam mia艂a, przel臋k艂am si臋... 揅o tam - my艣l臋 - zapomn臋, odt臋skni臋 si臋, od偶a艂uj臋!" A Darzecka trzepa艂a: 揨darzy ci si臋 pewno kto艣 inny, stosowniejszy, ja ci sama wyswatam!" Nie zdarzy艂 si臋, nie wyswata艂a, bo pr臋dko zacz臋艂a w艂asne c贸rki swata膰, a czy ja od偶a艂owa艂am i zapomnia艂am, o tym ju偶 tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Do艣膰, 偶e za ch艂opa nie wysz艂am, nie 偶臋艂am, nie p艂e艂am i kr贸w nie doi艂am... bo co si臋 tyczy gotowania i prania, to zdarza艂o si臋, zdarza艂o si臋... Korczyn z wielkiego zrobi艂 si臋 ma艂ym kr贸lestwem i wypada艂o w nim nieraz r臋ce przy robocie namozoli膰... Ale nie 偶臋艂am i nie p艂e艂am... a to wiele znaczy.., dla tego wyrzec si臋 wiele warto... dla tego tylko, aby nie 偶膮膰 i nie ple膰, 偶y膰 warto... ju偶 to za wszystko wynagradza: i za kochanie, i za dach w艂asny, i za te dzieciaki, kt贸re by mo偶e pieszczotami 偶ycie s艂odzi艂y, i za to, 偶e cz艂owiek, zanim jeszcze postarza艂, do cholery podobnym si臋 zrobi艂, za wszystko wynagradza... za wszystko nagrod臋 sobie znajduj臋 w tym, 偶e nie 偶臋艂am, nie p艂e艂am i nie sch艂opi艂am si臋... Tote偶 kontenta jestem, bardzo kontenta, i ca艂e 偶ycie w wielkim ukontentowaniu przeby艂am... A przy tym s艂awa i honor mnie nale偶y za to, 偶e wyratowa艂am si臋 od wstydu i poni偶enia... s艂awa i honor... wieczny honor... wieczny honor!
- Ciotko! ciotko! biedna, biedna ciotko! - r臋k臋 rozgor膮czkowanej i coraz 艣pieszniej oddychaj膮cej kobiety w d艂oniach swych tul膮c szepta艂a Justyna. Ale ona zwracaj膮c ku niej sw膮 偶贸艂t膮 twarz, na kt贸rej policzki wybi艂y si臋 dwie ogniste plamy rumie艅c贸w, pr臋dkim, 艣wiszcz膮cym szeptem pyta膰 zacz臋艂a:
- C贸偶 tam z nim? jak on wygl膮da? czy zupe艂nie wyzdrowia艂? czy z synowcem w zgodzie 偶yje?
D艂ugo obie z twarzami ku sobie przybli偶onymi szeptem z sob膮 rozmawia艂y.
- Dom nowy zbudowa艂? Jak偶e tam we 艣rodku? 艣wietlica du偶a, czysto? porz膮dnie?
A gdy Justyna na wszystkie ju偶 pytania jej odpodzia艂a, zapytywa艂a znowu:
- Wspomina? jak wspomina?
Czasem zamy艣la艂y si臋 obie i chwil臋 milcza艂y. Potem s艂ycha膰 by艂o znowu szept pytaj膮cy:
- Wspomina? czy cz臋sto wspomina?
Przyja藕nie, 艂agodnie, z cicha, kl臋cz膮ca przy 艂贸偶ku, kwitn膮ca m艂odo艣ci膮 i si艂膮 kobieta opowiada艂a drugiej - tej poranionej, zestarza艂ej, gorzkiej i gniewliwej - jak i kiedy o niej m贸wi艂, opowiada艂, wspomina艂.
Po wkl臋s艂ych, zwi臋d艂ych ustach Marty przewija膰 si臋 zacz膮艂 u艣miech, uspakaja艂y si臋 wzburzone jej rysy, powieki opada艂y na ukojone, przygas艂e, cich膮 s艂odycz膮, omglone 藕renice.
- Wspomina! - szepn臋艂a raz jeszcze i uciszy艂a si臋 zupe艂nie.
Nie usn臋艂a, ale cicho i nieruchomo le偶a艂a, tylko w jej piersi wzruszeniem i d艂ugim m贸wieniem wzmo偶ona gra艂a, j臋cza艂a, szemra艂a chrypka.
- Ciotko - szepn臋艂a Justyna - ty chora jeste艣 na prawd臋 i ci臋偶ko. Dlaczego leczy膰 si臋 nie chcesz?
Podnios艂a powieki i znowu ze zwyk艂膮 sw膮 porywczo艣ci膮 i oburkliwo艣ci膮 sarkn臋艂a:
- Po co? na co? czy nie mo偶esz powiedzie膰 mi, po co i na co?
A potem doda艂a pr臋dko:
- Kt贸偶 ci to powiedzia艂? Wymy艣li艂a艣! i dzieci wymy艣laj膮, 偶e ja chora. Zdrowszej ode mnie na 艣wiecie nie ma. Dajcie mi pok贸j z waszym leczeniem i z waszymi doktorami. Id藕 spa膰! Dobranoc!
Wym贸wiwszy to zamkn臋艂a znowu powieki i znowu powoli wyrazem ukojenia i s艂odyczy oblek艂y si臋 jej rysy.
Justyna wsta艂a, chwil臋 jeszcze na nieruchomo le偶膮c膮 kobiet臋 patrza艂a, a偶 pochyli艂a si臋 i d艂ugo, cicho poca艂owa艂a j膮 w usta. Potem odesz艂a, lamp臋 zagasi艂a i u zamkni臋tego okna usiad艂szy patrza艂a na b艂臋kitnawe 艣witanie, w艣r贸d kt贸rego drzewa, niby zaczarowane stra偶e, sta艂y w nieruchomo艣ci kamiennej, bia艂e ob艂oki krepowym welonem zas艂ania艂y niebo, a na Niemnie bladosrebrnym gdzieniegdzie pluska艂y ryby, w wielkie ko艂a rozbijaj膮c zwierciadlan膮 powierzchni臋 wody lub wyrzucaj膮c nad ni膮 kr贸tkotrwa艂e, niskie fontanny. Wkr贸tce znad boru, we wschodniej stronie nieba, wychyli艂 si臋 r贸偶owy r膮bek jutrzenki, po ga艂臋ziach drzew przebieg艂y szeleszcz膮ce dreszcze, cisz臋 zm膮ci艂o przeci膮g艂e, dono艣ne pianie koguta, kt贸re rozleg艂o si臋 blisko domu, potem powt贸rzy艂o si臋 dalej i znowu dalej, coraz dalej, a zarazem s艂abiej. Jak czujni wartownicy na rozleg艂ej przestrzeni rozstawieni i kolejno sobie has艂o podaj膮cy, tak ptaki te w艣r贸d powszechnego u艣pienia powtarza艂y jeden za drugim wsch贸d dnia zwiastuj膮ce, tryumfalne krzyki, Justyna w coraz rozszerzaj膮c膮 si臋 i gor臋tsz膮 wst臋g臋 jutrzenki wpatrzona uchem 艂owi艂a kogucie piania, kt贸re teraz s艂abym odg艂osem dochodzi艂y z okolicy, z najbli偶szych zrazu jej dom贸w, potem z dalszych, na koniec, zaledwie dos艂yszalne, z bardzo daleka, mo偶e a偶 znad parowu Jana i Cecylii, Zamkn臋艂a oczy i g艂ow臋 z艂o偶y艂a na wspartym o okno ramieniu, i marzy艂a czy 艣ni艂a? Widzia艂a przed sob膮 wyra藕nie, 偶ywo, prawie jaskrawo zagrod臋 blaskiem jutrzenki zar贸偶owion膮, operlon膮 porann膮 ros膮 i st膮paj膮cego po niskiej trawie dziedzi艅ca m艂odego, pi臋knego ch艂opca. Do stajni poszed艂, wrota jej otworzy艂, w贸z drabiniasty wyci膮ga膰 z niej zacz膮艂. M艂odziutka, bosa dziewczynka z wiadrami na ramionach pod szeregiem starych lip przebiega艂a ku rzece d膮偶膮c; stary cz艂owiek w grubej kapocie, z promienistym snopem zmarszczek na wysokim czole, otwiera艂 okno przeciwka i blade, cierpi膮ce 藕renice ku porannemu niebu podnosi艂. Lecz kt贸偶 to jeszcze wyszed艂 na ganek domu i stoi pod jego gzymsem w grube floresy wyrze藕bionym? To ona sama... ona... w kr贸tkiej, kraciastej sp贸dnicy, z kos膮 spuszczon膮 na lu藕ny kaftan, z twarz膮 tak szcz臋艣liw膮 jak szcz臋艣cie tego pi臋knego ch艂opca, kt贸ry ku niej oczy zwr贸ci艂, z sierpem w r臋ku...
Marzy艂a czy 艣ni艂a? Wyda艂o si臋 jej znowu, 偶e zmrok panowa艂 na 艣wiecie, przezroczysty, ale bez dnia i s艂o艅ca, a ona g贸r膮 p艂yn臋艂a i szeroki widnokr膮g obejmowa艂a wzrokiem, tak szeroki, 偶e widzia艂a wyra藕nie dw贸r korczy艅ski i okolic臋, i w g臋stej zieleni ukryty grobowiec legendowej pary, i u drugiego ko艅ca widnokr臋gu smutn膮 pustyni臋 piask贸w, a za ni膮 w zamkni臋tym kole wzg贸rzysto艣ci le艣nych samotn膮, wielk膮 mogi艂臋. Wszystko to pogr膮偶onym by艂o w przezroczystym zmroku; a ona p艂yn膮c g贸r膮 trzyma艂a w r臋ku lamp臋... lamp臋 t臋 sam膮, kt贸ra wczorajszego wieczora na olchowej komodzie Anzelma p艂on臋艂a. Wida膰 stamt膮d j膮 wzi臋艂a i teraz podnosi艂a wysoko, a promienie jej sk膮pe wprawdzie, w膮skie, pada艂y jednak na dachy domostw, z艂ote nicie rzuca艂y na spajaj膮c膮 zagrody sie膰 p艂ot贸w i 艣cie偶ek, dostawa艂y si臋 z jednej strony a偶 na prastary grobowiec, z drugiej na opuszczon膮 mogi艂臋, o艣wietlaj膮c je i niby je wi膮偶膮c, 艂膮cz膮c jak ogniwa jednego 艂a艅cucha.
Marzy艂a czy 艣ni艂a? Na w艂osach swych, na twarzy, na ustach uczu艂a ciep艂e, d艂ugie poca艂unki. By艂y to promienie s艂o艅ca, kt贸re wytryskuj膮c zza r贸偶owego pasa jutrzenki rozdar艂y bia艂膮 krep臋 ob艂ok贸w i ko艅ce strza艂 swoich spu艣ci艂y na drzewa, na traw臋, na wod臋, na rozszczebiotane nagle ptaki i - na ni膮. Lecz sen czy marzenie nios艂y jej te poca艂unki nie od gwiazdy dnia mo偶e, ale od kogo艣 innego, innego... bo twarz jej sp艂on臋艂a rumie艅cem i upojony u艣miech roztworzy艂 p膮sowe usta.
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
467 10
WSM 10 52 pl(1)
VA US Top 40 Singles Chart 2015 10 10 Debuts Top 100
10 35
401 (10)
173 21 (10)

wi臋cej podobnych podstron