12 (226)



















Gene Wolfe    
  Cień Kata

   
. 12 .    










Zdrajca

    Nazajutrz bolała mnie głowa i czułem się
potwornie chory. Jak nakazywała tradycja, oszczędzono mi sprzątania kaplicy i
dziedzińca, czym zajmowali się niemal wszyscy bracia; byłem potrzebny w lochach.
Na kilka chwil ogarnął mnie kojący spokój chłodnych korytarzy, a potem zbiegła
tam hałaśliwie cała czereda uczniów, niosąc klientom śniadanie. Był wśród nich
mały Eata, już wcale nie taki mały, z opuchniętą wargą i triumfalnym błyskiem w
oku. Śniadanie było na zimno i składało się głównie z resztek uczty. Musiałem
wyjaśnić niektórym klientom, że jest to jedyna w ciągu roku okazja, kiedy
dostają do jedzenia mięso i że nie będzie żadnych badań ani egzekucji; dzień
naszego święta oraz dzień następny są dniami odpoczynku. Wszelkie przesłuchania
i inne obowiązki przekładamy na później. Kasztelanka Thecla jeszcze spała. Nie
budziłem jej, tylko wniosłem śniadanie do celi i zostawiłem na stole.
    Bliżej południa ponownie rozległo się echo kroków. Wyszedłem na
schody i ujrzałem dwóch żołnierzy, mruczącego półgłosem modlitwy anagnostę,
mistrza Gurloesa i jakąś młodą kobietę. Mistrz Gurloes zapytał, - czy mam wolną
celę, więc zacząłem wyliczać wszystkie nie zajęte pomieszczenia.
    - Zajmij się więźniem. Wydałem już w stosunku do niej
odpowiednie polecenia.
    Skinąłem głową i chwyciłem ją za ramię; żołnierze odstąpili
krok wstecz i odwrócili się niczym srebrne automaty.
    Przepych jej atłasowej sukni (chociaż teraz brudnej i podartej)
wskazywał na to, że była szlachcianką. Arystokratka miałaby strój wykonany z
lepszego materiału i o subtelniejszym kroju, natomiast nikt z uboższych klas nie
mógłby sobie pozwolić na to, co miała na sobie. Anagnosta chciał iść za nami,
ale został zatrzymany przez mistrza Gurloesa. Na schodach rozległy się kroki
odchodzących żołnierzy.
    - Kiedy zostanę...? - W jej głosie słychać było napięcie i
przerażenie. - Zaprowadzona do komnaty przesłuchań?
    Przytuliła się do mego ramienia, jakbym był jej kochankiem lub
ojcem.
    - A będę?
    - Tak, pani.
    - Skąd o tym wiesz?
    - Wszyscy, którzy tutaj przychodzą, prędzej czy później tam
trafiają.
    - Wszyscy? Nikt nie zostaje zwolniony?
    - Czasami.
    - Więc ze mną też tak może być, prawda? - Nadzieja w jej głosie
przywiodła mi na myśl kwiat, który wyrósł w głębokim cieniu.
    - Jest możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne.
    - Nie chcesz wiedzieć, co zrobiłam?
    - Nie - odparłem. Tak się złożyło, że akurat wolna była cela
sąsiadująca z celą Thecli i przez moment zastanawiałem się, czy nie powinienem
jej tam umieścić. Stanowiłaby towarzystwo dla kasztelanki - mogłyby rozmawiać
przez szpary w dzielących je drzwiach - ale hałas, jaki bym teraz spowodował,
najprawdopodobniej obudziłby Theclę. Mimo to zdecydowałem się to zrobić. Ulżenie
samotności, wydawało mi się, będzie stanowiło więcej niż wystarczającą
rekompensatę za utratę kilku chwil snu.
    - Byłam zaręczona z pewnym oficerem i odkryłam, że on utrzymuje
kochankę. Nie chciał z niej zrezygnować więc opłaciłam kilku ludzi żeby spalili
jej chatę. Straciła puchową pierzynę, kilka mebli i trochę ubrań. Czy to jest
przestępstwo, za które powinnam być torturowana?
    - Nie wiem, madame.
    - Nazywam się Marcellina, a ty?
    Włożyłem klucz do zamka jej celi i przekręciłem go,
zastanawiając się, czy mam jej odpowiedzieć. Thecla, która właśnie poruszyła się
w sąsiednim pomieszczeniu i tak by jej to powiedziała.
    - Severian.
    - Zarabiasz na chleb, łamiąc ludziom kości, prawda? Musisz mieć
przyjemne sny. Głębokie niczym studnie oczy Thecli były już przy szczelinie w
drzwiach.
    - Kto jest z tobą, Severianie?
    - Nowy więzień, kasztelanko.
    - Kobieta? Na pewno kobieta, słyszałam jej głos. Z Domu
Absolutu?
    - Nie, kasztelanko. - Nie wiedząc, kiedy obydwie kobiety będą
mogły znów się zobaczyć, kazałem Marcellinie stanąć przed drzwiami Thecli.
    - Kolejna kobieta... Czy to nie dziwne, Severianie? Ile ich
teraz macie?
    - Osiem na tym poziomie, kasztelanko.
    - Chyba często przebywa ich tu znacznie więcej?
    - Rzadko zdarza się więcej niż cztery.
    - Jak długo będę musiała tu zostać? - zapytała Marcellina.
    - Niedługo. Tylko nieliczni przebywają tu przez dłuższy czas,
madame.
    - Ja lada dzień już stąd wyjdę - wtrąciła pośpiesznie Thecla. -
On o tym wie. Nowa klientka naszej konfraterni spojrzała z zainteresowaniem w
jej stronę.
    - Czy naprawdę będziesz uwolniona, kasztelanko?
    - On wie. Wysyłał moje listy, prawda, Severianie? A od kilku
dni ciągle się ze mną żegna. Na swój sposób jest bardzo miłym chłopcem.
    - Musisz już wejść do celi, madame - wtrąciłem - ale możecie
dalej rozmawiać, jeśli macie ochotę.
    Po rozdaniu kolacji zostałem zmieniony przez innego czeladnika.
Na schodach spotkałem Drotte'a, który poradził mi, żebym położył się do łóżka.

    - To ta maska - odparłem. - Nie jesteś przyzwyczajony oglądać
mnie w niej.
    - Wystarczy, że widzę twoje oczy. Czyż nie potrafisz rozpoznać
po oczach każdego z braci i stwierdzić, czy jest w dobrym, czy też złym
nastroju? Powinieneś pójść do łóżka.
    Odpowiedziałem, że mam jeszcze coś do zrobienia, po czym
poszedłem do gabinetu mistrza Gurloesa. Nie by go, tak jak przypuszczałem, zaś
wśród papierów na biurku znalazłem ten, który spodziewałem się znaleźć (nie
podejmuję się wyjaśnić, dlaczego ani w jaki sposób) polecenie rozpoczęcia
przesłuchań kasztelanki Thecli.
    Nie mogłem zasnąć, więc poszedłem (już po raz ostatni, ale
wtedy jeszcze tego nie wiedziałem) do grobowca, w którym bawiłem się jako mały
chłopiec. Odlana z brązu postać starego arystokraty pokryła się wyraźną patyną,
zaś przez na pół uchylone drzwi wpadło do środka trochę liści, ale poza tym
wszystko pozostało bez zmian. Opowiedziałem raz Thecli o tym miejscu i teraz
wyobraziłem sobie, że jest tutaj ze mną. Uciekła przy mojej pomocy, a ja
przyrzekłem jej, że nikt jej tutaj nie znajdzie, ja zaś będę przynosił jej
jedzenie, a kiedy poszukiwania ustaną, przeprowadzę ją bezpiecznie na handlową
barkę, na której będzie mogła popłynąć w dół biegu krętej Gyoll aż do delty i
dalej, do morza.
    Gdybym był jednym z tych bohaterów, o jakich czytaliśmy w
starych romansach, uwolniłbym ją jeszcze tego wieczoru, pozabijawszy uprzednio
lub otruwszy pełniących służbę braci, ale ja nikim takim nie byłem, a poza tym
nie posiadałem ani żadnej trucizny, ani broni groźniejszej od ukradzionego z
kuchni noża.
    Jeżeli zaś mam wyjawić prawdę, to między moim najgłębszym
jestestwem i tym desperackim uczynkiem tkwiły słowa, które usłyszałem tego
ranka, pierwszego ranka po moim wyniesieniu. Kasztelanka Thecla powiedziała, że
jestem "na swój sposób miłym chłopcem" i jakaś dorosła cząstka mojej duszy
wiedziała, że nawet gdyby udało mi się pokonać wszelkie przeciwności, to i tak
zostanę tym "miłym chłopcem". Wówczas wydawało mi się, że to ma jakieś
znaczenie.











    Nazajutrz rano mistrz Gurloes polecił mi, żebym asystował mu podczas
badania. Poszedł z nami także Roche.
    Otworzyłem drzwi celi. W pierwszej chwili nie zrozumiała po co
przyszliśmy i zapytała mnie, czy może ktoś przyszedł do niej w odwiedziny, a
może ma zostać uwolniona?
    Domyśliła się, kiedy dotarliśmy do celu. Wielu wówczas mdleje,
ale nie ona. Mistrz Gurloes zapytał uprzejmie, czy życzy sobie, żeby wyjaśnić
jej działanie zgromadzonych tu mechanizmów.
    - To znaczy tych, których będziecie używać? - W jej głosie
słychać było tylko lekkie drżenie.
    - Och, nie, tego bym nie zrobił. Myślałem o tych różnych
dziwacznych maszynach, które będziemy mijać. Niektóre są bardzo stare, a
większość w ogóle nie używana.
    Thecla rozejrzała się dokoła. Komnata badań - nasze zasadnicze
miejsce pracy - nie jest podzielona na osobne cele, lecz stanowi całość,
poprzegradzaną tylko tu i ówdzie rurami i kablami prowadzącymi do starodawnych
silników i zastawioną narzędziami naszej profesji.
    - Czy to, które zastosujecie dla mnie też jest stare?
    - Najszlachetniejsze ze wszystkich - odparł mistrz Gurloes.
Zaczekał na jej słowa, a kiedy te nie padły, rozpoczął wyjaśnienia.
    - To tak zwany latawiec, o którym z pewnością słyszałaś. Za
nim... gdybyś zechciała przejść tutaj, to będziesz mogła lepiej widzieć...
przyrząd, który nazywamy aparatem. Powinien on wypalać w ciele klienta układane
dowolnie słowa, ale rzadko kiedy działa bez zarzutu. Widzę, że przyglądasz się
staremu pręgierzowi. To jedynie specjalny stelaż służący do unieruchomiania rąk,
a do tego bicz o trzynastu rzemieniach. Kiedyś stał na Starym Dziedzińcu, ale
wiedźmy ustawicznie skarżyły się na krzyki, więc kasztelan polecił nam przenieść
go tutaj. Było to około stu lat temu.
    - Kto to są wiedźmy?
    - Obawiam się, że nie mamy czasu teraz się tym zajmować.
Severian może ci o nich opowiedzieć, kiedy wrócisz już do swojej celi.
    Spojrzała na mnie, jakby chciała zapytać: "Czy naprawdę jeszcze
tam wrócę?", a ja skorzystałem z tego, że stała między mną a mistrzem Gurloesem
i ścisnąłem jej lodowatą dłoń.
    - Tam z tyłu...
    - Zaczekaj. Czy mogę wybierać? Czy istnieje jakiś sposób, żeby
skłonie was... do robienia jakiejś rzeczy zamiast innej? - Jej głos był wciąż
jeszcze bardzo dzielny, ale już wyraźnie słabszy.
    Gurloes pokręcił głową.
    - Ani ty, ani my nie mamy w tej sprawie nic do powiedzenia,
kasztelanko. Wykonujemy jedynie dostarczane nam wyroki robiąc nie więcej i nie
mniej niż zostało nam polecone, i nie wprowadzając żadnych zmian. - Odchrząknął
z zakłopotaniem. - Następny wydaje mi się bardzo interesujący. Nazywamy go
naszyjnikiem Allowina. Klient zostaje przywiązany do tego krzesła, zaś dźwignia
umocowana tak, żeby dotykała jego piersi. Z każdym oddechem łańcuch zaciska się
coraz bardziej, więc im szybciej i głębiej oddycha, tym mniej może nabrać
powietrza. Teoretycznie, przy bardzo płytkich oddechach i powolnym zaciskaniu
się łańcucha, może to trwać w nieskończoność.
    - To straszne. A tam, z tyłu? Ten zwój drutu i wielka szklana
kula nad stołem?
    - Ach, wreszcie dotarliśmy. Nazywamy to rewolucjonistę. Mogę
prosić, kasztelanko?
    Przez długą chwilę Thecla stała nieruchomo niczym posąg. Byłą
najwyższa z nas, ale potworny strach na jej twarzy sprawił, że ten wzrost nie
był już niczym imponującym.
    - Jeżeli nie posłuchasz, zmuszą cię do tego czeladnicy.
Zapewniam cię, kasztelanko, że nie będzie to nic przyjemnego.
    - Myślałam, że chcecie pokazać mi wszystkie... - wyszeptała.

    - Wszystko, aż do tego miejsca. Lepiej, żeby myśli klienta były
czymś zajęte. A teraz połóż się, proszę.
    Nie będę prosił więcej.
    Posłuchała natychmiast, robiąc to równie lekko i wdzięcznie,
jak nieraz widziałem to w jej celi. Pasy, którymi przypięliśmy ją z Roche'em
były tak stare i zbutwiałe, że zastanawiałem się, czy wytrzymają. Teraz należało
z jednego końca sali do drugiego przeprowadzić wiązkę kabli oraz połączyć
oporniki i wzmacniacze. Na konsolecie zapłonęły wiekowe światła, czerwone niczym
nabiegłe krwią oczy, całe zaś pomieszczenie wypełniło brzęczenie, przypominające
śpiew jakiegoś ogromnego owada. Oto na kilka chwil znowu ożyła starodawna
maszyneria. Jeden z kabli nie był podłączony i z jego zaśniedziałej końcówki
strzelały snopy oślepiająco błękitnych iskier.
    - Błyskawice - powiedział mistrz Gurloes mocując go na miejscu.
- Nazywa to się jeszcze inaczej, ale upomniałem jak. W każdym razie napędzają go
błyskawice. To nie znaczy, kasztelanko, że uderzy w ciebie piorun, ale właśnie
dzięki temu to funkcjonuje. Severianie, pchnij dźwignię tak, żeby ta igła doszła
do tego miejsca.
    Rękojeść jeszcze przed chwilą zimna niczym wąż, teraz była
zupełnie ciepła.
    - Jak to działa?
    - Nie potrafiłbym ci opisać, kasztelanko. Sama rozumiesz, nigdy
tego nie doświadczyłem.
    Gurloes dotknął przełącznika i w tej samej chwili na Theclę
runęła lawina jaskrawego, białego światła, odbierającego barwę wszystkiemu, co
znalazło się w jego zasięgu. Thecla krzyknęła; słyszałem krzyki przez całe
życie, ale ten był najgorszy ze wszystkich, chociaż wcale nie najgłośniejszy.
Wydawał się trwać bez końca, niczym przeraźliwe skrzypienie nie naoliwionego
kota.
    Kiedy światło zgasło, była ciągle przytomna. Wpatrywała się
przed siebie otwartymi szeroko oczyma, ale zdawała się nie dostrzegać ani nie
czuć mojej dłoni, kiedy ją dotknąłem. Oddech miała szybki i płytki.
    - Czy zaczekamy, aż będzie mogła iść? - zapytał Roche.
Najwyraźniej myślał o tym, jak niewygodnie będzie nieść tak wysoką kobietę.
    - Weźcie ją teraz - polecił mistrz Gurloes. Ułożyliśmy ją na
noszach.
    Kiedy uporałem się już ze wszystkimi obowiązkami, przyszedłem
do jej celi, żeby zobaczyć, jak się czuje. Była już zupełnie przytomna, chociaż
ciągle jeszcze nie mogła wstać.
    - Powinnam cię znienawidzieć - powiedziała.
    Musiałem nachylić się, żeby dosłyszeć jej słowa.
    - Zrób, jak uważasz.
    - Ale nie mogę. Nie ze względu na ciebie. Co mi zostanie, jeśli
znienawidzę mojego ostatniego przyjaciela?
    Na to pytanie nie sposób było odpowiedzieć, więc milczałem.

    - Wiesz, jak to było? Minęło sporo czasu, zanim mogłam znowu o
tym myśleć.
    Jej prawa dłoń pełzła w górę, w kierunku oczu. Chwyciłem ją i
zmusiłem do powrotu. - Zdawało mi się, że widzę mojego największego wroga, jakby
demona. A to byłam ja.
    Krwawiła rana na jej głowie. Opatrzyłem ją, chociaż wiedziałem,
że wkrótce i tak nie będzie po niej śladu. Jej palce były wplątane w długie,
kręcone włosy.
    - Od tamtej chwili nie kontroluję tego, co robią moje ręce...
Mogę, jeśli o tym myślę, jeśli wiem, co one robią. Ale to jest bardzo trudne i
szybko się męczę. - Odwróciła głowę i splunęła krwią. - Gryzę policzki, język i
wargi. Niedawno moje ręce próbowały mnie udusić i myślałam, jak to dobrze,
wreszcie umrę. Ale tylko straciłam świadomość, a one pewnie osłabły, bo się
obudziłam. To tak jak ta maszyna, prawda?
    - Naszyjnik Allowina.
    - Tyle; że to jest gorsze. Teraz moje dłonie chcą mnie oślepić,
zedrzeć powieki. Czy będę ślepa?
    - Tak.
    - Kiedy umrę?
    - Może za miesiąc. Ta istota w tobie, która cię nienawidzi,
będzie słabła razem z tobą. Maszyna powołała ją do życia, lecz jej energia jest
twoją energią, toteż umrzecie razem.
    - Severianie...
    - Tak?
    - Rozumiem. - Zamilkła na chwilę. - To istota z Erebu, z
najgłębszych otchłani, w sam raz towarzysz dla mnie, Vodalus...
    Nachyliłem się jeszcze bliżej, ale nic nie mogłem dosłyszeć.
Wreszcie powiedziałem:
    - Próbowałem cię ocalić. Chciałem to zrobić. Ukradłem nóż i
całą noc czatowałem na okazję, ale tylko mistrz ma prawo wyprowadzić więźnia z
celi, więc musiałbym zabić...
    - Twoich przyjaciół.
    - Tak, moich przyjaciół.
    Jej ręce znowu się poruszyły, a z ust ciekł strumyczek krwi.

    - Przyniesiesz mi ten nóż?
    - Mam go tutaj - powiedziałem i wyjąłem go spod ubrania. Był to
zwykły, kuchenny nóż o ostrzu długości nie więcej niż piędzi.
    - Wydaje się ostry.
    - Bo jest - odparłem. - Wiem, jak należy dbać o nóż i starannie
go naostrzyłem. - Były to ostatnie słowa, jakie do niej powiedziałem. Włożyłem
nóż do jej prawej dłoni i wyszedłem.
    Wiedziałem, że przez pewien czas będzie się jeszcze wahała. Po
tysiąckroć wracała ta sama myśl: żeby wejść do celi, zabrać nóż i nikt o niczym
się nie dowie, a ja będę mógł spokojnie dożyć moich dni w bractwie katów.
    Jeżeli nawet z jej gardła wydobył się charkot, to go nie
słyszałem. Przez długą, długą chwilę wpatrywałem się w drzwi celi, a kiedy
wyciekł spod nich wąski, szkarłatny strumyczek poszedłem do mistrza Gurloesa i
powiedziałem mu o swoim czynie.
następny   









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
SHSpec 226 6301C08 R2 10 and R2 12
248 12
Biuletyn 01 12 2014
12 control statements
Rzym 5 w 12,14 CZY WIERZYSZ EWOLUCJI
12 2krl
Fadal Format 2 (AC) B807 12

więcej podobnych podstron