03 (545)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Up艂yn臋艂o kilka dni, a Kmicic nie wraca艂, ale za to do Wodokt贸w przyjecha艂o trzech szlachty lauda艅skiej na zwiady do panienki. Przyjecha艂 wi臋c Pakosz Gasztowt z Pacunel贸w, ten, kt贸ry go艣ci艂 u siebie pana Wo艂odyjowskiego, patriarcha za艣cianka, s艂ynny z bogactw i sze艣ciu c贸rek; z tych trzy by艂y za trzema Butrymami, a dosta艂y ka偶da po sto bitych talar贸w wiana pr贸cz wyprawy i inwentarzy. Drugi przyjecha艂 Kasjan Butrym, najstarszy cz艂owiek na Laudzie, dobrze Batorego pami臋taj膮cy, z nim zi臋膰 Pakosza, J贸zwa Butrym. Ten, cho膰 w sile wieku, nie mia艂 bowiem wi臋cej jak lat pi臋膰dziesi膮t, a na popis pospolitego ruszenia do Rosie艅 nie poszed艂, albowiem w wojnach kozackich kula armatnia stop臋 mu urwa艂a. Zwano go tak偶e z tego powodu kuternog膮 albo J贸zw膮 Beznngim. By艂 to straszliwy szlachcic, si艂y nied藕wiedziej i wielkiego rozumu, ale surowy, zgry藕liwy, ostro ludzi s膮dz膮cy. Z tego powodu obawiano si臋 go nieco w okolicach, bo przebacza膰 ani sobie, ani innym nie umia艂. Bywa艂 tak偶e niebezpieczny, gdy podpi艂, ale zdarza艂o mu si臋 to rzadko.
Ci tedy przyjechali do panny, kt贸ra przyj臋艂a ich wdzi臋cznie, cho膰 od razu domy艣li艂a si臋, 偶e na zwiady przyje偶d偶aj膮 i us艂ysze膰 co艣 od niej o panu Kmicicu pragn膮.
- Bo my do niego chcemy jecha膰 z pok艂onem, ale膰 to podobno jeszcze z Upity nie wr贸ci艂 - m贸wi艂 Pakosz - tak do ciebie przyjechali pyta膰, kochanie艅ka, kiedy mo偶na?
- My艣l臋, 偶e tylko co go nie wida膰 - odrzek艂a panna. - Rad on wam, opiekunowie, b臋dzie z ca艂ej duszy, bo si艂a dobrego s艂ysza艂 o was, i dawniej od dziadusia, i teraz ode mnie.
- Byle nas nie chcia艂 przyj膮膰, jak domaszewicz贸w przyj膮艂, gdy do niego z wie艣ci膮 o 艣mierci pu艂kownika przyjechali! - mrukn膮艂 ponuro J贸zwa.
Panna dos艂ysza艂a i odpar艂a zaraz 偶ywo:
- Wy o to nie b膮d藕cie krzywi. Mo偶e i nie do艣膰 politycznie ich przyj膮艂, ale ju偶 :u swoj膮 omy艂k臋 wyzna艂. Trzeba te偶 pami臋ta膰, 偶e z wojny szed艂, na kt贸rej tyle trud贸w i zmartwie艅 przeby艂! 呕o艂nierzowi si臋 nie dziwi膰, cho膰 i na kogo fuknie, bo to u nich humory jako szable ostre.
Pakosz Gasztowt, kt贸ry z ca艂ym 艣wiatem zawsze chcia艂 by膰 w zgodzie
kiwn膮艂 r臋k膮 i rzek艂:
- My te偶 si臋 i nie dziwili! Dzik na dzika fuknie, jak go z nag艂a zobaczy, czemu by cz艂ek na cz艂eka nie mia艂 fukn膮膰! My pojedziem po staremu do Lubicza pok艂oni膰 si臋 panu Kmicicowi, aby z nami 偶y艂, na wojn臋 i do puszczy chodzi艂 jako nieboszczyk pan podkomorzy.
- Tak ju偶 powiedz, kochanie艅ka: uda艂 ci si臋 czy nie uda艂? - pyta艂 Kasjan Butrym. - Ta偶 to nasza powinno艣膰 pyta膰!...
- B贸g wam zap艂a膰 za troskliwo艣膰. Zacny to kawaler pan Kmicic, a cho膰bym te偶 co przeciw upatrzy艂a, nie godzi艂oby mi si臋 o tym m贸wi膰.
- Ale艣 nic nie upatrzy艂a, duszo ty nasza najmilejsza?
- Nic! Zreszt膮 nikt go tu nie ma prawa s膮dzi膰, a bro艅 Bo偶e nieufno艣膰 okaza膰! Bogu lepiej dzi臋kujmy!
- Co tu zawczasu dzi臋kowa膰?! Jak b臋dzie za co, to i dzi臋kowa膰, a nie, to nie dzi臋kowa膰 - odpowiedzia艂 pos臋pny J贸zwa, kt贸ry jako prawdziwy 呕mudzin, bardzo by艂 ostro偶ny i przewiduj膮cy.
- A o 艣lubie wy m贸wili? - pyta艂 zn贸w Kasjan.
Ole艅ka spu艣ci艂a oczy.
- Pan Kmicic chce jak najpr臋dzej...
- Ot, co! jeszcze by nie kcia艂... - mrukn膮艂 J贸zwa -chybaby g艂upi! A kt贸ry偶 to nied藕wied藕 nie kce miodu z barci? Ale po co si臋 spieszy膰? Czy to nie lepiej zobaczy膰, co zacz cz艂owiek jest? Ojcze Kasjanie, ta偶 ju偶 powiedzcie, co macie na j臋zyku, nie drzemcie jako zaj膮c o po艂udniu pod skib膮!
- Ja膰 nie drzemi臋, jeno sobie w g艂ow臋 patrz臋, co by rzec - odpowiedzia艂 staruszek. - Pan Jezus powiedzia艂 tak: Jak Kuba Bogu, tak B贸g Kubie! My te偶 panu Kmicicowi z艂a nie 偶yczym, aby i on nam nie 偶yczy艂, co daj Bo偶e, amen!
- Byle by艂 po naszej my艣li! - doda艂 J贸zwa.
Billewicz贸wna zmarszczy艂a swe sobole brwi i rzek艂a z pewn膮 wynios艂o艣ci膮:
- Pami臋tajcie, asanowie, 偶e nie s艂ug臋 mamy przyjmowa膰. On tu panem b臋dzie, i jego wola ma by膰, nie nasza. On i w opiece musi wa膰pan贸w zast膮pi膰.
- To znaczy, 偶eby my si臋 ju偶 nie wtr膮cali? - pyta艂 J贸zwa.
- To znaczy, 偶eby艣cie mu przyjaci贸艂mi byli, jako on chce by膰 wam przyjacielem. Przecie on tu w艂asnego dobra strze偶e, kt贸rym ka偶dy wedle upodobania rz膮dzi. Zali nieprawda, ojcze Pakoszu?
- $wi臋ta prawda! - odrzek艂 pacunelski staruszek.
A J贸zwa zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do starego Butryma :
- Nie drzemcie, ojcze Kasjanie!
- Ja膰 nie drzemi臋, jeno w g艂ow臋 patrz臋.
- To m贸wcie, co widzicie.
- Co widz臋? ot, co widz臋... Familiant to jest pan Kmicic, z wielkiej krwi, a my chudopacho艂ki ! 呕o艂nierz przy tym s艂awny; sam on jeden oponowa艂 si臋 nieprzyjacielowi, gdy wszyscy r臋ce opu艣cili. Daj Bo偶e takich jak najwi臋cej. Ale kompani臋 ma nicpotem!... Panie s膮siedzie Pakoszu, c贸偶e艣cie to od Domaszewicz贸w s艂yszeli? - 偶e to wszystko ludzie bezecni, przeciw kt贸rym infamie s膮 i kondemnaty, i protesta, i inkwizycje. Katowskie to syny! Ci臋偶cy byli nieprzyjacielowi, ale i obywatelstwu ci臋偶cy. Palili, rabowali, gwa艂ty czynili! ot, co jest! 呕eby to tam kogo usiekli albo zajechali, to si臋 i zacnym zdarza, ale oni podobno膰 zgo艂a tatarskim procederem 偶yli i dawno by im po wie偶ach gni膰 przysz艂o, gdyby nie protekcja pana Kmicica, kt贸ren jest mo偶ny pan! Ten ich mi艂uje i os艂ania, i przy nim si臋 wieszaj膮 jak latem b膮ki przy koniu. A teraz tu przyjechali i ju偶 wszystkim wiadomo, co zacz s膮. To偶 pierwszego dnia w Lubiczu z bandolet贸w palili - i do kogo? - do wizerunk贸w nieboszczyk贸w Billewicz贸w, na co pan Kmicic nie powinien by艂 pozwoli膰, bo to jego dobrodzieje.
Ole艅ka zatka艂a oczy r臋koma.
- Nie mo偶e by膰! nie mo偶e by膰!
- Mo偶e, bo by艂o! Dobrodziei pozwoli艂 postrzela膰, z kt贸rymi w pokrewie艅stwo mia艂 wej艣膰! A potem dziewki dworskie powci膮gali do izby dla rozpusty!... Tfu! obraza boska! Tego u nas nie bywa艂o!... Pierwszego dnia zacz臋li od strzelania i rozpusty! Pierwszego dnia!...
Tu stary Kasjan rozgniewa艂 si臋 i pocz膮艂 stuka膰 kijem w pod艂og臋; na twarz Ole艅ki bi艂y ciemne rumie艅ce, a J贸zwa ozwa艂 si臋:
- A to wojsko pana Kmicicowe, kt贸re w Upicie zosta艂o, to lepsze? Jacy oficyjerowie, takie i wojsko! Panu So艂艂ohubowi byd艂o zrabowali jacy艣 ludzie, m贸wi膮, 偶e pana Kmicica; ch艂op贸w mejszagolskich, kt贸rzy smo艂臋 wie藕li, na go艣ci艅cu pobili. Kto? Te偶 oni. Pan So艂艂ohub pojecha艂 do pana Hlebowicza po sprawiedliwo艣膰, a teraz zn贸w w Upicie gwa艂t! Wszystko to przeciw Bogu ! Spokojnie tu bywa艂o jak nigdzie, a teraz cho膰 rusznic臋 na noc nabijaj i stra偶uj - a czemu? bo pan Kmicic z kompani膮 przyjecha艂!
- Ojcze J贸zwa! nie m贸wcie tak! nie m贸wcie! - zawo艂a艂a Ole艅ka.
- A jak mam m贸wi膰? Je艣li pan Kmicic nie winien, to po co takich ludzi trzyma, po co z takimi 偶yje? Wielmo偶na panna mu powiedz, 偶eby on ich przep臋dzi艂 albo katu odda艂, bo inaczej nie b臋dzie spokoju. A s艂ychana to rzecz strzela膰 do wizerunk贸w i rozpust臋 jawnie p艂odzi膰? To偶 ca艂a okolica jeno o tym gada!
- Co ja mam czyni膰? - pyta艂a Ole艅ka. - Mo偶e to i 藕li ludzie, ale on z nimi wojn臋 odprawia艂. Zali wyp臋dzi ich na moj膮 pro艣b臋?
- Je艣li nie wyp臋dzi - mrukn膮艂 z cicha J贸zwa - to sam taki!
Wtem w pannie pocz臋艂a si臋 krew burzy膰 przeciw tym towarzyszom, zabijakom i kosterom.
- Zreszt膮, niech tak b臋dzie! Musi ich wyp臋dzi膰! Niech wybiera mnie albo ich ! Je艣li to prawda, co m贸wicie, a dzi艣 jeszcze b臋d臋 wiedzia艂a, czy prawda, to im tego nie daruj臋, ani strzelania, ani rozpusty. Jam sama jedna i s艂aba. sierota, ich kupa zbrojna, ale膰 si臋 nie ul臋kn臋...
- My ci pomo偶em ! - rzek艂 J贸zwa.
- Dla Boga! - m贸wi艂a Ole艅ka unosz膮c si臋 coraz bardziej - niech sobie czyni膮, co chc膮, ale nie tu, w Lubiczu... Niech b臋d膮, jacy chc膮, ich to rzecz, ich szyje odpowiedz膮, ale niech pana Kmicica nie podmawiaj膮... do rozpusty... Wstyd! ha艅ba!... My艣la艂am, 偶e to 偶o艂nierze niezgrabni, a to, widz臋, zdrajcy niegodni, kt贸rzy i siebie, i jego plami膮. Takjest! 藕le im z oczu patrzy艂o, ale ja, g艂upia, nie pozna艂am si臋 na tym. Dobrze! dzi臋kuj臋 wam, ojcowie, 偶e艣cie mi oczy na tych judasz贸w otworzyli... Wiem, co mi czyni膰 przystoi.
- To! to! to! - rzek艂 stary Kasjan. - Cnota przez ci臋 m贸wi, a my ci pomo偶em.
- Wy pana Kmicica nie winujcie, bo cho膰by co i przeciw stateczno艣ci uczyni艂, to m艂ody jest, a oni go kusz膮, oni podmawiaj膮, oni zach臋caj膮 do rozpusty przyk艂adem i ha艅b臋 na jego imi臋 艣ci膮gaj膮! Tak jest! p贸kim 偶ywa, nie b臋dzie tego d艂ugo!
Gniew wzbiera艂 coraz wi臋cej w sercu Ole艅ki i zawzi臋to艣膰 przeciw towarzyszom pana Kmicica wzrasta艂a, jak wzrasta b贸l w ranie 艣wie偶o zadanej. Bo te偶 zraniono w niej okrutnie i mi艂o艣膰 w艂asn膮 kobiec膮, i t臋 ufno艣膰, z jak膮 ca艂e czyste uczucie odda艂a panu Andrzejowi. Wstyd jej by艂o za niego i za siebie, a 贸w gniew i wstyd wewn臋trzny szuka艂 przede wszystkim winnych.
Szlachta za艣 rada by艂a, widz膮c swoj膮 pu艂kownik贸wn臋 tak gro藕n膮 i do stanowczej wojny warcho艂贸w orsza艅skich wyzywaj膮c膮.
Ona za艣 m贸wi艂a dalej z roziskrzonym wzrokiem:
- Tak jest! oni winni i musz膮 p贸j艣膰 precz, nie tylko z Lubicza, ale z ca艂ej okolicy.
- My te偶 pana Kmicica nie winujem, serce偶 ty nasze - m贸wi艂 stary Kasjan. - My wiemy, 偶e to oni go kusz膮. Nie ze z艂o艣ci膮 my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno z 偶alem, 偶e zbytnik贸w przy sobie trzyma. To偶 i wiadomo, 偶e m艂ody, g艂upi. I pan starosta Hlebowicz za m艂odu by艂 g艂upi, a teraz nami wszystkimi rz膮dzi.
- A pies? - m贸wi艂 wzruszonym g艂osem pacunelski 艂agodny staruszek. P贸jdziesz z m艂odym w pole, a on, durny, zamiast za zwierzem i艣膰, to ci ko艂o n贸g, pad艂o, swawoli i za po艂y ci臋 ci膮ga.
Ole艅ka chcia艂a co艣 m贸wi膰, ale nagle zala艂a si臋 艂zami.
- Nie p艂acz! - rzek艂 J贸zwa Butrym.
- Nie p艂acz, nie p艂acz!... - powtarzali dwaj starcy.
I tak j膮 pocieszali, ale nie mogli pocieszy膰. Po ich odje藕dzie zosta艂a troska, niepok贸j i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumn膮 pann臋 bola艂o coraz g艂臋biej to, 偶e trzeba by艂o go broni膰, usprawiedliwia膰 i t艂umaczy膰. A ta kompania! Drobne r臋ce panny zaciska艂y si臋 na my艣l o nich. W oczach jej stawa艂y jakby na jawie twarze pana Kokosi艅skiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych - i dostrzeg艂a w nich, czego pierwej nie widzia艂a: 偶e by艂y to bezczelne twarze, na kt贸rych b艂aze艅stwo, rozpusta i zbrodnia wycisn臋艂y pospo艂u swe piecz臋cie. Obce Ole艅ce uczucie nienawi艣ci pocz臋艂o j膮 opanowywa膰 jak parz膮cy ogie艅. Lecz w tej rozterce wzrasta艂a zarazem z ka偶d膮 chwil膮 uraza i do pana Kmicica.
- Wstyd! sromota! - szepta艂a do si臋 dziewczyna zblad艂ymi usty. - Co wieczora wraca艂 ode mnie do dziewek czeladnych!...
I czu艂a si臋 sama upokorzona. Niezno艣ne brzemi臋 tamowa艂o jej oddech w piersiach.
Mroczy艂o si臋 na dworze. Panna Aleksandra chodzi艂a po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrza艂o jej ci膮gle. Nie by艂a to natura zdolna znosi膰 prze艣ladowania losu i nie broni膰 si臋 im. Rycerska krew kr膮偶y艂a w tej dziewczynie. Chcia艂aby natychmiast rozpocz膮膰 walk臋 z t膮 zgraj膮 z艂ych duch贸w - natychmiast! Ale co jej pozostaje!... Nic! jeno 艂zy i pro艣ba, by pan Andrzej rozp臋dzi艂 na cztery wiatry tych ha艅bi膮cych kompanion贸w.
A je艣li tego uczyni膰 nie zechce?...
- Je艣li nie zechce...
I nie 艣mia艂a jeszcze my艣le膰 o tym.
Rozmy艣lania panienki przerwa艂 pacho艂ek, kt贸ren wni贸s艂 nar臋cz ja艂owcowych drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, pocz膮艂 wygarnia膰 w臋gle spod starego popio艂u. Nag艂e postanowienie przysz艂o do g艂owy Ole艅ce.
- Kostek! - rzek艂a - si臋dziesz mi zaraz na ko艅 i pojedziesz do Lubicza. Je艣li pan ju偶 wr贸ci艂, pro艣, 偶eby tu przyjecha艂, a je艣li go nie masz, to niech w艂odarz, stary Znikis, siada z tob膮 i wraz do mnie przybywa - a 偶ywo! Ch艂opak rzuci艂 szczypek smolnych na w臋gle, przysypa艂 je pniakami suchego ja艂owcu i skoczy艂 ku drzwiom.
Jasne p艂omienie pocz臋艂y hucze膰 i strzela膰 w kominie. Ole艅ce sta艂o si臋 zaraz nieco l偶ej na duszy.
揗o偶e to Pan B贸g jeszcze odmieni! - pomy艣la艂a sobie. - A mo偶e to i nie tak 藕le by艂o, jak opiekunowie m贸wili... Obaczym!"
I po chwili przesz艂a do czeladnej siedzie膰 odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze s艂u偶b膮, prz膮dek pilnowa膰, pie艣ni pobo偶ne 艣piewa膰. i o dw贸ch godzinach wszed艂 zmarzni臋ty Kostek.
- Znikis jest w sieni! - rzek艂. - Pana nie masz jeszcze w Lubiczu.
Panna zerwa艂a si臋 偶ywo. W艂贸darz w sieni schyli艂 si臋 jej do n贸g.
- A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?... B贸g daj najlepsze!
Przeszli do izby sto艂owej; Znikis stan膮艂 przy drzwiach.
- Co u was s艂ycha膰? - pyta艂a panienka.
Ch艂op kiwn膮艂 r臋k膮.
- At! pana nie ma...
- To wiem, 偶e jest w Upicie. Ale w domu co si臋 dzieje?
- At!..
- S艂uchaj, Znikis, m贸w 艣miele, w艂os ci z g艂owy nie spadnie. M贸wi膮, 偶e pan dobry, jeno kompania swawolniki?
- 呕eby to, jasna panienka, swawolniki
- M贸w szczerze.
- Kiedy, panienka, mnie nie wolno... ja si臋 boja... Mnie zakazali.
- Kto zakaza艂?
- Pan...
- Tak?! - rzek艂a panna.
Nasta艂a chwila milczenia. Ona chodzi艂a spiesznie po pokoju, ze 艣ci艣ni臋tymi ustami i namarszczon膮 brwi膮, on 艣ledzi艂 za ni膮 oczyma.
Nagle stan臋艂a przed nim.
- Czyj ty jeste艣?
- A billewiczowski. Ja膰 z Wodokt贸w, nie z Lubicza.
- Nie wr贸cisz wi臋cej do Lubicza... tu zostaniesz. Teraz rozkazuj臋 ci gada膰 wszystko, co wiesz!
Ch艂op, jak sta艂 w progu, tak rzuci艂 si臋 na kolana.
- Panienka jasna, ja tam nie kc臋 wraca膰, tam s膮dny dzie艅!... To, panienka, zb贸je i zbere藕niki, tam cz艂ek dnia i godziny niepewny.
Billewicz贸wna zakr臋ci艂a si臋 w miejscu, jakby strza艂膮 ugodzona. Poblad艂a bardzo, ale spyta艂a spokojnie:
- Prawdali to, 偶e strzelali w izbie do wizerunk贸w?
- Jak nie strzelali! I dziewki ci膮gali po komnatach, i co dzie艅 ta sama rozpusta. We wsi p艂acz, we dworze Sodoma i Gomora! Wo艂y id膮 na st贸艂, barany na st贸艂!... Ludzie w ucisku... Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.
- I stajennego rozszczepili?...
- A jak偶e! A najgorzej dziewcz臋tom si臋 krzywda dzieje. Ju偶 im dworskich nie do艣膰 i po wsi 艂owi膮...
Nasta艂a znowu chwila milczenia. Gor膮ce rumie艅ce wyst膮pi艂y na twarz panny i nie znika艂y ju偶 wi臋cej.
- Kiedy si臋 tam pana spodziewaj膮 z powrotem?...
- Oni, panienka, nie wiedz膮, jeno s艂ysza艂em, jak m贸wili mi臋dzy sob膮, 偶e trzeba jutro ca艂ej kompanii do Upity ruszy膰. Kazali, 偶eby konie by艂y gotowe. Maj膮 tu wst膮pi膰 i panienki o czelad藕 prosi膰 i o prochy, 偶e tam mog膮 by膰 potrzebne.
- Maj膮 tu wst膮pi膰?... to dobrze. Id藕 teraz, Znikis, do kuchni. Ju偶 nie wr贸cisz do Lubicza.
- A偶eby tobie B贸g da艂 zdrowie i szcz臋艣cie!...
Panna Aleksandra wiedzia艂a, co chcia艂a, ale te偶 wiedzia艂a, jak jej nale偶y post膮pi膰.
Nazajutrz by艂a niedziela. Rankiem, nim panie z Wodokt贸w wyjecha艂y do ko艣cio艂a, przybyli panowie: Kokosi艅ski, Uhlik, Kulwiec-Hippocentaurus, Ranicki, Reku膰 i Zend, a za nimi czelad藕 lubicka, zbrojno i konno, postanowili bowiem kawalerowie i艣膰 w pomoc panu Kmicicowi do Upity.
Panna wysz艂a przeciw nim spokojna i wynios艂a, zupe艂nie inna od tej, kt贸ra ich wita艂a po raz pierwszy przed kilku dniami; ledwie g艂ow膮 kiwn臋艂a w odpowiedzi na uni偶one ich uk艂ony, ale oni my艣leli, 偶e to nieobecno艣膰 pana Kmicica czyni j膮 tak ostro偶n膮, i nie poznali si臋 na niczym.
Zaraz tedy wyst膮pi艂 pan Jarosz Kokosi艅ski, 艣mielszy ju偶 jak za pierwszym razem, i rzek艂:
- Ja艣nie wielmo偶na panno 艂owczanko dobrodziko! My tu po drodze do Upity wst臋pujemy, aby wa膰pannie dobrodzice do st贸pek upa艣膰 i o auxilia prosi膰: jako o prochy, strzelby, i 偶eby艣 wa膰panna czeladzi swej na ko艅 sie艣膰 kaza艂a i z nami jecha膰. We藕miemy szturmem Upit臋 i 艂yczkom troch臋 krwi upu艣cimy.
- Dziwi mnie - odrzek艂a Billewicz贸wna - 偶e wa膰panowie do Upity jedziecie, gdy偶 sama s艂ysza艂am, jak pan Kmicic wam spokojnie w Lubiczu siedzie膰 przykaza艂, a tak my艣l臋, 偶e jemu przystoi rozkazywa膰, a waszmo艣ciom s艂ucha膰, jako podkomendnym.
Kawalerowie us艂yszawszy te s艂owa spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Zend wysun膮艂 wargi, jak gdyby chcia艂 po ptasiemu zagwizda膰, Kokosi艅ski pocz膮艂 si臋 g艂aska膰 szerok膮 d艂oni膮 po g艂owie.
- Jako 偶ywo! - rzek艂 - my艣la艂by kto, 偶e wa膰panna do ciur贸w pana Kmicica m贸wisz. Prawda jest, 偶e艣my mieli w domu siedzie膰, ale gdy czwarty dzie艅 idzie, a J臋drusia nie ma, przyszli艣my do takowej konwikcji, 偶e si臋 tam m贸g艂 znaczny jaki艣 tumult uczyni膰, w kt贸rym i nasze szable si臋 przygodz膮.
- Pan Kmicic nie na bitw臋 pojecha艂, jeno 偶o艂nierzy swawolnik贸w kara膰, co by si臋 艂atwo i wa膰panom przytrafi膰 mog艂o, gdyby艣cie przeciw rozkazowi wyst膮pili. Z reszt膮 pr臋dzej by si臋 tam tumult i siekanina przy was mog艂a zdarzy膰.
- Trudno nam z wa膰pann膮 deliberowa膰. Prosim tylko o prochy i ludzi.
- Ludzi i proch贸w nie dam, s艂yszysz mnie wa膰pan!
- Czy ja dobrze s艂ysz臋? - rzek艂 Kokosi艅ski. - Jak to wa膰panna nie dasz? Kmicicowi, J臋drusiowi, na ratunek b臋dziesz wa膰panna 偶a艂owa膰? Wolisz, 偶eby go co z艂ego spotka艂o?
- Co go mo偶e najgorszego spotka膰, to wa膰pan贸w kompania!
Tu oczy dziewczyny pocz臋艂y ciska膰 b艂yskawice i podni贸s艂szy g艂ow臋 post膮pi艂a kilka krok贸w ku zabijakom, a oni cofali si臋 przed ni膮 w zdumieniu.
- Zdrajcy! - rzek艂a - wy to go jak z艂e duchy do grzechu kusicie, wy go namawiacie! Ale znam ju偶 was, wasz膮 rozpust臋, wasze bezecne uczynki. Prawo was 艣ciga, ludzie si臋 od was odwracaj膮, a ohyda na kogo pada? - na niego - przez was, banit贸w i infamis贸w!
- Hej! na rany boskie, towarzysze! s艂yszycie? - zakrzykn膮艂 Kokosi艅ski.- Hej! co to jest? zali nie 艣pimy, towarzysze?
Billewicz贸wna post膮pi艂a krok jeszcze i ukazuj膮c r臋k膮 na drzwi:
- Precz st膮d! - rzek艂a.
Warcho艂owie pobledli trupio i 偶aden z nich nie zdoby艂 si臋 na s艂owo odpowiedzi. Jeno z臋by ich pocz臋艂y zgrzyta膰, r臋ce drga膰 ku r臋koje艣ciom, a oczy ciska膰 z艂e b艂yskawice. Ale po chwili dusze w nich upad艂y z trwogi. To偶 ten dom by艂 pod opiek膮 pot臋偶nego Kmicica, to偶 ta zuchwa艂a panna by艂a jego narzeczon膮. Wi臋c zgry藕li w milczeniu gniew, a ona ci膮gle sta艂a z roziskrzonym okiem, ukazuj膮ca palcem na drzwi.
Na koniec pan Kokosi艅ski rzek艂 przerywanym w艣ciek艂o艣ci膮 g艂osem:
- Kiedy nas tu tak wdzi臋cznie przyj臋to... to... nie pozostaje nam nic innego... jak pok艂oni膰 si臋... politycznej gospodyni i p贸j艣膰... dzi臋kuj膮c za go艣cin臋...
To rzek艂szy sk艂oni艂 si臋 czapk膮 z umy艣ln膮 uni偶ono艣ci膮 a偶 do ziemi, a za nim k艂aniali si臋 i inni i wychodzili kolejno. Gdy drzwi zamkn臋艂y si臋 za ostatnim, Ole艅ka upad艂a, wyczerpana, na krzes艂o, dychaj膮c ci臋偶ko, bo nie mia艂a tyle si艂, ile odwagi.
Oni za艣 zgromadzili si臋 na rad臋 przed gankiem, naok贸艂 koni, ale 偶aden nie chcia艂 pierwszy przem贸wi膰.
Wreszcie Kokosi艅ski rzek艂:
- C贸偶, mili barankowie?
- A c贸偶?
- Dobrze wam?
- A tobie dobrze?
- Ej, 偶eby nie Kmicic! ej, 偶eby nie Kmicic! - rzek艂 Ranicki zacieraj膮c konwulsyjnie r臋ce - pohulaliby艣my tu z panienk膮 po naszemu!...
- Id藕, zadrzyj z Kmicicem! - zapiszcza艂 Reku膰. - Sta艅 mu!
Ranickiego twarz, jak sk贸ra rysia, ca艂a by艂a ju偶 pokryta pi臋tnami.
- I jemu stan臋, i tobie, warchole, gdzie chcesz!
- A to i dobrze! - rzek艂 Reku膰.
Obaj porwali si臋 do szabel, ale olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wtoczy艂 si臋 pomi臋dzy nich.
- Na t臋 pi臋艣膰! - rzek艂 potrz膮saj膮c jakoby bochnem chleba - na t臋 pi臋艣膰! - powt贸rzy艂 - pierwszemu, kt贸ry szabl臋 wyci膮gnie, 艂eb roztrzaskam!
To rzek艂szy pogl膮da艂 to na jednego, to na drugiego, jakby pytaj膮c niemo, kt贸ry pierwszy zechce popr贸bowa膰; ale oni, tak zagadni臋ci, uspokoili si臋 zaraz.
- Kulwiec ma racj臋! - rzek艂 Kokosi艅ski. - Moi mili barankowie, potrzeba nam teraz zgody wi臋cej ni偶 kiedykolwiek... Ja bym radzi艂 rusza膰 co pr臋dzej do Kmicica, 偶eby za艣 ona go pr臋dzej nie obaczy艂a, bo opisa艂aby nas jak diab艂贸w. Dobrze, 偶e tam 偶aden na ni膮 nie warkn膮艂, cho膰 mnie samemu 艣wierzbia艂y r臋ce i j臋zyk... Ruszajmy do Kmicica. Ma ona go na nas podbechta膰, to lepiej my go wpierw podbechtajmy. Nie daj B贸g, aby nas opu艣ci艂. Zaraz by tu ob艂aw臋 na nas, jak na wilk贸w, uczyniono.
- Furda! - rzek艂 Ranicki. - Nic nam nie uczyni膮. Teraz wojna; ma艂o to ludzi po 艣wiecie bez dachu i chleba si臋 w艂贸czy? Zbierzem sobie parti臋, towarzysze mili, i niech nas wszystkie trybuna艂y 艣cigaj膮! Daj r臋k臋, Reku膰, odpuszczam ci!
- By艂bym ci uszy obci膮艂 - zapiszcza艂 Reku膰 - ale ju偶 pog贸d藕my si臋! wsp贸lna nas konfuzja spotka艂a.
- Kaza膰 p贸j艣膰 precz takim jak my kawalerom! - rzek艂 Kokosi艅ski.
- I mnie, w kt贸rym senatorska krew p艂ynie! - doda艂 Ranicki.
- Ludziom godnym! familiantom!
- 呕o艂nierzom zas艂u偶onym !
- I exulom !
- Sierotom niewinnym!
- Mam buty wyporkiem podszyte, ale ju偶 mi nogi marzn膮 - rzek艂 Kulwiec.
- Co b臋dziemy jak dziady pod tym domem stali, nie wynios膮 nam tu piwa grzanego! Nic tu po nas! Siadajmy i jed藕my. Czelad藕 lepiej odes艂a膰, bo co po nich bez strzelb i broni, a sami jed藕my.
- Do Upity!
- Do J臋drusia, przyjaciela zacnego! Przed nim si臋 poskar偶ym.
- Byleby艣my go nie min臋li.
- Na ko艅, towarzysze! na ko艅!
Siedli i ruszyli st臋p膮, gniew i wstyd prze偶uwaj膮c. Za bram膮 Ranicki, kt贸rego z艂o艣膰 trzyma艂a jeszcze jak za gard艂o, odwr贸ci艂 si臋 i pogrozi艂 pi臋艣ci膮 dworowi.
- Ej, krwi mi ! ej, krwi !
- N iechby si臋 tylko z Kmicicem pok艂贸cili ! - rzek艂 Kokosi艅ski - przyjechaliby艣my tu jeszcze z hubk膮.
- Mo偶e to by膰.
- Bo偶e nam pom贸偶l - doda艂 Uhlik.
- Poga艅ska c贸rka, cieci贸rka zaciek艂a!..
Tak kln膮c i sierdz膮c si臋 na pann臋, a czasem na siebie samych warcz膮c, dojechali do lasu. Ledwie min臋li pierwsze drzewa, ogromne stado wron zawichrzy艂o si臋 nad ich g艂owami. Zend pocz膮艂 zaraz kraka膰 przera藕liwie; tysi膮ce g艂os贸w odpowiedzia艂o mu z g贸ry. Stado zni偶y艂o si臋 tak, 偶e a偶 konie pocz臋艂y si臋 l臋ka膰 szumu skrzyde艂.
- Stul g臋b臋! - krzykn膮艂 na Zenda Ranicki. - Jeszcze nieszcz臋艣cie wykraczesz! Kracz膮 nad nami te wro艅ska, jakby nad padlin膮...
Ale inni 艣mieli si臋, wi臋c Zend kraka艂 ci膮gle. Wrony zni偶a艂y si臋 coraz bardziej i tak jechali jak w艣r贸d burzy. G艂upi! nie umieli odgadn膮膰 z艂ej wr贸偶by.
Za lasem ukaza艂y si臋 ju偶 Wo艂montowicze, ku kt贸rym kawalerowie ruszyli rysi膮, bo mr贸z by艂 srogi i zmarzli bardzo, a do Upity by艂o do艣膰 jeszcze daleko. Ale w samej wsi musieli zwolni膰. Na szerokiej drodze za艣cianku pe艂no by艂o ludzi, jako zwyczajnie przy niedzieli. Butrymowie i Butrym贸wny wracali piechot膮 i saniami z Mitrun贸w, z odpustu. Szlachta pogl膮da艂a ciekawie na nieznanych je藕d藕c贸w, w p贸艂 si臋 domy艣laj膮c, co to za jedni. M艂ode szlachcianki s艂ysza艂y ju偶 o rozpu艣cie w Lubiczu i o s艂awnych jawnogrzesznikach; kt贸rych pan Kmicic przyprowadzi艂, wi臋c przypatrywa艂y im si臋 jeszcze ciekawiej. Oni za艣 jechali dumnie, w pi臋knych postawach 偶o艂nierskich, w zdobycznych aksamitnych ferezjach, w ko艂pakach rysich i na dzielnych koniach. Zna膰 by艂o jednak, 偶e to 偶o艂nierze zawo艂ani : miny rz臋siste i harde, prawe r臋ce wparte w boki, g艂owy podniesione. Nie ust臋powali te偶 nikomu jad膮c szeregiem i pokrzykuj膮c od czasu do czasu: 揨 drogi!" Jaki taki z Butrym贸w spojrza艂 pos臋pnie spode 艂ba, ale ust膮pi艂; oni za艣 gwarzyli mi臋dzy sob膮 o za艣cianku.
- Uwa偶cie, mo艣ci panowie - m贸wi艂 Kokosi艅ski - jakie tu ch艂opy ros艂e; jeden w drugiego jak tur, a ka偶dy wilkiem patrzy.
- 呕eby nie ten wzrost i 偶eby nie szabliska, mo偶na by ich wzi膮膰 za cham贸w - rzek艂 Uhlik.
- Obaczcie no te szablice! czyste powyrki, jak mi B贸g mi艂y! - zauwa偶y艂 Ranicki. - Chcia艂bym si臋 z kt贸rym poprobowa膰!
Tu pan Ranicki pocz膮艂 go艂膮 d艂oni膮 szermowa膰.
- On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak - i szach!
- 艁atwo sobie mo偶esz owo gaudium uczyni膰 - zauwa偶y艂 Reku膰. - Z nimi nie trzeba wiele.
- Wola艂bym si臋 ja z tymi oto dziewcz臋tami poprobowa膰! - rzek艂 nagle Zend.
- 艢wiece, nie panny! - wykrzykn膮艂 z zapa艂em Reku膰.
- Co wa艣膰 m贸wisz: - 艣wiece? - sosny! A pyski u ka偶dej jakoby krokoszem malowane.
- Ci臋偶ko i na szkapie usiedzie膰 na taki widok!
Tak rozmawiaj膮c wyjechali z za艣cianka i zn贸w ruszyli rysi膮. Po p贸艂 godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Do艂y, kt贸ra le偶a艂a na p贸艂 drogi mi臋dzy Wo艂montowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrym贸wny zatrzymywali si臋 w niej zwykle, id膮c i wracaj膮c z ko艣cio艂a, aby odpocz膮膰 i rozgrza膰 si臋 w czasie mroz贸w. Tote偶 przed zajazdem spostrzegli kawalerowie kilkana艣cie sani wys艂anych grochowinami i tyle偶 koni posiod艂anych.
- Napijmy si臋 gorza艂ki, bo zimno! - rzek艂 Kokosi艅ski.
- Nie zawadzi! - odpar艂 ch贸r jednog艂o艣ny.
Zsiedli z koni, zostawili je u s艂up贸w, a sami weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta, siedz膮c na 艂awach lub stoj膮c gromadkami przed szynkwasem, popija艂a piwo grzane, a niekt贸rzy krupniczek warzony z mas艂a, miodu, w贸dki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, ch艂opy du偶e, ponure i tak ma艂om贸wne, 偶e w izbie prawie nie s艂ycha膰 by艂o gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodzia艂u albo rosie艅skiego pak艂aku, podbite baranami, w pasy sk贸rzane, przy szablach w czarnych 偶elaznych pochwach; przez t臋 jednostajno艣膰 ubioru czynili poz贸r wojska. Ale byli to po cz臋艣ci ludzie starzy, od lat sze艣膰dziesi臋ciu, lub wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla om艂ot贸w zimowych w domach zostali; reszta, m臋偶czy藕ni w sile wieku, ruszyli do Rosie艅.
Ujrzawszy orsza艅skich kawaler贸w odsun臋li si臋 troch臋 od szynkwasu i pocz臋li im si臋 przypatrywa膰. Pi臋kny moderunek 偶o艂nierski podoba艂 si臋 tej wojowniczej szlachcie; czasem te偶 kt贸ry s艂owo pu艣ci艂. 揟o z Lubicza?"- 揟ak, pana Kmicicowa kompania!" - 揟o ci?" - 揂 jak偶e!"
Kawalerowie pili gorza艂k臋, ale krupniczek zbyt pachnia艂. Zwietrzy艂 go pierwszy Kokosi艅ski i kaza艂 da膰. Obsiedli tedy st贸艂, a gdy przyniesiono dymi膮cy saganek, pocz臋li pi膰 spogl膮daj膮c na izb臋, na szlacht臋 i przymru偶aj膮c oczy, bo w izbie by艂o ciemnawo. Okna 艣nieg zasu艂, a d艂ugi, niski otw贸r gruby, w kt贸rej pali艂 si臋 ogie艅, pozas艂ania艂y ca艂kiem jakie艣 figury plecami ku izbie odwr贸cone.
Kiedy ju偶 krupnik pocz膮艂 kr膮偶y膰 w 偶y艂ach kawaler贸w, roznosz膮c po ich cia艂ach ciep艂o przyjemne, o偶ywi艂y im si臋 zaraz humory, strapione po przyj臋ciu w Wodoktach, i Zend pocz膮艂 nagle kraka膰 jak wrona, tak dok艂adnie, 偶e wszystkie twarze zwr贸ci艂y si臋 ku niemu.
Kawalerowie 艣mieli si臋, szlachta pocz臋艂a si臋 zbli偶a膰, rozweselona, zw艂aszcza m艂odsi, pot臋偶ni wyrostkowie o szerokich barach i puco艂owatych policzkach. Siedz膮ce przy grubie przed ogniem postacie odwr贸ci艂y si臋 ku izbie i Reku膰 pierwszy dostrzeg艂, i偶 by艂y to niewiasty.
A Zend zamkn膮艂 oczy i kraka艂, kraka艂 - nagle przesta艂, i po chwili obecni us艂yszeli g艂os duszonego przez psy zaj膮ca; zaj膮c becza艂 w ostatniej agonii, coraz s艂abiej, ciszej, potem zawrzasn膮艂 rozpaczliwie i zamilk艂 na wieki - a na jego miejscu rogacz odezwa艂 si臋 pot臋偶nie, jak z rykowiska.
Butrymowie stali zdumieni, chocia偶 Zend ju偶 przesta艂. Spodziewali si臋 jeszcze co us艂ysze膰, ale tymczasem us艂yszeli tylko piskliwy g艂os Rekucia:
- Sikorki siedz膮 wedle gruby!
- A prawda! - rzek艂 Kokosi艅ski przys艂aniaj膮c oczy r臋k膮.
- Jako 偶ywo! - przywt贸rzy艂 Uhlik - jeno w izbie tak ciemno, 偶em nie m贸g艂 rozezna膰.
- Ciekaw jestem, co one tu robi膮?
- Mo偶e na ta艅ce przychodz膮.
- A poczekajcie, spytam ! - rzek艂 Kokosi艅ski.
I podni贸s艂szy g艂os pyta艂:
- Mi艂e niewiasty, a c贸偶e tam czynicie wedle gruby?
- Nogi grzejem! - ozwa艂y si臋 cienkie g艂osy.
W贸wczas kawalerowie wstali i zbli偶yli si臋 do ogniska. Siedzia艂o przy nim na d艂ugiej 艂awie z dziesi臋膰 niewiast, starszych i m艂odszych, trzymaj膮cych bose nogi na klocu le偶膮cym wedle ognia. Z drugiej strony kloca suszy艂y si臋 przemok艂e od 艣niegu buty.
- To wa膰panny nogi grzejecie? - pyta艂 Kokosi艅ski.
- Bo zmarz艂y.
- Bardzo grzeczne n贸偶ki! -zapiszcza艂 Reku膰 pochylaj膮c si臋 ku klocowi.
- At! odczep si臋 waszmo艣膰 - rzek艂a jedna z szlachcianek.
- Rad bym ja si臋 przyczepi膰, nie odczepi膰, ile 偶e mam spos贸b pewny, lepszy od ognia na zmarz艂e n贸偶ki, kt贸ren spos贸b jest nast臋puj膮cy: jeno pota艅cowa膰 z ochot膮, a zamr贸z p贸jdzie precz!
- Kiedy pota艅cowa膰, to pota艅cowa膰! - rzek艂 pan Uhlik. - Nie potrzeba ni skrzypk贸w, ni basetli, bo ja wam zagram na czekaniku.
I wydobywszy ze sk贸rzanej pochewki, wisz膮cej przy szabli, nieodst臋pny instrument, gra膰 pocz膮艂, a kawalerowie sun臋li w podrygach do dziewcz膮t i nu偶 je 艣ci膮ga膰 z 艂awy. One niby si臋 broni艂y, ale wi臋cej krzykiem ni偶 r臋koma, bo naprawd臋 nie by艂y bardzo od tego. Mo偶e i szlachta rozochoci艂aby si臋 z kolei, bo przeciw pota艅cowaniu w niedziel臋, po mszy i w zapusty, nikt by bardzo nie protestowa艂, ale reputacja 搆ompanii" by艂a ju偶 zbyt znana w Wo艂montowiczach, wi臋c pierwszy olbrzymi J贸zwa Butrym, ten, kt贸ry stopy nie mia艂, wsta艂 z 艂awy i zbli偶ywszy si臋 do Kulwieca-Hippocentaura, chwyci艂 go za pier艣, zatrzyma艂 i rzek艂 ponuro :
- Je艣li si臋 waszmo艣ci chce ta艅ca, to mo偶e ze mn膮?
Kulwiec-Hippocentaurus oczy przymru偶y艂 i pocz膮艂 w膮sami rusza膰 gwa艂townie.
- Wol臋 z dziewczyn膮 - odrzek艂 - a z wa艣ci膮 to chyba potem...
Wtem podbieg艂 Ranicki z twarz膮 ju偶 poc臋tkowan膮 plamami, bo ju偶 burd臋 poczu艂.
- Co艣 za jeden, zawalidrogo? - pyta艂 chwytaj膮c za szabl臋.
Uhlik przesta艂 gra膰, a Kokosi艅ski zakrzykn膮艂:
- Hej, towarzysze! do kupy! do kupy!
Ale ju偶 za J贸zw膮 sypn臋li si臋 Butrymowie, starcy pot臋偶ni i wyrostki ogromne; pocz臋li si臋 tedy tak偶e skupia膰 pomrukuj膮c jak nied藕wiedzie.
- Czego chcecie? guz贸w szukacie? - pyta艂 Kokosi艅ski.
- At! co gada膰! poszli precz! - rzek艂 z flegm膮 J贸zwa.
Na to Ranicki, kt贸remu chodzi艂o o to, aby czasem nie oby艂o si臋 bez b贸jki, uderzy艂 J贸zw臋 r臋koje艣ci膮 w piersi, a偶 si臋 rozleg艂o w ca艂ej izbie, i krzykn膮艂:
- Bij I
Rapiery zab艂ys艂y, rozleg艂 si臋 wrzask niewiast, szcz臋k szabel i zgie艂k, i zamieszanie. Wtem olbrzymi J贸zwa wycofa艂 si臋 z potyczki, porwa艂 stoj膮c膮 wedle sto艂u z gruba ciosan膮 艂aw臋 i podni贸s艂szy j膮 jakby leciuchn膮 deseczk臋 zakrzykn膮艂:
- Rum! rum!
Kurz wsta艂 z pod艂ogi i przes艂oni艂 walcz膮cych, jeno w zam臋cie j臋ki pocz臋艂y si臋 odzywa膰...
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
863 03
ALL L130310?lass101
Mode 03 Chaos Mode
2009 03 Our 100Th Issue
jezyk ukrainski lekcja 03
DB Movie 03 Mysterious Adventures
Szkol Okres pracodawc贸w 03 ochrona ppo偶
Fakty nieznane , bo nieby艂e Nasz Dziennik, 2011 03 16
2009 03 BP KGP Niebieska karta sprawozdanie za 2008rid&657
Gigabit Ethernet 03
Kuchnia francuska po prostu (odc 03) Kolorowe budynie
10 03 2010

wi臋cej podobnych podstron