PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1


PS 30 - NIEMIRSKI ARKADIUSZ

PAN SAMOCHODZIK

I...

ARSEN LUPIN

TOM I

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP

Rozgrzane od lipcowego słońca kamienie zachrzęściły pod kołami samochodu. Ciemnogranatowy rover zatrzymał się w cieniu dorodnego kasztana, jakich wiele na Polach Mokotowskich. Stąd był dobry widok na powoli zaludniane do ostatniego miejsca puby i można było skryć się przed słońcem. Było wczesne popołudnie i pielgrzymki spragnionych turystów gnały tutaj, aby zaznać rozkoszy cienia, potraw z grilla i smaku piwa. Gwar i tłok nie przeszkadzał im w rozmowie. Śmieli się i sprawiali wrażenie odprężonych.

Całkiem inaczej wyglądała twarz kierowcy rovera. Wyrzucił niedopałek przed siebie wprawnym pstryknięciem i poprawił na nosie przeciwsłoneczne okulary. Poszedł wolno alejką rozglądając się dookoła. Doszedłszy do pierwszego lokalu upewnił się, czy wśród siedzących pod parasolem gości nie ma jakiegoś podejrzanego typa z niewielkim pakunkiem. Ale nikogo takiego nie było wśród gawiedzi. Wycofał się z kubkiem zimnej coli w kierunku samochodu. I wtedy dojrzał wjeżdżającego białego pontiaca w alejkę po drugiej stronie zakrzewionego trawnika. Po chwili samochód zatrzymał się pod jakimś drzewem. Tak, to byli oni! Przyjechali po “towar”. Kierowca rovera szybko wsiadł do swojego samochodu, zdjął okulary odsłaniając swoje zimne, błękitne oczy, w których radość została zamrożona na wieczność.

Po chwili z pontiaca wysiadł średniego wzrostu, dobrze zbudowany młody mężczyzna z ogoloną głową. Naciągnął na połyskującą w promieniach słonecznych głowę czapkę baseballową i ruszył w kierunku pubu. Jego towarzysz w podobnej czapce pozostał w pontiacu, ale niestety, z tej odległości nie można było dojrzeć twarzy. Prawdopodobnie transakcja miała się odbyć w miejscu publicznym, przy którymś ze stolików pod parasolami. Zaraz powinien zjawić się sprzedający, a potem łysy jegomość wsiądzie z biblią do pontiaca. To była szansa!

Kierowca rovera wyszedł z samochodu i ruszył w kierunku Alei Żwirki i Wigury. Szedł pewnie nie oglądając się za siebie i widział przed sobą tylko szpital na Banacha. Potem skręcił w lewo i doszedłszy do wjazdu drugiej alejki, zawrócił. W tym momencie w mężczyźnie nastąpiła przemiana. Zataczając się szedł w kierunku białego samochodu. Udawał pijanego, a kiedy mijał pontiaca wpadł na karoserię. I zaraz odsunęła się szyba samochodu z wrogą i prymitywną twarzą ukrywaną pod baseballową czapką. Siedzący wewnątrz samochodu mężczyzna zaczął złorzeczyć. Wtedy mężczyzna o błękitnych oczach otworzył błyskawicznie drzwiczki i jednym wprawnym ruchem uderzył zaskoczonego pasażera w twarz. To był perfekcyjnie wyprowadzony cios i tamten stracił przytomność. Już miał zamiar wyciągnąć go z samochodu, gdy niespodziewanie w jego kierunku zaczął zbliżać się starszy mężczyzna. Staruszek przeszedł jednak obok, nie zwracając na nic uwagi. Blondyn odetchnął z ulgą. Złapał osiłka za kołnierz kurtki i przeciągnął po trawniku pod samo drzewo. Zdjął z niego kurtkę i czapkę, które natychmiast założył na siebie, a zostawił tam swoją lnianą marynarkę. Nieprzytomnego ukrył dobrze w pobliskich krzakach i wrócił do pontiaca. Należało teraz schować się na tylnym siedzeniu i zaczekać na kierowcę. Gdy tamten wróci, pozbawić go przytomności i zabrać “towar”. To było dziecinnie proste

A potem wszystko potoczyło się szybko. Wrócił kierowca pontiaca z pakunkiem pod pachą. Szedł szybko. Zadowolony. Wsiadł do samochodu, podał mu “towar”, myśląc, że to jego kumpel i zapalił silnik. I wtedy blondyn uderzył go w tył głowy. Bez słowa zabrał księgę i opuścił samochód. Poszedł w krzaki. Tam ściągnął z siebie skórzaną kurtkę i czapkę, a zabrał swoją lnianą marynarkę.

Po trawniku przeszedł na drugą stronę, gdzie parkował jego rover. Wsiadł do niego z poczuciem dobrze wykonanej roboty. Przechytrzył złodziei cennej biblii i nieuczciwych antykwariuszy.

Sięgnął po kubeczek i miał zamiar upić ciepłą już colę, gdy poczuł gaz. Z przerażeniem zauważył we wstecznym lusterku wyłaniającą się zza jego pleców sylwetkę osobnika z maską przeciwgazową na twarzy. Próbował się odwrócić, ale zakręciło mu się w głowie i zebrało na wymioty.

Zanim stracił przytomność, pomyślał jeszcze o biblii, którą trzymał na kolanach.* [W związku z coraz większą liczbą kradzieży starych druków, dokonywanych w polskich bibliotekach, niektóre szczegóły dotyczące organizacji ochrony obiektów bibliotecznych opisywanych w książce, funkcjonowania w nich urządzeń alarmowych i przede wszystkim rozkładu pomieszczeń i opisów wnętrz, zostały tu celowo zmienione.]

ROZDZIAŁ PIERWSZY

CHOROBA SZEFA • KOMUNIKAT IFAR, KRADZIEŻE I ARSEN LUPIN • PAN TOMASZ JASNOWIDZEM • GOŚĆ Z NIEMIEC •BATURA • JAKA JEST GERDA KRUGER? • JESTEŚMY ŚLEDZENI • PODSTĘPNY SZEF • REORGANIZACJA KONIECZNA • LISTA • KIM JEST ARSEN LUPIN? • WIZYTA W KASYNIE • PORANNA AWANTURA • PAN TOMASZ ZŁODZIEJEM!

Pewnej listopadowej niedzieli zadzwonił do mnie szef z prośbą, abym przywiózł mu lekarstwa.

Za niecałą godzinę byłem już w jego kawalerce na Krakowskim Przedmieściu. Pan Tomasz nie wyglądał najlepiej. Był blady, apatyczny i nieustannie kaszlał. Z krótkiej inspekcji w kuchni wywnioskowałem, że niewiele jadł. Pił jedynie wodę z cytryną, gdyż na stoliku obok łóżka stał pusty dzbanek, a na zakurzonym dywanie walały się skórki. Nigdzie śladu lekarstw. Była niedziela, a więc szef musiał się rozchorować w piątek wieczorem.

- Natychmiast wzywam lekarza - sięgnąłem po telefon.

- Nic mi nie będzie - zapewnił zachrypniętym głosem.

Nie słuchałem go, zamówiłem wizytę lekarską i zaparzyłem herbatę.

Za oknem hulał wiatr, a drobne kropelki jesiennego deszczu wystukiwały o szybę nostalgiczną sonatę. Jesień tego roku nie miała nic wspólnego z żółtymi liśćmi wyścielającymi opustoszałe parkowe alejki, ze smutkiem rozebranych drzew dygoczących na wietrze, dogasającym leniwie słońcem i zastygłą w zadumie ziemią przeoranych pól. Tego roku jesień przybrała swoje szare wdzianko i postanowiła wypłakać się za wszystkie czasy.

“Idealna aura na czytanie książek albo refleksyjne rozmyślanie przy rozpalonym kominku” - pomyślałem. “Pod warunkiem, że jest się zdrowym”.

- Sięgnij po tę teczkę - jęknął szef wskazując ręką na półkę zawieszoną nad jego głową. - Zanim zjawi się ten konował, zapoznaj się z treścią dokumentu.

Upiłem nieco gorącej herbaty i zacząłem czytać.

Był to komunikat Międzynarodowej Fundacji ds. Poszukiwania Dzieł Sztuki (IFAR).

Z roku na rok podwaja się liczba utraconych dóbr kultury, zaś ilość odzyskiwanych eksponatów w proporcjonalnym kwadracie maleje. (...) Pośredniczenie w obrocie pochodzącymi z rabunku cennymi rzeczami, obok narkotyków i handlu bronią, można traktować jako jedno z najbardziej lukratywnych przedsięwzięć podejmowanych przez międzynarodowe gangi.

Po krótkim wstępie zaczęły się konkrety. Wynikało z nich, że kończący się rok obfitował w kradzieże dzieł sztuki. Przynajmniej dziesięć słynnych obrazów zginęło ze światowych galerii. Między innymi łupem złodziei padły aż trzy dzieła Rembrandta, po jednym Matisse'a, van Gogha oraz Picassa. Ubolewano nad zwiększającą się liczbą kradzieży. Dotyczyło to również starodruków i rękopisów dzieł słynnych ludzi, manuskryptów oraz pierwodruków. Nie trzeba było zbyt daleko sięgać pamięcią, aby przypomnieć sobie ostatnie kradzieże dzieł Kopernika i Galileusza w naszym kraju.

- Tylko w tym roku złodzieje zebrali całkiem pokaźne żniwo - rzekł pan Tomasz. - Najczęściej giną obrazy i zabytki sakralne, ale trwogą napawa mnie fakt, że coraz więcej starodruków oraz rękopisów znika z polskich bibliotek i muzeów.

- Czy mam rozumieć, że wezwał mnie pan nie tylko ze względu na chorobę? - zdziwiłem się.

- Otwórz pierwszą z dwóch kopert znajdujących się w teczce - nakazał. - Tę niebieską.

Wewnątrz teczki znalazłem list napisany odręcznie:

Szanowny Panie Dyrektorze Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki,

Nazywam się Antoni W. i jestem dyrektorem Biblioteki Głównej Uniwersytetu Warszawskiego. Przeprowadzona na początku tego roku inwentaryzacja w naszej “skarbnicy” wykazała, że z magazynów, w których przechowujemy cenne księgi oraz starodruki, zginęła biblia w języku niemieckim z 1540 roku. Pragnę nadmienić, że książki obce stanowią prawie trzy czwarte zawartości naszego zbioru. Z pewnością czytał Pan o tej kradzieży w prasie albo dowiedział się z ministerialnych komunikatów. Zresztą mogę się mylić, wziąwszy pod uwagę fakt, że co chwila giną w naszym kraju cenne książki i wzmianka o kolejnej kradzieży nikogo dziś już nie jest w stanie poruszyć. Dopiero kradzież dzieła Kopernika może wstrząsnąć opinią publiczną i “pobudzić” policję do działania. Wracając do kradzieży w naszej bibliotece, pragnę poinformować Pana, że złodziej zostawił na miejscu swoją wizytówkę opatrzoną pseudonimem “Arsen Lupin”. Wizytówka była wycięta z jednej z kartek skradzionej księgi, a nazwisko włamywacza wykonano zwykłą pieczątką. Och, cóż za zuchwałość! Przeprowadzone w tej sprawie przez stołeczną policję śledztwo nie doprowadziło do ujęcia sprawcy. Utknęło, jak to się mówi, w martwym punkcie. Szesnastowieczna biblia nadal pozostaje w rękach nieznanego osobnika nazywającego siebie bezczelnie Arsenem Lupinem, a my jesteśmy bezradni.

W tej sytuacji postanowiłem zwrócić się do Pana o pomoc, chociaż - prawdę powiedziawszy - nie widzę większych szans na odzyskanie biblii, która może nie stanowi tak cennej wartości na czarnym rynku jak dzieło Kopernika, niemniej jednak jest dla naszej kultury i nauki rzeczą bezcenną. Jak wspomniałem, sytuacja jest beznadziejna. Ale cóż począć? Nie można siedzieć bezczynnie i czekać na kolejną wiadomość o kradzieży bibliotecznych skarbów. To co nie udało się zniszczyć Szwedom w czasie potopu, zaborcom i wreszcie hitlerowcom w czasie ostatniej wojny - teraz miałoby przepaść za sprawą zwykłych złodziei? Kilka tygodni temu słyszałem o Panu, że rozwiązał Pan wcześniej wiele tajemniczych spraw, beznadziejnych i z pozoru nierozwiązywalnych. Podobno nie raz ubiegł Pan w poszukiwaniach policję. Czy zechciałby Pan zatem podjąć się zbadania tej sprawy?

Z poważaniem

Dyrektor Antoni W.

Zerknąłem na datę stempla pocztowego. List został wysłany w czerwcu.

A potem badawczo popatrzyłem na szefa.

- I czemu mi się tak przyglądasz? - żachnął się. - Tak, nic nie zrobiłem w tej sprawie. To prawda. Ale to beznadziejna sprawa. Swego czasu było o niej głośno w prasie. Ostatecznie policja nie zdołała ująć złodzieja. Cóż mogłem zrobić? Ciebie też nie chciałem w to angażować, bo miałeś ważne zadania w terenie.

Właściwie szef miał rację. Zapomniał tylko dodać, że dwa miesiące wcześniej, w kwietniu, nieznany osobnik pojawił się w domu aukcyjnym “Antikwa” w Sopocie ze starodrukiem skradzionym z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Próbował go wycenić, być może nawet i sprzedać, ale w ostatniej chwili zrezygnował spłoszony podejrzliwością antykwariusza. W maju podjął kolejną próbę sprzedaży biblii; tym razem szczęścia próbował w Warszawie. I podobnie jak w Sopocie uciekł, kiedy tylko antykwariusz sięgnął po słuchawkę telefonu, aby zawiadomić policję.

- Czemu zatem powrócił pan do tej sprawy dzisiaj? - zapytałem.

- Tydzień temu dostałem telefon i list od dyrektora Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk - odparł. - Wyciągnij teraz białą kopertę.

Drżącą z podniecenia ręką wyciągnąłem z niej żółty papierowy prostokąt wycięty z górnego rogu jakiegoś starodruku. Na jego odwrocie widniała pieczątka z nazwiskiem:

ARSEN LUPIN

A poniżej pseudonimu komputerowy dopisek informował:

Adres kontaktowy: dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie.

Z wrażenia odebrało mi mowę.

Przez dłuższą chwilę nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu, zaś spojrzenie pana Tomasza upewniło mnie, że mogę spodziewać się sensacyjnych wieści.

- Wyobraź sobie - zaczął mówić zachrypniętym głosem szef - że Arsen Lupin rzucił nam wyzwanie: ukradł piętnastowieczny podręcznik gramatyki języka łacińskiego “Ars minor” Aeliusa Donatusa z 1498 roku. To unikatowy egzemplarz, chociaż niekompletny, dosłownie czterostronicowy, niemniej jednak bezcenny.

Przez chwilę milczeliśmy.

- Oglądałem film o tym włamywaczu dżentelmenie - odezwałem się po chwili - okradającym bogatych ludzi, lubiącego przebierać się za kogoś innego i zmieniającego swój głos nie do poznania. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek przyjdzie nam stawić mu czoło.

- To tylko pseudonim złodzieja - odezwał się szef. - I skąd ta pewność, że zajmiemy się kradzieżami w bibliotekach?

- Ma to pan wypisane na twarzy, szefie - uśmiechnąłem się.

Nie dokończyliśmy rozmowy, bo przyszedł właśnie lekarz. Przez kwadrans badał chorego i z niezadowoleniem kiwał głową. W tym czasie szef zerkał na dziwny i duży zegarek założony ekstrawagancko na przegubie. Kilka razy przy nim majstrował i przykładał go do ucha.

- Czeka pan na kogoś, szefie? - zapytałem widząc, że pan Tomasz często zerka na czasomierz.

- Nie, ale nieustannie coś się w nim psuje - wyjaśnił szybko i znowu coś nacisnął. - To stary zegarek.

- Trzeba kupić Rolexa - pochwalił się lekarz odsuwając rękaw fartucha i pokazał piękny, nowoczesny zegarek.

- Nie stać mnie na takie coś - mruknął pan Tomasz.

- To prezent urodzinowy od żony.

- A pistolet, który pan trzyma w lewej kieszeni marynarki, dostał pan pewnie od dzieci z okazji imienin? - zadrwił szef.

Lekarz pobladł i popatrzył na pana Tomasza z ogromnym zdziwieniem.

- Skąd pan wie, że noszę broń? - zapytał szeptem.

- Fartuch był w tym miejscu bardziej wypukły - wyjaśnił szef.

- Ach tak - lekarz uśmiechnął się zdawkowo. - Ale skąd takie przypuszczenie? Przecież mogłem trzymać tam komórkę.

- Po prostu “strzeliłem”.

Lekarz wzruszył ramionami.

- Noszę pistolet gazowy - przyznał się wreszcie. - A już myślałem, że jest pan jasnowidzem.

- Raczej starym, schorowanym człowiekiem.

- Nie jest tak źle - mruknął lekarz obserwując uważnie szefa. - Zwykłe przeziębienie. Zapisałem aspirynę i coś na gardło. Ale musi pan poważnie pomyśleć o rzuceniu palenia. Koniecznie. A teraz proszę wysłać żonę do apteki, a pan niech leży w łóżku. Za dwa dni powinien pan być zdrów jak ryba.

- Ja nie mam żony - rzekł pan Tomasz wręczając stosowny banknot.

Ale lekarz już go nie słuchał. Zainkasował pieniądze i wyleciał z mieszkania jak poparzony.

Po jego wyjściu szef patrzył w okno nieobecnym wzrokiem.

- A właściwie czemu się nie ożeniłem? - zapytał cicho sam siebie.

Przemilczałem tę kwestię i dopiłem herbatę.

- Nie będzie pana w poniedziałek w pracy - zacząłem mówić. - Czy ma pan jakieś zadanie dla mnie?

Pan Tomasz przekręcił się na bok, podciągnął kołdrę aż po samą brodę i popatrzył na mnie.

- Musisz odebrać kogoś z lotniska - rzekł konspiracyjnym tonem. - To specjalny gość. Przylatuje z Niemiec na zaproszenie naszego ministerstwa, specjalista od kradzieży dzieł sztuki. Coś jakby odpowiednik naszego departamentu.

- Jak nazywa się ten ktoś?

- Kruger - westchnął ciężko. - Strona niemiecka jest zaniepokojona kradzieżami w naszym kraju starych dokumentów, szczególnie tych w języku niemieckim. Kradzież starodruku z Biblioteki Głównej Uniwersytetu Warszawskiego przepełniła czarę goryczy. Niemcy uważają, że nasz departament nie robi nic w sprawie właściwego zabezpieczenia inkunabułów w bibliotekach i muzeach. A podobno w przyszłym roku na wiosnę odbędzie się w Warszawie polsko-niemiecka wystawa pod nazwą “Tysiąclecie książki”, na której zostaną przywiezione z Niemiec bezcenne starodruki oraz dokumenty. Poza tym nasi zachodni sąsiedzi mają chrapkę na lwią część zbiorów Biblioteki Pruskiej przechowywanej w Bibliotece Jagiellońskiej, tak zwanej “berlinki”. Jak wiesz, zbiory te zostały złożone jako depozyt skarbu państwa i udostępnione badaczom stosunkowo niedawno. Do dziś “berlinka” wzbudza wiele emocji, a Niemcy szukają byle pretekstu, aby nam ją zabrać. Właściwie ten Lupin jest doskonałym pretekstem dla ich dalekosiężnych planów. Pod pozorem udzielenia nam konsultacji pragną uzyskać więcej informacji o naszych zbiorach i czarnym rynku, ale przede wszystkim będą starali się wykazać, że Polacy nie potrafią zadbać o zbiory. Aha, masz założyć biały szalik!

- Biały szalik? - roześmiałem się. - Czuję się jak na filmie z Jamesem Bondem.

- To nie mój wymysł - skrzywił się z niesmakiem. - Masz być miły dla naszego gościa. Pokaż mu nasze biuro, pozwalam na tę okazję poczęstować go koniakiem, a w razie konieczności zaproś na obiad albo oprowadź po Starówce.

“A to się szef urządził” - pomyślałem. Zachorował akurat w momencie, kiedy należało przyjąć z honorami jakiegoś ważniaka z zagranicy. Jak często bywało w podobnych sytuacjach, cała odpowiedzialność spadała na mnie. Nie było tajemnicą, że pan Tomasz nie cierpiał oficjalnych spotkań i wszelkiej pompy.

- Zostaw mnie teraz samego, Pawle - zajęczał. - Wprawdzie nie mam żony, ale na szczęście kupiłeś mi aspirynę. Dobre i to. Idę spać. Życzę powodzenia. Odezwę się pojutrze.

Wyszedłem na ulicę. Mżyło. Słowem było paskudnie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu puszczając w niepamięć wizytę u szefa, a w szczególności domysły lekarza o domniemanych zdolnościach Pana Samochodzika do jasnowidzenia. W domu wziąłem gorącą kąpiel i do późnego wieczora “surfowałem” po Internecie.

Następnego dnia pojechałem na lotnisko.

Ludzi było mnóstwo i z trudem przecisnąłem się do barierki odgradzającej wychodzących pasażerów od oczekujących. Przed piętnastoma minutami wylądował samolot z Hamburga, więc nasz gość powinien zjawić się lada chwila. Specjalnie na tę okazję założyłem zwisający nonszalancko z szyi biały szal. Przypatrywałem się uważnie wychodzącym pasażerom. Jednak po kwadransie oczekiwania gość z Niemiec się nie zjawił. Zacząłem się już martwić, czy aby nie zrezygnował z wizyty, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła mnie mocno za łokieć.

- Herr Paweł Daniec? - usłyszałem za plecami niski kobiecy głos.

Odwróciłem się natychmiast i ujrzałem krótko ściętą blondynkę w dużych leczniczych okularach. Ubrana była w długi, elegancki płaszcz sięgający niemal do kostek, zaś w ręku trzymała skórzaną torbę i małą walizeczkę na laptopa. Była całkiem ładną kobietą w wieku trzydziestu kilku lat.

- Gerda Kruger z Hamburga - wyciągnęła do mnie rękę i potrząsnęła nią energicznie. - Agent Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki.

- Miło mi - bąknąłem.

Spodziewałem się grubszego jegomościa w tweedowym palcie i filcowym kapeluszu, a przede mną stała atrakcyjna, mówiąca nieźle po polsku cudzoziemka. Panna Kruger sprawiała wrażenie silnej niewiasty. Była zadbaną, apodyktyczną i nie znoszącą sprzeciwu damą. Na ręku nie miała żadnej ozdoby, żadnego pierścionka, nie mówiąc o obrączce. Słowem całkowite przeciwieństwo kobiecego ideału pana Tomasza.

Kiedy chciałem przejąć jej bagaż, kategorycznie się sprzeciwiła.

- A gdzie jest pański przełożony?

- Herr Tomasz jest chory - wyjaśniłem. - Ja go zastępuję.

- A to pech! - rzekła. - Ale poradzimy sobie bez niego. No, to zabieramy się do roboty!

A ja pomyślałem przez chwilę, czy aby szef naprawdę zachorował?

Wychodziliśmy z panną Kruger na zewnątrz, gdy wśród ludzi zauważyłem jadącego schodami ruchomymi w górę Jerzego Baturę.

Od razu naszły mnie podejrzenia, że jego obecność na lotnisku nie jest wyłącznie dziełem przypadku. A może po prostu, tak jak i ja, wyszedł po kogoś? Mało prawdopodobne, aby mnie śledził. O przylocie gościa z Niemiec wiedziała tylko nasza trójka: pan Tomasz, ja oraz sekretarka Monika. Skąd niby Batura miałby wiedzieć o agencie do spraw kradzieży dzieł sztuki przylatującym do Warszawy z Hamburga w celu udzielenia naszemu departamentowi konsultacji w zakresie ochrony zabytków?

Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, przeprosiłem pannę Kruger i wjechałem schodami na górny pokład terminalu. Niestety, Batury już nie było. Obszedłem całą halę odlotów i nic. Zajrzałem nawet do toalety. Batura wsiąkł jak kamfora.

Wróciłem do panny Kruger.

- Czy coś się stało? - zapytała mrużąc chytrze oczka.

- Nie, nic takiego - odpowiedziałem na odczepnego. - Wydawało mi się, że w tłumie zauważyłem znajomego. Ale to chyba nie był on.

Nagle wyrósł przed nami wysoki, młody mężczyzna o groźnym obliczu, w czapce baseballowej na głowie, którego w pierwszej chwili wziąłem za złodzieja, ale prawda była inna.

- Może podwieźć? - zapytał nieco obcesowo.

- Mamy własny transport - wyjaśniłem.

Otworzyliśmy parasolki i poszliśmy szybko na parking.

Niemka była niezmiernie zaskoczona faktem, że nasz departament dysponuje nowym modelem jeepa.

- Nie wiedziałam, że jesteście tacy bogaci - rzekła z udaną obojętnością, oglądając jednocześnie samochód.

- To dar od naszych rodaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Ale ma pani rację. Jesteśmy biedni, zarabiamy dziesięć razy mniej od was, ale za to mamy sukcesy w ściganiu złodziei dzieł sztuki.

- Czyżby? - jej usta wykrzywił grymas powątpiewania. - Do tego bardziej przydaje się wiedza niż szybkie samochody.

Nie skomentowałem ostatniej uwagi. Najwyraźniej Niemka brała nas za ubogich krewnych, którym podarowano, niczym gwiazdkę z nieba, drogi samochód.

Jadąc ulicą Żwirki i Wigury zapytałem gościa:

- Czy zawieźć panią do hotelu?

- Jest dziewiąta piętnaście. Jedziemy do ministerstwa. Do pracy.

- A może zarezerwować na wieczór bilety do opery albo na balet?

- Przykro mi - bąknęła. - Pójdę raczej wcześniej spać.

Dziwna była ta panna Kruger.

Nagle zaniemówiłem. Kobieta natychmiast wyczuła zmianę mojego nastroju i popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.

- Czy znowu coś się stało?

- Ktoś za nami jedzie - odparłem. - Proszę się nie odwracać!

- Też coś - żachnęła się. - Za kogo mnie pan uważa? W końcu jestem kimś w rodzaju detektywa.

Nie zważałem na jej słowa. Moja uwaga była teraz skoncentrowana na jadącym za nami czerwonym audi. Za kierownicą samochodu siedziała kobieta w okularach. Niestety, w strugach deszczu nie sposób było zobaczyć dokładnie jej twarzy. Zdaje się, że miała kasztanowe włosy.

Dodałem gazu, aby sprawdzić, jak zareaguje na ten manewr. Tak jak się spodziewałem, kobieta również przyśpieszyła.

- Kto prowadzi samochód? - spytała panna Gerda.

- Kobieta - odpowiedziałem i raptownie skręciłem w prawo, w Aleję Lotników, aż jeepem niebezpiecznie zarzuciło.

Zapiszczały opony audi i po chwili samochód znowu jechał za nami rozbryzgując na boki kałuże wody.

Na szczęście nie było korków, więc szybko dojechaliśmy na Krakowskie Przedmieście. Audi jechało cały czas za nami, ale kiedy wjeżdżałem w bramę ministerstwa samochód pojechał dalej w kierunku Miodowej.

- Kto to mógł być? - zapytała panna Kruger.

- Nie wiem.

Dziwne rzeczy zaczęły się dziać, odkąd przyleciała do Polski panna Kruger. Nie potrafiłem wyjaśnić obecności Batury na lotnisku ani faktu śledzenia nas przez nieznajomą w audi. Wiedziałem, że kiedy pojawia się Batura - kłopoty wiszą w powietrzu. Zdecydowałem się poinformować Niemkę o moich refleksjach.

- Musieli dowiedzieć się o moim przylocie i wpadli w popłoch - stwierdziła z dumą. - Pewnie słyszeli o najnowszych metodach ścigania złodziei dzieł sztuki i sukcesach, jakie odniosłam na tym polu w Niemczech.

Gerda Kruger albo lubiła się chwalić, albo uważała nas za naiwniaków.

Weszliśmy do sekretariatu naszego departamentu.

Przedstawiłem Niemce Monikę oraz pokazałem skromne pomieszczenia. Zaprosiłem do gabinetu szefa i zaproponowałem kieliszek koniaku. Odmówiła z niesmakiem, z torby wyjęła laptopa z eleganckiego skórzanego futerału i podłączyła go do kontaktu.

Po chwili weszła Monika, nieco speszona obecnością niezwykłej kobiety, i poprosiła mnie na chwilę.

- Dzwoni szef - powiedziała wręczając słuchawkę.

Odebrałem telefon.

- Jak zdrowie? - zapytałem szeptem pana Tomasza.

- Fatalnie - odpowiedział i jak na zawołanie kichnął. - A jak tam sprawuje się nasz gość?

- Wspaniale! - zadrwiłem obserwując jednocześnie pannę Kruger przez szparę w drzwiach. - Siedzi właśnie na pańskim fotelu. Ale nie chciałbym, aby ta blondynka zajęła to miejsce zbyt długo.

- To aż tak źle? - wystraszył się.

- Coś mi się widzi, że zachorował pan na pannę Kruger.

- Spokojnie, Pawle - westchnął szef. - Spokojnie. Po pierwsze, przyjazd tej pani nie zależał ode mnie. To rutynowe działania w ramach międzynarodowych umów o zwalczaniu przestępczości na rynku dzieł sztuki. Jak wiesz, Polska należy do czołówki krajów europejskich, jeśli chodzi o kradzieże...

- Ale pytałem o naszą damę, szefie.

- No cóż... rozmawiałem z nią przez telefon dwa razy i... nie przypadliśmy sobie do gustu.

To był cały pan Tomasz! Miał słabość do blondynek, które lubiły gotować i zdawały się słodsze niż miód. Nie znosił za to kobiet apodyktycznych, wszelkich bizneswoman i tak zwanych niewiast wyzwolonych.

- Czyżby był pan uprzedzony do kobiet, które wiedzą, czego chcą od życia? - zażartowałem.

- Obawiam się, że właśnie kobiety pokroju panny Kruger tego nie wiedzą - rzekł poważnie. - Ten brak nadrabiają pozorną odwagą i bezwzględnym traktowaniem mężczyzn.

- Wie pan co? Najlepiej niech pan jej sam o tym powie. Niedługo i tak pan musi przyjść do pracy. No chyba, że odwiedzimy pana w jego kawalerce...

- Absolutnie się nie zgadzam! - wrzasnął pan Tomasz. - Zakazuję nawet o tym myśleć.

- Żartowałem, szefie - wszedłem mu w słowo. - Ale teraz proszę słuchać uważnie. Tym razem nie żartuję. Na lotnisku widziałem Baturę, a w drodze do ministerstwa śledziła nas nieznajoma w audi.

Przez chwilę na linii zapanowała cisza.

- No tak - szef znowu westchnął. - To zmienia postać rzeczy. Wpadnę do biura jutro.

Już miałem go pozdrowić i odłożyć słuchawkę, gdy szef zadał mi jeszcze jedno pytanie:

- Czy ona jest naprawdę taka straszna?

Rozbawiony wróciłem do gabinetu szefa. Panna Kruger nawet na mnie nie spojrzała, tak bardzo była zajęta przeglądaniem zawartości komputera.

- Pozdrowienia od pana Tomasza.

- Ach tak - mruknęła jakby wcale nie usłyszała, co powiedziałem. Ale myliłem się. - Pański szef to człowiek raczej już niemłody, prawda?

- Do czego pani zmierza? - zdenerwowałem się i spojrzałem na nią uważnie. Zza grubych szkieł gniewnie zerkały na mnie ładne błękitne oczy.

- Przydałaby się wam mała reorganizacja - oświadczyła służbowym tonem.

- Właśnie lada dzień mają podłączyć nas do sieci internetowej.

- Rozumiem. Ale powinniście powiększyć kadrę, ale przede wszystkim musicie ją odmłodzić. To również dotyczy pionu kierowniczego.

- Pan Tomasz jest dobry w tym, co robi - wyraziłem swoje zdanie. - Jest najlepszy. Czy wie pani, ilu złodziei poszło za kratki dzięki Panu Samochodzikowi?

- Przepraszam, dzięki komu? - zdziwiła się, marszcząc brzydko czoło.

- To pseudonim pana Tomasza.

- Pan Samochodzik? - z wrażenia aż zdjęła okulary, aby przyjrzeć mi się lepiej. - Coś mi się wydaje, że jest już za stary na robotę w terenie. Słyszałam, że ludzie dziecinnieją na starość. Ale dlaczego nazywa się tak śmiesznie?

- Miał kiedyś bardzo dziwny, stary pojazd...

- Na jego podobieństwo?

- ...który był szybszy od niejednego sportowego samochodu i potrafił pływać po wodzie.

- Ale jednak zamienił go na nowszy, “młodszy” model - zauważyła z wielką satysfakcją. - Woli jeepa niż starego rzęcha.

- Przede wszystkim Pan Samochodzik używa do pracy głowy.

- Rozumiem, rozumiem - powtarzała panna Kruger, ale widać było, że moje zapewnienia o niezwykłości szefa nie przekonały jej. - Wielka to jednak zaleta wiedzieć, w którym momencie odejść.

Wziąłem głęboki oddech i powoli wypuszczałem powietrze przez nos. Tylko to mnie mogło uspokoić.

- Pan Tomasz przyjdzie tutaj jutro, więc będzie mogła mu pani przedstawić swoją wizję reorganizacji naszego departamentu - rzekłem.

- To świetnie! - ucieszyła się i podeszła bliżej mnie podsuwając pod nos ekran laptopa. - Niech pan przeczyta listę cennych rękopisów, autografów albo dokumentów znajdujących się w muzeach bądź bibliotekach polskich. Jeszcze się znajdujących. Być może wsadziliście za kratki wielu złodziei i przemytników, ale z danych statystycznych wynika, że kradzieży z roku na rok jest coraz więcej.

Wziąłem od niej laptopa i spojrzałem na wykaz przygotowany przez Niemkę.

Znajdowały się tam między innymi:

1. Regest najstarszego polskiego dokumentu “Dagome iudex” z 990-992 roku napisany w kancelarii papieskiej (przechowywany w Bibliotece Narodowej w Warszawie).

2. Autograf “De revolutionibus...” Mikołaja Kopernika (przechowywany w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie).

3. Akt unii lubelskiej z 1569 roku (znajduje się w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie).

4. XIV-wieczna kopia kroniki Galla Anonima (przechowywana w Bibliotece Narodowej w Warszawie).

5. XV-wieczna kopia kroniki Galla Anonima (przechowywana w Bibliotece Czartoryskich w Krakowie).

6. Autografy “Pana Tadeusza” i “Konrada Wallenroda” (przechowywane w zbiorach Biblioteki Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich we Wrocławiu).

7. Rękopis “Konrada Wallenroda” (w zbiorach Muzeum Literatury w Warszawie)

8. Bulla papieża Innocentego II z 1136 roku (przechowywana w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie).

9. Traktat toruński z 19 października 1466 roku (przechowywany w AGAD).

Lista była długa, ale przecież jeszcze niepełna.

- Chciałabym, aby uzupełnił pan tę listę - odezwała się Niemka, jakby czytając w moich myślach.

- Sugeruje pani, że Arsen Lupin zamierza ukraść którąś z tych pozycji? - zapytałem podstępnie pragnąc dowiedzieć się, czy wie coś na temat włamywacza.

- Nie jestem nim, więc nie wiem - odparła. - Ale niektóre z tych pozycji zostaną pokazane w przyszłym roku na wystawie “Tysiąclecie Książki” w Bibliotece Narodowej w Warszawie wraz z niemieckimi zbiorami. To w sam raz coś dla Lupina.

- Ach, więc słyszała pani o Arsenie Lupinie! - krzyknąłem triumfalnie i zmrużyłem chytrze oczy.

- Naturalnie - odrzekła nie speszona, wyjmując jakąś kopertę. - Ukradł nie tylko starodruk z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, ale także średniowieczny podręcznik gramatyki Donatusa z Biblioteki Gdańskiej PAN. Zresztą dostałam od niego liścik.

Niemka wręczyła mi identyczną wizytówkę, jaką przesłała panu Tomaszowi dyrekcja Biblioteki Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk. Pod pseudonimem włamywacza widniał ten sam dopisek: “Adres kontaktowy: dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie”. I tak samo jak tamta była wycięta z oryginalnego dzieła. Nie ulegało wątpliwości, że był to jakiś znak od Arsena Lupina albo najzwyczajniej w świecie złodziej ów chełpił się swoją zuchwałością.

- Skontaktowałam się zatem z biblioteką w Gdańsku, a potem z pańskim przełożonym - wyjaśniła. - Tym sposobem dowiedziałam się, że on również otrzymał podobną wizytówkę. Zbadałam ją. To rzeczywiście piętnastowieczny papier. Natychmiast poprosiłam więc moich zwierzchników o pozwolenie na służbowy wyjazd do Polski. Tym bardziej, że ostatnio do domów aukcyjnych w naszym kraju trafiły skradzione z polskich bibliotek rękopisy stanowiące dla kultury niemieckiej ogromną wartość.

- Powinniście być szczęśliwi, że wpływają one do waszego kraju - zauważyłem cierpko.

- Arsena Lupina należy bezwzględnie ująć - rzekła bez urazy. - Co się stanie, jeśli zacznie okradać niemieckie biblioteki?

To o to jej chodziło. Arsen Lupin mógł stanowić zagrożenie dla niemieckiej kultury. Zatem Niemka nie przyjechała nam pomóc, a działała jedynie w interesie swojego kraju. No cóż, Niemcy zawsze potrafili dbać o narodowy interes. Być może należało brać z nich przykład.

Opowiedziałem jej o liście dyrektora Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego pana Antoniego W. do szefa.

- Tak, pański szef wspominał o tym - mruknęła. - To niepowetowana strata dla naszej kultury. Przepraszam - poprawiła się - dla wspólnej kultury naszych narodów. Kto wie, co Lupin zamierza ukraść tym razem?

Wzruszyłem ramionami.

- Nie możemy niczego powiedzieć o jego zamiarach. Może poprzestanie tylko na tych włamaniach?

- Nie poprzestanie! - rzekła z naciskiem. - Ten Arsen Lupin jest tak zwanym złodziejem seryjnym. Zostawia wizytówki, bo chce podkreślić swoją wartość. To nie jest zwykły złodziejaszek. Kto wie, może to nawet artysta? I ten pseudonim! To nie pasuje do zwykłego złodziejaszka. Taki nazwałby się “Złota Rączka” albo “Srebrny Wytrych”. Ale nasz włamywacz ma gust i potrafi przenikać mury! Dlatego z największą radością podejmuję rzuconą przez niego rękawicę.

- Nadal nie widzę podstaw do stwierdzenia, że złodziej ma metodę - mruknąłem. - Być może to zwykły dowcipniś? Chociaż nie brak mu tupetu i umiejętności. Nie słyszałem jeszcze, aby ktoś włamywał się do skarbców albo bibliotecznych magazynów. I nie wiem, czy nie powinna się tym zająć wyłącznie policja.

Panna Kruger łypnęła na mnie zimnym błękitem swoich oczu i sięgnęła po papiery z torby. Uśmiechnęła się pod nosem i zaczęła je przeglądać.

- Czytałam wasze dossier - odezwała się wreszcie. - Pan Tomasz skończył historię sztuki ładnych parę lat temu, pan zaś zanim wybrał podobny kierunek studiów, służył w “czerwonych beretach”.

- I co z tego? - obruszyłem się.

- To za mało - spojrzała mi w oczy. - W przeciwieństwie do was ukończyłam studia interdyscyplinarne: historia, psychologia, kryminalistyka, filozofia, zarządzanie, prawo oraz ekonomia. Napisałam dziesiątki prac z psychologii dotyczących seryjnych włamywaczy i mówię panu, że Arsen Lupin pasuje do wizerunku “mojego” włamywacza.

Uniosłem głowę do góry i spojrzałem na sufit. Zrozumiałem, dlaczego pan Tomasz wolał wylegiwać się w łóżku niż przebywać z panną Kruger.

Raptem do gabinetu weszła Monika.

Od razu wyczułem, że coś się stało. Była podniecona i miała rozbiegany wzrok.

- Panie Pawle! - zawołała od progu. - Telefon.

Przeprosiłem pannę Kruger i udałem się do sekretariatu.

Znowu dzwonił szef.

- Przypatrz się dobrze naszemu gościowi i powiedz mi, jakiego koloru ma włosy? - ściszył głos jakby w obawie, że ktoś może go usłyszeć. - Czy jest blondynką?

- I to rasową - zażartowałem. - Spodobałaby się panu.

- Znasz plany naszego gościa na dzisiejszy wieczór? - pan Tomasz nie zareagował na moją uwagę. - No wiesz, czy wybiera się do filharmonii albo na spacer po Starówce?

- Stanowczo oświadczyła, że po pracy zamierza iść spać.

- No tak - wymamrotał jakby obawiał się najgorszego. - Dziwne... Nie spuszczaj jej z oka, Pawle. Zrób to dyskretnie i skutecznie.

Zaniepokoił mnie ton szefa. Znałem go na tyle dobrze, aby rozróżnić zwykłe dziwactwo od zagrożenia.

W tym czasie panna Kruger wpatrzona w ekran komputera stukała palcami w klawiaturę. Delikatnie przymknąłem drzwi.

- Proszę o wyjaśnienia - rzekłem. - Co się stało?

- Po prostu zrób to, o co cię proszę: nie spuszczaj jej z oka.

Szef zakończył rozmowę, a ja zaniepokojony jego telefonem uchyliłem drzwi, aby lepiej przyjrzeć się kobiecie.

Niemka wyczuła coś i szybko przeniosła wzrok z ekranu laptopa na mnie. Przyłapała mnie na podpatrywaniu przez szparę w drzwiach. Uśmiechnąłem się do niej kwaśno, na co odpowiedziała w podobny sposób.

To było okropne popołudnie. Musiałem wykonać mnóstwo telefonów do wyższych urzędników w ministerstwie oraz do policji o pozwolenie na prowadzenie śledztwa w sprawie kradzieży starodruków. Poza tym przez trzy godziny moje uszy narażone były na uwagi Niemki dotyczące złej organizacji pracy naszego departamentu. Na koniec dnia uzgodniliśmy, że nazajutrz rano odwiedzimy Bibliotekę Uniwersytetu Warszawskiego, a potem pojedziemy do Gdańska.

Z wielką ulgą odebrałem propozycję obiadu. Niemka zachowała się ładnie i obiad w restauracji na Starówce zjedliśmy na jej rachunek. Potem zawiozłem ją do “Holiday Inn”.

Kiedy znikła w oszklonych, wejściowych drzwiach hotelowych odjechałem pośpiesznie i okrążywszy hotel od strony ulicy Świętokrzyskiej zaparkowałem obok Pałacu Kultury i Nauki na ulicy Emilii Plater. Miałem stąd niezły widok na wchodzących i wychodzących z hotelu ludzi; co pewien czas przykładałem do oczu lornetkę, aby lepiej się przyjrzeć każdej kobiecie przypominającej Gerdę Kruger. W strugach padającego nieustannie deszczu mógłbym łatwo ją przeoczyć.

To było nudne zajęcie i po trzech godzinach bezskutecznej obserwacji chciałem nawet odjechać, ignorując tym samym zalecenia szefa.

Było kilkanaście minut po dziewiętnastej, gdy zauważyłem pannę Gerdę przemykającą pośpiesznie przez ulicę pod osłoną dużego, czarnego parasola. Ubrana była w elegancki płaszcz, spod którego wystawała długa, wieczorowa suknia. Szła w szpilkach, stawiając szybkie, drobne kroczki. Minęła jeepa dosłownie o kilka metrów, a następnie przeszła obok Sali Kongresowej. W duchu zganiłem się za nieostrożność i nieuwagę. Po prostu przegapiłem moment wyjścia kobiety z hotelu. Co by się stało, gdyby poszła w innym kierunku, na przykład w stronę Dworca Centralnego? Na moje usprawiedliwienie pozostawał fakt, że było już ciemno, a wściekle zacinający deszcz dodatkowo utrudniał obserwację.

Wyskoczyłem z Rosynanta i poszedłem za nią.

Nie musiałem długo jej śledzić, gdyż panna Kruger udała się do kasyna mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki od strony ulicy Marszałkowskiej. Trochę to było dziwne, gdyż najbardziej okazałe kasyno znajdowało się w hotelu “Marriott” w Alejach Jerozolimskich. Tam zazwyczaj pędzili cudzoziemcy pragnący za wszelką cenę pomniejszyć stan swojego konta. Być może panna Kruger lubiła miejsca bardziej zaciszne?

Wszedłem do monstrualnego holu Pałacu Kultury i Nauki i mijając windy, skręciłem w prawo. Zziębnięty wpadłem do poczekalni kasyna i ostrożnie postawiłem nogę na wypolerowanej podłodze holu. Mokry ślad, jaki na niej zostawiłem, dziwnie kontrastował z elegancją tego miejsca. Niemka w tym czasie oddała w szatni płaszcz i w pięknej, czarnej sukni udała się na salę gier.

Przez szparę w złotej kotarze widziałem ustawiony w centralnym miejscu kasyna stół do ruletki okupowany przez zamożnych hazardzistów. Ludzie byli ubrani elegancko, panował spokój wzmocniony subtelnie światłem żyrandoli i zapachem dobrych perfum. Miałem wielkie obawy, czy zostanę wpuszczony do środka w dżinsach.

Tak jak się obawiałem, podszedł do mnie zaraz człowiek w liberii i lustrując mnie od stóp do głowy zapytał o cel wizyty.

Zacząłem tłumaczyć, że czekam na przyjaciela.

- Doprawdy? - nie dawał wiary moim wyjaśnieniom. - Tutaj jest kasyno, a nie klub studencki.

Kątem oka dostrzegłem, że panna Kruger rozmawia z przystojnym mężczyzną z wąsikiem w wieku około czterdziestu lat. Miał bladą cerę i błyszczące włosy. Nosił idealnie skrojony, granatowy garnitur i modny krawat. Zdawało mi się, że już go gdzieś widziałem, ale nie mogłem przypomnieć sobie, w jakich to było okolicznościach.

- Zna pan tego gościa? - zapytałem człowieka w liberii, wskazując głową na eleganckiego mężczyznę rozmawiającego z Niemką.

- A pan właściwie kim jest? - przybrał groźny wyraz twarzy. - Prywatny detektyw się znalazł! Jazda mi stąd!

Nie dość, że skandal wisiał w powietrzu, to jeszcze panna Kruger i nieznajomy postanowili opuścić salę.

Człowiek w liberii zaczął mnie popychać ku drzwiom wyjściowym, wykrzykując pod moim adresem niezbyt pochlebne epitety.

Wtedy zderzyliśmy się z wychodzącym z toalety starszym panem z bródką.

- Proszę mi rozmienić dwieście złotych - rzekł łagodnym tonem do człowieka w liberii.

- Ja? - zdumiał się tamten.

- Mogą być cztery pięćdziesiątki? - zaproponowałem i sięgnąłem do kieszeni, chowając się jednocześnie za starszym panem przed wzrokiem Niemki.

- Czemu nie - odparł staruszek nerwowo zaginając róg banknotu.

Człowiek w liberii poczerwieniał ze złości, ale nie odzywał się. W tym czasie panna Kruger i elegancki mężczyzna minęli nas, ale na szczęście kobieta pochłonięta rozmową nie zauważyła mnie.

Wręczyłem staruszkowi banknoty i z ulgą przyjąłem widok ubierającej się w szatni pary.

- Czy gra pan w ruletkę? - spytał nieoczekiwanie staruszek wbijając w moją pierś koniec swojej eleganckiej laski. - A może woli pan pokera?

- Nie gram na pieniądze - palnąłem bez zastanowienia.

- Ten pan musi opuścić kasyno - zawarczał człowiek w liberii. - I to zaraz!

Kątem oka widziałem wychodzących z kasyna Niemkę oraz mężczyznę z wąsikiem.

- Pan zdaje się nie lubi hazardu? - dopytywał się starszy pan, przyglądając mi się uważnie. Był sympatycznym osobnikiem, który widać na starość postanowił przepuścić cały swój majątek. Wziął jeden z banknotów, które mu dałem i obejrzał uważnie pod światło dla sprawdzenia jego autentyczności. A potem zaczął nerwowo zaginać jeden z jego rogów.

- Zależy, co pan rozumie przez hazard - odparłem patrząc mu prosto w oczy.

Staruszek wzruszył ramionami i nic nie powiedział. Znikł za kotarą, ja zaś wybiegłem na rozległy hol, a z niego na zewnątrz.

Niestety, nigdzie nie mogłem dostrzec panny Kruger. Nie mogła w tak krótkim czasie dojść do “Holiday Inn” znajdującego się dwieście pięćdziesiąt metrów od strony ulicy Emilii Plater. Wniosek był jeden - musiała odjechać z nieznajomym mężczyzną samochodem.

Zrezygnowany pojechałem na Ursynów. Nie zadzwoniłem do pana Tomasza w obawie przed zbudzeniem go.

Następnego dnia wstałem o wpół do siódmej. Zjadłem jajecznicę, wpatrując się podczas posiłku w szary i załzawiony świat za oknem. O ósmej byłem już w departamencie. To co zobaczyłem wstrząsnęło mną dogłębnie. Przed drzwiami stała zdenerwowana panna Kruger, która próbowała otworzyć kopniakami i parasolką obite skórą drzwi. Brakowało tylko, aby zaczęła okładać drzwi pięściami i krzyczeć w stylu Freda Flinestone'a “ja ba da ba du!”.

- Zamknięte - zawołałem na dzień dobry.

- Od pięciu minut rozpoczął się nowy dzień pracy - warknęła

I puknęła palcem w zegarek.

- Pewnie Monika utknęła w korku - zacząłem tłumaczyć, mając na względzie niemiecką punktualność i solidność.

- Pan też się spóźnił - wypomniała mi. - Co za historia! I gdzie jest pański szef? Zaniemógł w windzie, a może zabrało go pogotowie?

Otworzyłem drzwi swoim kluczem, gdy w głębi korytarza dostrzegłem biegnącą ile sił Monikę. Domyśliła się powodu zamieszania, więc próbowała nadrobić to intensywnym stukotem obcasów o posadzkę. Zaczęła przepraszać, ale panna Kruger wpadła do środka zła na cały świat. Nie przywykła widać do spóźnień i braku dyscypliny. Skąd mogła wiedzieć, jak pracuje nasz departament? Gdyby tylko się dowiedziała, że mieszkający niemal po sąsiedzku pan Tomasz spóźnia się notorycznie...

Zaparzyłem kawy i ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy przybycia szefa. Oczywiście ani słowem nie zdradziłem się, że wiem o wieczornej wizycie Niemki w kasynie i spotkaniu z tajemniczym mężczyzną z wąsikiem. Szef się nie mylił co do panny Kruger, ale zupełnie nie mogłem pojąć, o co w tym wszystkim chodziło.

Upływały minuty, a pan Tomasz się nie zjawiał. Zastanawiałem się nad jego nieobecnością, gdy w tym czasie Niemka bębniła nieznośnie palcami o blat biurka. Dochodziła dziewiąta i w tej właśnie chwili powinniśmy pojechać do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, a potem wyruszyć w podróż do Gdańska. Zdenerwowany wykonałem kolejny telefon, ale szefa nie było w domu.

Ledwo odłożyłem słuchawkę, gdy rozległ się terkot telefonu. Nie czekałem na Monikę i sam odebrałem.

Dzwoniła policja.

- Czy niejaki Tomasz N.N. jest zatrudniony w Departamencie Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki na stanowisku dyrektora? - usłyszałem męski głos.

- Owszem - przytaknąłem zdenerwowany. Nawet panna Kruger przestała bębnić palcami i popatrzyła na mnie z uwagą. - Ale co się stało?

- Jeśli osobnik ten naprawdę zajmuje się ochroną zabytków, to jak pan wyjaśni fakt, że dzisiaj z samego rana próbował ukraść z Biblioteki Narodowej egzemplarz starodruku “De sacramentis” z 1486 roku?

ROZDZIAŁ DRUGI

KIM JEST NIEMKA? • PECHOWY WTOREK • KUZYN ANATOL I SPADEK • CO TO JEST “BIOPSIK”? • W BIBLIOTECE NARODOWEJ • ZOSTAJĘ ZŁODZIEJEM • PIERWSZE STARCIE Z PANNĄ KRUGER • W KOMENDZIE POLICJI • NIEOCZEKIWANY WYWIAD • KOMPUTERYZACJA • WIZYTA W BIBLIOTECE UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO • JAK ARSEN LUPIN WYNIÓSŁ BIBLIĘ? • KILKA SŁÓW O SYSTEMACH ALARMOWYCH • DZIEWUCH

Ton głosu Pawła zdradzał niepokój. Na wiadomość o pojawieniu się na lotnisku Batury i tajemniczej kobiety w audi poczułem, że znowu stanąłem twarzą twarz z prawdziwą przygodą.

Spokoju nie dawała mi także osoba naszego gościa z Niemiec, panny Kruger.

Owszem, rozmawiałem z nią telefonicznie dwa razy, a jej przyjazd do Warszawy był oficjalnie potwierdzony przez niemieckie ministerstwo, ale dla świętego spokoju postanowiłem sprawdzić tożsamość agentki.

Nie namyślając się zadzwoniłem do Hamburga i połączyłem się z tamtejszym Departamentem ds. Kradzieży Dzieł Sztuki. Dowiedziałem się, że panna Kruger odleciała dzisiaj do Warszawy, a przynajmniej w piątek odebrała bilety lotnicze w swoim ministerstwie.

- Nie spotkaliście się na lotnisku? - usłyszałem zdziwiony głos urzędniczki. - Może minęliście się?

- Możliwe - rzuciłem do słuchawki. - Ale przecież bym ją rozpoznał. To blondynka, prawda?

- Gerda Kruger? - znowu zdziwiła się. - Wręcz przeciwnie! Brunetka.

Ze zdziwienia zastygłem na chwilę z przystawioną do ucha słuchawką. Paweł twierdził, że nasza Gerda Kruger, która przyleciała dzisiaj rano była blondynką.

Dowiedziałem się, że niemiecki departament nic nie wie o tym, aby panna Kruger znała język polski. O ile mi wiadomo, takie rzeczy wpisuje się przecież do odpowiednich formularzy.

Podziękowałem za informacje i rozłączyłem się.

Czyżbyśmy mieli w departamencie szpiega? Wydawało się to bez sensu. Jeśli ta kobieta, siedząca teraz za moim biurkiem była fałszywą urzędniczką niemieckiego Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki, to przecież w każdej chwili musiała się liczyć z pojawieniem autentycznej panny Kruger. I dlaczego nie założyła peruki, aby lepiej odegrać rolę prawdziwej agentki? Ale czyż było to konieczne? Któż bowiem fatygowałby się dzwonić do Hamburga w celu sprawdzenia tożsamości kobiety.

“Prawdziwa panna Kruger została pewnie uprowadzona” - pomyślałem i natychmiast zadzwoniłem do Pawła, aby wydać mu stosowne polecenia dotyczące osoby fałszywej Niemki.

Po telefonie uspokoiłem się nieco i zażyłem lekarstwa. Zasnąłem ukojony stukotem kropel deszczu o szyby.

Wstałem skoro świt.

To był pechowy dzień. Podobnie zresztą jak cały poprzedni tydzień.

Pragnę wyjaśnić, że nieprawdą było, iż upozorowałem chorobę, by jak najdalej uciec od departamentu i znoszenia kaprysów panny Kruger - specjalnego agenta zajmującego się sprawami kradzieży dzieł sztuki w Niemczech. Owszem, towarzystwo tej damy napawało mnie lękiem, szczególnie po telefonicznych rozmowach w piątek, kiedy to kobieta za wszelką cenę pragnęła udowodnić swoją wyższość, ale nie zmieniało to faktu, że faktycznie byłem chory.

Na dodatek jakiś konował zabronił mi palenia papierosów!

Wracając do wtorkowego poranka...

Wstałem lewą nogą. Potem przewróciłem lampkę z nocnej szafki, a w łazience sparzyłem sobie wrzątkiem rękę. Nie koniec na tym. Po zapaleniu papierosa dostałem takiego ataku kaszlu, że oczy niemal wyszły mi z orbit. I jak na złość zabrakło kawy! Tego było już za wiele. Wściekły na cały świat założyłem płaszcz, wziąłem parasol i wyszedłem na ulicę. Zaraz po wyjściu z bramy kamieniczki ochlapał mnie przejeżdżający samochód. Już miałem zamiar wrócić do domu i nie wychodzić z niego przez tydzień, kiedy przemożna chęć ujęcia Arsena Lupina zwyciężyła.

Uzmysłowiłem sobie, że lada dzień może przecież ukraść kolejny starodruk albo manuskrypt. Poważnie zaniepokoiły mnie doniesienia o wzrastającej z miesiąca na miesiąc liczbie kradzieży starodruków z naszych bibliotek. To było wprost niewiarygodne, że znikały one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, by potem pojawić się w domach aukcyjnych w Niemczech albo Anglii. To był alarm dla naszej kultury i prawdziwe wyzwanie dla naszego departamentu. Jeszcze nigdy nie staliśmy w obliczu prawdziwego zagrożenia interesów naszego państwa. To było gorsze od klęski żywiołowej. Kradzieże skarbów narodowej kultury traktowałem bowiem jak zamach na naszą państwowość, na narodową świadomość i tożsamość. To co nie udało się w czasie drugiej wojny światowej hitlerowskim Niemcom i ZSRR, a wcześniej jeszcze w okresie zaborów carskiej Rosji, teraz dopełniało się niemal na naszych oczach.

Z niechęcią spoglądałem na szarą warszawską rzeczywistość, na lejące się z nieba strugi deszczu i przemokniętych mieszkańców stolicy. Cóż, praca detektywa często wymagała specjalnych wyrzeczeń.

Przed otwarciem biura odwiedziłem czytelnię Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej mieszczącą się na placu Krasińskiego. Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki byłem uprawniony do korzystania ze zbiorów specjalnych bez specjalnego zezwolenia.

Ale zaraz! Zdaje się, że czegoś nie wyjaśniłem. Czyż nie zaintrygował cię, Drogi Czytelniku, dziwny zegarek, na który zbyt często spoglądałem podczas niedzielnej wizyty lekarza w mojej kawalerce? Pamiętacie ten moment, w którym niczym jasnowidz odgadłem, co lekarz trzyma w wewnętrznej kieszeni marynarki? Od razu pragnę wyjaśnić, że nie jestem żadnym jasnowidzem! To była sprawka “biopsika”!

Ale po kolei. Nie wszyscy wiedzą, że wujek Gromiłło, ten sam, który skonstruował nieodżałowany wehikuł z silnikiem ferrari 410, miał syna Anatola, z którym nie utrzymywał bliższych kontaktów. Nie wiedziałem o tym aż do dnia, w którym odwiedził mnie notariusz z Niemiec działający zgodnie z wolą zmarłego niedawno Anatola Gromiłły z Wuppertalu, wynalazcy z zamiłowania. Ów notariusz wręczył mi małą walizeczkę stanowiącą niecodzienny spadek. W jej wnętrzu nie znalazłem pieniędzy, cennej biżuterii czy innych pamiątek po zmarłym, a jedynie dziwny zegarek oraz kilkadziesiąt stron zapisanego nieczytelnym pismem zeszytu, w którym wynalazca objaśniał istotę działania niezwykłego urządzenia. Urządzenia nigdzie nie opatentowanego. Był to pięciocentymetrowej średnicy szary “kapsel” z kilkoma różnokolorowymi guziczkami wmontowanymi w jego obudowę, emitujący i odbierający różnego rodzaju fale. Elektroniczny wyświetlacz zastępował tarczę zegarka, a wewnątrz “kapsla” znajdowała się mała bateria z zapasem energii na trzy minuty. W jego obudowie tkwił specjalny czujnik odbierający emitowane przez człowieka fale magnetyczne. Tę funkcję uruchamiało się zielonym guziczkiem, by po chwili na tarczy zegarka wyświetliły się liczby charakteryzujące napięcie nerwowe człowieka znajdującego się w zasięgu działania aparatu. Jak wiemy, człowiek wytwarza wokół siebie specyficzne pole magnetyczne, zmieniające się w zależności od działania wielu czynników. Jednym z nich jest stres. Z tego co zrozumiałem, kuzyn Anatol wymyślił dziesięciopunktową skalę nazywając ją “gromostresem”. I tak, dziesięć “gromów” charakteryzowało najsilniejsze pole magnetyczne wytwarzane przez organizm człowieka będącego w szoku. Bez zastanowienia nazwałem to urządzenie “biopsikiem”, bo wiązało się przecież z biologią człowieka i sympatycznie brzmiało.

Na tym jednak nie kończyła się jego niezwykłość. Naciśnięcie czerwonego guziczka powodowało wysłanie w dowolnym kierunku wiązki wysokiej częstotliwości dźwięków, zwanych ultradźwiękami. Jak wiemy, fale powyżej szesnastu kiloherców były dla ludzi niesłyszalne, a powyżej trzystu kiloherców mogły nawet stanowić zagrożenie dla naszego zdrowia. Ultradźwięki wykorzystywano w diagnostyce medycznej, powszechnie stosowano je także do odstraszania gryzoni. Jednak kuzyn Anatol zapragnął skonstruować podobne urządzenie w odniesieniu do ludzi. Emitując ultradźwięki o wyższej częstotliwości, można było nawet obezwładnić człowieka. Wystarczyło tylko nacisnąć czerwony guziczek, wysuwając jak najdalej od siebie rękę. Daleki byłem jednak od stosowania tak haniebnych eksperymentów i przyrzekłem sobie używać tej funkcji “biopsika” tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Wreszcie naciśnięcie niebieskiego guziczka uruchamiało funkcję wykrywania metalu w promieniu dwóch metrów. To dzięki “biopsikowi” mogłem wydedukować, że lekarz trzyma w kieszeni marynarki pistolet.

Teraz już wiesz, Drogi Czytelniku, jaki to niezwykły zegarek stał się moją własnością.

Ale powróćmy do mojej wizyty w czytelni Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej w Warszawie.

Po wypełnieniu formularza w sali na pierwszym piętrze Pałacu Rzeczypospolitej zostałem poproszony o wejście do czytelni, w której znajdowało się kilka stołów z przygotowanymi stanowiskami. Oprócz mnie w pomieszczeniu znajdowały się jeszcze dwie osoby. Przy drzwiach dyżurowała siedząca przy stoliku bibliotekarka.

Lubiłem przebywać w bibliotekach. Było tutaj miło, cicho i ciepło, pachniało starym drukiem i przeszłością. Ludzie zachowywali się pokornie niczym w kościele, a wielkie oko Boga zastępował czujny wzrok bibliotekarek albo obiektyw kamery. Poza tym czułem się w takich miejscach niczym w dżungli myśli ludzkiej.

Na moim stanowisku leżał już egzemplarz “De sacramentis” wydrukowany w 1486 roku w oficynie w Strasburgu. Tylko trzy egzemplarze tego starodruku były w posiadaniu polskich bibliotek: oprócz Biblioteki Narodowej miały go jeszcze biblioteki Prowincji OO. Bernardynów w Krakowie i gnieźnieńskiego Archiwum Archidiecezjalnego.

Od razu pragnę wyjaśnić, że nie przyszedłem tutaj dla tego zabytku. Tym razem chciałem po prostu wczuć się w rolę planującego kradzież włamywacza, w jego psychikę, a choć nie miałem przygotowanego żadnego planu, ta niewinna próba pozwalała mi lepiej wejść w skórę złodzieja. Zapaliłem lampkę i obejrzałem uważnie księgę, zerkając dyskretnie co pewien czas na bibliotekarkę. Była czujna.

Także cztery kamery umieszczone w rogach pokoju obserwowały każdy mój ruch. Obraz, które rejestrowały, był wyświetlany na monitorze w pierwszej sali, w której dopełnia się formalności (zanim wszedłem do czytelni widziałem tam monitor). Zdawało się, że siedząca przy drzwiach bibliotekarka uważnie obserwowała każdy ruch czytelników. Reagowała na każde nasze chrząknięcie, szelest papieru i ruch. Nigdy przedtem nie zwracałem na to uwagi, a przecież byłem tutaj częstym gościem.

W pewnym momencie nie wytrzymałem i kichnąłem, a bibliotekarka natychmiast zgromiła mnie wzrokiem. Wyciągnąłem chusteczkę, burząc doszczętnie święty spokój panujący w tym pomieszczeniu. Speszony sięgnąłem po lupę i zacząłem oglądać lekko pożółkły papier stronic starodruku.

Kto by pomyślał, że księga ta była warta więcej od nowoczesnego samochodu. Wystarczyło tylko wymyślić skuteczny sposób na wyniesienie jej na zewnątrz. Być może wystarczyłby fałszywy dowód osobisty i podrobiona rekomendacja rektora uczelni albo dyrektora instytutu. Należało też wcześniej zaznajomić się z rozkładem pomieszczeń w budynku oraz zwyczajami personelu. Ale czyż złodziej nie przygotowywał się miesiącami do “skoku”?

W pewnym momencie powstało przy stole dyżurnej bibliotekarki małe zamieszanie. Spowodowało to pojawienie się nowego czytelnika i wyjście z sali jednego z dwóch czytelników. Czym prędzej włożyłem starodruk pod sweter i żwawo ruszyłem do wyjścia. Częściowo byłem zasłonięty przez nowo przybyłego i szedłem za opuszczającym salę czytelnikiem, jakbym był jego cieniem. W drugim pomieszczeniu inna bibliotekarka nie spoglądała akurat na monitor. Odwrócona do nas plecami szperała w zawieszonej na ścianie półce. Kiedy czytelnik, za którym wyszedłem, zbliżył się do jej stołu, szybko skryłem się za rzędem gablot z katalogami w głębi pomieszczenia. Następnie okrążyłem je po cichu i wyszedłem na korytarz.

Już słyszałem nawoływania dyżurnej bibliotekarki z czytelni, która zauważyła moje zniknięcie. Nie namyślając się dłużej przebiegłem krótki odcinek holu i zbiegłem schodami w dół. Kasłałem przy tym potwornie, gdyż choroba wciąż dawała o sobie znać.

Na dole drogę zagrodził mi umundurowany strażnik, który przywitał mnie wyciągniętym z kabury pistoletem. Nie miałem żadnych szans ucieczki. Ale dzięki temu przekonałem się, że nie można było w ten naiwny sposób ukraść niczego z tych murów. Może gdybym dysponował pistoletem gazowym, dałoby się obezwładnić strażnika i uciec. Mogłem także od biedy użyć “biopsika”, ale przecież Arsen Lupin nie stosował przemocy. I na pewno nie kradł starodruków bezpośrednio z czytelni. Musiał mieć inny sposób, bardziej sprytny, przemyślany, słowem - perfekcyjny. Jak na Arsena Lupina przystało.

- Złodziej! - oskarżały mnie bibliotekarki, które zdążyły już zejść na dół.

Jedna z nich znała mnie z widzenia, gdyż wielokrotnie tutaj przychodziłem, więc zaczęła mi się uważniej przyglądać.

- Pańska twarz wydaje mi się znajoma. Pewnie przychodził pan tutaj, aby przygotować kradzież. To pan jesteś ten Arsen Lupin, o którym ostatnio głośno.

- To nieprawda! - broniłem się. - Czy tak postępuje Arsen Lupin? On jest lepiej przygotowany, bo przecież nikt nie wie, w jaki sposób wynosi z bibliotek książki.

Pomimo moich zapewnień, że nie jestem złodziejem, a jedynie tropiącym Arsena Lupina pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków, wezwano policję.

Ale i ona nie uwierzyła moim zapewnieniom. Zaproponowałem zatem, aby zadzwoniono do departamentu. Dopiero interwencja Pawła poskutkowała.

I w tych oto dziwnych dla mnie okolicznościach ujrzałem po raz pierwszy pannę Kruger.

Nie tak ją sobie wyobrażałem. Byłem pewny, że ujrzę starszą, o przysadzistej budowie niewiastę ze złowrogo zaciśniętymi ustami, ubraną w szary, urzędowy żakiet i spódniczkę zachodzącą za kolana. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że panna Kruger jest atrakcyjną blondynką w wieku około trzydziestu lat, ubraną w długi, modny płaszcz, pod którym nosiła mini spódniczkę odsłaniającą zgrabne nogi. Nie była oszałamiającej urody kobietą, tak zwaną klasyczną pięknością, ale po prostu ładną, zadbaną i pewną siebie osobą. Niestety, była też typem nowoczesnej feministki, ambitnej i z uporem brnącej do celu.

Paweł podszedł do mnie i na ucho zdał mi pobieżną relacje z wieczornej wizyty Niemki w kasynie.

Popatrzyłem w jej błękitne oczy z autentycznym zainteresowaniem. Przyglądała mi się uważnie, ale nie traktowała mnie jak równego sobie, nawet nie patrzyła na mnie jak na przeciwnika. W jej oczach dostrzegłem coś znacznie gorszego: cień politowania.

- Wydawało mi się, że zajmuje się pan ochroną zabytków, a nie ich kradzieżą - rzekła niskim głosem, co spowodowało, że natychmiast speszyłem się.

- Chciałem upewnić się, czy nasze biblioteki są dobrze strzeżone - bąknąłem. - Okazuje się, że posiadają dobrą ochronę.

- Po prostu nie dorasta pan do pięt Arsenowi Lupinowi - zaśmiała się pod nosem. - Dlatego został pan ujęty.

Ta uwaga dotknęła mnie do żywego. Wbrew zaleceniom lekarza sięgnąłem po papierosy.

- To, że ten pan został przyłapany na gorącym uczynku - uniosła się pani kierownik czytelni, co w drodze pocieszenia mogłem odebrać jako obronę mojego stanowiska w tej kwestii - świadczy o tym, iż księgozbiór naszej biblioteki jest dobrze strzeżony. Być może ten Arsen Lupin to jakiś cwaniak, ale z Biblioteki Narodowej nic nie ukradnie.

- W Gdańsku też tak uważali - zaskrzeczała Niemka. - Do czasu.

Nie słuchałem dalej tej sprzeczki. Już po pierwszym zaciągnięciu się papierosem poczułem, jak krew odpływa mi z głowy, zaś płuca ściska niewidoczne imadło. A potem nastąpił potworny atak kaszlu.

Kiedy wycierałem chusteczką załzawione oczy, podszedł do mnie policjant.

- Potwierdzają państwo tożsamość tego pana? - spytał moich współpracowników wskazując mnie palcem. - Zabierzemy go na komendę, gdzie złoży stosowne zeznania. Potem go odwieziemy do ministerstwa. Nie wygląda mi na złodzieja. Zamiast do aresztu, powinien trafić do szpitala.

- Ma pan rację - wtrąciła panna Kruger. - Herr Tomasz nie przypomina naszego włamywacza. Arsen Lupin to nieprzeciętny umysł. I z pewnością jest typem supermana.

Nie skomentowałem tej uszczypliwej uwagi. Popatrzyłem na nią w milczeniu zastanawiając się, kim do licha była ta kobieta?

Zauważyła mój badawczy wzrok i natychmiast przybrała groźny wyraz twarzy.

- Niech pan zgasi tego peta - wykrzywiła usta z niesmakiem. - Stary człowiek nie powinien palić. Poza tym to niezdrowy nałóg.

- Farbowanie włosów też nie jest zdrowe - odciąłem się natychmiast, odnotowując z satysfakcją fakt, że moje słowa zaskoczyły ją kompletnie. Przez chwilę wydawało mi się, że kobieta nie wie, o co mi chodziło. Poczerwieniała ze złości i posłała mi pełne nienawiści spojrzenie.

Zgasiłem w popielniczce tlący się papieros, uśmiechnąłem się tajemniczo i wyszedłem z policjantem na zewnątrz.

W komendzie wyjaśniłem szczegółowo motywy swojego występku. Telefon z gabinetu ministra rozwiał wszelkie wątpliwości policji dotyczące mojej osoby. Nasz departament znany był z niekonwencjonalnych metod działania, a poza tym miałem nieposzlakowaną reputację.

Szczęśliwie wszystko skończyło się na pogrożeniu palcem.

Ale gdy wychodziliśmy z policjantem z Pałacu Mostowskich, w którym mieści się Komenda Stołeczna Policji, dopadła nas ekipa telewizyjna!

- Czy ujęliście Arsena Lupina? - zaczęła zadawać pytania młoda reporterka w okularach, ubrana w specjalny przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem na głowie.

Jeden z członków ekipy filmował nas profesjonalną kamerą, drugi podtykał bezczelnie pod nos olbrzymi mikrofon, a jeszcze inny ochraniał pozostałych parasolem.

- Czy to jest Arsen Lupin? - dopytywała się reporterka patrząc na mnie z wielkim zainteresowaniem. - Co ukradł tym razem? Kim jest? Według naszych informacji to dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków...

- Nie mamy nic do powiedzenia w tej sprawie - odpowiedział beznamiętnym głosem policjant. - Ten pan nie jest Arsenem Lupinem. Przepraszamy, ale musimy odjechać.

- Ale nie zaprzecza pan, że jest to dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków? - nie dawała za wygraną reporterka. - I co się wydarzyło w czytelni Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej?

- Dziękuję państwu za rozmowę - policjant odsunął od siebie mikrofon, dając tym samym do zrozumienia, że wywiad uważa za skończony.

Wtedy to intuicja kazała mi zabrać głos.

- Arsen Lupin nie istnieje - rzekłem stanowczo do mikrofonu.

- Co pan wygaduje?!

- To bzdura. Żart. Dziennikarska plotka.

- Co w takim razie robi w Pałacu Mostowskich dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków?

- Jak sama pani zauważyła, jest to pałac - odpowiedziałem. - Zabytek. Wymaga specjalnej ochrony.

Kichnąłem.

I zostawiając osłupiałą z wrażenia ekipę telewizyjną pod Pałacem Mostowskim pognaliśmy w strugach deszczu do niebieskiego poloneza.

Po kwadransie byłem już w ministerstwie.

Najpierw udałem się do gabinetu wiceministra, aby wysłuchać ustnej nagany. Na koniec tej rutynowej ceremonii poproszono mnie o jak najszybsze rozwiązanie sprawy kradzieży starodruków i życzono szybkiego powrotu do zdrowia.

Wychodząc na korytarz usłyszałem jeszcze wołanie asystentki ministra:

- To dla pana!

Cofnąłem się i wziąłem urzędowe pismo, którym wymachiwała groźnie.

- To w sprawie komputeryzacji naszego ministerstwa - wyjaśniła oschle. - Proszę się z tym zapoznać. Jutro podłączą wasz departament do sieci. Informatyk o wszystkim was poinstruuje.

- Kompletnie o tym zapomniałem - mruknąłem niezadowolony. Niezbyt uśmiechała mi się wizja nowoczesnego biura dysponującego najnowszą generacją komputerów pracujących w sieci. To było za wiele jak na mnie, starego kawalera i dziwaka, wychowanego w kulcie wielkiej sztuki minionych wieków. Owszem, dostrzegałem zalety posiadania komputerów, ale zachłanność, z jaką świat połykał wszelkie nowinki płynące z informatycznej wylęgarni, rosnącą komercjalizację tej dziedziny i nieodwracalną ekspansję internetowej sieci, która zdawała się zaciskać pętlę na ludzkich umysłach, uważałem za zjawisko chore i pozbawione ducha.

Zaszedłem do naszego departamentu. Oddałem pannie Monice pismo i zapomniałem o komputerach. Mój umysł był teraz zaprzątnięty wyłącznie sprawą Arsena Lupina.

Wszedłem do swego gabinetu. Paweł z Gerdą Kruger ślęczeli nad przenośnym komputerem i na moje pojawienie się skierowali na mnie wzrok. Musiałem wyglądać nietęgo, gdyż Niemka popatrzyła na mnie ze zmartwieniem, a potem przeniosła spojrzenie na Pawła.

- Herr Tomasz jest tak blady, że z powodzeniem mógłby zagrać w filmie o duchach - ironizowała. - Nie jest w stanie chodzić, niebezpiecznie kaszle i lada chwila nabawi się zapalenia płuc. O tropieniu Arsena Lupina nie ma co marzyć.

Jak na zawołanie wyciągnąłem chusteczkę i wytarłem nią nos. Kobieta uśmiechnęła się i z wyższością, usiadła wygodnie w fotelu z nogą założoną na nogę.

- Właśnie wtajemniczam Herr Pawła w tajniki pracy naszego departamentu, który składa się z dziesięciu osób, wykształconych, młodych, zdrowych. Średnia wieku: trzydzieści dwa lata! Dysponujemy najnowocześniejszą bazą danych o dziełach sztuki na całym świecie, współpracujemy z Interpolem, a nawet z FBI. W każdej chwili mamy kontakt z Międzynarodową Unią Antykwariuszy CINOA, zrzeszającą kilkanaście tysięcy antykwariuszy z prawie wszystkich krajów Europy i z USA. Każdy z naszych pracowników zna podręcznik kryminalistyki na pamięć, studiuje psychologię, interesuje się informatyką i codziennie ćwiczy na siłowni.

- Imponujące - zadrwiłem i wytarłem nos.

- Musicie poddać się reorganizacji - mówiła dalej. - Zaproponowałam waszemu ministrowi, aby powiększył kadrę departamentu i wziął nasz niemiecki departament za wzór.

- Właśnie wracam z gabinetu ministra - uniosłem się na wieść o nowych pracownikach. - Bóg mi świadkiem, że nic o tym nie wspominał.

- Może nie chciał pana zdenerwować? Jest pan chory i mógłby zasłabnąć z wrażenia.

Wstałem i oparłem się groźnie rękami o blat biurka, za którym siedziała Niemka.

- Żadnych nowych pracowników - rzekłem z naciskiem. - Lada dzień mają podłączyć nas do sieci. To wystarczy. Przyjdzie jakiś informatyk, dadzą nam nowe komputery...

- Komputery to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć je obsługiwać - mówiąc to, patrzyła na mnie wyzywająco. - Zna się pan na komputerach?

- Mamy w samochodzie jeden z podłączonym do telefonu komórkowego modemem internetowym - wtrącił się Paweł.

- Pytam Herr Tomasza, czy umie włączyć komputer?

Cóż mogłem jej powiedzieć? Nie znałem się na tych sprawach i już!

- Komputery są głupsze od kury! - palnąłem zdenerwowany i z powrotem usiadłem na krześle. - Mam swój własny komputer. Waży niewiele ponad kilogram, ma pojemność 650 cm3 i dysponuje rozległą siecią składającą się z biliona połączeń neuronalnych - to mówiąc dotknąłem wymownie palcem swojej głowy.

Ale niełatwo było speszyć Gerdę Kruger.

- Tak, imponujące - pokiwała głową. - Obawiam się jednak, że zwyczajny pijak spod budki z piwem dysponuje takim samym sprzętem.

- To fakt - dodałem. - Ale nie wydaje mi się, aby umiał go właściwie obsługiwać.

Przez chwilę wydawało mi się, że moja riposta zaskoczyła Niemkę.

- A jak z naszą wizytą w bibliotece uniwersyteckiej? - zmieniła temat, co uznałem za pewien sukces w dotychczasowych potyczkach.

- To niedaleko stąd - powiedziałem. - I proszę już więcej nie wspominać dzisiaj o reorganizacji.

Nic nie powiedziała. Wstała i podeszła do wieszaka po swój płaszcz.

Gabinet Starych Druków Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego mieści się na Krakowskim Przedmieściu w klasycystycznym Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich, naprzeciwko wylotu ulicy Królewskiej. Z Ministerstwa Kultury i Sztuki zwykle chodziliśmy do czytelni pieszo, ale dzisiaj, z uwagi na padający deszcz pojechaliśmy tam naszym jeepem.

Miałem zawroty głowy, byłem osłabiony i czułem, że gorączkuję. Odpowiednim dla mnie miejscem było teraz łóżko, ale osoba Gerdy Kruger - a raczej jej pobłażliwy stosunek do mnie - sprawiła, że postanowiłem odegrać rolę twardziela.

Weszliśmy do biblioteki prosto z ulicy. Przestronny pałacowy hol był opustoszały. Przeszliśmy obok doryckich kolumn podpierających wysoki sufit i udaliśmy się do szatni znajdującej się po prawej stronie.

Już po chwili zasiedliśmy w czytelni na parterze, liczącej sześć stanowisk. Przywitał nas szpakowaty kierownik czytelni, który przeprosił za nieobecność dyrektora Antoniego W., bawiącego na międzynarodowej konferencji bibliotekarzy w Barcelonie.

Zachęcony obecnością atrakcyjnej Niemki mężczyzna ujawnił swoje krasomówcze zdolności.

- Gabinet Starych Druków gromadzi publikacje z okresu od XV do XVIII wieku - zaczął opowiadać z zapałem kierownik. - Zbiory liczą sto trzydzieści tysięcy woluminów książek i pięć tysięcy woluminów czasopism i kalendarzy. Zasób starych druków jest jedną z większych kolekcji tego typu w Polsce. Jego najcenniejszą część stanowią druki najstarsze: sto czterdzieści sześć egzemplarzy inkunabułów oraz ponad dwanaście tysięcy druków z XVI wieku. Są tam książki obce z okresu od XVI do XVIII wieku. Wśród zgromadzonych poloników najliczniejszą i najciekawszą grupę stanowią druki z XVIII wieku, zwłaszcza publicystyka i materiały źródłowe z okresu panowania króla Stanisława Augusta...

W tym momencie Niemka nie wytrzymała.

- Ale my przyszliśmy w sprawie kradzieży biblii.

- Ach, tak - otrząsnął się kierownik czytelni i natychmiast sposępniał. - Arsen Lupin! “Alte und Neue Testament” w tłumaczeniu Marcina Lutera, wydany w Wittenberdze w 1540 roku w oficynie Hansa Luffta. Dziwna to kradzież...

- A czemuż to? - zapytałem.

- Ten Arsen Lupin sprawia wrażenie osoby metodycznej i konkretnej - odpowiedział spokojnie kierownik czytelni. - Ta jego pewność siebie, te wizytówki, brak śladów. Kradnie zatem z naszych zbiorów wydaną po niemiecku biblię, którą próbuje sprzedać w Sopocie, a potem w Warszawie. To dziwne. O ile bowiem kradzieży dokonał w sposób perfekcyjny, to już próba sprzedaży starodruku wskazuje na nowicjusza. Jakby nie wiedział, co z tym fantem zrobić? Prasa spekulowała, że osobnik próbujący sprzedać biblię może być studentem. Niewykluczone, że naszego uniwersytetu. Opis sprzedającego starodruk w obu przypadkach jest podobny: wysoki szatyn z zawiązanym z tyłu końskim ogonem.

- Ma pan rację - odezwałem się. - To mógł być student.

- Albo po prostu Arsen Lupin wynajął jakiegoś studenta - wtrąciła Gerda Kruger. - Nie jest chyba na tyle głupi, aby ryzykować pokazanie swojej twarzy. Nie, to nie był Arsen Lupin!

- A może użył charakteryzacji, abyśmy myśleli, że włamywaczem jest student - zauważył Paweł.

Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Każdy z nas mógł mieć rację, ale na tym etapie śledztwa nic więcej nie byliśmy w stanie powiedzieć.

- Zbiory starych druków są udostępniane głównie pracownikom naukowym oraz studentom - odezwał się po chwili kierownik czytelni.

- Udostępnianie odbywa się zgodnie z “Regulaminem korzystania ze zbiorów Gabinetu Starych Druków BUW”. Studenci mogą korzystać ze starych druków jedynie na podstawie zaświadczenia od promotora lub opiekuna naukowego. Niemniej jednak mają łatwy dostęp do księgozbioru w porównaniu ze zwykłym złodziejem z ulicy. Być może Lupin jest pracownikiem naukowym z tytułem doktora, który nie musi mieć żadnego zaświadczenia, aby tutaj wejść. Poza tym musi znać rozkład pomieszczeń, zwyczaje personelu i system alarmowy...

- Tak jak zna je pracownik biblioteki - zauważyłem.

Zdegustowany moją uwagą kierownik czytelni podrapał się po głowie, ale nic nie powiedział.

- Właśnie! - przerwała ciszę Niemka. - Chciałabym obejrzeć system alarmowy, wszelkie zabezpieczenia i możliwe wejścia.

Kierownik zrobił kwaśną minę i rozłożył ręce na boki.

- Bardzo nam przykro, ale nie możemy ujawniać takich sekretów - rzekł przepraszającym tonem. - Tylko policja może uzyskać takie dane.

- Prowadzimy śledztwo w tej sprawie - oburzyła się Niemka. - Herr Tomasz dostał list od waszego dyrektora z prośbą o odzyskanie skradzionej biblii. Jak możemy wam pomóc, skoro nie chcecie nam nic powiedzieć?

- Pan Tomasz nie odezwał się, więc sprawę uznaliśmy za nieaktualną. Być może dyrektor po powrocie udzieli panu potrzebnych informacji, ale ja nie zostałem przez niego upoważniony.

- Cóż - chrząknąłem. - W takim razie nic tu po nas.

Przeszliśmy do szatni.

Mijaliśmy rząd katalogów, gdy Paweł wskazał dyskretnie palcem na lewy kąt przy drzwiach. Na ścianie, obok wielkiej planszy z planem biblioteki, znajdowało się kilka elektronicznych skrzynek z migającymi na czerwono i zielono światełkami.

Zatrzymaliśmy się przed planem i z zainteresowaniem przyglądaliśmy się mu. Najbardziej zaintrygowany wydawał się mój podwładny.

- Z planu wynika, że biblioteka ma sześć wyjść ponumerowanych od A do F - zagadnął kierownika Paweł.

- W zasadzie czynne są tylko dwa - tamten odpowiedział niechętnie. - Główne - od ulicy i tylne - od dziedzińca uniwersyteckiego.

Nie przedłużaliśmy dalej tej rozmowy z uwagi na bierną postawę kierownika czytelni. Wyszliśmy na deszcz.

- Pierwszy raz prowadzę śledztwo, w którym zainteresowana strona utrudnia je - pożaliła się Niemka, gdy znaleźliśmy się w jeepie.

- A ja nigdy przedtem nie tropiłem złoczyńcy w tak bliskim sąsiedztwie ministerstwa - dorzuciłem swoje trzy grosze. - Dosłownie tuż za miedzą.

Ruszyliśmy z parkingu, ale zaraz Paweł zjechał na chodnik.

- Widzicie kościół? - zapytał wskazując ręką na manierystyczny kościół Wizytek usytuowany w głębi placu przyległego do północno-wschodniego skrzydła Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich.

- Zamierzacie iść na mszę? - zadrwiła Niemka. - Modlitwa niewiele pomoże w śledztwie. Ech, wy Polacy!

- Rozważam możliwość dostania się do biblioteki od strony kościoła - wyjaśnił spokojnie Paweł. - Budynki okalające dziedziniec kościoła łączą się z budynkami uniwersyteckimi, w tym też bibliotecznego pałacu. Być może istnieje jakieś tajne przejście, o którym nie wiemy.

- Mało prawdopodobne - rzekła Gerda Kruger.

- A to czemu?

- Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego nie jest jedynym obiektem zainteresowania Arsena Lupina. Okradł też bibliotekę w Gdańsku. On musi mieć jakąś uniwersalną metodę rabunku, która wyklucza istnienie tajnych przejść czy podziemnych labiryntów. Każdy budynek biblioteczny w kraju ma inną architekturę i system zabezpieczeń. Złodziej nie liczy na cud, przypadek, zrządzenie losu.

- Nie wyklucza to jednak możliwości, o której mówiłem - nie dawał za wygraną Paweł. - Być może istnieje takie przejście, dzięki któremu dostał się na teren biblioteki.

- Zgoda, ale i w tym wypadku musiał ominąć system alarmowy, znać dokładne miejsce przechowywania zbiorów, rozpoznać konkretne egzemplarze starodruków. Nie koncentrujmy się tak intensywnie na sposobie dostania się z zewnątrz do biblioteki, ale raczej na samej bibliotece. Tajemnica leży w środku. To, czy Arsen Lupin wszedł przez komin, okno albo tajne przejście, jest tylko jednym z elementów, moim zdaniem, drugorzędnych. Jeśli zamierza okraść kolejne biblioteki - a tak zakładam - to musi mieć uniwersalną metodę, a nie liczyć na tajne przejścia.

Przyjrzałem się uważnie Niemce.

Podzielałem jej sposób rozumowania. Miała rację. Dedukowała niczym wytrawny detektyw. Już sam nie wiedziałem, co o niej myśleć. A może była prawdziwym agentem Gerdą Kruger? Tego nie wiedziałem, ale musiałem przyznać, że znała się na rzeczy i mówiła mądrze. A mądre kobiety zawsze mi imponowały, chociaż z taką samą siłą onieśmielały.

Nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Zmieszałem się trochę i zacząłem kasłać.

- Podjedźmy do departamentu - zadecydowała Niemka. - Herr Tomasz gotów się rozchorować. Macie w barku koniak, a to dobre lekarstwo na przeziębienie.

Ściana wody uderzyła gwałtownie w lewy bok samochodu, a następnie strumieniem spłynęła majestatycznie po szybie. Minął nas autobus i zaraz włączyliśmy się do ruchu.

Po pięciu minutach byliśmy już w gabinecie.

- Co za pogoda - powiedziałem siadając ciężko na fotelu.

Czułem się fatalnie. Z minuty na minutę coraz gorzej. Zachciało mi się palić, ale paczka była pusta.

- Na zdrowie - rzekł Paweł stawiając na blacie biurka kieliszek do połowy napełniony złocistym koniakiem.

- Powiedz, Pawle - zacząłem - co takiego zauważyłeś w bibliotece? Mam na myśli ten kąt w szatni z tymi elektrycznymi skrzynkami.

- To były centralki alarmowe - odpowiedział. - Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że jedna z nich obsługuje tradycyjny system alarmowy.

- Jaśniej.

- W niektórych pomieszczeniach są zainstalowane czujniki podczerwieni pasywnej, które w razie dostania się intruza do strzeżonego miejsca przekazują sygnał do odpowiedniego sygnalizatora optyczno-akustycznego, popularnie zwanego “kogutem”. Nie mam jednak pojęcia, czy biblioteka dysponuje urządzeniem transmitującym sygnał drogą radiową bądź telefoniczną do odpowiednich służb ochroniarskich albo policji.

- Herr Paweł ma rację - odezwała się Gerda Kruger. - Te skrzynki w szatni biblioteki są centralkami reagującymi na impulsy od różnych czujników i sygnalizatorów umieszczonych wewnątrz budynku. Reagują także na temperaturę, dym, wodę i uruchamiają sygnał alarmowy w razie awarii. Nie mieliśmy czasu na dokładne przyjrzenie się centralkom, ale jest to raczej tradycyjny system alarmowy.

- Ale włamywacz miał pewnie więcej czasu na dokonanie właściwych oględzin - westchnąłem.

- Jeśli ma pojęcie o systemach alarmowych - mówiła dalej Niemka - to wystarczyło zapamiętać nazwę handlową centralki, aby wiedzieć o systemie alarmowym biblioteki prawie wszystko. Zakładam, że Lupin miał dużo czasu, aby porozglądać się uważnie po wszystkich zakamarkach.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy.

- A co z wyjazdem do Gdańska? - zapytała nieoczekiwanie Gerda Kruger. - Obawiam się, że pojedziemy tam we dwójkę z Herr Pawłem.

- Bardzo chciałbym tam być - powiedziałem i upiłem nieco alkoholu. - Modlę się, aby ten koniak postawił mnie na nogi. Proponuję zatem wyruszyć jutro. Zresztą pogoda jest fatalna, a jutro może się rozpogodzić.

- Zapowiadali opady na cały tydzień - zrobiła pobłażliwą minę. - I nie sądzę, aby wyzdrowiał pan do jutra.

- A może moje towarzystwo pani nie odpowiada?

- Po prostu jest pan chory - uniosła się, a potem machnęła zrezygnowana ręką i odwróciła się do mnie bokiem.

Dopiłem resztkę koniaku, który dodał mi trochę sił i wstałem.

- Idę do domu - rzekłem stanowczym tonem. - Do jutra muszę się wykurować. Niech pani reorganizuje sobie to i owo, oczywiście na miarę naszych możliwości, a jutro pojedziemy do Gdańska. To moja decyzja. Wstąpcie po mnie o ósmej.

Wyszedłem z gabinetu i zamknąłem drzwi.

- Przekaż Pawłowi wiadomość, aby nie spuszczał z naszego gościa oka - powiedziałem ściszonym głosem do Moniki. - Tylko dyskretnie.

Kiwnęła głową z zadowoleniem, że uczestniczy w jakiejś tajnej operacji.

- A panu radzę wziąć gorącą kąpiel, założyć skarpetki na noc, a w dziurki nosa wsadzić ząbki czosnku - doradziła mi na pożegnanie. - Mój tata wypijał jeszcze przed snem pięćdziesiąt gramów spirytusu. Rano powinien pan poczuć się lepiej.

Podziękowałem i zamknąłem za sobą drzwi.

Wychodziłem już na zewnątrz, gdy w głównych drzwiach ministerstwa zderzyłem się z młodą osobą.

- Proszę uważać - skrzywiłem się i natychmiast obrzuciłem ją wrogim spojrzeniem.

W pierwszej chwili nie potrafiłem nawet zidentyfikować jej płci. Mokre od deszczu krótkie, rude włosy przylegały śmiesznie do skóry głowy. Osoba ubrana była w jakieś łachy: workowate spodnie i luźny, zwisający na jej chudym ciele sweter. Była kompletnie przemoknięta i z zimna szczękała zębami.

- Przepraszam - usłyszałem dziewczęcy głos.

“Kobieta” - ustaliłem w myślach jej płeć. “A w zasadzie «dziewuch»”.

Nie odezwałem się słowem i już miałem wyjść na deszcz, gdy za swoimi plecami usłyszałem jej wołanie:

- Przepraszam pana. Na którym piętrze mieści się Departament Zabytków?

Odwróciłem się oburzony i jednakowoż zaskoczony.

- Chyba Ochrony Zabytków - poprawiłem ją.

- Być może - pokiwała małą główką i założyła na nos wyjęte z przedniej kieszeni ogrodniczek okulary w drucianej oprawie. - Nie znam się na starociach. To wie pan, jak tam dotrzeć?

Przyjrzałem się uważnie podlotkowi. Jaki miała do nas interes?

- Drugie piętro, lewe skrzydło - poinformowałem ją.

- Dzięki - rzuciła niedbale w moją stronę i odwróciła się na pięcie.

- A co cię sprowadza do Departamentu Ochrony Zabytków? - zapytałem. - Może będę mógł ci jakoś pomóc?

I już zamierzałem przyznać się, że jestem dyrektorem tego departamentu, gdy Dziewuch wszedł mi w słowo.

- Mam ich podłączyć do sieci - przyznała się. - Jestem studentką informatyki i pracuję na zlecenie ministerstwa. Nazywam się Aldona L. I dzięki za pomoc. Trafię sama.

- Tak się składa, że...

- Aha, podobno rządzi tam jakiś nieciekawy gość - nie zważała na moje słowa, przybierając nonszalancką pozę. - Czy to prawda? Nie znoszę ważniaków. Może pan go zna? Ostrzegano mnie, że jest nie do życia. Wie pan - typ starego zrzędy.

Poczułem, jak rumieńce zalewają moje policzki. Krew zagotowała się w moich żyłach. Przecież ten Dziewuch miał na myśli moją osobę. To ja byłem owym “zrzędą”, człowiekiem “nie do życia”.

Cudem się opanowałem i przybrałem maskę obojętności.

- A tak - odezwałem się. - Pracuje tam ktoś taki.

- Tego się obawiałam - posmutniała. - Ale czego się można spodziewać po takich, którzy zajmują się starociami? Jeszcze raz dzięki!

- Zaraz! - zawołałem. - Właściwie to pokażę ci drogę, bo chyba źle cię poinformowałem. Ale wiem jak iść. Chodź.

Wzruszyła ramionami i poszła za mną posłusznie.

- Ludzie, którzy ochraniają zabytki nie muszą być źli - odezwałem się na schodach. - Co by się stało, gdyby skarby naszej przeszłości miały zniknąć z powierzchni ziemi? Jaka byłaby nasza rzeczywistość bez tych niemych świadków naszej historii?

- Cyberprzestrzeń - odpowiedziała bez namysłu.

- Że co? - z wrażenia zdjąłem okulary.

- Globalna sieć. Noosfera. Sztuczna inteligencja. Tak właśnie widzę naszą przyszłość.

Zacisnąłem wargi i zamknąłem oczy w poczuciu bezgranicznego zwątpienia.

- Mam nadzieję, że ten zrzęda nie każe mi chodzić do muzeum - westchnęła i spojrzała na mnie badawczo swoimi brązowymi oczami. - A pan kim w ogóle jest?

- Zajmuję się tym i owym - odparłem wymijająco.

- Tym i owym? - zdziwiła się. - Co to za odpowiedź? Brzmi tajemniczo.

- Tajemnice to moja specjalność.

- Serio? - popatrzyła na mnie z większą uwagą, ale mój wygląd jakoś jej nie przekonał o mojej wyjątkowości. - To znaczy?

Nie udzieliłem jej odpowiedzi, gdyż właśnie stanęliśmy przed samymi drzwiami naszego departamentu.

- Monika powie ci o wszystkim - rzekłem do niej z uśmiechem.

I nie namyślając się dłużej wszedłem do środka.

- Panno Moniko! - prawie krzyknąłem, aż sekretarka podskoczyła na foteliku. - Przyszedł informatyk! Proszę się nim zająć.

- Tak jest, panie dyrektorze - przytaknęła wystraszona Monika.

- Ale ja muszę do Departamentu Ochrony Zabytków! - upierała się Dziewuch.

- Właśnie, drogie dziecko, znajdujesz się w nim - rzekłem z ogromną satysfakcją. - Panno Moniko, proszę zająć się nowym pracownikiem.

- Tak jest, panie dyrektorze.

Popatrzyłem na osłupiałego ze zdziwienia Dziewucha. Już zdążyła domyśleć się, że “stary zrzęda” to ja.

- No, to miłej pracy - rzekłem filuternie na pożegnanie. - Jutro wyjaśnimy sobie to i owo.

ROZDZIAŁ TRZECI

INFORMATYK • FAKS Z BARCELONY • ŚLEDZĘ PANNĘ GERDĘ-KRUGER • SPRAWDZAM ALDONĘ • NOKAUT • GDZIE JEST SZEF? • WYJAZD DO GDAŃSKA • ZWIEDZAMY BIBLIOTEKĘ GDAŃSKĄ POLSKIEJ AKADEMII NAUK • “ARS MINOR” • ZNAJDUJEMY HOTEL • PODSTĘPNA NIEMKA • WYPRAWA DO SOPOTU • TAJEMNICZE SPOTKANIE Z MAFIOSEM • ANTYKWARIAT “ANTIKWA

- Jestem Aldona L. - przedstawiła się chuda dziewczyna, którą w pierwszej chwili można było wziąć za chłopaka. - Wasz informatyk.

Miała bladą cerę z drobnymi piegami rozsypanymi wokół zabawnie okrągłego, małego noska. Ubierała się nieco ekstrawagancko jak na szacowne ministerialne mury, zaś krótkie, postrzępione rude włosy mogły niejednego urzędnika przyprawić o atak histerii.

Rozejrzała się po pokoju, sprawdzając zainstalowane niedawno nowe łącza i gniazdka w gabinecie. Potem usiadła przed wyłączonym komputerem w rogu gabinetu, wyjęła z kieszeni gumę do żucia, włożyła ją do buzi i dosłownie po kilku sekundach zaczęła robić wielkie “balony”.

Spojrzałem w milczeniu na pannę Kruger. Nie była zachwycona naszym informatykiem. Uważnie obserwowała dziewczynę, ale nie odezwała się słowem.

W tym czasie Aldona włączyła komputer i zaczęła sprawdzać jego parametry.

- Co za rupieć - z niezadowoleniem pokiwała głową. - Pasuje do Departamentu Ochrony Zabytków. A właściwie do muzeum.

- Zaproponuje to pani jutro szefowi - rzekłem.

Natychmiast odwróciła się do nas.

- Czy on jest naprawdę taki groźny? - zapytała ze strachem w oczach i zrobiła wielkiego “balona”, który zaraz pękł i okleił jej twarz.

- Pan Samochodzik? - zaśmiałem się. - Owszem, potrafi być groźny, w końcu wsadził za kratki wielu przestępców, ale w zasadzie to człowiek poczciwy.

- Poczciwy? - niedowierzała i prychnęła. - Zrobił mnie na szaro. To podstępny typ.

Aldona opowiedziała o swoim pierwszym kontakcie z szefem, co wywołało u mnie i panny Kruger wesołość.

- Samochodzik to jego nazwisko? - zapytała.

- Pseudonim - wyjaśniłem. - Ale nie używaj go w jego obecności. Ale może ty powiesz nam coś o sobie?

- Studiuję informatykę - odpowiedziała bez namysłu. - Podobno jestem niezła i wielu chłopaków mi zazdrości. Otrzymuję zlecenia z wielu firm, bo jestem tania. Dorabiam do stypendium, a zleceniodawca jest zadowolony, bo może na mnie zaoszczędzić.

Założyła na nos okulary w drucianej, metalowej oprawce i zajęła się komputerem. W okularach bardziej przypominała studentkę ostatniego roku.

Panna Kruger nic nie mówiła. Od czasu do czasu zerkała na Aldonę, by potem z powrotem gapić się w ekran swojego laptopa.

- Gdyby dokupić nową płytę główną i nowy procesor - odezwała się Aldona - to można by z tego rupiecia jeszcze coś zrobić.

- Nie trzeba - powiedziałem. - Niebawem dostarczą nam nowy komputer.

Monika poprosiła mnie do sekretariatu. Kiedy się tam znalazłem, podała mi nową wiadomość z faksu.

- To od dyrektora Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, pana Antoniego W. - rzekła. - Prosto z Barcelony. W sprawie kradzieży biblii.

Wziąłem od niej kartkę i z wielkim zainteresowaniem zacząłem czytać.

Pan Antoni W. dziękował panu Tomaszowi za pomoc w śledztwie (widać został już poinformowany o naszej wizycie w Gabinecie Starych Druków) i pragnął donieść, że natknął się na pewien ślad. Otóż, przy przeglądaniu przed wyjazdem do Hiszpanii dokumentacji związanej z konserwacją zbiorów bibliotecznych przeprowadzonej na początku tego roku, wpadło mu w oko nazwisko jednego z pracowników zajmujących się odgrzybianiem starodruków. Był nim Stanisław Cień. To samo nazwisko nosił bowiem jeden ze studentów trzeciego roku prawa - Patryk Cień. Otóż, pan Antoni W. w wolnych chwilach namiętnie przeglądał wszystkie nazwiska czytelników znajdujące się w księdze odwiedzających oraz zachowane rewersy od początku roku, i kiedy zauważył nazwisko pracownika ekipy konserwatorskiej, owego Stanisława Cienia, automatycznie skojarzył je sobie z takim samym nazwiskiem figurującym w księdze odwiedzających. To rzadkie nazwisko, a dyrektor biblioteki, jako zawodowy bibliotekarz, miał oko do tytułów, liczb i nazwisk. Kończąc swój list dyrektor pisał:

Proszę łaskawie sprawdzić ten ślad, panie Tomaszu. Nie miałem czasu przed wyjazdem do Barcelony zawiadomić policji, a i nie chciałem ich niepotrzebnie niepokoić. Być może zawracam Panu głowę, ale niewykluczone, że jest to jednak jakiś ślad. Życzę powodzenia.

Z poważaniem

Antoni W.

Z radości pocałowałem Monikę w policzek i wszedłem do gabinetu. Zastałem tam stojącą na środku gabinetu pannę Kruger, która zdawała się pouczać naszą Aldonę.

- Jak ty się zachowujesz? - oskarżała ją. - Pomyśl, dziewczyno, o normalnym ubraniu i fryzurze. To ministerstwo i pracują tutaj poważni ludzie. To nie akademik czy klub studencki. W naszym hamburskim departamencie wyrzucono by cię bez namysłu. Przede wszystkim, to nieładnie i niehigienicznie robić “balony”. I nie przyklejaj gumy do blatu stołu.

Aldona jakby nie przejęła się zbytnio gadką Niemki i na złość cudzoziemce zrobiła pokazowego “balona”. Wyjęła gumę i przykleiła ją pod blatem.

Panna Kruger zacisnęła ze zdenerwowania usta i wściekle popatrzyła na mnie.

- Czego pani ode mnie chce? - wzruszyłem ramionami. - Robimy przecież reorganizację.

Panna Kruger zrobiła krok w stronę wieszaka.

- Idę do hotelu - warknęła i założyła na siebie płaszcz. - Proszę podjechać jutro rano pod “Holiday Inn”. Będę czekać o wpół do ósmej na dole.

Wyszła, ale zaraz wróciła. Kiwnęła na mnie głową, abym podszedł do niej. Uczyniłem tak, jak chciała.

- Niech pan się wreszcie obudzi - zaszeptała do mojego ucha. - Nie widzi pan, że ta młoda osóbka przegląda waszą bazę danych?

I wyszła na dobre z departamentu.

Zaniepokojony uwagą Niemki wróciłem natychmiast do gabinetu. Ale z ekranu komputera znikła już strona z naszą bazą danych i w tej chwili dziewczyna uruchamiała jakiś program naprawczy.

- Zdiagnozujemy wasz system operacyjny i “twardziela”* [Twardy dysk (hard disc).] - rzekła od niechcenia.

Nic nie powiedziałem. Jeśli Niemka nie myliła się i Aldona faktycznie przeglądała przed chwilą bazę danych, to teraz musiała udawać głupiego. Zdenerwowałem się. Jak mogłem śledzić pannę Kruger, skoro w gabinecie szefa jakaś studentka czyhała tylko na okazję, aby przejrzeć naszą bazę danych?

“Co będzie, jeśli zechce skopiować dane na dyskietkę?” - pomyślałem. - “I kim ona jest? W co jesteśmy zamieszani?”

Musiałem na coś się zdecydować: albo szpiegować pannę Kruger, albo pilnować Aldonę?

Wybrałem wariant pierwszy! Zdziwił mnie bowiem fakt, że Niemka nie zabrała ze sobą parasolki. Na dworze padał deszcz, a ta kobieta nie należała do zapominalskich. To nie było w jej stylu. Wyglądało na to, że była umówiona niedaleko gmachu ministerstwa z kimś, kto miał ją zabrać samochodem.

Poprosiłem Monikę, aby przeniosła się do gabinetu szefa i nie spuszczała oka z dziewczyny, a sam zbiegłem na dziedziniec ministerstwa do Rosynanta.

Wyjechałem na ulicę i jadąc wolno obserwowałem uważnie postój taksówek oraz przystanki. Nigdzie nie zauważyłem Niemki. Gdzie mogła się podziać? W którą stronę poszła albo pojechała? Skręciłem w ulicę Świętokrzyską i dodałem gazu. Najprostszym rozwiązaniem było zaczekać na nią pod hotelem.

Zaparkowałem w tym samym miejscu co poprzedniego wieczora. Po półgodzinie wypatrywania Niemki wyszedłem z samochodu i udałem się do recepcji “Holiday Inn”.

- Czy panna Kruger jest u siebie w pokoju? - zapytałem, kładąc na ladzie parasolkę. - Zapomniała ją zabrać z biura.

Recepcjonista zmierzył mnie surowym wzrokiem i zerknął na półeczkę z kluczami.

- Nie ma jej w hotelu - rzekł niezbyt uprzejmie. - Ale parasolkę może pan zostawić.

Podałem mu ją i wyszedłem.

Nawet jeśli recepcjonista opisze mnie Niemce, nie powinno to wzbudzić w niej podejrzeń. W końcu nie było nic podejrzanego w zwykłej przysłudze. Padał deszcz, Niemka zapomniała parasolki, więc Paweł Daniec - jak przystało na dobrze wychowanego kawalera - poleciał do hotelu oddać niezbędny rekwizyt zapominalskiej cudzoziemce.

Zamknąłem się w jeepie, oddając nudnej obserwacji hotelu.

“Panna Kruger oszukała mnie” - myślałem. - “Nie zamierzała pójść do hotelu. Ona miała inne plany. Prawdopodobnie umówiła się z kimś i wcale nie zamierzała nas o tym poinformować.”

Ba, sprytnie wykorzystała przybycie Aldony i, zaszczepiwszy podejrzenia w stosunku do dziewczyny, wyszła sobie. Przecież nie było pewności, czy Aldona faktycznie przeglądała bazę danych. Panna Kruger wymyśliła pewnie tę bajeczkę, abym zaniepokojony sytuacją został w departamencie w charakterze anioła stróża dziewczyny. A wszystko po to, aby bezpiecznie udać się na tajemnicze spotkanie.

Sięgnąłem po telefon komórkowy i połączyłem się z Moniką. Od razu zapytałem o Aldonę.

- Spokojnie, panie Pawle - poinformowała mnie szeptem. - Przywieźli komputer i dziewczyna konfiguruje go. Nie spuszczam z niej wzroku. Może pan spać spokojnie.

- Teraz nie mogę zasnąć. Aha, czy może pani popytać w dziale spraw pracowniczych o naszą Aldonę? Tak na wszelki wypadek.

- Nie trzeba - usłyszałem w słuchawce jej chichot. - Pan Tomasz już to zrobił.

- Pan Tomasz? - zdziwiłem się. - Kiedy?

- Zaraz po przybyciu panny Aldony do naszego biura.

- Czy nasz szef już nikomu nie ufa?

- A pan to jest lepszy?

Rozłączyłem się. Wybrałem domowy numer Pana Samochodzika, aby przekazać mu wiadomość od dyrektora biblioteki uniwersyteckiej, ale pan Tomasz nie podnosił słuchawki. Albo spał, albo wyłączył telefon. Albo...

Jak to się mówi, zasnąłem na warcie. Obudziłem się po szesnastej wraz z nastaniem zmierzchu. Było już dosyć ciemno i wciąż padał deszcz. Wilgotne, jesienne powietrze miało w sobie coś nieprzyjemnego, ciężkiego i usypiającego. Ziewnąłem i trzepnąłem dłonią w kierownicę dla rozładowania złości.

Wyszedłem na zewnątrz i pobiegłem do hotelu.

Za ladą stał inny recepcjonista, więc od razu zadałem mu pytanie:

- Czy panna Kruger wróciła już z miasta?

Obejrzał się za siebie sprawdzając półeczkę z kluczami.

- Przed chwilą wyszła.

Musiałem przespać moment, w którym Niemka przyszła do hotelu, a następnie go opuściła.

- Ubrana w wieczorową suknię? - dopytywałem się.

- Tak jakby.

Podziękowałem mu i wyszedłem z hotelu.

Prawdopodobnie nasz gość z Hamburga znowu wybrał się do kasyna mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki. Postanowiłem zatem pójść tam i sprawdzić to.

Ledwo moja noga stanęła w holu, a już podbiegł do mnie poznany wczoraj człowiek w liberii.

- O, nasz warszawski Sherlock Holmes wybrał się na nocny obchód - zadrwił z nieukrywana agresją. - Wynocha! Jazda stąd.

Nie było mowy, abym dostał się dzisiaj do środka. Człowiek w liberii był tym razem nieustępliwy i chyba nawet banknot z wizerunkiem Władysława Jagiełły nie byłby w stanie zmienić jego poglądu na moją osobę.

Opuściłem kasyno. Okrążyłem Pałac i gdy znalazłem się sto metrów od parkingu, zauważyłem obok jeepa ruch. Przyśpieszyłem i wytężyłem wzrok. Jakiś osobnik, odwrócony do mnie plecami, ubrany w ciemny strój majstrował przy drzwiczkach Rosynanta.

Zaskoczyłem go od tyłu. Lewą ręką objąłem jego szyję, prawą zaś wbiłem w krzyż. Jęknął i upadł na ziemię. Już miałem zajrzeć mu prosto w twarz, gdy nagle poczułem tępe uderzenie w ucho. W ułamku sekundy zaszumiało mi w głowie i dziwnie załamała się czasoprzestrzeń. Mokry świat zawirował nieprzyjemnie, aż wreszcie pochłonęła mnie na dobre jego koszmarna, niema czeluść.

Ciężkie krople deszczu rozbryzgiwały się o moją głowę. Leżałem na boku na mokrym betonie. Zdaje się, że słyszałem ludzki głos, dobiegający jakby z innego świata. Wysiłkiem woli otworzyłem jedno oko i ujrzałem czyjeś nogi. A potem niewidoczna ręka chwyciła mnie za ramię i potrząsała mną energicznie.

- Nic panu nie jest?

Głos wydawał się być realnym przeżyciem.

Podparłem się rękami o nawierzchnię i uniosłem głowę w stronę nieznajomego.

- Wezwać pogotowie? - dopytywał się nieznajomy mężczyzna w średnim wieku. - Pomóc panu?

- Nie, nie trzeba - powiedziałem i podniosłem się z wielkim trudem. - Dziękuję.

- Jest pan pewien?

- Najzupełniej. Poślizgnąłem się i upadłem - skłamałem. - Musiałem o coś uderzyć. Ale czuję się już dobrze.

Nieznajomy wyjaśnił, że przechodził tędy i zauważył mnie leżącego obok jeepa. Nikogo oprócz mnie nie widział.

Spojrzałem na zegarek. Była siedemnasta dwadzieścia. Musiałem leżeć tutaj prawie pół godziny.

Cały drżałem z zimna. Lekko się zataczałem i czułem w głowie nieprzyjemny szum. Na szczęście nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Ten, który mnie załatwił, znał się na rzeczy i wiedział jak obezwładnić człowieka bez wyrządzania mu niepotrzebnej krzywdy.

Kim był ten ktoś? Czy był to sam Arsen Lupin ze swoim wspólnikiem? A może natknąłem się na zwykłych złodziei samochodów?

Podziękowałem nieznajomemu i ruszyłem w stronę hotelu.

W recepcji dowiedziałem się, że panna Kruger nie wróciła jeszcze z miasta.

Ostatecznie postanowiłem pojechać do domu. Skoro nie wiedziałem, gdzie w tej chwili przebywała Niemka, nie było sensu dalej tutaj stać. Musiałem jak najszybciej wziąć gorącą kąpiel i połknąć aspirynę. Byłem całkowicie przemoczony i dosłownie szczękałem z zimna zębami. Panną Kruger mogłem zająć się później.

Gorąca kąpiel uratowała mi życie. Zażyłem aspirynę i położyłem się do łóżka. Włączyłem telewizor i dosłownie zatkało mnie! W wieczornych wiadomościach ujrzałem bowiem szefa udzielającego wywiadu młodej reporterce. Pan Tomasz wszem i wobec twierdził, że Arsen Lupin nie istnieje!

“Co on kombinuje?” - pomyślałem. - “Czy chce w ten sposób zdenerwować złodzieja?”

Pokiwałem głową na znak uznania dla pokrętnych poczynań szefa i przed zaśnięciem próbowałem jeszcze połączyć się z nim. Jednak ten nie podnosił słuchawki.

Obudziłem się zlany potem z nieznacznie podwyższoną temperaturą. Spojrzałem za okno i z przykrością stwierdziłem, że pada. Ołowiane niebo ciężko zawisło nad miastem, nie wróżąc poprawy pogody.

Nie miałem tego ranka apetytu i na siłę zjadłem lekko strawne śniadanie.

O wpół do ósmej zajechałem pod “Holiday Inn”.

Panna Kruger czekała już na mnie. Ubrana była w dżinsowy komplet, kurtkę i spodnie, a na wierzch naciągnęła plastykową pelerynę z kapturem. W ręku trzymała walizeczkę z laptopem. Sprawiała wrażenie wypoczętej i ożywionej.

- Kiedy wreszcie przestanie lać? - zagadnęła na powitanie i usiadła wygodnie obok mnie.

Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na nią.

- Jak minął wczorajszy dzień? - zapytałem ostrożnie.

- Nic szczególnego - odpowiedziała smętnie, ale zaraz się ożywiła. - Aha, dziękuję za parasolkę. Miło z pana strony.

- Przydała się chociaż?

- Nie wychodziłam z hotelu - rzekła spokojnie. - To znaczy, tylko raz, wtedy jak pan ją przyniósł. Wyskoczyłam na kwadransik do apteki.

Kłamała w żywe oczy.

- Oglądała pani wieczorne wiadomości telewizyjne? - zapytałem.

- Owszem - mruknęła.

- To z pewnością widziała pani pana Tomasza - stwierdziłem obojętnym tonem. - I jak, pani zdaniem, wypadł przed kamerami?

Musiałem zabić jej niezłego ćwieka. Było jasne, że panna Kruger nie oglądała telewizji, gdyż nie było jej w hotelu i musiała teraz wymyśleć jakąś bajeczkę.

- Widocznie przeoczyłam jego występ - rzekła obojętnym tonem. - Nie gapiłam się przez cały czas w ekran. Mogłam być w toalecie albo zeszłam na dół do restauracji.

- Niech pani żałuje.

- A o czym to mówił Herr Tomasz? - zainteresowała się wreszcie.

- Jego zdaniem Arsen Lupin nie istnieje.

- A to dobre! - prychnęła. - Co on wygaduje? Kto mu pozwolił głosić takie herezje! Przecież tymi słowami gotów jest rozwścieczyć złodzieja.

- Moim zdaniem, wie co robi - powiedziałem nieco poirytowany jej atakiem na osobę szefa. - Jeśli Arsen Lupin starannie przygotowuje każde włamanie, to ta wypowiedź może go poruszyć i zacznie działać szybciej, a przez to mniej dokładnie. Może popełnić jakiś błąd.

- Koniecznie muszę porozmawiać z pańskim przełożonym - warknęła. - Tworzymy zespół i powinniśmy uzgadniać każdy nasz krok i każde słowo wypowiadane publicznie.

Zajechaliśmy pod ministerstwo. Panna Kruger czekała na mnie w samochodzie, a ja pobiegłem do naszego departamentu wydać Monice stosowne polecenia. Okazało się, że szef nie dzwonił do biura, zaś Aldona nie zjawiła się jeszcze w pracy.

Po kwadransie stałem już przed drzwiami kawalerki pana Tomasza.

Ku mojemu zdziwieniu w drzwiach tkwiła biała kartka papieru z moim imieniem napisanym długopisem.

Sięgnąłem po nią i przeczytałem napisaną odręcznie wiadomość od szefa. Informował, że nie może z nami pojechać z powodu pogorszenia się stanu zdrowia. Poszedł do lekarza i wróci przed południem. Życzył nam powodzenia.

Zdziwiony zadzwoniłem, ale odpowiedziała mi tylko cisza po drugiej stronie drzwi. Próbowałem jeszcze kilka razy, ale bez rezultatu.

Dziwne było to wszystko. Czemu pan Tomasz nie zadzwonił do mnie na telefon komórkowy i osobiście nie poinformował o zmianie planu? Mógł się przecież nagrać na sekretarkę. A może po prostu wstydził się wizyty panny Kruger w swojej kawalerce?

Spojrzałem na liścik. Charakter pisma przypominał bazgroły szefa. Nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, czy to jego ręka napisała tych kilka linijek, ale wyglądało, że to jednak on sam był ich autorem. Zbiegłem na dół i wsiadłem do samochodu.

- Szef na dobre się rozchorował i nie jedzie z nami - oświadczyłem pannie Kruger.

- Trudno - trzepnęła dłońmi o kolana. - W takim razie ruszamy!

Przez pierwsze dwadzieścia minut nie odzywaliśmy się do siebie. Każde z nas zatopione było we własnych myślach. Ile bym dał, aby wiedzieć, o czym teraz myślała Niemka.

Z kolei ja zastanawiałem się, gdzie jest szef? Wizyta u lekarza nie brzmiała zbyt przekonująco. Coś tutaj nie grało. Poza tym nasz gość z Hamburga kłamał i nie wiadomo było, jakie są jego prawdziwe zamiary?

Pierwsza przerwała monotonię jazdy Gerda.

- Muszę się do czegoś przyznać - rzekła cicho.

Zdziwił mnie ten pokorny ton, więc popatrzyłem na nią osłupiały.

- Powiedziałam, że wychodziłam wczoraj tylko raz do apteki - mówiła spokojnie. - Jednak wprowadziłam pana w błąd.

- Doprawdy?

- Opuściłam hotel drugi raz. Zdaje się, że było po szesnastej.

- Co w tym jest takiego dziwnego?

- Poszłam do kasyna.

- Co takiego? - zaskoczyło mnie to nagłe wyznanie. - Kasyno?

- Wiem, że nie wyglądam na osobę uprawiającą hazard, ale to moja słabość i niechętnie o tym mówię - wyjaśniła wstydliwie.

- Czuję się wyróżniony - bąknąłem.

- Poczułam nagłą potrzebę podzielenia się z kimś moją słabostką.

- Rozumiem.

Jakoś jej nie wierzyłem. To wyznanie zupełnie do niej nie pasowało. Czyżby domyśliła się, a może nawet wiedziała, że ją śledzimy i dlatego postanowiła wymyśleć historyjkę o słabości do hazardu, aby wyjaśnić powód nieobecności w hotelu? Nie miałem także pewności, czy cudzoziemka nie współpracuje z osobnikami, którzy załatwili mnie wczoraj przy samochodzie.

- Wygrała pani chociaż? - zapytałem.

- Co nieco.

- Po tym wyznaniu czuje się pani z pewnością lepiej.

Posłała mi blady uśmiech i z powrotem się zamyśliła.

Do Gdańska prawie nie rozmawialiśmy. Ja skoncentrowałem się wyłącznie na męczącej jeździe w deszczu, zaś Niemka przespała większą część podróży.

Zaparkowaliśmy przed Akademią Muzyczną imienia Stanisława Moniuszki przy ulicy Łagiewniki w północnej części Starego Miasta, w bliskim sąsiedztwie Stoczni Gdańskiej. Wyszliśmy z jeepa i ruszyliśmy w stronę Biblioteki Gdańskiej PAN znajdującej się o rzut beretem, na ulicy Wałowej.

Zanotowałem w myślach, że po prawej stronie mieści się kościół oo. Kapucynów pod wezwaniem świętego Jakuba, którego wysokie mury biegną aż do samego skrzyżowania z ulicą Wałową. Po lewej zaś minęliśmy internat sąsiadujący z Akademią Muzyczną.

Biblioteka Gdańska PAN jest usytuowana w neogotyckim budynku z czerwonej cegły wybudowanym na początku XX wieku, w którym mieściło się Gimnazjum świętych Piotra i Pawła. Od strony ulicy Wałowej znajduje się tylko fragment budynku z głównym wejściem oraz po lewej stronie brama prowadząca na przyległe do gmachu szkolne boisko. Zasadnicza cześć byłego gimnazjum ciągnie się wzdłuż ulicy Łagiewniki i tylko jego fragment należy do Biblioteki Gdańskiej PAN, pozostała cześć do liceum imienia Mikołaja Kopernika.

Przybyłych do tej książnicy gości wita przy wejściu tablica upamiętniająca włoskiego wygnańca - markiza Orii, Jana Bernarda Bonifacio, który w 1591 roku przekazał Gdańskowi zbiory inkunabułów. W 1596 roku powstała już książnica Rady Miejskiej, stanowiąca przyszły zalążek dzisiejszej Biblioteki Gdańskiej PAN.

- Biblioteka nasza należy do najstarszych i najzasobniejszych w stare druki w Polsce - zaczęła opowiadać pani kierownik czytelni, gdy zasiedliśmy w jej gabinecie z filiżankami herbaty w dłoniach. - Do obecnych czasów przetrwało w naszym kraju niewiele książnic starych, jednak Biblioteka Gdańska jest wyjątkiem. Nawet ostatnia wojna nie tknęła zbiorów, chociaż miasto zostało doszczętnie zrujnowane.

Podstawą zbiorów był dworsko-humanistyczny księgozbiór markiza Orii. Do tej renesansowej kolekcji dołączyły później średniowieczne manuskrypty i inkunabuły z gdańskich klasztorów i kościołów. Także zbiory prywatnych bibliotek. Gromadzono dzieła teologiczne i historyczne, nabywano publikacje dotyczące Gdańska, Prus oraz dalszych obszarów nadbałtyckich. Od samego początku gromadzono też sztychy, mapy i atlasy, numizmaty, instrumenty matematyczne i astronomiczne, obrazy. Zbiory książnicy Polskiej Akademii Nauk obejmują ponad siedemset tysięcy jednostek inwentarzowych. Cenną kolekcję stanowi zbiór rękopisów muzycznych kościoła Świętego Jana z utworami Telemanna, Vivaldiego i Meruliego. Zbiór starodruków liczy ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy pozycji oraz około osiemset inkunabułów*. [* Inkunabuł to stary druk sprzed 1501 r.]

- Proszę wymienić najcenniejsze pozycje - poprosiłem.

- Z dziedziny teologii, która stanowi czterdzieści sześć procent całości obecnego zbioru inkunabułów, należy wymienić “Brevarium dominorum teutonicorum” i “Diurnale Warmiense”. To unikaty na skalę światową. Z dziedziny prawa wymieniłabym kodeks Gratiana i pełny zbiór “Corpus iuris civilis”. Filozofię reprezentuje przede wszystkim nieodzowny w średniowieczu Arystoteles. Są również dzieła wybitnych humanistów, jak Boccacio, Petrarca...

- A podręcznik do nauki języka łacińskiego? - zapytała panna Kruger.

- “Ars minor” - z żalem westchnęła pani kierownik. - Tak, to również unikat. Zupełnie nie wiem, dlaczego ten Arsen Lupin ukradł to niekompletne dzieło, skoro mógł zabrać pełne wydania innych dzieł.

- Proszę opowiedzieć nieco o tym podręczniku - rzekłem. - Być może tajemnica kradzieży jest powiązana jakoś z historią tego dzieła.

O tym, jak trafne pytanie zadałem mieliśmy przekonać się później, ale wtedy, siedząc w gdańskiej bibliotece, w gabinecie pani kierownik w to dżdżyste, listopadowe popołudnie, nie mieliśmy jeszcze pojęcia o motywach i metodzie działania Arsena Lupina.

- “Donatus minor” albo “Ars minor” to pierwsza książka drukowana w Gdańsku - mówiła bibliotekarka. - To podręcznik do nauki jeżyka łacińskiego, ułożony przez Aeliusa Donatusa, znanego i wybitnego rzymskiego gramatyka oraz retora z połowy IV wieku, zatytułowany zgodnie z ówczesnym zwyczajem skrótowo “Donatus minor”. W późniejszych wiekach używano także drugiego tytułu.

Pani kierownik wstała i wskazała ręką drzwi.

- Ale przejdźmy może do czytelni Zbiorów Specjalnych - zaproponowała. - Obejrzą państwo kopię skradzionego inkunabułu.

Wyszliśmy z małego gabinetu znajdującego się w części piwnicznej gmachu i kilkoma korytarzami wyszliśmy do głównego holu. Po drodze kobieta dwa razy otwierała za pomocą klucza okratowane przejścia, strzegące dostępu do podziemi biblioteki. Jak nas poinformowała, każdy pracownik posiadał taki klucz, co wybitnie utrudniało potencjalnemu włamywaczowi dostęp do “serca” książnicy. To tam, w podziemiach znajdował się magazyn z cennymi zbiorami. Tylko skąd Arsen Lupin wiedział, gdzie jest i w jaki sposób ominął wszystkie zabezpieczenia?

Rozmawiając z panią kierownik, uważnie, ale i dyskretnie, obserwowaliśmy każdy kąt budynku. W niektórych miejscach, tych najbardziej strategicznych z punktu widzenia ochrony, zainstalowano czujniki alarmowe.

Bibliotekarka zamknęła kratę. Byliśmy na parterze. Po prawej stronie zauważyłem jeszcze jeden zakratowany otwór prowadzący na dół. Po lewej stronie znajdowały się schody, a za nimi gabloty wystawowe. W rogu tej sali spostrzegłem solidnie zaryglowane drzwi wychodzące wprost na ulicę. Nie sposób było ich sforsować od zewnątrz. Minęliśmy szatnię i trzeszczącymi, drewnianymi schodami, usytuowanymi obok głównego wejścia, udaliśmy się na pierwsze piętro.

Z niewielkiego korytarza z balustradą można się było dostać dwojgiem drzwi do czytelni i sekretariatu.

W holu czytelni naliczyłem pięcioro drzwi prowadzących, jak informowały tabliczki, między innymi do magazynu, informacji i działu udostępniania zbiorów. Minęliśmy katalogi i przez olbrzymie, drewniane drzwi weszliśmy do czytelni.

Było to duża sala, wysoka na jakieś osiem albo dziesięć metrów. Naliczyłem pięć rzędów stolików, po trzy w każdym z nich. Każdy stolik miał dwa stanowiska, z czego wynikało, że czytelnia mogła na raz pomieścić trzydziestu czytelników. Na początku sali znajdowały się dwa olbrzymie stoły, przy których dyżurował bibliotekarz, tam leżały też księga odwiedzających, rewersy, katalog inkunabułów i pozostała dokumentacja. Pomiędzy wysokimi, łukowato zakończonymi oknami, wychodzącymi na deszczową teraz ulicę, powtykano regały na kolorowo oprawione księgi, a po przeciwległej stronie znajdowały się cztery stoliki z aparatami do mikrofilmów.

Mojej uwadze nie uszły oczywiście cztery czujniki alarmowe zainstalowane na każdej ścianie na wysokości kilku metrów.

Na sali przebywało pięć osób, zachowujących się cicho, by nie powiedzieć pokornie. Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Czytelnicy w skupieniu przeglądali wypożyczone dzieła. Dosłownie na paluszkach podeszliśmy do dyżurnego bibliotekarza, aby załatwić formalności. Rozmawialiśmy szeptem, a każde skrzypnięcie podłogi przyprawiało nas o dreszcz.

Już po kwadransie mogliśmy obejrzeć kopię podręcznika gramatyki języka łacińskiego Donatusa. Była ona oprawiona w płótno z potrójnym sznurowaniem, a miała około sześćdziesięciu centymetrów długości i trzydziestu pięciu centymetrów szerokości. Karty posiadały szerokie ramki wykonane z tektury. Zdawało się, że mamy w rękach oryginał. Pismo było wyraźne, szaro-czarne, miejscami jednak kontury liter traciły ostrość. Tło kartek było jasno-szare z blado-purpurowym odcieniem i rozlanymi sinymi plamkami. Na środku jednej z kart wykonano nawet zagięcie występujące najprawdopodobniej w oryginale.

Karta tytułowa miała cechy frontyspisu* [Frontyspis (frontispis) - ozdobna karta tytułowa książki.] i wykonano ja techniką drzeworytniczą. Znalazła się na niej rycina ze sceną szkolną. Nad nią został umieszczony drzeworytowe napis “Donatus minor”, wytłoczony w kolorze czerwonym.

Tekst został złożony pismem jednego kroju i stopnia. Była to tak zwana tekstura gotycka wielkości 16 punktów. Okazały inicjał “P” w wyrazie “Partes”, rozpoczynającym tekst, został wpisany w prostokąt i stanowił zapewne w ówczesnej Polsce zjawisko artystyczne, a może nawet i prekursorskie.

- Wydrukował go wędrowny drukarz, księgarz i introligator Konrad Baumgart w 1498 roku - szeptała nam do ucha pani kierownik czytelni.

- Te cztery strony zostały odnalezione i rozpoznane przez inkunabulistę Pawła Schwenkego około 1900 roku w makulaturze oprawy innego inkunabułu, znajdującego się w zbiorach Biblioteki Gdańskiej, a będącego dziełem Mateusza Silvaticusa “Liber pandectarum medicinae”. Inkunabuł ten był oprawiony w warsztacie Baumgarta w Gdańsku.

- Dlaczego Baumgart użył jako makulatury fragmentu drukowanej właśnie książki? - zapytała panna Kruger.

- Analiza odnalezionego przez Schwenkego fragmentu podręcznika Donatusa wskazuje, że było to próbne odbicie pierwszego arkusza, w którym przy składaniu tekstu i karty tytułowej pomylono układ stron. Dlatego wszystkie odbitki tego arkusza przeznaczono na makulaturę i wykorzystano do oprawy książek. Poza Gdańskiem odnaleziono jeszcze podobne szczątki tej edycji podręcznika Donatusa w bibliotekach w Warszawie i w Pelplinie. Te jednak zaginęły podczas drugiej wojny światowej. Tak więc te cztery strony są unikatami w skali krajowej i zapewne też światowej.

Dlaczego te cztery strony padły łupem Arsena Lupina? I co miał wspólnego ten podręcznik z ukradzioną wcześniej biblią w języku niemieckim z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego? Być może nic. Obiekt kradzieży mógł być wybrany przypadkowo.

Niestety, wizyta w Bibliotece Gdańskiej PAN nie wyjaśniła nam niczego. Nadal tkwiliśmy w martwym punkcie. Nie wiedzieliśmy, w jaki sposób złodziej wyniósł dzieło Donatusa z murów bibliotecznego gmachu i dlaczego wybrał właśnie je. Słowem, nie wiedzieliśmy nic!

Na rozmowę z panią dyrektor zostaliśmy umówieni następnego dnia rano. Chcieliśmy bowiem przejrzeć jeszcze rewersy z ostatniego miesiąca i sprawdzić nazwiska personelu. Podziękowawszy uprzejmie kierowniczce czytelni opuściliśmy bibliotekę.

Wsiedliśmy do samochodu. Przejechałem kawałek i zatrzymałem się na wprost wejścia do liceum.

- Co pani sądzi o możliwości wejścia do biblioteki przez szkołę? - zagadnąłem.

- Naciągane - odparła natychmiast. - Przecież ta koncepcja jest tak oczywista, że musiała być już wcześniej gruntownie przebadana przez agentów ochrony biblioteki. Wejście jest zamurowane. Nie ma żadnych drzwi. O tajnym przejściu nawet niech pan nie wspomina.

- Skąd pani o tym wie?

- Dzwoniłam z Hamburga do Gdańska przed przyjazdem do Polski.

Ruszyłem. Byłem już solidnie zmęczony i zaczęło mnie łamać w kościach. Zwiastowało to chorobę, więc postanowiłem resztę dnia spędzić w hotelowym łóżku.

Wybraliśmy położony najbliżej biblioteki, dosłownie kilka przecznic dalej na poradnie, hotel “Heweliusz”. W najbardziej eleganckim hotelu “Hanza” nie było wolnych “jedynek”, więc Niemka zmuszona była wynająć pokój w tym samym hotelu co ja.

Otrzymaliśmy pokoje obok siebie na pierwszym piętrze.

Wziąłem gorący prysznic i wskoczyłem do łóżka. Przed zaśnięciem zadzwoniłem do pana Tomasza.

Tym razem był w domu. Ale to, o czym mi opowiedział, spowodowało, że bardzo się zdumiałem. Wyjaśniła się przyczyna jego nieobecności w domu tego ranka, częściowo także wizyty panny Kruger w kasynie i jej wczorajsza nieobecność w hotelu. Rozpoczęła się tajemnicza gra, w którą zostaliśmy wplątani, nie znając jej reguł.

- Pilnuj naszego gościa z Hamburga - rzekł na pożegnanie pan Tomasz zachrypniętym głosem. - Nie spuszczaj z niej oka. Ale bądź ostrożny. Nie wiadomo, z kim mamy do czynienia i jakich środków gotowi są użyć ci ludzie, aby nas powstrzymać.

Ochłonąwszy sięgnąłem po zakupioną w Bibliotece Gdańskiej PAN broszurkę o podręczniku Donatusa.

Nie zdążyłem nawet przeczytać pierwszego akapitu, gdy usłyszałem dyskretne pukanie do drzwi.

Wstałem, naciągnąłem na siebie dres i zapytałem:

- Kto tam?

- To ja - usłyszałem głos panny Kruger. - Przyniosłam panu lekarstwa.

Zaskoczony tym aktem troski uchyliłem drzwi i wpuściłem kobietę do środka.

Weszła i postawiła na stoliczku fiolkę z jakimś lekarstwem. Bez słowa nalała do szklanki wodę mineralną i rozpuściła w niej jedną tabletkę.

- Proszę to wypić - powiedziała stanowczym tonem. - Musi pan wyzdrowieć do jutra. W przeciwnym razie cały wasz departament wyląduje w szpitalu.

- Dziękuję pani - wymamrotałem nieco zakłopotany jej nietypowym zachowaniem. Była miła i jakby odrobinę cieplejsza niż zazwyczaj. W zestawieniu z zimnym, deszczowym listopadem była niczym dotyk słonecznej, lipcowej plaży.

- Wieczorem proszę zażyć jeszcze jedną tabletkę - rzekła na pożegnanie. - Koniecznie. To silne środki. Mają też działanie nasenne. Ale stawiają na nogi po dwunastu godzinach. Dobranoc.

I wyszła z pokoju zostawiając po sobie tajemniczą woń delikatnych perfum.

Zerknąłem na fiolkę z lekarstwem, ale jego nazwa nic mi nie powiedziała.

Jak sądzicie, co by w tej chwili pomyślał Pan Samochodzik, gdyby był na moim miejscu? Zastanawiałby się, czemu to nagle w pannie Kruger obudził się opiekuńczy instynkt? Zawsze, gdy pojawiała się tajemnicza kobieta oferująca pomoc i roztaczająca swój urok - niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Poza tym nie mogłem zapominać, że Niemka nie miała czystego sumienia i prowadziła podwójną grę.

Obejrzałem uważnie szklankę z rozpuszczonym lekarstwem. Dotknąłem powierzchni płynu językiem i nie poczułem żadnego smaku.

Mój wzrok natrafił w końcu na brązową fiolkę z lekarstwem. Obejrzałem ją, ale jego skład nic mi nie powiedział. Zadzwoniłem zatem do znajomego lekarza mieszkającego w Warszawie. Na szczęście był w domu, więc poprosiłem go o wyjaśnienie, co to za lekarstwo.

- To lek przeciw grypie - powiedział. - Bardzo skuteczny.

- Czy ma działanie usypiające?

- Nie.

- Na pewno?

- W moim gabinecie wisi dyplom ukończenia Akademii Medycznej z oceną bardzo dobrą - udawał obrażonego. - Jeśli chcesz zasnąć, zażyj relanium albo licz barany.

Podziękowałem mu i z zadowoleniem zatarłem ręce.

Wysypałem wszystkie tabletki na serwetkę i policzyłem je. Było ich trzydzieści. A zatem panna Kruger nie mogła rozpuścić żadnej tabletki pochodzącej z tej fiolki, gdyż żadnej nie brakowało. Oszukała mnie. Najzwyczajniej w świecie próbowała mnie uśpić za pomocą innej pigułki, którą musiała dobrze ukryć w dłoni. Otworzyła autentycznie nową fiolkę i udała, że wyciąga z niej tabletkę, podczas gdy faktycznie wrzuciła do szklanki inną, tę trzymaną w dłoni, z pewnością środek o działaniu nasennym. Chcąc się dodatkowo zabezpieczyć na wypadek, gdybym po przebudzeniu nabrał jakichkolwiek podejrzeń, powiedziała, że lekarstwo ma lekkie działanie nasenne.

Wniosek był oczywisty: pannie Kruger bardzo zależało, abym tej nocy zapadł w głęboki sen.

Włożyłem z powrotem tabletki do fiolki i wylałem zawartość szklanki do zlewu. Wskoczyłem pod kołdrę i czekałem.

Po godzinie usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. Nie zareagowałem. Po kilkunastu sekundach pukanie powtórzyło się, ale było mocniejsze. Oczywiście nadal milczałem. Dla panny Kruger spałem teraz w najlepsze i nie mogłem się zdradzić najmniejszym szmerem.

Po chwili usłyszałem jej kroki na korytarzu. Cichaczem wyskoczyłem z łóżka i przyłożyłem ucho do zimnej powierzchni drzwi. Panna Kruger wchodziła do siebie. I zaraz potem drgnąłem, kiedy w moim pokoju zadzwonił telefon. Z pewnością to ona dzwoniła, aby sprawdzić stan zaawansowania mojego snu. A ja w tym czasie ubierałem się, gotów wyjść za nią, gdy tylko opuści hotel. Byłem bowiem przekonany, że Niemka wyruszy do miasta, jak tylko się upewni, że zaaplikowany mi środek nasenny zaczął działać.

Wyszła po dziesięciu minutach. Odczekałem chwilę i, gdy tylko ucichły na korytarzu jej kroki, otworzyłem drzwi i ostrożnie wyjrzałem. Korytarz był pusty. Nie namyślając się dłużej zbiegłem schodami ewakuacyjnymi na dół i wyszedłem służbowym wyjściem na tyły hotelu. Przypuszczałem, że Niemka albo weźmie taksówkę, której postój znajdował się przed hotelem od strony ulicy Heweliusza, albo ktoś po nią przyjedzie. Okrążyłem budynek i dyskretnie wyjrzałem zza rogu.

Panna Kruger, ubrana w czarne spodnie i ciemny płaszcz, stała pod zapaloną latarnią i wymachując parasolką próbowała zatrzymywać taksówkę. W jednej chwili wycofałem się i pobiegłem do zaparkowanego sto metrów za postojem taksówek jeepa. Musiałem jak najszybciej okrążyć hotel od strony południowej, aby dopaść Rosynanta jeszcze przed odjazdem taksówki. Biegłem, ile miałem sił, ale czułem potworne osłabienie organizmu.

Wybiegłem zza rogu hotelu zdyszany. Zauważyłem, że taksówka skręciła w ulicę Łagiewniki, kierując się na północ. Dopadłem jeepa i natychmiast ruszyłem za nią nie zapomniawszy - rzecz oczywista - uruchomić mechanizmu zmiany koloru nadwozia.

Miałem szczęście. Czerwone światła zatrzymały taksówkę na najbliższym skrzyżowaniu, w przeciwnym razie straciłbym śledzony pojazd z, oczu. Przezornie zatrzymałem się za jakąś ciężarówką, aby utrzymać niezbędny dystans do taksówki i nie stracić jej z oczu.

Niemka kierowała się na północ Aleją Zwycięstwa, a następnie Aleją Grunwaldzką, aby za torem wyścigów konnych w Sopocie skręcić w prawo, w lewo, kierując się w dalszym ciągu na północ. Wreszcie taksówka zatrzymała się w pobliżu Parku Południowego i słynnego sopockiego mola. Teraz, w listopadzie to miejsce nie przypominało wcale tętniącego życiem kurortu. Było dziwnie ospałe i wyciszone.

Stanąłem sto metrów za taksówką. Panna Kruger wysiadła pośpiesznie i poszła chodnikiem w kierunku Grand Hotelu. Ruszyłem za nią.

Nie myliłem się. Celem jej wyjazdu był właśnie ten hotel. Złożyła parasolkę i weszła do holu. Uczyniłem to samo z półminutowym opóźnieniem.

Schowałem się za dorodną palmą nieopodal recepcji i obserwowałem siedzącą samotnie w barze pannę Gerdę.

Po pięciu minutach zjawił się tam niski mężczyzna ubrany w luźny, ciemny garnitur wartości przynajmniej dwóch średnich pensji krajowych. Pewnym krokiem bywalca nocnych lokali wszedł do baru i ukłonił się Niemce, a potem dosiadł się do stolika. Był lekko otyłym i łysiejącym mężczyzną po czterdziestce. Na palcu prawej ręki błyskał raz po raz złotem wielki sygnet. Facet przypominał bardziej mafiosa niż intelektualistę, chociaż zapewne uważał się za człowieka z klasą. Od razu nadałem mu ksywkę Mafioso.

Zamówili kawę i rozpoczęli namiętną dyskusję. Nie było szans, abym wszedł do baru i podsłuchał, o czym rozmawiają. Było to małe pomieszczenie i kobieta siedziała bokiem do wejścia. Natychmiast by mnie zauważyła, gdybym tylko tam wszedł. Jedyne co mogłem zrobić, to cierpliwie czekać na dalszy rozwój wypadków.

Po dwudziestu minutach opuścili niespodziewanie hotel i niski mężczyzna zaprowadził Gerdę do granatowego mercedesa. Trzasnęły drzwiczki eleganckiego samochodu i odjechali.

Jak miałem ich dogonić? Wszak Rosynant stał zaparkowany trzysta metrów dalej! Miałem powody do zdenerwowania, bo Mafioso mógł przecież odwieźć pannę Kruger prosto do naszego hotelu w Gdańsku.

Co się stanie, gdy kobieta zauważy zniknięcie ministerialnego jeepa? Stracimy atut w tej rozgrywce. Dopóki bowiem panna Kruger nie zdawała sobie sprawy, że wiemy o jej dziwnych spotkaniach, dopóty mieliśmy nad nią przewagę.

Ostatkiem sił, na ugiętych kolanach i kompletnie przemoczony, dobiegłem do jeepa. Włączyłem szybko ogrzewanie i ruszyłem.

W pewnym momencie, wykręcając na pustej ulicy, zauważyłem w głębi głównego deptaka uzdrowiska* [Ulica Bohaterów Monte Cassino, popularnie zwana Monciakiem.], którego przedłużenie stanowi właśnie sopockie molo, czerwone światła jakiegoś samochodu. Zwróciłem na to uwagę jedynie dlatego, gdyż deptak jest zamknięty dla ruchu drogowego. A jednak ktoś nadjechał od strony mola. To mógł być po prostu mieszkaniec którejś z licznych trzypiętrowych kamieniczek stanowiących o uroku tej ulicy albo właściciel jednego z barów, restauracji albo... galerii. Właśnie! Zatrzymałem się i wytężyłem wzrok. Sto metrów ode mnie stał zaparkowany pod latarnią granatowy mercedes, z którego wychodzili Mafioso z Niemką.

Tak więc nie pojechali do Gdańska! Po prostu z Grand Hotelu udali się do antykwariatu mieszczącego się na tej ulicy. To właśnie tutaj nieznany osobnik próbował sprzedać biblię skradzioną z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.

ROZDZIAŁ CZWARTY

STAJĘ SIĘ PODEJRZLIWY • POŚPIECH PANNY KRUGER • BIAŁY CITROEN • WILLA W KOMOROWIE • KIM JEST DE GÓRECKI? • PORWANIE • PRZESŁUCHANIE • PRZEBUDZENIE • MOI WYBAWCY • NARESZCIE W DOMU • PORANNE PRZEMYŚLENIA I TELEFON • KONTROLUJĘ DZIEWUCHA • W HAMBURGU • ŻYCIOWA ROLA AKTORSKA KOLEGI MARKA • NA TROPIE PANNY KRUGER • CHARLY

Dziewuch nie przypadła mi do gustu i wolałem na czas jej pobytu w departamencie pozostać w domu. Nie dla mnie był ten cały komputerowy cyrk, zaś wizja przyszłości naszego globu przedstawiona przez Dziewucha - z jej cyberprzestrzenią i sztuczną inteligencją - dosłownie mnie przerażała. Ucieszyłem się, że mamy jeszcze teraźniejszość - z jej naturalną, biologiczną inteligencją - w której mogę spokojnie pójść do domu, zamknąć się na wszystkie spusty, wejść do łóżka i oddać się ukochanej lekturze.

Dla świętego spokoju postanowiłem przed opuszczeniem ministerstwa wstąpić do administracji.

- Chciałbym upewnić się, czy nasz informatyk Aldona L. ma odpowiednie kwalifikacje, aby podłączyć nas do sieci - poprosiłem jedną z pracownic.

- A pan znowu swoje? - westchnęła. - Departament Ochrony Zabytków ciągle coś sprawdza, kontroluje i nie dowierza. Skąd w panu taka nieufność, dyrektorze?

- Po prostu lubię wiedzieć, na czym stoję - odparłem ponuro. - Aha, czy może mnie pani poczęstować papierosem?

- Nie palę - odpowiedziała. - I panu radzę zerwać z tym nałogiem.

Nic nie powiedziałem, tylko pokiwałem z niezadowoleniem głową.

Aldona L. była studentką ostatniego roku wydziału informatyki. Dwa lata temu założyła prywatną firmę, na której rozwój zaciągnęła w banku tak zwany kredyt studencki. Proponowała usługi dużym firmom, a od roku również urzędom państwowym, w tym naszemu ministerstwu. Nasz departament był ostatnim w tym gmachu, który opierał się dłuższy czas komputeryzacji. Dzielnie broniłem się przed podłączeniem do globalnej sieci i jedynym aktem uległości z mojej strony była zgoda na zainstalowanie komputera w gabinecie i zakup laptopa. Cóż, nie mogłem Pawłowi - młodemu skądinąd człowiekowi - zabronić korzystania z tego sprzętu, ale sam miałem do tego stosunek jednoznacznie negatywny.

Dopóki komputery służyły człowiekowi jako maszyna do liczenia, pisania i informowania, dopóty tolerowałem ich istnienie. Kiedy jednak rzesza pseudoartystów zaczęła wykorzystywać je do tworzenia tak zwanej sztuki wirtualnej - ulotnej jak żywot motyla, z której nic tak naprawdę nie wynikało - stałem się już wrogiem tych maszyn. Cóż, byłem staroświecki i dla ratowania obrazu Rembrandta albo van Gogha gotów byłem poświęcić swoje życie. A komputery nie mogły mi ich przecież zastąpić.

Wyglądało na to, że Dziewuch miał mocne papiery.

Nie dziw się, Drogi Czytelniku, mojej podejrzliwości, ale spokoju nie dawało mi nazwisko Dziewucha: Aldona L. Miała takie same inicjały jak Arsen Lupin!

Pracując na zlecenie wielu firm oraz państwowych instytucji, w których instalowała sieci komputerowe, mogła z powodzeniem zdobywać najprzeróżniejsze dane, wszak miała nieograniczony dostęp do zawartości dysków. To samo mogła zrobić z nami. Jeśli zatem Dziewuch był Arsenem Lupinem, to zagrażało nam prawdziwe niebezpieczeństwo.

Z drugiej strony dziewczyna nie pasowała do wizerunku Arsena Lupina. Wyobrażałem sobie włamywacza raczej jako kogoś w rodzaju dobrze znanej telewizyjnej postaci, a więc dżentelmena o nienagannych manierach, inteligentnego spryciarza i uwodziciela w jednej osobie. Przede wszystkim powinien on być jednak mężczyzną. Ale czyż dobry włamywacz nie pokusiłby się o odrobinę mistyfikacji? Otóż to! Kobieta używająca męskiego pseudonimu mogła wiele zdziałać w tej branży.

- Czy wiemy, w jakich firmach panna Aldona L. pracowała wcześniej na podobne zlecenie? - zapytałem urzędniczkę.

- A skąd mogę to wiedzieć? - żachnęła się. - Mogę tylko panu powiedzieć, że jest ona córką kogoś wpływowego, który załatwił jej taką fuchę. Firmy komputerowe biją się o takie zlecenia.

Podziękowałem za informacje i zamyślony wyszedłem z biura administracji. Na dziedzińcu zauważyłem wychodzącą z lewego skrzydła ministerialnego gmachu pannę Kruger. Szła szybko z postawionym wysoko kołnierzem płaszcza w stronę ulicy. Zastanowiło mnie to, że nie wzięła ze sobą parasolki, a przecież padał deszcz.

Ale zaraz wyjaśniła się przyczyna jej roztargnienia. Gdy tylko Niemka wyszła przez bramę, podjechał do niej biały citroen z mężczyzną w środku. Tak więc panna Kruger nie potrzebowała parasolki, gdyż była umówiona z nieznajomym pod samym ministerstwem. Kobieta wsiadła, a samochód ruszył w kierunku Nowego Światu.

Pomimo złego samopoczucia, intuicja kazała mi zatrzymać pierwszą lepszą taksówkę i ruszyć za citroenem.

- Śledzi pan żonę? - zagadnął rozbawiony nieco taksówkarz.

- Wie pan, jak to jest - rzekłem i zrobiłem minę nieboraka.

- Ano wiem, panie - westchnął głęboko i dodał gazu.

Biały citroen minął Ochotę, Okęcie i Raszyn. Przed skrzyżowaniem w Jankach samochód wiozący pannę Kruger skręcił w prawo na Komorów. Jechaliśmy cały czas za nim, utrzymując stałą odległość stu pięćdziesięciu metrów. Istniała oczywiście obawa, że zostaniemy zauważeni przez kierowcę citroena bądź samą Niemkę, ale naszym sprzymierzeńcem był deszcz i duży ruch.

Za Komorowem śledzony przeze mnie samochód zatrzymał się przed okazałą, nowoczesną willą położoną przy wąskiej asfaltowej szosie, wzdłuż której rosły gęsto posadzone drzewa, a co sto metrów zaczynały się nowe, coraz to okazalsze posiadłości.

Otworzyła się zdalnie sterowana brama i samochód wjechał na wyłożony kostką podjazd. Brama zamknęła się i przez szpary w wysokim płocie mogłem od biedy obserwować, co dzieje się na niewielkim, bogato zagospodarowanym dziedzińcu.

- Skąd ci ludzie mają tyle pieniędzy? - nie mógł się nadziwić taksówkarz.

- Obawiam, się, że nigdy się nie dowiemy.

W tym czasie panna Kruger wysiadła z citroena w towarzystwie wysokiego, przystojnego mężczyzny z wąsikiem. Na oko miał czterdzieści pięć lat i wyróżniała go blada cera oraz błyszczące włosy.

Szybko znikli w białych murach okazałego, jednopiętrowego domu.

Nie było pewności, jak długo panna Kruger zabawi w komorowskiej willi, a przecież musiałem jakoś rozliczyć się z taksówkarzem.

- Jeśli pan zechce, zaczekamy trochę - zaproponował, jakby czytał w moich myślach. - A potem mogę pana zawieźć z powrotem do Warszawy.

Jednak po godzinie taksówkarz zaczął się niecierpliwić. Nic nie wskazywało, aby panna Kruger zamierzała opuścić posiadłość.

W pewnym momencie obok nas zatrzymała się inna taksówka i kierowcy zaczęli rozmawiać przez uchylone szyby. Ale zmuszeni przez nadjeżdżające z dwóch stron trąbiące bezlitośnie samochody zakończyli pogawędkę. Nie przysłuchiwałem się ich rozmowie, więc zdziwiło mnie, gdy taksówkarz odwrócił się do mnie i rzekł:

- Zdobyłem dla pana nazwisko tego faceta w citroenie - puścił do mnie “oko”. - To Wacław de Górecki. Zamożny obywatel. Właściciel galerii i hazardzista. Współczuję panu.

- Skąd pan, u licha, to wie? - zdziwiłem się.

- Spotkałem kumpla - wyjaśnił. - Taksówkarza. Pochodzi z tych stron i zna tutaj prawie wszystkich. W każdym razie zna człowieka, z którym spotyka się pańska żona...

- To nie jest moja żona.

Postanowiłem przyznać się do wszystkiego i opowiedzieć taksówkarzowi, kim naprawdę jest panna Kruger. Nie chciałem dalej oszukiwać tego człowieka, bo brzydziłem się wszelkim łgarstwem. Oczywiście, przy okazji wyjaśniłem, kim jestem i czym się zajmuję.

- Fiu! - gwizdnął z zachwytem taksówkarz. - Ładne rzeczy. A nie wyglądasz pan na detektywa.

- O to właśnie chodzi w tym zawodzie, aby nie rzucać się w oczy.

Pokiwał jeszcze głową, jakby nie mógł się nadziwić i wyciągnął papierosy.

- Palisz pan?

- Z największą rozkoszą - prawie krzyknąłem.

Jednak po pierwszym zaciągnięciu się poczułem mdłości i zawroty głowy. A potem zacząłem kasłać tak głośno, że poczciwa twarz taksówkarza zmieniła się w grymas przerażenia.

- Panie! Co panu?

- Nie, nic, to przejdzie - próbowałem go uspokoić, ale atak kaszlu nie ustąpił.

Zgasiłem papierosa w popielniczce i wyciągnąłem chusteczkę.

- Tylko nie wykituj pan tutaj - zdenerwował się. - Zawieźć pana do szpitala?

- Wszyscy chcą mnie dzisiaj tam umieścić - pożaliłem się.

- No, panie detektyw - odwrócił się do mnie. - Albo wóz, albo przewóz! Zostaje pan czy wraca ze mną do Warszawy?

Nie wiedziałem, co począć?

- Jak pan chce, mogę zawiadomić taksówkarzy przez radio, aby któryś wolny podjechał po pana - zaproponował. - Do tego czasu staniesz pan pod drzewem, naciągniesz kaptur i już.

- A co będzie, jeśli w tym czasie kobieta opuści willę?

- To już pańskie zmartwienie - stwierdził.

Zapłaciłem mu i wyszedłem z samochodu. Padał deszcz, czułem się chory, ale nie mogłem dzisiaj pójść na chorobowe. Za wszelką cenę musiałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat panny Kruger. Naciągnąłem kaptur ortalionowej kurtki i stanąłem pod drzewem.

Już po kwadransie nadjechała taksówka.

Wsiadłem na tylne siedzenie z ogromną ulgą. Już zamierzałem coś powiedzieć, gdy samochód wyrwał do przodu z piskiem opon, aż wbiło mnie w obicie fotela, zaś kuloodporna szyba odgrodziła od kierowcy. Ten ani razu nie odwrócił się w moją stronę, ale widziałem jego małe, kaprawe oczka we wstecznym lusterku. Obserwował mnie bacznie, ale nie odzywał się.

- Proszę się zatrzymać! - krzyczałem, uderzając jednocześnie pięściami w szybę. - Kim pan jest, do diabła?!

Ale nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. Wyglądało to na porwanie. Po przejechaniu pół kilometra opel zatrzymał się dwieście metrów przed przejazdem kolejowym i, nie wiadomo skąd, pojawili się dwaj rośli mężczyźni ubrani w ciemne kurtki, z mocno naciągniętymi na głowę czapkami z daszkiem. Podeszli i otworzyli drzwiczki z obu stron. Usiedli pośpiesznie obok mnie i taksówka znowu ruszyła.

- Panowie! - zawołałem przerażony. - O co tutaj...?

Nie dokończyłem. Jeden z mężczyzn, siedzący po mojej lewej ręce przytrzymał mnie żelaznym uściskiem, a drugi w tym czasie zakleił usta szerokim przylepcem. Zaraz potem podwinął sprawnie rękaw kurtki i wbił cienką igłę w moje przedramię.

Próbowałem wierzgać nogami, ale mocne ręce uniemożliwiały mi każdy ruch. A potem zasnąłem.

Obudziłem się w ciemności z ciężką głową.

Deszcz uderzał o dach z gracją wytrawnego werblisty. Poczułem zimno i zapach wilgotnej rupieciarni, w której leżałem bezwładnie na drewnianej podłodze z rękami zawiązanymi do tyłu i plastrem na ustach. Dach musiał miejscami przeciekać, gdyż słyszałem rozbryzgujące się o podłogę z głuchym echem krople wody.

Poruszyłem się i chciałem się wreszcie podnieść, ale okazało się, że sznur, którym związano mi ręce, był uwiązany do jakiegoś ciężkiego mebla. Nie mogłem wyjrzeć przez okno, aby zorientować się, gdzie jestem. Nie mogłem nawet zerknąć na zegarek, aby przekonać się, która była godzina. I jak na złość z trudem oddychałem przez nos z powodu kataru.

Zrezygnowany opadłem z powrotem na drewnianą podłogę.

Po kilku minutach moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Znajdowałem się w opuszczonym domu, w pomieszczeniu, które kiedyś uchodziło za salon. Teraz opustoszały i zrujnowany stanowił idealne miejsce do przetrzymywania więźniów albo zakładników. Przywiązano mnie do starej, zniszczonej maszyny, przypominającej tokarkę. Nie wiedziałem - rzecz jasna - w jakim charakterze byłem przetrzymywany i z całego serca żałowałem swojej decyzji śledzenia panny Kruger. Gdyby nie moja dociekliwość albo jak kto woli detektywistyczna żyłka, leżałbym teraz w swoim ciepłym łóżku i smacznie spał.

Sytuacja była nieciekawa. “Kto mnie porwał? I dlaczego?” - zastanawiałem się. “Czy taksówkarz, który mnie przywiózł do Komorowa był w zmowie z porywaczami? Bzdura! Nic nie wiedział o mnie. Był autentycznie zdziwiony, gdy powiedziałem mu, kim jestem. To pewnie przez ten radiowy komunikat o pasażerze czekającym pod willą de Góreckiego. Jakiś inny taksówkarz odebrał tę wiadomość, a następnie przekazał ją porywaczom. Niewykluczone, że współpracował z samym de Góreckim. A może to panna Kruger mnie wypatrzyła?”

Po godzinie usłyszałem warkot samochodowego silnika. Światło reflektora rozświetliło na chwilę ponure pomieszczenie, ukazując dużego szczura przebiegającego wzdłuż ściany. Wstrząsnęło mną. Szarpnąłem rękami, jakbym chciał rozerwać krępujący mnie sznur, ale poczułem jedynie piekący ból.

Po chwili silnik zamilkł i usłyszałem kroki na zewnątrz, a następnie wewnątrz domu.

Skrzypnęły drzwi i ktoś zaświecił latarką prosto w moje oczy. W tym czasie inny osobnik podszedł blisko mnie. Rzucił na podłogę koc i postawił obok termos. Następnie rozsupłał mi ręce i cofnął się. Odetchnąłem z ulgą.

- Nie próbuj żadnych sztuczek - usłyszałem głos zza latarki należący do młodego, trzydziestoletniego osobnika, pewnego siebie i nie znającego się na żartach. - Mamy broń.

Uwierzyłem im.

“Kim są?” - myślałem. “Przypominają ludzi mafii. A może to banda Batury?”

Nagle przyszło mi do głowy skorzystać z czerwonego guziczka “biopsika”. Mógłbym przecież obezwładnić tych typów wiązką wysokiej częstotliwości ultradźwięków, tylko że ryzyko było zbyt wielkie. Nie widziałem porywaczy oślepiony światłem ich latarki i nie miałem pewności, czy urządzenie w ogóle działa.

- Pij herbatę - odezwał się ten z latarką. - Trochę tutaj zimno, a nie wiem, jak długo tu zostaniesz. No chyba, że odpowiesz na wszystkie pytania.

- Kim jesteście? - zapytałem. - I czego ode mnie oczekujecie?

- Dlaczego obserwowałeś dom pana de Góreckiego? - usłyszałem zamiast odpowiedzi. - Dla kogo pracujesz? I jak się nazywasz?

- Nie wyciągnęliście mi przypadkiem dowodu osobistego z kieszeni? - udałem zdziwienie.

- Masz rację.

Na moje kolana spadł mój dowód osobisty.

- Nazywasz się Tomasz N.N. i jesteś historykiem sztuki - mówił posępnym tonem mężczyzna. - Pracujesz w Ministerstwie Kultury i Sztuki. To prawda?

- Prawda - rzekłem chowając dowód do kieszeni.

- A śledzenie ludzi to twoje hobby? - zakpił.

- Nie, to też część mojej pracy.

- Jaśniej!

Popijając łapczywie gorącą herbatę, opowiedziałem mu o moim zawodzie i niuansach związanych z jego wykonywaniem. Nie było sensu ukrywać przed tymi ludźmi prawdy, bo to mogło skończyć się dla mnie źle, o czym przekonał mnie ton głosu mego rozmówcy.

- Śledziłem kobietę, z którą przyjechał pan de Górecki - rzekłem na zakończenie.

- Co o niej wiesz? - zapytał z naciskiem mężczyzna.

- Nazywa się Gerda Kruger i podaje się za agenta do spraw kradzieży dzieł sztuki z Hamburga.

- To znaczy, że nie nazywa się Kruger?

- W rzeczy samej - przytaknąłem. - Prawdziwa Gerda Kruger jest ciemnowłosą niewiastą nie znającą języka polskiego.

- Ale ona nie wie, że ty o tym wiesz? - dalej naciskał mężczyzna.

- Nie. Raczej nie.

- Kim ona jest?

- Nie wiem. Właśnie tego próbowałem się dowiedzieć.

Przez chwilę zapanowało milczenie.

- Może teraz wy się przedstawicie? - przerwałem ciszę.

- Strasznie tego nie lubimy - odpowiedział groźnie. - I w ogóle to nas nigdy nie spotkałeś. Nie próbuj nas odszukać, bo to źle się dla ciebie skończy. Jeśli nie posłuchasz i będziesz dalej niuchał, zajmiemy się twoją siostrzenicą.

- Zosią? - przeraziłem się.

- Widzę, że zrozumiałeś, panie historyk.

- Zrozumiałem - pokornie przytaknąłem. - A kiedy mnie uwolnicie? Odpowiedziałem na wszystkie pytania. Poza tym rano jestem umówiony z Niemką. Jeśli mnie nie zastanie, nabierze podejrzeń. A w ogóle to jestem poważnie przeziębiony. Mogę dostać zapalenia płuc.

- Lepsze to niż kulka - mruknął, ucinając tym samym rozmowę.

Ten drugi podszedł do mnie i tym razem nałożył na lewą rękę kajdanki, które zaraz przymocował do tokarki.

- Masz koc i herbatę - powiedział spokojnym tonem stając w drzwiach. - Do rana jakoś przeżyjesz.

Wyszli. Słyszałem ich kroki, które zaraz ucichły. Stali w holu i zdaje się, że któryś z nich rozmawiał przez telefon komórkowy. Po dwóch minutach światło latarki znowu mnie oślepiło. Ten, z którym rozmawiałem podał mi kartkę i długopis.

- Napisz list - rozkazał. - No wiesz, że jesteś chory i poszedłeś do lekarza. Podrzucimy to pod twoje drzwi. Zrozumiałeś?

Zrobiłem to, o co mnie prosił i podałem mu liścik. Zabrał go, włożył do kieszeni i uklęknął obok mnie. Podwinął mi rękaw i przystawił strzykawkę do przedramienia.

- Co chcesz zrobić? - wystraszyłem się.

- Tak na wszelki wypadek. Nieco mniejsza dawka środka nasennego niż poprzednio. Nic ci nie będzie i szybciej zleci czas. Uwolnimy cię z samego rana. O świcie.

Zacisnąłem mocno zęby, gdy wbijał igłę.

- Pozdrówcie ode mnie Baturę - rzekłem niby od niechcenia, gdy zamierzał odejść.

- Kogo? - autentycznie się zdziwił i zatrzymał. - O kim mówisz?

- To mój stary znajomy - odpowiedziałem, czując lekką senność. - Robimy sobie nawzajem psikusy. On mnie nieustannie prześladuje, a ja co pewien czas załatwiam mu skierowanie na dłuższy odpoczynek. Niekoniecznie do sanatorium. Ale zdaje się, że nie wiecie o kim mówię, więc sprawa was nie dotyczy.

- Uważaj - ostrzegawczo zabrzmiał jego głos. - Nie kombinuj. Pomyśl o swojej siostrzenicy.

I zamknął z hukiem drzwi.

Wiedzieli o mnie za dużo. I to mi się nie podobało. Po chwili samochód odjechał i jeszcze przez minutę słyszałem jego słabnący warkot.

Nie pamiętam, kiedy usnąłem. Obudził mnie hałas i piekący ból w nadgarstku. Ktoś walił ciężkim przedmiotem o drugi, a tym czymś były założone na mojej ręce kajdanki. Ktoś próbował mnie uwolnić. Półprzytomny otworzyłem oczy i ujrzałem stojącą obok postać. Osobnik musiał walić jakimś żelastwem, bo widziałem tryskające iskry spod kajdanek i tokarki. Na dworze było już widno. Padał deszcz, ale ranek przyjąłem z wielką ulgą.

Nade mną stał młody chłopak w wieku kilkunastu lat.

- Kim jesteś? - próbowałem zawołać, ale wyszło z tego coś w rodzaju pisku.

Chłopak zauważył moje ocknięcie się i przestał walić.

- Obudził się pan wreszcie! - ucieszył się.

- Kim jesteś?

- Na imię mam Marcin - odpowiedział lekko sepleniąc. - Znaleźliśmy tutaj pana w drodze do szkoły.

Nagle inny chłopak wszedł do pomieszczenia.

- Spróbuj tym - powiedział nowy i podszedł do nas bliżej,

- To mój kolega, Wiesiek - przedstawił go Marcin.

- Dzień dobry panu - odezwał się. - Nic panu nie jest?

Westchnąłem ciężko i poprosiłem gestem o łyk herbaty. Potem chłopcy spróbowali rozerwać kajdanki łomem. Po kilku próbach trzasnął wreszcie pękający metal i byłem wolny.

Pomogli mi stanąć na nogi, ale postanowiłem jeszcze przez jakiś czas posiedzieć.

Przyjrzałem się moim wybawcom. Chłopak o imieniu Marcin miał nie więcej niż szesnaście lat. Był niskim i przeraźliwie chudym młodzieńcem ostrzyżonym na jeżyka. Nosił okulary, spod których spoglądały na świat inteligentne oczy. Zdaje się, że miał wadę wymowy. Jego kompan, Wiesiek, był jego przeciwieństwem: wysoki, dobrze zbudowany, noszący dłuższe, nieco niechlujne włosy.

Wyjrzałem za okno. Dom znajdował się jakiś kilometr od głównej szosy. Dookoła było szczere pole, a po lewo majaczyła budowa jakiegoś supermarketu.

- Jak to się stało, że idąc do szkoły trafiliście do tej rudery? - zapytałem przecierając okulary.

- No wie pan - speszył się Wiesiek. - Nigdy pan nie wagarował?

- A więc to tak? - westchnąłem i skarciłem ich wzrokiem.

- To tak nam pan dziękuje? - wszedł mi w słowo Marcin.

- Dziękuję wam, ale musicie wiedzieć, że ludzie, którzy mnie tutaj uwięzili, są groźnymi przestępcami...

- Mafia? - zapytali jednocześnie i rozdziawili ze zdziwienia usta.

- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Jak zobaczą, że mnie tu nie ma, gotowi dobrać się do mojej rodziny.

- Mafia - stwierdzili autorytatywnie.

- Gdzie jestem i która godzina?

- Po ósmej - odpowiedzieli. - Jesteśmy niedaleko Janek. Z tego okna widać Aleję Krakowską. To półtora kilometra stąd.

Porywacze mieli uwolnić mnie z samego rana, o świcie, a minęła już ósma. W każdej chwili mogli się tutaj zjawić, więc należało uciekać stąd jak najprędzej.

- Musimy natychmiast opuścić tę ruderę! - zagrzmiałem i ruszyłem do wyjścia.

Poszliśmy przez błotniste pola w kierunku Rosynanta. Czułem nie tylko gorączkę, ale mdłości oraz okropny ból głowy.

- Przyszliście tutaj pieszo? - zapytałem chłopców.

- Mamy rowery.

- Możecie podjechać do jakiegoś automatu i zawiadomić radio taxi? - poprosiłem.

- Po co? Mamy telefon komórkowy.

Zadziwiali mnie. Telefon komórkowy stanowił dla nich rekwizyt gwarantujący przynależności do nowej technokultury. Za moich czasów młodzi ludzie imponowali raczej na olimpiadach sportowych i naukowych, ewentualnie na potańcówkach. Ale czasy się zmieniły.

Wiesiek zamówił taksówkę, która miała zjawić się po dwudziestu minutach na odcinku Alei Krakowskiej pomiędzy dwoma stawami hodowlanymi nieopodal parafii raszyńskiej.

W trakcie uciążliwego marszu chłopcy bez przerwy pytali mnie o powód, dla którego nieznani sprawcy porwali mnie. Chcąc nie chcąc opowiedziałem im o pracy w Ministerstwie Kultury i Sztuki, o naszym skromnym departamencie i o wielu przygodach, jakie dane mi było przeżyć.

- To fascynujące - zabłysły im oczy.

- Owszem - odparłem. - Ale nie zapominajcie, że przygody te byłyby niemożliwe do przeżycia, gdyby nie lata ciężkiej nauki. Tysiące godzin musiałem spędzić w bibliotekach, nauczyć się kilku języków i historii. Bez tego nie mógłbym być dobrym detektywem. Nie wystarczy nowoczesny samochód, telefon komórkowy i muskuły, aby rozwiązać prawdziwą zagadkę. Tu raczej przydaje się mózg.

Wyczuli, że docinam im za wagary.

- W domu mamy walizeczkę z perukami i sztucznymi wąsami - pochwalili się zaraz. - Może przydzieli nam pan jakieś specjalne zadanie? Możemy kogoś śledzić dla pana.

- Wpadnijcie kiedyś do mojego biura - odpowiedziałem wymijająco. - Być może dam wam jakąś ciekawą lekturę do poczytania na początek.

- Naprawdę? - wybałuszyli ze zdziwienia oczy.

- Tak. Ale teraz musicie pójść prosto do szkoły.

- Przyrzekamy.

Taksówka nadjechała po kilku minutach.

- Chciałem was pocieszyć - rzekłem do chłopców i otworzyłem drzwi taksówki. - Zdarzyło mi się jeden raz być na wagarach.

Pożegnałem się z nimi i wsiadłem do samochodu. Pomachałem jeszcze moim wybawcom na pożegnanie, a potem znikli mi z oczu, gdy taksówka odjechała.

W domu natychmiast zadzwoniłem do mojej siostry Ewy mieszkającej w Łodzi.

- Czy z Zosią wszystko w porządku? - zapytałem, gdy odebrała telefon.

- Tomasz? - zdziwiła się szczerze. - Zosia jest w Warszawie. Przygotowuje się z koleżanką do olimpiady historycznej. Zdaje się, że rozbudziłeś w niej zainteresowania do nauk humanistycznych. Ale czemu pytasz?

- Daj mi telefon i adres koleżanki - poprosiłem, nie zważając na jej słowa. Zanotowałem adres. - Czy ktoś dzwonił do was i pytał o Zosię?

- Skąd wiesz? - zdziwiła się. - Zdaje się, że to był brat jej koleżanki...

- Co mu powiedziałaś? - krzyknąłem zrozumiawszy, że musiał dzwonić jeden z porywaczy.

- To, co tobie.

- I podałaś mu adres koleżanki w Warszawie?

- Nie. Nie cierpię adoratorów córki.

Nie wyobrażacie sobie, z jaką ulgą odebrałem tę wiadomość. Opowiedziałem zatem siostrze o mojej przygodzie i groźbach rzuconych pod adresem Zosi przez bandytów.

- Niech Zośka wraca! Uważaj też na Jacka.

- Dobrze, Tomaszu. Jeszcze dzisiaj mąż pojedzie do Warszawy i zabierze Zosię.

Niestety, w domu koleżanki Zośki nikt nie odbierał telefonu, więc dałem spokój tej sprawie, licząc w duchu, że ojciec Zosi zabierze ją niechybnie z Warszawy.

Zadowolony przygotowałem sobie gorącą kąpiel i na siłę przekąsiłem jakąś kanapkę. Stosując się do zaleceń panny Moniki, założyłem na nogi skarpetki, w dziurki od nosa włożyłem ząbki czosnku i z obrzydzeniem wypiłem pięćdziesiąt gramów spirytusu. To było jedno z najgorszych przeżyć w moim życiu. Wstrząsnęło mną kilkakrotnie i poczułem, że alkohol wypala w żołądku dziurę. Ale po chwili z ogromną ulgą stwierdziłem, że ten nadużywany przez rodaków “środek leczniczy” odprężył mnie i zaczął rozgrzewać. Wskoczyłem szybko pod kołdrę i prawie natychmiast zasnąłem.

Przez sen słyszałem nieustannie uderzający z impetem o szyby deszcz i dzwoniący kilkakrotnie telefon. Nie odbierałem go. Zmagający się z chorobą organizm był w letargu i, choć dochodziły do mej świadomości niektóre bodźce z zewnątrz, za nic w świecie nie mogłem zmusić się do otworzenia oczu.

Wstałem dopiero nad ranem następnego dnia.

Czułem się, jakbym przeżył bitwę pod Grunwaldem. Głowę miałem ciężką i wciąż łamało mnie w kościach, ale ponieważ katar minął mogłem swobodnie oddychać.

Po gorącej kąpieli zmusiłem się do zjedzenia jajecznicy, zażyłem dwie aspiryny, natarłem ciało spirytusem i znowu położyłem się do łóżka. Była szósta dwanaście.

Zacząłem myśleć o sprawie Arsena Lupina.

Nie znaliśmy motywu jego postępowania ani metod działania. Czemu kradł te, a nie inne starodruki? Dlaczego mając możliwość wyniesienia cenniejszych ksiąg, wybierał te, a nie inne? Musiał istnieć powód takiego postępowania, dla którego “Ars minor” był cenniejszy niż “Diurnale Warmiense”. Nie ulegało wątpliwości, że włamywacz musiał być znawcą systemów alarmowych, wszak nie wierzyłem, że posiadał magiczną moc przenikania murów. To był najwyższej klasy zawodowiec. Mieliśmy jeden trop prowadzący od Stanisława Cienia, zatrudnionego w pracowni konserwatorskiej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, do studenta trzeciego roku prawa Patryka Cienia. Niewykluczone, że ten drugi był na usługach Arsena Lupina i z pomocą swojego krewnego Stanisława zorganizował kradzież biblii. Być może sam Patryk Cień był naszym Arsenem Lupinem? Ale czy obłożony zajęciami i kolokwiami student miałby czas jeździć do Gdańska i przygotowywać kolejną kradzież? Przygotowanie jednej tylko kradzieży wymagało tytanicznej pracy. Samo zebranie podstawowych wiadomości na temat biblioteki, starodruków, systemu zabezpieczeń i zwyczajów personelu musiało być zajęciem czasochłonnym. Włamywacz musiał wszak dysponować dobrym rozeznaniem w budynku, a przede wszystkim musiał wiedzieć, gdzie znajduje się magazyn z cennymi księgami. To była najważniejsza informacja, gdyż złodziej nie kradł starodruków z czytelni, ale prawdopodobnie z samych magazynów. Tylko garstka osób wiedziała, gdzie się znajduje owo pomieszczenie i on z pewnością należał do tego grona. W jaki sposób uzyskiwał informacje?

Z drugiej strony, nie dawała mi spokoju tajemnicza postać panny Kruger. Jeśli nie mogliśmy dobrać się do Arsena Lupina, istniała szansa, że zaprowadzi nas do niego Niemka. Próba sprzedaży biblii w gdańskim antykwariacie, a potem w Warszawie, musiała być powiązana w pewien sposób z włamaniami Arsena Lupina. Kto wie, może Niemka znała odpowiedzi na wiele podobnych pytań, ale z niejasnego dla nas powodu milczała. Poza tym nie wiedzieliśmy, kim naprawdę jest: podszywającym się pod niemieckiego agenta do spraw kradzieży zabytków szpiclem Batury czy człowiekiem Wacława de Góreckiego? I wreszcie, to ona mogła być Arsenem Lupinem. Należało wyjaśnić tę sprawę jak najszybciej.

Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu.

- Nareszcie pana zastałem, szefie - usłyszałem radosny głos Pawła. - Wszystko w porządku?

Opowiedziałem mu o przygodzie w Komorowie i przymusowym noclegu w jakiejś ruderze niedaleko Janek. Paweł nic nie mówił, tylko uważnie słuchał. Potem zdał mi relację z wizyty w Bibliotece Gdańskiej PAN i tajemniczego spotkania Niemki z jakimś mafioso w sopockim Grand Hotelu, o antykwariacie oraz o czerwonym audi.

- Coś tutaj nie gra - rzekłem zamyślony. - Najwyższy czas sprawdzić, kto jest kim.

- Co pan zamierza zrobić?

- Jeszcze nie wiem, ale ty rób swoje, jakby nic się nie stało. Zachowuj się normalnie wobec panny Kruger. Ale pamiętaj, niech osoba Niemki nie przesłoni ci celu wizyty w Gdańsku, a mianowicie poznania metody Arsena Lupina. Może masz już jakieś domysły na ten temat?

- Niestety nie. Mam nadzieję, że dzisiejsza wizyta w bibliotece wniesie coś nowego do śledztwa.

Rozłączyliśmy się.

Leżałem jeszcze z kwadrans, zastanawiając się intensywnie nad całą sprawą, gdy do głowy przyszedł mi szalony pomysł.

Wpadłem do departamentu kilka minut po ósmej. Na szczęście zastałem tam pannę Monikę.

- O Boże - jęknęła na mój widok. - Jest pan cały i zdrów! Gdzie się pan podziewał? Martwiłam się. Paweł też szukał pana przez cały dzień.

Opowiedziałem jej co nieco o wydarzeniach dnia poprzedniego. Na koniec poprosiłem, aby zdobyła jakieś informacje o Wacławie de Góreckim. Po rewelacjach taksówkarza w Komorowie dotyczących de Góreckiego, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już wcześniej słyszałem to nazwisko. Kto wie, czy to nie on był właścicielem domu aukcyjnego, w którym zjawił się nieznany osobnik z biblią skradziona z BUW. Właściwie to już wiedziałem, że to o niego chodziło.

- Czy nasz informatyk już jest? - zmieniłem temat, wskazując głową drzwi prowadzące do gabinetu.

- Nie - odpowiedziała sekretarka. - Aldona przychodzi przed dziesiątą. Ale zainstalowała już co trzeba i czeka, aby poprowadzić szkolenie.

- Szkolenie? - uniosłem wysoko brwi.

- Będzie nas wdrażać do Internetu. To obowiązkowe.

Machnąłem zdenerwowany ręką.

- Wnioskuję, że nie zauważyła pani, aby dziewczyna szperała w naszej bazie danych, gdyż w przeciwnym razie powiadomiłaby mnie pani niezwłocznie?

- Naturalnie.

- To dobrze - rzekłem. - Proszę nie spuszczać z niej oka przez cały czas. Aż do mojego powrotu.

- Powrotu? Wybiera się pan gdzieś?

- Do Hamburga - stwierdziłem, zerkając na zegarek. - Porannym lotem o dziesiątej dwadzieścia.

Panna Monika popatrzyła na mnie jak na szaleńca.

- Ledwie trzyma się pan na nogach, szefie - zmartwiła się.

- Zarezerwowałem już bilet - nie dałem jej żadnych szans na wybicie mi z głowy tego pomysłu. - Proszę tylko załatwić formalności związane z moją delegacją i zdobyć pieniądze.

- Skąd?

- W zeszłym roku otrzymaliśmy pieniądze z Fundacji Wspierania Ochrony Zabytków...

- Ale wydaliśmy wszystko.

- Oprócz funduszy przeznaczonych na wyjazdy zagraniczne. Minister nie wyraził zgody na wykorzystanie ich na zakup materiałów biurowych, więc mamy jeszcze dwa tysiące pięćset złotych na delegacje zagraniczne.

- Po co pan tam jedzie? - zainteresowała się. - Musi to być coś niezwykle ważnego.

- O tak - zapewniłem ją. - Muszę sprawdzić tożsamość naszego gościa z Hamburga. Niestety, przez telefon nie da się tego załatwić.

I wszedłem do swojego gabinetu, aby połączyć się z mieszkającym od lat w Hamburgu kolegą z czasów studenckich, Markiem Bunio.

Lot do Hamburga trwał dwie godziny i czterdzieści minut. Na międzynarodowym lotnisku Fuhlsbuttel, oddalonym od centrum miasta o trzynaście kilometrów, przywitała mnie podobna pogoda jak w Warszawie. Mżyło, chociaż było nieco cieplej; termometry wskazywały siedem stopni. Wyczuwało się bliskość morza, chociaż Bałtyk był oddalony od Hamburga o sześćdziesiąt kilometrów, zaś Morze Północne o prawie sto kilometrów.

Marek czekał na mnie przy kasach. Był nieco zamkniętym w sobie, poważnym człowiekiem interesu, który uwielbiał opowiadać z przesadnie poważną miną najbardziej zabawne dowcipy świata i przedziwne historyjki, których nie powstydziłby się sam baron Munchhausen. Niejednego zmylił ten jego wyraz twarzy, co mogło być niezłym atutem w interesach. A prowadził firmę zajmującą się przygotowywaniem scenografii do filmów dla dużych wytwórni.

Na mój widok jego posępna zazwyczaj twarz nieco się rozchmurzyła.

- Tomaszu, kopa lat! - zawołał czystą polszczyzną, ale z charakterystycznym niemieckim “dudnieniem”. - Jesteś trochę blady, ale nic się nie zmieniłeś.

- Nie wierzę ci - odparłem poważnie. - Znam cię bowiem jako niezrównanego kawalarza.

- Tym razem nie żartuję. Ale mam właśnie nowy kawał...

I zaczął sypać dowcipami jak z rękawa.

Jechaliśmy jego samochodem, kierując się na południe, do centrum “Bramy Świata”, jak popularnie określa się Hamburg - jeden z największych portów na naszym globie. Zza szyby samochodu mogłem podziwiać piękne hamburskie parki, place i jeziora, wysoką na sto kilkadziesiąt metrów wieżę telewizyjną, wreszcie kanały i przepływające rzeki z ich mostami (nie wszyscy wiedzą, że Hamburg ma więcej mostów niż Wenecja!), schowane za szaroniebieską wodą Alsteru wyniosłe wieże ratusza i zabytkowych kościołów w południowej części miasta, zapaleńców uprawiających jogging i spokojne, choć zaludnione pasaże. Nawet listopadowa mżawka nie odebrała ludziom ochoty do wyjścia na ulicę, a samochodowe korki nie skradły miastu spokoju.

Zjechaliśmy z Kennedybrucke w kierunku Starego Miasta. Marek wiedział, że w obecności zabytkowych kamieniczek, kościołów i muzeów czułem się najlepiej, więc tam zaprosił mnie na spóźnione śniadanie.

- Tutaj załatwia się interesy i płaci horrendalny czynsz za wynajęcie biura - opowiadał. - I nie znajdziesz tu miejsca na parking. No, chyba że nazywasz się Marek Bunio.

Po chwili mój kolega znalazł puste miejsce, które jak wyjaśnił wykupił na cały rok. Spacerkiem udaliśmy się do hotelu Reichshof Maritim, położonego obok teatru i naprzeciw Dworca Głównego. Zasiedliśmy w zabytkowym barku hotelowym, gdzie podano nam lekkie śniadanie. Mój kolega musiał znać kelnera, gdyż “sprzedał” mu najnowszy dowcip, ale zaraz spoważniał.

- Jak widzę, Tomaszu, prowadzisz pasjonujące życie - powiedział z nutką zazdrości w głosie. - Zawsze uważałem, że to ja wybrałem ciekawą branżę, która nie może się człowiekowi znudzić. Rozumiesz, film, aktorzy, ciągle nowe wyzwania i ciekawe miejsca. Zawsze uważałem, że to ty wybrałeś nudny zawód. Państwowy urzędnik zarabiający na benzynę do swojego pokracznego samochodu. To było śmieszne. Ale okazuje się, że moja filmowa przygoda blednie w obliczu twojej pracy. Zaskoczyłeś mnie dzisiejszym telefonem. Poczułem się jak aktor na planie sensacyjnego filmu.

- Czy przygotowałeś wszystko, o co cię prosiłem? - zapytałem.

- Oczywiście - szepnął podekscytowany. - Z przyjemnością odegram rolę kuzyna jakiejś tam panny Kruger.

Przez pół godziny omawialiśmy szczegóły mojego planu.

Po piętnastej poszliśmy na parking. Marek wyjął z bagażnika dużą torbę i wsiadł do samochodu. Po dziesięciu minutach wysiadł z niego całkowicie odmieniony. Ubrany był teraz w wełnianą marynarkę w kratę i ciemnozielone spodnie. Na jego głowie tkwił kapelusz z charakterystycznym piórkiem zatkniętym z tyłu. Twarz kolegi również się zmieniła, a to za sprawą przyklejonych sumiastych wąsów.

- Jestem Helmut Kruger z Monachium - zagrzmiał gromkim basem i uścisnął mi dłoń. - Mów mi Helmut.

- W tym przebraniu oszukałbyś niejednego Bawarczyka - rzekłem z zadowoleniem.

Zabrał jeszcze z bagażnika specjalną nalewkę i schował ją do podręcznej torby. A potem pieszo udaliśmy się do Hamburger Kunsthalle na ulicy Glockengiesserwall nieopodal Binnenalster* [Binnenalster - południowa, mniejsza część jeziora Alster (Maty Alster). Mosty “Kennedy” i “Lombard” oddzielają ją od północnego, większego zbiornika zwanego Aussenalster (Duży Alster).], gdzie mieściła się słynna galeria sztuki, położona dwie przecznice dalej. W jednym z pomieszczeń tego muzeum mieściło się biuro hamburskiego Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki. Po prostu wynajmował on jedno pomieszczenie w tym gmachu.

- Idź, Tomaszu, do kafejki, a ja w tym czasie załatwię sprawę - zaproponował Marek, gdy znaleźliśmy się we wnętrzu Kunsthalle.

Odwrócił się i skierował w stronę schodów.

Poszedłem do kas i kupiłem za jedyne trzy marki bilet wstępu do muzeum. Nie chciało mi się siedzieć w kawiarni i chociaż byłem osłabiony chorobą, zdecydowałem się zwiedzić galerię. Poza tym nie mógłbym usiedzieć w miejscu, czekając na powrót Marka.

Mój plan był prosty. Marek miał się podać za kuzyna panny Kruger, Helmuta Krugera z Monachium, który przyjechał do Hamburga w sprawach służbowych i postanowił odwiedzić kuzynkę. Sekretarka hamburskiego departamentu była przekonana, że panna Kruger poleciała do Polski, o czym wspomniała mi w rozmowie telefonicznej dwa dni temu, więc zakładałem, iż to samo powie Helmutowi. Ten zmartwi się i poprosi o adres domowy Gerdy, gdyż chciałby zostawić u sąsiadów żywność i upominki. Wujek Helmut odwiedził bowiem kuzynkę tylko raz, ale spotkali się na dole w galerii, więc nie znał adresu. Plan był prosty, trochę ryzykowny, ale urok osobisty kolegi Marka i doskonałe przebranie (wypożyczone prosto z planu filmowego) stanowiły dodatkowy atut.

W wielkim zdenerwowaniu przyszło mi zwiedzać galerię założoną w 1817 roku. Obchód zacząłem od starych mistrzów, Bertrama i Franckego - reprezentujących późny gotyk północnoniemiecki. Potem podziwiałem obrazy Rembrandta i Claude'a Lorraina, Giambattisty Tiepolo i Francisco Goi, a w dalszej kolejności niemieckich romantyków, impresjonistów w rodzaju Edouarda Maneta oraz licznych ekspresjonistów. W dziale rzeźby oglądałem z zachwytem dzieła Lehmbrucka i Paolozziego, zapominając niemal o celu mojego przyjazdu tutaj, gdy nagle poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu.

Drgnąłem i natychmiast się odwróciłem. Ujrzałem uśmiechniętą twarz kolegi Marka.

- Stawiasz piwo - zażartował i nagle spoważniał. - Zdobyłem nie tylko adres domowy, ale i numer telefonu komórkowego.

- Jesteś genialny! - niemal krzyknąłem.

- Uroczą sekretarkę Kingę poprosiłem oczywiście o dyskrecję, bo wujek Helmut uwielbia robić niespodzianki. Słynna bawarska nalewka, którą wręczyłem pannie Kindze dodatkowo przekonała ją do mojej osoby, jak i kilka niewybrednych dowcipów.

- Skąd wytrzasnąłeś oryginalną bawarską nalewkę? - zdziwiłem się. - Nie miałeś czasu przygotować się tak dobrze do swojej roli.

- A kto mówi, że to była bawarska nalewka? - uniósł brwi i puścił do mnie oko. - To było lekarstwo mojej matki mieszkającej pod Radzyminem, orzechówka według receptury dziadka.

Zadowoleni opuściliśmy muzeum i udaliśmy się na parking. Marek przebrał się we wnętrzu wozu, a potem ruszyliśmy pod wskazany adres.

Panna Kruger mieszkała w dzielnicy Langerhorn graniczącej od północy z lotniskiem. Raz jeszcze mogłem podziwiać Hamburg zza samochodowej szyby, ale tym razem port lotniczy okrążyliśmy od zachodu, przejeżdżając dzielnicę Nendorf.

Samlandweg była spokojną uliczką na północnym krańcu miasta, z dużą liczbą jednorodzinnych domków, piętrowych segmentów i zadbanych trawników. W jej zaciszu można było odpocząć od ruchliwego centrum, choć prawdę powiedziawszy nie odczuwałem zmęczenia miejskim gwarem, a jedynie osłabienie chorobą.

Wreszcie stanęliśmy nieopodal domu panny Kruger. Częściowo byliśmy zasłonięci przez wysoki żywopłot, który towarzyszył krętej alejce prowadzącej pod sam dom znajdujący się pięćdziesiąt metrów od ulicy. Było pusto, jeśli nie liczyć jakiejś kobiety spacerującej z rudym jamnikiem po drugiej stronie ulicy. Obok szerokiego wjazdu stał zaparkowany opel.

Ostrożnie wysiedliśmy z samochodu rozprostować kości. Zachwiałem się niebezpiecznie na gładkiej kostce wyścielającej podjazd pod dom. Byłem słaby, ale za wszelką cenę pragnąłem doprowadzić sprawę do końca.

- Co robimy? - zapytał kolega Marek.

- Proponuję zadzwonić pod wskazany numer telefonu komórkowego.

Już zamierzał wybrać numer panny Kruger, gdy powstrzymałem go.

- Poczekaj - rzekłem pośpiesznie. - Muszę zadzwonić do Gdańska.

- Do Gdańska?

Nie odpowiedziałem. Szybko wybrałem numer telefonu komórkowego Pawła. Ten odebrał po sekundzie.

- Czy możesz mówić? - natychmiast przeszedłem do rzeczy. - Jeśli jest z tobą panna Kruger, odpowiadaj “tak” lub “nie”.

- Nie - usłyszałem jego głos na tle szumu.

- Jedziecie samochodem, prawda?

- Tak.

- To świetnie - ucieszyłem się. - Jeśli nasza panna Kruger jest prawdziwą agentką do spraw kradzieży dzieł sztuki, to za minutę powinieneś usłyszeć w samochodzie sygnał jej telefonu komórkowego. Nie zadawaj żadnych pytań. Rób, co ci każę. Jeśli nie będzie żadnego sygnału, zadzwoń pod numer...

Tu podałem numer Marka.

- ...i powiedz po prostu “nie”. “Tak” będzie oznaczać, że Niemka odebrała telefon.

Rozłączyłem się. Marek wziął ode mnie telefon i wybrał podany przez sekretarkę Kingę numer panny Kruger. Numer był zajęty. Po chwili zadzwonił Paweł.

- Nie - usłyszałem w słuchawce zdecydowany głos mojego współpracownika, co oznaczało to, że w Rosynancie nie zadzwonił telefon Niemki. Wyglądało na to, że jadąca z Pawłem kobieta nie była panną Kruger.

- Tak więc ta wasza Niemka to fałszywa Kruger! - wykrzyknął triumfalnie Marek. - Jeśli nie rozmawia teraz przez telefon, to znaczy, że nie jest prawdziwą agentką. Bo prawdziwa Kruger rozmawia przez telefon, gdyż ten jest zajęty.

- A jeśli go wyłączyła? - pohamowałem go ruchem ręki. - Albo coś nie tak nacisnęła w telefonie? Nie możemy wyciągać pochopnych wniosków.

Przez najbliższe kilka minut bezskutecznie próbowaliśmy dodzwonić się do panny Kruger.

Wsiedliśmy do samochodu, aby ochronić się przed mżawką. Zachciało mi się palić, ale wspomnienie ostatniej próby zaciągnięcia się odebrało mi ochotę na papierosa.

- Przebieram się za wuja Helmuta - nie wytrzymał w pewnym momencie Marek. - Pójdę prosto do domu tej Kruger i wybadam, co jest grane?

- Cierpliwości - rzekłem. - Zanim to zrobisz, spróbuj zadzwonić jeszcze raz.

Zrezygnowany wybrał numer telefonu panny Kruger i nagle podskoczył z wrażenia.

- Jest sygnał! - krzyknął.

Natychmiast przystawiłem ucho do słuchawki.

- Słucham? - usłyszałem apodyktyczny kobiecy głos.

- Panna Kogel? - podchwytliwie zapytał Marek.

- Z kim mam przyjemność? - odpowiedziała pytaniem.

- Ale rozmawiam z panną Kogel? - upewniał się mój kolega, licząc w duchu, że kobieta przedstawi się odruchowo jako Kruger.

- Nie, ale kto mówi? - nagle stała się czujna, a nawet podejrzliwa.

- Proszę mówić do mnie Helmut. A może nazywa się pani Kruger? Nazwisko nie jest zbyt czytelne i...

- Nie znam żadnej Kogel - ucięła bez dwóch zdań i zaraz upomniała kogoś na stronie. - Charly, uspokój się!

Po chwili znów usłyszeliśmy jej surowy głos:

- Skąd pan ma mój numer?

- Jeśli nie nazywa się pani ani Kogel, ani Kruger, to moja odpowiedź nie ma najmniejszego sensu. Muszę rozmawiać wyłącznie z panną Kogel albo Kruger.

Wtedy kobieta rozłączyła się.

- I co ty na to? - zapytał podekscytowany kolega Marek.

- Cóż, to nie był głos “naszej” panny Kruger - odpowiedziałem. - Ale to nie znaczy, że z Pawłem jedzie fałszywy agent.

- A to czemu? - zdziwił się.

- Być może “nasza” Kruger zostawiła telefon komuś z rodziny albo znajomej i właśnie przed chwilą rozmawiałeś z tą osobą. Wyjaśnień może być zresztą wiele. Na podstawie tej rozmowy nie możemy niczego powiedzieć o pannie Kruger.

Marek zasępił się, marszcząc brwi.

- W takim razie przebieram się za wuja Helmuta i idę do jej domu - oświadczył nagle. - Co ty na to?

Nie odpowiedziałem mu.

Moja uwaga była teraz pochłonięta czymś innym, a w zasadzie kimś innym. Oto bowiem ujrzałem spacerującą z jamnikiem brunetkę próbującą odgonić psa od opony opla zaparkowanego po drugiej stronie alejki. Pies bowiem za wszelką cenę próbował obsikać auto.

- Charly! - kobieta wołała na psa, odgarniając jednocześnie z policzka długie, czarne włosy. - Nieładnie! Chodź do pani! Natychmiast! Charly, mówię do ciebie!

Spojrzeliśmy na siebie z nieukrywanym zdumieniem. Kobieta, z którą Marek przed chwilą rozmawiał przez telefon zwracała się przecież na stronie do kogoś o imieniu Charly. I tym “kimś” nie był żaden mężczyzna, a po prostu jamnik.

Kolega Marek sprawnie wyskoczył ze swojego samochodu i zmieniając nieco głos zapytał:

- Czy to rasowy jamnik, panno Kruger?

- Nie - odpowiedziała, przyglądając mu się badawczo. Na oko miała około czterdziestu lat, zaś kredowa cera i ciemna oprawa oczu dodawały kobiecie niezwykłej ostrości i surowości. - Czy my się znamy?

Marek spojrzał na mnie z zadowoleniem. Mieliśmy wreszcie przed sobą prawdziwą pannę Kruger.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ZNOWU KOBIETA W AUDI • SZALEŃCZY POWRÓT • OFICYNA KONRADA BAUMGARTA • JAK ARSEN LUPIN OSZUKAŁ SYSTEM ALARMOWY? • DOCIEKLIWA PANNA KRUGER • NAPAD DZIWNY TELEFON PANA TOMASZA • JAK ZABEZPIECZA SIĘ ZBIORY BIBLIOTECZNE? • ZOŚKA • BATURA CZYTELNIKIEM • NOCNE ROZMOWY • REWELACJE PANA SAMOCHODZIKA • PIERWSZY ŚLAD

Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy, trzydzieści metrów przed antykwariatem. Wyjąłem ze schowka noktowizor i uważnie obserwowałem wejście do antykwariatu.

Przez pierwszy kwadrans nic się nie wydarzyło.

Ale już niebawem z bocznej uliczki nadjechało czerwone audi z warszawską rejestracją i stanęło nieopodal antykwariatu, niecałe trzydzieści metrów przede mną. To był ten sam samochód, który śledził nas kilka dni temu, kiedy to odebrałem z lotniska pannę Kruger. I tak jak wtedy prowadziła go kobieta w okularach. Niestety, nie mogłem dobrze przyjrzeć się jej twarzy, gdyż samochód był częściowo zasłonięty przez kilka innych aut.

Mogłem teraz wysiąść, podejść do audi i zdemaskować tajemniczą kobietę, ale było to zbyt ryzykowne posunięcie. Przecież w każdej chwili Niemka mogła wyjść na ulicę.

I faktycznie. Po osiemnastej w drzwiach antykwariatu pojawiła się panna Kruger w towarzystwie Mafiosa. Wsiedli do mercedesa i pojechali w kierunku Alei Niepodległości. Jak na zawołanie czerwone audi ruszyło za nimi.

Odczekałem chwilę i pojechałem w ślad za samochodami.

Mercedes jechał szybko po pokrytej kałużami, pustej ulicy, kierując się na Gdańsk. Za nim podążało audi, zachowując dystans pięćdziesięciu metrów. Wszystko wskazywało na to, że Mafioso postanowił odwieźć pannę Kruger do naszego hotelu.

Za stacją kolejową Gdańsk-Przymorze, niecałe sto metrów przed zakładami dziewiarskimi, wydarzył się drobny incydent.

W pewnym momencie mercedes gwałtownie zahamował, zaś audi z piskiem opon próbowało zrobić to samo. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co się stało, ale zaraz zauważyłem czarnego kundla uciekającego w panice spod kół samochodu. To on był sprawcą zamieszania wkroczywszy niespodziewanie na ulicę. W efekcie tego audi “puknęło” mercedesa w tylny zderzak, wgniatając nieznacznie jego bagażnik. Z kolei ja, jadący za audi, również musiałem nacisnąć pedał hamulca, gdyż czerwony samochód nagle wyrósł przed maską jeepa. Zarzuciło mnie przy tym w bok, ale zaraz wyprowadziłem pojazd na prostą. Zatrzymałem się. W tym czasie mercedes zjechał na chodnik, jak zwykła czynić to większość kierowców w wypadku podobnych stłuczek, ale audi natychmiast wykręciło na jezdni i błyskawicznie oddaliło się w kierunku Sopotu. Nie wiedziałem, co robić, tym bardziej że Mafioso już wychodził z mercedesa. Nie mogłem jechać za audi, gdyż musiałem jak najszybciej dotrzeć do hotelu “Heweliusz” przed Niemką. Dodałem gazu i minąłem samochód wiozący pannę Kruger. We wstecznym lusterku widziałem, jak Mafioso spogląda za oddalającym się audi, a potem zerka na mój pojazd.

Jechałem z nadmierną prędkością, przejeżdżając raz na czerwonym świetle, ale na miejsce dotarłem po ośmiu minutach. Zaparkowałem jeepa na swoim miejscu przed hotelem zmieniwszy wcześniej kolor nadwozia i pognałem do swojego pokoju, aby z okna obserwować ulicę. Mercedes nadjechał po kilku minutach. Pośpiesznie wysiadająca Niemka natychmiast zerknęła w kierunku parkującego Rosynanta. Gdy mercedes odjechał, kobieta popatrzyła w górę, jakby spodziewała się ujrzeć mnie w hotelowym oknie, ale przezornie wcześniej zgasiłem światło i przykręciłem żaluzje.

Panna Kruger szybko poszła na parking i dotknęła dłonią maskę jeepa. Po plecach przeszły mnie ciarki. Niemka była przebiegła. Musiała zrozumieć, że ciepły silnik podczas chłodnej, listopadowej nocy oznacza jedno, a mianowicie, że korzystałem niedawno z pojazdu. Albo zauważyła Rosynanta, gdy mijałem mercedesa w kilka sekund po stłuczce z audi (i chociaż miał wtedy białe nadwozie, to Niemka mogła zapamiętać numery rejestracyjne), albo sprawdzała mnie rutynowo.

Po dziesięciu minutach usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. Nie otwierałem. Niemka stała pod moimi drzwiami jeszcze minutę, a potem wróciła do siebie. Po dziesięciu minutach zadzwonił telefon. Pewnie zastanawiała się, dokąd jeździłem jeepem i co w tej chwili porabiam? Nie była pewna, czy środki nasenne, które mi zaaplikowała, zadziałały.

Oczami wyobraźni widziałem, jak zżerają ją domysły na temat mojej popołudniowej eskapady.

“Dobrze jej tak” - pomyślałem z niemałą satysfakcją. “Niech się podenerwuje. A do rana zdążę wymyśleć jakąś bajeczkę.”

Zadzwoniłem do szefa, aby się naradzić, ale jego telefon nie odpowiadał.

Wziąłem gorący prysznic, zażyłem dwie tabletki z buteleczki panny Kruger i przed snem poczytałem jeszcze zakupioną w gdańskiej bibliotece broszurę.

Jeszcze raz przeczytałem o podręczniku gramatyki Donatusa i jego ówczesnym wydawcy. Konrad Baumgart urodził się około 1470 roku w mieście Rothenburg nad rzeką Tauber. Do Gdańska przybył w 1495 roku i rozpoczął działalność introligatorską. Były tam wówczas czynne już dwa inne warsztaty introligatorskie. Baumgart dorównywał jednak swoim konkurentom. Oprawy jego prezentowały wysoki poziom techniczny, a pod względem stylu zdobnictwa należały do sztuki gotyckiej. Działalność drukarską rozpoczął Baumgart wydaniem w 1498 roku podręcznika Donatusa. To był popularny w XV wieku podręcznik. Jego wydanie wykluczało jakiekolwiek ryzyko wydawnicze czy handlowe, zapewniając zysk. Do 1500 roku ukazało się drukiem co najmniej trzysta pięćdziesiąt sześć różnych jego wydań. Zachowany do naszych czasów fragment pierwszej książki drukowanej w Gdańsku stanowi jedną czternastą całości. Tylko że ów podręcznik nie był już w posiadaniu Biblioteki Gdańskiej PAN. Jego obecnym, nielegalnym właścicielem był Arsen Lupin.

Lektura nie przyniosła żadnych konkretnych spostrzeżeń. Nie znalazłem nic, co mogło wyjaśnić, w niewielkim chociaż stopniu, motyw postępowania włamywacza. Nie wyobrażałem sobie, że kradnie pierwszy lepszy starodruk z magazynu. To tak jakby człowiek zakupił najdroższy sprzęt narciarski, by potem zjechać z byle pagórka.

Nie miałem już sił na czytanie i myślenie. Zasypiając, pomyślałem jeszcze z satysfakcją o ciężkiej nocy, jaka musiała czekać Niemkę.

Ale rano panna Kruger przywitała mnie w holu uśmiechem.

- Jak pańskie zdrowie? - zapytała i zerkała na mnie badawczo.

- Dziękuję - odpowiedziałem niezwykle uprzejmie, oddając jej buteleczkę z lekarstwem. - Proszki, które mi pani dała, naprawdę są rewelacyjne.

Mówiłem prawdę. Lekarstwo Niemki było rzeczywiście skuteczne. Czułem się znacznie lepiej niż wczoraj.

- Spał pan chyba kamiennym snem - zawiesiła głos - bo kiedy pukałam do jego pokoju, nie odpowiadał pan.

- Spałem jak niedźwiedź i tylko raz się przebudziłem po piątej - dodałem i zaraz zmrużyłem chytrze oczy. - Ale zdaje się, że nie było pani wtedy w hotelu. Drapało mnie trochę w gardle i chciałem poprosić o coś do ssania. Nie zastałem pani, więc pojechałem do najbliższej apteki.

Moje wyjaśnienie zamurowało ją. Przyparłem ją do muru. I teraz to ona musiała się tłumaczyć przede mną ze swojej nieobecności.

- Racja! - puknęła się dłonią w czoło i z udawanym wstydem wyjaśniła: - Byłam w kasynie. Ale nie miałam szczęścia, więc szybko wróciłam do hotelu.

- Mam nadzieję, że odbije to sobie pani niebawem - tym razem ja się uśmiechnąłem.

Kiwnęła głową, ale nie skomentowała mojej ostatniej uwagi.

Spacerkiem poszliśmy do biblioteki. To był pierwszy dzień bez deszczu od dwóch tygodni. Ale ciężkie, szare kłębowiska chmur przeganiane przez północny wiatr nie dawały nadziei na radykalną poprawę pogody.

Na szczęście w bibliotece było przytulnie. Włączono ogrzewanie i zapalono światła. Kiedy za oknem hulał jesienny wiatr, biblioteka wydawała się idealnym miejscem na spędzenie czasu.

W sekretariacie poczęstowano nas herbatą z cytryną, zaś pani dyrektor - zapytana o system alarmowy - poprosiła do gabinetu osobę odpowiedzialną za ochronę obiektu, pana Kunickiego.

Po chwili do gabinetu wszedł wysoki mężczyzna o szarej i pooranej zmarszczkami twarzy. Był z natury nieufny i małomówny.

- Czujniki alarmowe umieszczone są dwa i pół metra nad podłogą, a włączamy je zaraz po zamknięciu biblioteki - opowiadał pan Kunicki.

- Właśnie! Proszę powiedzieć kilka słów o ich działaniu - zaproponowałem. - Być może Arsen Lupin wykorzystał ich niedoskonałość.

- Nazywamy je “wewnętrznymi detektorami ruchu”. Czujnik działa w sposób bierny, rejestrując pojawienie się przedmiotów emitujących promienie podczerwone w jego polu widzenia. Owo pole przypomina kształtem szeroki “wachlarz”. Jeżeli źródło promieniowania cieplnego przemieszcza się z jednego do drugiego wycinka “wachlarza”, wyzwala to sygnał alarmowy. Na korytarzach są zamocowane czujniki o wąskim kącie widzenia i zasięgu do pięćdziesięciu metrów. W większych salach mamy tak zwane czujniki szerokokątne o kącie widzenia do trzystu sześćdziesięciu stopni. Wszystkie czujniki są wyposażone w dodatkowe obwody chroniące przed umyślnym uszkodzeniem.

- Skoro Arsen Lupin dostał się do środka, to musiał jakoś oszukać system alarmowy - myślała głośno panna Kruger. - O ile wiem, przedmioty nieruchome lub poruszające się bardzo wolno pozostają niezauważone. Niewykrywalna prędkość ruchu w tradycyjnych czujnikach zawiera się od trzydziestu centymetrów do półtora metra na sekundę.

- Oglądałem kiedyś film amerykański ze znanym aktorem Robertem Redfordem - zauważyłem, odnotowując jednocześnie fakt, że Niemka popatrzyła na mnie z odrobiną politowania. Pewnie brała mnie za laika w tej branży. - Widziałem tam specjalny skafander nieprzepuszczający ciepła, a dodatkowo bohater szedł bardzo wolno pod czujnikiem. W ten sposób oszukał system.

- W filmie wszystko jest albo proste, albo bardzo skomplikowane - żachnął się pan Kunicki. - Wątpię, aby nasz włamywacz zdecydował się na “żółwi marsz”. Miałby utrudnioną swobodę poruszania się w bibliotece. Proszę nie zapominać, że jest to duży gmach. Poza tym, zapomniałem dodać, że niektóre czujniki posiadają dodatkową soczewkę skierowaną ku dołowi, co uniemożliwia przedostanie się intruza przez martwe pole widzenia pod czujnikiem.

- A gdyby włamywacz czołgał się po ziemi? - zauważyła panna Kruger. - Wie pan, o co mi chodzi? Tuż nad podłogą istnieje martwe pole pozostawione dla gryzoni, które mogą wywoływać fałszywy alarm?

- Zgadza się - pan Kunicki z uznaniem pokiwał głową. - Widzę, że zna się pani na rzeczy. Faktycznie. Czujniki są montowane na wysokości powyżej dwóch metrów nad podłogą z obawy o fałszywe alarmy wywoływane przez gryzonie. Ale żaden człowiek nie przeczołga się nie wywoławszy alarmu. Musiałby to być Tomcio Paluch.

- I nigdy nie było fałszywych alarmów? - dopytywała się Niemka.

- Nie.

- Czasami włamywacze przecinają przewody, aby wywołać alarm. Czas, jaki potrzebuje serwis na naprawę, może wynieść nawet kilkanaście godzin i wtedy ktoś mógłby dostać się niepostrzeżenie do pomieszczeń ze starodrukami.

- Nie było takich alarmów - wtrąciła się do rozmowy pani dyrektor. - I patrzymy każdemu na ręce.

- A czy nie odnotowano żadnych zmian w pracy systemu? - zapytała Niemka. - Na przykład spadku pojemności akumulatora używanego jako zasilanie rezerwowe czy zabrudzenia “okienek” w czujnikach?

- Wiem, o czym pani mówi - ochroniarz biblioteki zawiesił dłużej wzrok na Niemce. - Ale posiadamy czujniki, które sygnalizują takie nieprawidłowości. Centrala alarmowa jest dobrze ukryta i tylko pracownicy wiedzą, gdzie się znajduje. Tylko kilka osób ma do niej dostęp. Wreszcie czujniki alarmowe są rozmieszczone z uwzględnieniem tak zwanej aranżacji architektonicznej obiektu. Uwzględniliśmy także inne czynniki zakłócające ich pracę, jak: zakłócenia radiowe, wyładowania elektryczne, wibracje czy wysokie dźwięki.

- W jaki sposób jest przekazywany sygnał z czujników?

- Specjalnymi przewodami biegnie on do centralki alarmowej, a ostatnim ogniwem jest nadajnik telefoniczny powiadamiający ochronę o pojawieniu się intruza w pomieszczeniu.

Przez chwilę milczeliśmy. Z tej rozmowy można się było wiele nauczyć, ale ani na krok nie zbliżyliśmy się do poznania metody włamania Arsena Lupina.

- A może podejrzewa pani któregoś z pracowników? - uniosłem brwi, patrząc na panią dyrektor. Nie mogłem zapomnieć, że w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego jeden z pracowników pracowni konserwatorskiej mógł być wspólnikiem włamywacza.

- Nie! - zaprotestowała zgorszona moimi domysłami. - Mam pełne zaufanie do pracowników. Ten złodziej musi doskonale znać nasz system alarmowy, ba, podejrzewam, że w jakiś sposób dowiedział się o wielu szczegółach dotyczących funkcjonowania biblioteki. Zupełnie jakby nas monitorował.

- A właśnie! - weszła w słowo Niemka. - Czy macie kamery?

- Tylko w czytelni Zbiorów Specjalnych i w korytarzu prowadzącym do magazynów - odpowiedział pan Kunicki. - Zapis jest kasowany po siedemdziesięciu dwóch godzinach.

- Czy policja przejrzała rewersy osób korzystających w ostatnich miesiącach z podręcznika gramatyki Donatusa? - zapytałem z naciskiem, zmieniając świadomie temat.

Nie ulegało wątpliwości, że włamywacz w jakiś sposób musiał oszukać system alarmowy, ale nie mieliśmy pojęcia, jak to zrobił? Być może, planując włamanie, oglądał w czytelni starodruk.

- Niewiele osób korzystało z podręcznika gramatyki - powiedziała pani dyrektor. - Cztery osoby. Policja zezwoliła na udostępnienie wam tych nazwisk. Oto one.

W tym momencie pani dyrektor wręczyła mi kartkę z zapisanymi danymi osobowymi czytelników interesujących się skradzionym starodrukiem. Przy każdej notatce była zapisana także data korzystania z podręcznika. Ostatni raz korzystano z niego na początku lipca, tak więc kradzież musiała nastąpić później.

- Dziękuję - ucieszyłem się i schowałem kartkę do kieszeni.

Pożegnaliśmy się z panią dyrektor, a pan Kunicki zaprowadził nas na dół, do jednego z podziemnych korytarzy, w których znajdowały się magazyny starodruków.

Chcieliśmy się rozejrzeć tu i ówdzie.

- Tylko tyle możemy dla państwa zrobić - powiedział. - Nie możemy pokazać wam samych magazynów, ale proszę mi wierzyć, są to zwykłe sale, w których utrzymujemy odpowiednią temperaturę i wilgotność do przetrzymywania zbiorów specjalnych. Są tam czujniki alarmowe, pożarowe i na wypadek zalania wodą. Drzwi do magazynu są specjalnie zabezpieczone, a kilka najcenniejszych inkunabułów trzymamy w sejfie ogniotrwałym.

- O żadnym tajnym przejściu nie ma mowy? - zapytała panna Kruger.

- Miałem w ręku plany tego gmachu.

- Wie pan, w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie dopiero w latach siedemdziesiątych odkryto kilka pomieszczeń, o których nikt nie wiedział, zaś w gmachu Telewizji Polskiej na ulicy Woronicza w Warszawie wydarzyła się podobna sytuacja: w kilka lat po oddaniu budynku do eksploatacji odkryto pomieszczenia nie ujęte w planach.

- Jest pani dobrze poinformowana - zdziwił się pan Kunicki.

- Jestem profesjonalistką - oświadczyła z dumą.

I jeszcze przez dwie godziny rozprawialiśmy o możliwościach oszukania systemu alarmowego. Panna Kruger pytała o wszystkie remonty, naprawy i prace konserwatorskie w ostatnim półroczu, które miały miejsce w bibliotece. Rysowaliśmy szkice pomieszczeń i oglądaliśmy wszystkie ewentualne miejsca, w których włamywacz mógł się schować. Nawet automat do kawy umieszczony po prawej stronie głównego wejścia wzbudził w Niemce zainteresowanie.

- Niech pan popatrzy! - zawołała w pewnym momencie, kucając za automatem.

Podszedłem do niej i również przykucnąłem. Pan Kunicki wyciągnął spokojnie papierosa i patrzył na nas z lekkim rozbawieniem. Miał nas już chyba dość, ale duża wiedza cudzoziemki na temat alarmów musiała wzbudzić w nim chociaż odrobinę respektu.

Pomiędzy ścianą a automatem znajdowała się wolna przestrzeń na jakieś piętnaście centymetrów.

- Proszę zobaczyć - mówiła podekscytowana. - Na ścianie na wysokości dziesięciu centymetrów znajdują się dziwne zadrapania, właściwie ciemne smugi.

Miała rację. Dwa długie paski biegły wzdłuż ściany, chowając się z tyłu za automatem.

Pan Kunicki zawołał swojego pracownika, Juliusza Włodarskiego, i na polecenie Niemki we trzech odsunęliśmy automat od ściany. Ujrzeliśmy długie na czterdzieści centymetrów ciemne paski.

- Czy wie pan, jak powstały te smużki? - Niemka zapytała ochroniarza.

- Pewnie zrobiono je podczas montażu automatu - odpowiedział nieco poirytowany. - Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

- Automat nie mógł tego zrobić - oświadczyła. - Gdyby zarysowano ścianę krawędzią automatu, odpadłby raczej tynk i powstały głębokie rowki. To coś musiało być z gumy. Tylko guma lub plastyk zostawia takie ślady.

Pan Kunicki wzruszył jedynie ramionami. Spojrzał ostentacyjnie na zegarek, jakby miał nas już dosyć i odszedł, tłumacząc się obowiązkami. Zmęczeni poszliśmy na zasłużony obiad do pobliskiej restauracji.

- Policja wykonuje swoje obowiązki rutynowo - odezwała się, gdy talerze z pachnącą zupą pojawiły się na naszym stole. - My, detektywi, zapełniamy luki po rutynowym śledztwie stróżów prawa. Jesteśmy jak sępy. Naszą padliną są jednak wszelkie drobiazgi, każda ewentualność, a nawet niedorzeczność.

Ale już więcej nie rozmawialiśmy o naszej wizycie w bibliotece. Nie ulegało wątpliwości, że śledztwo stanęło w martwym punkcie i byle smuga na ścianie nie była w stanie odmienić tego stanu rzeczy.

W pewnym momencie, gdy zaczęliśmy pałaszować smakowitą pieczeń, usłyszałem stłumiony, urywany i wysoki dźwięk dochodzący spod stołu. Na ten dźwięk panna Kruger aż podskoczyła na krześle. Szybko sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej coś, co przypominało pager.

- Złodziej! - wykrzyknęła i natychmiast rzuciła się w stronę drzwi. - Ktoś dobiera się do mojego laptopa w hotelu.

Teraz sobie przypomniałem, że dzisiaj Niemka nie wzięła go ze sobą do biblioteki.

Wstałem od stolika i wręczyłem zaskoczonemu naszą reakcją kelnerowi stosowny banknot. Dogoniłem biegnącą ile sił w nogach Niemkę - a trzeba przyznać, że była wytrawnym biegaczem - i zapytałem:

- Co się stało?

- Laptop ma zamontowany alarm na wypadek, gdyby ktoś obcy próbował go otworzyć - wyjaśniła, nie przestając biec. - Właśnie ktoś próbuje to zrobić!

Na szczęście hotel “Heweliusz” znajdował się trzy przecznice dalej. Wpadliśmy z hukiem do holu i zabrawszy z recepcji klucze pobiegliśmy prędko na górę.

Biegliśmy po schodach ile tchu, gdy nagle panna Kruger wyciągnęła zza pazuchy rewolwer. Nie był to żaden damski pistolecik, a po prostu sporych rozmiarów rewolwer. Niezwykła była ta nasza Niemka, ale nie był to czas i miejsce na zadawanie pytań.

Stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami jej pokoju i delikatnie przekręciłem okrągłą klamkę. Drzwi uchyliły się i ujrzeliśmy plecy ubranego na ciemno mężczyzny klęczącego obok łóżka nad laptopem.

- Ręce do góry! - krzyknęła cudzoziemka, celując z rewolweru w nieznajomego. Ten nawet nie drgnął, ale po chwili jego ręka rozpoczęła niebezpieczną wędrówkę w kierunku kieszeni kurtki. - Zrób tylko jeden mały ruch. Marzę o tym, aby wreszcie wypróbować tę pukawkę.

I to były ostatnie słowa, jakie usłyszałem, zanim coś ciężkiego spadło na moją głowę.

Okrągła twarz z małymi, przenikliwymi oczkami i szerokim nosem pochylała się nade mną ciut za blisko. Czułem wstrętny zapach nikotyny.

- Nic panu nie jest? - padło z wąskich ust jegomościa.

- Nie - wyszeptałem i spróbowałem się unieść.

Z trudem udało mi się usiąść na krawędzi twardej kozetki. Szerzej otworzyłem oczy i zrozumiałem, że jestem w szpitalu.

- Sierżant Rożniak - przedstawił się otyły mężczyzna w mundurze policyjnym. - Na pewno wszystko w porządku?

- Pomijając fakt, że ktoś rozwalił mi głowę, to tak - rzuciłem z westchnieniem i dotknąłem palcami zabandażowanego miejsca na głowie.

Rozejrzałem się po pokoju.

- A gdzie panna Kruger? - zapytałem. - Nic jej się nie stało?

- Nic wielkiego - odpowiedział żartobliwie policjant. - Zarobiła guza na głowie. Tak jak pan. W tej chwili przebywa w gabinecie zabiegowym. Ma twardą głowę i szybciej od pana odzyskała przytomność.

Pielęgniarka podała mi szklankę wody i jakąś tabletkę.

- To byli złodzieje - wyjaśniał sierżant Rożniak. - Ukradli trochę pieniędzy, nie za wiele, gdyż panna Kruger zwykle płaci kartami kredytowymi. Biżuterii nie zabrali, bo Niemka nie nosi takowej...

- Ale laptopa zabrali? - zapytałem zniecierpliwiony jego powolną relacją.

- Laptopa zabrali - powtórzył. - Zorientowali się, że oprócz komputera nie ma w pokoju nic cennego, więc dobrali się do niego. Jeden kradł, a drugi czatował na korytarzu jako czujka. Nie wiedzieli, że laptop ma włączony specjalny alarm. Kiedy weszliście do pokoju, ten drugi na zewnątrz zaszedł was od tyłu i obezwładnił.

W mojej głowie zapaliło się natychmiast alarmowe światełko. Bo czyż możliwe było, aby pilnujący korytarza kompan złodzieja zdążył rąbnąć mnie w głowę, a potem jeszcze to samo zrobić pannie Kruger? Niemka była osobą wysportowaną i przygotowaną na najgorsze - o czym świadczył rewolwer, który nosiła ze sobą pod płaszczem - więc wydało mi się mało prawdopodobne, aby rabuś miał czas ją unieszkodliwić. Panna Kruger musiałaby być głucha i ślepa. To było prawie niemożliwe! Chyba, że wcale nie musiała się bronić, zaś przestępca wcale nie zamierzał jej atakować.

“Nie, to bez sensu” - zganiłem się zaraz w myślach. “Jeśli cudzoziemka znała złodziei, a oni ją, to czemu próbowali dobierać się do laptopa z włączonym alarmem? Dlaczego w ogóle tu przyszli?”

- Na szczęście panna Kruger twierdzi, że laptop nie miał cennych danych - oświadczenie sierżanta sprowadziło mnie na ziemię. - Niestety, takich kradzieży jest wiele, więc nie sadzę, aby udało nam się znaleźć złodziei. Najważniejsze, że nic się państwu nie stało.

Do pomieszczenia weszła panna Kruger. Nie wyglądała na ciężko poturbowaną osobę. Nie miała nawet bandaża na głowie. W ręku trzymała jedynie gazę, którą przykładała do skroni.

- Wreszcie się pan ocknął, komandosie - próbowała ironizować, ale zaraz spoważniała. - Proszę nie zważać na moje żarty. W końcu oberwał pan mocniej ode mnie.

Wyjaśnienie z laptopem także wydawało się dziwne, panna Kruger sprawiała bowiem wrażenie osoby nie mogącej obejść się bez niego.

Znowu odezwała się we mnie podejrzliwość. I jakim to sposobem tak szybko odzyskała przytomność? Bandyci przeważnie walą w głowę bez taryfy ulgowej na rodzaj płci, więc panna Kruger powinna teraz leżeć na kozetce - tak jak ja. Miała przecież takie same kości czaszki jak każdy człowiek. Skąd zatem w rabusiu obudził się dżentelmen?

- A co z rewolwerem? - zapytałem nieoczekiwanie. - Zabrali pani broń?

Niemka zaczęła się śmiać pod nosem.

- To był plastykowy rewolwer - wyjaśniała, patrząc mi prosto w oczy. - Taki straszak.

- O czym państwo mówią? - przeraził się sierżant Rożniak. - Nic nie wiem o żadnym pistolecie.

- To był drobiazg - powiedziała. - Złodzieje zabrali mi rewolwer-zabawkę.

“Ach więc to tak” - pomyślałem z niesmakiem. “Panna Kruger nosi pod płaszczem plastykową zabawkę!”

Po dalszych wyjaśnieniach i kilku radach lekarza wreszcie dano nam święty spokój.

Dochodziła osiemnasta, gdy ruszyliśmy w powrotną drogę do Warszawy. Było ciemno, zimno, wilgotno i wiał porywisty wiatr. Nie padało, ale było nieprzyjemnie. Jazda w ciepłym wnętrzu jeepa była przyjemnością. Ileż bym dał, aby było teraz lato i mógłbym z Panem Samochodzikiem wyruszyć nad mazurskie jeziora albo do innego uroczego zakątka naszego kraju. Zawsze z utęsknieniem czekaliśmy na pierwsze czerwcowe promienie słońca zwiastujące kolejną wakacyjną przygodę. Mieliśmy jednak paskudną jesień i sprawę, która spędzała nam sen z powiek: Arsen Lupin! Człowiek nieuchwytny, który zdawał się przenikać mury polskich bibliotek. Nie mieliśmy żadnego pomysłu, w jaki sposób okradał biblioteki. Nie zostawiał bowiem żadnych śladów. Jedynym konkretem były wizytówki wykonane z oryginalnych starodruków z jego komputerowym podpisem i pieczątką. Nic więcej!

- Policja niemiecka zabezpiecza ślady zapachowe, odciski palców i wypełnione przez złodzieja rewersy z niezwykłą skrupulatnością - panna Kruger zaczęła rozprawiać o ochronie bibliotecznych zbiorów oraz roli policji w wypadku kradzieży. Nie wiedziałem, czy w ten sposób pragnęła podzielić się ze mną swoją wiedzą, czy robiła to w celu odciągnięcia moich myśli od jej osoby. Jedno nie ulegało wątpliwości, jej głos nie pozwalał mi usnąć za kierownicą. - Opracowuje portret pamięciowy i ogląda zarejestrowany przez kamerę film. Ale najważniejsza jest prewencja. W zasadzie nie powinno się udostępniać cennych oryginałów. Należałoby raczej udostępniać duplikaty, kopie cyfrowe oraz faksymilia* [Faksymilia - dokładne kopie druków, rysunków bądź rękopisów wykonanych ręcznie metodą mechaniczną lub fotoreprodukcyjną.]. Dostęp do zbiorów specjalnych powinny mieć wyłącznie naukowcy lub osoby mające specjalne rekomendacje - dziennikarze, studenci i wydawcy.

- Prawie wszystkie większe polskie biblioteki tak właśnie postępują - rzekłem. - Była pani tego świadkiem w Warszawie i w Gdańsku. W pomieszczeniu, w których udostępnia się oryginały, były umieszczone kamery...

- Racja, ale powinno wypożyczać się mikrofilm, reprint, kserokopie albo kopie na CD-ROM-ie. Korzystający z oryginałów powinni posiadać kartę biblioteczną, być może nawet powinno się wprowadzić najnowszy system identyfikacji personalnej, a wszystkie materiały powinny posiadać specjalne paski magnetyczne umieszczone w różnych miejscach druku, na przykład w bloku albo okładzinie. Gdyby ktoś próbował wynieść z czytelni książkę, sygnał dźwiękowy alarmowałby o tym straż.

- Mieliśmy już w Polsce złodziei, którzy wycinali paski magnetyczne i wynosili starodruki na zewnątrz - wtrąciłem poirytowany pouczającym tonem cudzoziemki.

Potem panna Kruger mówiła o konieczności zakupu najnowocześniejszych systemów przeciwwłamaniowych z kamerami i różnymi czujnikami elektronicznymi.

- A najcenniejszych zbiorów powinna pilnować wyspecjalizowana firma ochroniarska - dodała z naciskiem.

- Ba! - żachnąłem się. - Skąd polskie biblioteki mają wziąć na to pieniądze?

- Biblioteki mogłyby same zdobywać pieniądze na ochronę posiadanych starodruków, na przykład sprzedając dodatkowe egzemplarze mniej wartościowych książek - zaproponowała i zrobiła srogą minę. - Skarby kultury nie mają ceny. Co by się stało, gdyby świat stracił najwybitniejsze dzieła sztuki przechowywane w bibliotekach i muzeach całego świata? Genialne obrazy i stare książki to nie bankowe konta. To nie są zmienne aktywa! To coś ponadczasowego i bezcennego, pieniądze i złoto są bowiem jedynie środkiem, który notabene często się dewaluuje. Czy pan wie, że trzy najważniejsze dokumenty będące symbolem amerykańskiej demokracji, a wiec Deklaracja Niepodległości, Konstytucja oraz Karta Praw znajdują się w specjalnej sali wystawowej w budynku Archiwum Narodowego w Waszyngtonie? Chroni się je z większym pietyzmem niż całe złoto w Forcie Knox! Papierowe skarby umieszczono w kuloodpornych gablotach wypełnionych helem. W ciągu dnia są strzeżone przez wartowników, na noc składane do podziemnego sejfu, zaś specjalne filtry chronią dokumenty przed światłem.

W tym co mówiła było wiele racji. Z opracowań Komendy Głównej Policji wynikało bowiem, że w Polsce w systemy sygnalizujące włamanie i napad wyposażono jedynie czterdzieści pięć procent muzeów i bibliotek. Dochodziły nas słuchy, że w najbliższym czasie planowano utworzyć specjalne oddziały policji zajmujące się kradzieżami dzieł sztuki, a wzorowane na Comando Carabinieri Tutela Patrimonio Artistico* [Włoski Wydział Policji ds. Ochrony Zasobów Sztuki.]. Efekty działania specjalnych grup można już było obserwować w Krakowie, gdzie dzięki powołaniu takich oddziałów udało się odzyskać część zrabowanych obrazów.

Wszystko to było oczywiście bardzo pouczające i słuszne, ale ja myślałem intensywnie nad metodą włamań Arsena Lupina. Po pierwsze, jeśli odwiedzał on czytelnie zbiorów specjalnych, to musiał być naukowcem, studentem albo dziennikarzem. Wystarczyło porównać rewersy z bibliotek gdańskiej i warszawskiej, czy przypadkiem nie powtarzają się te same nazwiska. Ale złodziej nie musiał wypożyczać starodruków, które zamierzał ukraść. Zdawał sobie przecież sprawę, że policja sprawdzi przede wszystkim nazwiska czytelników zainteresowanych skradzionym starodrukiem. Mógł korzystać jedynie z katalogu polskich inkunabułów, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo, a przy okazji dokonać niezbędnej obserwacji bibliotecznych pomieszczeń. Po drugie, gdybyśmy szczęśliwie dysponowali hipotetycznym rewersem wypełnionym przez włamywacza, moglibyśmy zbadać jego pismo i poddać szczegółowemu badaniu.

Z zamyślenia wyrwał mnie sygnał telefonu komórkowego. Dzwonił pan Tomasz.

Ucieszyłem się, słysząc jego głos, ale zaraz zrozumiałem, że nie uzyskam od niego żadnych informacji. Szef sprawdzał pannę Kruger i był przesadnie ostrożny. Na wszelkie jego pytania musiałem odpowiadać jedynie “tak” lub “nie”. Sami widzicie, jak wyglądała współpraca z tym człowiekiem! Tym razem chodziło o telefon komórkowy Niemki. Ale w żaden sposób nie potrafiłem wyjaśnić, jak to się stało, że szef podał mi niemiecki numer kierunkowy. Jakim cudem? Czyżby przebywał w tej chwili po zachodniej stronie Odry?

Niemka łypnęła na mnie podejrzliwie, gdy po raz drugi powtórzyłem “nie”.

Gdzieś pod Warszawą zadzwonił telefon panny Kruger. Zaskoczona odebrała go. Po chwili bąknęła coś po niemiecku i zdenerwowana schowała aparat. Uśmiechnęła się, jakby jechała na wczasy. Podobnie jak ona nie dała wcześniej wiary moim wyjaśnieniom na temat dziwnych telefonów, tak teraz ja nie wierzyłem w jej dobre samopoczucie.

Po odwiezieniu jej pod “Holiday Inn”, z ogromną ulgą wróciłem do domu.

Jednak nie było mi dane pójść do łóżka.

Na klatce schodowej, obok moich drzwi zastałem skuloną, drobną postać. Zapaliłem światło i ujrzałem siedzącą Zośkę, siostrzenicę pana Tomasza.

- Co tutaj robisz? - nie kryłem swojego zdumienia, patrząc jak cała dygocze z zimna. - Jest dwudziesta druga! I nie mów mi, że uciekłaś z domu nie zabrawszy parasolki.

- Gorzej - jęknęła, przeczesując palcami mokre strąki włosów.

Wpuściłem ją do środka.

Podczas późnej kolacji opowiedziała mi o przyczynach pobytu w Warszawie. Dwa dni temu przyjechała tutaj i zamieszkała u koleżanki Magdy, z którą przygotowywała się do udziału w olimpiadzie historycznej. Próbowała dodzwonić się wcześniej do pana Tomasza, ale szef nie podnosił słuchawki. Jak na złość zapomniała numeru mojego telefonu komórkowego. Ta smarkula założyła, że albo jesteśmy w terenie, albo wydarzyło się coś niezwykłego. Na potwierdzenie tych domysłów pan Tomasz zadzwonił wcześniej do domu koleżanki i nastraszył rodziców Magdy opowieściami o groźnych bandytach czyhających na życie siostrzenicy.

W tym czasie dziewczynki były w Bibliotece Narodowej i po powrocie Zośka usłyszała, że jeszcze tego dnia przyjadą po nią rodzice. Zrozumiała, że dzieją się dziwne rzeczy. Jakby mało było nieszczęść, w drodze do stolicy rodzice dziewczyny wpadli do rowu pod Nadarzynem. Na szczęście nie odnieśli poważnych obrażeń, ale musieli przez kilka dni pozostać w szpitalu. Nie zastawszy pana Tomasza w jego kawalerce, przyszła do mnie.

- Co tu się dzieje? - zapytała pełna nadziei na udział w kolejnej przygodzie. - I gdzie wujek? A kiedy byłam w cukierni, zauważyłam na ulicy granatowego pontiaca z dwoma zbirami w środku. Daję głowę, że mnie obserwowali. Uciekłam tylnym wyjściem i od razu tutaj przyjechałam.

Jej wyjaśnienie zmieniało wszystko. Dziewczynie faktycznie mogło zagrażać poważne niebezpieczeństwo. Pan Tomasz wspominał przecież o pogróżkach jednego z porywaczy pod adresem Zośki.

- Cóż, dzieją się dziwne rzeczy i obawiam się, że do powrotu pana Tomasza nie mogę ci wiele powiedzieć o naszej sprawie. Niech twój wujek zadecyduje, co z tobą zrobić. To niezwykle niebezpieczne zadanie.

- Zawsze tak mówicie - postawiła się. - Nie z takich opresji się wychodziło.

- Poczekamy na Pana Samochodzika - uparcie powtórzyłem. - A w ogóle twoje miejsce jest w szkole. Wakacje są za siedem miesięcy.

- Jako najlepsza uczennica z historii jestem zwolniona z zajęć szkolnych - wyjaśniła z dumą. - Razem z córką naszych znajomych bierzemy udział w ogólnopolskiej olimpiadzie historycznej, która odbędzie się pod koniec roku. W Bibliotece Narodowej przygotowywałyśmy się do niej, zbierając materiały. Poza tym mogę się wam przydać.

- O czym ty mówisz? - westchnąłem. - W czym niby?

- Zajmujecie się sprawą Arsena Lupina, prawda?

- Skąd wiesz? - popatrzyłem na nią ze zdumieniem.

- No przecież widziałam wujka w telewizji - zaśmiała się. - Krzyczał do mikrofonu, że Arsen Lupin nie istnieje. Ale to blef, bo skoro giną książki, to musi istnieć włamywacz. Wniosek może być tylko jeden: wujek postanowił sprowokować włamywacza do błędu. Chce go zdenerwować.

Popatrzyłem na nią uważniej i zaraz pogroziłem palcem.

- Wracaj do Łodzi.

- Do kogo niby mam wracać? - zapiszczała zdenerwowana. - Rodzice przebywają w warszawskim szpitalu i wyjdą dopiero za kilka dni. Ktoś musi się mną zaopiekować. Dzwoniłam kwadrans temu do wujka, ale wciąż go nie ma w domu. A może zasłabł w tej swojej kawalerce? Tam jest tak duszno.

- Tylko pan Tomasz może zdecydować, co z tobą zrobić.

- Ale przepadł, więc pan się musi mną zaopiekować - stwierdziła stanowczym tonem. - Nie ma mowy, abym mieszkała teraz sama po tym, co wujek nagadał rodzicom Magdy. Do szkoły też nie wrócę, bo gotowi pomyśleć, że zrezygnowałam z przygotowań do olimpiady historycznej.

- To mówisz, że poszłyście z koleżanką do Biblioteki Narodowej? - zagadnąłem ją. - Dziwne, że akurat do biblioteki. Bo właśnie z bibliotek jakiś dowcipniś kradnie stare, cenne zbiory.

- To przypadek - rzuciła tajemniczo. - Czysty zbieg okoliczności! Ale co tam robił dzisiejszego ranka Batura, tego nie wiem.

Drgnąłem zaniepokojony jej słowami.

- Widziałaś Baturę w Bibliotece Narodowej?

- Tak. Zauważyłyśmy go, jak wychodził z czytelni. Koleżanka Magda poszła za nim, a ja zostałam. Bałam się, że mnie rozpozna.

- I co Magda zobaczyła?

- Batura wyszedł z gmachu biblioteki i spacerkiem przeszedł Pola Mokotowskie. Zaszedł do kawiarenki “Luna” w pobliżu Szkoły Głównej Handlowej i Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego-Akademii Rolniczej. Tam czekała na niego ładna kobieta w dużych okularach.

- Kobieta o kasztanowych włosach? - wyrwało mi się.

- Zgadza się! - wykrzyknęła zaskoczona. - Skąd pan wiedział?

- Spotkałem ją dwa razy. Ale opowiadaj dalej.

- Wypili po małej kawie, wsiedli do czerwonego audi i odjechali. To wszystko. Zostawili jednak na stoliku zapisane na serwetce numery, jakby sygnaturę książki. To znaczy Batura podał jej serwetkę, a kobieta przepisała numery do notesu i zaraz wyrzuciła serwetkę do popielniczki. Sprawdziłyśmy sygnaturę. Nie pochodzi z Biblioteki Narodowej.

- Masz tą serwetkę? - zapytałem podniecony.

- A jak pokażę, to wstawi się wujek u szefa, abym uczestniczyła w tej sprawie? - brała mnie pod włos.

- Zrobię, co w mojej mocy.

- Muszę mieć pewność - była nieugięta. - Żądam zastawu. Tak na wszelki wypadek.

- Dam ci jakąś książkę - zaproponowałem,

- E tam książka - prychnęła. - Lepiej dwieście złotych. Wręczyłem dziewczynie banknot, a ta podała mi pomiętą serwetkę, na której ujrzałem zapisane dużym pismem kilka liter i cyfr:

Inc/III/2

To mogła być sygnatura. I to zapewne jakiegoś inkunabułu. Zarekwirowałem serwetkę i schowałem do szuflady. Wyglądało na to, że Batura jest zamieszany w kradzież starodruków. Czyżby to on był Arsenem Lupinem?

- Dlaczego poszłyście do biblioteki, skoro pan Tomasz ostrzegał was? - skarciłem ją, ale zdałem sobie zaraz sprawę, że jej relacja mogła dużo wnieść do sprawy Arsena Lupina.

- Umówiłam się z rodzicami pod biblioteką - odpowiedziała. - Tam jest tak fajnie, że jeszcze jeden dzień chciałam tam pobyć. Ale później przyjechał tata Magdy i powiadomił mnie o wypadku rodziców. Odwiózł mnie potem na Krakowskie Przedmieście i zostawił pod kamienicą wujka, wierząc święcie, że ten jest w domu. Poszłam do cukierni i wtedy zauważyłam tych dwóch drani w pontiacu. Uciekłam i znalazłam się tutaj.

Przez chwilę zapanowała cisza. Każde z nas jakby trawiło własne myśli.

- Zalazł wam za skórę ten Arsen Lupin - zauważyła Zosia. - Nie ma co.

- To fakt - niechętnie przyznałem jej rację. - Nie doceniliśmy drania. Jest cwany i przebiegły. I nie wiemy, kto to.

- Jak to nie wiecie? - aż podskoczyła na krzesełku niepocieszona. - Przecież to Batura!

Z powątpiewaniem pokiwałem głową.

- To musi być ktoś większego kalibru. Owszem, może Jerzy odszukać jakiś skarb zakopany w ziemi, potrafi napaść na ciężarówkę używając karabinów, granatów, a nawet helikoptera z bombami na pokładzie. Ale do Arsena Lupina jakoś mi on nie pasuje. Arsen Lupin to superliga.

- Pozory mylą.

- Zgadzam się, ale kradzieże starodruków przerastają Baturę. Mamy do czynienia już nie tylko z zawodowcem, ale być może z artystą w tej niesławnej dziedzinie. Gdyby nasz Batura miał na imię Waldemar, to i owszem, ale Jerzy urodził się pod inną, mniej błyskotliwą gwiazdą.

Nie zważając na późną porę zadzwoniłem do szpitala, w którym przebywali rodzice Zośki. Uspokoiłem ich i obiecałem zaopiekować się dziewczyną. Później próbowałem skontaktować się z szefem. Była dwudziesta druga piętnaście, a jego wciąż nie było w domu. Wiedziałem, że intensywnie pracował nad zdemaskowaniem panny Kruger, ale przecież każde wyrzeczenie miało swoje granice.

Pomimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Moje myśli wciąż powracały do sprawy Arsena Lupina.

Zośka, która położyła się w mojej sypialni, wyczuła jakby zły nastrój i weszła w pidżamie do kuchni, w której rozłożyłem łóżko polowe.

- Też mi się nie chce spać - rzekła i usiadła obok mnie. - Martwię się o wujka Tomasza.

Nastawiłem wodę na herbatę i przygotowałem filiżanki.

Pijąc gorący napój zgadywaliśmy, gdzie może być Pan Samochodzik, na jaki wpadł trop i co przyniesie nam nowy dzień? A potem zgadywaliśmy, kim może być Arsen Lupin.

- Nasz włamywacz nie jest największym zagrożeniem dla polskich zbiorów bibliotecznych w historii naszego kraju - rzekłem w pewnym momencie zapytany o kradzieże książek w Polsce. - Wyobraź sobie, że Szwedzi w czasie tak zwanego potopu w połowie XVII wieku wywieźli z Warszawy do Sztokholmu księgi Metryki Koronnej, a także Archiwum Koronne Warszawskie. Postanowienia pokoju oliwskiego w 1660 roku nakazywały im zwrot archiwaliów, ale tylko część ich wróciła. Nasz złodziej w porównaniu ze Skandynawami jest dosłownie pchełką, kroplą w oceanie. Wielokrotnie rozkradano w czasie wojennych zawieruch polskie archiwa. Jednak największe straty ponieśliśmy podczas drugiej wojny światowej. Z zasobów Archiwum Koronnego zabrali Niemcy siedemdziesiąt cztery bezcenne dokumenty z “działu pruskiego”, dokumenty krzyżackie z lat 1215-1455, które trafiły do nas po hołdzie pruskim. Były tam bulle papieskie i akt nadania Krzyżakom ziemi chełmińskiej przez Konrada Mazowieckiego. Dokumenty trafiły do archiwum w Berlinie i tam są przechowywane do dziś. Wreszcie w 1944 roku Niemcy spalili część odzyskanych od Rosjan po traktacie ryskim zbiorów Biblioteki Załuskich. Po upadku powstania warszawskiego z dymem poszło ponad dziewięćdziesiąt procent cennych dokumentów z Archiwum Głównego Akt Dawnych. W czasie wojny zaginął także jeden z dwóch oryginałów aktu unii lubelskiej. Po wojnie zaś kilkanaście kilometrów półek z polskimi aktami zostało w Wilnie, we Lwowie i w Grodnie. Wiele dokumentów z okresu międzywojennego trafiło do Centralnej Przechowalni Kolekcji Historyczno-Dokumentalnych w Moskwie. Niestety, rozpad ZSRR nie ułatwił odzyskania przez Polskę straconych podczas wojny dokumentów. A przecież Rosjanie zagrabili w czasie zaborów około stu zespołów archiwalnych, których nigdy nie zwrócili. Prawdopodobnie także autograf “Mazurka Dąbrowskiego” powędrował z Armią Czerwoną do ZSRR. Tym bardziej powinniśmy więc chronić posiadane zbiory przed zniszczeniem i złodziejami pokroju Arsena Lupina.

Z tą krzepiącą myślą poszliśmy wreszcie spać.

Nazajutrz zostawiłem Zośkę samą w mieszkaniu i pojechałem do szefa.

Zaspany i blady otworzył drzwi po dłuższej chwili.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, opowiedział mi o swojej misji w Hamburgu. Od razu wyjaśnił się powód zmiany nastroju Niemki podczas drogi powrotnej z Gdańska do Warszawy. Otóż, “nasza” panna Kruger musiała odebrać telefon z informacją o dziwacznym osobniku wypytującym w Hamburgu o prawdziwą Kruger. Tak więc “nasza” agentka wiedziała już, że zbyt długo nie utrzyma się w tej roli. Nie wiedziała, kto węszył w jej sprawie w Hamburgu, więc z dnia na dzień powinna przejawiać coraz to silniejsze oznaki zdenerwowania i zniecierpliwienia.

- Sprawa jest poważniejsza niż sądziliśmy - odezwałem się po chwili. - Panna Kruger nie jest panną Kruger i współpracuje z podejrzanymi ludźmi, Batura nieoczekiwanie zostaje czytelnikiem największej polskiej książnicy, zaś kobieta w czerwonym audi pojawia się w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie. Na dodatek, pan i ja jesteśmy potencjalnymi pacjentami pobliskiego szpitala.

Omówienie spraw zajęło nam godzinę. Potem pan Tomasz, pomimo moich protestów, wziął prysznic, ubrał się i wyraził chęć odwiedzenia ministerstwa.

- Jest wiele spraw do wyjaśnienia - bronił swojej decyzji. - Poza tym chciałbym spojrzeć “naszej” pannie Kruger w oczy.

W biurze zastaliśmy jedynie podekscytowaną Monikę. Niemka i Aldona jeszcze się nie zjawiły.

- Jak to dobrze, że jesteście! - ucieszyła się. - Przed chwilą przyszła wiadomość z Komendy Głównej Policji w sprawie kradzieży w Bibliotece Gdańskiej PAN podręcznika gramatyki z XV wieku! - krzyczała i wymachiwała przed naszymi nosami kartką papieru. - W trakcie poszukiwań osób wypożyczających w ostatnim półroczu ten starodruk okazało się, że nazwisko figurujące na jednym z czterech rewersów jest fałszywe. Po prostu nie ma takiego człowieka! Policja przypuszcza, że posłużono się fałszywym dowodem osobistym i upoważnieniem do korzystania ze zbiorów specjalnych.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

TAJEMNICA PANNY KRUGER • SZKOLENIE • CO WIEM O INTERNECIE? • NIESPODZIEWANA WIZYTA • DOCIEKLIWOŚĆ NIEMKI • KTO DOLAŁ OLIWY DO OGNIA? • RELACJA CHŁOPCÓW I ZDJĘCIA • W SZPITALU • FAŁSZYWY NAUKOWIEC • ARSEN LUPIN CIERPIĄCY NA DYSGRAFIĘ • WYWIAD • ZAPROSZENIE NA KAWĘ • REDAKTOR BOJANOWSKA

- O Boże! - jęknęła na mój widok Gerda Kruger, gdy weszła do gabinetu.

W pewnym sensie nie dziwiłem się jej reakcji. Moja misja w Hamburgu była prawdziwym szaleństwem, które nadszarpnęło moje siły. Z drugiej strony, wyjazd do Niemiec okazał się niezwykle owocny. Wiedzieliśmy już, że kobieta, która przebywała teraz w naszym departamencie nie była agentem do spraw kradzieży dzieł sztuki. Kim zatem była?

Otóż, tego właśnie nie zdołałem ustalić. Prawdziwa Kruger nie chciała ze mną rozmawiać. Ba! Okazała się nieczuła nawet na umizgi Marka. Nie żartowała, kiedy straszyła policją i kazała wynosić się z prywatnego terenu. Potem zamknęła się w swoim domu na cztery spusty i tyle ją widzieliśmy! Swoją drogą, była najbardziej apodyktyczną osobą płci żeńskiej, jaką kiedykolwiek w życiu spotkałem.

Po powrocie do hamburskiego departamentu musiałem przełknąć kolejną gorzką pigułkę, gdy okazało się, że zamknięto go na cztery spusty.

Jedno było pewne w tej historii, a mianowicie to, że hamburski departament nie grał z nami w otwarte karty. A wszelkiego krętactwa nie znosiłem pasjami. Tym chętniej chciałem zagrać Niemcom na nosie. Dlatego postanowiliśmy z Pawłem udawać nieświadomych tej mistyfikacji i dalej prowadzić śledztwo jakby nigdy nic.

- Wygląda pan gorzej niż dwa dni temu - rzekła z politowaniem Niemka, wieszając płaszcz.

W przeciwieństwie do mnie prezentowała się wspaniale. Biła od niej naturalna świeżość, a błękitna jedwabna opaska na czole dodawała jej szczególnego uroku.

- Dlaczego nie przeleżał pan tych dni w łóżku? W taką pogodę nie powinien pan wychodzić z domu.

“Oho, sprawdza mnie” - pomyślałem. “Nie jest pewna, czy aby przypadkiem nie byłem w Hamburgu i czy to nie ja wypytywałem o Gerde Kruger. Specjalnie konstruuje pytania w ten sposób, abym się wygadał. Ma tupet jak na osobę niepewną swojego losu. Wychodzi widać z założenia, że najlepszą obroną jest atak.”

- Nigdzie nie wychodziłem - oświadczyłem spokojnie. - Leżałem, proszę pani. Jak najbardziej leżałem. Nawet telefon wyłączyłem, aby mi nie przeszkadzano w chorobie. Można powiedzieć, że przespałem czterdzieści osiem godzin.

- A jakie lekarstwa pan brał? - zapytała mrużąc podejrzliwie oczy.

- Aspirynę i coś na gardło - wymamrotałem. Była sprytna i wiedziała, jak prowadzić podobną rozmowę. - Wybaczy pani, ale nazw tabletek nie pamiętam. Czy to takie ważne?

- Wszyscy martwimy się o pańskie zdrowie - powiedziała z udaną troską w głosie. - Ale swoją drogą, to dziwne, że nie zna się pan na lekarstwach. Przecież łacinę miał pan na studiach, więc co to dla pana odróżnić acidum ascorbicum od witaminy C?

- Przecież to to samo - burknąłem.

- To jednak pan zna się na farmakologii - uśmieszek satysfakcji zakwitł na jej ustach.

- Niech pani da mi spokój - zdenerwowałem się. - Studiowałem historię sztuki, a nie medycynę.

- No właśnie! - pokiwała z dezaprobatą głową. - Ten zawężony sposób pojmowania świata. Wymagania współczesnego detektywa nieco urosły w ostatnich latach, Panie Samochodzik.

- Jak dotąd ten pani “interdyscyplinarny” rozum nie pomógł w rozwiązaniu zagadki włamań Arsena Lupina - skrzywiłem się.

- Bo to jest geniusz! - zapiała w zachwycie nad osobą włamywacza. - Stanowi prawdziwe wyzwanie dla mnie. A przy okazji pokazuje wam waszą niedoskonałość.

- I vice versa - zadrwiłem gotów użyć z wściekłości “biopsika”, aby jej dokuczyć. - Jeszcze chwila, a gotowa pani postawić mu pomnik.

Nie wiem, jak zakończyłaby się ta słowna potyczka z panną Kruger, ale na szczęście do gabinetu weszła speszona naszą obecnością Aldona. Tym razem Dziewuch miała na sobie długi płaszcz z kapturem koloru khaki. Zdjęła go i powiesiła na wieszaku, ukazując raczej niechlujny strój jak na przedstawicielkę płci pięknej. Miała na sobie obcisłe dżinsy z poszarpanymi dziurami na udach i z tyłu na pośladkach, a niesamowicie wydrążony, szary sweter sprawiał wrażenie, jakby codziennie dziewczyna opuszczała się po nim z okna. Patrząc na nią dochodziło się do smutnego wniosku, że płeć piękna robiła wszystko, aby się zeszpecić i w ten sposób zrównać się z brzydszą połową ludzkiego rodu.

- Przyszedł nasz informatyk - taktownie zmienił temat Paweł. - Szkolenie możemy uważać za rozpoczęte.

- Słusznie - bąknąłem i ze wściekłością odnotowałem fakt, że w szufladzie biurka nie ma ani jednego papierosa. A chciało mi się palić, że hej!

Ze zgrozą patrzyłem, jak Dziewuch odkleiła spod blatu biurka wczorajszą gumę do żucia i włożył ją do buzi. Ale nie odezwałem się już ani słowem, bo wolałem “komputerową” prelekcję od słuchania uwag panny Kruger.

Zaczęło się szkolenie. Jak na złość, wszyscy oprócz mnie orientowali się w podstawowych założeniach pracy w sieci komputerowej, umieli korzystać z poczty elektronicznej i wiedzieli, co to jest modem internetowy. Z tego powodu Dziewuch nieustannie zwracała się do mnie, a jako przełożonemu nie wypadało mi przecież zasnąć na oczach wszystkich. Kiwałem przeto głową na znak, że rozumiem, a w istocie rzeczy nie miałem pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Obiektywnie oceniając Dziewuch znała się na rzeczy, co nieco osłabiło mój negatywny do niej stosunek. Potrafiłem bowiem docenić wiedzę, a nade wszystko ludzką pasję.

Z tego co zapamiętałem, dokładna data powstania Internetu nie była znana. Pierwsze prace nad projektem rozległej sieci komputerowej rozpoczęto w Stanach Zjednoczonych w połowie lat pięćdziesiątych. Dopiero na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych rozpowszechnił się termin Internet.

Zrozumiałem także, że Internet jest oplatającą świat “pajęczyną” zbudowaną z uczelnianych, biurowych, wojskowych i naukowych sieci komputerowych. Jest to jakby sieć sieci. Składają się na nią małe sieci lokalne, miejskie oraz łączące komputery o zasięgu światowym. Sieci te są ze sobą połączone na wiele sposobów: od zwykłych linii telefonicznych do szybkich linii satelitarnych, radiolinii i łącz światłowodowych. Ta pajęczyna sieci oplatała już niemal cały świat. Jak to zręcznie ujęła nasz Dziewuch, opisanie jej poszczególnych elementów i wyjaśnienie, jak one współdziałają zajęłoby nam mniej więcej tyle czasu, co policzenie wszystkich ziarnek piasku na plaży.

Gdy chcemy skorzystać z usług Internetu, łączymy się po prostu z innym komputerem. Ten zaś łączy się z kolejnym, tamten z następnym i tak dalej. Z jednego komputera do drugiego przesyłane są różne informacje, które zostają podzielone na kawałki, zwane pakietami. Każdy z nich zawiera jakiś fragment informacji lub dokumentu, zwany bajtem. Pakiet może podróżować osobno, istnieje bowiem wiele dróg wiodących do tego samego celu. I nie jest ważne, w jakiej kolejności przybędą one do celu, gdyż komputer przeznaczenia może odpowiednio zrekonstruować dokument.

- Załóżmy, że chcemy rozebrać stary kościółek gdzieś w południowej Polsce i przenieść go w pomocny rejon kraju - Dziewuch przeszła do porównań mających za zadanie lepsze zobrazowanie zasady działania Internetu. - Zaczniemy od jego rozmontowania i dokładnego oznaczenia wszystkich części. Potem musimy go przewieźć kilkoma albo nawet kilkunastoma ciężarówkami. Niektóre z nich pojadą jedną trasą, inne drugą, niewykluczone, że najbardziej delikatne części zostaną zapakowane do samolotu. Każda ciężarówka i samolot dotrą o różnych porach, a kiedy przyjedzie ostatni transport, przystąpimy do rekonstrukcji kościółka dzięki wcześniejszemu, starannemu oznaczeniu wszystkich elementów. Podobnie dzieje się z przekazywanymi i odbieranymi w Internecie informacjami, a nad prawidłowym ich przekazywaniem czuwają specjalne komputery, zwane routerami.

Im dalej Dziewuch zagłębiała się w szczegóły, tym mniej rozumiałem, ale wydało mi się, że od biedy pojąłem ideę Internetu.

Po prezentacji zasady działania poczty elektronicznej przedstawiłem plan działania na przyszły tydzień. Był piątek, więc oficjalnie nie mogliśmy prowadzić śledztwa w czasie weekendu, i z niektórymi sprawami należało poczekać do poniedziałku.

Ostatecznie ustaliliśmy, że jeszcze dzisiaj udam się z panną Kruger do Komendy Głównej Policji, aby obejrzeć biblioteczne rewersy przysłane przez gdańską komendę, zaś Paweł spróbuje odszukać Patryka i Stanisława Cieniów. Monice przypadło zdobycie informacji o Wacławie de Góreckim oraz antykwariacie “Antikwa”. Umówiliśmy się, że za dwie godziny zamówimy taksówkę i pojedziemy z Niemką na Puławską. Wcześniej obiecałem Zosi, że odwiedzimy jeszcze jej rodziców w szpitalu na ulicy Banacha, a Paweł nas tam zawiezie.

Wychodząc, omal nie zderzyliśmy się w drzwiach z dwoma wyrostkami.

Przyjrzałem się im uważnie i nagle przypomniałem sobie, kim są. Toż to byli Marcin i Wiesiek, ci sami, którzy uwolnili mnie ze starej rudery koło Janek.

- Mam nadzieję, że nie jesteście na wagarach - mówiąc to, spojrzałem wymownie na zegarek.

Było wczesne przedpołudnie, więc chłopcy powinni być teraz w szkole. Ale zaraz mnie uspokoili.

- Z okazji narodowego święta listopadowego szkoła funduje nam dzisiaj bilety na film o Piłsudskim. Projekcja zaczyna się o wpół do dwunastej, więc mamy jeszcze trochę czasu. Kino znajduje się dwieście metrów od ministerstwa, więc postanowiliśmy odwiedzić pańskie biuro. Pan nam to obiecał! W końcu uratowaliśmy pana i należy się nam nagroda.

- Uratowaliście Herr Tomaszowi życie? - usłyszałem cierpki głos panny Kruger za swoimi plecami. Była ciekawska, a ja za żadne skarby nie mogłem się zdradzić, że tamtego dnia śledziłem ją aż do samego Komorowa, gdzie bawiła w willi de Góreckiego.

Puściłem do chłopców “oko” i odwróciłem się w stronę kobiety.

- To stara historia - odparłem i zmieniłem temat. - Chłopcy są ciekawi, co tutaj się robi za pieniądze podatnika.

- W przyszłości chcielibyśmy robić to, co Pan Samochodzik - szczerze wyznali. - Chcielibyśmy być do niego podobni.

Na twarzy panny Kruger pojawił się grymas zgorszenia.

- Myślałam, że waszym idolem jest raczej Strażnik Teksasu - mruknęła.

- Też, ale Pan Samochodzik działa w rzeczywistości, nie jest fikcją - zauważył inteligentnie Marcin.

- No właśnie - wszedł mu w słowo Wiesiek. - Mamy dość tych głupich filmów w telewizji i na video. To wszystko dzieje się na niby. Proszę sobie wyobrazić, co czuliśmy znajdując pana Tomasza w tej ruderze pod Jankami? Kto by przypuszczał, że natknęliśmy się na prawdziwego detektywa...

I w tym momencie Wiesiek ugryzł się w język. Zrozumiał, że w ten sposób zdradził naszą tajemnicę. Bardziej przytomny Marcin zdzielił go dłonią po głowie.

- Ty durniu - upomniał pokraśniałego ze wstydu kolegę. - Nigdy nie będzie z ciebie detektyw.

Spojrzałem na zawstydzonego chłopaka. I chociaż panna Kruger natychmiast zorientowała się, że coś przed nią ukrywamy, nie mogłem mieć do Wieśka żalu. Nie zrobił tego przecież specjalnie i być może dzisiejszą lekcję zapamięta długo.

- O czym mówicie? - zagrzmiała panna Kruger, przenosząc wzrok z chłopców na mnie. - Żądam wyjaśnień, Panie Samochodzik.

Przyparty do muru przez bezwzględną kobietę postanowiłem zdradzić jej tylko część prawdy.

- Kiedy pani i Paweł bawiliście w Gdańsku, zostałem porwany - wyjaśniłem zgodnie z prawdą. - Nie wiem, kim byli porywacze, ale przypadkowa obecność tych oto chłopców w opuszczonym domu, gdzie mnie przetrzymywano, uratowała mi życie. Chłopcy znaleźli mnie i uwolnili.

- Porwanie? - niedowierzała panna Kruger. - Ukrywał pan to przede mną?

- Nie chciałem pani denerwować - rzekłem naiwnie.

Niemka zacisnęła mocno szczęki i zgromiła mnie wzrokiem. A ja jak gdyby nic się nie stało zaprosiłem chłopców do mojego gabinetu.

Oczywiście natychmiast podeszli do “surfującej” po Internecie Dziewucha.

- O rany! - Wiesiek był podekscytowany. - Macie ekstra sprzęt. Jesteście na topie!

I zaczęli rozmawiać z naszą Aldoną o technicznych, internautowych nowinkach.

- Robi się tutaj tłoczno, szefie - szepnął Paweł, który wszedł za mną do pomieszczenia.

- Panna Kruger powinna być zadowolona - uśmiechnąłem się. - Średnia wieku w tym biurze wyraźnie się obniżyła.

Na szczęście nie słyszała tego, ale zaraz wkroczyła do pokoju z zamiarem rozmówienia się ze mną.

- Dziwne macie tutaj zwyczaje - zaczęła swój atak. - Polska gościnność nie zna granic. Nawet do ministerialnych departamentów wstęp ma byle wyrostek z ulicy, a traktowany jest ze specjalnymi honorami.

- Musi pani wiedzieć, że w swojej karierze często współpracowałem z młodzieżą, która pomogła mi rozwiązać wiele interesujących zagadek. Dużo by opowiadać.

- I pewnie dzieci nadały panu ten śmieszny pseudonim - zadrwiła.

- Nazywali mnie tak wszyscy, ale już mówiłem, że nie lubię tego przezwiska.

- Po powrocie do Niemiec nikt z mojego ministerstwa nie uwierzy, co tutaj widziałam. To niesamowite.

Przez chwilę kręciła z niedowierzaniem głową, aż nagle zmieniła temat.

- A właściwie, co pan robił w pobliżu tych Janek?

Widać nie była do końca pewna, czy moje porwanie miało jakiś związek z jej wizytą w willi de Góreckiego. Zbieżność miejsca tych dwóch wydarzeń musiała ją zaniepokoić.

- A kto pani powiedział, że tam pojechałem? Porwano mnie tuż przed moim domem, a wywieziono za miasto, właśnie w okolice Janek.

To było dobre wytłumaczenie i panna Kruger dała wreszcie spokój. Zbytnia dociekliwość mogła obudzić w nas podejrzenia, że ma coś na sumieniu i za wszelką cenę pragnie się upewnić, ile wiemy. Nie wiedziała tylko, że znaliśmy już prawdę o jej konszachtach z de Góreckim.

I w tej właśnie chwili do gabinetu weszła Zośka.

- Umówiliśmy się na jedenastą! - krzyknęła i zaraz zrobiła wielkie oczy, widząc aż sześć osób w pomieszczeniu.

- Racja! - złapałem się za głowę i ręką powiodłem po pokoju. - Przepraszam za spóźnienie, ale sama widzisz, jaki mamy dzisiaj ruch.

Ale najzabawniejsza w tym wszystkim była mina panny Kruger. Gapiła się na Zośkę, a potem popatrzyła na mnie z dezaprobatą.

- Powinien pan założyć przedszkole! - warknęła i wyleciała z gabinetu niczym strzała.

A my z Pawłem ryknęliśmy gromkim śmiechem.

- Co tu jest grane? - zapytała Zośka.

- Dolałaś oliwy do ognia - odpowiedział rozbawiony Paweł i wyjaśnił dziewczynie przyczynę zachowania Niemki.

Nieoczekiwanie zbliżył się do nas Marcin. W drżącej ze zdenerwowania ręce trzymał białą kopertę, z której wyjął jakieś zdjęcia.

- Nie chciałem przy tej pani pokazywać tego - zaczął nieśmiało - bo zrozumiałem, że nie chce pan, aby ta straszna kobieta wiedziała za dużo o pańskim porwaniu.

- I dobrze zrobiłeś - pochwaliłem go i dopiero teraz spostrzegłem, że chłopak, oprócz drobnej wady wymowy, miał także lekkiego zeza. Miał widać z tego powodu kompleksy i za wszelką cenę pragnął je przezwyciężyć. Zaimponował mi. Poza tym poczułem do niego sympatię, gdyż sam byłem w młodości chorobliwie nieśmiały i po dzień dzisiejszy nie zdołałem ujarzmić tej wady.

Zaciekawiony sięgnąłem po jedną z fotografii. Na zdjęciu uwieczniono dwóch mężczyzn wsiadających do pontiaca stojącego przed ruderą. Zdjęcie wykonano z poziomu dwóch, trzech metrów nad ziemią. Z powodu szarzyzny i mżawki widoczność nie była dobra, ale w oddali mogłem od biedy rozpoznać powiewającą na wietrze flagę firmową IKEA. Mężczyźni byli ubrani w ciemne, skórzane kurtki i czapki baseballowe naciągnięte na niemal łyse głowy. Domyśliłem się, że byli to moi porywacze, ci sami, którzy później śledzili Zośkę. Goryle de Góreckiego.

- Skąd to macie? - zapytałem zainteresowany.

- Tego samego dnia, w którym znaleźliśmy pana w ruderze, wracaliśmy po szkole i ze zwykłej ciekawości zaszliśmy tam z powrotem. W pewnym momencie nadjechał pontiac z tymi dwoma bandytami. Ukryliśmy się szybko z rowerami na poddaszu i obserwowaliśmy wszystko przez dziurę w stropie. Jeden z nich, ten wyższy, klął i kopał co popadnie, gdy zorientował się, że pan znikł. A kiedy wyszli, zrobiliśmy im z ukrycia zdjęcia.

- A skąd wytrzasnęliście aparat?

- Zawsze noszę go przy sobie - pochwalił się Wiesiek wyciągając zza kurtki błyszczącą, cyfrową Minoltę.

- Wiesiek interesuje się fotografowaniem - wyjaśnił Marcin. - I nie rozstaje się z aparatem.

Nagle zdjęcie dziwnie zainteresowało Pawła. Wziął je ode mnie i wpatrywał się w nie przez chwilę.

- Już widziałem tego człowieka - powiedział wskazując palcem na jednego z goryli de Góreckiego. - Spotkaliśmy go z panną Kruger na lotnisku, zaraz po jej przylocie do Warszawy. Proponował nam podwiezienie. Ale to nie jest taksówkarz.

- Pewnie was śledził - zamruczał szef i podrapał się po głowie. - O jej przylocie musiał de Górecki wiedzieć, skoro się z nią spotyka. Coś knują. Tylko skąd Batura to wiedział? Też z nimi współpracuje, na Boga?

- Proszę zerknąć na następne dwa zdjęcia - wtrącił się Wiesiek.

O dziwo, fotografie przedstawiały Baturę w towarzystwie drugiego goryla de Góreckiego. Jego twarz nie była jednak dobrze widoczna, gdyż siedział bokiem do okna. Nasz stary znajomy Batura rozmawiał z nim przy stoliku jakiejś kawiarenki, a miny mieli takie, jakby planowali skok stulecia.

- Zrobiliśmy je na Placu Szwedzkim w Jankach - powiedział Marcin. - Znajduje się tam wielka sieć marketów i łatwo o dyskrecję. Jest drogo i niewielu klientów korzysta z ich usług.

- I znowu zapytam: skąd wiedzieliście, że ten skórzany goryl w czapce baseballowej spotka się z Batura w tym właśnie miejscu?

- Słyszeliśmy, jak ten niższy mówił do drugiego, że zawiezie go do jakiegoś pubu, a potem pojedzie na Plac Szwedzki do banku załatwić formalności - odpowiedział Marcin.

- Nie mamy samochodu, więc nie mogliśmy ruszyć za pontiakiem - dodał Wiesiek. - A zatem pojechaliśmy prosto na Plac Szwedzki. I rzeczywiście! Ten niższy goryl nadjechał po dwudziestu minutach. Jednak nie poszedł do banku, a do kawiarni.

Gwizdnąłem cicho oszołomiony rewelacjami. Z relacji chłopców jasno wynikało, że jeden z ludzi de Góreckiego współpracuje z Jerzym Batura! Bo czemuż to oszukał swojego kompana, mówiąc o załatwianiu interesów w banku? Dlaczego nie wspomniał o spotkaniu z Jerzym?

- Wychodzi na to, że Batura dowiedział się o przylocie Niemki od drugiego z bandytów.

Nieoczekiwanie do naszej dyskusji wtrąciła się Aldona.

- Dajcie mi te zdjęcia - poprosiła. - Mam dobry program do obróbki graficznej i fotografii. Zrobię wam idealny portret tych jegomości.

Zerknąłem na nią uważnie. Byłem ciekawy, jak zareaguje na osobę Batury i gościa w skórzanej kurtce na zdjęciu. Jeśli miała nieczyste sumienie i działała przeciwko nam, jeden fałszywy grymas twarzy mógł ją zdradzić. Ale Dziewuch zachowywała się najnormalniej w świecie.

A potem pogoniłem chłopców do kina i po chwili nasza trójka - ja, Paweł i Zosia - jechała już jeepem do szpitala na ulicy Banacha.

Znajdowaliśmy się w sali na drugim piętrze.

Ewa i jej mąż trzymali się dzielnie. Ich zdrowiu nie zagrażało większe niebezpieczeństwo i jak nas poinformował lekarz dyżurny, powinni opuścić szpitalne mury na początku następnego tygodnia.

- Martwimy się o Zosię, Tomaszu - rzekła smutno moja siostra.

- Czy Tomasz kiedykolwiek nas zawiódł? - odezwał się ojciec dziewczyny.

- Właśnie! - ochoczo zawołała Zosia.

- Musisz mi obiecać, że będziesz siedzieć w kawalerce wujka Tomasza i nie wychylisz stamtąd nosa. Ucz się. Wujek ma pokaźną bibliotekę.

- Oczywiście zajmę się Zosią - przyrzekłem im. - Ale jak tylko wyjdziecie ze szpitala, zabierzecie ją. Sprawa, nad którą teraz pracujemy, jest niebezpieczna i obawiam się, że pewnych ludzi nic nie powstrzyma od użycia przemocy.

Pogadaliśmy jeszcze kilka minut, a następnie pożegnaliśmy się.

Szliśmy korytarzem w kierunku schodów, gdy niespodziewanie coś małego uderzyło mnie w nogi. To coś warczało, ale nie było groźnym kundlem. To coś miało antenkę, a zainstalowana żaróweczka na jego dachu migała na czerwono.

- Z drogi! - wrzeszczał na mnie krnąbrny dzieciak, którego dopiero teraz ujrzałem siedzącego w kucki po drugiej stronie korytarza. - Z drogi, bo was rozjadę!

Chwyciłem zdalnie sterowaną ciężarówkę i obróciłem maską w kierunku brzdąca.

- A prawo jazdy masz, młodzieńcze? - zawołałem żartobliwie, gdy ciężarówka ruszyła w powrotną drogę długim korytarzem.

Ale krnąbrny dzieciak nie słuchał mnie wcale.

Opuszczaliśmy szpital w pośpiechu, uciekając przed chłostającymi nasze twarze kroplami deszczu i wiatrem, a mnie zaintrygowało jakieś dziwnego uczucia. “Ten chłopak ze zdalnie sterowaną ciężarówką!” - natrętna myśl drążyła moją głowę. Właśnie! To o niego chodziło. O ten epizod na korytarzu. Tylko dlaczego mój instynkt podpowiadał mi, że jest to takie ważne?

Komisarz Swada był człowiekiem, który nie uśmiechał się bez powodu. Miał około pięćdziesięciu lat i był ubrany w szary garnitur usilnie domagający się dotyku gorącego żelazka. Jak na złość był wrogiem palaczy i moją prośbę o poczęstowanie papierosem skwitował pełną potępienia miną i niezbyt miłym dla mojego ucha komentarzem:

- Zamiast paczki papierosów powinien pan zaopatrzyć się raczej w aparat tlenowy. Jest pan blady, prawie siny. Nic panu nie jest?

- Lekkie przeziębienie - odpowiedziałem pokasłując.

- Pan dyrektor wprowadza w życie nową metodę kuracji - zauważyła panna Kruger. - Jedno przeziębienie leczy drugim.

Ale porucznik Swada nie znał się na żartach, więc jedynie wzruszył ramionami.

- Oto rewersy z Biblioteki Gdańskiej PAN przysłane nam przez tamtejszą komendę - rzekł po chwili i położył na biurku papierowe prostokąty z wrześniową datą. - Jeden z nich został na początku lipca wypełniony przez osobnika podającego się za Waldemara Raczyńskiego, naukowca z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zajmującego się historią średniowiecznej Europy.

Obejrzeliśmy uważnie rewers na udostępnienie “Ars minor”. Wyjąłem lupę i, ku wyraźnemu rozbawieniu panny Kruger, zacząłem oglądać dokument w najwyższym skupieniu. Niewykluczone, że w duchu naśmiewała się ze mnie. Nie zważałem na to i robiłem swoje.

Moją uwagę zwróciło pismo fałszywego czytelnika. Było duże, z tendencją do zaokrągleń niektórych liter i nieco kulfonowate. Nie przypominało wcale charakteru pisma osoby wykształconej.

Komisarz jakby czytał w moich myślach, bo rzekł:

- Laboratorium zbadało charakter pisma. Nie uwierzą państwo, ale tego rewersu nie wypełniła osoba dorosła.

- Że co? - unieśliśmy się jednocześnie z panną Kruger na krzesłach. - Do czytelni dzieci nie mają wstępu!

- Ale jednak to ręka nastolatka wypisała wszystkie dane. To nie wszystko. Ten, który wypełnił ten rewers, cierpi na dysgrafię. To jest upośledzenie pisania. Proszę zerknąć na wyrażenie “w celu...” na rewersie.

Przyjrzeliśmy się odpowiedniej linijce, w której czytelnik musi określić cel korzystania ze zbiorów specjalnych. Czyjaś ręka napisała “w celu” przez “ó”, a potem przeprawiła na zwykłe “u” znacznie grubszą linią.

- Hm, ciekawe - mruknąłem pod nosem.

- Czy bibliotekarz dyżurny zapamiętał twarz tego Raczyńskiego? - zapytała panna Kruger.

- Żartuje pani? - porucznik próbował się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego ponury grymas. - Bibliotekę odwiedza dziennie kilkadziesiąt osób. To niemożliwe, aby zapamiętać twarz sprzed dwóch miesięcy.

- Gdyby do czytelni chciał wejść jakiś dzieciak, bibliotekarz natychmiast zareagowałby - wtrąciła panna Kruger. - Moim zdaniem na salę wszedł dorosły osobnik z rewersem wypełnionym wcześniej przez jakiegoś dzieciaka cierpiącego na dysgrafię.

- Na to wychodzi - zgodził się oficer i podał nam kolejny papier.

- Upoważnienie z uczelni jest także fałszywe. Fałszywa pieczątka, podpis rektora i treść.

Na pierwszy rzut oka pismo wyglądało na autentyczne. Skoro policyjne laboratorium orzekło, że był to fałszywy dokument, to podający się za Raczyńskiego mężczyzna musiał być nie lada fałszerzem.

- Pieczątkę zrobiono komputerowo z użyciem skanera - wyjaśnił porucznik.

- Niesłychane - szepnąłem zamyślony i zacząłem odwijać zawinięty nieco róg kartki. - Wychodzi na to, że mamy Arsena Lupina!

- Ale jak go złapać? - zapytała panna Kruger. - Mamy tylko świstek papieru wypełniony przez kogoś posługującego się fałszywym nazwiskiem i tytułem. I skąd ten upośledzony dzieciak? To ma być nasz włamywacz?

- Ludzie z dysgrafią mogą znać zasady poprawnej pisowni lepiej od pani, a mimo to popełniać okropne błędy w pisaniu - wyjaśnił porucznik. - W wielu przypadkach są to osobnicy nieprzeciętnie inteligentni.

- E tam - machnęła z niezadowoleniem ręką panna Kruger. - Arsen Lupin cierpiący na dysgrafię? To lipa!

- Czuję intuicyjnie, że to on! - uniosłem się, gdyż znowu zaczęła mnie denerwować irytująca pewność siebie Niemki.

- Zamiast intuicji lepiej używać dedukcji, Panie Samochodzik.

- Zabraniam pani tak do mnie mówić!

- Proszę się uspokoić! - przywołał nas do porządku oficer. - Pani ma rację. I pan ma rację. Nie mamy stuprocentowej pewności, że jest to nasz Arsen Lupin, ale z drugiej strony, kto jest w stanie udowodnić, że to nie on?

- A co z rewersami z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, komisarzu? - zapytałem. - Koniecznie musicie zbadać rewers wypełniony przez studenta prawa Patryka Cienia i porównać z pismem tego fałszywego Raczyńskiego. Ów Patryk często korzystał ze zbiorów bibliotecznych, a jego kuzyn Stanisław był zatrudniony w pracowni konserwatorskiej.

- Nic o tym nie wiem - oburzył się porucznik.

- Ja również - groźnie syknęła panna Kruger.

Musiałem opowiedzieć o faksie z Barcelony wysłanym przez dyrektora BUW.

- To wynik wielu wieczorów spędzonych nad stertą rewersów i tysiącem nazwisk w księdze odwiedzających bibliotekę - broniłem się. - Może to coś znaczyć i nic. Dyrektor po prostu odnotował dwa takie same nazwiska i nic więcej. Przekazał mi owo spostrzeżenie, ale zupełnie nie wiedział, co z rym zrobić. Zresztą ja sam nic nie uczyniłem z tym fantem.

Komisarz Swada powstrzymał mnie zdecydowanym ruchem ręki.

- Skontaktujemy się z dyrektorem biblioteki. I proszę informować nas o wszystkim, czego się państwo dowiedzą. Koniecznie. Żadnych akcji na własną rękę. Departament Ochrony Zabytków ma dobrą opinię i często pomagał policji w schwytaniu przestępców zajmujących się kradzieżą dzieł sztuki. Jednak oficjalnie to ja prowadzę śledztwo i proszę o bezwzględne podporządkowanie się moim postanowieniom. W przeciwnym razie cofniemy wam prawo do zajmowania się tą sprawą. Jasne?

W niezbyt miłych nastrojach opuszczaliśmy Komendę Główną Policji, ale wreszcie mieliśmy coś namacalnego. W przeciwieństwie do panny Kruger, czułem, że fałszywy Raczyński jest Arsenem Lupinem. I co za wybór nazwiska! Raczyński! Toż to samo nazwisko nosił dziewiętnastowieczny polski polityk, hrabia i mecenas sztuki, który w 1829 roku założył Bibliotekę Raczyńskich w Poznaniu* [* Bibliotekę Raczyńskich w Poznaniu założył Edward Raczyński (1786- IH45). Obecnie najcenniejszą pod względem naukowym i zabytkowym częścią jej zasobów są zbiory specjalne. Zbiór starych druków zawiera wydawnictwa reprezentujące większość liczących się oficyn europejskich. Przeważają jednak druki polskie, a wśród nich związane z Wielkopolską.].

Zbliżaliśmy się do postoju taksówek, gdy nagle otoczyła nas grupa młodych ludzi. Spotkałem ich wcześniej. To była ekipa telewizyjna, której udzieliłem już krótkiego wywiadu we wtorek.

- Czy wiadomo coś o Arsenie Lupinie? - pytała nas gorączkowo młoda reporterka w okularach. Podobnie jak wtedy miała założony na głowę żółty kaptur kurtki i mówiła z szybkością karabinu maszynowego. - Kim jest ten włamywacz i co tym razem zamierza ukraść?

- Proszę stąd odejść! - krzyknęła w stronę ekipy rozwścieczona panna Kruger. - Natychmiast! Przeszkadzacie w śledztwie! Panie Samochodzik, proszę im coś powiedzieć!

- A co niby? - wzruszyłem ramionami. Miałem satysfakcję, obserwując, jak Niemka się denerwuje. - Wykonują swoją pracę, a ja nie mam nic do ukrycia.

- Czy pan zwariował? - puknęła się w czoło. - Jako detektywi działamy na uboczu.

- Może w Niemczech - kpiłem w żywe oczy. - Ja się nie wstydzę mojej pracy.

- Podobno nie lubi pan udzielać wywiadów.

- Skąd pani to wie? - zdziwiłem się.

Ale panna Kruger nie udzieliła odpowiedzi. Odsunęła brutalnie kamerę od siebie i z powrotem zawróciła w stronę budynku komendy. A ja poświęciłem młodej ekipie telewizyjnej kilka minut.

- Ochrona naszej kultury, w tym bibliotek, to dziedzina ogromnie poważna - mówiłem. - Po handlu narkotykami i bronią, właśnie handel dziełami sztuki dołącza do tego niechlubnego rankingu. Jednak, podczas gdy w innych krajach traktuje się ochronę swojego dziedzictwa kulturowego z największą powagą, u nas ciągle odbywa się to po macoszemu. Na przykład w USA działa w strukturze FBI specjalna komórka do zwalczania przestępczości związanej z handlem dziełami sztuki. Interpol również posiada specjalną komórkę do tych spraw. We Włoszech...

A na koniec wyraziłem swoje zdanie, że żaden Arsen Lupin nie istnieje.

- Ale przecież z bibliotek zginęły starodruki! - zaprotestowała reporterka.

- No tak, ale to nie żaden superwłamywacz, a zwykły złodziejaszek, który wykorzystuje braki w ochronie księgozbiorów w polskich bibliotekach - wyjaśniłem. - Biblioteki nie mają funduszy, aby dostatecznie zabezpieczyć zbiory. Czy wie pani, że nierzadko dochodzi do zalania bezcennych zbiorów z powodu zwykłego pęknięcia kaloryfera. A ile książek jest niszczonych przez różne grzyby... Pani zaś ciągle pyta o jakiegoś Arsena Lupina.

Kiedy ekipa telewizyjna oddaliła się, pojawiła się wreszcie panna Kruger.

- Nie ma co - żachnęła się. - Uwielbia pan cyrk! To niepodobne do pana.

Kiedy tak się złościła, w sposób jak najbardziej autentyczny, bez tej pozy wyższości zabarwionej ironią, była na swój sposób urocza.

- I z czego pan się śmieje? - huknęła na mnie.

- Złość dodaje pani uroku - rzekłem z uśmiechem. - W przeciwieństwie do ironii.

Moja wypowiedź zaskoczyła ją. Przez chwilę analizowała moje słowa, a przez sekundę wydawało się, że z zainteresowaniem spojrzała na mnie. Ale zaraz powróciła do rzetelnie pielęgnowanego wizerunku mocnej kobiety.

- Podobne uwagi niech pan zachowa dla kogoś innego - powiedziała spokojnie, mocno akcentując słowa.

- A teraz to jest pani nieszczera - wypomniałem jej.

- Co takiego? - krzyknęła.

- Przecież każda kobieta chce, aby ją adorowano - odparłem jak najbardziej poważnym tonem.

- Mnie proszę wyłączyć z tego kobiecego pocztu - fuknęła.

Nie przewidziała takiego toku rozmowy.

- Proszę mnie zawieźć do hotelu - oznajmiła po chwili. - Jestem zmęczona. Z panem ciężko się rozmawia. Powinnam się obrazić, że ukrywa pan przede mną istotne fakty związane z kradzieżami w bibliotekach. Poza tym przemawia przez pana kompleks uwodziciela.

- Nigdy nie chciałem być uwodzicielem - powiedziałem. - Po prostu, przez chwilę wydawało mi się, że fajnie byłoby zaprosić panią do kawiarni na kawę.

Nic już nie powiedziała, więc zatrzymałem taksówkę. Aż do hotelu panna Kruger nie odezwała się słowem.

Gdy wychodziła, rzekła na pożegnanie z kokieterią, o jaką jej nie podejrzewałem:

- Gdyby był pan Arsenem Lupinem, wtedy być może dałabym się zaprosić do kawiarni.

- Cóż - zamyśliłem się i spojrzałem w jej błękitne, błyszczące oczy. - A jeśli będę od niego lepszy?

Uśmiechnęła się pod nosem i zaraz spoważniała.

- Zanim pan cokolwiek uczyni w tej sprawie, proszę zażywać tabletki trzy razy dziennie - powiedziała, wręczając mi przez uchyloną szybę fiolkę z lekarstwem.

A potem odwróciła się i pobiegła do hotelu smagana przez wiatr i deszcz.

- Nareszcie! - przywitała mnie w mojej kawalerce Zośka. Była tak podekscytowana, że aż skakała do góry. - Przed chwilą pokazywali wujka w telewizji!

- Tak szybko? - zdziwiłem się.

Dopiero co udzieliłem wywiadu młodej reporterce, dosłownie dwie godziny temu (po rozstaniu z panną Kruger pojechałem jeszcze na zakupy i do apteki), a już zdążyli zmontować i wyemitować materiał w popołudniowych wiadomościach lokalnych.

Usiadłem wygodnie w fotelu i poprosiłem Zosię o herbatę. W ciepłym wnętrzu kawalerki poczułem od razu błogą senność. Zośka opowiadała mi o wywiadzie, a ja w tym czasie uważnie oglądałem w świetle lampki tabletki ofiarowane mi przez Niemkę. Były oryginalne, a więc tym razem panna Kruger nie chciała nikogo uśpić. Połknąłem jedną i zdałem Zośce relację o wizycie w Komendzie Głównej Policji i spotkaniu z komisarzem Swadą.

- Nic z tego nie rozumiem - odezwała się, gdy skończyłem mówić. - A skąd niby ta pani redaktor wiedziała, że wujek będzie w komendzie?

Muszę powiedzieć, że Zośka mnie zaskoczyła. Miała rację. O wizycie w Komendzie Głównej Policji na ulicy Puławskiej wiedziało tylko niewielkie grono naszego departamentu. Istniała możliwość, że ktoś z nas “sprzedał” informację ekipie telewizyjnej. Podobnie było za pierwszym razem, kiedy składałem zeznania w Komendzie Stołecznej Policji w Pałacu Mostowskich. Skąd pani redaktor uzyskała tak szybko informację o mojej wpadce w czytelni Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej? Nie mogła to być Aldona, gdyż pojawiła się na arenie wydarzeń już po pierwszej wizycie na policji. Panna Kruger również nie mogła być “donosicielem” zważywszy na jej wściekłą reakcję na pojawienie się telewizyjnych kamer.

Nie namyślając się dłużej, wykręciłem numer studia telewizyjnego? Poprosiłem o rozmowę z redaktorką, która przeprowadzała ze mną wywiad. Niestety, nie miałem szczęścia.

- Pani redaktor Bojanowska wyszła już ze studia - usłyszałem w słuchawce. - Ale jak pan się pośpieszy, to zastanie ją jeszcze w redakcyjnej kafejce na tyłach budynku. Nie muszę jej opisywać, bo przecież zna ją pan.

Odłożyłem słuchawkę.

- Ubieraj się - rzekłem do Zośki. - Zrobimy małą przejażdżkę.

Na ulicy natychmiast złapałem taksówkę i kazałem się zawieźć pod studio telewizyjne w okolice placu Powstańców Warszawy.

Po niecałym kwadransie zajechaliśmy na miejsce. Kiedy płaciłem taksówkarzowi, ujrzałem wychodzącą z kafejki panią redaktor. Młoda kobieta szła szybkim krokiem w kierunku parkingu. Zanim naciągnęła na głowę kaptur kurtki, zdążyłem zauważyć śliczne blond włosy sięgające do łopatek. Wysiedliśmy z Zośką z taksówki, ale zaraz kazałem dziewczynie zatrzymać się.

Oto bowiem pani redaktor Bojanowska otworzyła drzwiczki czerwonego audi i wsiadła do środka.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

MONIKA ZDOBYWA PIERWSZE DANE • AKADEMIK NA ŻWIRKI I WIGURY • SPÓŹNIONE ŚNIADANIE • NOWY ADRES STUDENTA • BEMOWO NOCĄ • NIEPOKÓJ STANISŁAWA CIENIA • ZDENERWOWANY PAN TOMASZ • KOGO SPOTKALIŚMY NA AUKCJI? • CO OZNACZA NP6? • I ZNOWU BEMOWO • PODSŁUCHUJĘ ZŁOCZYŃCÓW • NIESPODZIEWANY TELEFON • WPADKA

Zostawiliśmy pana Tomasza przed “Holiday Inn”, a następnie ruszyłem w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, aby odstawić Zośkę do kawalerki szefa.

Po wizycie w szpitalu i rozmowie z rodzicami dziewczyna nieco się rozpogodziła.

- Czemu wujek był taki zamyślony po tym zdarzeniu ze zdalnie sterowaną ciężarówką? - zapytała kiedy ruszyliśmy. - Znam go i wiem, że na coś wpadł.

- A bo ja wiem? - wzruszyłem ramionami. - Pozwólmy Panu Samochodzikowi działać w jego stylu. Jest zamknięty w sobie i dopiero wtedy cokolwiek nam zdradzi, gdy będzie pewny wszelkich śladów. Przecież wiesz, że nawet ze mną dzieli się ważnymi informacjami w sposób bardzo oszczędny, a nierzadko z premedytacją odcina mnie od istotnych faktów.

Zawiozłem Zośkę do kawalerki pana Tomasza i wróciłem do biura.

Monika miała już pierwsze dane o de Góreckim, zaś Aldona przed wyjściem do domu zostawiła “cyfrowy” portret jednego z goryli de Góreckiego wykonany ze zdjęcia Wieśka i Marcina.

W przeciwieństwie do Batury, ów niespełna trzydziestoletni mężczyzna był zwrócony do obiektywu profilem. Miał lekko haczykowaty nos i duże jabłko Adama. Wyraz jego twarzy nie zdradzał cech intelektualisty, a baseballowa czapka na głowie jakby pogłębiała to wrażenie.

Wziąłem akta de Góreckiego. Ten człowiek studiował w Gdańsku historię sztuki, ale przerwał studia na drugim roku. Nie za wiele wiadomo było o jego późniejszych losach i dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych wypłynął w Warszawie jako de Górecki. Zmienił bowiem prawdziwe nazwisko na obecne i zadomowił się na stałe w stolicy jako właściciel domu aukcyjnego i człowiek z pochodzeniem. Przedmiotem odbywających się raz w tygodniu aukcji były przeważnie obrazy i rzeźby. W zasadzie nie zajmował się cenną biżuterią czy starodrukami, niemniej jednak utrzymywał stałe kontakty z trójmiejskimi galeriami, domami aukcyjnymi i antykwariatami. Przede wszystkim jednak współpracował z antykwariatem “Antikwa”. Mało tego, to w jego domu aukcyjnym zgłosił się młody człowiek próbujący sprzedać biblię Marcina Lutra. Ta informacja była dla nas najważniejsza!

- Czy de Górecki organizuje w najbliższym czasie jakąś aukcję? - zapytałem sekretarkę.

- Jutro - odpowiedziała. - Aha, zdobyłam także adres Cieniów.

Stanisław Cień, były pracownik firmy zajmującej się konserwacją bibliotecznych zbiorów, mieszkał na warszawskim Gocławiu, zaś jego młodszy kuzyn Patryk Cień, student czwartego roku prawa, w akademiku uniwersyteckim na ulicy Żwirki i Wigury.

Najpierw postanowiłem odwiedzić akademik.

Cóż z tego, jeśli zdobyte przez Monikę informacje tylko częściowo pokrywały się z prawdą. Owszem, Patryk Cień jeszcze do września mieszkał w tym akademiku, ale pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd, zrezygnował z usług uniwersyteckiego hotelu i wyprowadził się nie zostawiwszy nowego adresu.

Poprosiłem w recepcji o wskazanie mi pokoju współlokatora Patryka. Okazało się, że młody człowiek wyprowadził się z akademika. Na szczęście zastałem na parterze studiującego z nimi na jednym roku innego kolegę.

- Patryk wziął urlop dziekański - wyjaśnił ostrzyżony na łyso student, przeżuwając jednocześnie jakiś pokarm. Na stoliku zauważyłem dwie kromki chleba i otwartą torebkę przyprawy do zup, którą prawdopodobnie posypywał pieczywo. Obok leżały otwarte, zaplamione książki. - Zawalił cały poprzedni semestr. Nic dziwnego, gdyż prawie wcale nie widywałem Patryka na zajęciach. Być może przychodził do “Proximy” zabalować, ale ja nie chodzę po klubach, więc nie wiem. Odkąd zacząłem drugi fakultet, z nikim się nie spotykam i dlatego nic nie wiem.

- A może znasz innego studenta, który może udzielić mi bardziej aktualnych informacji?

Popatrzył na mnie uważnie, jakby mnie oceniał.

- Nic nie wiem - odezwał się i utkwił wzrok w talerzyku z “kanapkami”. - Nawet nie wiem, kim jesteś.

To o to mu chodziło! Coś wiedział, ale koniecznie chciał zarobić na lepszy posiłek.

Położyłem dziesięć złotych na stole. Łysy student popatrzył na mnie wzrokiem pełnym oburzenia.

- Ale ja lubię dobrze pojeść - fuknął. - Co ja kupię za dziesięć złotych? Parówki z ogórkiem? Uwielbiam stek tatarski, jaja w majonezie, rybę po grecku i banany.

Niechętnie wyjąłem kolejne dziesięć złotych.

- A coś do picia? - zaprotestował. - Nie chcesz chyba, żeby jedzenie stanęło mi w gardle.

Dołożyłem mu jeszcze piątaka i zrobiłem gest, że więcej ode mnie nie dostanie.

- Jak mi dasz jeszcze na kino z dziewczyną, to dowiesz się czegoś więcej niż adres - zawyrokował.

Tym razem ja popatrzyłem na niego uważnie.

- Nie nabierasz ty mnie przypadkiem?

- Jak można oszukać własne szczęście? - odpowiedział pytaniem. - A właściwie śniadanie.

- No dobra, mów co wiesz - ponagliłem go.

- Patryk spotykał się w “Fantazji” na ulicy Grójeckiej z jakimś podejrzanym facetem - zaczął wreszcie mówić. - Ale to nie był jakiś tam pospolity bandzior. O nie. To był elegancki facet. Widziałem ich kilka razy. Facet był blady jak kreda i chyba używa za dużo brylantyny do włosów.

Opisałem mu de Góreckiego.

- Tak, to ten! - zdumiał się i popatrzył na mnie spode łba. - Ale jak wiesz, to po co pytasz?

- Nie przeszkadzaj sobie - ponagliłem go.

- Tak więc wdał się w jakieś ciemne interesy - mówił dalej student. - Coraz rzadziej mieszkał w akademiku. To wszystko zaczęło się już w minionym roku. Ciągle gdzieś wyjeżdżał, spotykał się z innym, podejrzanym studentem (zdaje się, że z Trójmiasta) opuszczał zajęcia, aż w ogóle zrezygnował z zaliczeń semestralnych. Pewnego razu Patryk wrócił poturbowany, właściwie to musiał mieć pogruchotane kości, bo jęczał i skręcał się z bólu. Dalej nie wiem, co się z nimi działo. Wziął dziekankę. Przypadkowo podsłuchałem, że ktoś załatwił mu tanie mieszkanie na Bemowie.

- Na osiedlu?

- Nie, w domku jednorodzinnym. Nie pamiętam nazwy ulicy. Zapamiętałem tylko, że trzeba skręcić z Wrocławskiej w prawo, a potem w lewo za torami kolejowymi. Piąty dom po prawej, drewniany z pękniętym dębem w ogrodzie.

- Masz dobrą pamięć - zauważyłem.

- Tak samo jak dobre oceny w indeksie - zażartował.

- To życzę smacznego.

Otworzyłem drzwi z zamiarem opuszczenia pokoju, gdy podbiegł do mnie i wcisnął w rękę banknoty, które mu dałem. Zostawił sobie jedynie piątaka.

- Wezmę tylko na fajki - rzekł dobrodusznie, patrząc mi prosto w oczy. - Czy wszystko na tym świecie musimy zawdzięczać wynalazkowi Fenicjan? Czy nie ma nic bardziej cennego niż szmer banknotów?

- Myślałem, że zamierzasz zostać adwokatem, a nie filozofem - zaśmiałem się.

- Mój drugi fakultet to filozofia - oświadczył. - Znowu zgadłeś!

- A co studiował kolega Patryka Cienia? - zagadnąłem na koniec. - Ten podejrzany, jak się wyraziłeś?

- Stefan K.? Bibliotekoznawstwo.

Zanim wyszedłem opisał mi pobieżnie osobnika.

Na schodach odebrałem telefon od szefa. Opowiedział o wizycie w Komendzie Głównej Policji, o wywiadzie udzielonym lokalnej stacji telewizyjnej, a także o kobiecie w czerwonym audi. Okazało się, że była nią młoda reporterka współpracująca prawdopodobnie z Baturą - redaktor Anna Bojanowska.

- Blondynka - mocno podkreślił szef. - Musiała używać peruki, kiedy ją widziałeś w samochodzie. Jest w gangu Batury i to jest najważniejsza informacja.

“To w stylu Jerzego” - pomyślałem. “Omotać atrakcyjną, młodą niewiastę i obiecać złote góry. Kiedy odegra swoją rolę i będzie niepotrzebna - rozstać się z nią.”

- Jutro odbędzie się licytacja obrazów w domu aukcyjnym de Góreckiego - poinformował mnie szef na zakończenie. - Byłoby dobrze, abyśmy tam poszli. Sami. Bez naszej panny Kruger. A co u ciebie?

Zdałem panu Tomaszowi pobieżnie relację o moich poczynaniach. Upomniał mnie, aby moja rola detektywa ograniczyła się jedynie do obserwacji.

- Żadnych działań na własną rękę - polecił. - Masz tylko patrzeć i informować.

Rozłączyliśmy się w optymistycznych nastrojach.

Stało się jasne, że Patryk i jego starszy kuzyn Stanisław Cień byli zamieszani w sprawę kradzieży starodruków. Nawiasem mówiąc, z Panem Samochodzikiem podejrzewaliśmy ich od samego początku. Konserwatorzy bibliotecznych zbiorów mieli łatwy dostęp do ksiąg, znali rozmieszczenie pomieszczeń i pozostałe detale związane z ochroną. Studenci zaś mieli dostęp do czytelni i posiadali jako taką wiedzę. Niestety, policja nie skojarzyła pokrewieństwa pomiędzy pracownikiem pracowni konserwatorskiej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego a studentem prawa korzystającym ze zbiorów specjalnych. Dopiero encyklopedyczna dokładność i wytrwałość akademickiego bibliotekarza, jakim był bez wątpienia dyrektor Antoni W., pozwoliła powiązać ze sobą te dwa do tej pory nie zauważone fakty.

Na Bemowo zajechałem zmęczony dużym ruchem na ulicach. Jak zawsze w piątek po pracy warszawskie ulice pęczniały od samochodów i mimo że kiepska pogoda zniechęcała sporą część kierowców do korzystania z pojazdów, to dzisiaj jak na złość wszyscy właściciele czterech kółek postanowili nie poddawać się sennej i deszczowej aurze.

Rozbryzgując na boki wielkie kałuże jechałem nierówną, ubitą drogą gdzieś na Bemowie, niedaleko ulicy Wrocławskiej. Znajdowały się tutaj murowane domki i drewniane chałupy, nieco zapuszczone, zgnuśniałe, jakby umęczone wieczną rolą opozycji przeciw zmieniającemu wciąż swe oblicze miastu, pamiętające okres, kiedy każdy jak mógł radził sobie - sadząc przed domem warzywa, stawiając małe szklarnie albo hodując zwierzęta. Pełno było tutaj komórek, szop i pełniących najprzeróżniejszą rolę przybudówek. A w oddali wzbijały w górę oświetlone warszawskie osiedla, teraz przykryte popołudniową, jesienną pierzyną. Jechałem wolno na nierównej drodze i nie wiedziałem, czy znajduję się w mieście czy na wsi. Co pewien czas ciszę tego miejskiego odludzia przerywało szczekanie psów, warkot silnika z sąsiedniej uliczki i stukot tramwajowych szyn.

“Teren jakby żywcem przeniesiony z opisów Bolesława Prusa albo Stefana Żeromskiego” - pomyślałem i wytężyłem wzrok w poszukiwaniu domu Stanisława Cienia.

Dostrzegłem piąty dom po lewej stronie, a właściwie najpierw chory dąb, który zdawał się opierać ze starości o dom. Reflektor jeepa objął go żółtym snopem światła i mogłem zauważyć spore pęknięcie wzdłuż pnia i opadające na dach ponure ramiona drzewa.

“Niezła kryjówka” - pomyślałem.

Niestety w oknach zniszczonego domku nie paliło się światło. Było ciemno, a furtkę solidnie zamknięto na dwie kłódki. Na podwórku nie było nawet psa. Na wszelki wypadek zagwizdałem na ewentualnego czworonoga, ale odpowiedziała mi cisza. Gdyby nie zakaz szefa, niechybnie przelazłbym przez zardzewiałą siatkę i przeszukał dom. Swoją drogą, nie miałem pewności, czy Studenci faktycznie tutaj mieszkali. Mogli już się stąd wyprowadzić, a może w ogóle tutaj nie mieszkali? Postanowiłem przyjechać tutaj następnego dnia.

Drżałem już ze zmęczenia, marząc tylko o ciepłym łóżku, ale zmusiłem się do działania. Chciałem dla świętego spokoju odwiedzić jeszcze Stanisława Cienia mieszkającego na Gocławiu, przy ulicy Trzech Diamentów w jednym z bloków na Osiedlu Wilga.

Bez trudu odnalazłem jego nazwisko na liście lokatorów i już po chwili znalazłem się pod jego drzwiami. Nacisnąłem dzwonek i czekałem.

Otworzyła żona. Kiedy mnie zobaczyła, krzyknęła do kogoś znajdującego się w mieszkaniu:

- Stasiek! Do ciebie!

Nie zaproszono mnie do środka i na wszelki wypadek nie zdjęto wewnętrznego łańcucha zabezpieczającego przed wtargnięciem nieproszonych gości. Pokornie zatem czekałem za drzwiami.

Wreszcie ujrzałem w szparze drzwi otyłego, pięćdziesięcioletniego mężczyznę z rzadkimi włosami i sporymi workami pod oczami. Pocił się i stękał, co było najwyraźniej spowodowane złymi nawykami żywieniowymi i niezdrowym trybem życia. Ale przede wszystkim kaszlał, jak przy suchotach.

- Czego? - warknął i zaczął podejrzliwie lustrować mnie od stóp do głowy.

- Jestem studentem prawa i szukam kontaktu z Patrykiem - rzekłem uprzejmie. - W akademiku powiedziano mi, że może pan wiedzieć, gdzie przebywa kuzyn.

- A w jakiej sprawie? - wbił we mnie wrogie spojrzenie.

- Osobistej. Rozumie pan, byłem mu winny pieniądze, a kiedy wróciłem ze stypendium z Londynu, dowiedziałem się, że kolega wziął dziekankę.

- A czemu to niby mam wiedzieć, gdzie on przebywa? - zakaszlał.

- Myślałem, że jako rodzina...

- I co z tego, że rodzina? Nie widziałem go ponad rok! Zjeżdżaj

Nie zrażony jego tonem zacząłem powoli wyciągać z kieszeni pieniądze. Stanisław Cień popatrzył na nie łakomym wzrokiem, ale zaraz powróciła nieufność.

- Czy Patryk nadal nosi te długie blond włosy? - zapytał zbyt łagodnie.

Alarmowe światełko zapaliło się w mojej głowie. Facet najwyraźniej mnie sprawdzał.

- Nie wiem - odparłem. - Byłem w Londynie i wróciłem tydzień temu.

- Ale przed twoim wyjazdem widziałeś się z Patrykiem? - zaszczycił mnie ironicznym uśmieszkiem. - Nosił wtedy bodajże długie blond włosy?

Musiałem “strzelać”. Nie miałem nic do stracenia. Zanim odpowiedziałem zerknąłem na ciemną, rzadką czuprynę pana Stanisława. W młodości był zapewne szatynem. Być może Patryk, jako bliski kuzyn, odziedziczył po wspólnym przodku ten sam kolor włosów. Nie mogłem też zapominać, że młody człowiek próbujący sprzedać biblię w Sopocie i w Warszawie był szatynem.

- Kiedy ostatni raz widziałem Patryka, nie był blondynem - mówiąc to, patrzyłem prosto w oczy mojego rozmówcy - a szatynem z “końskim ogonem”.

Odetchnął z ulgą. Moja odpowiedź najwyraźniej go uspokoiła.

- Patryk wyjechał na stypendium do Ameryki - odezwał się szyderczo. - A pieniądze możesz mi dać. Przekaże mu, jak wróci.

- Dziękuję za fatygę, ale raczej sam mu je oddam.

Pożegnałem się i zszedłem na dół.

Wbrew pozorom rozmowa ze Stanisławem Cieniem dała mi dużo. Po pierwsze, wiedziałem że Stanisław Cień osłania młodszego kuzyna. Podejrzliwość, z jaką mnie przywitał, była niemalże groteskowa. Intuicja podpowiadała mi, że Patryk przebywał w stolicy i brał udział w jakichś matactwach. Po drugie, uśpiłem nieco czujność pana Stanisława. Zdaje się, że uwierzył w wersję z oddaniem długu. Oczywiście zawdzięczałem to prawidłowej odpowiedzi na chytre pytanie o kolor włosów Patryka. Jeśli Stanisław Cień nie podniesienie alarmu, łatwiej będzie dotrzeć do studentów.

Następnego dnia z samego rana pojechałem na Bemowo. Zatrzymałem samochód na ulicy Dywizjonu 303 i pieszo ruszyłem w kierunku drewnianego domku z przekrzywionym dębem. W świetle dnia okolica nie sprawiała tak przygnębiającego wrażenia jak o zmierzchu. Szedłem wolnym krokiem. Omijając kałuże, uważnie przyglądałem się żywym reliktom wiejskiej egzystencji wielkiego miasta. Za szeregiem domków po lewej stronie rozciągała się rozległa przestrzeń ogródków działkowych, kłócąca się z bezlitosną ekspansją nowoczesnych betonowych osiedli.

Wreszcie dotarłem do domku.

I tak jak poprzedniego dnia dwie kłódki broniły do niego dostępu. Żywej duszy w pobliżu. Zdawało się, że ten skansen odsypiał jeszcze piątkową noc.

Pokręciłem się jeszcze z kwadrans i zniechęcony czekaniem w deszczu zawróciłem.

O czternastej zajechałem pod kamienicę pana Tomasza. Wszedłem do niego na górę i z ulgą przyjąłem fakt, że byli z Zośką gotowi do wyjścia na aukcję.

Przyjrzałem się szefowi. Założył ciemne spodnie, białą koszulę i szarą kamizelkę. Był jednak blady i okazywał oznaki zdenerwowania.

Zośka uśmiechała się tylko pod nosem i nie zabierała głosu.

- Denerwuje się pan przed aukcją? - zażartowałem dla rozładowania napięcia. - Chyba nie zamierza pan kupić obrazu?

- Po co mi obraz w domu? - mruknął. - Musiałbym wyrzucić ze sto książek, aby zawiesić go na ścianie.

To była prawda. Pan Tomasz miał w swojej kawalerce mnóstwo książek na półkach i jeszcze więcej na podłodze. To o nie wciąż potykali się odwiedzający go goście.

- Poza tym nie mam pieniędzy - dodał i sięgnął do kieszeni po drobne. - Bądź taki dobry, Pawle, i zbiegnij na dół do kiosku. Kup mi paczkę papierosów.

Wyjaśniło się, dlaczego szef okazywał tak silne zdenerwowanie. Nie palił od dobrych kilku dni i nałóg dawał o sobie znać.

- Ta smarkula - wskazał ręką na Zośkę - odmawia posługi starzejącemu się wujkowi i nie chce pobiec do kiosku. Co za niewychowaną młodzież teraz mamy!

- Nie powinien pan palić - rzekłem surowym tonem. - Lekarz zabronił. A młodzież mamy rozsądną. Moim zdaniem, Zośka zrobiła dobrze.

- Lekarz... Zośka.... - przedrzeźniał mnie szef. - Co wy tam wiecie o paleniu? Zaraz! A ty? - szef popatrzył na mnie triumfalnie. - Ty przecież palisz fajkę.

- Właśnie z powodu przeziębienia próbuję rzucić to świństwo - uśmiechnąłem się zawadiacko.

- Brawo! - wykrzyknęła uradowana Zośka i zaraz się skrzywiła. - Bo ja nienawidzę tytoniowego smrodu. W kawalerce wujka wszystko jest nim przesiąknięte. Tfu!

- Już niedługo odstawię cię do Łodzi, abyś nie była narażona na wdychanie nieświeżego powietrza w moim skromnym przybytku - odciął się sarkastycznie pan Tomasz.

- Ale Łódź jest jeszcze gorzej zanieczyszczona niż wujka mieszkanie - broniła się siostrzenica.

Pan Tomasz opuścił bezradnie ręce i błagalnym wzrokiem spojrzał na mnie.

- To jak? Skoczysz po papierosy? Czuję się już lepiej. Tabletki panny Kruger są rzeczywiście doskonałe.

- Mam tu dla wujka specjalną gumę - zmieniła temat Zośka i wyjęła z torby kolorowe opakowanie jakiegoś specyfiku. - Proszę to żuć. Zapomniałam, że mama dała to dla wujka, bo sama próbowała rzucić palenie.

Zdenerwowany pan Tomasz wziął od niej gumę dla palaczy i ręką dał znak do wyjścia.

- Sam sobie kupię papierosy - odezwał się na klatce.

- Najpierw niech wujek zażyje gumę - zaprotestowała Zośka.

Na szczęście szef posłuchał rady siostrzenicy i zrezygnował z kupna papierosów. Jednak przez całą drogę do domu aukcyjnego nie odezwał się do nas słowem. Żuł gumę ze wstrętem i co pewien czas rzucał w naszą stronę piekielne gromy.

Z tego wszystkiego nie podzieliłem się z nim dotychczasowymi rezultatami poszukiwań Patryka Cienia.

Na aukcję przybyło dużo ludzi. Połowę z nich stanowili bogaci snobi, dobrze ubrani i roztaczający wokół siebie aurę niezwykłości. Była jesień i deszczowe dni nie gwarantowały mieszkańcom stolicy wielu rozrywek. Chodzili zatem do kina, do teatru i na aukcje.

W kuluarach rozmawiano szeptem, raczono się drinkami, a raz po raz ktoś wybuchał gromkim śmiechem. Zasiedliśmy grzecznie na miękkich fotelikach w głównej, wytwornej sali, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Zerknąłem na pana Tomasza. Czuł się nieswojo w takiej nadmuchanej scenerii. Widać było, że najchętniej uciekłby stąd, gdzie pieprz rośnie, ale - jak to często powtarzał - praca detektywa wymagała wielu wyrzeczeń i poświęceń.

Wniesiono cztery obrazy, z których tylko dwa zwróciły specjalną uwagę, to jest “Portret Władysławy Reynelowej” Witkacego i “Mężczyzna w kapeluszu” Juliana Fałata.

A potem z bocznego wejścia zasłoniętego zielonymi kotarami wyszedł Wacław de Górecki w towarzystwie... naszej panny Kruger! Tak, to była ona. Ubrana w wytworną, czarną suknię, z ekscentrycznym kapelusikiem z woalką na głowie prezentowała się nad wyraz efektownie. Mężczyzna ukłonił się kilku osobom z pierwszych rzędów i wskazał Niemce miejsce na początku. Usiedli. Widzieliśmy jedynie czubki ich głów.

- Ładne rzeczy - szepnął szef podniecony pojawieniem się kobiety. - Panna Kruger nie próżnuje.

- Nawet za tą woalką nie ukryje się przed nami - zauważyła cierpko Zosia.

- A ja wiem, dlaczego w kasynie odniosłem wrażenie, że widziałem już wcześniej de Góreckiego - rzekłem. - To było na jakiejś aukcji rok temu.

- I ja zdaję się widziałem go kilka razy - dodał szef. - Poza tym, to w jego domu aukcyjnym próbowano sprzedać biblię.

Zamilkliśmy, gdyż właściwa część aukcji się rozpoczęła.

Pod młotek poszedł obraz Stanisława Ignacego Witkiewicza z 1927 roku wykonany w studio słynnej Firmy Portretowej autora.

Chętnych do kupna “Portretu Władysławy Reynelowej” było kilku. Wśród nich rozgorzała zażarta licytacja, lizaki raz po raz unosiły się ku górze i opadały. Ostatecznie portret kupił telefonicznie anonimowy kolekcjoner za czterdzieści tysięcy złotych.

Zośka zwróciła uwagę na dziwne zapiski na dole portretu, dokonane ręką samego Witkacego.

- Co oznacza tajemniczy zapis “NP6” na dole obrazu obok daty i podpisu? - zapytała.

- Witkacy miał dość specyficzny sposób odnotowywania szczegółów towarzyszących powstawaniu portretów - wyjaśnił pan Tomasz.

- Do tego celu stworzył własną symbolikę. Na przykład cyfry występujące po greckiej literze delta oznaczały ilość dni, jakie upłynęły od spożywania tak zwanych napojów wyskokowych. Często odnotowywał, co jadł albo pił w dniu wykonania portretu...

- Ale co oznacza “NP6”? - nie dawała spokoju dziewczyna.

- Symbol “NP6” oznacza, że Witkacy był w szóstym dniu odzwyczajania się od palenia - wyjaśniłem wreszcie.

Zośka się uśmiechnęła.

- Jeśli Witkacy próbował odzwyczaić się od palenia, to wujek nie może? - zauważyła sprytnie.

Pan Tomasz machnął zdegustowany ręką na to gadanie i zajął się licytacją.

Olej Fałata kupił pocztą za dwanaście tysięcy złotych anonimowy nabywca.

- Co to za elektroniczne numery? - zezłościła się Zośka. - Nie widać, kto kupuje obrazy!

- Po wpłaceniu odpowiedniego wadium za uczestniczenie w licytacji można licytować anonimowo: telefonicznie albo przez pocztę - powiedziałem. - Pracownicy domu aukcyjnego reprezentują kupców na sali i w ich imieniu biorą udział w licytacji. Każdy wpłacający wadium ma odpowiedni numerek. Podczas licytacji nie posługuje się nazwiskami - wyjaśniłem.

- Często utrudnia nam to pracę - dodał ponuro Pan Samochodzik. - Zdobycie nazwiska kupca zajmuje nam niekiedy zbyt wiele czasu.

Licytacja trwała dalej, ale część ludzi, która była zainteresowana tylko obrazami Witkacego oraz Fałata opuściła salę.

Nagle z pierwszego rzędu wstali panna Kruger i de Górecki. Mężczyzna wskazał jej drogę wzdłuż sali, a następnie ruszyli w kierunku wyjścia. A nas dosłownie wgięło w fotele, gdy przechodzili obok. Pan Tomasz nawet zasłonił się dla niepoznaki katalogiem, ale na szczęście wspomniana para szybko wyszła z sali.

- Panna Kruger nie spodziewa się nas tutaj, więc nie jest zbyt ostrożna - rzekł z ulgą pan Tomasz. - Idź, Zosiu, zobacz, dokąd poszli?

Zadowolona dziewczyna ruszyła do wyjścia i znikła za kotarą.

Wróciła po pięciu minutach.

- Spotkali się w barku z jakimś typem spod ciemnej gwiazdy - oznajmiła konspiracyjnie. - Wręczył on pannie Kruger walizeczkę, w której nosi się przenośne komputery, oraz jakiś mniejszy, szary pakunek.

- Laptop i pistolet! - wykrzyknął podekscytowany szef. - Ha! Miałeś rację, Pawle, że w hotelu “Heweliusz” napadnięto tylko na ciebie, a naszej Niemce nawet włos nie spadł z głowy. To byli goryle de Góreckiego, a Niemka ich zaskoczyła. Jednak to ty byłeś największym zagrożeniem dla nich, więc tylko ty oberwałeś. Aby stworzyć wrażenie zwykłego napadu zabrali jej laptopa i pistolet, z którego posiadania musiałaby się tęgo tłumaczyć przed policją!

- Jak wyglądał ten, który wręczył przy barku pannie Kruger laptopa i szary pakunek? - zapytałem.

- Taki niski, łysiejący facet, raczej gruby, ze złotym sygnetem na ręku.

- Mafioso! - podskoczyłem na foteliku. - Ten sam, z którym spotkała się w Grand Hotelu w Sopocie.

- Mafioso?

- Właściciel sopockiego antykwariatu “Antikwa” - wyjaśnił pan Tomasz. - I co teraz robią?

- Szybko zeszli na dół do samochodów - odpowiedziała i rozłożyła bezradnie ręce na boki. - Odjechali.

Opuściliśmy dom aukcyjny, gdy zaczynało zmierzchać.

Zawiozłem szefa i Zośkę na Krakowskie Przedmieście, a sam wróciłem na Bemowo.

Tym razem miałem szczęście. Obok furtki zauważyłem ciemnego poloneza i pontiaca, zaś w oknach domku paliło się światło. Wycofałem się jeepem i zaparkowałem w krzakach nieopodal ulicy Wrocławskiej.

Z każdym krokiem stawianym w kierunku posesji serce biło mi mocniej. Student prawa i filozofii z akademika na Żwirki i Wigury nie mylił się co do nowego mieszkania Patryka Cienia i konszachtów z przestępcami. Studenci i banda de Góreckiego byli zamieszani w sprawę kradzieży starodruków!

Firanki z zasłonami nie pozwalały dostrzec, co dzieje się w środku, a widoczność utrudniała dodatkowo mżawka i spora odległość. Za wszelką cenę powinienem był dostać się za siatkę i podsłuchać, o czym rozmawiają wewnątrz domu mężczyźni. Ale musiałem liczyć się z tym, że mogę zdradzić się najmniejszym hałasem albo po prostu goryle de Góreckiego wyjdą na zewnątrz, gdy ja będę wchodził przez furtkę.

Cofnąłem się dziesięć metrów na sam skraj posesji i wspiąłem po giętkiej siatce do góry łamiąc tym samym przyrzeczenie dane szefowi o niepodejmowaniu żadnych niebezpiecznych zadań. Ale nie mogłem teraz zawrócić. Miałem niepowtarzalną okazję, aby poznać przeciwnika i jego plany. Raz kozie śmierć!

Zeskoczyłem na mokrą i miękką ziemię, a następnie na zgiętych kolanach podkradłem się pod dom. Pod moimi nogami chlupała nieprzyjemnie ciastowata gleba. Kiedy od bocznej ściany domu dzieliły mnie dwa metry, zawadziłem nogą o jakiś konar i wylądowałem na błotnistej mazi. Podniosłem się z przemoczonymi spodniami i brudną kurtką. Ostrożnie podszedłem do niewielkiego frontowego okna umieszczonego na wysokości metra. Przystawiłem nos do szyby i poprzez zasłony w oknie starałem się dojrzeć, co dzieje się wewnątrz.

Wreszcie ktoś tam się poruszył, a potem usłyszałem męskie głosy. Padający deszcz i harcujący wiatr uniemożliwiały mi niestety identyfikację głosów.

Postanowiłem obejść dom z drugiej strony. Szczęście mi sprzyjało. Na tyłach znajdowało się drugie okno. W szparze między brudnymi zasłonami ujrzałem wysokiego, chudego młodzieńca z “końskim ogonem”, ubranego w dżinsowy strój. To był Patryk Cień. Obok stał jeden z gorylów de Góreckiego, ten, którego spotkałem na lotnisku. Po chwili podszedł do nich obcięty na krótko inny młody człowiek (prawdopodobnie Stefan K.!) i zaraz towarzystwo pochyliło się nad dużą walizą wypełnioną tajemniczymi urządzeniami. Młody człowiek z “końskim ogonem” wyjmował je po kolei i mówił coś do groźnego mężczyzny w czapce baseballowej. Niestety, ale nie potrafiłem wyłowić ani jednego słowa z ich rozmowy.

Już zamierzałem coś wymyślić, aby dostać się do domku, gdy odezwał się telefon komórkowy. Natychmiast sięgnąłem do kieszeni i wyłączyłem go. Ale ten krótki sygnał zwrócił już uwagę rozmawiających w środku mężczyzn. Odruchowo spojrzeli w kierunku okna, a ja błyskawicznie od niego odskoczyłem. Kląłem się w duchu za taką nieostrożność. Powoli przesunąłem głowę, aby zobaczyć, co przeciwnicy zamierzają zrobić, ale na szczęście zignorowali epizod.

Odetchnąłem z ulgą.

“Ale gdzie jest drugi goryl w czapce baseballowej?” - przeszło mi przez myśl. “Ten, który współpracuje z Baturą?”

Kiedy zrozumiałem, gdzie mógł być, było już za późno.

Poczułem silne uderzenie w tył głowy, a potem pół mojej twarzy zanurzyło się w błotnistej ziemi.

Nie straciłem całkowicie przytomności, ale byłem ogłuszony i sparaliżowany. Czyjeś ręce chwyciły mnie wpół i brutalnie wlokły do domu.

Potem wylądowałem na czymś twardym. Deszcz nie padał na moją głowę, więc pojąłem, że jestem w domu. Tak! Widziałem jak przez mgłę żółte światełko górnego oświetlenia. Jakieś głosy mówiły nade mną, ale nie rozróżniałem słów. Ostatkiem świadomości zmusiłem rękę do wędrówki w kierunku kieszeni, w której trzymałem telefon komórkowy. Z wielkim trudem nacisnąłem odpowiedni przycisk połączenia z telefonem szefa. Modliłem się w duchu, aby pan Tomasz był w domu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

DZIWNY TELEFON • ROZMOWA BANDYTÓW • PAWEŁ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE • KOMISARZ NIE WIERZY W KRADZIEŻ • I ZNOWU CHŁOPCY • WIRUS • JAKA JEST TYPOWA KOBIETA? • PAWEŁ ODZYSKUJE PRZYTOMNOŚĆ • ZŁODZIEJ SERWETKI • MOJA KOLEŻANKA • O TORUŃSKICH BIBLIOTEKACH • W BUDYNKU BIBLIOTEKI GŁÓWNEJ UMK • TORUŃSKA STARÓWKA • KRZYWA WIEŻA • MĘŻCZYZNA W PROCHOWCU • SPOTKANIE Z WANDĄ • SPRAWDZAM NIEMKĘ • ZAZDROSNY MĄŻ • KOLACJA

Kiedy po aukcji obrazów Paweł odwiózł mnie oraz Zośkę do mojej kawalerki, nic nie zapowiadało dramatycznych wydarzeń.

Późnym popołudniem siedzieliśmy przed telewizorem w moim mieszkaniu. Trochę rozmawialiśmy, a trochę omawialiśmy dole i niedole olimpiady historycznej, do której siostrzenica wciąż zamierzała się przygotowywać. Ale przede wszystkim oczekiwaliśmy od Pawła wiadomości o poszukiwaniach kuzynów Cieniów. Byłem ogromnie ciekawy, co chłopakowi udało się ustalić.

Pośród wielu zapisanych stron grubego zeszytu Zośka odnalazła wreszcie numer telefonu komórkowego Pawła, którego nie mogła wcześniej znaleźć. Nie zastanawiając się zatem dłużej wykręciła odruchowo numer mojego współpracownika.

Cóż z tego, skoro Paweł błyskawicznie się rozłączył!

- Pewnie nie może rozmawiać - mruknąłem zawiedziony.

Po kilku minutach zaterkotał mój stary aparat. Błyskawicznie przystawiłem słuchawkę telefonu do ucha. Ale zamiast głosu Pawła usłyszałem nieznośny szum, aż się skrzywiłem. I zaraz moje ucho wyłowiło ludzki jęk, zaś w tle coś, co przypominało rozmowę. Sugestywnym ruchem ręki nakazałem Zośce wyłączyć telewizor.

- Przeszukajmy mu kieszenie - usłyszałem w słuchawce męski głos w tonie rozkazującym. Znałem ten głos.

Wtedy to pojąłem, że Paweł znalazł się w tarapatach.

- O rany! - znany głos krzyknął niespodziewanie. - Ten facet ma twoje zdjęcie, Viper!

Zapanowała cisza. A ja poczułem, że słabnę. Wychodziło na to, że Paweł został złapany przez bandziorów de Góreckiego i w ostatniej chwili, w akcie desperackiego odruchu, musiał włączył telefon komórkowy, abyśmy mogli usłyszeć, co się z nim dzieje.

- Ty? - zaniepokoił się pierwszy głos. - Z kim to rozmawiasz na tym zdjęciu?

- Daj spokój, Skorpion - próbował żartować pierwszy głos należący do Vipera. - To taki nieszkodliwy gość.

- Nie wygląda na baranka - podejrzliwie zauważył Skorpion.

Było jasne, że bandyci znaleźli w kieszeni Pawła zdjęcie przedstawiające Baturę i goryla de Góreckiego z lekko haczykowatym nosem, to zrobione przez Wieśka i Marcina.

- To jakiś cholerny detektyw - zmienił temat Viper i pewnie miał na myśli Pawła. - Sprzątnijmy go, bo inaczej nie ukradniemy w Toruniu tej cennej księgi. Do środy mamy zaledwie kilka dni.

- Panowie! - pojawił się trzeci głos. - Tylko bez zabijania. Błagam.

- Zamknij się, Student! - warknął pierwszy goryl. - Rób, co do ciebie należy, a nam zostaw detale.

- Skorpion, zobacz! - wrzask Vipera o mało nie rozsadził słuchawki. - Ten facet ma włączoną komórkę.

I zaraz usłyszałem jęk Pawła, nieprzyjemny, głuchy odgłos i jakby złowieszczy oddech bestii. Wstrzymałem oddech i wyczekiwałem, bo zrozumiałem, że jeden z bandziorów znalazł się w posiadaniu telefonu komórkowego Pawła i nasłuchiwał.

- Halo, jest tam kto? - usłyszałem groźny głos Skorpiona. - Halo!

Nie mogłem się odezwać. Skorpion nie mógł się domyśleć, że ktoś słyszał choćby fragment ich rozmowy. Gdybym teraz otworzył usta, tym samym wydałbym na Pawła wyrok.

I tak pewnie Skorpion dojdzie, z jakim numerem Paweł się połączył, gdyż telefon komórkowy posiada funkcję zapamiętywania numerów.

- Halo! - krzyczał Skorpion i po chwili rozłączył się.

Natychmiast odłożyłem słuchawkę.

Zimny pot zrosił moje czoło i spływał ciurkiem po plecach. I zdaje się, że drżały mi ze zdenerwowania ręce, ale przecież Paweł był w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

- Co się stało? - zapytała przerażona moim zachowaniem Zośka.

Opowiedziałem jej o tym, co usłyszałem.

- Nasz telefon do Pawła pewnie go zdradził przed tymi ludźmi i mój pracownik wpadł w ich ręce - stwierdziłem z goryczą. - Widocznie zdążył jeszcze przedtem połączyć się z nami. Dzięki temu słyszałem, co tam się działo. Od tych przezwisk cierpnie człowiekowi skóra na grzbiecie. Skorpion, Viper! Bóg jeden raczy wiedzieć, co z nim zrobią?

Złowieszczo zaterkotał telefon. Zośka zamierzała podnieść słuchawkę, ale w porę zdążyłem przytrzymać jej rękę.

- Nie rób tego! - krzyknąłem. - To dzwoni ten Skorpion. Już pewnie doszedł, z kim Paweł się połączył. Sprawdza drań, czy jestem w domu.

Telefon dzwonił długo, terkotał jak najęty i dopiero po dziesięciu minutach przestał.

- Ubieraj się, Zośka! - nakazałem. - Idziemy na policję.

Ale policja była bezradna. Podobnie jak i ja. Nie miałem przecież pojęcia, gdzie Paweł wytropił Patryka Cienia. Nie zdążył mi bowiem zdać relacji ze swoich poszukiwań. Jak na złość Moniki nie było w domu, a tylko ona mogła cokolwiek pomóc w tej sprawie. Nawet nocna wizyta w departamencie nie przyniosła rezultatów. Jeśli sekretarka zdobyła jakieś dane dotyczące Cieniów, to Paweł musiał je zabrać jeszcze w piątek. Łącznie ze zdjęciem Batury rozmawiającego z Viperem.

Nie znaleziono także Rosynanta! Ale ta strata wydawała się niczym w porównaniu z sytuacją mojego pracownika.

Oczekiwanie na jakąkolwiek wiadomość o Pawle doprowadzało nas z Zośką do skrajnej rozpaczy. A jednak! W niedzielę przed południem otrzymaliśmy telefon ze szpitala.

Paweł leżał na oddziale intensywnej terapii z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Biel szpitalnego łóżka kuła w oczy i wydawała się bardziej koszmarna od tej szarej jesieni.

Chłopaka znaleziono przypadkowo na terenie domków studenckich na Jelonkach. Nie mieliśmy pojęcia, co tam robił, ale prawdopodobnie wpadł na trop Patryka Cienia. Jednak policja szybko ustaliła, że Patryk Cień nigdy tam nie mieszkał.

- Nie odzyskał jeszcze przytomności - stwierdził wysoki lekarz z dwudniowym zarostem na twarzy i sprawdził przepustowość kroplówki. - Na szczęście szybko znalazła go para studentów, inaczej nie wiem, co by się z nim stało na tym deszczu i zimnie. Prawdopodobnie zapadłby w śpiączkę.

- Ale wszystko będzie w porządku? - dopytywałem się i czułem, że głos mi grzęźnie w gardle.

- Jest młody - odpowiedział lekarz. - Ma silny organizm.

Zostawiłem swój numer telefonu i wyszedłem do oczekującej na korytarzu Zośki.

- “Exoriare aliquis nostris ex ossibus ultor” - zaciskając pięści, wypowiedziałem nazbyt teatralnie znaną sentencję. I zaraz pojąłem, że czekający na korytarzu ludzie z zainteresowaniem mi się przyglądali.

- Co proszę? - wyrwał mnie z zadumy roztrzęsiony głos Zosi. - Co to za potworna choroba? Mam nadzieję, że Paweł z tego wyjdzie!

- To z “Eneidy” Wergiliusza - wyjaśnił poczciwy staruszek o wyglądzie profesora, który siedział na ławce obok drzwi.

- Ale co to znaczy?

- “Oby z kości naszych powstał mściciel” - uśmiechnął się i zaraz wyjaśnił: - Byłem nauczycielem.

Chwyciłem Zośkę za rękę i pociągnąłem do wyjścia.

- Powiedzmy, że wykopałem właśnie topór wojenny. Nic nie powstrzyma mnie przed doprowadzeniem przed sąd napastników Pawła. Nawet komisarz Swada!

- Ale co z Pawłem? - zdenerwowała się.

- Wyjdzie z tego - wyjaśniłem ponuro. - Upłynie jednak nieco wody w Wiśle, zanim zasili szeregi naszego zespołu.

- Musiał zaleźć naszym przeciwnikom za skórę - stwierdziła z błyskiem w oku. - Kto wie? Może nawet zdemaskował samego Arsena Lupina.

- Kto wie? - powtórzyłem głucho.

Tej nocy spałem źle. Męczyły mnie wyrzuty sumienia, że przydzieliłem chłopakowi zbyt niebezpieczne zadanie. Wszak komisarz Swada ostrzegał nas, abyśmy nie podejmowali żadnych ryzykownych akcji. Doigrałem się. Nie dotrzymałem warunków dżentelmeńskiej umowy. Paweł dalej nie odzyskiwał przytomności i z każdą godziną napięcie stawało się nie do zniesienia.

W pewnym momencie odezwała się Zośka.

- Dałam Pawłowi serwetkę, na której Batura wypisał sygnaturę dla pani redaktor, a ta wyrzuciła ją później do popielniczki w kawiarni “Luna”. Było tam dosłownie kilka liter i cyferek. Może ma to związek z planowaną kradzieżą kolejnego starodruku w Toruniu, o czym wspominał ten Viper?

- Masz tę serwetkę? - mruknąłem.

- Wujek Paweł schował ją gdzieś w mieszkaniu na Ursynowie - wyjaśniła.

- Śpij już - ziewnąłem. - Sprawdzimy to jutro.

W poniedziałek wstałem zdenerwowany i potwornie zmęczony. Prawie nie zmrużyłem oka ostatniej nocy, a i Zośka wyglądała nietęgo. Za oknem wiatr i deszcz złorzeczyły całemu światu i wydawało się, że oto nastał najbardziej ponury poranek w moim życiu.

Z tego wszystkiego nie ogoliłem się, więc w biurze przywitano mnie pełnymi zdziwienia spojrzeniami.

Wszyscy mnie dzisiaj denerwowali: panna Kruger, Dziewuch, a nawet dumna ze swojej nowej fryzury Monika, do której miałem pretensję, że nie było jej pod ręką podczas weekendu. Jak na złość Dziewuch ubrała się w jakieś straszne łachy i głośno waliła w klawisze.

- Ciszej nie możesz? - warknąłem, ale dziewczyna nie przejęła się zbytnio moim zrzędzeniem.

- Sprawdzam, czy nie ma wirusa - odpowiedziała na odczepnego.

Nie zdążyłem usiąść w swoim fotelu, gdy zadzwonił telefon.

- Tutaj Swada - usłyszałem ponury głos komisarza. - Nieładnie, panie dyrektorze. Nie dotrzymał pan słowa. Mam nadzieję, że wypadek pańskiego podwładnego da panu wiele do myślenia. Prosiłem, ostrzegałem, a pan znowu zabawia się w detektywa.

Cóż mogłem mu odpowiedzieć? Milczałem. Komisarz miał rację.

- Patryk Cień i Stefan K. zniknęli - wyjaśnił po chwili. - Ten domek na Bemowie należy do człowieka, który przebywa od dłuższego czasu w domu starców. Podobno za wysoką opłatą zgodził się wynająć Studentom stary dom. Podobno, bo facet jest głuchy jak pień i nie kontaktuje. Sąsiedzi zeznali, że widywali tutaj Studentów, choć czasami przyjeżdżały pod domek lepsze samochody. Ale tam nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań. Wygląda na to, że meta jest spalona. W mieszkaniu nic ciekawego nie znaleźliśmy i prawdopodobnie straciliśmy ślad. Ten domek służył im raczej jako magazyn i miejsce spotkań, ale teraz ptaszki odfrunęły, więc nie ma o czym mówić. Stanisław Cień nie chce nic powiedzieć, a właściwie zaklina się, że nic nie wie. Ale obserwujemy go dyskretnie. Jeśli zaś idzie o rewersy wypełnione w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego i te zostawione w Gdańsku przez fałszywego Raczyńskiego, to z analizy porównawczej pisma wynika, że zostały wypisane przez dwie różne osoby. Poza tym ten Cień oraz Stefan K. nigdy nie wypożyczali biblii, którą później ukradli. W przeciwieństwie do Raczyńskiego, który oglądał w czytelni “Ars minor”. Jeśli w obu przypadkach mamy do czynienia z Arsenem Lupinem, to jak wyjaśnić tak różne metody postępowania?

- Tego nie wiem - szczerze przyznałem.

Powiedziałem policjantowi o planowanej na środę kradzieży w Toruniu.

- Czy aby na pewno pan się nie przesłyszał? - nie dowierzał Swada. - Przez telefon komórkowy źle słychać rozmowy w tle. Tym bardziej, że pański współpracownik musiał trzymać telefon w kieszeni. A w jakiej to bibliotece planują włamanie?

- Nie wiem.

- Ano właśnie - w jego głosie zabrzmiała nutka politowania.

- W Toruniu są dwie duże biblioteki: Uniwersytetu Mikołaja Kopernika oraz Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Książnica Miejska imienia Mikołaja Kopernika.

- A nie pomyślał pan, że złodzieje równie dobrze mogą planować włamanie do prywatnej posiadłości. Mamy przecież w Polsce wielu maniaków bibliofili. A tak na marginesie, to nie możemy na podstawie mętnych doniesień stawiać na nogi plutonu policji.

- Tak to już jest, że policja zabiera się do działania po fakcie - mruknąłem.

- Powinienem się obrazić - rzekł gniewnie komisarz. - Ale wiem, że przeżywa pan ciężki okres. Proszę zostawić nam tę sprawę, a pan niech zajmie się czymś innym.

- To znaczy odsuwa mnie pan od sprawy Arsena Lupina? - przeraziłem się.

- Ja panu tylko radzę - powiedział na zakończenie. - Aha, nadal nie znaleziono waszego jeepa! Pańskiemu pracownikowi nic nie zabrano, na telefonie komórkowym bandyci nie zostawili żadnych odcisków palców. Nie mamy nic.

Rozłączyliśmy się.

Na wszelki wypadek panna Kruger i Dziewuch nie odzywały się, czekając, aż ja coś powiem. Byłem tak zły, że nawet Niemka unikała mojego wzroku. A może po prostu miała coś na sumieniu? Wszak w sobotę przebywała z de Góreckim. A przecież to jego ludzie załatwili Pawła.

Chyba zauważyła, że obserwuję ją z jawną niechęcią, bo uśmiechnęła się niewyraźnie. Już zamierzałem coś powiedzieć, gdy do gabinetu weszli Marcin i Wiesiek.

- A wy co tutaj robicie? - z wrażenia aż poderwałem się na równe nogi.

- Nie jesteśmy na wagarach - natychmiast mnie zapewnili. - Przyszliśmy zapytać, czy nie ma pan dla nas jakiegoś specjalnego zadania do wykonania?

Westchnąłem i powiedziałem im o losie Pawła.

- Ludzie de Góreckiego planują skok w Toruniu, a my nie możemy nic zrobić - dodałem z żalem.

- Jak to? - dziwili się.

- Policja zignorowała moje doniesienie i raczej nic nie zrobi w tej sprawie.

- A co Arsen Lupin zamierza tym razem ukraść? - zapytała ostrożnie panna Kruger.

- Nie wiem - odparłem. - Pewien człowiek, z którym wojujemy od wielu lat, i który może być naszym włamywaczem, interesuje się jakimś starodrukiem. Ten człowiek współpracuje zresztą z jednym z napastników Pawła.

- Skąd pan to wie? - zdziwiła się.

- Nieważne - zbyłem ją opryskliwym tonem. - Nazywa się Batura i zapisał na serwetce w kawiarni numer sygnatury jakiegoś inkunabułu. Nie wiemy jednak, o jaką bibliotekę chodzi...

- Trzeba to jak najszybciej sprawdzić! - podsunęli chłopcy. - Dzięki temu będzie można zaczaić się na złodzieja.

- Wolnego, panowie! - uspokoiłem ich. - Po pierwsze, owa serwetka znajduje się w domu Pawła, a w tej chwili przebywa on w szpitalu. Po drugie wybijcie sobie z głowy udział w tej sprawie. Nie uczestniczycie w obozie harcerskim, a ja nie jestem żadnym drużynowym. Rozumiemy się? Nawet Zośkę zamknąłem w domu, aby uchronić ją przed bandytami.

- Ale przecież uratowaliśmy pana przed nimi - protestowali.

- Tak, ale nie wiem, czy tym razem ja zdołam uratować was. Nie ma gadania! Idźcie do domu albo do szkoły.

- Ale nie zapomni pan o nas w przyszłości? - próbowali mnie podejść błagalnym tonem.

Bez słowa wręczyłem im kilka ministerialnych broszur i jakąś książkę historyczną. Musiałem mieć groźny wyraz twarzy, bo natychmiast wyszli.

- A ty nie wal tak w te klawisze, panno Dziewuch! - zwróciłem się do Aldony, bo denerwowało mnie każde uderzenie w klawiaturę.

- Nie jestem żaden Dziewuch - obraziła się.

- Jak pan może tak zwracać się do kobiety? - stanęła w obronie dziewczyny panna Kruger.

Zacisnąłem zęby, ale nie odpowiedziałem, co znacznie zaostrzyło napięcie panujące w gabinecie.

Zdziwiło mnie, że panna Kruger wcale nie podjęła tematu domniemanej kradzieży starodruku w Toruniu. Gdyby była uczciwym agentem do spraw kradzieży dzieł sztuki, powinna była natychmiast zareagować. W końcu, po to właśnie przyleciała do Polski, aby chronić inkunabuły, szczególnie te drukowane w języku niemieckim. A przecież biblioteki toruńskie posiadały wiele starodruków w tym języku.

Dziewuch jakby nic sobie nie robiła z mojego gadania, bo wciąż uderzała palcami w klawiaturę z niesłychaną wręcz szybkością.

Wstałem i podszedłem do dziewczyny, ignorując potępieńcze spojrzenie panny Kruger. Stanąłem za plecami Dziewucha i gapiłem się bezczelnie w ekran komputera. Na niebieskim tle ujrzałem mnóstwo robaczków, cyfr i komunikatów. Zupełnie nie wiedziałem, co w tej chwili robiła Aldona.

- Czy możesz mnie poinformować, co oznaczają te ptaszki na ekranie? - zapytałem agresywnie. Miałem dzisiaj swój zły dzień, ale Bóg mi świadkiem, że były ku temu powody. - Może to jakaś nowa gra komputerowa?

- E, nie - próbowała się uśmiechnąć. Wyjęła z torby jakieś pudełeczko i podała mi. - Proszę.

- Co to jest? - zdziwiłem się.

- Quake III - wyjaśniła i zrobiła mniejszego niż zazwyczaj balona. - Najnowsza wersja popularnej gry komputerowej. Rodzaj “strzelanki”. Ale może woli pan gry strategiczne?

- Czyś ty zwariowała? - zapieniłem się. - Gry komputerowe? Czy ja wyglądam na jakiegoś komputerowego maniaka?

Bóg mi świadkiem, że dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.

Wtem spadł na podłogę (potrącony przeze mnie niechcąco) zeszyt należący do Dziewucha. Posypały się kartki, więc zdenerwowany sięgnąłem po nie. Wśród nich zauważyłem jedną ze swoją podobizną. Zamurowało mnie. Był to wykonany naprędce ołówkiem szkic, na którym przedstawiany byłem w charakterze poszukiwanego, o czym świadczyło zamieszczone pod rysunkiem ostrzeżenie: “WANTED - 1.000.000 $”. Westchnąłem z wyrzutem i podałem speszonej dziewczynie zeszyt.

- Pytałem, co oznaczają te hieroglify na ekranie komputera? - zmieniłem temat.

Schowała pośpiesznie zeszyt i pudełko z grą komputerową do torby.

- Usuwam wirusa - wyjaśniła przełykając ślinę.

- Chcesz powiedzieć, że komputer się zaziębił?

- Można tak to ująć. Niektóre programy źle funkcjonują, między innymi baza danych...

- Że co?! - niemalże krzyknąłem. - Tylko nie baza danych!

- Spokojnie, szefie - próbowała mnie uspokoić na wzór sekretarki Moniki. - Po prostu ktoś z nas musiał odebrać pocztą elektroniczną zawirusowaną wiadomość i teraz muszę drania wytłuc.

Nic nie rozumiałem z tej gadki. Spojrzałem z wyrzutem na pannę Kruger.

- Ma pani teraz tę swoją nowoczesność - prychnąłem.

- Pan też złapał wirusa, a podobno jest pan niezastąpiony - zadrwiła.

Puściłem mimo uszu tę sarkastyczną uwagę.

- I co? - zwróciłem się do Dziewucha. - Czy zagraża nam niebezpieczeństwo utraty danych?

- Wirus jest na szczęście niegroźny - mruknęła, gapiąc się w ekran komputera. - Dostał się wraz z reklamówką salonu kosmetycznego.

“Monika!” - pomyślałem. “To ona musiała odebrać tę informację. Ma nową fryzurę.”

Zawołałem ją. Okazało się, że miałem rację.

- Po co nam Internet, jeśli nie można z niego korzystać? - broniła się zaciekle. - I skąd mogłam wiedzieć o wirusie?

- Po co nam w ogóle Internet? - rzuciłem w jej stronę. - Przecież i bez tego diabelskiego wynalazku można pójść do fryzjera. Ale co będzie, jeśli stracimy bazę danych?

- Jest pan tyranem! - stanęła w obronie sekretarki panna Kruger.

- Zgadzam się - przyznałem jej rację. - I zabraniam korzystania z Internetu w celach prywatnych.

- Właśnie przyniosłam najnowszy program antywirusowy - wtrąciła się Dziewuch.

- Miała być tylko komputeryzacja departamentu, a doszła jeszcze feminizacja - skwitowałem całe to zajście utopiwszy głowę w dłoniach.

I zaraz mruknąłem pod nosem:

- O ile naszego Dziewucha można nazwać kobietą.

- Proszę mnie nie nazywać Dziewuchem, Panie Samochodzik! - rozgniewała się dziewczyna.

- Ubierasz się jak nie-dziewczyna, włosy masz jak nie-dziewczyna, twoje zainteresowania odbiegają od typowych kobiecych dziedzin - uśmiechnąłem się blado.

- A jaka według pana powinna być typowa kobieta? - wtrąciła się panna Kruger. - Kura domowa?

- A czemu by nie? - zapytałem z udawanym entuzjazmem. - Świadoma swoich praw i obowiązków kura domowa jest po stokroć bardziej kobieca niż wyzwolony strach na wróble albo bizneswoman. Dobrze byłoby, aby każda ze stron wiedziała, gdzie jej prawdziwe miejsce.

- Zabrania pan kobiecie korzystania z dobrodziejstw cywilizacji, tak? - oburzyła się do tego stopnia, że aż wstała. - Kobiety powinny według pana sprzątać i gotować, aby w tym czasie ich mężczyźni mogli bawić się swoimi “zabawkami”.

- Proszę łaskawie zauważyć, że owe “zabawki” wymyślili wyłącznie mężczyźni. Kiedy weźmie pani do ręki encyklopedię, zauważy, że dziewięćdziesiąt procent ludzi nauki i kultury w historii naszej cywilizacji to mężczyźni. Nawet w muzyce, dziedzinie wydawałoby się tak romantycznej, nie znajdzie pani nazwiska żadnej wybitnej kompozytorki.

- Bo mężczyźni odciągali nas, kobiety, od innych dziedzin życia, pragnąc za wszelką cenę sprowadzić do roli służącej - nie dawała za wygraną Niemka. - Dokładnie tak jak pan! Zresztą - tu zrobiła efektowną pauzę i lekko przekrzywiła usteczka w ironicznym uśmiechu - pan także nie jest typowym przedstawicielem swojej płci.

Zrobiłem duże oczy.

- Sugeruje pani, że jestem kobietą?

- Nie jest pan nadmiernie męski! - wyjaśniła. - O to mi chodzi, że nie posiada pan samochodu, nie gra na giełdzie i nie chodzi na mecze piłkarskie. Jest pan samotnym, starszym człowiekiem zakochanym w książkach i starych obrazach. No i jest pan kawalerem.

- A pani ma zadatki na starą pannę! - wypaliłem bez zastanowienia. - Jest zatem pewne podobieństwo między nami.

Wtem do gabinetu weszła Monika, przerywając naszą słowną potyczkę.

- Szefie! - zawołała. - Dzwonili ze szpitala. Paweł odzyskał świadomość.

Zerwałem się na równe nogi.

- Koniec z tymi dyskusjami! - wrzasnąłem uradowany i natychmiast zapomniałem o sprzeczce. - Powrócimy do tego tematu przy najbliższej okazji, a teraz jadę do szpitala.

- Jadę z panem! - zaproponowała nadąsana Niemka.

Wzięliśmy taksówkę i za kilkanaście minut dotarliśmy tam.

Nie wyobrażacie sobie mojej ulgi, gdy zobaczyłem leżącego na szpitalnym łóżku Pawła z otwartymi oczami. Byłem tak zadowolony, ba, szczęśliwy, że mógłbym nawet pocałować pannę Kruger w policzek. Jednak jej arktyczne spojrzenie powstrzymało mnie przed zrobieniem podobnego głupstwa.

- Leż i zbieraj siły, chłopcze - mówiłem do Pawła, który ograniczał się podczas naszej krótkiej wizyty do potrząsania głową. - Kiedy wrócisz, wsadzimy tego Arsena Lupina za kratki!

Panna Kruger zrobiła jedną ze swoich prześmiewczych min, ale się nie odzywała. Ja z kolei zrelacjonowałem Pawłowi przebieg rozmowy Skorpiona i Vipera. Nadmieniłem o serwetce z wypisaną przez Baturę sygnaturą, którą Paweł trzymał w domu.

- Wsadziłem ją do górnej szuflady biurka - poruszył ustami. - Weźcie klucze i idźcie tam.

Pożegnaliśmy się i wyszliśmy na korytarz, gdzie czekał na nas komisarz Swada. Odniosłem wrażenie, że był bardziej ponury niż pogoda za oknem.

- Komisarzu - zagadnąłem go - aby nie pomyślał pan, że unikam współpracy z policją, proponuję pojechać teraz do mieszkania Pawła. Powinniśmy tam znaleźć serwetkę z wypisaną sygnaturą. Intuicja podpowiada mi, że jest to sygnatura starodruku, który Arsen Lupin zamierza ukraść w Toruniu.

Swada zgodził się niechętnie. W drodze opowiedziałem mu, w jaki sposób weszliśmy w posiadanie tej serwetki.

- A jednak działacie na własną rękę - wypomniał mi.

- To sprawka mojej siostrzenicy - wyjaśniłem. - Zrobiła to jeszcze przed naszą umową. Wtedy jeszcze nic nie wiedziała o tej sprawie.

Chyba mi nie wierzył.

W mieszkaniu Pawła spotkało nas rozczarowanie. Rozerwane policyjne plomby na drzwiach wskazywały, że ktoś tutaj był przed nami. Świadczyły o tym wywleczone z szafy ubrania i książki walające się po podłodze. Oczywiście serwetka znikła z szuflady.

- Włamywacz był tutaj niedawno - stwierdził komisarz Swada. - Jeszcze dzisiaj ekipa założyła plomby. Ten ktoś uprzedził nas.

- Z pewnością to Skorpion i Viper - odezwałem się.

- Skoro mogli zabrać Pawłowi klucze od mieszkania już w sobotę, po co mieliby włamywać się teraz po zaplombowaniu mieszkania? - zauważyła przytomnie panna Kruger.

- Może dopiero teraz dowiedzieli się o serwetce? - myślał na głos Swada.

- Jest inny wariant - w tonie panny Kruger odnotowałem cień złośliwości, jakby przekornie chciała udowodnić swoją wyższość. - Serwetka znikła wcześniej za sprawą jednego włamywacza, a przed chwilą włamał się inny. Intuicja podpowiada mi, że to raczej nie byli ludzie de Góreckiego.

Zostało to wypowiedziane z ironią. Panna Kruger mnie przedrzeźniała, co nie uszło uwagi komisarza Swady.

- Dość tych detektywistycznych pojedynków - westchnął i popatrzył na nas gniewnie. - Zostawcie te rozważania na później, przy kawie albo herbacie.

- Ale teraz mi pan wierzy? - zapytałem na schodach.

- O co znowu chodzi? - zaniepokoił się.

- O włamanie do biblioteki w Toruniu. Sam pan widzi, że serwetka z zapisaną sygnaturą znikła. To nie może być przypadek...

- Przede wszystkim nie widziałem żadnej serwetki na oczy - przerwał mi brutalnie. - Poza tym nie macie pewności, co zawierał ów zapisek. Przykro mi, ale brak podstaw do wszczęcia jakiejkolwiek akcji. Co ja powiem przełożonym? O zaginionej serwetce?

Rozstaliśmy się z wyraźnym chłodem, a komisarz odetchnął z ulgą, gdy znaleźliśmy się w taksówce.

Panna Kruger sprawiała wrażenie, jakby z serca spadł jej ciężki kamień.

Z biura zadzwoniłem do koleżanki Wandy, znajomej ze studiów, która pracowała w czytelni zbiorów specjalnych Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Rzadko się widywaliśmy, ostatnio, wstyd się przyznać, prawie wcale, ale teraz nadarzała się idealna okazja do kontaktu.

Na szczęście zastałem ją w bibliotece. Zaskoczeniem dla mnie była jednak obojętność koleżanki Wandy, a może nawet pewien chłód przy powitaniu. A zachowywała się tak, jakby wiedziała, że zadzwonię. To nie było w jej stylu. Wanda lubiła ze mną rozmawiać i należała do osób o wybujałym temperamencie. Tym razem jednak mówiła mało i niechętnie odpowiadała na pytania.

- Kradzież starodruku? Nie, Tomaszu, jesteś przewrażliwiony. Nasze zbiory są dobrze strzeżone.

- Każda biblioteka tak mówi, a potem księgi znikają - uniosłem się nieco.

- Daj spokój, Tomaszu - mówiła bez przekonania. - Zawsze szukasz przygody, ale na siłę jej nie znajdziesz. Poza tym, wyjątkowo nie mam czasu. Jestem bardzo zajęta.

Rozłączyliśmy się.

- Jako instytucja rządowa - zwróciłem się do Moniki po odłożeniu słuchawki - mam obowiązek powiadomienia najważniejszych bibliotek w kraju o niebezpieczeństwie kradzieży. Zwróć ich uwagę na fałszywego Raczyńskiego. Proszę zredagować odpowiednie pismo, tak dla świętego spokoju, aby potem nie gadali, że nic nie robiliśmy w tej sprawie. Pismo trzeba rozesłać także do ważniejszych antykwariatów.

Byłem już zmęczony dzisiejszym dniem. Z panną Kruger ustaliliśmy, że nazajutrz wyruszymy do Torunia w delegację. Monika obiecała zarezerwować nam dwa pokoje w hotelu i wynająć tani samochód z kosztów specjalnych oferowanych nam przez stronę niemiecką.

Następnego dnia Toruń przywitał nas najładniejszą pogodą od dwóch tygodni. Było pochmurno, wiał lekki wiatr, ale nie padało i termometry wskazywały osiem stopni ciepła.

Wynajętym przez Monikę fiatem uno dostaliśmy się mostem na prawy brzeg Wisły i ominąwszy Starówkę zajechaliśmy pod aulę Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Było nieco po dwunastej. Serce największej na terenie Polski Północnej uczelni mieściło się na Osiedlu Bielany, w zachodniej części miasta. To tutaj, wokół olbrzymiego betonowego basenu, znajdowały się rektorat, część wydziałów i domy akademickie, a także kilkupiętrowy budynek Biblioteki Głównej.

Wyszliśmy z samochodu i ruszyliśmy spacerkiem wzdłuż schodków basenu.

- Ładnie tutaj - zagaiła Zosia. - Jak skończę liceum, też będę tutaj studiować.

Rzeczywiście, miasto otaczała nie tylko aura minionych wieków, ale także pewien szczególny akademicki klimat. Pozostałe wydziały uniwersytetu były bowiem rozsypane po mieście, część z nich miała swoje siedziby w zabytkowych obiektach w pobliżu Starówki, a zatem mniejsze i większe grupki studentów można było spotkać w Toruniu dosłownie wszędzie. Nic dziwnego, gdyż miasteczko akademickie liczyło około dwudziestu tysięcy ludzi.

- Najpierw wygraj olimpiadę historyczną - zażartowałem.

- A żeby wujek wiedział, że wygram - dumnie wyprężyła pierś.

Zrobiliśmy sobie zdjęcie i dalej ruszyliśmy w kierunku Biblioteki Głównej.

- Ciekawe, w jaki sposób Arsen Lupin zamierza wykraść inkunabuł? - odezwała się milcząca dzisiaj panna Kruger.

- A skąd pani wie, że właśnie stąd? - zapytałem. - I skąd wiemy, że inkunabuł?

- Po prostu tak założyłam - obruszyła się. - Do tej pory ukradł już jeden z Biblioteki Gdańskiej PAN.

Wzruszyłem ramionami.

- Obecnie Biblioteka Główna UMK* [Powstała w 1945 r., a otwarto ją w maju 1947 r. Wtedy jej księgozbiór liczył czterdzieści cztery tysiące woluminów. Podstawy księgozbioru stworzyły zbiory licznych instytucji, biblioteki podworskie, szkolne i prywatne (głównie z terenu Pomorza) oraz dary bibliotek krajowych i zagranicznych. Od 1947 r. biblioteka otrzymuje egzemplarz obowiązkowy druków wydanych w Polsce. O wartości księgozbioru decyduje jednak kolekcja zbiorów specjalnych, takich jak: Pomeranica, Baltica, Vilniana, Copernicana, Toruniensia i księgozbiory emigracyjne.] posiada około ośmiuset tysięcy książek, ponad czterysta pięćdziesiąt tysięcy woluminów wydawnictw ciągłych* [ Wydawnictwa ciągle, tj. gazety, czasopisma, wydawnictwa seryjne i zbiorowe.] oraz ponad trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy jednostek zbiorów specjalnych - zacząłem opowiadać, korzystając z dokonanych poprzedniego wieczora notatek. - Zamiast jakiegoś inkunabułu, a jest tutaj aż dwieście trzynaście sztuk, może złodziej ukraść rękopis. Mają ich ponad cztery i pół tysiąca. Przeważnie są to rękopisy i dokumenty średniowieczne, nowożytne i najnowsze, przede wszystkim z terenów historycznych Polski Północnej, od Szczecina po Wilno i Królewiec.

- Jakie są najcenniejsze? - dopytywała się Zośka.

- Na szczególną uwagę zasługują bogato iluminowane średniowieczne kodeksy pergaminowe, źródła do historii Polski z XVI i XVII wieku, diariusze sejmowe z XVI i XVII wieku, dokumenty papieskie, klasztorne i szlacheckie, często opatrzone autografami polskich królów, księgi liturgiczne i biblijne, modlitewniki i kazania z XII i XV wieku, jak również pochodzące z wieków XIV i XV statuty zakonu krzyżackiego.

- A starodruki?

- Biblioteka posiada ponad sześćdziesiąt dwa tysiące starych druków, przeważnie z XVIII wieku. Podstawę zbiorów stanowią tak zwane księgozbiory zabezpieczone, przede wszystkim poniemieckie, z Pomorza, Warmii i Mazur oraz Powiśla. Najliczniejszą grupę stanowią książki z dawnej biblioteki gimnazjalnej i miejskiej w Elblągu przechowywane na prawach długoterminowego depozytu. Jest też pokaźna liczba książek z bibliotek królewieckich, w tym należących niegdyś do księcia Albrechta Hohenzollerna. Szczególną wartość ma unikatowa kolekcja dwunastu srebrnych opraw z biblioteki księcia Albrechta oraz wyjątkowo rzadka oprawa sakwowa modlitewnika żony księcia - Doroty.

Bardzo dużo jest druków protestanckich, na przykład autorstwa Lutra czy Melanchtona, druków rzadkich* [Biblioteka posiada pierwsze krakowskie wydanie Kroniki Macieja z Miechowa z 1519 roku.] czy dzieł z historii nauki i kultury powszechnej oraz polskiej. Szczególne jednak znaczenie ma pierwsze i drugie wydanie dzieła Mikołaja Kopernika “De revolutionibus orbium coelestium”, opublikowane w Norymberdze w 1543 i Bazylei w 1566 roku oraz “Narratio prima” Retyka (Gdańsk 1540) czy “Dialogi o dwu najważniejszych układach świata: Ptolomeuszowym i Kopernikowskim” Galileusza (Florencja - pierwsze włoskie wydanie).

- Można powiedzieć, że Arsen Lupin ma jak zwykle w czym wybierać - zaśmiała się Zosia.

- Tylko jak on zamierza to zrobić? - pomyślała głośno panna Kruger spoglądając na budynek Biblioteki Głównej.

- Niekoniecznie musi to zrobić tutaj - odezwałem się. - Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Książnica Miejska imienia Mikołaja Kopernika* [Książnica Miejska im. Mikołaja Kopernika działa od 1923 r. jako biblioteka o charakterze regionalnym. Powstała z połączenia bibliotecznych kolekcji miejscowych. Były to dwa księgozbiory szesnastowieczne: Biblioteki Rady Miejskiej (Rathsbibliothek zu Thorn) i Biblioteki protestanckiego gimnazjum akademickiego (Gymnasialbibliothek zu Thorn) oraz dwa dziewiętnastowieczne: Biblioteki niemieckiego Towarzystwa Kopernikańskiego (Bibliothek des Coppernicus-Vereins fur Wissenschaft und Kunst zu Thorn) posiadającej zbiory kopernikanów i astronomicznej literatury naukowej oraz materiały z zakresu sztuki Torunia i regionu.], mieszcząca się na ulicy Słowackiego, posiada również ciekawy zbiór starych druków* [Zbiór starodruków liczy 26,3 tysiące woluminów.] i rękopisów. Zgromadziła sześćdziesiąt osiem inkunabułów, między innymi wydania pochodzące z weneckiej oficyny Alda Manucjusza i norymberskiej Antona Kobergera. Przede wszystkim są tam pierwsze szesnastowieczne wydania dzieł Jana Kochanowskiego, Mikołaja Reja, Andrzeja Frycza Modrzewskiego oraz rzadkie druki astronomiczne ze wszystkimi wydaniami dzieła “De revolutionibus orbium coelestium” Kopernika. Zbiory Książnicy mają wreszcie ogromną wartość naukową z uwagi na pokaźny zbiór druków związanych z historią i kulturą Torunia, Pomorza oraz Prus Wschodnich* [Są to druki z toruńskiej oficyny wydawniczej od 1569 r., druki okolicznościowe, źródło do historii rodzin mieszczańskich w Toruniu, prace naukowe i dysertacje profesorów miejscowego gimnazjum, materiały do dziejów reformacji i katolicyzmu, dorobek poetów nowołacińskich Polski północnej, materiały do historii prawa chełmińskiego, materiały do historii szkolnictwa protestanckiego związane z dziejami gimnazjum akademickiego.].

Panna Kruger jakby nie słyszała mojej wypowiedzi. Była dziwnie zamyślona i chwilami sprawiała wrażenie nieobecnej.

Wewnątrz budynek Biblioteki Głównej prezentował się wspaniale. Z przestronnego, ale nieco zatłoczonego parteru prowadziło na górę szerokie schody. Doszliśmy aż na trzecie piętro, gdzie schody się urywały i panował mniejszy ruch. Wspinaczka po schodach okazała się dla mnie męcząca. Zasapałem się i poczułem spływający po skroniach pot.

W holu stał czarny fortepian, a troje drzwi prowadziło do Oddziałów Zbiorów Muzycznych, Kartograficznych i Graficznych. Oparłem się niezdarnie o instrument i odebrałem pełne współczucia spojrzenie panny Kruger. W pewnym sensie było to upokarzające, ale cóż można poradzić na to, że miałem już tyle lat?

- Ciekawe, czy jest nastrojony? - ucieszyła się Zośka na widok fortepianu i również podeszła do niego.

Uderzyła w klawisze, ale zamiast dźwięków usłyszeliśmy głuche puknięcie.

- E, to szmelc! - machnęła ręką i z powrotem zamknęła klapę klawiatury.

Nadjeżdżała winda, która obsługiwała wszystkie piętra budynku, więc zaczekaliśmy, aż się zatrzyma i wyjdą z niej ludzie. Weszliśmy do niej. Przez chwilę uważnie oglądałem pokrywę na suficie. Była solidnie zabezpieczona śrubami zamalowanymi białą farbą olejną.

- Uważa pan, że Arsen Lupin ma tam swoją kryjówkę? - zadrwiła.

Zamiast odpowiedzi uśmiechnąłem się, aby ją zdenerwować.

Wjechaliśmy na drugie piętro. Wyszliśmy z windy i przed niewielkim atrium skręciliśmy w mniejszy korytarz, prowadzący do większego, ciągnącego się przez całą długość budynku, za toaletami. Nieco na lewo znajdowały się białe drzwi, za którymi mieściły się czytelnie rękopisów i starych druków. Podszedłem do drzwi gabinetu koleżanki Wandy i wszedłem do środka, zostawiając pannę Kruger z Zośką na korytarzu.

- Tomasz? - wykrztusiła z niedowierzania Wanda na mój widok. Ale zaraz wstała i, chwytając mnie za łokieć, podprowadziła energicznie do drzwi. - Lepiej, abyśmy tutaj nie rozmawiali - rzekła zdenerwowana.

- Przecież w pokoju oprócz nas nikogo nie ma?

- Ale w każdej chwili ktoś może wejść.

Spojrzałem na nią uważnie.

- Co się stało? - zapytałem z niepokojem. - Coś ukrywasz przede mną? Nie zachowujesz się naturalnie. Chyba że się mnie wstydzisz.

- Umówmy się za godzinę na Starówce - rzekła pośpiesznie i wypchnęła mnie za drzwi. - Spotkamy się przed ratuszem.

Dziwnie zachowywała się moja koleżanka. W ogóle wszyscy byli dzisiaj trochę dziwni.

- Długo pan nie zabawił - odezwała się Niemka, gdy dołączyłem do niej i Zośki.

- Człowiek chce im pomóc, a ci się obruszają - powiedziałem z żalem.

- Na podstawie jednej serwetki i przypadkowej rozmowy telefonicznej chce pan powołać tu sztab przeciwwłamaniowy?

- A rozwalona głowa Pawła to przewidzenie? - zirytowałem się i zerknąłem na zegarek. - Za niecałą godzinę Wanda obiecała jednak spotkać się z nami.

Udaliśmy się na pierwsze piętro. Panował tutaj największy ruch, znajdowały się tam bowiem wypożyczalnia, informatorium, a także regały z tradycyjnymi katalogami i z komputerami do obsługi katalogów on-line. A za schodami, po drugiej stronie, zaraz za windą i toaletami, mieściły się pokoje dyrekcji.

Pojechaliśmy na Starówkę. Zaparkowałem za przepięknym Teatrem Wilama Horzycy i spacerkiem ruszyliśmy Fosą Staromiejską w kierunku Wisły. Co krok mijaliśmy zabytkowe kamienice albo inne godne uwagi obiekty. Prawie osiem wieków trwał Toruń niezmiennie w doli i niedoli obok Wisły, zachowując dawną zabudowę, część murów obronnych, gotyckie kościoły, ratusz, pałace i liczne kamienice.

- Pod względem ilości zabytków plasuje się Toruń na drugim miejscu zaraz po Krakowie - zauważyłem.

- Doprawdy? - zamruczała Niemka.

- A w 1997 roku wpisano miasto na Światową Listę Dziedzictwa UNESCO - dodała Zośka.

- Tak, to piękne miasto - powiedziała Gerda.

Mury obronne zaprowadziły nas pod samą Krzywą Wieżę stojącą w bliskim sąsiedztwie Bulwaru Filadelfijskiego ciągnącego się za murami obronnymi wzdłuż Wisły. To tutaj zawsze wiosną i latem tętniło życie. Ale teraz, w porze jesiennej nie było wielu wycieczkowiczów, niemniej jednak ludzie ciągnęli nad rzekę.

Krzywą Wieżę zbudowano na przełomie XIII i XIV wieku jako basztę obronną o trzech ścianach. Swoją nazwę zawdzięczała odchyleniu od pionu około stu czterdziestu centymetrów, na skutek przesunięcia się gliniastego podłoża. W XVIII wieku wieża przestała pełnić funkcję obronną i wówczas dobudowano czwartą ścianę przekształcając ją w karcer dla kobiet. W latach dwudziestych XIX wieku przebudowano ją na kuźnię i mieszkanie dla rusznikarza, a potem całkowicie na mieszkania.

Zrobiliśmy sobie zdjęcia, a Zośka kupiła jakąś pamiątkę.

- Z Krzywą Wieżą związana jest pewna legenda - rzekłem i popatrzyłem na pannę Kruger. - Dawno, dawno temu w konwencie toruńskich Krzyżaków zasiadało dwunastu rycerzy. Jeden z nich, szczególnej urody, nie mógł znaleźć wybranki swojego losu, chociaż wiele toruńskich panien podkochiwało się w nim. Pewnego dnia spotkał jednak przepiękną mieszczankę i od razu się w sobie zakochali. Potajemnie spotykali się w zaułkach toruńskich, gdyż rycerz ów był przecież zakonnikiem. Ale jak to często bywa, zaczęto plotkować na ich temat. Wreszcie plotka dotarła do radnych miejskich i komtura krzyżackiego. Długo radzono nad karą dla zakochanych. Ostatecznie piękną toruniankę skazano na dwadzieścia pięć batów, a grzesznemu zakonnikowi komtur nakazał wybudować wieżę obronną odchyloną od pionu tak, jak jego życie było odchylone od reguły zakonnej. Jak głosi legenda, Krzywa Wieża jest także sprawdzianem niewinności. Jeżeli ktoś stanie pod nią plecami przypartymi do muru uniesie się na palcach, a potem wyciągnie przed siebie ręce i przez chwilę pozostanie w tej pozycji, to jest człowiekiem bez grzechu.

- A ci, którzy upadną? - zapytała Niemka

- Ci mają coś na sumieniu - odpowiedziałem i ruchem ręki zaprosiłem ją pod mury wieży, aby sprawdziła swą niewinność.

I panna Kruger niechętnie oparła plecy o pochyły mur wieży, wspięła się na palce i po sekundzie wylądowała na bruku. Na szczęście w porę ją przytrzymałem, bo w przeciwnym razie rozbiłaby sobie głowę o twarde podłoże. Obok nas zrobiło się od razu małe zbiegowisko i ludzie zaczęli rechotać.

- Jest pani ambitna, nie powiem - zaśmiałem się - ale test wykazał, że ma pani coś na sumieniu. Może ukrywa coś pani przed nami?

To mówiąc popatrzyłem na nią uważnie. Speszyła się i zdenerwowała.

- Jeśli jest pan taki mądry i uczciwy, proszę samemu stanąć pod ścianą! - odcięła się, a tłumek ludzi zareagował na tę propozycję aplauzem.

Chcąc nie chcąc podszedłem pod mur i spróbowałem przywrzeć do niego. Uniosłem się na palcach, ale zaraz wylądowałem na bruku, podobnie jak Niemka. Tylko Zośka przeszła zwycięsko próbę niewinności, za co została nagrodzona oklaskami, a jakiś mężczyzna w szarym płaszczu zrobił jej nawet zdjęcie.

- Wychodzi na to, że zarówno pani - wskazałem ręką na Niemkę - jak i ja mamy na sumieniu drobne grzeszki.

Machnęła zdenerwowana ręką, a ja zerknąłem na zegarek.

- Dochodzi druga. Zaraz przyjdzie Wanda.

Poszliśmy wąziutką ulicą Bankową - zamkniętą od strony Wisły drugim murem obronnym - do Bramy Żeglarskiej, a potem odbiliśmy w lewo w kierunku starego rynku. Zostawiwszy po prawej ręce katedrę Świętych Janów* [W średniowieczu oprócz klasztornych zbiorów istniała także znacząca kolekcja inkunabułów należących do miasta. Przechowywano je właśnie w prezbiterium kościoła Świętych Janów, w specjalnej szafie ściennej zamykanej kutą kratą. W 1402 r. rada miejska nakazała przerwać dotychczasową praktykę wypożyczania poszczególnych ksiąg, ponieważ zdarzyło się, że niektóre nie wracały.] - przy chrzcielnicy której Kopernik otrzymał pierwszy sakrament - przecięliśmy ulicę Kopernika. W jej głębi ujrzeliśmy na krótko Dom Kopernika* [Miejsce narodzin Mikołaja Kopernika nie jest do końca ustalone; najprawdopodobniej jest nią kamienica numer piętnaście przy ulicy Kopernika, wybudowana na przełomie XIII i XIV wieku. Dawniej uważano, że jest to kamienica numer siedemnaście, dlatego Muzeum Mikołaja Kopernika znajduje się w tych dwóch kamienicach.] i zwróciliśmy się w stronę wyłaniającego się u wylotu ulicy pomnika Kopernika i gotyckiego ratusza na rynku. Ale moją uwagę zwrócił brunet z wąsikiem, ubrany w szary prochowiec i kapelusz. Szedł od strony Muzeum Kopernika. Przystanął na chwilę, gdy spojrzałem w jego stronę i udał, że ogląda zabytkową kamienicę.

“On nas śledzi” - pomyślałem ze zgrozą. “Przed chwilą robił nam zdjęcia, a teraz idzie za nami. Kim, u licha, jest?”

Zerknąłem na pannę Kruger, ale ta zdawała się nie dostrzegać śledzącego nas osobnika.

Wanda zjawiła się przed czasem. Kręciła się nerwowo przed kościołem Świętego Ducha. Ten późnobarokowy kościół akademicki stoi naprzeciwko ratusza przy ulicy Różanej.

Przedstawiłem moich współpracowników Wandzie i dalej ruszyliśmy przed siebie.

- Może pójdziemy do “Gospody Pod Modrym Fartuchem”* [Gospoda powstała około 1489 r. i jest najstarszą czynną kawiarnią w Toruniu. Obecną barokową kamienicę wybudowano z wykorzystaniem murów gotyckich. Według tradycji odwiedzali ją Kazimierz Jagiellończyk i Jan Olbracht.] na Rynku Nowomiejskim? - zaproponowała nieśmiało. - Wiem, że nie lubisz zwykłych stołówek, Tomaszu, więc w najstarszej kawiarni w Toruniu powinieneś czuć się prawie jak w muzeum.

Chętnie przystałem na tę propozycję.

Wanda sprawiała wrażenie podekscytowanej i nieufnie zerkała na Niemkę. Ta widać również nie obdarzyła mojej koleżanki sympatią. A ja postanowiłem zrobić jeszcze jeden test.

Zabrałem aparat Zośce i wręczyłem go Niemce.

- Poprosimy o pamiątkowe zdjęcie - rzekłem. - Może staniemy w trójkę na tle tego pięknego gotyckiego kościoła - tu ręką wskazałem kościół Świętego Ducha. - Albo nie! Lepiej na tle romańskiego ratusza...

Panna Kruger ustawiała ostrość, zaś Wanda i Zośka patrzyły na mnie jak na pomyleńca. I miały ku temu powód, wszak kościół Ducha Świętego był przykładem budowli późnobarokowej, zaś gotycki ratusz z dziedzińcem, zbudowanym na planie czworoboku, został zbudowany w 1393 roku na bazie trzynastowiecznego domu kupieckiego i później przebudowany w stylu późnego renesansu niderlandzkiego. Nie było mowy o stylu gotyckim! Już się pewnie domyślacie, że w ten dziecinny sposób sprawdzałem wiedzę panny Kruger na temat podstaw architektury. Oczywiście nie wiedziała niczego! Była laikiem w tej dziedzinie.

Szturchnąłem Zośkę w plecy, aby nie zadawała niepotrzebnych pytań i uśmiechnąłem się do obiektywu. Panna Kruger zrobiła zdjęcie i ruszyliśmy ulicą Szeroką do gospody.

Obejrzałem się jeszcze dyskretnie na boki i zauważyłem, że facet w szarym prochowcu znikł.

“A może tylko mi się zdawało, że nas śledzi?” - pomyślałem.

- Interesujecie się toruńskimi księgozbiorami? - dopytywała się Wanda. - Czy długo zamierzacie zabawić w naszym mieście?

- Tego nie wiemy - rzekłem. - Nadal utrzymuję, że kradzież starodruku nastąpi we środę. Panna Kruger uważa, że w rachubę wchodzi wyłącznie twoja biblioteka, Wando.

- Już my bez waszej pomocy potrafimy zadbać o nasze zbiory - zdenerwowała się.

- Arsen Lupin to groźny włamywacz - ostrzegłem ją.

- Nie żartuj, Tomaszu. Przecież słyszałam, jak w telewizji twierdziłeś, że on nie istnieje.

Westchnąłem ciężko, bo trudno rozmawiało się z Wandą. Odwróciłem się na chwilę za siebie i znowu ujrzałem bruneta w szarym prochowcu. Szedł za nami. Zaczynał mnie już denerwować.

- Czy znasz tego człowieka, Wando? - dyskretnie wskazałem głową za siebie. - Ten w szarym prochowcu i kapeluszu na głowie. Idzie za nami od pół godziny.

Wanda obejrzała się za siebie i znieruchomiała. Konsternacja zagościła na jej pociągłej twarzy i z wrażenia zacisnęła usta.

- To mój mąż! - oświadczyła. - Śledzi mnie.

- Ale on szedł za nami już od Krzywej Wieży - wtrąciła Niemka i zmrużyła podejrzliwie oczy. - A wtedy nie było jeszcze pani z nami.

“A to ładne rzeczy!” - pomyślałem. “Ona cały czas wiedziała, że facet w płaszczu idzie za nami. Spostrzegawcza z niej osoba i niezła aktorka.”

Nie zdążyłem nic powiedzieć, gdyż Wanda odepchnęła mnie delikatnie i bez słowa podbiegła do faceta w prochowcu. Chwilę rozmawiali, po czym znikli w jednej z toruńskich uliczek.

I tyle ją widzieliśmy.

Po krótkiej wizycie w toruńskiej Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej i Książnicy Miejskiej pojechaliśmy do hotelu “Polonia”.

Czułem solidne zmęczenie dzisiejszym dniem. Dziwne zachowanie panny Kruger, potem Wandy, a na koniec pojawienie się tajemniczego mężczyzny w prochowcu - to wszystko wyczerpało moje nadwątlone siły. Z tego powodu zrezygnowałem nawet z kolacji. Panna Kruger, niezadowolona początkowo z faktu dzielenia pokoju z Zośką, zrehabilitowała się kolacją zamówioną do pokoju. Osobiście dopilnowała, aby przyniesiono odpowiednie porcje, a potem zasiedliśmy w trójkę do stołu.

- A teraz pora spać - zaproponowała Niemka po skończonym posiłku. - Jutro musimy być wypoczęci. Czeka nas trudny dzień.

Nie za bardzo wiedziałem, o czym mówiła. Poczułem senność i poprosiłem, aby zostawiono mnie samego.

W środę rano obudziło mnie natrętne walenie do drzwi. Ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że zasnąłem w ubraniu. Była ósma czterdzieści pięć.

Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. W progu stał wściekły na cały świat komisarz Swada.

- No nareszcie pan wstał! - fuknął na mnie. - Wczoraj w nocy włamano się do Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

NA SZPITALNYM ŁÓŻKU • WIZYTA CHŁOPCÓW • ROZMOWA HANDLOWCÓW • KĘPA BAZAROWA I ARSEN LUPIN • UCIECZKA • ROSYNANT • W TORUŃSKIM HOTELU “POLONIA” • WYSPA • OBSERWUJĘ BIBLIOTEKĘ GŁÓWNĄ UMK • PONTIAC • PANI REDAKTOR I MĘŻCZYZNA W PŁASZCZU • BATURA! • ZOSTAJĘ PRZECHWYCONY • REWELACJE KOMISARZA SWADY • CZY STUDENT TO ARSEN LUPEN? • POLOWANIE NA WŁAMYWACZA • POŚCIG • PŁETWONUREK • AKCJA NA WYSPIE • TAJEMNICZE ISUZU

Nie przypuszczałem, że szpitalne łóżka mogą być tak wygodne, chociaż w tej chwili dałbym wszystko, aby być u boku Pana Samochodzika w Toruniu. Niestety, według opinii lekarza miałem spędzić najbliższy tydzień w jednej sali z dwoma pacjentami wciąż rozmawiającymi o giełdzie i cenach hurtowych.

Niewiele pamiętałem z sobotniej przygody w domku wynajmowanym przez Patryka Cienia. Zostałem zaatakowany przez ludzi de Góreckiego, którzy zorganizowali spotkanie z Patrykiem Cieniem. Piszczący dźwięk mojego telefonu komórkowego obudził ich czujność i zostałem schwytany. W uszach dźwięczały mi jeszcze słowa jednego z napastników: “To jakiś cholerny detektyw... sprzątnijmy go... do środy mamy zaledwie kilka dni”. Kopnięto mnie w żebra i zabrano telefon. Ten drugi próbował wywołać przez niego pana Tomasza, a potem pytał mnie, jak uruchomić jeepa. Podałem mu kod, a ten w nagrodę wyrżnął mnie w głowę. O dziwo, nie straciłem całkowicie przytomności i trwałem w dziwnym odrętwieniu. Przez jakiś czas słyszałem jeszcze ich głosy. Mówili głośno, chociaż nie rozumiałem ani jednego słowa. Coś jednak dotarło do mojej świadomości, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co to było? Napastnicy wymienili jakąś nazwę. Tak! Na pewno. Ale jaką?

Potworny ból powrócił. Skrzywiłem się i sięgnąłem po kubeczek z wodą stojący na szafce.

Wtedy to otworzyły się drzwi i do sali weszła groźna pielęgniarka z dwoma chłopcami. Poznałem ich już w naszym biurze. To byli Marcin i Wiesiek!

- Czy to pańscy znajomi? - dopytywała się pielęgniarka.

- Tak, proszę ich wpuścić - poprosiłem ją.

Byłem ciekawy, co sprowadza chłopców, więc po wyjściu groźnej niewiasty w białym fartuchu zapytałem:

- Coś się stało?

- Znaleźliśmy Rosynanta - oznajmił triumfalnie Wiesiek, potrząsając kluczykiem przed moim nosem.

Z wrażenia uniosłem się i na chwilę zapomniałem o bólu.

- Śledziliśmy tych dwóch w pontiacu - wyjaśnił zadowolony Marcin. - Przypadkowo natrafiliśmy na nich w tej samej ruderze, w której przetrzymywali pana Tomasza. To chyba ich ulubiona kryjówka, bo tam właśnie zostawili jeepa.

- A wy co zrobiliście? - wystraszyłem się. - Przyjechaliście nim tutaj?

- Gdzie tam! Bez przerwy włącza się alarm. Zabraliśmy kluczyki i przyjechaliśmy do pana.

- Musimy zawiadomić policję - stwierdziłem stanowczo. - Czy wiecie, że mogliście zatrzeć ślady pozostawione w jeepie przez bandziorów?

Z wielkim wysiłkiem wstałem z łóżka i założyłem szlafrok. Kilka razy zachwiałem się niebezpiecznie na nogach, ale w porę uratowała mnie niezawodna w takich przypadkach ściana.

- Dokąd pan idzie? - zapytał ze śmiechem jeden z pacjentów z nogą na wyciągu. - Chyba od razu do kostnicy?

Wyszedłem na korytarz nie zważając na jego docinki.

- Czy pan zwariował? - krzyknęła na całe gardło groźna pielęgniarka, która teraz siedziała w małym pomieszczeniu dla personelu, skąd miała dobry widok na korytarz. - Natychmiast do łóżka! Bohater się znalazł.

- Chciałem zadzwonić na policję, proszę pani.

- Lepiej się panem zaopiekuję niż policja - zapewniła mnie marszcząc groźnie czoło. - W tył zwrot!

Nie było sposobu na troskliwą siostrę. Wróciłem do łóżka, a chłopcy zostali wypędzeni ze szpitala. Nie zapomnieli jednak zostawić mi kluczyków do Rosynanta.

Po obiedzie podłączono mnie do kroplówki i szybko usnąłem. Obudziłem się zlany potem, ale sen dobrze mi zrobił. Pacjenci obok wciąż niezmordowanie rozprawiali o handlu, a ja próbowałem przypomnieć sobie dalszy ciąg dialogu ludzi de Góreckiego w domku na Bemowie. Padło tam coś istotnego dla sprawy, ale za nic w świecie nie mogłem wydobyć tego z mojej obolałej głowy.

Jak na złość pacjenci tak głośno rozmawiali, że przeszkadzali w myśleniu.

- Dorsza musisz pan sprowadzić prosto z Wybrzeża - nadawał jeden z nich. - Inaczej się nie opłaca. Na bazarze jest drożej. Stracisz pan na benzynie, a i tak transport się opłaci. Ale to musi być duży transport, nie jakieś dwieście kilogramów, ale przynajmniej...

Alarmowe światełko zapaliło się w mojej głowie.

- Co pan powiedział? - uniosłem się nad łóżkiem i spojrzałem na nich wyczekująco. - Chodzi o te ceny!

- To pan też z branży rybnej? - ucieszył się ten na wyciągu. - Mówiłem koledze, że na bazarze nie opłaca się kupować, bo...

- Właśnie! - krzyknąłem. - Bazar! Spotkanie na Kępie Bazarowej, dzisiaj w nocy!

- Masz pan jakiś ekstra towar? - zainteresowali się.

- Tak. I dlatego muszę natychmiast opuścić szpital.

- Nie zapomnij pan o nas - błagał mnie jeden z nich. - Masz pan tu nasze wizytówki.

Gdy tak nadawali, ja wyjąłem igłę z mojego przedramienia i odstawiłem na bok kroplówkę. Zacząłem powoli pakować do torby osobiste rzeczy, obiecując przekazać niezwłocznie pacjentom informację w sprawie nie istniejącego towaru. Zrzuciłem szpitalną pidżamę i z wielkim trudem założyłem ubranie z szafy.

- Jak interes, to interes - skomentowali mój nagły zryw handlowcy. - Ryba lubi śmierdzieć.

Pożegnałem się i uchyliłem drzwi na korytarz. Nie było nikogo, więc wyszedłem i zacząłem iść w kierunku wyjścia ewakuacyjnego. I zaraz usłyszałem za swoimi plecami głos groźnej pielęgniarki:

- Pan z wizytą?

- Już po - odparłem zmienionym głosem, nie odwracając się.

Przyśpieszyłem. To był bolesny marsz, podczas którego zataczałem się po korytarzu niczym pijany marynarz. Na szczęście doszedłem jakoś do drzwi ewakuacyjnych. Zerknąłem za siebie. Siostra gapiła się na mnie z podejrzliwością godną policjanta, więc czym prędzej wyszedłem. Biegłem po schodach najszybciej jak mogłem, a świadomość, że na dole pojawi się lada chwila zaalarmowany przez siostrę strażnik, dodała mi sił.

Wypadłem na hol i zmieszałem się z tłumem ludzi. Na zewnątrz czekała zamówiona przez kogoś innego taksówka. Wsiadłem do niej bez namysłu i kazałem zawieźć się w okolicę Janek.

Taksówkarz był tak dobry, że użyczył mi swojego telefonu komórkowego, z którego zadzwoniłem na Komendę Główną. Niestety, nie zastałem komisarza Swady, więc szybko się rozłączyłem. Potem połączyłem się z Moniką i zdobyłem nazwę hotelu, w którym szef z Zośką i Niemką zarezerwowali pokoje.

Był wtorek, a to właśnie dzisiaj banda de Góreckiego planowała kradzież starodruku z Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Nie w środę, a właśnie dzisiaj - we wtorek!

“Na Kępie Bazarowej, obok Dworca Głównego będziemy na ciebie czekać, Student” - to była ta istotna wiadomość wyłowiona przez resztkę mojej świadomości po kolejnym ciosie zadanym przez napastników. Przypomniałem to sobie, gdy jeden z pacjentów w szpitalu wymienił słowo “bazar” podczas zażartej dyskusji handlowej. Skojarzenie z Kępą Bazarową - toruńską wysepką na prawym brzegu Wisły i jednocześnie rezerwatem przyrody - było automatyczne.

“Miałem ukraść starodruk w środę” - zadźwięczał w mojej głowie zdziwiony głos Patryka Cienia. “Zmiana planów, Student” - oświadczył gość zwany Skorpionem. “A jeśli ktoś usłyszał przez telefon, o czym rozmawialiśmy? Musimy tego dokonać we wtorek”.

To był ten nasz Arsen Lupin!

Widok Rosynanta poprawił moje samopoczucie, ale nie zmniejszył potwornego bólu głowy. Otworzyłem drzwiczki jeepa i wyłączyłem alarm. Skorpion i Viper nie wyrządzili w nim żadnych szkód. Sprawdziłem bagażnik. Wszystko było na swoim miejscu: noktowizor, latarka, lornetka...

Włożyłem kluczyk do stacyjki i nagle doznałem dziwnego uczucia mrowienia po plecach. Ktoś skradał się na zewnątrz. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że we wstecznym lusterku widzę znikającą szarą postać. Chwyciłem za klamkę i nagle zdrętwiałem z wrażenia. W bocznej szybie ukazała się bowiem twarz człowieka.

To był Wiesiek!

- To znowu wy?! - zezłościłem się i przeniosłem wzrok na drugiego chłopaka schowanego za plecami pierwszego. - Co wy tutaj robicie?

- Nie wpuści nas pan do środka? - zapytali. - Na zewnątrz tak wieje.

- Najpierw odpowiedzcie na pytanie.

- Po wizycie w szpitalu wróciliśmy tutaj i zaczekaliśmy na pana - wyjaśnił Marcin. - Założyłem się z Wieśkiem, że pan przyjdzie tutaj jeszcze dzisiaj. I wygrałem.

- Bawicie się w detektywów? - spojrzałem na nich srogim wzrokiem i westchnąłem. - Wsiadajcie. Zabieram was do domu.

- To nie zabierze nas pan do Torunia?

- Jeszcze czego! Sam działam nielegalnie i mam jeszcze was w to mieszać?

- Jesteśmy dorośli! - protestowali.

Ale nic nie wskórali tymi zapewnieniami. Misja w Toruniu była niebezpieczna.

Ostatecznie zostawiłem ich na Placu Szwedzkim, bo tam - jak stwierdzili - mieli dobre połączenie komunikacyjne i chcieli jeszcze połazić po sklepach.

- Niech pan złapie tego Arsena Lupina! - rzekli na pożegnanie.

- I proszę nie zapominać, że mamy w tym swój udział.

Do Torunia dotarłem ostatkiem sił. Było późne popołudnie. Nie padało i było dość ciepło, ale porywisty wiatr skutecznie obrzydzał podróż.

Zajechałem pod hotel “Polonia” i zaszedłem na piętro do recepcji. Spytałem o pana Tomasza.

- Przykro mi, ale dostałem kategoryczny zakaz zakłócania spokoju - powiedziała beznamiętnym tonem recepcjonistka. Wyjaśniłem, kim jestem.

- I co z tego? - wzruszyła ramionami. - Spokój gości jest ważniejszy. Za to dodatkowo zapłacili.

W drzwiach prowadzących na zaplecze pojawił się rosły mężczyzna i przez chwilę patrzył na mnie groźnie. Dałem zatem spokój i zszedłem na dół. Na parkingu pod teatrem dostrzegłem zaparkowanego fiata punto, którym szef przyjechał z Warszawy.

“Pan Tomasz nie wie, że kradzież nastąpi dzisiejszej nocy i poszedł wcześnie spać” - pomyślałem. “Ale dziwne, że Zosia i panna Kruger również się położyły. Zdumiewająca zgodność postępowania.”

W barze szybkiej obsługi wlałem w siebie prawie litr kawy, a potem kupiłem kanapki na wynos i pojechałem na drugą stronę rzeki.

Kępę Bazarową oddzielał od lądu wąski pasek odnogi Wisły, zwany Małą Wisełką. Wyspa, położona naprzeciw dzielnicy staromiejskiej, była porośnięta lasem łęgowym i chroniła w swoich chaszczach ptactwo i drobne zwierzęta. W XIX wieku znajdował się jeszcze na wyspie czterechsetletni most, którym do Starego Miasta prowadziła droga przez Bramę Mostową, stanowiąca dogodny teren do przeprowadzania transakcji handlowych. Dlatego przylgnął do niej przydomek “bazarowa”. To tutaj wreszcie stały chałupy, które przez wiele stuleci służyły jako schronienie “partaczom”, ludziom uprawiającym nielegalnie rzemiosło, a także fortyfikacje ziemne pamiętające dwie wojny szwedzkie i wojnę napoleońską.

Dzisiaj, oprócz kempingu i położonego nad samym brzegiem klubu sportowego, bujna zieleń zakrywała dawne ślady bytności, czyniąc teren dzikim i nieprzyjaznym. Dobre miejsce na załatwianie ciemnych interesów.

Pokręciłem się po okolicy. Dojechałem nawet nad sam brzeg Wisły, przejeżdżając przez most na Małej Wisełce, skąd mogłem dostrzec słabo oświetloną w jesienną noc toruńską panoramę po drugiej stronie pomarszczonej rzeki.

Zawróciłem i podjechałem pod Dworzec Główny. Nigdzie nie zauważyłem pontiaca albo poloneza.

Ruszyłem zatem na Bielany. Na Osiedlu Uniwersyteckim zaparkowałem za akademikami obok ciemnego vana. Po prawej ręce miałem lasek, za którym sterczał kilkupiętrowy budynek Biblioteki Głównej UMK, zaś bardziej na lewo aula oraz rektorat.

Czekałem.

Około ósmej wieczorem zjadłem kanapkę i wyszedłem z samochodu. Naciągnąłem na głowę kaptur kurtki, a z bagażnika wyjąłem noktowizor oraz latarkę.

Odwracając się od samochodu zderzyłem się z jakimś mężczyzną w prochowcu, który bąknął “przepraszam” i szybko się oddalił. Ruszyłem zatem przez lasek w kierunku biblioteki. Deszcz zaczął kropić, ale nie był intensywny. Jednak marsz utrudniał porywisty wiatr. Na skraju lasku stanąłem za sosną i odpocząłem.

To co w tej chwili wyczyniałem było prawdziwym szaleństwem. Dopiero trzydzieści kilka godzin temu odzyskałem przytomność. Powinienem był teraz leżeć pod kroplówką na szpitalnym łóżku, w ciepłej sali pod czujnym okiem pielęgniarki. Zamiast tego dokuczliwy ból ściskał moją głowę, a w oczach ciemniało co jakiś czas, jakbym lada chwila miał stracić przytomność.

Prawie kwadrans przyszło mi podpierać sosnę. W oknach biblioteki na piętrach gasły i zapalały się światła i tylko gdzieniegdzie na dole regularnie paliły się.

- Za wcześnie na Arsena Lupina - skonstatowałem półgłosem. - Teraz jest pora sprzątaczek.

Przystawiłem noktowizor do oczu i obejrzałem dokładnie bibliotekę, a następnie parking przyległy do rektoratu i auli za basenem. Stało tam kilka zaparkowanych aut, ale w ich środku nie dostrzegłem nikogo. Teren był opustoszały. Jedynie wiatr szalał pomiędzy uniwersyteckimi alejkami i budynkami, targając ze sobą resztki zwiędłych liści.

Postanowiłem raz jeszcze odwiedzić Kępę Bazarową.

Zaparkowałem obok dworca kolejowego i drogę na wyspę przebyłem pieszo. Nie chciałem ryzykować rozpoznania mnie przez ludzi de Góreckiego albo kogoś innego, kto mnie znał. Kiedy znalazłem się na rozwidleniu dróg na wysepce, jakieś sto pięćdziesiąt metrów na wschód ujrzałem betonowy plac wykrojony z rozległej i zdewastowanej łąki. Stał tam piętrowy dom, ale moją uwagę przykuł zaparkowany dwadzieścia metrów obok domu pontiac. Miałem go! Natychmiast uskoczyłem z drogi i schowałem się między drzewami. Ustawiłem ostrość noktowizora. Wewnątrz samochodu siedział mężczyzna w czapce baseballowej na głowie. Viper! Przez chwilę zapomniałem o tym, że ledwo stoję na nogach, a z każdą minutą ubywa mi sił. Bandyta siedział w samochodzie i posilał się, co oznaczało, że do godziny “zero” było jeszcze trochę czasu.

“Gdzie jest jego kompan?” - zastanawiałem się gorączkowo.

Skierowałem obiektyw noktowizora na zachód, w głąb drogi biegnącej wzdłuż dłuższego ogrodzenia kempingu. Trzysta pięćdziesiąt metrów dalej złowieszcza droga, zwana dumnie ulicą Dybowską, kończyła się wyjazdem na most Piłsudskiego. Obserwacja terenu nie była łatwa z uwagi na gęsto rosnące drzewa, znacznie ograniczające widoczność.

Oparłem się o olszynę i odpoczywałem. Co pewien czas przykładałem noktowizor do oczu i na zmianę obserwowałem to zachodnią, to wschodnią stronę wyspy. W pewnym momencie Viper przestał jeść i wysiadł dziarsko z samochodu. Znikł na moment w krzakach, ale zaraz z powrotem wsiadł do wozu. Odpoczywał dalej.

Dopiero po dwudziestu minutach ujrzałem u wylotu drogi na most audi. Nadjeżdżało od strony miasta, gdyż migał lewy sygnalizator.

- Co się tutaj dzieje? - szepnąłem do siebie zaniepokojony przebiegiem sytuacji.

Zostawiłem Vipera w spokoju i skoncentrowałem się na obserwacji audi.

W pewnym momencie samochód stanął i zgasły jego światła. Wysiadła z niego ubrana na sportowo redaktor Bojanowska i nerwowo zapaliła papierosa. Ale nie dlatego zatrzymała się na tej wąskiej i ciemnej drodze, aby rozkoszować się smakiem tytoniowego dymu. Powód był całkiem inny. Oto bowiem pojawił się na drodze mężczyzna w prochowcu i kapeluszu na głowie (zdaje się, że widziałem go na terenie osiedla akademickiego dwie godziny temu!). Wyskoczył zza drzewa od strony zbocza stromo opadającego i łączącego się w dole z niedostępnymi chaszczami wyspy. Podszedł do pani redaktor i zaczęli rozmawiać.

Kobieta sprawiała wrażenie mocno podekscytowanej. Mężczyzna w prochowcu był bardziej opanowany, jakby to on rozdawał tutaj karty.

Nie rozmawiali długo. Kobieta wsiadła z powrotem do audi, zaś mężczyzna skierował się pieszo w stronę mostu, a potem znikł z pola widzenia. Audi zbliżyło się w tym czasie do skrzyżowania dróg na wyspie (nieopodal miejsca, w którym byłem ukryty) i wąską alejką zjechało na położony w dolince, tuż przy samej drodze, kemping. Podbiegłem bliżej bramy, aby lepiej widzieć. Pani redaktor zatrzymała się przy dwóch parkujących przy recepcji samochodach. Wysiadła i podeszła do jednego z drewnianych domków oddalonych od parkingu o kilkadziesiąt metrów. Po chwili pukała do drzwi jednego z nich.

I wtedy ujrzałem stojącego w progu Jerzego Baturę.

Już zupełnie nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodziło? Kto jest kim? Kim był człowiek w prochowcu i dlaczego pani redaktor spotkała się z nim w tajemnicy przed Baturą? Jaką rolę odgrywał Viper? Czy był na usługach Jerzego?

Zerknąłem w kierunku pontiaca. Viper niewzruszenie tkwił na posterunku. Coś mi podpowiadało, że pozostanie tu dłużej. Jego kompan, zwany Skorpionem, przebywał teraz pewnie na terenie osiedla akademickiego na Bielanach. Mógł osłaniać poczynania studentów w bibliotece i przywieźć ich tutaj zaraz po dokonaniu kradzieży.

“A potem nastąpi przesiadka do pontiaca dla ewentualnego zmylenia pościgu i szukaj wiatru w polu” - pomyślałem ze zgrozą.

Przed opuszczeniem Kępy Bazarowej wszedłem na teren kempingu przez siatkę. Ostatkiem sił zakradłem się pod drewniany domek Batury i ostrożnie podszedłem do częściowo zasłoniętego okna. Wewnątrz ujrzałem Baturę rozmawiającego nerwowo z redaktorką. Zresztą oboje okazywali silne zdenerwowanie. Wytężyłem słuch. Niestety, wyjący wiatr i samochody na moście zagłuszały nie tylko słowa, ale i... kroki.

Kiedy pojąłem, że za moimi plecami ktoś się znajduje - było za późno. Znowu dałem się zaskoczyć. Tym razem nie był to Viper, a mężczyzna w prochowcu. Jedną ręką objął moją szyję, zaś drugą wbił boleśnie w krzyż. Krzyknąłem i natychmiast upadłem na ziemię.

W ręku mężczyzny błysnął w słabym świetle żarówki umieszczonej nad drzwiami pistolet, ale ten człowiek nie musiał wymachiwać przede mną bronią. Byłem bezbronny jak dziecko i z trudem oddychałem. Osobnik zauważył moją słabość i zaciągnął mnie z dala od domku Batury, kładąc na ganku innego, pustego domku. Uklęknął. Zdjął kapelusz i czarną perukę, a na koniec odkleił sztuczne wąsy.

Nade mną stał komisarz Swada.

Jeszcze nigdy nie piłem gorącej herbaty w policyjnym vanie. I nie był to pierwszy lepszy samochód dostawczy! W jego wnętrzu znajdowała się imponująca aparatura audiowizualna kontrolująca przeprowadzanie każdej akcji w terenie i było tam dosyć miejsca na ugoszczenie jeszcze jednego pasażera.

- Nie zignorował pan doniesień pana Tomasza o planowanej kradzieży starodruku - powiedziałem z lekkim wyrzutem, bo w pewnym sensie czułem się oszukany. - Pan doskonale wiedział, komisarzu, że Pan Samochodzik nie mylił się. Ba! Wiedział pan i to, że kradzież nastąpi we wtorek, czyli dzisiaj, a nie w środę.

- W rzeczy samej, młody człowieku - odparł niewzruszenie. - Tym bardziej, że fałszywy Raczyński również w Toruniu zostawił dwa rewersy wypełnione w sierpniu i wrześniu.

Przyjrzał mi się badawczo.

- Na pewno nie potrzebuje pan lekarza?

- Nie, czuję się całkiem dobrze - skłamałem, gdyż czułem się podle, ale chęć uczestniczenia w wielkiej akcji przeciwko Arsenowi Lupinowi okazała się silniejszym bodźcem niż ból i skrajne wyczerpanie.

- Zacznijmy od tego, że pani redaktor Bojanowska jest, jakby tu powiedzieć, naszą wtyczką u Jerzego Batury - zaczął wyjaśniać. - To sprytna osóbka. Trochę niesforna, ale jak każdy młody, ambitny dziennikarz zamarzyła sławy w mediach i “upolowała” naszego niesławnego bohatera. A wszystko zaczęło się na wiosnę, gdy prasa nagłośniła sprawę nieznanego sprzedawcy niemieckiej biblii w sopockim antykwariacie.

“A więc to tak” - pomyślałem. “Pani redaktor dowiedziała się o przylocie Niemki do Warszawy od Batury! A ten zapewne dowiedział się od Vipera, bo de Górecki musiał o tym wiedzieć, skoro wysłał na lotnisko Skorpiona (pamiętacie tego taksówkarza, którego wziąłem w pierwszej chwili za złodzieja?).”

- Pani redaktor - kontynuował komisarz. - zauważyła bowiem często pojawiające się w prasie ogłoszenia typu: “Kupię stare, cenne książki, rękopisy, inkunabuły”. To było bardzo podejrzane, gdyż żaden uczciwy antykwariusz nie dałby takiego ogłoszenia. Starych druków nie skupuje się przecież jak makulatury. Wyczuła, że w ten sposób ktoś może chcieć kupić biblię, aby zachęcić zrażonego niepowodzeniem sprzedaży w Sopocie złodzieja. I nie myliła się. Tak właśnie trafiła na Baturę, bo to on dał owo ogłoszenie w gazecie. Zaczaiła się na niego na poste-restante i gdy Batura odebrał listy ze skrytki, zaczęła go śledzić. Aż wreszcie najzwyczajniej w świecie poderwała.

- Dotychczas to Batura podrywał kobiety - zauważyłem.

- Tym razem to on został poderwany. Ale w taki sposób, aby wierzył, że to on jest podrywaczem. Pani redaktor udawała głupiutką studentkę dziennikarstwa, znudzoną trochę nauką i marzącą o łatwym i niekoniecznie uczciwym życiu.

Jak wyjawił jej Batura, właściciel sopockiego antykwariatu “Antikwa”, który zgłosił na policję fakt próby sprzedaży biblii, wcale nie zrezygnował z jej kupna. O nie! Po prostu był ostrożny. Wszak próbujący sprzedać starodruk młody człowiek mógł być nasłanym przez policję szpiclem.

- Tym kimś był Patryk Cień, prawda? - zapytałem.

- Tak, to on. Wspólnie z kolegą Stefanem K., studentem bibliotekoznawstwa, w najdrobniejszych szczegółach zaplanowali kradzież biblii z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Powiem więcej: zaplanowali następne, ale o tym później.

- Powróćmy do wydarzeń tego lata - kontynuował komisarz. - Patryk Cień, ten z “końskim ogonem”, który próbował sprzedać biblię, ostatecznie zwiał z sopockiego antykwariatu. Jednak właściciel “Antikwy” nie zamierzał wypuścić z ręki takiej okazji. Postanowił odszukać chłopaka i wejść w posiadanie starodruku. W tym właśnie czasie Jerzy Batura, zaalarmowany doniesieniami mediów na temat próby sprzedaży książki, dał swoje ogłoszenie w prasie. I w ten oto sposób nasza redaktorka dostała się na dwór Batury. Zaczęło się polowanie na złodziei biblii. Albo inaczej - rozpoczął się pojedynek “Antikwa” kontra Batura.

Zapytałem komisarza o rolę de Góreckiego w całej sprawie.

- Ten człowiek współpracuje z antykwariatem “Antikwa”. Jest kimś w rodzaju ich warszawskiego przedstawiciela. Zbudował swoje małe imperium na handlu dziełami sztuki. Pośredniczył w kilku nielegalnych transakcjach przemytu dzieł sztuki na Zachód. Niestety, nie mamy dowodów jego przestępczej działalności. Powracając do sprawy, Wacław de Górecki dostał polecenie “odebrania” młodzieńcom niemieckiej biblii. Poszukiwania Studentów trwały miesiąc. Do “transakcji” miało dojść w publicznym miejscu w połowie lipca. Oczywiście Batura o wszystkim wiedział i postanowił wkroczyć do akcji we właściwym momencie, aby zgarnąć biblię. Jednak ktoś trzeci ubiegł i jego, i bandę de Góreckiego!

- “Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”?

- I najgorsze, że nie wiemy, kim jest? Od tego momentu zarówno de Górecki, jak i Batura mają się na baczności. Za wszelką cenę pragną dorwać tego, który wyprowadził ich w pole.

- Skąd pan to wszystko wie, komisarzu? - zdziwiłem się. - Ma pan donosiciela w bandzie de Góreckiego?

- Nie. W jego szajce działa szpieg Batury. Niestety, redaktor Bojanowskiej nie udało się ustalić jego tożsamości.

- To Viper - oświadczyłem przypomniawszy sobie zdjęcie zrobione przez Wieśka na Placu Szwedzkim, na którym Batura rozmawiał właśnie z Viperem. Tym szpiegiem mógł być tylko on!

- Że co? - Swada nie dowierzał i przez chwilę popatrzył na mnie podejrzliwie. - A skąd pan niby może to wiedzieć?

Musiałem opowiedzieć mu o wyczynach dwóch chłopców, którzy uratowali panu Tomaszowi życie i śledzili goryli de Góreckiego. Swada nie pochwalił faktu uczestnictwa w tej niebezpiecznej sprawie licealistów i pogroził mi palcem, jakbym to ja był jednym z uczniów.

- A co z redaktor Bojanowską? - zmieniłem przezornie temat. - Czy ona nie może być tym złodziejem? Wiedziała przecież o wszystkim od Batury i mogła...

- Gdyby to ona była owym tajemniczym złodziejem, nie współpracowałaby teraz z nami - żachnął się. - Sama jest ciekawa, kim jest ów zuchwały złodziej?

I zaraz moje podejrzenia skierowały się na osobę panny Kruger.

- Dzięki pani redaktor wiedzieliśmy o zmianie daty kradzieży w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika - przerwał moje przemyślenia komisarz. - Najpierw Batura dowiedział się od swojego donosiciela Vipera, że Studenci mieli wcześniej opracowany plan kradzieży w Gdańsku i w Toruniu. De Górecki zwietrzył okazję zarobienia niezłych pieniędzy przy wykorzystaniu umiejętności tych dwóch młodzieńców. Byli sprawni fizycznie, posiadali rozległą wiedzę na temat bibliotek, bibliotekarstwa, historii i fizyki. Typ nowoczesnych, wykształconych włamywaczy. Z drugiej strony, nie mógł de Górecki zrozumieć, kto ukradł podręcznik gramatyki łacińskiej z Biblioteki Gdańskiej PAN, skoro nie zrobili tego Patryk Cień i Stefan K.? A przecież zamierzali się tam włamać! Znowu tajemniczy ktoś ich ubiegł. Prawdopodobnie był to ten sam osobnik, który zwinął im sprzed nosa biblię. Po ujawnieniu kradzieży w Gdańsku przez nowego Arsena Lupina, de Górecki postanowił spróbować szczęścia w Toruniu.

- Wynika z tego, że Patryk Cień nie jest Arsenem Lupinem!

- To on! - uśmiechnął się komisarz. - Zostawił wszak swoją wizytówkę na półce z biblią, tyle że pojawił się drugi Lupin! A tego szukamy tak samo intensywnie jak de Górecki czy Batura.

Muszę powiedzieć, że od tych wszystkich informacji zaszumiało mi w głowie. Nowy Lupin sprzątnął w lipcu wszystkim zainteresowanym stronom biblię, a już w lipcu i sierpniu pojawiły się w bibliotekach w Gdańsku i w Toruniu rewersy wypełnione przez fałszywego Raczyńskiego. Działał metodycznie i skutecznie.

Wyjaśniła się przy okazji zagadka dwóch wizytówek Arsena Lupina. Jedną zrobiono z wyciętego nożyczkami prostokąta biblii, a podpis wykonano pieczątką. To było dzieło Studentów. Druga, nadesłana do szefa i panny Kruger, była również wycięta z którejś ze stron starodruku, ale podpis wykonano za pomocą komputera i drukarki. Nowy Lupin nie tylko ukradł biblię właściwym złodziejom, ale przywłaszczył sobie też pseudonim wymyślony przez Studentów. Przysłanie wizytówek było rodzajem “chrztu”.

I znowu stanęła mi przed oczami panna Kruger. Widziałem oczami wyobraźni, jak wycina ze starodruku mały prostokącik opatrzony nazwiskiem “Arsen Lupin”, po czym wysyła go pocztą: jeden do pana Tomasza, a drugi... do siebie. Poczułem mdłości i dreszcze.

- Naprawdę nic panu nie jest? - dopytywał się Swada.

- Nie - wykonałem uspokajający gest ręką. - Proszę mówić dalej.

- Skoncentrujmy się na bieżących sprawach - powiedział i zerknął na zegarek. - Wiedzieliśmy zatem o planowanej kradzieży w Toruniu. Wybaczcie, ale nie chcieliśmy was w to mieszać. Stąd te moje udawane wątpliwości i niedowierzanie, kiedy pan Tomasz zdał mi relację z podsłuchanej rozmowy Skorpiona z Viperem. Nie możemy pozwolić na to, aby detektywi amatorzy rozwiązywali za nas sprawy. Jednak pański przełożony jest uparty jak osioł i zjawił się w Toruniu wraz z Niemką i nastolatką. Próbował nawet wyciągnąć od swojej starej znajomej pani Wandy informacje, ale na szczęście chodziłem za nimi w przebraniu w charakterze anioła stróża. Pan Tomasz ma zadziwiającą zdolność przekonywania i byłby pewnie wyciągnął od niej potrzebne informacje, gdyby nie moja osoba. Pani Wanda wymyśliła bajeczkę o śledzącym ją mężu i oddaliła się ze mną posłusznie. Była wcześniej przeze mnie poinstruowana, aby nikomu nie udzielać żadnych informacji. Swoją drogą, nie przypuszczałem, że pan Tomasz jest tak nieugięty. Na wszelki wypadek nasz człowiek w recepcji hotelu “Polonia” pilnuje całą trójkę.

“To dlatego nie chciano mnie wpuścić w hotelu na górę” - pomyślałem.

Komisarz rozłożył mapę Torunia i wskazał długopisem Bielany.

- W Bibliotece Głównej mamy swojego człowieka przebranego za strażnika - wyjaśnił. - Na kempingu na wyspie również jest nasz człowiek, który obserwuje domek Batury, a w pobliżu dworca kolejowego kilku ludzi czeka na sygnał wkroczenia do akcji. Oczywiście mamy z nimi stałą łączność.

Drugi policjant siedzący za nowoczesną konsolą włączył jakiś przycisk i na ekranie jednego z czterech monitorów ukazał się wjazd na Kępę Bazarową.

- To dzięki kamerze wiedział pan, że jestem w pobliżu? - zapytałem.

- Właśnie - przytaknął z przeświadczeniem o swojej wyższości. - A w oknie pokoju studenckiego wychodzącego na gmach biblioteki znajduje się inny wywiadowca.

Na drugim monitorze ukazał się gmach biblioteki.

- Właśnie w tej chwili inni moi ludzie dyskretnie instalują na wyspie kamerę do obserwacji pontiaca. Wreszcie jesteśmy my, w tym vanie, zaparkowanym na placu naprzeciwko basenu i gmachu biblioteki. Idea jest taka, aby pozwolić włamywaczowi ukraść starodruk i złapać go w momencie przekazywania drugiemu członkowi bandy. Może nawet złodzieje zaprowadzą nas do herszta całej bandy. Nie chcemy złapać płotki, a i dla sądu będzie za mało dowodów oraz podejrzanych. Wiadomo też, że złodziej nie uszkodzi starodruku, bo sam pilnuje go jak oka w głowie. Zna dobrze jego wartość.

- Tylko nie wiemy, na kogo polujemy? - zauważyłem. - Czy na Studentów, czy na nowego Lupina? Jakim inkunabułem interesował się Raczyński?

- “Passien-Buchlein”. Unikat. Na wszelki wypadek wyjęto go z sejfu razem z jakimś innym cennym starodrukiem - jako przynętę.

Złodziej albo złodzieje nie zjawiali się jednak pomimo upływającego czasu. Jeśli byli już w środku, to w pobliżu powinien czekać na nich jakiś samochód. Ale takiego nigdzie nie było.

- Nie do końca wiadomo, w jaki sposób złodziej ukradnie starodruk i w jaki sposób zamierza opuścić bibliotekę - rzekł ponuro komisarz. - Tego właśnie nie udało się ustalić Baturze, a właściwie Viperowi.

- Powód jest prosty - wtrąciłem się. - Skorpion nie ufa Viperowi do końca, bo widział kompana na zdjęciu razem z Baturą. W końcu Jerzy ma nazwisko w światku handlarzy dziełami sztuki. Miałem to zdjęcie w kieszeni, kiedy mnie zaskoczyli w domku na Bemowie.

Do dwunastej piętnaście nic się nie wydarzyło. Przesiadłem się do jeepa zaparkowanego nieopodal i na własną odpowiedzialność czekałem na dalszy rozwój wypadków.

A potem wydarzenia potoczyły się szybko.

Najpierw zauważyłem w noktowizorze postać po prawej stronie gmachu biblioteki. Wyłoniła się z małego okienka piwnicznego korytarza tuż na ziemią. Nie mogłem dostrzec, kim był ów człowiek, a to z uwagi na naciągniętą na głowę kominiarkę i szczelnie przylegający do skóry czarny kombinezon przypominający takie, w które zaopatrzeni są płetwonurkowie. Pod brodą miał zainstalowany mikrofon, a na uszach małe słuchawki.

Biegł, ile sił w nogach w naszym kierunku skrajem rzadkiego lasku. Dopiero teraz zauważyłem, że miał niewielki plecak. Na moment przystanął pod jakimś drzewem, schylił się, podniósł ukrytą tam wcześniej deskorolkę i kontynuował szaleńczy bieg. Był w dobrej kondycji i lada chwila powinien był dotrzeć do betonowego placu za aulą. Zerknąłem na policyjnego vana, ale widać za wcześnie było jeszcze na uruchomienie silnika. Należało wszak poczekać, aż złodziej wsiądzie do jakiegoś samochodu, a potem go śledzić.

Wreszcie obuta w trampki noga złodzieja dotknęła betonowego placu. Błyskawicznie rzucił na beton deskorolkę i zaczął oddalać się w kierunku akademików alejką równoległą do ulicy Gagarina. Jechał szybko z wprawą wytrawnego użytkownika tego przyrządu.

Gdy tylko silnik policyjnego vana zarzęził, przed jego maską wyrósł nagle, ubrany podobnie jak uciekający złodziej, drugi osobnik. Ze zdziwieniem gapiłem się, jak sprawnie przebija oponę samochodu nożem, a potem drugą, aż pojazd osiadł na felgach z niejakim dostojeństwem. Natychmiast otworzyły się drzwi vana, w których ujrzałem wściekłego komisarza, ale sprawca szybko dobiegł do porzuconej kilka metrów dalej deskorolki i zaczął umykać za aulę.

Zapaliłem silnik jeepa, ale nie ruszyłem za złodziejami. We wstecznym lusterku zauważyłem biegnącego w moim kierunku zdenerwowanego komisarza Swadę. Cały misternie przygotowany przez niego plan wziął w łeb.

- To cwaniaki! - wrzasnął wściekle, pakując się na przednie siedzenie Rosynanta. - Gońmy tego pierwszego złodzieja! Byle szybko!

Nadepnąłem pedał gazu z furią, aż zapiszczały na betonie koła, a moją chorą głowę przeszył tuzin sztyletów.

- Jest! - podskoczył na siedzeniu policjant i wskazywał ręką na złodzieja uciekającego sto metrów przed nami za akademikiem.

Jechał na deskorolce w kierunku zaparkowanego po drugiej stronie ulicy Gagarina forda. Nagle złodziej zatrzymał się efektownie przed samochodem i zerknął za siebie w głąb ulicy. Uczyniliśmy to samo.

Od strony budynku uniwersyteckiej auli, zbliżał się do forda wspólnik.

Po chwili buchnęły z rury wydechowej samochodu spaliny i dwie czarne postacie wskoczyły do niego. Pojazd ruszył.

Jechaliśmy za fordem niecałe trzydzieści metrów. Komisarz Swada klął jak szewc, gdyż zapomniał zabrać z vana krótkofalówki.

- Musieli obserwować teren i znać każdy nasz ruch - warczał. - Zrobili nas na szaro!

Niestety, to była prawda. Wprawdzie siedzieliśmy im na ogonie, ale nie wiedzieliśmy, co jeszcze wymyślą.

I stało się.

Ford zatrzymał się na moment na Rondzie Niepodległości. Ta chwila wystarczyła, aby wyskoczył z niego jeden z ubranych na czarno osobników z plecakiem. Szybko wskoczył na deskorolkę i z impetem ruszył w kierunku Starówki.

Musieliśmy złamać przepisy, aby zjechać na przeciwległy pas ruchu i podążyć śladem uciekiniera, gdyż ten wybrał wąską uliczkę biegnącą w stronę Wałów Generała Sikorskiego na północnym skraju Starówki. W tym samym czasie ford oddalił się w kierunku Przedmieścia Staromiejskiego, gdzie mógł wybrać Trasę Lubicką, ciągnącą się wzdłuż Wisły po prawym jej brzegu, bądź tę na Grudziądz. Ale my nie mieliśmy wyboru, bo trzeba było gonić osobnika na deskorolce.

- Spryciarze - sapał zdenerwowany Swada. - Rozdzielili się i nie wiadomo, gdzie jest starodruk. Czy w fordzie, czy w plecaku tego na deskorolce? Ale dokąd on biegnie?

W oczach miałem gęstą mgłę. Ze zmęczenia i choroby. Ale nie mogłem teraz zemdleć. Musiałem bardzo uważać, gdyż uciekający zmieniał co pewien czas trasę biegu i kluczył między uliczkami Starówki. Ale nie ulegało wątpliwości, że zmierzał w kierunku rzeki.

- Jak on zamierza dostać się na wyspę? - sapał komisarz. - Przecież nie będzie uciekać mostem, bo go dogonimy, a jedyna droga prowadzi przez rzekę.

- Może chce ją przepłynąć? - odezwałem się.

- Woda jest zimna i facet nie dopłynie na drugi brzeg. Wykończy się. To prawie kilometr!

W pewnym momencie uciekający znikł nam z pola widzenia. Wsiąkł za murami obronnymi Starówki. Ucieczka po wąskich uliczkach zabytkowej części miasta nie wchodziła w rachubę. W ten oto sposób osobnik na deskorolce zyskał nad nami przewagę.

- Zawracam - krzyknąłem i wykręciłem na wąskiej Fosie Staromiejskiej w pobliżu Collegium Minus.

- Co pan robi, do diabła?! - wrzasnął komisarz. - Facet ucieka w innym kierunku.

Nie słuchałem gadania policjanta i szybko dostałem się na Aleję Jana Pawła II, która przechodziła dalej w most Piłsudskiego. Ale po przejechaniu dwustu metrów skręciłem w lewo w Bulwar Filadelfijski towarzyszący Wiśle na odcinku dwóch kilometrów. Stąd mieliśmy wyborny widok na betonowe nabrzeże ciągnące się aż do niewidocznego teraz w nocy mostu kolejowego.

- Ten facet ma na sobie kombinezon płetwonurka - szybko wyjaśniłem - więc z pewnością chce dotrzeć nad brzeg Wisły pod wodą. Jak inaczej może nam uciec, jeśli nie rzeką?

Dwieście metrów przed nami ujrzeliśmy przebiegającego bulwar osobnika. Wyrzucił po drodze deskorolkę i teraz - nie przestając biec - zakładał pośpiesznie na głowę okulary oraz mały aparat do nurkowania. Odrzucił na bok plecak, a w ręku zostały mu już tylko płetwy. Zauważył nas i przyśpieszył. Dodałem gazu i z piskiem zahamowałem przed samą krawędzią betonowych schodków prowadzących prosto do Wisły.

W świetle reflektora widzieliśmy zdenerwowanego osobnika, który nie przewidział, że tak szybko go dopadniemy. Wskoczył jednak do wody nie założywszy płetw. I tyle go widzieliśmy.

Po kilku minutach dotarliśmy na drugi brzeg Wisły w pobliże dworca kolejowego. Zdenerwowany komisarz wysiadł z jeepa i podbiegł do towarowego volkswagena.

- Szybko! - krzyknął do kogoś wewnątrz. - Niech jedni pilnują pontiaca, a drudzy walą na brzeg. Lada chwila powinien wynurzyć się z Wisły płetwonurek. Nie spuszczajcie go z oka. I nadajcie komunikat o fordzie uciekającym na Grudziądz albo Lipno.

Z samochodu wyskoczyło trzech policjantów ubranych w panterki i bez słowa rozproszyło się po terenie.

Wewnątrz volkswagena znajdowało się podobne studio jak to w vanie. Na jednym z monitorów dostrzegłem pontiaca i niewyraźną sylwetkę Vipera. Biedak, niczego się nie domyślał, kiedy w tym czasie dookoła niego doprawdy było gorąco. Inna kamera umieszczona na jednym z drzew na wyspie filmowała schowanego za jakimś drzewem ubranego na czarno Baturę.

- Czeka już tam od ponad godziny - wyjaśnił policjant obsługujący aparaturę. - Obserwuje pontiaca.

- A gdzie pani redaktor? - zapytałem.

- Czeka w domku na kempingu - odpowiedział.

- No to jazda wysłać mi tam kogoś - klepnął się w czoło Swada. - Nie wiadomo, czy ten łobuz o niebieskich oczach nie zrobił jej jakiejś krzywdy.

Policjant wydał przez krótkofalówkę stosowne polecenie, a my ujrzeliśmy na ekranie biegnącą od strony zarośli czarną postać. To był nasz uciekinier-płetwonurek. Biegł ciężko, zmęczony przepłynięciem Wisły bez płetw.

- Patrzcie! - zawołał komisarz i wskazał palcem drugi monitor, na którym ujrzeliśmy Baturę opuszczającego swoją kryjówkę. - Batura zauważył płetwonurka.

Jerzy zaczął się skradać skrajem lasu. Od pontiaca dzieliło go sześćdziesiąt metrów. A na drugim monitorze płetwonurek w tym czasie ściągnął z głowy kominiarkę i ciężko oddychał. W niewyraźnym świetle ujrzałem wreszcie młodą twarz Stefana K. Tylko dlaczego student nie miał ze sobą żadnego pakunku?

“Czyżby nie miał przy sobie starodruku?” - zasępiłem się i zaraz pojąłem, że przecież przed wskoczeniem do Wisły student pozbył się nie tylko deskorolki, ale i plecaka. “O, rany! On nie miał ze sobą starodruku!”

Batura doskoczył do płetwonurka w chwili, gdy ten otwierał drzwiczki pontiaca. Wyciągnięty z kieszeni pistolet przyłożył natychmiast do skroni osobnika w kombinezonie i popchnął go do środka. Viper próbował wysiąść z samochodu, ale Jerzy był szybszy i kontrolował sytuację. Pogroził gorylowi de Góreckiego pistoletem i coś krzyknął do niego.

Komisarz Swada sięgnął po krótkofalówkę, aby dać swoim ludziom obserwującym pontiaca sygnał do akcji.

Powstrzymałem go chwytem za nadgarstek.

- Komisarzu - rzekłem podekscytowany - ten w kombinezonie nie ma przecież przy sobie żadnej torby. Wyrzucił ją! Gdzie zatem jest starodruk? Może być tylko w fordzie.

- Forda i tak nie złapiemy - zdenerwował się oficer. - A tak, przynajmniej będę miał tę trójkę.

- Ford może przecież Szosą Lubicką dojechać do Lubicza Dolnego, gdzie znajduje się wielkie skrzyżowanie i tam odbić na południe autostradą do szosy łódzkiej na lewym brzegu Wisły, na którym teraz się znajdujemy. Po prostu ford może tam czekać na pontiaca.

- To niedaleko Czerniewic, komisarzu - wtrącił się drugi policjant.

- Do diabła, ma pan rację! Jedziemy za pontiackiem.

Wyruszyliśmy nie czekając na powracających z wyspy policjantów w panterkach. Po prostu nie było na to czasu. Zdążyłem się tylko przesiąść do jeepa i ruszyłem za volkswagenem. Pontiac od razu przyśpieszył, jakby wyczuł podstęp i stało się jasne, że policyjny volkswagen nie będzie w stanie go dogonić. Postanowiłem zatem wyprzedzić volkswagena, aby kontynuować pościg, ale w ostatniej chwili nacisnąłem hamulec. Ze zmęczenia nie zauważyłem wyprzedzającego mnie z tyłu osobowego isuzu. Wydawało mi się, że czyjaś ręka wyrzuca przez okno małe, srebrne przedmioty. Było za późno, kiedy pojąłem, że były to krótkie, ostre gwoździe. Strzeliła pęknięta opona i straciłem panowanie nad kierownicą. Próbowałem jeszcze wyprowadzić samochód na prostą, ale zarzuciło mną potwornie i wykonując efektowne zygzaki wjechałem do rowu. A potem ogarnęła mnie ciemność.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CO WYDARZYŁO SIĘ PODCZAS MOJEGO SNU? • TAJEMNICZY OSOBNIK • “PASSIEN-BUCHLEIN” • FORTEPIAN • I ZNOWU SZPITAL • DZIWNY NAWYK STARUSZKA • PRZEBIERANKA • KASYNO • PANNA KRUGER HANDLARZEM • WYGRAŁ NUMER 44 • WYPYTUJĘ CZŁOWIEKA W LIBERII • TRANSAKCJA PRZY STOLIKU • NIEMKA KŁAMIE! • PUŁAPKA • W NIEBEZPIECZEŃSTWIE • PRAWDA O PANNIE KRUGER • “BIOPSIK” • ODSIECZ • NIE JESTEM TAKI STARY

- Złodziej ukradł wydrukowany około 1492 roku w Malborku unikatowy inkunabuł “Passien-Buchlein” oraz cenny “Mszał Krakowski” wytłoczony w Norymberdze nakładem Jana Hallera na zlecenie Fryderyka Jagiellończyka, arcybiskupa gnieźnieńskiego - poinformował mnie komisarz, gdy wpuściłem go do środka pokoju hotelowego. - Właściwie włamywacz niewiele miał roboty, bo starodruki wyjęto z sejfu jako przynętę.

Zamknąłem oczy i dla uspokojenia głęboko wciągnąłem powietrze. Musiałem wyglądać nieświeżo, gdyż policjant patrzył na mnie podejrzliwie.

Podczas parzenia kawy dowiedziałem się o wypadku Pawła na przedmieściach Torunia i o wszystkim, co wydarzyło się ostatniej nocy. I pomyśleć, że przespałem ją niczym niedźwiedź zimę w swojej norze.

- Czuję się, jakbym zażył co najmniej fiolkę relanium - ziewnąłem. - Po tym, co mi pan zaserwował zamiast śniadania, nie mogę dojść do siebie.

- Pana Pawła zabrano już do Warszawy - poinformował ze skruchą w głosie Swada, który przecież oszukał mnie w sprawie kradzieży starodruku. - Trzymał się dzielnie podczas nocnej akcji i powinienem był go wypędzić do lekarza, ale rozumie pan, że wszyscy byliśmy wtedy podekscytowani obławą na Arsena Lupina. Na szczęście wypadek nie był groźny. Niemniej jednak pański pracownik spędzi miesiąc w szpitalu.

- Szkoda chłopaka - powiedziałem ze smutkiem.

- Najdziwniejsze jest to - zmienił nagle temat komisarz - że zaraz po wypadku pańskiego człowieka, nadjechał osobowy isuzu, który wyprzedził nas i sypnął pod koła małe, ostre gwoździe. Oczywiście złapaliśmy gumę, co uniemożliwiło dalszy pościg za pontiakiem. Wezwaliśmy przez radio posiłki i przeszukaliśmy teren. Pod Czerniewicami znaleźliśmy rozbitego pontiaca. Jakiś cwaniak przyczepił do podwozia niewielki ładunek wybuchowy, który oczywiście eksplodował. Pontiac wyleciał z trasy, podobnie jak policyjny volkswagen i wasz jeep.

- Kto prowadził isuzu?

- Nie wiemy. Kiedy tam zajechaliśmy, zastaliśmy jedynie nieprzytomnego Jerzego Baturę. Oczywiście, nigdzie śladu inkunabułu i pozostałych ptaszków, których musiał zabrać z miejsca wypadku Skorpion. Batura zaraz po odzyskaniu przytomności stwierdził, że nikt w pontiacu nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Po prostu, kiedy nadjechało isuzu, samochód eksplodował i wyleciał z trasy.

- I jadący w isuzu zabrał starodruk?

- Widzi pan... Batura zeznał, że Stefan K., ten, który unieszkodliwił vana na Bielanach i później przepłynął Wisłę, przysięgał pod przystawionym do głowy pistoletem, że Patryk Cień wyniósł z biblioteki tylko jeden ukradziony egzemplarz: “Passien-Buchlein”. A przecież z Biblioteki Głównej UMK znikły dwa.

- Ukrył go w bibliotece?

- Właśnie przeszukujemy gmach, ale jak na razie bez rezultatów. Jak tylko złapiemy Skorpiona albo Cienia wszystko się wyjaśni. Jest jeszcze coś. Otóż przy Baturze znaleziono serwetkę z zapisaną przez niego sygnaturą skradzionego inkunabułu “Passien-Buchlein”. Tę samą serwetkę, którą spodziewał się pan znaleźć w mieszkaniu swego podwładnego.

- To Batura się tam włamał?

- Zaklina się, że to nie on, chociaż to jego pismo jest na serwetce. Zeznania pani Bojanowskiej dodatkowo go obciążają, więc ptaszek będzie lada dzień śpiewał jak najęty. A zeznający w sądzie Batura, to zagrożenie dla całej szajki de Góreckiego. Na serwetce zapisał on sygnaturę inkunabułu, który planował ukraść de Górecki (o czym Batura dowiedział od Vipera).

- Nie tylko de Górecki, ale i nowy Arsen Lupin.

- Widać zamierzał ukraść ten unikat, ale w ostatniej chwili dowiedział się, że Studenci planują tam włamanie i mogą zrobić to za niego. Cwaniak. Ale wracając do tej sygnatury, Batura zapisał ją na serwetce, aby pani redaktor zdobyła tytuł księgi. Ta przepisała ją do notesu. Serwetka wylądowała w popielniczce, a resztę już znamy. Ktoś chciał w ten sposób wrobić Baturę.

- Reasumując, ktoś ukradł serwetkę z mieszkania Pawła, a następnie podłożył ją nieprzytomnemu Baturze, zabierając z pontiaca “Passien-Buchlein” - myślałem na głos. - Wychodzi na to, że ten ktoś wystrychnął na dudka wszystkich, łącznie z policją?

Komisarz spojrzał na mnie smętnie, ale nic nie powiedział. Zmęczony rozmową usiadłem głęboko w fotelu.

- Słowem nie mamy winnego - podsumowałem po chwili. - Nie ma nawet dowodów winy de Góreckiego i...

Tu chciałem wypowiedzieć nazwisko Niemki, ale w porę ugryzłem się w język. Nie chciałem, aby na sprawie panny Kruger ucierpiał autorytet naszego departamentu. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że przyjęliśmy pod swój dach fałszywego agenta z zagranicy?

- Gdybyśmy tak zgarnęli tego Vipera i Stefana K. z rozbitego pontiaca - syknął komisarz. - Zeznania redaktor Bojanowskiej i Batury mogą pogrążyć imperium de Góreckiego, ale poza tym nie mamy mocnych kart. Film z kamer video jest również niewystarczającym dowodem. Było ciemno, a Studenci mieli na głowach kominiarki. Skorpiona wcale nie widzieliśmy! Nie mówiąc o Lupinie. Pozostaje Batura.

- Jak znam życie, de Górecki weźmie dobrego adwokata i po sprawie.

Komisarz chciał odejść, ale zadałem mu jeszcze jedno pytanie.

- Jak to możliwe, komisarzu, że tajemniczy ktoś z dziecinną łatwością wykiwał de Góreckiego, Baturę i policję? W jaki sposób poznał plany wszystkich zainteresowanych stron? Nie jest przecież jasnowidzem?

- Jak to Arsen Lupin! Przeklęty dżentelmen-włamywacz. Już raz wykiwał de Góreckiego i Baturę. I za każdym razem stosuje inną metodę. Właściwie tylko raz w Gdańsku dokonał “autorskiej” kradzieży. Ma pan rację, że ten włamywacz sprawia wrażenie, jakby wszystko wiedział. Tak na marginesie, nasi ludzie badają taśmę z nagraniem kamery filmującej pontiaca na wyspie. Jest tam ujęcie, w którym na skraju zarośli, na pół godziny przed Batura, pojawia się jakiś osobnik. Niestety, widać tylko jego czubek głowy. Prawdopodobnie wtedy podłożył ładunek wybuchowy pod pontiaca. To mógł być nasz Arsen Lupin!

Po wyjściu komisarza wziąłem prysznic, ogoliłem się i zaszedłem do pokoju moich pań.

Obudziłem je. Podobnie jak i ja, spały ostatniej nocy kamiennym snem. Oczywiście, nie wierzyłem w przypadek i podejrzewałem pannę Kruger o dosypanie nam jakiegoś środka nasennego. To ona zamawiała kolację, a potem przyniosła ją do mojego pokoju. Kto wie, czy w nocy nie opuszczała hotelu?

- Dziś w nocy Arsen Lupin znowu się włamał do biblioteki - oświadczyłem ponurym głosem.

- Ukradł coś? - zapytała Niemka, nie okazując nawet zdziwienia, że kradzież nastąpiła minionej nocy, a nie jak przewidywaliśmy dzisiejszej.

- “Passien-Buchlein” - odpowiedziałem. - I “Mszał Krakowski”,

- A my w tym czasie smacznie spaliśmy - prychnęła zdenerwowana Zośka. - Znowu nas wykiwał ten złodziej.

- Daję wam piętnaście minut - rzekłem i zerknąłem na zegarek. - Musimy zjeść śniadanie.

Po dziewiątej jedliśmy już smaczną jajecznicę w pobliskim barze na Starówce. Nie było czasu na spacery, a i deszcz zaczął znowu padać.

Jedząc rozmawialiśmy o ostatniej kradzieży, a raczej próbowaliśmy przekrzyczeć grający głośno telewizor. Potem Zośka poprosiła, abym przedstawił podstawowe wiadomości o skradzionym inkunabule.

- “Passien-Buchlein” jest najcenniejszym eksponatem Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. To unikat w skali światowej, zaledwie książeczka licząca czterdzieści zadrukowanych kart formatu in octavo (A8), opisująca w języku górnoniemieckim żywoty czterech męczenniczek z przełomu III i IV wieku: Doroty, Barbary, Katarzyny i Małgorzaty. Druk ten został wydobyty z oprawy malborskiej księgi rachunkowej (przechowywanej niegdyś w Archiwum Królewieckim) przez Pawła Schwenkego. Nie odnaleziono ostatniej składki, gdzie znajdował się kolofon, czyli informacja o miejscu i czasie powstania księgi oraz jej nakładzie. Uważa się, że druk powstał w oficynie złotnika malborskiego Jakuba Karweysego, pierwszego typografa na Pomorzu.

- Wygląda na to, że Arsen Lupin uwielbia druki wydawane przez pierwsze działające na tym terenie warsztaty drukarskie - zauważyła panna Kruger.

Na ekranie telewizora pojawił się pianista, uderzający zajadle w klawisze, więc musiałem przerwać swoją opowieść. Gdy wirtuoz zaczął spokojną partię utworu, znowu się odezwałem:

- Czy tej nocy spałyście tak jak i ja kamiennym snem?

- Owszem - odpowiedziała panna Kruger. - To pewnie przez to zmieniające się ciśnienie. Ale czy komisarz zdradził panu więcej szczegółów?

- Niechętnie cokolwiek mówi.

Pianista w telewizji znowu zaczął grać głośniej, więc zaproponowałem opuszczenie baru. Ale zaraz zaniemówiłem. Grający fortepian nie dawał mi spokoju. Oczami wyobraźni ujrzałem inny, ten na trzecim piętrze Biblioteki Głównej UMK, na którym Zośka próbowała wczoraj brzdąkać.

- Przepraszam was na chwilę - rzekłem tajemniczo. - Zaraz wracam.

Poszedłem do toalety. Postałem chwilę w drzwiach, a następnie zakradłem się do automatu telefonicznego. Szybko wykręciłem numer komisarza Swady. Drżącym z podniecenia głosem przekazałem mu moje odkrycie. Ten poprosił, abym zadzwonił za pięć minut. Wyjrzałem delikatnie zza ścianki oddzielającej mnie od baru i ujrzałem Zośkę rozmawiającą z panną Kruger. Po pięciu minutach znowu zadzwoniłem. Moje przypuszczenia okazały się słuszne! W fortepianie na trzecim piętrze biblioteki złodziej ukrył egzemplarz “Mszału Krakowskiego”. Znaleziono tam także urządzenie laserowe, z którego złodziej nie musiał nawet korzystać. Kiedy cały pluton policji przeczesywał biblioteczny gmach, ja rozwiązałem tę zagadkę wcinając jajecznicę w barze. Po prostu przypadkowy koncert fortepianowy obudził we mnie pewne skojarzenia. Ten fortepian na trzecim piętrze biblioteki był zbyt lśniący, aby można było pomyśleć, że jest atrapą. Powód był prosty: złodziej ukrył pod klapą pakunek, który zakłócił pracę fortepianowych młoteczków.

To odkrycie spowodowało, że komisarz nabrał do mnie respektu. Skorzystałem z okazji i przedstawiłem mu swój plan.

Po śniadaniu wyruszyliśmy w powrotną drogę do Warszawy. Podróż upłynęła nam na roztrząsaniu sprawy nocnej kradzieży.

- Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego - odezwałem się w pewnym momencie. - Z zeznań znajdującego się w uciekającym samochodzie Batury wynika, że Patryk Cień wyniósł z biblioteki tylko jeden starodruk. To dziwne, że ukradł dwa, a tylko jeden wyniósł.

- To bzdura - wtrąciła się panna Kruger. - Skąd Batura może o tym wiedzieć? Na podstawie pańskiej relacji wynika raczej, że ten drugi starodruk pozostał w uciekającym fordzie, a Stefan K. zabrał “Passien-Buchlein”. Po prostu złodzieje podzielili się łupem dla zwiększenia szans ocalenia bezcennego towaru. Jeden starodruk odjechał w fordzie, drugi wziął ze sobą ten płetwonurek.

- Batura uzyskał te wyjaśnienia od samego Stefana K. - powiedziałem. - Przystawił chłopakowi pistolet do głowy.

Panna Kruger wzruszyła jedynie ramionami.

- A jak Arsen Lupin otworzył sejf? - zapytała Zośka.

- Nie musiał, bo starodruki wyjęto podobno z sejfu, aby “ułatwić” włamywaczowi robotę. Złodziej ukrył się w toalecie na pierwszym piętrze. Jest tam pod sufitem blaszany szyb wentylacyjny, nie zasłonięty i na tyle szeroki, że można na nim przesiedzieć w wygodnej pozycji ładnych parę godzin.

Panna Kruger nie skomentowała tego. Gdzieś uleciało z niej uwielbienie dla włamywacza albo po prostu wiedziała, że istnieje drugi, właściwy Arsen Lupin.

Odwiozłem pannę Kruger do hotelu, a następnie pojechaliśmy do szpitala odwiedzić Pawła.

Zabandażowana głowa Pawła zrobiła na nas wstrząsające wrażenie. Podwładny przypominał egipską mumię, ale na szczęście poruszał rękoma i głową. Nie mieliśmy wiele czasu, gdyż lekarz zakazał męczyć pacjenta nadmiarem pytań, dlatego też w największym skrócie opowiedziałem o porannej rozmowie z komisarzem Swadą. Później Paweł zrelacjonował pobieżnie dramatyczne wydarzenia ostatniej nocy.

- Udzielam ci nagany za opuszczenie szpitala - wpadłem w surowy ton. - A po powrocie pomyślimy o jakiejś premii.

- Panie Tomaszu - usłyszałem jego zdławiony śmiech - zawsze pan obiecuje, a potem okazuje się, że kasa jest pusta.

- Jak będziesz tu leżał spokojnie, to zaoszczędzimy na remoncie Rosynanta, bo go nie rozbijesz.

W pokoju pojawiła się pielęgniarka o srogim obliczu.

- Czas wizyty minął - poinformowała nas niezbyt uprzejmie.

Wstaliśmy z krzesełek gotowi opuścić pomieszczenie.

- Jeszcze jedno, szefie - szepnął Paweł, więc podszedłem do niego bliżej. - Jak tu człowiek leży bez ruchu, to zaczyna myśleć i różne zwariowane pomysły przychodzą mu do głowy.

- Na przykład, żeby stąd zwiać? - zażartowałem.

- To też, ale zastanawiałem się nad tym rewersem z Biblioteki Gdańskiej, wypełnionym przez Raczyńskiego. Rewers miał zagięty jeden z rogów, prawda?

- Faktycznie, ale do czego zmierzasz?

- Przypomniałem sobie wizytę w kasynie w zeszłym tygodniu, w dniu, w którym przyleciała panna Kruger. Stałem w holu zatrzymany przez człowieka w liberii, aż tu nagle wyszedł z toalety szarmancki, nieco ekscentryczny staruszek i poprosił o rozmienienie pieniędzy.

- No i?

- Staruszek ma dziwny zwyczaj zaginania kartek papieru, także banknotów. Czyni to odruchowo i prawdopodobnie sam nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Tylko tyle? - wzruszyłem ramionami.

- Na pana miejscu odwiedziłbym kasyno i przyjrzał się staruszkowi - szepnął Paweł. - Sprawia wrażenie stałego bywalca.

- Trzymaj się, Pawle - pozdrowiliśmy go z Zośką.

- To przeze mnie banda de Góreckiego zwiała, a ktoś ukradł “Passien-Buchlein” - obwiniał się. - Gdybym nie powstrzymał komisarza na wyspie przed ujęciem podejrzanych, byłoby po sprawie. Zachciało mi się pościgów.

- Twoje rozumowanie było poprawne - pocieszyłem go. - Skąd mogłeś wiedzieć, czy starodruk jest w fordzie, czy ma go płetwonurek? Na twoim miejscu też bym śledził pontiaca.

Pielęgniarka zaczęła nas wyganiać, więc pośpiesznie opuściliśmy szpital. Zaproponowałem Zośce, aby odwiedzić jej rodziców, którzy w tym dniu powinni byli opuścić szpital na ulicy Banacha i zabrać dziewczynę do Łodzi. Ale na miejscu okazało się, że Ewa z mężem muszą zostać jeszcze jeden dzień na dodatkowe badanie. Chcąc nie chcąc zabrałem siostrzenicę do swojej kawalerki.

Minął jeden dzień.

Zacząłem przygotowywać się do wizyty w kasynie, kiedy przypomniałem sobie przechwałki Wieśka i Marcina o ich detektywistycznych talentach. Wspominali coś o perukach, sztucznych wąsach, brodzie i różnego rodzaju żelach oraz szminkach. To był niezły pomysł - pójść do kasyna w przebraniu! Zadzwoniłem na numer telefonu komórkowego jednego z chłopców.

- Wiedziałem, że nie zapomni pan o nas! - wykrzyknął zadowolony Wiesiek. - Będziemy u pana za godzinę.

Przybyli punktualnie z tajemniczą walizeczką.

- To prezent od mojego wujka ze Stanów - pochwalił się Marcin. - Wszystkie wąsy i brody są naprawdę dobrej jakości. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek się przydadzą. Ale co pan będzie porabiał w kasynie?

Powiedziałem im o mojej misji, nakazując jednocześnie bezwzględne milczenie na ten temat.

Ostatecznie Zośka wybrała dla mnie siwą perukę, sumiaste wąsy i szkła kontaktowe koloru brązowego. Wyglądałem idiotycznie. Przypominałem karykaturę myśliciela z przełomu XIX i XX wieku. I jakby jeszcze było mało, po założeniu wełnianego garnituru oraz tweedowego płaszcza na twarzach dzieciaków pojawiło się szczere rozbawienie. To mnie zdeprymowało. Już sam nie wiedziałem, czy nie robię z siebie pośmiewiska? Ale ostatecznie młodzież jednogłośnie przyznała, że w tym przebraniu nie sposób mnie rozpoznać.

- Przydałaby się tylko fajka - rzucił Marcin.

- A może lepiej papierosy? - wyszeptałem z nadzieją w głosie.

- Wujku... - zawarczała Zośka i groźnie na mnie popatrzyła. Wyjęła z torby gumę dla palaczy i zdecydowanie wręczyła mi ją.

- Już dobrze, dobrze - uspokoiłem ją i dla świętego spokoju zacząłem żuć gumę.

Wyszedłem z chłopcami na ulicę, zabierając ze sobą na wszelki wypadek “biopsik”. Podrzuciłem ich taksówką do Śródmieścia, a sam podjechałem pod kasyno. Dochodziła szesnasta.

Panna Kruger stała kilka metrów obok stołu z ruletką w towarzystwie de Góreckiego. W pobliżu nie było jego goryli. W samochodzie na parkingu siedział jedynie Skorpion, co oznaczało tylko jedno: Viper poszedł w tak zwaną odstawkę. Udawałem, że szukam czegoś w kieszeniach i obserwowałem uważnie Niemkę oraz antykwariusza. Mężczyzna zdawał się być dzisiaj bardziej blady niż zazwyczaj, ale moją uwagę przykuł niewielki pakunek, który ten ściskał pod pachą. Rozmawiali szeptem, nie patrząc na siebie. Co pewien czas przyglądali się wchodzącym do kasyna gościom, jakby kogoś oczekiwali.

Rozejrzałem się po sali w poszukiwaniu staruszka z niewinnym nawykiem zaginania banknotów i kartek papieru. Jeśli staruszek był naszym Arsenem Lupinem, to ten niewinny nawyk mógł go zgubić. Niestety, nigdzie nie dostrzegłem opisanego przez Pawła starszego mężczyzny z laską.

Zamiast niego ujrzałem osobnika z brodą i w ciemnych okularach. Zauważył mnie i podszedł bliżej.

- Prezentuje się pan dostojnie, panie Tomaszu - rzekł na powitanie komisarz Swada w swym nowym wcieleniu.

Zaśmiałem się pod nosem, gdyż policjant wyglądał nieco zabawnie. Zupełnie jak ja!

- Ptaszki zlatują się do klatki? - uśmiechnął się blado i zrobił konspiracyjną minę.

Rozmawialiśmy cicho, nie spuszczając wzroku z obserwowanych.

- Przyszedłem sam - wyjaśnił po chwili. - Tak jak się umawialiśmy. Moi ludzie są jednak na zewnątrz. Nie ma takiego przebrania i charakteryzacji zdolnej ukryć ich profesję. Na kilometr widać, że to policjanci. Wkroczą dopiero wtedy, kiedy dam im znać.

- Tutaj nie wolno używać telefonów komórkowych, a tym bardziej krótkofalówek! - zdenerwowałem się jego lekkomyślnością. - Co będzie, jeśli któryś z pańskich ludzi zapragnie przekazać jakąś wiadomość? Nie zamierzał pan chyba na oczach całego kasyna rozmawiać przez krótkofalówkę?

Trochę się zawstydził i włożył rękę pod marynarkę, aby wyłączyć urządzenie. I wtedy na sali pojawił się niski mężczyzna po czterdziestce, bez krawata, ubrany w czarny garnitur.

- Mafioso - zabłysły mi oczy.

- Wiem - oświadczył z dumą, jakby chciał puścić w niepamięć wpadkę z krótkofalówką. - To właściciel antykwariatu “Antikwa”. Ptaszki są w komplecie.

Po chwili “ptaszki” zaczęły świergotać, a my, nie spuszczając z nich wzroku ani na sekundę, mogliśmy dalej rozmawiać.

- Niech mi pan powie, komisarzu - zapytałem w pewnym momencie - czy Batura podczas przesłuchania wymienił nazwisko panny Kruger?

- Co nieco - stwierdził z przekąsem. - Ale niech pan mocno stoi na nogach. Ta pańska Kruger przyjechała tutaj po skradzione starodruki i działa w imieniu niemieckiego antykwariusza Fritza.

- Teraz mi pan to mówi? - wyszeptałem zaskoczony tą rewelacją.

- Poza tym, to nie Gerda Kruger - dodał niewzruszenie.

- Doprawdy? - uśmiechnąłem się niewyraźnie.

Na wszelki wypadek nie poruszałem tematu mojej podróży do Hamburga, a właściwie faktu, że znam prawdę o podszywającej się pod niemiecką agentkę kobiecie.

- De Górecki nie jest idiotą - mówił komisarz. - Nie może sprzedać starodruku byle komu. Skoro panna Kruger przyjechała oficjalnie do Polski jako agent do spraw kradzieży dzieł sztuki, to jest pewne, że musiał sprawdzić jej tożsamość. Ponoć powiedziała im, że zna prawdziwą Kruger oraz wszystkie plany i tajemnice związane z pracą hamburskiego departamentu. Ale faktycznie pracuje dla jakiegoś antykwariusza. Podobno prawdziwa Gerda Kruger zamierzała albo zamierza przyjechać do Warszawy. Wie pan coś na ten temat?

- Absolutnie nic - zrobiłem zasępioną minę. - To wszystko jest jakieś naciągane. Przecież mogłem zadzwonić do Hamburga i zażądać konfrontacji na wyższym szczeblu.

- Batura powiedział, że ta fałszywa Kruger chwaliła się, że omotała dyrektora Departamentu Ochrony Zabytków, a ten uwierzył we wszystko, co mu nagadała. Według Batury, w towarzystwie kobiet traci pan poczucie rzeczywistości. Czy to prawda?

- Nieprawda - warknąłem niepocieszony jego słowami. Jak nic ta fałszywa kobieta miała mnie za osła albo fajtłapę.

Rzuciłem ze zdenerwowania żeton na przypadkowy numer. Jak wiecie brzydziłem się wszelkiego rodzaju grami hazardowymi, ale zrobiłem to wyłącznie odruchowo.

- Niech się pan nie denerwuje - próbował pocieszać mnie komisarz.

- Rozumiem, że de Górecki uwierzył w te bzdury?

- Wie pan, jak się na pana popatrzy, to można wyciągnąć fałszywe wnioski na temat jego osoby. Z tego powodu jest pan niebezpieczny. I zdaje się, że przebiegły. Ze wstydem muszę przyznać, że na początku i ja traktowałem pana z przymrużeniem oka.

Słowa Swady trochę mnie pocieszyły.

- Czy jest pan pewny, że nasza Niemka nie wychodziła z hotelu podczas wtorkowej nocy? - zadałem ważne pytanie.

- Najzupełniej.

- Dosypała nam do herbaty środek usypiający, ale sama nie opuściła pokoju, co wskazuje, że miała za zadanie zatrzymać mnie w hotelu. Nasza Mata Hari musiała zatem wiedzieć o kradzieży, ale nie brała w niej udziału.

Komisarz chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili przy stole z ruletką powstało prawdziwe zamieszanie.

- Wygrał pan! - wrzeszczał w moim kierunku krupier, zaś oczy wszystkich hazardzistów zwróciły się na mnie. - Numer czterdzieści cztery!

Spojrzałem na stół z ruletkę i ze zgrozą stwierdziłem, że srebrna kulka tkwiła w kieszonce opatrzonej numerem czterdzieści cztery.

- Gratuluję wygranej!

Poczerwieniałem ze wstydu i ze złości. Cóż, jedynie przypadek sprawił, że zostałem zwycięzcą i obiektem zainteresowania bywalców kasyna. Zaraz zerknąłem badawczo na Niemkę i jej towarzyszy. Patrzyli w naszym kierunku, więc powoli odwróciłem się do nich bokiem. I po chwili, wskazując palcem jakiegoś grubego jegomościa stojącego obok mnie, oświadczyłem, mówiąc półgębkiem:

- To ten pan jest zwycięzcą. Nie ja.

- Że niby ja? - zdziwił się grubas i z wrażenia zdjął okulary. - Postawiłem na osiem, a nie na czterdzieści cztery.

- Nie może być - udawałem głupiego.

- Człowiek ma sklerozę - zaczął się drapać po głowie i sapać, zaś w jego oczach zatlił się ogień szaleństwa. Widać zwietrzył już okazję wysokiej wygranej. - Skoro ten pan twierdzi, że to nie on postawił na czterdzieści cztery, to znaczy, że to musiałem być ja! Jaki ma interes w tym, aby nie wygrać? To bez sensu! Poza tym noszę czterdziesty czwarty numer kołnierzyka...

- Nie, nie - protestował krupier i zdecydowanie wskazywał na mnie ręką. - To ten pan z wąsami jest zwycięzcą!

- Ja? - zrobiłem krok do tyłu. - Nienawidzę hazardu.

Kilka osób zaśmiało się pod nosem, bo wzięło moją gadkę za przejaw skrajnego ekscentryzmu.

- Pierwszy raz widzę, aby ktoś odmawiał wygranej - dodał zdezorientowany krupier.

Coraz więcej ludzi w kasynie zaczęło interesować się zamieszaniem powstałym przy stole z ruletką. Zaciekawiona panna Kruger z towarzyszami podeszła bliżej mnie, a to stawało się już niebezpieczne. Przecież kobieta mogła mnie rozpoznać! I jeszcze, jak na złość, podszedł do mnie elegancko ubrany mężczyzna z gotowym do wypisania czekiem.

- Wygrał pan piętnaście tysięcy złotych! - oznajmił wszem i wobec.

- Pańska godność?

Zamurowało mnie. Jak miałem podać swoje nazwisko, skoro osoby, które śledziliśmy, stały po drugiej stronie stołu?

Nie wierzyłem własnym oczom, gdy niespodziewanie odwrócili się i skierowali do wyjścia. To było bardzo dziwne zachowanie, ale ja odetchnąłem wtedy z ulgą.

- Spokojnie - klepnął mnie w ramię komisarz. - Niech pan załatwi te formalności, a ja pójdę za nimi. Swoją drogą, nabrał mnie pan. Lubimy, widzę, poszaleć w kasynie, ale - i tutaj puścił do mnie oczko - wstydzimy się przyznać, co?

A potem wyszedł zostawiając mnie samego.

Po kilku minutach wyskoczyłem z sali gier i na korytarzu nadziałem się na mężczyznę w liberii.

- Czy wychodziła taka blondynka w towarzystwie dwóch mężczyzn? - zapytałem podniecony. - Albo taki brunet w okularach?

- Poszli do restauracji za windami - odpowiedział przyglądając mi się uważnie. - A bo co? Tylko nie mów pan, że jesteś detektyw.

- Niby dlaczego? - zaczerwieniłem się.

- Peruka, sztuczne wąsy... ech, szkoda gadać.

- A czy pamięta pan takiego szarmanckiego staruszka z laską? - zapytałem i zaraz wręczyłem mu czek na piętnaście tysięcy złotych.

Człowiek w liberii zaniemówił. Z niedowierzaniem patrzył to na mnie, to na czek.

- Tak... a i owszem, pamiętam, no pewnie, że pamiętam... ale nazwisko wyleciało mi z głowy - z wrażenia się jąkał i patrzył na mnie jak na cudotwórcę albo wariata. - To dla mnie? Ten czek?

- Dla pana. Bo ja osobiście brzydzę się hazardem - wyjaśniłem jak najbardziej poważnie. - Jeśli przypomni pan sobie nazwisko tego staruszka, proszę zadzwonić do mnie pod numer...

Podałem mu numer telefonu do biura, a ten gorąco mnie zapewniał, że za takie pieniądze do końca swoich dni nie będzie robił nic innego, jak tylko przypominał sobie owo nazwisko.

- Wolałbym wcześniej - uśmiechnąłem się i ruszyłem w kierunku restauracji mieszczącej się za windami.

Towarzystwo siedziało przy stoliku w kącie sali. Zapalone świece tworzyły intymny nastrój, a bezszelestnie poruszający się kelnerzy spełniali życzenia gości. Komisarz Swada siedział dwa stoliki dalej i właśnie składał u kelnera zamówienie. Bez słowa dosiadłem się do niego.

- Dwie kawy - powiedział cicho policjant, na co kelner ukłonił się grzecznie i oddalił.

Przez chwilę obserwowaliśmy w milczeniu tamten stolik, aż wreszcie nastąpił dawno oczekiwany przez nas moment. Mafioso wyjął bowiem z eleganckiego etui niewielką książkę w skórzanej oprawie i podał ją pannie Kruger. Ta przez dłuższą chwilę oglądała starodruk w najwyższym skupieniu.

- Wygląda na oryginał - doleciał do naszych uszu jej niski głos.

Popatrzyłem na komisarza. Uśmiechnął się pod nosem, bo podobnie jak i ja wiedział, że przy tamtym stoliku oglądano wybornie wykonaną, współczesną kopię “Mszału Krakowskiego”. Nie wszystkie biblioteki w kraju posiadały kopie cennych starodruków. Powód był prosty - nie było ich na to stać. Nieliczne starodruki miały swoje faksymilia, a wykonywano je zazwyczaj dla tych starodruków, które najczęściej prezentowano na wystawach.

Pamiętacie, jak zadzwoniłem do komisarza Swady i przedstawiłem mu swój plan. Następnego dnia - jak słusznie mniemałem - zjawił się ten, kto miał zabrać starodruk i laserowy “wytrych”. Ale temu komuś nie przyszło do głowy, że policja uważnie obserwuje hol na trzecim piętrze. Dzięki umieszczonej w odpowiednim miejscu kamerze, mogliśmy poznać tożsamość tej osoby.

Ileż wysiłku kosztowało mnie przekonanie komisarza Swady, aby zrezygnował ze złapania owej osoby na gorącym uczynku w bibliotece. Przecież w ten sposób mogliśmy schwytać tylko jedną osobę. Ostatecznie komisarz zaakceptował pomysł umieszczenia kopii starodruku pod klapą fortepianu, aby (uniknąwszy przy okazji ryzyka zniszczenia oryginału) wyśledzić przestępcę i zdemaskować całą grupę.

I oto na naszych oczach dokonywała się transakcja, w której sprzedawca i kupiec nie mieli zielonego pojęcia, że patrzą na rzecz bez większej wartości.

- Jak pani sądzi, ile to jest warte? - zapytał Mafioso.

To on był owym osobnikiem, który spod klapy fortepianu zabrał kopię “Mszału Krakowskiego”. Podczas drogi z Sopotu do Warszawy odwiedził na chwilę bibliotekę i zabrał kopię oraz laser.

- Muszę naradzić się z moim pracodawcą - odpowiedziała zamyślona kobieta.

- Mam wrażenie, że unika pani konkretów - zauważył de Górecki.

- A czy panowie są ze mną do końca szczerzy? - uniosła się. - Dziwne rzeczy działy się w Toruniu.

- Miała pani uśpić Pana Samochodzika, a kradzież była naszym zadaniem - stwierdził oschle Mafioso.

Z tej rozmowy jasno wynikało, że panna Kruger nie była Arsenem Lupinem! No chyba, że grała podwójnie: przed nami oraz Mafiosem i de Góreckim. Wiedziała dostatecznie dużo na temat planowanej akcji, aby pokrzyżować szyki wszystkim stronom.

- Skąd ten pomysł z fortepianem? - dopytywała się Niemka. - Co by było, gdyby policja znalazła pod klapą ten starodruk?

- Ale nie znalazła - z przekąsem zauważył de Górecki. - Kto by tam szukał książki w fortepianie? Ale jeśli chce pani wiedzieć, to podczas włamania zauważyliśmy obecność policji na terenie osiedla akademickiego. Tu niby Pan Samochodzik śpi sobie smacznie w hotelu, ale policja najzwyczajniej w świecie nas obserwuje. Dosłownie w ostatniej chwili zmieniliśmy ustalenia i jeden starodruk pozostał w gmachu biblioteki. Gdyby złapano naszych ludzi ze skradzionym starodrukiem, to i tak mielibyśmy drugi w fortepianie. Jak pani widzi, nasz plan przewidywał różne warianty. Od początku zakładaliśmy, że ktoś będzie nam przeszkadzać, jak nie Pan Samochodzik, to policja. I co się okazało? Mieliśmy rację! Nie tylko policja, ale i ten Daniec zjawił się w Toruniu!

- Ale ktoś jednak ukradł wam “Passien-Buchlein”.

- Myli się pani - uśmiechnął się de Górecki i położył na stole oprawioną w skórę drugą książkę. - Podejrzewaliśmy naszego człowieka Vipera o współpracę z niejakim Baturą, więc w ostatniej chwili Skorpion nie przekazał płetwonurkowi starodruku. “Passien-Buchlein” zostało w fordzie. W ten sposób chcieliśmy wykiwać Baturę, a i przy okazji nabrał się człowiek w isuzu - nowy Arsen Lupin.

- Niech pani lepiej uważa, aby Pan Samochodzik jej nie wykiwał - zmienił temat Mafioso. - Jest pani pewna, że jej nie śledzi? Już raz próbował.

- Ma teraz mnóstwo kłopotów - wyjaśniła od niechcenia. - Daniec w szpitalu, dwa skradzione starodruki, nadszarpnięta opinia departamentu. Zresztą Herr Tomasz podupadł na zdrowiu i od tej całej sprawy ma mętlik w głowie.

- Posiadamy o nim nieco inne informacje - stwierdził z powątpiewaniem de Górecki. - To dość przebiegły typ. Dziwak, który wielu cwaniaków wsadził za kratki. Dobrym przykładem jest klan Baturów.

- Widzi pan - zaśmiała się uroczo panna Kruger - trafiła kosa na kamień.

- Nasz człowiek, Skorpion, przesłuchał wcześniej Pana Samochodzika - wszedł w słowo de Górecki. - Czy nie domyśla się on przypadkiem, kim jest panna Schmidt?

- Sprawdzaliście mnie? - uniosła się kobieta i zaraz westchnęła. - No tak, po zajściu w hotelu “Heweliusz” w Gdańsku mogę się po was wszystkiego spodziewać. Nie ufacie mi?

- Taka to już ta nasza natura - wyjaśnił mgliście de Górecki. I popatrzył na nią kamiennym wzrokiem. - Udawanie agentki Gerdy Kruger było dość ryzykowne.

- Ale skuteczne. W Departamencie ds. Kradzieży Dzieł Sztuki pracuje moja dobra znajoma i wiem, że Gerda Kruger wyjechała służbowo do Stanów Zjednoczonych. To informacja poufna. Nawet dla Pana Samochodzika. Tak się szczęśliwie złożyło, że polskie i niemieckie ministerstwa przygotowują właśnie plan współpracy, a Gerda Kruger naprawdę zamierza przyjechać do Warszawy. Wysłałam zatem z hamburskiego departamentu faks do pana Tomasza, podając się za pannę Kruger.

“Co ta kobieta wygaduje?” - pomyślałem ze zgrozą. “Kłamie! Po pierwsze, rozmawiałem z sekretarką Kingą telefonicznie i ta potwierdziła przyjazd do Polski ich agenta. Rozmawialiśmy nawet o kolorze włosów kobiety. Po drugie, widziałem przecież pannę Kruger w Hamburgu, a więc nie mogła przebywać w Stanach Zjednoczonych. Czyżby panna Schmidt oszukiwała nie tylko mnie, ale i szajkę Mafiosa i de Góreckiego?”

- Ile zatem są warte starodruki? - przerwał moje rozmyślania Mafioso.

- Ostatecznie i tak jeden z panów będzie musiał pojechać do Hamburga - odpowiedziała wymijająco. - Ale zrobię wszystko, aby wasze starodruki zainteresowały Herr Fritza, a cena była atrakcyjna dla obu stron.

W pewnym momencie odezwał się telefon komórkowy jednego z mężczyzn. De Górecki sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął aparat. Przez chwilę rozmawiał, a w zasadzie kiwał głową i mruczał coś niezrozumiałego.

- Zapraszam państwa na trzydzieste piętro Pałacu Kultury - obwieścił po zakończonej rozmowie.

- Mieliśmy zagrać w ruletkę - zdziwiła się Niemka.

- Na trzydziestym piętrze znajduje się zaciszna kawiarenka i tam dokończymy naszą rozmowę - wyjaśnił de Górecki. - Tutaj robi się tłoczno.

Wstali od stolika. Mafioso zostawił jakiś banknot i poszli do wind. Było to dziwne, bo przecież w restauracji nie było wielu gości.

- A to ci numer z tej Kruger vel Schmidt - popatrzył na mnie z niedowierzaniem komisarz Swada. - Nabrała pana jak nic.

- Nie docenia mnie pan, komisarzu - rzekłem. - Wiem, że prawdziwa Gerda Kruger jest w Hamburgu, bo widziałem ją spacerującą przed domem.

- Że co? - zrobił zdziwioną minę. - O czym pan mówi?

- Później to panu wyjaśnię.

I wyszliśmy z restauracji. Po drodze wstąpiłem do toalety, gdyż potwornie swędziała mnie głowa pod peruką. Kiedy wyszedłem, nigdzie nie dostrzegłem komisarza. Poszedłem zatem do wind i pojechałem na trzydzieste piętro Pałacu Kultury i Nauki.

Na górze nie było wielu ludzi, zaś w kawiarence było dosłownie pusto. Zaniepokojony ruszyłem w kierunku balkonu widokowego, z którego roztaczał się mętny o tej porze roku widok na stolicę. Jedynie zapalone światła wieżowców i sunących w dole żółwim tempem samochodów świadczyły o istnieniu wielkiego miasta, szara mgła i ciemności utrudniały bowiem dzisiaj widoczność zza okratowanych otworów. Poza tym nielicho wiało, słowem - było nieprzyjemnie. Rozejrzałem się na boki, ale nie zauważyłem nikogo. Postanowiłem zatem obejść taras widokowy.

Jakież było moje zdziwienie, gdy na południowej stronie tarasu ujrzałem komisarza Swadę z panną Schmidt. Stali dziwnie nieruchomo pod betonowym, monstrualnym łukiem, tuż obok kraty odgradzającej samobójców i pechowców od upadku w dół. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem, że mieli założone z tyłu na rękach kajdanki, zaś w kracie wycięto prostokątny otwór wielkości pół metra na metr.

I kiedy zrozumiałem, że zastawiono na nas pułapkę, czyjeś ręce chwyciły mnie od tyłu i popchnęły w stronę towarzystwa. Szczęknęły zakładane na moich przegubach kajdanki.

To był Skorpion! Dopiero po chwili dostrzegłem pod murem uśmiechniętych Mafiosa i de Góreckiego. Ze skrępowanymi z tyłu rękami nie mieliśmy żadnych szans ucieczki. I jak na złość na tarasie widokowym nie kręcili się o tej porze ludzie.

- Witamy kolejnego uczestnika naszego spotkania! - krzyknął w naszą stronę Mafioso.

- Niezłych ma pani przyjaciół, panno Schmidt - powitałem cierpko kobietę.

Posłała mi wściekłe spojrzenie i nie odpowiedziała.

- Tak, panno Schmidt vel Kruger - rzekł z zimnym uśmiechem Mafioso. - Okłamała nas pani. Na starodruku jest pieczątka Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i sygnatura wykonana ołówkiem. Niby nic nadzwyczajnego, ale nie zauważyła pani literki K, co oznacza, że to kopia oryginału. Powinno być Ink.2/III, a jest K. Ink.2/III. Starodruk, który był ukryty w fortepianie jest kopią. Jak to możliwe, że rzeczoznawca znanego domu aukcyjnego Fritza nie odróżnia oryginału od kopii?

- Po prostu nie zauważyłam - broniła się niemrawo.

- Czy tego również pani nie zauważyła? - zapytał de Górecki wyciągając z jej torebki mały magnetofon. - Nagrywała pani naszą rozmowę, panno Schmidt vel Kruger.

De Górecki rzucił dyktafon na beton i roztrzaskał podeszwą buta.

- Kim pani jest, u licha? - zaskrzeczałem.

- Dobre pytanie! - parsknął Mafioso i groźnie na nas popatrzył.

- Wystawimy was za balkon, to dowiemy się o każdym z was wszystkiego. Trzydzieste piętro rewelacyjnie odświeża pamięć.

- To jest niezgodne z prawem - zaprotestował Swada. - Jestem oficerem policji!

- A ja Arnoldem Schwarzeneggerem - zakpił Skorpion.

- Nie ma pan przy sobie legitymacji służbowej - dodał de Górecki i pogłaskał swój wąsik.

- To wszystko przez pana! - Niemka zaczęła mnie oskarżać. - Gdyby nie wtrącał się pan w nie swoje sprawy, nie byłoby nas tutaj! Przeszkodził mi pan w śledztwie, Panie Samochodzik, i wpakował w tarapaty.

- Ja? - zdenerwowałem się.

- Przebrał się pan za Marka Twaina, ale zapomniał zdjąć tych charakterystycznych rogowych oprawek. Amator. Poza tym zwrócił pan na siebie uwagę już w kasynie. Zastawili na was pułapkę i po sprawie.

- No już dobrze, dobrze - mruknął Mafioso. - Będziecie mieli okazję zaraz się wygadać. Pogoda na zewnątrz może nie jest zbyt udana, pięć stopni i porywisty wiatr, ale jest tam dużo świeżego powietrza.

Mafioso nie żartował. Wyjaśniła się obecność w kracie otworu. Pod balustradą leżał bowiem przecinak do metalu, którym go wycięto. Z przerażeniem zauważyłem też w ręku Skorpiona strzykawkę z jakimś środkiem medycznym.

- To bezprawie! - krzyczał komisarz Swada. - Nie możecie tak postępować z policjantem.

- Jesteśmy demokratami i wszystkich traktujemy jednakowo - zakpił Mafioso.

- No i co pan teraz zrobi, bohaterze? - zwróciła się do mnie blada ze strachu panna Schmidt vel Kruger.

Skorpion zbliżył się do kobiety i chwycił ją mocno za ubranie. Broniła się, ale ten wsadził ją w otwór niczym worek z gazetami i bez trudu postawił kobietę twarzą w kierunku Warszawy. Marta Schmidt nie próbowała nawet krzyczeć, tak była sparaliżowana przez strach. Poza tym, kto by ją stąd usłyszał? Sytuacja była naprawdę tragiczna. Z założonymi na plecach kajdankami musiała teraz z całej siły przeć plecami o betonowy, zakratowany balkon, aby Warszawa jej nie pochłonęła. Wiatr smagał twarz kobiety niewidzialnymi biczami, a ta patrzyła w czarną czeluść przed sobą z niedowierzaniem, że to jednak nie sen. Ale zaraz Skorpion chwycił ją jedną ręką za kark i zbliżył koniec igły strzykawki do szyi ofiary.

- Kim jesteś? - zapytał beznamiętnie Mafioso.

- Pracuję dla rządu niemieckiego - drżącym głosem krzyczała, przekrzykując wiatr. - Marta Schmidt. Lat trzydzieści trzy. Wykształcenie wyższe. Stopień: kapitan. Od dwóch lat jestem na tropie szlaku przerzutowego starodruków i rękopisów z Polski do Niemiec.

- Jeśli działa pani z polecenia rządu, to dlaczego Pan Samochodzik nic o tym nie wie? - dziwił się Mafioso.

- To była tajna akcja - dalej zeznawała. - Chodziło o starodruki w języku niemieckim. Musieliśmy wykluczyć udział strony polskiej z uwagi na możliwość współpracy instytucji państwowych z nieuczciwymi antykwariuszami. To była nasza sprawa i chcieliśmy rozegrać ją po swojemu.

- To pani nie jest tym nowym Arsenem Lupinem? - zdziwił się de Górecki.

- Nie.

Niepocieszony Mafioso dał głową znak, aby użyto strzykawkę.

- Panowie! Zaczekajcie! - krzyknąłem podniecony pewnym pomysłem. - Ja wszystko wyjaśnię, tylko dajcie mi papierosa. Nie musicie używać strzykawki, aby zmusić tę kobietę do mówienia prawdy. Mówię wam: ona jest Arsenem Lupinem! I zaraz wam to udowodnię, tylko, na litość boską, zabierzcie ją stamtąd.

- Co pan wygaduje?! - krzyknęła w moją stronę. - Jest pan idiotą!

- Chce pani tam sterczeć? - zdenerwował się na nią komisarz Swada. - Pan Tomasz chce uratować pani życie, nie zważając na to, że jest pani Arsenem Lupinem.

- Nie jestem żadnym Arsenem Lupinem!

Mafioso zniecierpliwił się i ruchem ręki ponaglił mnie do mówienia.

- Papierosa! - przypomniałem.

Skorpion zdjął mi kajdanki i poczęstował camelem. Powoli odpaliłem i zaciągnąłem się dymem. Poczułem w ustach smak smażonej na oleju silnikowym zużytej dętki rowerowej i pojąłem, że to efekt działania ofiarowanej mi przez Zośkę gumy dla palaczy. W duchu przyrzekłem sobie, że jeśli wyjdziemy z tej opresji cało - raz na zawsze rzucę przeklęty nałóg.

- Mów, człowieku! - zawarczał wrogo Mafioso.

- Już dobrze, dobrze, ale niech pański pielęgniarz stanie obok was - uderzyłem w stanowczy ton. - Chcę mieć pewność, że nie zrobi nic złego pannie Schmidt.

Mafioso był tak ciekawy, co mam do powiedzenia, że się zgodził. Nie przeczuwał jednak, drań, podstępu. Kątem oka zauważyłem, że nawet panna Schmidt przekrzywiła w moją stronę głowę ciekawa, co mam do powiedzenia.

Nagle jej twarz wydała mi się urocza. W tych przerażonych błękitnych oczach dostrzegłem zmieszany z nadzieją strach i w jednej chwili pomyślałem o magicznej mocy tych wszystkich bajek, w których rycerze zmagali się z okropnymi potworami dla ratowania ślicznej księżniczki. Dodało mi to odwagi.

Skorpion odstąpił już od balkonu i stał obok swoich szefów.

- Zamieniamy się w słuch, Panie Samochodzik - zaczęli mnie ponaglać.

Gadałem o czymś bez ładu i składu, aby uśpić czujność bandytów, a w tym samym czasie centymetr po centymetrze ustawiałem tarczę “biopsika” na trzech łotrów stojących pod ścianą. I wreszcie nacisnąłem czerwony przycisk! Coś zachrobotało w zegarku i po sekundzie poczułem dziwne wibracje przeszywające moje ciało. Dla zwiększenia efektu, i ze względu na własne bezpieczeństwo, wysunąłem rękę daleko przed siebie. Czekałem. Ze ściśniętym gardłem liczyłem sekundy, niepewny, czy wynalazek kuzyna Anatola z Wuppertalu zadziała.

Ale już po chwili, bolesny grymas pojawił się na twarzach łotrów. Ze zdumieniem i podnieceniem patrzyłem, jak łapią się za głowy. Wreszcie padli na kolana, by trwać w nienaturalnym i niezrozumiałym odrętwieniu.

- Komisarzu! - zawołałem na Swadę. - Szybko! Trzeba coś zrobić z naszą panną kapitan!

- Jak? Przez te kajdanki nie mogę nic zrobić!

Z notatek kuzyna Anatola wynikało, że “biopsik” nie działał długo ze względu na małą pojemność baterii. Miałem zaledwie trzy minuty na wciągnięcie panny Schmidt na balkon, ale nie mogłem tego uczynić! Musiałem cały czas trzymać tarczę “biopsika” skierowaną na bandytów, zaś Swada był skrępowany. Sama zaś kobieta nie miała szans przejścia przez balustradę z założonymi na plecach kajdankami. Ta ekwilibrystyka równała się bowiem ryzyku upadku z trzydziestego piętra.

Migające światełko umieszczone z boku tarczy “biopsika” zaczęło alarmować o wyczerpywaniu się zapasów baterii. Widziałem, jak Skorpion próbował niezdarnie wyciągnąć z kieszeni pistolet, ale, na szczęście, zaraz zakrył dłońmi uszy.

Dwie minuty zleciały szybko, a potem zostało już tylko trzydzieści sekund...

Ale stał się cud! Na korytarzu od strony wind ujrzałem ubranych w panterki policjantów. Podbiegli do nas. Pierwszy z nich natychmiast wciągnął kobietę z powrotem na taras, drugi uwolnił komisarza Swadę. A ja mogłem wreszcie wyłączyć “biopsika”.

- Nie ma jak moi chłopcy! - ryknął triumfalnie komisarz.

A potem groźnie popatrzył na zszokowanych i bezbronnych bandytów.

- W porę się zjawiliście! - poklepał po ramieniu sierżanta, który go uratował. - Skąd wiedzieliście, że tutaj jesteśmy?

Sierżant wskazał na windy. Jak jeden mąż popatrzyliśmy i ujrzeliśmy tam dumnie wyprężonych Marcina i Wieśka.

Zrozumiałem, że chłopcy postanowili chodzić za mną.

- Śledzili was - wyjaśnił sierżant. - Zauważyli, że coś się dzieje i w porę dali nam znać.

Na te słowa chłopcy uśmiechnęli się i dumnie unieśli ku górze kciuki.

- A cóż to za zabójczy zegarek? - komisarz zainteresował się “biopsikiem”. - Jak pragnę zdrowia, pierwszy raz widzę takie urządzenie!

- No wie pan - zacząłem dukać - to taka amatorska zabawka.

- Zabawka? - wykrzyknął zdumiony. - To coś uratowało nam życie! To jakiś laser czy co?

- Po prostu dźwięki - wyjaśniłem. - A w zasadzie ultradźwięki.

- Co pan wygaduje? - pogroził palcem. - Nie słyszałem żadnych dźwięków!

I wtedy odezwała się milcząca do tej pory panna Kruger:

- Wiedziałam, że wcześniej czy później Pan Samochodzik użyje swojej tajemniczej broni!

Te słowa odebrałem jako szczery komplement. Ale na tym nie koniec. Podeszła i (po raz pierwszy, odkąd ja poznałem) pełnym podziwu, a zarazem wdzięczności wzrokiem popatrzyła na mnie.

- Uratował mi pan życie, Panie Samochodzik - wypowiedziała te słowa załamującym się głosem. - Kiedy przeglądałam po raz pierwszy pańskie akta w Hamburgu, krew mnie zalała, że istnieje na świecie lepszy detektyw ode mnie.

- Bez przesady - natychmiast się speszyłem i zarazem osłupiałem. - To pani wszystko o mnie wiedziała?

Zamiast odpowiedzi tajemniczy uśmiech okrasił jej twarz.

No tak, wiedziała, kim jestem, ale dla niepoznaki udawała, że bierze mnie za fajtłapę. Pamiętam, że często odnosiłem takie wrażenie. Ona wiedziała nawet to, że nie cierpię udzielania wywiadów, znała wszystkie moje dziwactwa.

- Od kiedy wywęszył pan, że “współpracuję” z de Góreckim? - zapytała.

- Widziałem, jak wsiadała pani do jego samochodu przed bramą ministerstwa. Śledziłem was aż do samego Komorowa. Później widzieliśmy was podczas aukcji obrazów. Ten rzekomo skradziony laptop był dowodem, że jest pani w zmowie z de Góreckim - westchnąłem. - Wyjaśniła się wtedy sprawa tajemniczego napadu na panią i Pawła w hotelu “Heweliusz”. To nie był prawdziwy napad. To były rozgrywki pomiędzy panią a de Góreckim. Sprawdzał panią. Zresztą w kasynie również pani się z nim spotykała. I wreszcie w mieszkaniu Pawła zdradziła się pani ostatecznie.

Uniosła brwi ku górze w geście najwyższego zdumienia.

- Zastanawialiśmy się, kto mógł ukraść serwetkę z sygnaturą starodruku i ciągle wymieniałem jako głównych podejrzanych Vipera i Skorpiona. Pani jednak twierdziła, rzekomo kierowana intuicją, że włamywaczami nie są ludzie de Góreckiego. Skąd mogła pani wiedzieć, że to ludzie de Góreckiego? Nikt z nas nie wymienił jego nazwiska, więc wniosek był jeden: musiała pani znać de Góreckiego.

Pokiwała głową z uznaniem.

- Poza tym - dodałem - w Toruniu okazało się, że nie odróżnia pani stylów w architekturze. Pamięta pani to zdjęcie na tle kościoła Świętego Ducha? To było co najmniej dziwne, że agent komórki zajmującej się kradzieżami dzieł sztuki nie zna podstaw architektury. Nic dziwnego, bo jest pani policjantem, a nie historykiem sztuki.

- Pan Tomasz czasami mnie zadziwia - wtrącił komisarz Swada.

Już nie chciałem wspominać mojego wyjazdu do Hamburga, bo pewnie kobieta zdążyła się domyśleć, że to ja ją sprawdzałem.

- Czy jest coś, co mogłabym dla pana zrobić? - zapytała po chwili.

- Owszem - skinąłem głową. - Proszę powiedzieć, czy jest pani Arsenem Lupinem?

Westchnęła i delikatny uśmieszek zakwitł na jej ustach.

- Nie.

Uwierzyłem jej.

- Kiedy tak stałam na balkonie - zagadnęła zaraz - a pan poprosił Skorpiona o papierosa, blefował pan, twierdząc, że jestem Lupinem? Chciał pan zaintrygować tych drani, aby zyskać na czasie.

- Tylko tak mogłem wzbudzić w nich ciekawość. Lupin zalazł im za skórę, prawie tak samo jak nam. Ale, prawdę powiedziawszy, podejrzewałem panią o poważny romans z tym włamywaczem.

- Na początku myślałam, że to banda de Góreckiego i Mafiosa. Potem okazało się, że oni sami chcą dorwać Arsena Lupina. To dziwne, bo o moim przyjeździe wiedziało tylko pańskie ministerstwo, Mafioso i de Górecki oraz... Arsen Lupin. Sama jestem ciekawa, kto to?

“No tak” - pomyślałem ze zgrozą. “Przecież ona dostała jego wizytówkę z moim adresem na odwrocie. Lupin musiał znać sekretne plany obu ministerstw. Skoro Batura i pani redaktor nie byli Lupinem - to kto nim mógł być?”

Kobieta wyciągnęła do mnie rękę.

- Za późno na bruderszaft, ale mów mi Marta.

- Tomasz - rzekłem i wzruszając ramionami dodałem: - W końcu nie jestem taki stary.

ZAKOŃCZENIE

Za oknem delikatny puch białego prześcieradła przykrył ziemię. Delikatny nalot śniegu ozdabiał ją niczym siwe włosy głowę starca. Wyglądało to tak, jakby ziemia się postarzała albo została namalowana pędzlem niewidzialnego malarza.

Wigilia tego roku zapowiadała się wspaniale. Dziesięć stopni poniżej zera, suche i rześkie powietrze, wystrojone na tę okazję miasto, a w radio i telewizji festiwal nastrojowych kolęd.

Kupiłem kilka drobnych prezentów dla moich współpracowników i spacerkiem przeszedłem się po ośnieżonej warszawskiej ulicy. Jak miło było słyszeć ten chrupiący pod podeszwami świeżutki śnieg i wdychać nozdrzami zapach prawdziwej zimy, jaką pamięta się wyłącznie z dzieciństwa.

W biurze zastałem Pawła oraz Monikę, która ubrała małą choinkę i przygotowała stoliczek z kanapkami.

- Jak się czujesz, Pawle? - zapytałem wieszając puchową kurtkę.

- Marzę o dorwaniu Arsena Lupina - rzekł poważnie masując swoje chore kolano. - Skoro nasza panna Kruger nim nie jest, to znaczy tylko jedno, a mianowicie, że sprawa nie jest do końca rozwiązana. Ktoś przecież jechał w tym isuzu i nie na darmo znalazłem się w szpitalu.

- To fakt - przyznałem mu rację. - Ale może nie będzie więcej kradzieży?

- Mam taką nadzieję - rzekł bez przekonania.

Monika wniosła na tacy herbatę. Za oknem płatki śniegu leniwie sypały się z nieba i poczułem się szczęśliwy. Znowu byliśmy w komplecie, cali i zdrowi, i nie musieliśmy narażać zdrowia i życia przez jakiegoś Arsena Lupina. Niemniej jednak niedawna, listopadowa przygoda wciąż powracała niczym upiorne echo do naszej świadomości.

W efekcie złodziejskiej działalności Arsena Lupina zasoby naszej kultury zostały pomniejszone o unikatowy inkunabuł “Ars minor” Donatusa i wydaną po niemiecku biblię tłumaczoną przez Marcina Lutra. Te dwie pozycje nie wypłynęły jak dotąd na żadnej aukcji w kraju i za granicą. Istniały obawy, że Arsen Lupin był włamywaczem-kolekcjonerem i nigdy nie sprzeda starodruków. Nie napawało to optymizmem. Zawsze najbardziej obawialiśmy się złodziei-kolekcjonerów, których jedynym motywem było posiadanie, a nie zysk.

Na szczęście sprawa znalazła swój epilog w sądzie. Mafioso i de Górecki zasiedli na ławie oskarżonych pod zarzutem próby zabójstwa i rabunku. Policja miała niezbity dowód w postaci nagrania na taśmie wideo momentu, w którym Mafioso wyciąga starodruk z fortepianu na trzecim piętrze Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Za kratki powędrowali także Viper, Skorpion oraz dwaj Studenci. Baturę obciążyły dodatkowo zeznania Vipera oraz pani redaktor Bojanowskiej, która - swoją drogą - napsuła nam w całej sprawie sporo krwi. Ta nieustępliwa młoda osóbka, pragnąca sławy w mediach, wciąż siedziała nam na karku, a to śledziła nas, a to wyciągała od komisarza Swady różne informacje na nasz temat. Zjawiała się z ekipą telewizyjną w najmniej oczekiwanym momencie, jakby znała każdy nasz krok albo miała wtyczkę w naszej grupie. Przyznam się, że w pewnym momencie podejrzewałem ją o to, że jest samym Arsenem Lupinem.

Sankcję sądową otrzymał również kuzyn jednego ze studentów: konserwator Stanisław Cień, który odegrał niemałą rolę w kradzieży biblii.

Warto w tym miejscu poświęcić kilka zdań Patrykowi Cieniowi i Stefanowi K. To oni bowiem rok wcześniej powołali do życia “instytucję” pod nazwą Arsen Lupin. W najdrobniejszych szczegółach zaplanowali włamanie do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, Biblioteki Gdańskiej PAN oraz Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Ale istniał ktoś inny, znający ich plany. I ten ktoś sprzątnął im najpierw biblię, a potem włamał się do Biblioteki Gdańskiej, kradnąc “Ars minor”, aż wreszcie próbował wykiwać ich po raz kolejny w Toruniu. Jedynym, nikłym tropem prowadzącym do nowego Arsena Lupina, była postać fałszywego historyka Raczyńskiego. Nie udało nam się jednak odnaleźć staruszka hazardzisty, który według Pawła mógł być nowym Lupinem.

Nowy Arsen Lupin był dziwnym złodziejem, bo okradał innych złodziei. I chociaż w Toruniu poniósł klęskę, zupełnie nie wiedzieliśmy, czy nasza przygoda z włamywaczem dobiegła już końca?

Teraz kilka słów o naszej pannie Gerdzie Kruger vel Marcie Schmidt, kapitanie policyjnego oddziału do zwalczania przestępstw na międzynarodowym rynku handlem dziełami sztuki. Jej misja w Polsce (wybrano właśnie ją, bo znała język polski) miała za zadanie ustalenie szlaku przerzutu dzieł sztuki z Polski do Niemiec. W tym celu musiała ona zyskać zaufanie polskich antykwariuszy i sfingować autentyczną transakcję. Dom aukcyjny “Antikwa” miał markę niezbyt uczciwej spółki, ale jak zwykle brakowało dowodów. Plan Marty Schmidt polegał na zwabieniu do Hamburga Mafiosa oraz de Góreckiego oraz postawieniu ich przed niemieckim sądem z dowodami ich przestępczej działalności, to jest kradzionymi starodrukami. To dlatego panna Kruger nie utrudniała szajce Mafiosa i de Góreckiego działalności, wszak mieli oni dostarczyć dowody swojej winy. Autentyczna wizytówka od Arsena Lupina doskonale pomogła Marcie uwiarygodnić odegranie roli agentki Kruger, ale i zaniepokoiła ją. Ktoś posługujący się tym pseudonimem był zagrożeniem dla jej misji, bo znał jej plany. Jakimże to sposobem?! O wyjeździe do Warszawy fałszywej Kruger wiedziała tylko garstka osób z jej policyjnego dowództwa (to dlatego sekretarka Kinga nie wiedziała, że prawdziwa Kruger pozostała w Hamburgu). Panna Schmidt uważała zatem, że przeciek musiał nastąpić w Polsce. I to było jej kolejne zadanie: złapać Arsena Lupina!

Tymczasem “urabiała” szajkę Mafiosa i de Góreckiego. Pamiętacie, jak Marta za wszelką cenę pragnęła, abym nie jechał do Gdańska? Chodziło oczywiście o spotkanie z Mafiosem w Sopocie i nie chciała mieć w Trójmieście na karku mnie i Pawła jednocześnie. To była sprytna kobieta! Ot, chociażby rzucenie podejrzeń na Aldonę, że niby Dziewuch czyha na naszą bazę danych. Albo fakt przyznania się Pawłowi do hazardu. Nie była wszak pewna, czy przypadkiem nie wiemy o jej wizytach w kasynie. Cóż prostszego, jak się do tego przyznać? Zgubił ją jednak kolejny drobiazg. To było w Toruniu, gdzie wyraziła fałszywe zainteresowanie metodą kradzieży stosowaną przez Arsena Lupina? Skąd to przypuszczenie, że kradzieży dokona on w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika? To proste: ona o tym wiedziała. Żal jej było, co prawda, inkunabułu, ale zgodnie z wytycznymi musiała “chronić” de Góreckiego, aby go później złapać. Strona niemiecka bardziej ufała swoim sądom niż naszym, więc prowadziła tę grę po swojemu To był sprytny plan, choć nie do końca zgodny z międzynarodowymi konwencjami.

Ta przebojowa kobieta obnażyła też naszą lekkomyślność i łatwowierność. Pokazała, jak łatwo można nas podejść i wmówić każdą bzdurę.

Aha, i jeszcze jedno! To wszystko, co Marta Schmidt naopowiadała o sobie jako o Gerdzie Kruger było prawdą. Prawdziwa panna Kruger właśnie taka była, zaś nasza fałszywa agentka przywłaszczyła sobie jej tożsamość. Zapytacie od razu, czemu nie przefarbowała się na brunetkę, jaką była prawdziwa Kruger? Skąd ta niezrozumiała lekkomyślność? Ano, nie przypuszczała, że komukolwiek z nas przyjdzie do głowy to sprawdzić. No i wiedziała z mojego dossier, że mam słabość do... blondynek..

Monika podeszła do mnie z jakąś świąteczną kartką z życzeniami.

- To od panny Marty z Hamburga - rzekła z lekkim przekąsem. - Zrobiła się z niej doprawdy miła osóbka.

Monika miała rację. Życzenia od Marty Schmidt były urocze, ciepłe i autentyczne. Jak bardzo nie pasowały do poprzedniego wizerunku okropnej agentki.

Znała już całą prawdę o mojej wizycie w Hamburgu. Okazało się, że jej przełożonych bardzo zaniepokoiło pojawienie się w hamburskim biurze tajemniczego wujka Helmuta pytającego o agentkę Kruger. To wtedy po raz pierwszy chciano zabrać jej tę sprawę, ale moje milczenie w tej kwestii uśpiło ich czujność. Gdybym wtedy nagłośnił tę sprawę, panna Schmidt tego samego dnia odleciałaby do Niemiec. A tak nie wiedzieli, kto o nią pytał. Sądzili, że był to zapewne wysłannik polskiego antykwariusza albo... Arsen Lupin.

- Panna Schmidt pozdrawia cały nasz departament i jako prezent gwiazdkowy przynosi dobrą nowinę - poinformowałem moich współpracowników wczytując się w końcową treść kartki. - Wyobraźcie sobie, że strona niemiecka zamierza przysłać nam pewną sumę pieniędzy przeznaczoną na ratowanie polskich zabytków w ramach rekompensaty za goszczenie panny kapitan.

- W ten sposób chcą zatuszować wybryki panny Schmidt w Polsce - dogadywał Paweł. - Jakby na to nie patrzeć, to była ona kimś w rodzaju szpiega. Ale co się panu stało, szefie?

Pytanie Pawła przywróciło mnie do rzeczywistości. Oto bowiem byłem pod silnym wrażeniem informacji podanej przez Niemkę w następnym akapicie. Nie mogłem uwierzyć w to, co przeczytałem, więc natychmiast podałem chłopakowi kartkę. Paweł wziął ją ode mnie i zaczął czytać.

- O co chodzi? - zainteresowała się Monika.

- Lada dzień możemy spodziewać się w naszym departamencie panny Kruger - wyjaśnił Paweł. - Prawdziwej Gerdy Kruger. Strona niemiecka uzgodniła już wszelkie formalności z polskimi władzami w związku z operacją wymiany doświadczeń w zakresie ochrony dzieł sztuki! Marta Schmidt ostrzega: “Uważajcie, prawdziwa Kruger to nie przelewki. Nie to, co ja. Wesołych Świąt Bożego Narodzenia”. Jest jeszcze dopisek dla pana Tomasza: “Zaproszenie na kawę wciąż aktualne, ale najpierw musi pan schwytać Arsena Lupina!”

Uśmiechnąłem się na wspomnienie niedawnej rozmowy przed hotelem “Holiday Inn”, w której proponowałem jej filiżankę kawy.

“Nie udało się wtedy, może udać się później” - pomyślałem.

A potem rozpoczęliśmy naszą biurową Wigilię. Obejrzeliśmy prezenty, przełamaliśmy się opłatkiem i wypędziłem współpracowników do domu. Przez następny tydzień biuro miało być puste, aż do dnia drugiego stycznia, kiedy to mogliśmy się spodziewać przyjazdu z Niemiec panny Kruger! Przypomniałem sobie listopadowy wyjazd do Hamburga i postać kobiety spacerującej z jamnikiem na ulicy Samlandweg. Tak, to był potwór, nie kobieta.

Otrząsnąłem się z ponurych myśli i przypomniałem sobie o opłatku u ministra. Już zamierzałem wyjść, gdy na ekranie nie wyłączonego przez sekretarkę komputera coś zamigotało. Zainteresowany zerknąłem tam i ujrzałem komunikat informujący o nadejściu nowej poczty elektronicznej. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co zrobić i już chciałem wyciągnąć z gniazdka wtyczkę, gdy na szczęście przypomniałem sobie o notatkach zrobionych podczas wykładu Dziewucha. Wyciągnąłem kajecik i krok po kroku zacząłem postępować według instrukcji. Dopiero po kwadransie udało mi się to zrobić!

Po raz pierwszy w życiu odebrałem elektroniczną pocztę! Ale zaraz moja euforia stopniała.

Zjechałem na sam dół strony i odczytałem napisane drukowanymi literami życzenia:

WESOŁYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT! NIECHAJ TEN EGZEMPLARZ INKUNABUŁU ZNOWU POŁĄCZY NAS.

ARSEN LUPIN

PS PROSZĘ OTWORZYĆ ZAŁĄCZNIK.

Zrobiłem to i zaraz na ekranie komputera pojawiło się zdjęcie przedstawiające tytułową stronę jakiegoś starodruku. Wytężyłem wzrok i odczytałem jego tytuł: “Statuta synodalia Wratislaviensia” z 1475 roku, kolejny cenny inkunabuł, tym razem z wrocławskiego warsztatu Kaspra Elyana, a przechowywany w Archiwum Archidiecezji Gnieźnieńskiej.

12



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1 Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2 Arkadiusz Niemirski
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 18 Szumski Jerzy Pan Samochodzik i Bursztynowa Komnata t 2
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała

więcej podobnych podstron