PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze


ARKADIUSZ NIEMIRSKI

PAN SAMOCHODZIK

I…

FAŁSZERZE

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SPOTKANIE Z DAWNYM KOLEGĄ • KIM JEST „KOMA"? • GE­NIALNI FAŁSZERZE • POLECENIE PANI MINISTER • MOJE POGLĄDY NA TEMAT KOBIET • WIZYTA W MUZEUM NARO­DOWYM • SEWERYN ŻMIJEWSKI • KOLEJNY PORTRET • REWELACJE DZIEWUCHA, CZYLI BAKSZYSZ

Pewien mój kolega, którego od dawna nie widziałem, a który pra­cował tak jak i ja w kulturze, poprosił mnie o spotkanie w jednej z kawiar­ni na Nowym Świecie. Był kwiecień i ulice oddychały nową wiosną, a że w naszym departamencie nie mieliśmy żadnej pilnej roboty, zgodziłem się na krótką pogawędkę. Wymknąłem się z gabinetu niezauważony przez sekretarkę Monikę i sprawdzającego komputerową bazę danych Pawła.

Na ulicznych drzewach, których zieleń dopiero co nabierała so­czystości i narkotyzującej woni, wróble przedrzeźniały ćwierkaniem gru­chające pod nogami gołębie, a samochody próbowały zagłuszyć te ptasie igraszki. Może dlatego moja intuicja dodatkowo przytłumiona wiosenną burzą hormonów - nie wyłapała granego przez los preludium do kolejnej przygody.

Jan był blady i bliski załamania. Nie zamówił kawy, a herbatę, która podobno w małych ilościach dobrze robi na serce. Kiedy powiedział mi o co chodzi, zrezygnowałem z kawy. Zamówiłem - tak jak i on - her­batę.

- Kilka dni temu zadzwonił nieznany mi mężczyzna - opowiadał ze wzrokiem wbitym w czerwone papierowe serwetki na stoliku, a głos mu drżał. - Mówił dziwnym, nosowym głosem. Według niego jeden z portretów Wyspiańskiego, od lat zdobiący ściany Muzeum Narodowe­go, cieszący oczy rodaków i turystów z zagranicy, jest falsyfikatem. Nie­znajomy miał na myśli obraz pod tytułem „Portret dziewczynki" z 1895 roku. Odebrałem to jako żart, ale przedwczoraj podobny telefon się po­wtórzył. Tym razem tajemniczy informator wspomniał o „Portrecie dziew­czynki z fiołkami" z 1896 roku. W końcu poszedłem to sprawdzić.

Herbata stygła w stylowych filiżankach, a ja czekałem na dalszy ciąg opowieści. Dodam, że kolega Jan pracował od dawna w Muzeum Narodowym, zajmował się galerią Malarstwa Polskiego na pierwszym piętrze tej szacownej instytucji i niebawem odchodził na emeryturę.

- Poszedłem tam - ciągnął - i obejrzałem sobie w tej małej salce wspomniane dzieła Stanisława Wyspiańskiego.

- I co? - teraz mnie zadrżał głos.

- Wszystko w porządku - odpowiedział bez cienia ulgi na twarzy. - Znam konterfekty Wyspiańskiego jak własną kieszeń. Lepiej niż swoją twarz, którą codziennie widzę przed lustrem, i dałbym sobie uciąć głowę, Tomaszu, że te same pastele Wyspiańskiego widuję codziennie od kilku­nastu lat. Ten sam genialny Wyspiański co zawsze! A zatem patrzyły na mnie te same buzie, twarze niewinnych dziewczynek, które należą do naj­bardziej oryginalnej i cennej twórczości narodowej i europejskiej. Naro­dowy skarb!

- W czym zatem rzecz? - niecierpliwiłem się.

- W tym, że wczoraj telefon się powtórzył - ściszył głos Jan i upił nieco herbaty z filiżanki. - Tajemniczy informator rzucił kilka słów i się rozłączył.

- Co powiedział?

- „Sprawdź pod lupą oczy dziewczynki".

- Sprawdziłeś?

- Zrobiłem to nie powiadomiwszy nikogo - tłumaczył się. - Na­dal uważałem, że ktoś stroi sobie żarty. W wolnej chwili wziąłem dobrą lupę i obejrzałem oczy dziewczynki z portretu. Gołym okiem tego nie widać, ale pod powiększeniem znalazłem to...

- Co, na Boga?! - nie wytrzymałem napięcia i krzyknąłem tak głośno, że zaniepokojeni bywalcy kawiarni odwrócili się w naszą stronę z oburzeniem.

- Na granicy źrenicy i błękitnej tęczówki znajduje się maleńki podpis wykonany bardzo małymi czarnymi literami, coś w rodzaju sygna­tury. Cztery litery układające się w napis „Koma". Prawie niewidoczne, wykonane cienkim narzędziem i tuszem. Rozumiesz, Tomaszu?! To zna­czy, że mamy do czynienia z fałszerzem, który zostawia swój zakamuflowany ślad. Informator dał nam do zrozumienia, że mamy jego falsyfikaty. Ale to przecież prawdziwy Wyspiański, jak pragnę szczęśliwej emerytu­ry! Nie można podrobić takiego obrazu! Ten, który by to zrobił, musiałby być jakimś geniuszem.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy.

- Ale to chyba falsyfikaty - dodałem. - Bo skąd ten człowiek wiedziałby o niewidocznym gołym okiem podpisie, o którym nikt nie wie­dział?

- Masz rację - kiwnął smutno głową. - „Koma". Co to może zna­czyć? Żaden specjalista od Wyspiańskiego nie zetknął się z czymś podob­nym, a to znaczy, że mamy falsyfikaty.

Kiedy Jan mówił, przypomniałem sobie dawną przygodę, która spotkała mnie we Francji. Wówczas, niezwykle sprytny złodziej o pseu­donimie „Fantomas" kradł wielkie dzieła malarstwa z galerii zamków nad Loarą. Nie oszczędzał płócien Rembrandta i van Gogha. Jego metoda kradzieży była niezwykle pomysłowa i przebiegła. Faktem jest, że pomo­głem wtedy właścicielom odzyskać te cenne dzieła, ale Fantomasa zapa­miętałem na całe życie. Drugi raz przyszło mi walczyć z polskim włamy­waczem - złodziejem o pseudonimie „Arsen Lupin", który okradał pol­skie biblioteki z cennych inkunabułów. Ta sprawa psuła nam krew przez blisko sześć miesięcy i zakończyła się szczęśliwym ujęciem sprawcy. Od tego czasu polskie muzea i biblioteki wzmocniły system ochrony i dzisiaj z największych państwowych muzeów rzadko ginęły cenne eksponaty. Kradzieże dotykały przede wszystkim obrazów z prywatnych kolekcji. Te największe, jak chociażby obrazy wspomnianego Wyspiańskiego, były ubezpieczone i dobrze strzeżone w państwowych instytucjach, chociaż samo ubezpieczenie niczego nie załatwiało, a standardowa ochrona nie gwarantowała stuprocentowej pewności. Niemniej jednak informacja o podmianie obrazu tej rangi, co portret Wyspiańskiego, i to w Muzeum Narodowym, brzmiała jak ponury żart.

- „Koma" - powtórzyłem. - Z greckiego tłumaczy się to jako „głęboki sen". Albo „śpiączka". Czyżby to była aluzja do stanu ochrony polskich dzieł sztuki?

- Nie wiem, nie wiem - jęczał Jan. - Nasz informator wie o „Ko­mie" i to jest najbardziej niepokojące. Pobudził mnie do działania, nie ma co. Tylko, czy nie za późno ta pobudka nastąpiła?

Po chwili znowu zaczął mówić. Wyraźnie mówienie przynosiło mu ulgę.

- Jeśli nie ma żadnego fałszerstwa, to wychodzi na to, że tajemni­czy informator jest mądrzejszy od setki znawców malarstwa w naszym kraju. Wie więcej od nas, od wszystkich rzeczoznawców. Istnieje wprawdzie możliwość, że napis „Koma" wykonał sam Wyspiański, ale nikt o tym nie wiedział i nie wie. Niedługo poznamy prawdę, jak tylko zgłoszę sprawę dyrekcji i obrazy zabierze laboratorium.

- Kim był tajemniczy informator? - zapytałem.

- Nie przedstawił się.

- Ale jaki miał głos? Stary? Młody?

- Raczej średni. Ale mówił szeptem i przez nos. Pewnie dla utrud­nienia identyfikacji.

- Czy sygnatura „Koma" znajduje się na dwóch obrazach?

- Na obu, umieszczona w oczach. Dokładnie w lewym oku. Spraw­dziłem inne portrety, ale napisu już nie znalazłem. Teraz przechodząc obok jakiegoś portretu siłą się powstrzymuję, aby nie zbadać pod lupą oczu modela.

- Nie wiem, co to może znaczyć - rzekłem ponuro na koniec. - Nie wiem nawet, czego ode mnie oczekujesz. Nie potrafię ci pomóc. A i pocieszyć nie mogę, gdyż w tej branży trzeba mieć pewność, aby spo­kojnie spać. Musisz zawiadomić dyrekcję Muzeum Narodowego i poli­cję. To przekracza moje kompetencje.

- Wiem, że muszę zawiadomić górę, ale chciałem o tym z kimś porozmawiać. Teraz! Nagle! Rozumiesz mnie? Wiem, że docenili cię w ministerstwie po ujęciu Arsena Lupina, więc jesteś kimś w rodzaju spe­cjalisty od włamań...

- Nie przypominaj mi tej sprawy - mruknąłem.

- To jakiś koszmar. A chciałem spokojnie przejść na emeryturę... - utyskiwał załamany kolega.

Wracając do ministerstwa, myślałem wyłącznie o obrazach Wy­spiańskiego wiszących na pierwszym piętrze Muzeum Narodowego. Jeśli obrazy były prawdziwe, to jakim cudem mała sygnatura znajdująca się w oku dziewczynki z portretu uszła uwagi badaczy? Albo domalował ją z niejasnych dla nas powodów zwariowany konserwator, albo...

Tę myśl odrzucałem od siebie jak tylko potrafiłem najmocniej. Jeśli portrety były doskonałymi podróbkami, a Jan twierdził, że wyglą­dają na autentyki, mielibyśmy do czynienia z geniuszem! W swojej karie­rze natknąłem się na genialnego złodzieja obrazów Fantomasa, który był genialnym mistyfikatorem, ale nigdy jeszcze nie walczyłem z fałszerzem. Aby się o tym przekonać, należało czekać.

Zaniepokojony sprawą pasteli mimowolnie przejrzałem niedaw­ne raporty dotyczące obrazów polskich malarzy.

Oto przed rokiem pojawiła się reprodukcja znanego wcześniej obrazu, wykonana przez samego Wyspiańskiego - nieznany dotychczas portret z 1901 roku, o którego istnieniu nie wiedzieli nawet wybitni znaw­cy twórczości artysty, a który posiadała od przedwojnia pewna warszaw­ska rodzina. Nazwano go „Małą Józią". Obie prace mają podobny format. Różnią się jednak kompozycją. Przedstawiają tę samą twarz dziewczynki pokazaną z zupełnie innej perspektywy.

Jeśli Wyspiański malował reprodukcje, to pewnie tak, aby nie przy­pominały oryginałów. Żaden twórca nie namalowałby powtórnie tego sa­mego dzieła identycznie. Tak postępują tylko fałszerze. Jeden z najwięk­szych fałszerzy w dziejach ludzkości Jan van Meegeren podrabiał Vermeera tak genialnie, że jego prace bez problemu kupowały wielkie muzea. Był i inny zdolny fałszerz. Angielski malarz pokojowy Tom Keating. Przez ponad dwadzieścia lat fałszował dzieła Rembrandta, Goyi, Renoira i wie­lu innych. Nie wiadomo, czy przestępstwa te wyszłyby na jaw, gdyby Keating nie przyznał się do wszystkiego. Ów Keating na każdym obrazie pozostawiał swoją „wizytówkę" widoczną w promieniach rentgenowskich. Były to zazwyczaj nieprzyzwoite wyrazy lub jego nazwisko. Nasz Koma działał podobnie, też zostawiał swój podpis.

Historia fałszerstw zna wielu zdolnych malarzy, aby wspomnieć tylko Węgra Elmyra de Horyego, Hiszpana Manuela Pujola Baladasa, który wypuścił ponad siedemset prac Salvadora Dali, malarkę Claude Latour specjalizującą się w podróbkach Picassa i Utrilla; był także malarz Caseau, który fałszował Francoisa Milleta, a którego wspólnikiem był wnuk mistrza. Był wreszcie legendarny David Stein, który ponoć malował trzy „Picassy" przed śniadaniem. Był fałszerz Tycjana, Veronesa i Dűrera, Luka Giordao o przydomku Fa Presto, żyjący na przełomie XVII i XVIII wieku.

W Polsce nie było lepiej. Kilka lat temu w Muzeum Narodowym znalazł się falsyfikat obrazu Stanisława Wyspiańskiego, wraz z obrazami Olgi Boznańskiej, Aleksandra Kotsisa i Józefa Brandta. Wszystkie one wchodziły w skład kolekcji podarowanej w latach sześćdziesiątych przez rodaka z zagranicy. Jednak ich marna jakość artystyczna i złe sygnatury pozwoliły natychmiast wykryć fałszerstwo.

Kiczowate dzieła wnuka znanego malarza Juliusza Kossaka, Je­rzego, podpisywał czasami ojciec Wojciech (syn Juliusza); potem Jerzy „usamodzielnił się" i już sam fałszował sygnaturę ojca. Podobno Woj­ciech miał nawet zamiar podać go do sądu.

No dobrze, ale falsyfikaty wiszące w Muzeum Narodowym były dziełem artysty. Taką opinię wyraził Jan, a ufałem mu bezgranicznie w tej materii, gdyż mój kolega był rzeczoznawcą. Skoro nikt nie rozpoznał por­tretów do tej pory, musiał je sporządzić jakiś wybitnie utalentowany ma­larz.

Zamknąłem teczkę. Postanowiłem czekać i nie rozpalać już i tak pobudzonej wyobraźni. W trosce o swoje nerwy nie odwiedziłem nawet Muzeum Narodowego. We wtorek, a więc sześć dni po pierwszym telefo­nie, Jan odezwał się ponownie. Już z tonu jego głosu zrozumiałem, że stała się rzecz straszna.

- Falsyfikaty - oświadczył załamującym się głosem. - Genialne falsyfikaty, Tomaszu! Zbadaliśmy pastele Wyspiańskiego. Tragedia! Wszystkie portrety dziewczynek są fałszywe.

A zatem już nie dwa, a wszystkie pastele z dziewczynkami były fałszywe! Okazało się, że „wizytówki" fałszerza w postaci napisu „Koma" zostały namalowane w innych miejscach. Na przykład znaleziono je na innych portretach w kwiatach albo we włosach. Nie da się opisać, co dzia­ło się ze mną przez resztę dnia i cały tydzień. W dalszym ciągu liczyłem na jakąś pomyłkę, ale intuicja podpowiadała mi, że dokonano rzeczy strasz­nej. Ile jeszcze obrazów znajdujących się w Muzeum Narodowym było fałszywych? Kto to zrobił? Jak? I kiedy? Nawet tętniąca życiem wiosna nie mogła stłumić we mnie poczucia porażki i zagubienia. Czułem się jak pokrzywdzone dziecko, któremu zabrano ukochaną zabawkę, a tak wła­śnie traktowałem wielkie dzieła sztuki.

Po południu zadzwoniła pani minister i poprosiła mnie na rozmowę.

-Już pan wie, prawda? - spojrzała smętnie zza leczniczych szkieł w drogich oprawkach.

Skinąłem głową, ale nie odzywałem się.

- Miarka się przebrała, panie dyrektorze - mówiła dalej pani mi­nister, kobieta czterdziestoletnia, ubierająca się w szare żakiety, z włosa­mi upiętymi w duży kok. - Jeśli z tymi fałszywymi Wyspiańskimi to praw­da...

- Prawda - przerwałem. - Pracownicy Muzeum Narodowego się nie mylą.

-Ale nie zawsze. Zdarzało się już przecież, że ten sam obraz uzy­skał negatywne opinie muzealne i pozytywne sądowe. Kiedyś do war­szawskiego Muzeum Narodowego wstawiono do sprzedaży siedemnasto­wieczny obraz flamandzki. I co? Naukowe autorytety bez wątpliwości stwierdziły jego autentyczność. Ale ówczesny generalny konserwator zbadał farby i okazało się, że jednej z nich zaczęto używać dopiero w XIX wieku, co ostatecznie sprawę rozstrzygnęło. Dlatego bądźmy ostrożni. - Ma pani rację - przyznałem jej rację po namyśle. - W końcu w Muzeum Narodowym wiszą genialnie podrobione portrety Wyspiańskiego. Niesłychane! A to świadczy, że nikt wcześniej ich nie zauważył i dopiero sam fałszerz musiał interweniować. Pewnie stęsknił się za „sławą".

- Jak pan myśli - przerwała mi pani minister - czy możliwa jest sprzedaż portretów Wyspiańskiego?

- Nie ma mowy o legalnej sprzedaży. Przynajmniej w Polsce. A za granicą? Żaden dom aukcyjny nie wziąłby obrazu, który jest skatalo­gowany i stanowi własność państwową. Chyba że byłby to nieznany ob­raz uznanego malarza albo istniałoby uzasadnione podejrzenie, że artysta namalował identyczną reprodukcję, jak w wypadku „Małej Józi". Dlate­go nie rozumiem, po co ktoś fałszuje znane obrazy wiszące w najbardziej znanej galerii w Polsce? Co zrobi z takim obrazem?

- Chyba że mamy do czynienia z jakimś tajemniczym i bardzo bogatym kolekcjonerem - westchnęła pani minister.

- Tego się najbardziej obawiam.

- Dlaczego? - westchnęła z bólem na twarzy. - Dlaczego on to robi?

- A dlaczego skradziono „Monę Lizę", której sprzedać nie moż­na? - odpowiedziałem pytaniem. - Dlaczego usiłowano zniszczyć „Pietę" Michała Anioła? I czemu dziurawiono obrazy Matejki w Muzeum Naro­dowym?

- Ma pan rację, to było głupie pytanie.

-Ale jakże na miejscu. Zawsze je sobie zadaję, gdy zginie dzieło sztuki albo ktoś je zniszczy.

Pani minister chrząknęła, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że powie coś ważnego.

- Wiem, że bardzo pan pomógł naszym bibliotekom odzyskać sta­re druki - zaczęła - więc chciałabym, żeby przyjrzał się pan sprawie tych fałszywych portretów.

- Od tego jest policja - zaprotestowałem łagodnie. - Oni nie lubią, gdy obcy wtrącają się do śledztwa. Poza tym w ich departamencie do spraw zwalczania kradzieży dzieł sztuki nie pracuje już zaprzyjaźniony inspek­tor Swada i nie wiem...

- Właśnie udało mi się przydzielić pana w roli eksperta - uśmiechnęła się kwaśno pani minister. - Ich departament liczy sobie dwie osoby i pomyślałam, że przyda im się ktoś po historii sztuki. Znawca!

- Dziękuję, ale nie jestem znawcą malarstwa Wyspiańskiego - broniłem się. - Mamy wielu ekspertów w muzeach, którzy pomagają domom aukcyjnym wyceniać obrazy i stwierdzać ich autentyczność. Z kolei Muzeum Narodowe ma swoich rzeczoznawców. Niech oni po­mogą policji.

- Panie Tomaszu - jęknęła z pretensją w głosie kobieta, która była moim zwierzchnikiem. - Pan ma doświadczenie w sprawach tajem­niczych kradzieży dzieł sztuki. A chyba z kradzieżą mamy tutaj do czynie­nia? Proszę skontaktować się z podinspektor Koper. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Życzę udanej współpracy.

Wychodziłem, gdy pani minister zatrzymała mnie jeszcze na chwilę.

- Co pan myśli o ewentualnym nowym pracowniku? - popatrzyła na mnie uważnie zza biurka. - Przydałby się ktoś świeży w pańskim de­partamencie.

- Może w przyszłym miesiącu? - zaproponowałem niezadowolo­ny. - Teraz nowy pracownik przeszkadzałby w pracy. Żaden z nas nie miałby dość czasu, aby go przeszkolić.

- Zawsze pan narzekał na małą liczebność swojego departamen­tu. Zrobię dla pana wyjątek i kogoś panu przyślę. Ze względu na te portrety.

- Jeszcze jedna kobieta w departamencie? - przeraziłem się, wie­dząc, że pani minister rozpoczęła urzędowanie od skierowania kilku ko­biet do pracy w różnych departamentach naszego resortu.

- A co? - popatrzyła na mnie groźnie, zmrużywszy oczy. - Chyba nie jest pan wrogiem równouprawnienia?

Wróciłem do gabinetu zdruzgotany. Nowy pracownik w takim momencie! Kobieta. I to teraz, gdy mieliśmy sprawę tego fałszerza! Do­brze pamiętałem ostatnią sprawę kradzieży inkunabułów dokonywanych przez Arsena Lupina i wiedziałem, że tego typu zadania ciągną się miesią­cami. Poza tym byliśmy obecnie zawaleni dziesiątkami drobnych, ale ważnych spraw, i choć afera z fałszywymi portretami nie była mi na rękę, to musiałem poświęcić jej trochę czasu. Zmuszało mnie do tego sumienie i ciekawość. Inna sprawa, że w światku warszawskiej kultury dosłownie wrzało, a sprawa zaczynała nabierać rozgłosu.

- Proszę o herbatę, panno Moniko - zwróciłem się do sekretarki, gdy znalazłem się w departamencie i opowiedziałem moim podwładnym o rozmowie z panią minister. - Podobno dobrze robi na nerwy.

Zrobiła ją szybko, bo miała już chyba nastawiony czajnik. I gdy tylko oparzyłem sobie wargę gorącym napojem, wpadłem na pewien pomysł.

- Już wiem, co zrobię! - ucieszyłem się.

- Co takiego, szefie? - zainteresował się Paweł.

- Poślę tam ciebie, kolego - zwróciłem się do mojego podwład­nego. Paweł był nieocenionym pracownikiem, jeśli chodziło o przegląda­nie baz danych, wyszukiwanie faktów i fakcików z prasy codziennej czy gromadzenie najprzeróżniejszych - z pozoru nieprzydatnych - danych z ministerialnych raportów. Był przy tym osobnikiem wykształconym i wysportowanym, chociaż ostatnie kontuzje coraz częściej skazywały go na niewdzięczną, biurową robotę. - Komenda Główna Policji potrzebuje pomocy, a konkretnie niejaka podinspektor Koper. Jesteś sumienny, inte­ligentny i skończyłeś historię sztuki. Może trzeba będzie jeździć po Pol­sce? Tak jak za czasów Arsena Lupina. Pamiętasz tamtą jesień i zimę? To nie dla mnie, a ty jesteś młody.

- Szefie, ale nasza urocza pani minister panu kazała zająć się tą sprawą - zauważyła Monika. - To pana przecież wezwała.

- Owszem, zleciła mi tę robotę. Ale ja zlecam ją mojemu pracow­nikowi. Mam takie prawo. A od czego jestem dyrektorem? Czas najwyż­szy brać przykład z nieodżałowanego dyrektora Marczaka. Ten umiał się ustawić. Czy dyrektor musi sam wykonywać wszystkie polecenia swoich zwierzchników? Będę nadzorował całą operację zza biurka, bo muszę być obecny w biurze. Mam przypomnieć wam, ile mamy zaległych spraw?

Moja decyzja była nieodwołalna. Nie chciałem im mówić, że jed­nym z jej powodów była niezbyt miła perspektywa współpracy z kolejną w mojej pracy kobietą policjantem. Prawdopodobnie to była kwestia mo­jego zaawansowanego wieku, ale jak nigdy przedtem byłem przekonany, że mundur nie przystoi kobietom. Miałem dość kobiet wyzwolonych, emancypantek, wampów, bizneswomen i nade wszystko - niewiast w mundurze!

„Jak to dobrze, że za moje poglądy nie zwalniają jeszcze z pań­stwowych posad" - pomyślałem pijąc herbatę.

- Jaką cudowną herbatę pani robi, Moniko - powiedziałem to cie­płym głosem w tonie zachwytu. - Mężczyźni nie potrafią takiej zaparzyć. Świetna, naprawdę świetna.

- Przecież to zwykła ekspresowa z torebki - zdziwiła się Monika. Nie zrozumiała mnie. Nie chodziło mi o tę konkretną herbatę. W moich słowach objawiło się bowiem skrywane marzenie o świecie, w którym kobiety zajmują się parzeniem herbaty, a mężczyźni jej zdoby­waniem. Herbaty. I kobiety.

Po południu poszedłem do Muzeum Narodowego. Jego szare mury nie nastrajały optymizmem, ale musiałem tu przyjść dla kolegi Jana. Trze­ba było z nim porozmawiać i obejrzeć słynne już falsyfikaty!

- Czegoś podobnego nie widziałem, Tomaszu - mówił rozgory­czony kolega, gdy szerokimi schodami szliśmy do laboratorium. - Cho­ciaż wiem, że badamy falsyfikaty, nadal nie mogę w to uwierzyć. Koma to polski van Meegeren!

W pracowni konserwatorskiej spotkałem sześcioro ludzi w bia­łych fartuchach pochylonych nad obrazami. Szeptali nieustannie, nara­dzali się i znowu pochylali nad nimi. Było coś w tej atmosferze oględzin z misterium odprawianego ku czci wielkiej tajemnicy, ciche podziemie tchnęło zimnem prosektoryjnej sali, w której w roli nieboszczyka występowały fałszywe dzieła sztuki. To one miały zostać poddane „sekcji", tyl­ko że zamiast skalpela używano tutaj wprawnego oka i laboratoryjnych metod chemicznych, zamiast lekarzy występowali historycy sztuki, znaw­cy malarstwa i chemii.

Nikt na mnie nie zwrócił uwagi. Założyłem więc fartuch i bez słowa, niemalże na palcach podszedłem do stołów, na których leżały por­trety.

Obrazy wyglądały na autentyki. Często oglądałem pastelowe dzie­cięce buzie Wyspiańskiego, a te, na które teraz patrzyłem, wydały mi się właśnie tamtymi genialnymi portretami. Nic więcej nie potrafiłem powie­dzieć i dlatego mądre miny i powściągliwość w wydawaniu sądów ludzi w białych fartuchach zaimponowała mi.

Na tym tle wyróżniała się młoda i szczupła szatynka w wieku około dwudziestu ośmiu lat. Ładna niewiasta o surowym spojrzeniu zielonych oczu i łagodnym głosie.

- Fałszerz zna doskonale technikę malowania Wyspiańskiego - mówiła, gdy na chwilę wszyscy obecni wyprostowali się. - To jest wła­śnie największa szansa na jego złapanie, gdyż nie ulega wątpliwości, że musiał studiować w ASP. Samouk wykluczony. Koma po prostu zna każ­dy ruch kredką Wyspiańskiego. Być może zna na wylot tylko jego malar­stwo, gdyż jak na razie fałszuje tylko Wyspiańskiego. To by zawęziło obszar poszukiwań.

Każdy z tych znawców wypowiedział się na temat fałszywych portretów. Każdy z nich mówił mądrze, ostrożnie dobierał słowa, budował naukowo brzmiące frazy jak na seminarium, ale tak naprawdę nic nie wynikało z tego spotkania. Wprawdzie wszyscy byli zgodni co do tego, że Koma musi być geniuszem, ale to wszystko, co mieli do powiedzenia.

Niespodziewanie Jan przedstawił mnie „fartuchowemu" gremium:

- A to jest Pan Samochodzik...

- Przepraszam, kto? - zdziwiła się młoda szatynka.

- Chciałem powiedzieć: dyrektor Departamentu Ochrony Zabyt­ków w Ministerstwie Kultury i Sztuki, pan Tomasz N.N. - poprawił się Jan. - Użyłem pseudonimu.

- Śmieszny ten pseudonim - zaśmiała się kobieta ku mojej bier­nej postawie. - I co pan sądzi o tej sprawie?

- Co sądzę? - zakłopotałem się. - Może to ten sam złodziej i fałszerz, który w 1974 roku w Muzeum Narodowym w Gdańsku skradł obrazy Antona van Dycka „Ukrzyżowanie" i Pietera Breughla „Kobieta przenosząca żar". Na miejscu oryginałów umieszczono reprodukcje wy­cięte z popularnego tygodnika.

- Ale tutaj mamy do czynienia z genialnym falsyfikatem - zauwa­żył wysoki brunet przed pięćdziesiątką, który był jakimś doktorem, o czym informował identyfikator.

- To tylko niewinne szukanie w pamięci podobnych przypadków - wyjaśniłem. - Może od 1974 roku fałszerz nauczył się malować?

- Pan raczy żartować.

- Mają państwo rację - speszyłem się. - To żarty. Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki mam doświadczenie w łapaniu złodziei dzieł sztuki. Ale z podobnym przypadkiem nigdy się jeszcze nie spotkałem.

- To pan złapał Arsena Lupina, prawda? - zainteresowała się sza­tynka i podała mi rękę. - Miło mi. Podinspektor Mariola Koper.

Zbaraniałem. Nie spodziewałem się spotkać tutaj oficera policji zajmującego się sprawą fałszywych portretów, chociaż nie było to w koń­cu takie dziwne. Specjalna komórka policji była od ścigania złodziei dzieł sztuki. Inna sprawa, że nie spodziewałem się policjantki znającej się na sztuce.

Nie miałem wiele do powiedzenia, więc szybko opuściłem Mu­zeum Narodowe zamieniwszy z towarzystwem kilka nic nie wnoszących do sprawy frazesów.

Następnego dnia rano spotkała mnie niespodzianka. Oto zjawił się w biurze młody brunet w wieku trzydziestu lat, średniego wzrostu oku­larnik. Przyniósł nam jakiś dokument prosto z sekretariatu ministra.

Pani minister przejęła się sprawą Komy. Ufundowała wysoką na­grodę za odzyskanie zaginionych obrazów Wyspiańskiego bądź udziele­nie informacji, które przyczynią się do schwytania złodzieja i fałszerza. Czterdzieści tysięcy złotych, to była niezła sumka, która mogła zachęcić nawet zwykłego zjadacza chleba do wykrycia przestępcy. Oczywiście, pracownicy ministerstwa byli tego przywileju pozbawieni.

- Nazywam się Seweryn Żmijewski i mam tu pracować - oświad­czył, gdy skończyłem czytać.

Więc to on był tym nowym wynalazkiem pani minister. Nasz nowy pracownik! Nie spodziewałem się go tak szybko. Przede wszystkim nie śmiałem pomyśleć, że mógłby to być mężczyzna. Byłem święcie przeko­nany, że pani minister przyśle nam niewiastę, aby doprowadzić do równo­wagi liczebnej kobiet i mężczyzn w naszym departamencie. Stałem i wpa­trywałem się ze zdziwieniem w nowego pracownika, aż tamtemu zrobiło się głupio.

- Coś się stało? - zapytał zaczepnie. - Nie podobam się panu?

Przyjrzałem mu się z wielką uwagą, ale i jednocześnie z obawą. Facet nosił się na urzędnika, miał szary garnitur i niebieską koszulę z żół­tym krawatem. Ot, jeszcze jeden młody urzędnik o bladej twarzy i błysz­czących włosach, kolejna administracyjna mrówka. I do tego ambitna. Ale zza leczniczych szkieł patrzyły na mnie oczy inteligentnego złośnika. Seweryn Żmijewski przynosił w nasze progi niezdrową ambicję.

- Myślałem, że przyślą kobietę - szepnąłem.

- Ale nie przysłali - zaśmiał się nerwowo. - Nie tylko kobiety studiują historię sztuki. Ja miałem, proszę pana, same dobre oceny na stu­diach.

Kolega Żmijewski musiał być prymusem. Zachowywał się przy tym arogancko i zdaje się, że z góry traktował ludzi. A tej cechy okropnie nie lubiłem.

Zamknąłem się szybko w gabinecie, aby nie doszło do jakiejś wymiany zdań, której później mógłbym żałować.

- Zrobi mi pani kawkę? - usłyszałem zza drzwi prośbę nowego pracownika.

- Jest pan nowy - odcięła się Monika. - To pan zrobi mi kawę.

- Ależ proszę pani, ja skończyłem studia - oburzył się kolega Se­weryn. - Mam wam pomóc odnaleźć fałszerza. Jestem pracownikiem merytorycznym. Mój ojciec zna wiceministra i...

Dalej nie słuchałem jego wyjaśnień. Ciężko usiadłem na fotelu i zasępiłem się. Bezczelny protegowany! Co za nieszczęście spłynęło na nasz departament. Dlaczego pani minister nie przysłała jednak kobiety?

Przed południem przyszedł do biura Paweł, który od rana bawił z podinspektor Koper w Muzeum Narodowym i w Komendzie Głównej. Był tak podniecony, że nie zauważył wcale „nowego", czyli Seweryna Żmijewskiego.

- Widziałem je - grzmiał od progu Paweł. - Co za genialne falsy­fikaty! Doskonałe. Aha, pierwsze piętro Muzeum Narodowego jest od dzisiaj nieczynne dla zwiedzających. Wszystkie obrazy muszą zostać pod­dane szczegółowym badaniom. U nas w Warszawie i we wszystkich od­działach w Polsce. Oby więcej falsyfikatów nie było.

- Też mam taką nadzieję.

- Aha, jeszcze jedno - chrząknął Paweł. - Podinspektor Mariola zaprasza pana do Łazienek na wysłuchanie...

- Czego?

- Siebie - zaśmiał się Paweł. - Chciałaby pana poznać w mniej służbowych okolicznościach. Odbędzie się tam koncert muzyki poważnej.

- Czemu nie! - wzruszyłem ramionami.

O szesnastej byłem już gotowy do wyjazdu do Łazienek. Zbliża­łem się do Rosynanta, gdy ujrzałem dawną naszą znajomą, której nie wi­działem ze dwa lata. Pomagała nam przy sprawie Arsena Łupina. To była piegowata studentka, którą swego czasu nazwałem zabawnie: „Dziewuch". Muszę przyznać, że zewnętrznie niewiele się zmieniła, może trochę czas zaostrzył rysy jej twarzy i domalował do oczu więcej powagi, ale nadal była cała sobą młodzieżowa. W dziurawych dżinsach i w krót­kich, postrzępionych rudych włosach przypominała chłopczycę.

- Znalazłam pana - ucieszyła się, ale miała rozbiegany wzrok i nerwowo żuła gumę. - Wiem o falsyfikatach Wyspiańskiego i dlatego pomyślałem, że kto jak kto, ale pan na pewno zajmuje się tą sprawą.

- Witaj, Dziewuch - przywitałem ją. - Zgadza się.

- Nie lubię tego przezwiska - wypuściła z buzi dużego, różowego balona - Panie Samochodzik.

Pogroziłem jej filuternie palcem.

- Ja też nie lubię swojego - rzekłem. - Mów, o co ci chodzi.

- O tego fałszerza, o którym w kraju tak głośno! Każdy, kto ma coś do powiedzenia na jego temat, chce zgarnąć czterdzieści tysięcy zło­tych, no nie?

- Czy masz może coś do powiedzenia?

- A podzielimy się nagrodą?

- Czemu nie! Jak znajdziemy Komę, to może nawet zrezygnuję ze swojego udziału - zażartowałem. - Mów.

- Ach, to ten gość ma już ksywkę? - podskoczyła z wrażenia. - Koma. Ładnie! Ale do rzeczy. Od roku prowadzę z kolegą sklep z ozdo­bami artystycznymi. Srebro, metal i plastyk.

- A komputery? - zdziwiłem się, gdyż Dziewuch była dobrze zapowiadającym się informatykiem.

- Duża konkurencja, na razie się wycofałam. Ale kto wie, może kiedyś powrócę do komputerów i opracuję coś na wzór Reproduktion Rudolph.

Dziewuch się ze mnie nabijała. Reproduktion Rudolph była nazwą skomplikowanej techniki komputerowej z 1983 roku wymyślonej przez szwajcarski koncern chemiczny. Miała służyć do sporządzania kopii ob­razów: każde pociągnięcie pędzla było odtwarzane wiernie, punkt po punk­cie, a dokładność sięgała ułamków milimetra. Płótna namalowane przez komputer miały być opatrzone napisem „reprodukcja" i w ten sposób bez­piecznie sprzedawane. Paradoksalnie, ten system przyczynił się do roz­woju działu kryminalistyki badającego fałszerstwa.

- Głupstwa gadasz - zbeształem ją. - To już lepiej pozostań w obecnej branży.

- Idzie całkiem nieźle.

- Do rzeczy - westchnąłem.

- Otóż, słyszałam na jakimś party o jednym modnym fałszerzu. Absolwent ASP. Podobno wielu nowobogackich zamawiało u niego obra­zy znanych mistrzów. Nie brał drogo, ale podobno był dobry.

Mój zniecierpliwiony wzrok, który utknął na wskazówkach ze­garka, powoli przeniósł się na Dziewucha.

- Nazywają go Bakszysz - dodała.

ROZDZIAŁ DRUGI

O STANISŁAWIE WYSPIAŃSKIM • CZY KOLEGA ŻMIJEWSKI ŚLEDZIŁ NAS W ŁAZIENKACH? • POZNAJEMY KRYTYKA KREMPLA • DRAŻLIWE PYTANIE • JAK FAŁSZERZ PODMIE­NIŁ PASTELE? • UCIERAM NOSA ŻMIJEWSKIEMU • KŁAM­STWA PROROKA • SPAGHETTI U PANI REGINY

Urodzony w 1869 roku syn rzeźbiarza Stanisław Wyspiański był nie tylko malarzem i nie tylko twórcą najpiękniejszej w malarstwie pol­skim serii portretów dzieci. Dla większości to przede wszystkim drama­turg, gdyż spod jego pióra wyszedł największy polski dramat XX wieku zatytułowany „Wesele" (1905). Ale Wyspiański był prawdzie renesanso­wym człowiekiem swojej epoki - malował, rysował, projektował witraże, wnętrza i rekwizyty teatralne. Dużo by wymieniać dziedzin, w których ten artysta zasmakował, ale trzeba nadmienić, że we wszystkim, co robił, wykazywał mistrzostwo.

Miał wielkie plany. Wspólnie z Władysławem Ekielskim stwo­rzył projekt przebudowy wzgórza wawelskiego i uczynienia z niego Akropolis. Współpracował też z Janem Matejką przy polichromii Kościoła Mariackiego. Dodajmy, że Wyspiański był związany przez całe życie z Krakowem, z jego romantyczną przeszłością, zabytkami i pamiątkami kultury. Mieszkał u stóp Wawelu i z każdym tonem Dzwonu Zygmunta stawał się coraz bardziej polski.

Wielką przygodę ze sztuką rozpoczął od edukacji w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. W jego malarstwie z pewnością znajdziemy wpływ Mistrza Jana, ale i secesji, symbolizmu, a później impresjonizmu. Wy­spiański bawił przecież pod koniec XIX wieku w Paryżu, gdzie zetknął się bezpośrednio z twórczością Gauguina i nabistami. Jak każdy wielki artysta potrzebował inspiracji i kontaktów z innymi twórcami i prądami twórczymi, wizyt w Luwrze, koncertów w Operze Comique i Wielkiej Operze, a gdy okrzepł jako artysta posiadł to, co mają najwięksi z nich - to coś, co odróżnia i stanowi o artystycznym ego.

Tyle o Wyspiańskim, bo oto moim oczom ukazał się już Pałac na Wodzie w warszawskich Łazienkach. Nie bez kozery zbliżając się po­przeczną aleją od ulicy Parkowej, myślałem o Wyspiańskim, wszak to tutaj umieścił autor akcję swojego słynnego dramatu „Noc listopadowa", to na terenie parku w obecnej Wielkiej Oficynie znajdowała się za czasów Królestwa Polskiego Szkoła Podchorążych, w której spiskowali powstań­cy. Jak wiemy z lektury dzieła, los powstania został jednej nocy przesą­dzony: w Warszawie miały nie zakwitnąć róże (symbol zwycięstwa), bo zbliżał się czas umierania.

Róż nie ma, róże pomarły;

badyle kwiatów suche

wichry przegonne w puch starły;

z liści złotych kobierzec na wodzie.

Jednak było w tym dramacie dużo nadziei. Według autora miał nadejść czas, w którym róże zakwitną i to, co umarło, odrodzi się.

Umierać musi, co ma żyć [...]

gdy wszystko żywe musi lec

pod ręką, która znaczy kres,

śmierć tych użyźnia nowe pędy

i życie nowe sieje wszędy.

W odpowiednim nastroju - bliższym refleksji i zadumy niż nadziei - zbliżyłem się do amfiteatru, pięknego zabytku naszej stolicy, wzorowanego na antycznym teatrze w Herkulanum. Na półkolistej wi­downi usytuowanej na brzegu stały grupki ludzi, niektórzy siedzieli już na widowni; wśród nich dostrzegłem podinspektor Mariolę Koper i Pawła. Dosiadłem się do nich skinąwszy tylko w milczeniu głową na powitanie. Wnet rozpoczął się koncert orkiestry kameralnej, który trwał ponad godzinę. Pod koniec koncertu scena na wyspie z muzykami ubra­nymi we fraki była już całkowicie pogrążona w niebieskich i zielonych światłach reflektorów, sprawiała wrażenie pływającej na ciemnej wodzie wysepki stworzonej ze snu.

Nastrój rozmarzenia prysł w mgnieniu oka przy „Allegro animato e grazioso" z I Symfonii Roberta Schumanna. Oto ujrzałem przechodzą­cego alejką nieco powyżej naszych głów osobnika, który na moje intu­icyjne odwrócenie głowy zareagował przyspieszeniem kroku, i w ogóle zachowywał się konspiracyjnie. Jeszcze nie zabrzmiały pierwsze oklaski i ukłony muzyków, a ja szedłem już ciemną alejką w kierunku południo­wym (zostawiwszy nieświadomych niczego panią podinspektor i Pawła). Szedłem za Sewerynem Żmijewskim, bo jego - jak mi się zdawało - wi­działem przed chwilą, ale mężczyzna odbił w lewo i zniknął za drzewami. Poszedłem za nim kawałek, ale na sąsiedniej alejce napotkałem jedynie wiewiórki.

Zgubiłem go. Mocno zamyślony wróciłem pod amfiteatr. Recital dobiegł końca i scena opustoszała, ludzie opuszczali antyczną widownię w zadumie, inni odchodząc rozmawiali głośno, a jeszcze inni stali wśród widowni i dyskutowali. Do nich należeli pani podinspektor, Paweł i jakiś postawny, starszy mężczyzna, którego już gdzieś kiedyś widziałem.

- Pan Tomasz! - zawołała policjantka, widząc mnie na alejce.

- Proszę do nas! - zapraszał mnie Paweł, dusząc w sobie cieka­wość co do powodu mojego nagłego zniknięcia.

- Pan Jerzy Krempl - przedstawiła wysokiego mężczyznę ubra­nego w kremowe spodnie i jasną koszulę. - A to pan Tomasz N.N. z Mini­sterstwa Kultury i Sztuki.

Znałem mężczyznę. Teraz dopiero sobie przypomniałem, kim był. Swego czasu uchodził za największego krytyka malarstwa w Warszawie, między innymi znawcę Wyspiańskiego. Był już na emeryturze, ale trzy­mał się wybornie, gdyż był typem wysportowanym i energicznym. Wy­starczyło popatrzeć na jego olbrzymi tors, śniadą twarz ukazującą rząd białych i zdrowych zębów albo czuprynę ciemnych włosów, którą dys­kretnie dotknął nad uszami pędzel czasu umaczany w srebrnej farbie. Pod­winąwszy rękawy koszuli, mężczyzna odsłonił umięśnione i owłosione przedramiona.

- Miło mi pana poznać - bąknąłem niepewny, czy nasze spotka­nie było tak zupełnie przypadkowe.

Krempl próbował zmiażdżyć mi rękę swoim żelaznym uściskiem, ale na szczęście zrezygnował i wyjął złotą papierośnicę. Zapalił sam. Ru­szyliśmy spacerkiem ku oświetlonemu już Pałacowi na Wodzie. Rozmo­wę prowadziła podinspektor Koper.

- Co za miłe i niespodziewane spotkanie! - mówiła do Krempla.

- Pan też lubi koncerty w Łazienkach?

- Zawsze tu przychodzę w środy.

- Nie wiem, czy pan wie, ale zajmujemy się sprawą portretów Wyspiańskiego.

- Co za tragedia - szepnął krytyk, ale z wyrazu jego twarzy nie mogłem niczego odczytać. Zmierzchało już i poza tym szedłem po drugiej stronie alejki. - Wielka strata dla narodowej kultury.

- Czy sądzi pan, że fałszerstwa i podmiany portretów dokonano na zamówienie jakiegoś bogatego kolekcjonera? - zapytał Paweł.

- Tak myślę - rzekł. - Powiem więcej, uważam, że ten kolekcjo­ner nie mieszka w Polsce.

- Czemu? - zainteresowałem się.

- Kto o zdrowych zmysłach podmieniłby obrazy Wyspiańskiego i trzymałby je w kraju. Nie, to byłoby czyste szaleństwo! Moim zdaniem, to robota kolekcjonera z zagranicy. Polaka, owszem, ale mieszkającego w Stanach Zjednoczonych albo nawet w Brazylii czy w Australii.

- Ciekawa hipoteza - pokiwała głową kobieta.

- Czy państwo już coś ustalili? - zagadnął nas, gdy mijaliśmy klasycystyczny portal pałacu.

- Niewiele. A tak naprawdę, to nie wiemy: kto, jak i kiedy to zro­bił. Koma mógł zamienić portrety kilka lat temu. Są tak rewelacyjnie sko­piowane, że nikomu z Muzeum Narodowego nie przyszło do głowy je sprawdzać. Nikt ze zwiedzających nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że wiszą tam falsyfikaty.

To była prawda. Kolega Jan nie mógł uwierzyć w ten ponury fakt, nawet wtedy, gdy wiedział, że ma przed oczyma fałszywe obrazy.

- Dopiero sam fałszerz zwrócił nam uwagę - dodałem. - Ciekawe dlaczego? To jest zastanawiające.

- A cóż w tym niezwykłego? - zaśmiał się nerwowo krytyk.

- Każdy pragnie sławy. Powiesił falsyfikaty, w ukryciu trzyma autentyki, ale jest nienasycony. Pragnie, aby świat wiedział o jego sprycie, o jego samotności. Może przychodzi nawet do Muzeum Narodowego i ogląda ludzi podziwiających jego dzieło?

- Mówił pan, że to ktoś z zagranicy - zauważył Paweł.

- Owszem - klepnął Pawła po ramieniu. - Tak tylko wyobraża­łem sobie tego człowieka. Jeśli nie przychodzi do Muzeum Narodowego po podnietę, bo mieszka na przykład w Nowym Jorku, to tym bardziej pała chęcią powiadomienia opinii społecznej w kraju o swoim czynie.

- Mogło być tak - wtrąciłem - że Koma, który mieszkał i wciąż mieszka w stolicy, zrobił to dla kogoś z Nowego Jorku. W tym wypadku mógł przychodzić do Muzeum Narodowego.

Pogadaliśmy jeszcze z kwadrans i z powodu chłodu pożegnali­śmy się na Parkowej. Pan Krempl wręczył każdemu z nas wizytówkę.

- Kontaktujcie się ze mną w tej sprawie - rzekł. - Służę pomocą. O każdej porze. Musimy złapać ptaszka.

- Czy nie wie pan, gdzie obecnie mieszka pan Fijałkowski? - za­pytała jeszcze podinspektor Mariola.

Teraz sobie przypomniałem, że Krempl miał w latach siedemdzie­siątych i na początku osiemdziesiątych etatowego przeciwnika, zaciekłe­go adwersarza w osobie innego krytyka - Zenona Fijałkowskiego. Obaj panowie szczerze się nienawidzili i ich słynne kłótnie na antenie radiowej były swego czasu istną atrakcją w świecie artystycznym stolicy. Krempl uważał, że Wyspiański był lepszym dramaturgiem niż malarzem, a Fijał­kowski miał zdanie dokładnie przeciwne. Podobno każdy z nich dostawał furii, gdy wspominano przy nim nazwisko drugiego, więc zrozumiałem, czemu panna Mariola zapytała o Fijałkowskiego dopiero pod koniec na­szej rozmowy.

Na szczęście Krempl nie okazał wielkiego oburzenia.

- Nie wiem - odpowiedział zażenowany. - Skąd mogę wiedzieć? A o co chodzi?

- Chcieliśmy włączyć do naszego śledztwa wszystkich znawców Wyspiańskiego. Rozumie pan, każdy może się przydać.

- Jeśli chcecie, abym wam pomógł, to wyłączcie z gry Fijałkow­skiego - warknął. -Albo ja, albo on. Wybierajcie!

- Dobrze - uśmiechnęła się uroczo policjantka. - Wybieram pana.

Rozstaliśmy się. Przed udaniem się do domów usiedliśmy jeszcze w kawiarni na Puławskiej. Jak się okazało, dzisiejsze spotkanie z kryty­kiem nie było przypadkowe, a zostało z premedytacją zaaranżowane przez pannę Mariolę i Pawła. Dowiedzieli się o znanym kiedyś krytyku i zdoby­li skądś informację, że Krempl przychodzi w każdą środę na koncert do Łazienek.

W rewanżu opowiedziałem im o Sewerynie Żmijewskim, którego widziałem w Łazienkach.

- Ale może mi się zdawało - zastrzegłem się. - Było ciemno, a takich młodych ludzi, jak nasz nowy kolega, jest obecnie wielu.

- Garnitury zastąpiły mundury - zażartował Paweł.

Gdy piliśmy herbatę, pani podinspektor podzieliła się ze mną wia­domością (Paweł był na bieżąco informowany), że w oddziałach Muzeum Narodowego trwa sprawdzanie obrazów Wyspiańskiego. Jak dotąd spraw­dzono pastele w Krakowie i Poznaniu. Dotychczasowy wynik był nega­tywny, co wskazywało, że fałszerz działał wyłącznie w Warszawie.

- Nurtuje mnie, w jaki sposób podmieniono pastele Wyspiańskiego?

Zapadła cisza. Podinspektor Koper miała rację. Nie można było zaprzeczyć istnieniu genialnego fałszerza, który w samotności przygoto­wał idealne kopie. Aby jednak podmienić obrazy w dobrze strzeżonym Muzeum Narodowym, potrzebował on wspólnika. Przecież nie mógł tego zrobić podczas godzin otwarcia, a wyłącznie poza nimi, w nocy.

- Jutro - zwróciła się do mojego pracownika - musimy przejrzeć akta wszystkich pracowników Muzeum Narodowego począwszy od 1992 roku. Okres dziesięciu lat chyba wystarczy. Badanie będzie długie, bo nie mamy nikogo do pomocy.

- Mogę wam kogoś podesłać - zaproponowałem.

- Kogo?

- Seweryna Żmijewskiego - uśmiechnąłem się.

- Czy ma pan już jakiś pogląd w naszej sprawie? - zmieniła temat panna Mariola, a z jej wyrazu twarzy biło rozczarowanie moją osobą. - Ciągle wyręcza się pan innymi. Rozumiem, że ta sprawa jest trudna, ale chodzi o skarby narodowej kultury. Poza tym to moja pierwsza tego typu sprawa. Jak złapię Komę, awansuję na inspektora i będę pierwszym młodym oficerem policji w Polsce z dorobkiem.

- W dodatku oficerem w spódnicy - dodałem na pożegnanie.

Rankiem następnego dnia Seweryn Żmijewski spóźnił się do pra­cy pięć minut, co nie uszło uwagi czujnej Moniki. Sekretarka nie lubiła nowego pracownika i wcale się z tym nie kryła. Ale kto z nas lubi protego­wanych, choćby byli oni pupilkami samego ministra?

- Pięć minut spóźnienia - rzuciła mu zamiast „dzień dobry".

- A pani to się nigdy nie spóźnia? - postawił się. - I proszę bez tych złośliwych uwag! Pracownik umysłowy ma chyba większe prawa niż...

- No, śmiało! - prowokowała Monika. -Chciał pan może powie­dzieć „fizyczny"?

- Chcę tylko powiedzieć, że mogę się zamyślić, a to jest już wy­starczający powód do spóźnienia.

- Że niby nie jestem umysłowa? - nie reagowała na jego tłuma­czenie zdenerwowana sekretarka. - Tak?!

Kolega Żmijewski zaraz się przygarbił, gdy ujrzał mnie stojącego w drzwiach gabinetu. Patrzyłem nań groźnie spode łba i z rozbawieniem widziałem, jak nowy pracownik stracił rezon. Pewnie zastanawiał się, czy rozpoznałem go wczorajszego popołudnia w Łazienkach i co zamierzam z tym fantem dzisiaj zrobić.

- Pan pozwoli do mnie - warknąłem na niego.

- Tak jest, panie dyrektorze.

„Dyrektorze" - przedrzeźniałem go w myślach. „Teraz to się podlizujemy, co?"

Wszedł zmieszany i ostentacyjnie unikał mojego wzroku.

- Dlaczego jest pan taki spięty? - zapytałem.

-Ja? Nie - wciąż unikał mojego wzroku. - Wydaje się panu. Tro­chę głowa mnie boli. Niedotlenienie. A może to wiosenne osłabienie?

- Powinien pan więcej czasu przebywać na świeżym powietrzu. Wczoraj na przykład byłem w Łazienkach...

Magister Żmijewski skurczył się w sobie i pobladł na samo wspo­mnienie o Łazienkach. A zatem to on wczoraj przechodził obok amfite­atru. Już zamierzałem zapytać, dlaczego nas śledził, gdy nagle zmieniłem zamiar.

- Panu też radzę tam chodzić - rzekłem. - Ale od dzisiaj przeno­szę pana na Puławską.

- Dokąd? - zdziwił się.

- Do Komendy Głównej Policji. Pomoże pan Pawłowi i podin­spektor Marioli Koper. Trzeba przejrzeć akta pracowników Muzeum Na­rodowego.

Chyba się ucieszył, bo oczy mu się zaiskrzyły i odważniej na mnie spojrzał.

- To krok od Łazienek - zauważyłem z tajemniczym wyrazem twarzy. - Po pracy może pan pospacerować.

Spuścił wzrok i odchrząknął zakłopotany.

- I proszę zapamiętać - zbliżyłem swój nos do jego wystraszonej twarzy - że nie toleruję spóźnień. Szczególnie dotyczy to pracowników umysłowych. Jak pan często jest zamyślony, to niech się pan nauczy my­śleć chodząc.

Kiedy zostałem w gabinecie sam, zadowolony, że utarłem kole­dze Żmijewskiemu nosa, i zanim jeszcze panna Monika zrobiła mi herba­tę, zadzwoniłem do Dziewucha. Umówiłem się z nią punktualnie o dwu­nastej na placu Zamkowym pod kolumną Zygmunta.

Czas było sprawdzić, kim był Bakszysz.

***

Dziewuch siedziała na murku zwrócona plecami do Wisły. Dzień był pogodny, nieco wietrzny, ale prawdziwie wiosenny, więc nic dziwne­go, że po placu Zamkowym łaziły grupki turystów i młodzieży, nie tylko akademickiej, ale i szkolnej.

Miło było odbyć z Dziewuchem spacer uliczkami Starego Miasta, którego zabytkowe mury i śliski bruk upstrzony miejscami końskim nawozem przywodził na myśl stare czasy, gdy furmanki były nie atrakcją turystyczną, a popularnym środkiem transportu.

Kierowaliśmy się w stronę Barbakanu, gdzie według informacji posiadanych przez Dziewucha przebywała osoba zdolna udzielić nam in­formacji o owym Bakszyszu.

- Kim on jest? - zapytałem, gdy u wylotu Świętojańskiej ukazał się kolorowy i zatłoczony Rynek Starego Miasta z fragmentami północnej pierzei. - Ten Bakszysz?

- Słyszałam, że to zdolny fałszerz. Maluje na zamówienie dla nowobogackich. Przeważnie akty, pejzaże, a nawet Kossaki, czyli wszyst­ko co idzie. Nic więcej nie mogę o nim powiedzieć. Teraz idziemy do niejakiego Proroka i on nam powinien udzielić informacji o Bakszyszu.

- Bakszysz? - zdziwiłem się. - Co to może oznaczać? Z perskie­go znaczy „podarek", ale także Jałmużna".

- Coś w tym jest - uśmiechnęła się. - Jałmużna, pan powiada? Podobno ten Bakszysz malował za psie pieniądze.

Uśmiech Dziewucha znikł zaraz pod różową kulą olbrzymiego balona, który wyrósł z jej ust.

Minęliśmy rynek i znaleźliśmy się przy Barbakanie. Tutaj często wystawali nieznani malarze ze swoimi płótnami bądź portretami na sprze­daż. Jako że czasami przychodziłem tędy na spacery, widywałem tutaj długowłosych osobników sprzedających swoje prace, czasami ktoś grał na gitarze, a grupki młodzieży hałasowały przy murach obronnych. Jed­nak stary bruk, kamieniczki i mury Starego Miasta miały zadziwiającą zdolność pochłaniania głosów, ludzki hałas zatracał agresywny charakter i zamieniał się w znośny dla ucha gwar.

Prorok był smutnym osobnikiem po trzydziestce ubranym w zno­szone dżinsy i ciemną jesionkę. Miał długie, tłuste włosy przewiązane na czole rzemykiem i czujny wzrok. Siedział na leżaku, a obok niego stał kram z jego obrazkami, przeważnie przedstawiającymi uroki Starego Miasta.

- Cześć - zagadnęła go Dziewuch. - Nie wiesz, gdzie mogę spo­tkać Bakszysza?

Prorok znieruchomiał na chwilę, potem popatrzył na dziewczynę, a następnie bezczelnie zlustrował moją osobę od stóp do głowy.

- Nie wiem - odburknął. - A kto to jest?

- Nie znasz Bakszysza? - zdziwiła się Dziewuch.

- Nie. A ty go znasz?

- No, nie znam.

- Bakszysz? - powtarzał pod nosem. - Bakszysz? Może pytasz o haszysz? Ale ja ci nie pomogę. Nie handluję towarem.

Prorok popatrzył na mnie uważniej.

- A pan też ma interes do tego Bakszysza? - zapytał ostrożnie, a oczy miał nieruchome i uważne.

- Tak jakby - rzekłem nieswój. - Mógłby mnie na przykład sportretować.

- Od kiedy to Bakszysz maluje portrety? - zagadnął chytrze Pro­rok i zaraz ugryzł się w język.

- Skąd to zdziwienie? - zapiekliła się Dziewuch. - Powiedziałeś, że nie znasz Bakszysza! To skąd wiesz, czego nie maluje?!

- Ja tak powiedziałem? - zdenerwował się malarz i aż wstał z leżaka. - Powiedziałem, że nie znam Bakszysza, bo to prawda! I tyle mam wam do powiedzenia! Zdziwienie moje jest zrozumiałe, bo nie sły­szałem, żeby jakiś Bakszysz malował portrety. Jasne?

Nie odpowiedzieliśmy mu. Staliśmy przed jego kramem z poczu­ciem rozczarowania rozmową.

- Kupujecie coś? - zapytał trochę opryskliwie i ostentacyjnie zwrócił się do pary turystów oglądających jakieś jego obrazki. - Intere­sują państwa może akwarele?

Odeszliśmy od niego.

- Nie chce nam powiedzieć - zezłościła się Dziewuch. -Ale się sypnął, że zna Bakszysza.

- Może po prostu słyszał o nim, ale osobiście go nie zna - powąt­piewałem w jej słowa. - Przyszliśmy ni stąd, ni zowąd i z głupia frant pytamy o jakiegoś Bakszysza. Zdenerwował się. Ja też bym się zdenerwo­wał, jakby do mojego biura przyszedł nieznajomy i zapytał o Pawła, nie przedstawiwszy się wcześniej.

- Z tym, że pan zna Pawła dobrze - żartowała.

Wróciliśmy na plac Zamkowy z poczuciem niespełnionej misji.

- Popytam jeszcze wśród znajomych o tego Bakszysza - podała mi rękę Dziewuch. - A teraz muszę lecieć do sklepu. Może pan wpadnie do mnie?

- Nie - podniosłem ręce ku górze w geście odmowy. - Departa­ment czeka. Może innym razem.

Wróciłem do pustego biura, jeśli nie liczyć Moniki. Kolega Żmijewski razem z Pawłem pomagali podinspektor Koper, więc w biurze było cicho i przyjemnie. W spokoju zabrałem się do zaległej papierkowej roboty i punktualnie o szesnastej udałem się do swojej kawalerki na Starówce.

Spacerując, myślałem o sobie i o swojej pracy.

„Nie jestem już młody. Przeżyłem dziesiątki wspaniałych przy­gód, ale siły już nie te. Może nie jestem jakimś niedołężnym starcem, bo sylwetkę zachowałem szczupłą (złośliwi twierdzą, że to zasługa niedoja­dania). Poza tym nie oglądam telewizji, dzięki czemu więcej czytam i mniej jem, dlatego utrzymuję szare komórki w dobrej formie. Ale mój organizm potrzebuje nieco więcej spokoju. Jak na złość zagadek histo­rycznych i afer związanych z zabytkami kultury mamy coraz więcej. Zdo­bycze techniki i postęp służą obecnie przestępcom. Bez trudu można kupić samochód, a w dalszej kolejności wykrywacz metali czy zestaw podsłuchujący. Na szczęście zło jest zawsze odpowiednio równoważone przez dobro. Taki jest ten nasz świat. Te same gadżety można kupić w dobrej wierze, aby na przykład zostać detektywem i działać dla dobra ludzkości. Wszystko jest kwestią wyboru. Z tym, że kiedyś było spokoj­niej. Średnio jedna przygoda na rok. Zawsze w wakacje. Bezwarunkowo. Dyrektor Marczak prosił mnie do gabinetu, podawał mapę i podpisywał delegację. A ja pakowałem do wehikułu namiot, plecak i w drogę! To były romantyczne czasy. Ech, szkoda gadać."

Przed moją kamienicą jakaś osoba nie mogła uruchomić samo­chodu. Gdy zbliżyłem się do auta, otworzyły się jego drzwiczki i przede mną stanęła wysoka, zgrabna i zadbana brunetka w wieku około czter­dziestu lat. Mogła być trochę starsza, gdyż opalenizna ukrywała zmarszczki, a doskonałe kosmetyki upiększały i tak już piękną twarz. Do tego była cudownie zbudowana i elektryzowała otoczenie swoją kobiecością.

- Czy pan tu mieszka? - zapytała mnie z nadzieją w głosie, w którym pobrzmiewały zmysłowe tony.

- Od dawna - odpowiedziałem speszony. - Na czwartym.

- A zna się pan na samochodach?

Mówiła szybko i sprawiała wrażenie nieco postrzelonej, ale może to była zasługa jej żywego temperamentu.

- Popsuł się, proszę pani?

- Cholerny złom!

-Ale to dobra marka.

- Co z tego, jak nie chce zapalić! - złościła się.

Sprawdziłem wszystkie wskaźniki na desce rozdzielczej i szybko się przekonałem, że brakowało paliwa, gdyż odpowiedni wskaźnik zbli­żył się literki „E".

- Musi pani zatankować - podałem jej kluczyki i uśmiechnąłem się. - Prawdopodobnie bak jest pusty. Zapominalskim to się często zdarza.

- A gdzie tu jest najbliższa stacja benzynowa? - rozejrzała się nerwowo dookoła. - Bo wie pan, ja się dopiero dzisiaj tu wprowadziłam. Wynajmuję dwa pokoje z kuchnią na trzecim piętrze i nikogo nie znam z kamienicy.

- Tomasz N.N. jestem - podałem jej rękę. - No, to jesteśmy sąsia­dami.

- Regina - przedstawiła się. - Regina Skalska. Przyjechałam do Warszawy z synem. Po rozwodzie.

- Ach tak.

- A pan żonaty?

- Jeszcze nie.

Zdziwiła się, ale zaraz pojęła, że dowcipkuję i szeroki uśmiech okrasił jej opaloną i piękną twarz mogącą konkurować z obliczem egip­skiej kapłanki.

- Tak, w tych sprawach nigdy nie jest za późno - puściła do mnie oko.

- Nie znam się na tych sprawach, ale wierzę pani na słowo.

- To gdzie jest ta stacja benzynowa?

- Pokażę pani.

- Regino! - zaskrzeczała zabawnie.

- Och, przepraszam, Regino.

Pod wieczór piękna sąsiadka zaprosiła mnie do siebie na kolację, co odebrałem jako zaszczyt i niecodzienną sytuację. Zwykle bowiem za­mykałem się w domu na cztery spusty i czytałem książki. Gdzie mi tam było marzyć o poznawaniu kobiet, tym bardziej atrakcyjnych; czasami tylko poznawałem niewiasty na wakacjach, ale zawsze takowe znajomo­ści kończyły się wraz z kresem przygód.

Pani Regina nie była dobrą kucharką, ale była bardzo gościnna, a już na pewno promieniował z niej autentyczny urok. Jedliśmy spaghetti i popijaliśmy odrobiną czerwonego wina. W blasku świec jej twarz miała posągową piękność i dopiero kiedy się głośno śmiała, pryskał czar tajem­nicy i wracała do mnie rzeczywistość. Ale i ona była wspaniałym przeżyciem, gdyż otwartość i spontaniczność Reginy koiły moją samotną duszę.

Dowiedziałem się, że pracowała w Poznaniu w firmie kosmetycz­nej i po rozwodzie dostała propozycję pracy w znanym stołecznym salo­nie piękności, który odwiedzały gwiazdy filmowe i ludzie z pierwszych stron gazet. Potem opowiedziała mi co nieco o synu.

- Mój syn Walduś ma dwanaście lat - mówiła. - Mieszkamy ra­zem. Ostrzegam, że jest trochę nieznośny.

- Nie lubi się uczyć? - pytałem z ciekawości.

- Nie za bardzo - zakłopotała się. - W zasadzie on nic nie lubi.

Byłem bardzo wrażliwy na kobiecy smutek. Działał na mnie zmięk­czająco. I chyba udało się to pani Reginie, oczywiście, jak mniemałem całkowicie nieświadomie, bo przecież nie podejrzewałem jej o jakiś pod­stęp, ale faktem było, że patrzyłem na nią w tej chwili ze współczuciem.

- Walduś to dziwne dziecko - powiedziała po chwili zakłopota­nia. - W zasadzie jest zdolny, ale szkoła go nuży, a w domu ciągle śpi albo gra w gry komputerowe.

- Nie czyta wcale?

- Wcale.

-A co teraz robi?

- Pewnie leży na łóżku, bo nie słychać strzelaniny z komputera. Walduś! - krzyknęła w stronę sąsiednich drzwi i zaraz odwróciła się do mnie z żalem. - A nie mówiłam?

- Boja wiem, czy to takie nienormalne? - powiedziałem. - Mło­dzież teraz ciągle gra w strzelanki albo ogląda telewizję. I nie lubi szkoły. Taka jest dzisiejsza młodzieżowa norma.

- Być może, być może. Ale nie chcę cię zanudzać swoimi sprawa­mi, Tomaszu. Powiedz coś o sobie.

Opowiedziałem o swojej pracy i o przygodach, które ciągle mi towarzyszyły. Regina słuchała uważnie, a nic lepiej nie zbliża do drugiego człowieka niż uważny słuchacz. Gdy wspomniałem o Komie, ożywiła się.

- Pracujesz nad tym? - spojrzała na mnie jak na bohatera. - Wspa­niale. Jesteś prawdziwym detektywem. Może jak wspomnę o tobie Waldusiowi, to go tym zainteresuję. A nosisz pistolet?

- Nie. Nie jestem Philipem Marlowe.

Wyjaśniłem jej, że zagadki historyczne rozwiązywałem za pomocą głowy. Wiedza i intuicja historyka pomagały mi wielokrotnie odnaleźć skarb. No i łut szczęścia. Ale Reginy nie przekonały moje wyjaśnienia gloryfikujące umysł.

- Dlaczego się nie ożeniłeś? -zapytała uroczo Regina w pewnym momencie.

- Kto to wie? - zakłopotałem się. - Każdy ma swój powód.

- Masz rację, nie powinnam pytać. Ty nie jesteś ciekaw, dlaczego się rozwiodłam. To przykre sprawy.

Regina się myliła. Byłem bardzo ciekaw. Ale zwyciężył takt i wro­dzona nieśmiałość.

- Może kiedyś mi powiesz.

W zamian powiedziała mi, że jej samochód został odesłany do serwisu z powodu poważnej usterki i kto wie, czy nie będzie musiała ku­pić nowego auta. To miało już ponad dziesięć lat.

Pozostałą część wieczoru spędziłem samotnie w swojej kawalerce. Leżałem na łóżku w dziwnie relaksującym błogostanie i słyszałem dolatujące z uchylonego nieznacznie okna odgłosy ulicy, czułem noc i zew wiosennej odwilży podsycany przez bijące mocniej serce.

ROZDZIAŁ TRZECI

PROŚBA REGINY • W ROLI PODŁSUCHIWACZA W KOMEN­DZIE POLICJI • ZEMSTA ZA STARUSZKA • WALDUŚ • OPO­WIADAM O FAŁSZERZACH • KTO PORWAŁ PROROKA? • WY­JAŚNIAM TO I OWO PANI PODINSPEKTOR • ODWIEDZINY • FAŁSZERZE I TARG NA KOLE • CZY JESTEM OSZUSTEM?

Obudziłem się w dobrym humorze i co dziwne - nie myślałem wiele o sprawie Komy. Poranne golenie przerwał dzwonek u drzwi i tym samym przywrócił mnie do rzeczywistości.

Ku mojemu zdziwieniu i zadowoleniu ujrzałem ubraną w skórza­ny płaszcz Reginę. Wyglądała uwodzicielsko. Pachniała wiosną. Niena­ganny makijaż i doskonale dobrana szminka czyniły cuda, gdyż moja są­siadka wyglądała za dnia jeszcze piękniej. A może po prostu inaczej?

Gdybym miał teraz odrobinę rozsądku i zdobył się na krztę samo­krytyki, powinienem był w tej chwili zerwać z nią znajomość - ucałować w rękę, przeprosić i zamknąć drzwi. A to z tego prostego powodu, że każ­da moja znajomość z piękną kobietą kończyła się dla mnie fatalnie.

- Jak się masz, Tomaszu? - przywitała mnie wesoło Regina. - Posłuchaj. Mam do ciebie wielką prośbę. Dzisiaj jestem umówiona z kilkoma osobami, wiesz, sprawy zawodowe i tym podobne spotkania. Nie mogę odmówić, bo to pierwsze moje dni w stolicy i chciałabym do­brze wypaść. A trzeba odebrać ze szkoły Waldusia. Czy dałbyś radę, To­maszu, go dzisiaj zabrać? Byłabym ci wdzięczna. Proszę, zrób to dla mnie.

Dała mi banknot pięćdziesięciozłotowy i dodała:

- Może chciałbyś pójść do kina z Waldusiem? Albo do pizzerii?

Na schodach pojawił się Walduś. Był to wyrośnięty, nieco korpu­lentny dwunastolatek z czupryną zmierzwionych, ciemnych włosów. Mło­dzieniec nawet na mnie nie spojrzał i w ogóle sprawiał wrażenie zaspane­go, bo ciągle ziewał i patrzył w sufit.

Regina podała mi szybko potrzebne dane i zaraz znikła, a ja otu­maniony wdychałem jeszcze przez chwilę jej zapach słodkich kwiatów, którym wypełniła całą sień kamienicy.

Do pracy wybrałem się w lepszym humorze niż zazwyczaj. Bądź co bądź ludzie powinni sobie pomagać i jeśli Regina nie mogła dzisiaj odebrać syna ze szkoły, to dlaczegóż nie miałbym jej wyręczyć? Ale zdawa­łem też sobie sprawę, że kobieta mi się podobała i to było głównym powo­dem mojej życzliwości. Po prostu znajomość z nią dodawała mi wigoru.

W pracy przygotowałem listę antykwariatów i galerii, które powinny naszym zdaniem wziąć udział w śledztwie przeciwko Komie. Wobec słabości naszego prawa w zakresie utrudniania fałszerzom życia istniał w Polsce system wczesnego ostrzegania. Polegał on na tym, że antykwariusze powiadamiali się telefonicznie, gdy tylko na rynku pojawił się kolejny falsyfikat.

Z werwą zabrałem się do pracy i przez dwie godziny skompleto­wałem całą listę. Jako że numer telefonu Wydziału Przeciwdziałania Kra­dzieżom Dzieł Sztuki Komendy Głównej (w skrócie: WPKDS KG) był ciągle zajęty - pojechałem bez słowa na Puławską zabrawszy ze sobą ową listę. Zrobiłem to trochę dla odprężenia, trochę powodowany wyrzutami sumienia. Wprawdzie usunąłem się na bok w sprawie falsyfikatów Wy­spiańskiego, ustępując pola młodszym od siebie, to jednak do końca nie zrezygnowałem z udziału w niej.

Do Komendy Głównej wpuszczono mnie bez problemu. Widocz­nie sprawa, która mnie tu przygnała, była uznana za priorytetową.

Podreptałem pod wskazany numer, gdy nagle stanąłem przed drzwiami pokoju podinspektor Koper. Rozmawiała ona z magistrem Żmijewskim i tylko dlatego się zatrzymałem, skazując się na rolę podsłuchiwacza, gdyż w rozmowie padło moje imię.

- Pan Tomasz wyszedł z biura - mówiła policjantka. - Sekretarka też gdzieś wyszła.

To była prawda. Zwolniłem Monikę na dwie godziny. Wyjaśniło się przy okazji, dlaczego numer pokoju podinspektor Koper był zajęty. Kiedy ja dzwoniłem do niej, ona dzwoniła do mnie.

- Pracują jak za realnego socjalizmu - zauważył Żmijewski. - Poza tym, ten pan Tomasz to staruszek. W departamentach powinni pra­cować młodzi ludzie z wyobraźnią.

- Tak jak pan? - zapytała podinspektor.

- Nie chwaląc się miałem najlepsze oceny na historii sztuki. Te­raz, po krótkim pobycie tutaj, uzupełniłem swoją wiedzę na temat stanu polskich zabytków. Ale wie pani, mój obecny szef, to jest pan Tomasz, wolał uganiać się całe życie za skarbami.

- Nosi taki zabawny pseudonim - wtrąciła rozbawiona policjant­ka. - Pan Samochodzik!

- Tak, to śmieszne - żachnął się kolega Żmijewski. - Staruszek nienawidzi biurka i segregatorów, marzy o przygodach. Powinien zostać pisarzem. Jakie szczęście, że nie muszę siedzieć teraz z nim w departa­mencie na Krakowskim Przedmieściu i słuchać tego jego ględzenia. To w dodatku dziwak i mściwy gość. Nienawidzi kobiet.

- Niech pan nie przesadza. Nie wygląda na takiego. Chociaż jest trochę szorstki w obcowaniu z płcią piękną. I wyraźnie unika współpracy ze mną.

- To starość - kpił ze mnie Żmijewski. - Starsi ludzie są okropni.

- Tak między nami, nie chciałam waszej pomocy, ale ktoś na gó­rze zamieszał i polecił wasz departament. Pan Tomasz ma dobrą reputację.

- To już przeszłość. Może kiedyś udało mu się odzyskać kilka skarbów, ale czasy się zmieniają. Młodzi powinni stanąć za sterem. A sta­ruszkowie - na zasłużoną emeryturę.

„A to drań" - pomyślałem zły na nowego pracownika. „Podgryza i ośmiesza mnie w oczach policjantki i kobiety. Robi ze mnie niedołężne­go starca".

- To moje całkowite przeciwieństwo - chełpił się przed policjantką Seweryn Żmijewski. - Jestem urodzonym urzędnikiem. Nie boję się roz­mawiać z ludźmi, kocham kamery i mikrofony, jestem kreatywny i mam 178 punktów IQ.

- A ja 182! - pochwaliła się podinspektor. „Inteligenciaki" - pomyślałem sarkastycznie.

- A spod jakiego jest pani znaku zodiaku?

- Baran!

- Ja też. Czy to nie wróży dobrze? Może razem złapiemy Komę?

- Jest jeszcze Paweł.

-A właśnie! Gdzie on jest?

- W archiwum - odpowiedziała podinspektor Koper.

Po tym co usłyszałem, zawróciłem na dół. Cały kipiałem ze złości i musiałem się opanować. Wyglądało na to, że kolega Żmijewski miał chrapkę na moją posadę! Niesamowite. Niedwuznacznie dawał policjant­ce do zrozumienia, że powinienem udać się na emeryturę, aby on mógł zostać szefem Departamentu Ochrony Zabytków. Co za bezczelność! Musiałem jakoś ukarać jego pychę, ale chciałem to zrobić rozważnie i odpędzić od siebie chwilową wściekłość!

„Ja ci dam staruszka" - pomyślałem i sięgnąłem na parterze bu­dynku po telefon.

Udało mi się połączyć z pokojem podinspektor Koper. Odebrała, więc szybko przeszedłem do rzeczy.

- Poproszę ze Żmijewskim! - warknąłem.

- Pan Tomasz? - zdziwiła się. - A ja właśnie pana szukam.

- Nie mam teraz czasu - byłem nieuprzejmy, ale przecież podin­spektor Mariola Koper nie broniła mnie zanadto. - Nie mogę dłużej z panią rozmawiać, bo mam problemy z podagrą i kłuje mnie w krzyżu.

-Z jaką podagrą?!

- Gdzie jest ten Żmijewski?!

- Żmijewski! - usłyszałem wreszcie jego głos w słuchawce.

- Mam dla ciebie pilną robotę, kolego. Proszę przyjechać do na­szego biura i zabrać z biurka Moniki listę antykwariatów i galerii, którą przygotowałem.

Rękopis listy leżał tam, więc mówiłem prawdę.

- Teraz? - zdenerwował się.

- A kiedy? W przyszłym miesiącu?

- Nie może pan przesłać faksem?

- Nawet nie wiem, jak się go uruchamia. Niedowidzę napisów na tej konsoli. A Monika wyszła.

- Dokąd?

- Zarezerwować mi miejsce u lekarza. Podagra mnie atakuje.

- Jaka znowu pogarda?!

- Podagra, młodzieńcze. To choroba starszych ludzi. Ale to nie zaraźliwe, więc możemy nadal razem pracować. Na pogardę to cierpisz ty, młodzieńcze!

- Ja? Co pan?

- To pogarda do starszych ludzi. I proszę się pospieszyć z tą listą! Natychmiast!

Mruknął coś niezadowolony i rozłączył się. Nie byłem typem mści­wym, uwierzcie mi, ale tym razem miałem wielką satysfakcję, że nauczy­łem kolegę Żmijewskiego moresu.

Dochodziła trzynasta - czas odebrania ze szkoły Waldusia, syna pani Reginy. Pojechałem po niego.

Młody Skalski wyszedł z jasnego budynku nowej szkoły niedale­ko Wisły na Powiślu. Poznałem go bez trudu, szedł swoim ciężkim, znu­dzonym krokiem i zdawał się przeczyć wszechobecnemu życiu, które na naszych oczach budziło się. Było w tym młodym człowieku wiele zgnuśnienia i nudy, co znajdowało odbicie na jego beznamiętnym obliczu i w całej sylwetce, w każdym niemal geście, a gdy szedł przypominał ciągnące się po chodniku sznurowadło.

- Waldek! - powitałem go uniesieniem ręki. - Hej! Walduś!

Stałem oparty o Rosynanta po drugiej stronie ulicy. Na moje za­wołanie przystanął i przypatrywał mi się kilka sekund. Ale czy mnie roz­poznał? Dzisiaj rano na klatce schodowej nawet na mnie nie popatrzył. Na szczęście ruszył w moją stronę.

„Pewnie Regina opisała mnie szczegółowo" - pomyślałem. I zaraz struchlałem.

- Stój!!! - krzyknąłem jak oparzony.

Mój krzyk uratował mu życie. Inaczej zostałby rozjechany przez miejski autobus, który przejechał przed jego nosem. Na nim nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia. Gdy mój wrzask i klakson autobusu ucichły, podszedł do mnie znudzonym krokiem i z miną cierpiętnika zapytał:

- Miał na mnie czekać facet w jeepie. To ty jesteś Tomasz?

- No tak, to ja. Byłem u was wczoraj na kolacji.

- Poważnie?

Jego zdziwienie było autentyczne.

- Jak w szkole? - zagadnąłem go, aby przełamać pierwsze lody. - Jakie miałeś dzisiaj lekcje?

- Nie pamiętam - rzekł jak najbardziej poważnie.

Uwierzyłem mu. Wsiedliśmy do jeepa.

- Głodny jestem - jęknął.

Pomyślałem o pieniądzach, które dostałem od Reginy, o pizzy, którą Walduś ponoć bardzo lubił.

- Jedziemy na pizzę.

Zaparkowałem przy placu Zamkowym, bliżej Miodowej i spacer­kiem ruszyliśmy Piwną.

- Dokąd idziemy? - przeraził się Walduś. - Chcę jeść, a nie spa­cerować. Jestem słaby.

- Spokojnie - uspokajałem go. - Wiem, gdzie na Starówce podają dobrą pizzę.

Ale tak naprawdę to chciałem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: nakarmić Waldusia i zobaczyć, co słychać przy Barbakanie u nieja­kiego Proroka.

Szliśmy wolno. Walduś opóźniał nasz spacer, bo co chwila się zatrzymywał i oglądał wystawy, ale, na Boga, za żadne skarby świata nie potrafiłem wyczytać z wyrazu jego twarzy, co myśli.

- A mama mówiła, że przyjedzie po mnie detektyw - zagadnął ni stąd, ni zowąd.

- To ja.

- Ty?

- Ja. I możesz do mnie mówić „pan" - powiedziałem, aby na­uczyć go trochę szacunku dla starszych. - Nie obrażę się.

- Nie wygląda pan na detektywa.

„Tak jak ty nie wyglądasz na syna Reginy" - dodałem w duchu. „Jesteś jej całkowitym przeciwieństwem".

- Ty z kolei nie wyglądasz na swoje dwanaście lat - odparowałem.

- A na ile?

- Fizycznie jesteś młodzikiem, ale chodzisz tak, jakbyś miał przy­najmniej cztery razy tyle.

- Jak to? - próbował się obrazić, ale wyszedł z tego jakiś taki nijaki grymas.

- Człapiesz jak emeryt. Garbisz się.

-A bo ja jestem ciągle głodny. I nudzi mnie świat.

Zbliżaliśmy się do Rynku Starego Miasta, gdy Walduś zapytał:

- Pan naprawdę jest detektywem?

- No jasne!

Po ostatnich przykrych uwagach na mój temat w Komendzie Głów­nej, których autorami byli kolega Żmijewski i podinspektor Mariola Ko­per, zapragnąłem dowartościować się, dodać sobie aury niesamowitości.

- Właśnie idziemy kogoś śledzić - dodałem tajemniczo.

Nie skomentował tego, nie krzyknął z zachwytu, nie okazał zdzi­wienia jak uczyniłaby na jego miejscu większość młodych ludzi, a po prostu wzruszył niedbale ramionami. Kiedy jednak kupiłem mu na rynku kawał pizzy, zagadnął mnie o sprawę, nad którą pracowałem.

Opowiedziałem mu w skrócie o Komie i pastelach Wyspiańskie­go. Zacząłem nawet wspominać XVIII wiek we Francji, kiedy to zabły­snęła pierwsza wielka gwiazda malarstwa pastelowego w osobie wenec­kiej malarki Rosalby Carriery. Wspomniałem też o późniejszych mistrzach, takich jak portrecista Maurice Quentin de la Tour i Edgar Degas, tworzą­cych w drugiej połowie XIX wieku. Ale Walduś bardziej jadł niż słuchał. Namiętnie żuł ciasto i przełykał kawałki salami z oliwkami, choć od czasu do czasu zerkał na mnie, co świadczyło, że mnie słucha. Nie powiem, odebrałem to jako wielki sukces.

- Fałszerstwo pieniędzy i dzieł sztuki jest stare jak świat - mówiłem, aby go bardziej zainteresować. - W XIX wieku Niemcy fałszowali na dużą skalę siedemnastowieczne obyczajowe malarstwo holenderskie. Zaspokajali w ten sposób gust i potrzeby klienteli mieszczańskiej. Podob­nie dzieje się i teraz, chłopcze. Otóż, podrabia się dzieła tych mistrzów, które klienci najchętniej kupują. Klientami są tak jak kiedyś ludzie za­możni, przeważnie mieszkańcy miast, czyli mieszczuchy. Sprzedający obrazy fałszerze liczą przede wszystkim na naiwność i niewiedzę kupują­cego. Udaje się im to znakomicie. Ale oni potrafią oszukiwać nawet eks­pertów. Podobno na światowych aukcjach zdarzają się nawet sfałszowane obrazy van Gogha, a nie muszę dodawać, ile za nie płacą. U nas w Polsce najczęściej fałszowani byli i są: Brandt, Żmurko, Stanisławski, Axentowicz, Kossak, Ruszczyc. Niektórzy z nich - jak Julian Sałat - już za życia wytaczali procesy o fałszerstwa swoich prac.

Polska jest krajem fałszerzy dzieł sztuki, głównie obrazów, gdyż nie są oni ścigani. W Polsce nie można ścigać fałszerza! Nie można zare­kwirować obrazu! Nie można wyłączyć go z handlu! To dlatego na rynku krążą wciąż te same falsyfikaty. We Francji fałszowanie dzieł sztuki jest karalne tak samo jak podrabianie pieniędzy.

Moje podniecenie nie udzieliło się chłopakowi. Pierwsze zainte­resowanie moją opowieścią szybko zgasło i zostało zastąpione nudą.

- Głodny jestem - rzekł marudnie.

- Znowu? To sobie kup kolejną pizzę - podałem mu obojętnie pieniądze i ciężko westchnąłem. - Że też jedzenie ci się nie znudzi?

Doszliśmy do końca rynku, do miejsca, w którym zaczyna się uli­ca Nowomiejska biegnąca opadającym brukiem pod sam wrośnięty w mury obronne Barbakan. Stanąłem, nakazując Waldusiowi zatrzymać się. Oparłszy się o ciemną fasadę kamienicy obserwowałem resztki tej słynnej podkowiastej bastei w kolorze rdzy. Proroka, siedzącego, a wła­ściwie leżącego na starym, wysłużonym leżaku, ujrzałem od razu. Nie interesował się gapiami i potencjalnymi klientami, nie patrzył w naszą stronę, więc nie musiałem obawiać się. że mnie zauważy. Poza tym dzie­liła nas od niego spora odległość, a i dużo ludzi chodziło tym najczęściej uczęszczanym w Warszawie szlakiem.

- Kogo śledzimy? - zapytał leniwie Walduś.

- Tego na leżaku. Zwą go Prorokiem.

Obserwacja szybko znudziła Waldusia, ale nawet ja sam nie wie­działem, co tu robię. Dochodziła czternasta i w tej chwili powinienem być w biurze, ale instynkt kazał mi czekać. Postanowiłem zaczekać do czternastej; jeśli do tego czasu nic się nie wydarzy, zawiozę chłopca do domu i wrócę na godzinę do biura.

- Zgłodniałeś? - zapytałem mocno znużonego Waldusia, który podeszwami trampków próbował rozkruszyć tynk kamienicy.

- No - przytaknął. - Mogę sobie kupić jeszcze jedną pizzę?

- Zaczekaj tutaj i obserwuj Proroka - zaproponowałem. - Nie oddalaj się. Pójdę i ci kupię.

Opuściłem go na kilka minut, a kiedy wróciłem Walduś wydał mi się nieco bardziej ożywiony. Patrzył na Barbakan i odebrał ode mnie piz­zę, nie patrząc na nią.

O dziwo, Prorok zniknął. Zamiast niego leżał na bruku rozwalony leżak.

- Co się stało? - wykrztusiłem.

- Podszedł jakiś kulturysta i przez chwilę rozmawiał z tym pań­skim Prorokiem - opowiadał Walduś. - Potem nadszedł drugi, elegancki facet w płaszczu...

-I co?!

- Chyba go porwali.

- Jak to go porwali? - zdenerwowałem się. - Tak normalnie go porwali? I dopiero teraz mi o tym mówisz?

- Bo pan poszedł po pizzę - stawiał się.

- Gdzie porwali?! - piekliłem się. - Skąd wiesz, że porwali?

- Podeszli, pogadali i chwycili go za łokcie. Poszli z nim dalej. Wyrywał się, ale byli silni.

-A ludzie co na to? Nic? Przyglądali się temu?

- No - potaknął głową.

Szarpnąłem go za rękaw, aż wypadła mu na bruk pizza. Walduś próbował protestować, jęknął, ale pociągnąłem go zdezorientowanego w kierunku Barbakanu. Szybko minęliśmy mury obronne i znaleźliśmy się na Mostowej pomiędzy kościołami Paulinów po lewej a Dominikanów po prawej. Rozejrzałem się dookoła za podejrzanymi osobnikami, ale nikogo takiego nie mogłem wypatrzyć. Wszędzie łaziły leniwe grupki młodych lu­dzi i turystów nieustannie polerujących butami warszawskie kocie łby.

- Ulicą Freta pewnie nie poszli - myślałem na głos. - Tutaj cho­dzi za dużo ludzi. Albo poszli w kierunku centrum Długą, albo w dół Mostową w kierunku Wisły.

W dole opadającej Mostowej też nie było nikogo, nie licząc grup­ki młodzieży. Porywacze z Prorokiem mieli jednak nad nami przewagę.

Mogli zejść na dół schodkami zaczynającymi się zaraz za mostem i pójść chodnikiem biegnącym u podnóża murów obronnych. Tam na prostopa­dłej do chodnika ulicy Brzozowej mógł czekać na nich samochód.

- Idziemy! - pociągnąłem Waldusia za sobą. Eskortujących Proroka osobników zauważyłem po chwili. Mijali szary, piętrowy i samotny budynek Teatru „Stara Prochownia" przy Mo­stowej. Prorok próbował im się wyrywać, ale po krótkotrwałej szamotani­nie któryś z dwóch porywaczy uciszył malarza uderzeniem otwartą dło­nią. Poznałem napastnika. W długim, eleganckim płaszczu i kapeluszu na głowie nie rozpoznałem go w pierwszej chwili. Ale gdy w efekcie szamo­taniny kapelusz spadł na bruk i ukazała się krótko przystrzyżona blond fryzura, rozpoznałem w nim Baturę.

A zatem Jerzy Batura - nasz odwieczny przeciwnik, łotr nad łotry, sprytny złodziej i przemytnik dzieł sztuki - wkroczył do akcji.

Batura porwał Proroka, a to znaczyło, że trop prowadzący do Bakszysza, tajemniczego warszawskiego fałszerza obrazów, był właściwy. Być może Bakszysz był kluczem do rozwiązania zagadki fałszywych pasteli Wyspiańskiego. Dokąd go porywał Batura czarnym BMW, które stało za­parkowane za teatrem? Oto pytanie, które nagle zaświtało mi w głowie. W tym wyścigu liczył się czas i Batura nie zasypiał gruszek w popiele.

Szkoda, że nie mieliśmy szans dogonić porywaczy. A nawet jeśli udałoby nam się ich dopaść, to sam nie dałbym rady nic zrobić. Odpowia­dałem też za Waldusia i musiałem odprowadzić go całego i zdrowego do domu, a nie uganiać się za bandytami. Zresztą porywacze kierowani przez Baturę szybko wepchnęli Proroka do samochodu, a pojazd zaraz skręcił na Wybrzeże Gdańskie. Po chwili auto zniknęło nam z oczu.

Doszliśmy do miejsca, w którym stało BMW i przez chwilę nie odzywaliśmy się do siebie wpatrzeni w równoległą do Wisły ulicę.

- Pan naprawdę jest detektywem? - spytał Walduś.

- Jestem, jestem. I zastanawiam się, dokąd Batura porwał Proro­ka? Dlaczego? Nie znamy nawet numerów rejestracyjnych BMW. Gdy­byśmy je znali, powiadomiłbym znajomą policjantkę i pewnie jeszcze dzisiaj policja trafiłaby na ślad porywaczy.

- Batura? Kto to?

Idąc pod górkę opowiedziałem mu o Jerzym - znanym przestępcy warszawskim, którego specjalnością były dzieła sztuki. Wielokrotnie na­sze losy krzyżowały się, przydzielając nam role przeciwników. Dzięki działalności mojego departamentu udało się kilka razy zaprowadzić Baturę za kratki, ale drań szybko wychodził na wolność. Kilka lat temu był Jerzy jeszcze nieokrzesanym nadwiślańskim gangsterem. Od tego czasu zrobił prawdziwe postępy nie tylko w przestępczym fachu, ale i w bar­dziej subtelnych dziedzinach - jakimi są wychowanie, wygląd, znajomość języków obcych i wiedza historyczna. Nie próżnował jak wielu gangste­rów, dla których liczył się tylko łup, ale poszerzał swoje horyzonty i z roku na rok stawał się coraz bardziej niebezpiecznym i przebiegłym łotrem. Kradł dzieła sztuki o dużej wartości, potrafił je wytropić i bez­piecznie sprzedać.

Zawiadomiłem policję o porwaniu Proroka.

Do czasu przyjazdu podinspektor Marioli Koper czekałem przy Barbakanie i pilnowałem galerii Proroka przed rozkradzeniem. Domino­wały w niej akwarele - widoki warszawskiej Starówki. Znalazłem też dwa kobiece portrety i kilka pejzaży. Zabiło mi mocniej serce, bo pomyślałem, że może Prorok jest Komą, ale nie doszukałem się w tych portretach żad­nego podobieństwa stylu do malarstwa Wyspiańskiego, no może poza postimpresjonistycznym zacięciem autora pejzażu w złotych ramach. Może tylko on nawiązywał do subtelnej gry kolorów artysty. Ale las tonący w słońcu nie był dziełem sztuki - ot, zwykły landszaft.

Potem złożyłem stosowne wyjaśnienia podinspektor Koper, która wkrótce przyjechała.

- Co to za historia z tym porwaniem malarza? - zapytała.

- Nie słyszała pani nigdy o Baturze?

- To złodziej dzieł sztuki. Ale co on może mieć wspólnego z Wy­spiańskim?

- Tego nie wiem, ale skoro porwał Proroka...

- Szkoda, że nie zauważył pan numerów rejestracyjnych BMW - wyraziła rozczarowanie.

- Było za daleko. BMW stało za innymi samochodami, a poza tym dranie szybko wsiedli do samochodu.

Walduś zamiast potwierdzić moje słowa ziewnął w najlepsze.

- Nie wiedziałam, że ma pan wnuka - zmieniła temat policjantka.

- Nie mam wnuków - rzekłem chłodnym tonem. -Nawet nie mam żony. Jestem samotnym, schorowanym staruszkiem, który niedowidzi. A kiedy trzeba jestem wredny jak sto teściowych.

- Seweryn Żmijewski twierdzi, że jest pan mściwy. Podobno żywi pan do niego pogardę. To prawda?

Zaśmiałem się nerwowo.

- Podagra - wyszeptałem. - Mam podagrę, jak każdy stary pier­nik. Wspomniałem mu przez telefon o podagrze, nie o pogardzie. Czy kolega Żmijewski nie dosłyszy?

- Skarżył się, że wysłał go pan do ministerstwa po jakąś kartkę...

- Lista antykwariatów i galerii - sprostowałem.

- Wiem o tym, ale Żmijewski twierdzi, że lista jest nieczytelna.

To fakt. Monika przed opuszczeniem dzisiaj biura przepisała na komputerze rękopis przygotowanej przeze mnie listy, a ja zabrałem wy­druk ze sobą. Ostatecznie nie przekazałem jej moim współpracownikom, a wysłałem kolegę Żmijewskiego po rękopis, leżący na biurku. Prawdo­podobnie nasz nowy pracownik nie zdołał mnie rozczytać, gdyż tę umie­jętność opanowała jedynie Monika. To była moja słodka zemsta za niemi­łe słowa, jakie padły z ust kolegi Żmijewskiego na mój temat. Wyciągnąłem przepisaną przez Monikę listę.

- Kolega Żmijewski ma jednak coś z oczami - rzekłem, podając jej kartkę. - Przyszedł po nią, ale zabrał rękopis zamiast elegancko prze­pisanej listy. Leżała na biurku, więc ją wziąłem. Dziwny człowiek. Czasa­mi zachowuje się jak baran...

- Słucham? - rumieniec złości zalał twarz panny Marioli. -Nie rozumiem.

Trochę się zagalopowałem w tych złośliwościach w stosunku do kolegi Żmijewskiego. Nazwanie go „baranem" było przede wszystkim nie­grzeczne i wielce ryzykowne, gdyż nie mogłem zapominać, że zarówno Żmi­jewski, jak i podinspektor Koper byli spod znaku zodiakalnego Barana.

-Nie, nic - udałem głupiego. - Mówię tylko, że kolega Żmijew­ski często zachowuje się jak typowy zodiakalny Baran.

- Tak? - uśmiechnęła się kwaśno. - Zna się pan na znakach? To spod jakiego znaku ja jestem?

- Pani? - uniosłem brwi ku górze i zaraz spoważniałem. - A wie pani, że to dziwne? Hę, bardzo dziwne. Ale pani też jest spod znaku Barana.

Popatrzyła na mnie jak na jasnowidza.

- Ale ja nie wierzę w horoskopy - dodałem, aby ją uspokoić.

Wzięła ode mnie tę listę, ale już nie poruszała tematu znaków zodiaku i kolegi Żmijewskiego, więc i ja przestałem nabijać się z niej i z mojej starości.

Udałem się z Waldusiem do domu. Po drodze kupiłem mu tylko coś do jedzenia i odprowadziłem pod same drzwi.

Poszedłem spacerkiem do centrum. Na Świętokrzyskiej, blisko skrzyżowania z Marszałkowską, na jednej z najbardziej zatłoczonych ulic Warszawy bez trudu odnalazłem sklep ze srebrną biżuterią prowadzony przez Dziewucha. W rzeczywistości sprzedawano tam awangardowe ozdo­by ze srebra i metalu, które nawiązywały stylem do tak zwanej podkultury pop i techno. Były to zatem jakieś klamry do pasków, zapinki, najprzeróż­niejszych kształtów klipsy, kolczyki i pierścionki.

- Pan sobie czegoś życzy"? - zapytał w sklepie zaskoczony obec­nością starszego człowieka młody łysielec z kolczykiem w nosie.

- Ja do Aldony.

- Do Aldony?! - zaniepokoił się.

Na szczęście Dziewuch wyszła szybko z zaplecza i opuściliśmy sklep ku konsternacji chłopaka.

- Samson jest zazdrosny - wyjaśniła szybko. - Wariat! Jest łysy jak kolano, stąd ten Samson. To wspólnik w interesach. Ale to nie znaczy, że muszę z nim chodzić, prawda? On chce się ze mną ochajtnąć. Następ­nym razem, błagam, niech pan powie, że jest moim ojcem. Dobrze?

- Dobrze, dobrze.

Poszliśmy do kawiarni na „ścianie wschodniej", gdzie opowie­działem jej o porwaniu Proroka i o Baturze.

- Niedobrze - stęknęła. - Straciliśmy szansę na dotarcie do Bakszysza. Pytałam się znajomych, ale nikt nie wie, jak dotrzeć do tego fał­szerza. Jeden znajomy twierdził, że Bakszysz kilka lat temu sprzedawał swoje obrazy na warszawskim targu...

- Na Kole?

- Zdaje się, że tak.

Koło było znane z tego, że podróbki trafiały najpierw tam, zanim później lądowały w antykwariatach. Tak było wielokrotnie z Fałatem i Wierusz-Kowalskim. Na Kole krążyły czasami fałszywe obrazy wypro­dukowane dawno temu. Wspomniany Fałat już za życia był fałszowany i stare falsyfikaty zdążyły okryć się patyną, często posiadały oryginalne nalepki najlepszych muzeów, gdyż były własnością kogoś nieświadome­go, że posiada podróbkę. Z kolei Alfred Wierusz-Kowalski swoje najbar­dziej popularne obrazy powielał nawet i sześćdziesiąt razy! Wszystkie szczegóły obrazu musiały być takie same jak na pierwowzorze, bo tego życzyli sobie klienci. Jeśli dzisiaj na Kole wypłynął sześćdziesiąty drugi taki obraz - nikt się temu nie dziwił.

Obecnie fałszerze nie kopiowali konkretnych obrazów. Dokony­wali kompilacji typowych motywów, naśladowali styl wybranego malarza. Najczęściej jednak na Kole pojawiały się obrazy stylizowane na różnych znanych malarzy, oryginalne kicze, które ludzie kupowali, gdyż przypominały im Kossaka albo właśnie Fałata.

- Można by przyjrzeć się tam niektórym obrazom - podpowie­działa Dziewuch. - A może któryś z handlarzy zna Bakszysza?

- Wątpię, aby ktokolwiek z tego środowiska zdradził taki szcze­gół - rzekłem z powątpiewaniem. - Obecność podróbek na Kole to wierz­chołek góry lodowej. Ci handlarze nawet mogą nie wiedzieć, co napraw­dę sprzedają.

Na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej ustalaliśmy jeszcze kilka szczegółów dotyczących udziału Dziewucha w poszukiwaniu Bak­szysza, gdy niespodziewanie nadziałem się na Reginę.

Szła szybko od strony domów towarowych z zakupami. Kobieta dźwigała wypchane jakimiś pudełkami torby. Najciekawsza była jej reak­cja na mój widok, a właściwie na towarzystwo dziewczyny. Dziewuch, mimo że skończyła studia i prowadziła sklep z biżuterią, wyglądała na nastolatkę, co było zasługą jej urody, specyficznego ubrania i fryzury.

Oto Regina stanęła na chodniku jak wryta, a torby z zakupami wypadły jej z rąk. Patrzyła chwilę na mnie i na Dziewucha, przygryzła ze zdenerwowania wargi, podniosła torby i zdenerwowana pognała na drugą stronę ulicy.

Pożegnałem szybko ogłupiałego Dziewucha i dogoniłem ucieka­jącą Reginę.

- Hej, Regino! - wołałem za nią. - Zaczekaj!

Stanęła dopiero przed postojem taksówek. Była wściekła i nie wiedziała, co powiedzieć.

- Co się stało, Regino? - zapytałem.

- Co się stało? - przedrzeźniała mnie. Starała się ukryć zdener­wowanie, aż naszła mnie myśl, że ta piękna i dojrzała kobieta jest o mnie zazdrosna. - To się stało, że ufałam tobie, Tomaszu. Ufałam ci.

-Chodzi o tę dziewczynę, z którą rozmawiałem? - zaśmiałem się. - Jesteś zazdrosna o tę dziewczynę?

- Zazdrosna? - parsknęła. - Czyś ty zwariował?! Przecież to dziec­ko. Czuję się oszukana. Mężczyźni to oszuści. Kłamcy!

- Nie rozumiem, Regino...

-A co tu jest do rozumienia - syknęła i zbliżyła swoją napiętą od upokorzenia twarz do mojej. - Dlaczego mnie oszukałeś? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że masz córkę? Ty, potworny oszuście!

ROZDZIAŁ CZWARTY

CZY REGINA SIĘ WE MNIE ZAKOCHAŁA? • WALDUS ZDRA­DZA RODZINNY SEKRET • PRAWO KOPERNIKA I LUDZKA PSYCHIKA • WYNIKI DOTYCHCZASOWEGO ŚLEDZTWA • DZIAŁKI NA BEMOWIE • BAKSZYSZ ŁAPIE INTRUZÓW, MY MAMY BAKSZYSZA • CZY BAKSZYSZ TO KOMA? • BMW I REGINA • PYSZNY TOMASZ • ŻMIJEWSKI W TELEWIZJI

Regina Skalska była o mnie zazdrosna!

Jak inaczej wyjaśnić jej zachowanie? Musiałem coś dla niej zna­czyć, skoro tak głęboko wzięła sobie do serca fakt mego rzekomego ojco­stwa. Właściwie nie chodziło o zazdrość, lecz o moją prawdomówność. Ale...

Komiczne było to wszystko, ale jednocześnie świadczyło, że ko­biecie w jakimś sensie zależało na mnie. Poczułem się lepiej, mężczyzna nie ustępuje bowiem kobiecie w próżności i mile przyjmuje do wiadomo­ści zainteresowanie niewiast jego osobą. Tym bardziej musiało to być miłe dla starego kawalera. No, a poza tym Regina była niezwykłą kobietą.

Ucieszyłem się podwójnie, widząc jak wściekłość na jej ładnej buzi ustępuje powoli uczuciu ulgi. Po krótkim wyjaśnieniu, kim jest Dzie­wuch, twarz Reginy znowu była taka, jaką pamiętałem wczoraj - ponętna i piękna.

-Och, przepraszam, Tomaszu, źle cię oceniałam - tłumaczyła się, podając mi wypchane torby. - Ty przecież jesteś inny niż wszyscy męż­czyźni. I dziękuję, że odebrałeś dzisiaj Waldusia ze szkoły. Dzwoniłam do niego z pracy. Ty wiesz, że cię polubił. Powiedział, że jesteś prawdziwym detektywem.

- A ty skąd się tu wzięłaś, Regino? - zmieniłem temat.

- Pracuję na Marszałkowskiej. To niedaleko stąd.

Regina znowu zaprosiła mnie na kolację. Byliśmy sami, bez Wal­dusia, który ucinał sobie drzemkę w drugim pokoju.

- Jeszcze raz przepraszam za tamtą scenę w centrum miasta - rzekła do mnie wychyliwszy z kieliszka resztę wina.

- Nie ma sprawy.

- Nie żałujesz, że nie masz dzieci, kawalerze?

- Jako stary kawaler mógłbym mieć wyłącznie nieślubne dzieci - uśmiechnąłem się. -Ale nie mam. Jednakże w mojej pracy często współ­pracowałem z młodzieżą. Mam wiele miłych wspomnień z dawnych wakacji na mazurskich jeziorach, kiedy to rozwiązywaliśmy z harcerzami zagadki historyczne.

- Jak to dobrze, że masz cierpliwość do dzieci - ucieszyła się Regina i posłała mi słodkiego całusa.

Do czegoś zmierzała?

- Może dlatego, że sam ich nie mam? - zgadywałem.

- Możliwe. Ale na Waldusiu zrobiłeś duże wrażenie. A jego cięż­ko zadziwić. Podobno kogoś porwali na Starym Mieście?

- Porwali.

- To świetnie! Pokaż mu więcej takich atrakcji, Tomaszu. Proszę. Mój mały potrzebuje mocnych wrażeń, inaczej się nudzi. I jeszcze to two­je doświadczenie w kontaktach z młodzieżą. Ech, jak to dobrze.

- Jak mam to rozumieć?

- Czasami będę potrzebowała twojej pomocy - uśmiechnęła się czarująco. - Tak jak dzisiaj. Rozumiesz, odebrać Waldusia ze szkoły, po­kazać mu coś interesującego, porwanie, jakiś napad czy coś w tym stylu. Mogę na ciebie liczyć?

- Mam pracę i nie zawsze mogę - uprzedziłem ją.

- To się rozumie, Tomaszu. Ale zrobisz to tylko od czasu do cza­su. Tak się składa, że jutro potrzebuję twojej pomocy, ale w sobotę i nie­dzielę już nie.

- Jutro?

- Muszę wyjechać w plener, gdzie kręcą reklamę i nasz salon robi makijaże dla modelek. Wrócę wieczorem.

- No dobrze - mruknąłem.

Póki nasza znajomość kwitła na poziomie miłych spotkań towa­rzyskich byłem zadowolony, ale nadmiar obowiązków towarzyskich i to w dodatku kolidujących z moją pracą był w tym układzie z piękną Reginą pewnym zgrzytem. Czułem się trochę jak zwierzę, które chcą złapać w sidła. Nie chciałem być zastępczym ojcem Waldusia i z tego choćby powodu czułem się trochę wykorzystany przez Reginę. Te kolacje i miłe słowa, uśmiechy i czarujące pozy mogły służyć omamieniu mnie. Któż by nie stracił głowy dla takiej kobiety? Ale z drugiej strony - scena zazdrości w centrum miasta świadczyła o tym, że Regina poważnie mnie traktowała.

- Dobrze - obiecałem. - Zajmę się Waldusiem.

Wtedy zadzwonił telefon. Regina mnie przeprosiła i podniosła słuchawkę. Z nagłej zmiany jej nastroju wyczytałem, że dzwonił były mąż. Moje obawy się potwierdziły, gdy Regina przeprosiwszy mnie przeniosła się ze słuchawką do kuchni i tam kontynuowała szeptem rozmowę.

Niespodziewanie wszedł do salonu Walduś. Był zaspany, ale dziw­nie czujny. Oparł się o ścianę i patrzył na zamknięte drzwi do kuchni. Potem przyglądał mi się dłuższą chwilę, aż zrobiło mi się głupio.

- Tatuś? - szepnął wskazawszy głową kuchnię.

- Tatuś - powtórzyłem, kiwając głową. - To znaczy tak mi się wydaje.

Z kuchni padło imię jakiegoś mężczyzny wypowiedziane przez kobietę.

-Ale to nie ten tatuś.

Nie rozumiałem, o czym chłopak mówił.

- To nie mój prawdziwy tatuś - wyjaśnił. - To ten drugi. Ten ostatni tatuś. Nie lubiłem go.

To oświadczenie spowodowało, że osłupiałem. Walduś wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że Regina miała dwóch mężów, z których ostat­ni - ten, z którym właśnie rozmawiała - był ojczymem chłopca. To z nim Regina wzięła ostatnio rozwód.

„Oszukała mnie!" - rozpaczałem. „Nie wspomniała słowem o dwóch mężach. A sama była wobec mnie podejrzliwa".

- Ciebie trochę lubię - rzekł do mnie cicho Walduś. -Ale moim tatusiem nie będziesz. Tatuś jest jeden.

Kiwnąłem głową, że się z nim całkowicie zgadzam. Było mi wstyd, że tak mówi do mnie i jednocześnie czułem się nieswojo w tej sytuacji.

- Mama nie wyjdzie trzeci raz za mąż - mówił dalej obojętnym już tonem. - Zresztą jesteś za stary.

- Ależ ja nawet o tym nie...

Nie dokończyłem swojej kwestii. Otworzył drzwi swojego poko­ju i na „dobranoc" rzucił jeszcze w moją stronę:

- Chociaż mama lubi starszych facetów. I wyszedł na dobre.

Po chwili i ja opuściłem ich mieszkanie. Rozmowa Reginy prze­ciągała się, ponadto czułem się u niej niezręcznie, poprzedni czar prysnął bezpowrotnie i znalazłem się w nie tej bajce, w której być chciałem.

Następnego dnia rankiem swoją wizytę w departamencie zapowiedziała przed pierwszym śniadaniem podinspektor Mariola Koper. W związku z tym od rana w naszym biurze panował tłok i niezdrowa at­mosfera. Po pierwsze, magister Żmijewski był nieswój wobec mojego ostentacyjnego chłodu względem niego. Miałem swoje powody! Byłem do niego uprzedzony po tym, co usłyszałem o sobie z jego ust w Komen­dzie Głównej Policji. Tyle że on nie wiedział, że ja o tym wiem. Po drugie, denerwował mnie jego stosunek do pracy w naszym departamencie. Czy przypadkiem ten młody człowiek nie chciał wykorzystać sprawy fałsze­rza Komy do swoich zawodowych celów? Czy nie śnił się mu fotel dyrek­tora departamentu?

O dziesiątej wpadła do nas policjantka i nastrój nieco się poprawił. Panna Koper przyniosła ze sobą cząstkę wiosny świergoczącej za oknem w promieniach kwietniowego słońca. Była w zasadzie miłą dziewczyną, ale w obecności kolegi Żmijewskiego nawet porządny człowiek zatruwał się jadem nieżyczliwości. Pewnie policjantka nigdy by o mnie nie powie­działa złego słowa, gdyby nie sugestie Żmijewskiego na mój temat.

Czyż z ludzką psychiką nie było podobnie jak z monetami i fał­szywymi obrazami. Dlaczego? - zapytacie. Toż nasz wielki uczony Miko­łaj Kopernik sformułował prawo ekonomiczne, wedle którego słabszy pie­niądz wypiera lepszy. Tak samo było z dziełami sztuki - kicze i podróbki szybciej krążyły w obiegu, a dzieła sztuki rzadko zmieniały właścicieli. I chyba podobnie było z ludźmi, którzy w obecności złośliwców łatwiej uzewnętrzniali ciemną stronę swojej natury. Niesmaczne dowcipy też szyb­ciej krążyły niż te porządne. Tak sobie wtedy pomyślałem, czy aby Koper­nik nie sformułował bardziej ogólnego prawa przyrodniczego, bardziej uniwersalnego od monetarnego?

Ale do rzeczy! Podinspektor Koper przedstawiła nam dotychcza­sowe wyniki śledztwa w sprawie Komy. Paweł i ja wyciągnęliśmy notat­niki, kolega Żmijewski jak przystało na nowoczesnego urzędnika włączył dyktafon i położył go na blacie biurka.

- Jak już wie cała Polska - mówiła - fałszerz o pseudonimie Koma podrzucił w Muzeum Narodowym kilka pasteli Wyspiańskiego, przedsta­wiających portrety dziewczynek. Wyjął oryginały z muzealnych ram i wstawił w nie falsyfikaty. Według naszych ekspertów fałszywe portrety zostały namalowane współczesnymi kredkami na starym papierze.

- Jak starym? - zapytał Paweł.

- Góra trzydzieści lat, nie więcej. Co do kredek nie ma takiej pew­ności.

- Nie za bardzo zadbał o zachowanie pozorów autentyczności - westchnąłem. - Ale te falsyfikaty miały odegrać inną rolę. I odegrały. Uśpiły czujność pracowników Muzeum Narodowego i zwiedzających. Tyl­ko kiedy on to zrobił? Rok, pięć czy może dziesięć lat temu?

- Niewykluczone, że miesiąc temu - zauważył Żmijewski. - Ale pewności nie ma. Proponuję przejrzeć akta wszystkich pracowników mu­zeum począwszy od połowy lat osiemdziesiątych.

- Dobry pomysł - rzekła podinspektor. - Ale dziesięć lat temu przeprowadzono w Muzeum Narodowym inwentaryzację zbiorów malar­stwa polskiego i pewnie wtedy zauważono by, że obrazy są fałszywe.

- Wątpię - rzucił Żmijewski.

Pomimo uprzedzeń do nowego pracownika, nie sposób było się z nim nie zgodzić. Musiałem być obiektywny. Mój negatywny stosunek do niego był wyłącznie natury osobistej, służbowo nie mogłem go dyskry­minować, jeśli myślał logicznie i dobrze wykonywał swoje obowiązki. A pastele Wyspiańskiego zostały podrobione przez geniusza. Nikt z pra­cowników naukowych muzeum nie poddał portretów szczegółowym badaniom, gdyż „na oko" wszystko było z nimi w porządku.

- Kolego Żmijewski - zaprotestowała policjantka - najpierw skończmy przeglądanie akt z ostatnich dziesięciu lat. Być może już wśród nich znajdziemy coś interesującego i nie będziemy musieli tracić czasu na dalsze poszukiwania.

- Czego właściwie szukacie? - zapytałem.

- Wszystkiego - odpowiedziała. - Najdrobniejszego choćby śladu.

- Ale jak na razie nic ciekawego nie znaleźliśmy - dodał Paweł. - A przed nami jeszcze całe stosy teczek.

- Co do techniki malarskiej fałszerza - ciągnęła policjantka - nasi eksperci się nie wypowiedzieli. Od tego mamy historyków sztuki w Mu­zeum Narodowym i panów. Wszyscy są jednak zgodni, że to geniusz.

- Muzeum Narodowe uważa, że Koma to wybitny ekspert w dzie­dzinie Wyspiańskiego - rzekł Paweł. - Zgadzam się z tym poglądem.

- Zasięgnęliśmy też rady u krytyka Krempla. Uważa tak samo. - Nie ma sensu dalszego udowadniania tego - dalej mówił Paweł.

- Musimy szukać Komy wśród malarzy i absolwentów ASP.

- Przede wszystkim musimy dotrzeć do środowiska fałszerzy - uśmiechnęła się kwaśno panna Mariola. - Ale jest to niezwykle trudne. Policja ma skąpe dane na ten temat. Właściwie nic nie mamy. Ale może pan Tomasz powie o swojej przygodzie na Starówce.

Opowiedziałem raz jeszcze to wszystko, czego byłem świadkiem na Starym Mieście. O Baturze i porwaniu Proroka.

- Batura chce dotrzeć do niejakiego Bakszysza. Pocieszające jest to, że wie tyle co my. Inaczej nie porywałby Proroka.

- Weto! - zaprotestował żywo kolega Żmijewski. - Batura może wyciągnął już z tego Proroka, gdzie mieszka Bakszysz. Być może już go odwiedził. Kto wie, może jutro obwieści społeczeństwu, że złapał Komę!

- To powinno nas cieszyć, kolego Żmijewski - zauważyłem iro­nicznie. - Chyba nam wszystkim zależy, aby dorwać Komę, prawda?

- A może pan Seweryn chce zgarnąć nagrodę dla siebie? - za­śmiała się podinspektor.

- Jakim cudem?! - oburzył się Żmijewski. - Co mi sugerujecie? Przecież pracownicy ministerstwa są wyłączeni z prawa do nagrody.

„Ale tobie nie chodzi o nagrodę, a o stołek dyrektora" - pomyśla­łem.

- Nieważne, kto złapie Komę - próbowałem zażegnać konflikt. - Ale nie pogniewam się, jeśli będziemy pierwsi w tym wyścigu. Zanosi się na to, że wiele osób chce zgarnąć czterdzieści tysięcy złotych za odzy­skanie obrazów albo wskazanie osoby fałszerza.

- Nagroda wzrosła do sześćdziesięciu tysięcy! - poprawił mnie magister. - Jeszcze o tym nie wiecie. Jutro pani minister to ogłosi.

Wszyscy popatrzyliśmy na niego z wyrzutem.

- Co się tak na mnie gapicie? - rozsierdził się. - Dostałem prze­ciek z gabinetu ministra. Mam swoje wtyki.

Wyprężył pierś do przodu, ale zaraz zamilkł. Podinspektor Koper wyjęła z teczki jakiś papier i zawiesiła na nim dłużej wzrok.

- Nie przedłużajmy tego spotkania - rzekła. - Mamy tyle roboty. Jest jeszcze jeden trop.

Zamieniliśmy się w słuch, słyszeliśmy nawet terkoczący mecha­nizm napędowy pracującego dyktafonu kolegi Żmijewskiego.

- W niektórych miejscach kredka na fałszywych obrazach zawie­ra dziwne drobiny - poinformowała nas policjantka. - Ekipa chemików przekazała próbki naszym biologom, gdyż jest to prawdopodobnie mate­ria organiczna. Przypomina to pyłek kwiatowy. Uczyliśmy się w szkole o pręcikach i słupkach.

- Kwiaty? - zdumiałem się. Policjantka kiwnęła głową.

- Fałszerz - myślał na głos Paweł - mógł na przykład dotykać kwiaty w wazonie i zabrudził sobie palce pyłkiem. Później wziął się do malowania i ów pyłek przeniósł się na powierzchnię obrazu.

- Ów pyłek występuje na trzech pastelach Komy - dodała. - Tak jakby fałszerz często malował w obecności kwiatów.

- Może robił to w szklarni? - zażartowałem.

Niespodziewanie zadzwonił telefon, wyrywając nas z dziwnego napięcia. Odebrał Paweł. Chwilę słuchał i nagle zerwał się na równe nogi. Nikt z nas nie pytał o nic, tylko patrzył w napięciu na chłopaka. Działo się coś niezwykłego, gdyż Paweł w mgnieniu oka zabrał koledze Żmijewskiemu dyktafon i przyłożył do słuchawki telefonu.

- Proszę powtórzyć, gdzie znajdziemy tego Bakszysza? - zapytał spokojnie Paweł, ale wyraźnie słyszałem, jak drży mu głos. - Skąd ma pan te informacje? I kim pan jest?

Po chwili Paweł odłożył słuchawkę i wyłączył dyktafon.

- Anonimowy informator - oświadczył z błyskiem podniecenia w oku. - Według niego niejaki Bakszysz mieszka na działce na Bemowie.

- Kto to był? - dopytywała się policjantka.

- Nie przedstawił się. Ale dużo wie o sprawie, skoro wiedział, gdzie zadzwonić. Na szczęście nagrałem jego głos na dyktafon.

- Nasze policyjne laboratorium sprawdzi to.

- To mógł być Koma! - zdenerwował się kolega Żmijewski i od­tworzył nagranie.

Już po chwili usłyszeliśmy silnie zniekształcony męski głos jakby z ustami pełnymi klusek: - „ ...powtarzam: ogródki działkowe na Bemowie. Zielona chatka z pękniętą gruszą".

Pytanie Pawła: - „Skąd ma pan te informacje? I kim pan jest?".

Tu nastąpił sygnał rozłączenia. Nagranie się urywało.

- Kto to był? - zgadywał kolega Żmijewski. - Może to ten Batura?

- Nie - odpowiedziałem. - To starszy od niego mężczyzna.

- I mówił dziwnie - zauważyła panna Mariola. - Z pewnością bał się zdemaskowania.

- Bardzo dobrze, Pawle, że nagrałeś fragment rozmowy. Najpierw pójdę z tym nagraniem do kolegi Jana z Muzeum Narodowego.

-A po co?

- Mój przyjaciel pierwszy rozmawiał przez telefon z kimś, kto poinformował opinię publiczną o falsyfikatach w Muzeum Narodowym - wyjaśniłem. - Tamten mówił jednak przez nos. Ten nasz bełkotał. Jeśli Jan rozpozna w naszym informatorze swojego rozmówcę, będziemy mieć jakiś trop. Może to Koma, może nie. Ale to da nam do myślenia.

Oczywiście było i wiele wątpliwości w tej kwestii. Kto na kogo donosił i jaki miał w tym cel? Jeśli informatorem był na przykład Koma, to na kogo chciał donieść? Na Bakszysza, który w tym wypadku nie był fałszerzem? Z pewnością nie dzwonił Bakszysz, gdyż trudno przewidy­wać, aby donosił sam na siebie. Coś tutaj nie grało! Jeśli jednak Bakszysz był Komą i miał wspólnika, któremu z niejasnych dla nas powodów zalazł za skórę, to ten mógł na niego donieść!

- Moim zdaniem, ktoś stroi sobie żarty - skomentowała podin­spektor Koper ów tajemniczy telefon. - Prawdziwy informator zadzwo­niłby na policję, a nie do Ministerstwa Kultury i Sztuki.

- Ale to właśnie świadczy o czymś wręcz przeciwnym - spojrza­łem jej głęboko w oczy, kontent, że moje rozumowanie ją irytuje. - Któż ze zwykłych śmiertelników wie, że zajmujemy się tą sprawą?

- Każde dziecko słyszało w telewizji, że Ministerstwo Kultury i Sztuki wyznaczyło nagrodę za złapanie fałszerza!

- Ale ani słowa nie było o naszym departamencie - rzekłem.

- Paweł słusznie zauważył. Ten, kto do nas dzwonił, jest dobrze poinfor­mowany.

W czwórkę pojechaliśmy do Muzeum Narodowego. Mieliśmy jednak pecha. Kolega Jan był dzisiaj nieobecny w pra­cy, więc zapowiedzieliśmy się na następny ranek.

- To co, jedziemy na to Bemowo? - zerknął na zegarek kolega Żmijewski.

-A pewnie - wstałem. -Ale panu dam inne zadanie.

- Co znowu? - zdziwił się. - Chcę jechać z wami!

- Jestem dyrektorem i proszę traktować to jak polecenie służbo­we - zniżyłem głos i popatrzyłem na niego groźnie. - Pojedzie pan na Powiśle do szkoły podstawowej...

- Że co?! Do szkoły...? Ha, ha, to tam znajdę fałszerza?

- Trzeba odebrać pewnego młodzieńca - szybko wyjaśniłem - a potem całego i zdrowego doprowadzić go do domu.

-A co ja jestem agencja ochrony?

Niewzruszony jego oburzeniem podałem mu adres szkoły oraz mojej kamienicy, a na koniec opisałem Waldzia. W końcu byłem szefem i miałem prawo wymagać od podwładnych posłuszeństwa.

- Ale ostrzegam - groźnie popatrzyła na nas podinspektor Koper, gdy kolega Żmijewski trzaskając drzwiczkami opuścił jeepa. - To może być groźna misja.

- Dlaczego pani tak na mnie patrzy? - żachnąłem się, mając w pamięci jej rozmowę ze Żmijewskim o moim wieku i rzekomych cho­róbskach. - Wiele razy uczestniczyłem w groźnych misjach. Poza tym, jeśli to takie niebezpieczne, proszę wezwać grupę antyterrorystyczną.

- Bez przesady - westchnęła. - Tylko proszę o zachowanie posłu­szeństwa. Rozejrzymy się niewinnie po terenie.

Zanim dotarliśmy na Bemowo, zajrzeliśmy do kilku antykwaria­tów na Woli, które zaprzęgliśmy do walki przeciwko fałszerzowi. Ale jak do tej pory nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wiedział. Całkowita bezrad­ność.

Ogródki działkowe na Bemowie zajmują dużą powierzchnię po obu stronach ulicy Powstańców Śląskich, na terenie częściowo zagospo­darowanym marketami i nowoczesnymi osiedlami. Kiedyś było tutaj pu­sto jak okiem sięgnąć, dzisiaj bliżej ulicy powstały eleganckie sklepy, pa­wilony, zasłaniające częściowo widok na to egzotyczne skupisko małych drewnianych domków i uprawnych poletek.

Sezon działkowy dopiero się rozpoczął. Wraz z nadejściem wio­sny ludzie zabrali się do porządków na swoich trzech arach, kopali grunt pod przyszłe warzywa, niektórzy nawozili ziemię obornikiem. Ale ludzi nie było o tej porze wielu. Zwiędłe jeszcze krzewy i gołe drzewka owoco­we przypominały o srogiej zimie, która ledwo co minęła, zamknięte przeważnie na cztery spusty domki letniskowe i zapuszczone altanki sprawia­ły smętne wrażenie, gdzieniegdzie pojawił się pies z kulawą nogą, a stada wróbli i innego ptactwa na nasz widok odrywały się z hałasem skrzydeł od budzącej się do życia gleby, aby znowu osiąść na kolejnej parceli lub znaleźć sobie nowe miejsce na gałęziach gołej czereśni. Ten zabudowany gąszczem małych posesji teren był podzielony krzyżującymi się wąskimi alejkami, a każda z nich miała swoją nazwę w pełni odzwierciedlającą rekreacyjny charakter tego miejsca.

- Tajemniczy informator powiedział, że musimy znaleźć aleję o nazwie „Kwiat jabłoni" - szepnął Paweł, gdy szliśmy równoległą do ogrodzenia z siatki alejką. - A może chodziło raczej o „Wiśniowy sad". Coś w tym stylu. Już sam nie pamiętam.

- Co za rozmach - próbowała żartować policjantka. - Od wina marki „Wino" do Czechowa.

Szukaliśmy zielonego domku i złamanej gruszy. Ale próżny to był trud wypatrzenia wśród setek podobnych do siebie działek jednej skrom­nej posesji; i choć nie wszystkie domki były zielone, to wszystkie wyda­wały się w tym w ostrym kwietniowym słońcu jednolicie szare. Po godzi­nie spaceru rozdzieliliśmy się i szukaliśmy schronienia Bakszysza indywidualnie, a spotkać mieliśmy się po półgodzinie przy głównej bramie. Ale i to zdało się na nic. Wtedy to jakiś działkowicz powiedział nam, że po drugiej stronie ulicy także znajdziemy działki.

- O powierzchni dużego osiedla - dodał żartobliwie. Pojechaliśmy tam. I znowu przeszło trzy kwadranse szukaliśmy tej jednej przeklętej działki wśród mrowia identycznych kwadratów. Zmę­czony wzrok i osłabiona powtarzalnością obrazu percepcja utrudniały poszukiwania.

Była czternasta z minutami, gdy drgnęliśmy na krzyk kolegi Żmi­jewskiego. Dochodził on z niedaleka, zza którejś z działek i był to odgłos człowieka, który nagle znalazł się w tarapatach. Po jego krzyku nastąpił pisk młodej osoby.

„Walduś" - pomyślałem ze zgrozą i struchlałem. „To tak mój nowy pracownik mnie słucha. Ten drań przyjechał tu z Waldusiem!"

Bez namysłu rzuciliśmy się w tamtą stronę.

To była działka, której szukaliśmy: zielony, dość duży i zniszczony domek o grubych ścianach, otoczony sięgającymi do pasa krzewami, po bo­ku którego rosła złamana grusza, a z tyłu stały stara szopa i mała szklarnia.

Widok, który ujrzeliśmy spowodował, że zamarliśmy, a obserwo­waliśmy działkę schowani za drzewem rosnącym na rogu sąsiedniej pose­sji. Oto bowiem niechlujnie ubrany brodacz w nieokreślonym wieku, przy­pominający bardziej łachmaniarza albo włóczęgę niż działkowicza, sil­nym chwytem jednej ręki przytrzymywał kolegę Żmijewskiego za kurtkę, a drugą trzymał za kołnierz wyrywającego się Waldusia. Kolega Żmijewski nie wyrywał się. Próbował protestować w sposób bardziej cywilizo­wany - mową i gestami rozpaczy.

- Kim jesteście?! - ryczał Bakszysz, bo nie ulegało wątpliwości, że to był on.

- Jakim prawem nas pan przetrzymuje? - stawiał się magister. - To karalne!

- A jakim prawem weszliście na moją działkę?! - wbił w niego wzrok Bakszysz. - To też karalne. Mogę ci przetrącić za to kulasy! Kim jesteś, urzędasie?

- To on mnie tutaj przyprowadził! - kapował na magistra przera­żony Walduś.

- Przecież sam chciałeś, smarkaczu! - protestował Żmijewski.

- On mówi, że pan ma fałszywe obrazy! - darł się chłopiec. - On pracuje w ministerstwie! Ma dziwne nagranie w kieszeni marynarki...

Bakszysz przez chwilę wydawał się przestraszony, ale zaraz pu­ścił Waldusia. A ja mogłem wreszcie odetchnąć z ulgą.

- O czym on mówi? - zapytał Bakszysz magistra, wskazując na chłopca.

- Nie ogląda pan telewizji?

- Telewizji? - zapienił się Bakszysz. - Czyś ty zwariował? To trucizna. Mów o co chodzi, urzędasie!

Żmijewski wspomniał o falsyfikatach i Komie.

- Nie mam nic wspólnego z tym fałszerstwem - oświadczył sta­nowczo Bakszysz, szperając jednocześnie po kieszeniach Żmijewskiego. Szybko znalazł dyktafon z nagraniem tajemniczego informatora. - A to co?

I nie przesłuchawszy nagrania rzucił dyktafonem o duży kamień przy alejce. Dyktafon rozsypał się w drobny mak, a kolega Żmijewski wydobył ze swojego wnętrza jęk rozpaczy. My także poczuliśmy ogrom­ny zawód - straciliśmy bowiem możliwość zidentyfikowania głosu ta­jemniczego informatora, kimkolwiek był.

- Coś ty zrobił, człowieku? - jęczał w dalszym ciągu magister. - To było cenne nagranie... Coś ty zrobił najlepszego?

Walduś cofnął się na początek działki i stał przy otwartej furtce gotowy w każdej chwili do ucieczki. Magister klęczał nad resztkami dyk­tafonu i sprawdzał kasetkę.

- No, jazda stąd! - Bakszysz sięgnął po kij. - Wynocha! Tylko policja może mnie zmusić do mówienia!

Wtedy to właśnie podinspektor Koper dała nam znak, abyśmy wyszli z ukrycia. Pierwsza wlazła na teren działki i zbliżyła się do zasko­czonych Bakszysza i magistra.

- Stać! - krzyknęła i wyjęła odznakę policyjną. - Policja! Bakszysz puścił Żmijewskiego i zaczął przecierać oczy ze zdu­mienia, jakby uważał, że to wszystko mu się śni.

Niebawem w szopie za domkiem ekipa policyjna wezwana przez podinspektor Koper znalazła kilka obrazów owiniętych w grube szmaty. Jakież było nasze zdziwienie, gdy brudny materiał odsłonił dwa znane szkice portretów Wyspiańskiego! Zdaliśmy sobie sprawę, że była to robo­ta Komy, zdumiewało podobieństwo stylu i techniki do pasteli Wyspiań­skiego. Z pewnością te dwa szkice mogły wprowadzić w błąd niejednego antykwariusza i bez trudu udałoby się wepchnąć je na jakąś aukcję. Na­wet sygnatura wyglądała na autentyczną „S W 1902".

Bakszysza zawieziono do aresztu w Komendzie Głównej. Zapro­szono wnet dziennikarzy. Już wieczorem Bakszysza wykreowano na Komę, a podinspektor Koper chodziła w glorii chwały. Według niej ujęto fałsze­rza (policjantka zapomniała, że jeszcze nie tak dawno uważała telefon od tajemniczego informatora do mojego biura za żart). Nie znaleziono wpraw­dzie u Bakszysza portretów Wyspiańskiego skradzionych z muzeum, ale jak ogłosiła dziennikarzom nasza podinspektor, wkrótce znajdą się i one.

Bakszysz z początku protestował. Nie przyznał się do autorstwa tych pastelowych szkiców, które pośrednio wskazywały, że jest on Komą. Zaklinał się, że ktoś mu podrzucił obrazy, że od kilku lat wcale nie maluje, a wyłącznie rzeźbi. Faktycznie, policja nie znalazła na działce świeżych farb i kredek, zamiast nich wszędzie walały się kawałki drewna i dłuta rzeźbiarskie.

Po pierwszych gorących protestach Bakszysz zamilkł. Musieli­śmy czekać na pierwsze wyniki analizy szkiców znalezionych w szopie Bakszysza. Do tego czasu podinspektor Koper i kolega Żmijewski zacie­rali z radości ręce. To był ich sukces!

Niemniej jednak w winę tego łachmaniarza nie wierzyłem. Bak­szysz był utalentowanym malarzem, studiował dawno temu w ASP, jed­nak z wiekiem zdziwaczał, choć dla niektórych mógł uchodzić za wierne­go krzewiciela swoich pierwszych młodzieńczych ideałów, które nie uzna­wały kompromisu z brutalną i pozbawioną piękna rzeczywistością. Miesz­kał w nędznym domku z obitymi styropianem ścianami i z podwójnymi szybami w oknach. Mały piecyk służył zimą jako jedyne źródło ciepła. Jadł mało, ale zahartowany organizm był wolny od chorób cywilizacyj­nych. Ale kto wie, może nędzne ciało Bakszysza nosiło w swoim wnętrzu więcej piękna i romantyzmu, niż może go pomieścić nowoczesna galeria sztuki? I czy Bakszysz szkodził światu? Czy cokolwiek od niego żądał? Czyż nie był wolnym i bogatym człowiekiem? Był - między innymi przez to, że nie zamieniał swojej twórczości na pieniądze i dzięki temu tworzył niezależnie od sądów innych. Przede wszystkim niczego od świata żywych i od losu nie oczekiwał. A to oznaka siły. Nic nie wskazywało, aby był fałszerzem. Kiedyś, owszem, próbował coś sprzedawać, podrabiał znanych malarzy, miał wiele zamówień, ale teraz żył nędznie wbrew światu i zgodnie ze swoją filozofią.

Podziwiałem go i czułem do niego sympatię. Sam nigdy nie zde­cydowałbym się na podobny styl życia. Byłem na to za słaby i nie dość utalentowany. Ale nie to zdecydowało, że nie wierzyłem w winę Bakszy­sza. Moim zdaniem, ktoś podrzucił do jego szopy pastelowe szkice udają­ce Wyspiańskiego. Kto?

Prawdziwy fałszerz!

***

Do kamienicy na Starówce dotarłem z Waldusiem po dwudzie­stej. Na szczęście Regina jeszcze nie wróciła z sesji plenerowej i obyło się bez tłumaczeń. Walduś przeżył dzisiejszego popołudnia przygodę, jaką wielu z nas przeżywa wyłącznie w kinie albo na kartach powieści. Dzięki niesfornej postawie Żmijewskiego trafił na działki na Bemowie i znalazł się w prawdziwych opałach. Na szczęście w porę się zjawiliśmy i uwolni­liśmy ich z rąk Bakszysza. Następne godziny spędziliśmy na policji, skła­dając zeznania.

Byłem zmęczony i wygłodniały. Jak na złość w mieszkaniu nie znalazłem nic do jedzenia. Nie było nawet herbaty, która ożywiała wie­czorem mój umysł, ale nie miałem siły pójść do Skalskich. Zasnąłem w fotelu i przebudziłem się po dwudziestej drugiej. Poczułem jeszcze sil­niejszy głód niż przed zaśnięciem, więc postanowiłem odwiedzić nocny sklep.

Wracając ze sklepu z zakupami, natknąłem się niespodziewanie na znajome BMW, to samo, którym Batura wywiózł ze Starówki Proroka.

Nie mogło być mowy o pomyłce! Czarne BMW stało przy wylo­cie najbliższej przecznicy.

Przylgnąłem do fasady kamienicy i obserwowałem z uwagą auto. I nagle z samochodu wyszła roześmiana i rozanielona Regina. Ugięły się pode mną nogi. Zbaraniałem, a potem poczułem się upokorzony i zły. BMW odjechało, a Regina pomachawszy kierowcy na „dobranoc" ruszyła żwawo w kierunku kamienicy.

Poszedłem za nią. Spotkaliśmy się na klatce, niby przypadkiem. Starałem się udawać obojętność, ale czułem, że szło mi kiepsko.

- Tomasz? - zdziwienie powiększyło jej piękne oczy. Pojawił się w nich niepokój, ale zaraz uśmiech spłynął na jej twarz, jakby z ukrycia sterował zachowaniami kobiety jakiś magik. - Ale mnie wystraszyłeś. Co się stało? Jesteś jakiś nieswój.

Tak, to prawda, byłem nieswój. Więcej, ja byłem zdruzgotany! I to podwójnie. Raz - z powodu znajomości Reginy z innym, bardziej ode mnie atrakcyjnym mężczyzną, dwa - że tym kimś był mój przeciwnik, Baturą. Poniosłem klęskę - nie pierwszą w moim życiu.

„Już nigdy więcej znajomości z pięknymi kobietami" - przyrze­kłem sobie. „Ile razy musisz to sobie powtarzać, Tomaszu?".

- Byłem na spacerze - wyszeptałem i ruszyłem na górę.

- Poczekaj - chwyciła mnie za rękaw. - A jak Walduś?

- Walduś? W porządku. Dzisiaj się nie nudził.

- Och, jakaż jestem ci wdzięczna, Tomaszu. Jesteś taki dobry.

„I głupi" - dodałem w myślach.

- A jak u ciebie? - zdobyłem się na pytanie. - Jak tam plener?

- Męczący dzień - odpowiedziała. - Ale niczego sobie.

- I dopiero teraz wracasz?

- No tak, bo musiałam zostać z nowymi przyjaciółmi - tłumaczy­ła się. - A potem odwiózł mnie znajomy koleżanki.

Ale ja wiedziałem, że to był Baturą.

- Pracuje z tobą? Ten znajomy koleżanki?

Regina nie od razu odpowiedziała. Patrzyła na mnie długo bez sło­wa, a kiedy w sieni zgasło światła i je z powrotem zapaliła, już się śmiała.

- Tomaszu, ty jesteś o mnie zazdrosny?

- A czy zazdrość mnie dyskryminuje jako mężczyznę? A może jako człowieka? Czy ty nigdy nie byłaś zazdrosna o męża?

- Pewnie, że nie! Zazdrość to pycha!

- W taki razie jestem pysznym Tomaszem. Dobranoc pani.

I powiedziawszy to poszedłem schodami na swoje piętro. Jak na „pysznego" Tomasza przystało, przekąsiłem coś jeszcze przed snem. Je­dząc, myślami byłem przy Reginie i jej dziwnej znajomości z Baturą. Za­cząłem się nawet zastanawiać nad jej niedawnym wprowadzeniem do mojej kamienicy - czy nie było to sprytnie zaaranżowaną zagrywką Jerzego? Powinno wydać mi się to dziwne, że tak atrakcyjna kobieta, jaką bez wąt­pienia była Regina, utrzymywała ze mną, starym kawalerem i dziwakiem, tę znajomość. Tak, to musiała być gra! Kolejny raz Baturą udowodnił mi, że piękne kobiety są moją słabością. Zakpił sobie ze mnie i ośmieszył mnie. Na całe szczęście szybko przejrzałem jego podstępny plan. Wszystko dzięki temu, że byłem głodny.

Zaraz jednak przestałem myśleć o Reginie i Baturze. Zadzwonił telefon i wyrwał mnie z zamyślenia.

- Szefie! - krzyczał Paweł. - Niech pan włączy telewizor. Szybko.

Na ekranie mojego czarno-białego telewizora ujrzałem, nie uwie­rzycie, naszego nowego pracownika. Ależ tak! To był on - przylizany, wyprostowany, dumny i elokwentny. Seweryn Żmijewski. Sprawiał wra­żenie, jakby obiektyw kamery był jego żywiołem. Ale to, co usłyszałem z ust nieznośnego magistra postawiło mnie dosłownie na nogi. Kolega Żmijewski nie grzeszył skromnością i z właściwą sobie zarozumiałością głosił wszem i wobec w publicznej telewizji, że to on złapał fałszerza portretów Wyspiańskiego. Zagotowało się coś w moich wnętrznościach, gdy tak się chełpił swoją wielkością i sukcesem naszego departamentu. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o mnie i o Pawle! Z całą pewno­ścią ten człowiek pragnął zrobić na sprawie fałszerstwa w Muzeum Naro­dowym osobistą karierę.

Długo nie mogłem zasnąć z powodu wystąpienia kolegi Żmijewskiego. Pomyślałem sobie, że świat czasami jest zbyt okrutny dla ludzi skromnych.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ŻMIJEWSKI RŻNIE GŁUPA • TELEFON OD PANI MINISTER • MONIKA DONOSI • TELEFON Z KOMENDY GŁÓWNEJ • PRO­ROK NA BARBAKANIE • KOGO SPOTKAŁEM NA PIWNEJ? • RUSZAMY ZA FIJAŁKOWSKIM • WALDUŚ I DETEKTYW • W PODKOWIE LEŚNEJ • POWRÓT • OBSERWUJĘ REGINĘ • ZOSTAJĘ OJCEM, KŁAMCĄ I ZAZDROŚNIKIEM

W piątek rano zebrał się w biurze cały nasz departament. Tego dnia Paweł i Seweryn Żmijewski nie pojechali do Komendy Głównej prze­glądać akta pracowników Muzeum Narodowego, gdyż uwaga policji i opinii publicznej skupiła się wyłącznie na schwytaniu Bakszysza.

Seweryn Żmijewski był albo doskonałym aktorem, albo należał do typów o ograniczonej zdolności do samokrytyki. Nie spóźnił się tym razem do pracy, ale wszedł do biura krokiem gwiazdora, kpiąc sobie z ludzkich słabości. Na jego zadowolonej twarzy nie było nawet cienia skruchy po tym, co wygadywał wieczorem przed kamerami telewizji, na­wet nasze pełne oskarżenia spojrzenia go nie zdeprymowały. Po prostu wszedł, zrobił sobie kawę i usiadł na wolnym krześle jak gdyby nigdy nic.

- Rżnie głupa - szepnął mi na ucho zdegustowany Paweł.

Żeby było śmieszniej, zadzwoniła pani minister. Zaczęła od infor­macji o podwyższeniu nagrody za odzyskanie portretów Wyspiańskiego. Potem pogratulowała złapania Bakszysza. Nie zdążyłem ochłodzić jej entuzjazmu, gdy poprosiła o rozmowę ze Żmijewskim. To do reszty mnie pogrążyło.

Rozmawiali pięć minut, podczas których nasz nowy pracownik wił się przy telefonie jak jakiś padalec, a może bardziej stosownie byłoby napisać - jak żmija. Pewnie przyjmował w tej chwili pochwały i pęczniał od nich niczym świeże ciasto od nadmiaru drożdży. Ale był z niego też i niezły wazeliniarz. Gdy tylko udało mu się powiedzieć kilka słów, ope­rował wyłącznie ciepłymi słowami adresowanymi do pani minister.

Wnet skończyli rozmawiać. Usiadł na swoim miejscu i dalej po­pijał w milczeniu kawę. Patrzyliśmy na niego ukradkiem, aż wreszcie nasz pełen oburzenia wzrok zwrócił jego uwagę.

- Panowie nic dzisiaj nie mówią? - zachrypiał.

To już był jakiś sukces w zmiękczaniu Żmijewskiego.

- Po co? - burknął Paweł. - Robisz to lepiej. Mówienie to twoja specjalność.

- Ach, o to wam chodzi - klepnął się dłonią w czoło. - O ten występ w telewizji, tak? Czy źle wypadłem?

- Nie wspomniałeś słowem o kolegach - oskarżał go Paweł. - A dłużej od ciebie tu pracujemy.

- Wystąpiłem w imieniu naszego departamentu - bronił się. - Pan Tomasz nie lubi mediów i rozgłosu, prawda? Zresztą najważniejsze, że fałszerz siedzi w areszcie. Bo wiecie, mój stary ma znajomości w telewi­zji, więc postanowiłem wykorzystać media do popularyzacji naszego de­partamentu.

- Nie uzgodniłeś tego ze mną - rzekłem obrażonym tonem. - Jestem wciąż dyrektorem. Poza tym mówiłeś wyłącznie o sobie, kolego.

- Poważnie? - skrzywił się. - Pewnie coś wycięli. Ale to nic. Załatwię kolejne nagranie, kiedy odzyskamy obrazy. Rozgłos nam się przy­da. Zresztą nie na darmo nadstawiałem karku, żeby później cicho siedzieć. Poza tym uważam, że należy mi się odrobina szacunku...

Paweł wstał i podszedł do Żmijewskiego z zaciśniętymi pięścia­mi, a jego twarz wyrażała uczucia dalekie od poszanowania bliźniego.

- Zazdrościcie mi czy co? - dumnie wyprężył pierś magister, igno­rując tym samym gniew Pawła.

Zarozumiałość Żmijewskiego odebrała nam dosłownie mowę.

- To ja pierwszy znalazłem domek Bakszysza - wyliczał bezwstyd­nie. - Byłem przed wami. Zaprzeczycie? Nie. Ryzykowałem nawet swo­im życiem.

- I Waldzia - dodałem ponuro.

- Dalej! - nie zważał na nasze uwagi. - Mój był dyktafon, na który nagraliśmy głos informatora.

- Bakszysz go rozwalił.

- Ale to ja poniosłem stratę, a nie wy. Reasumując, to moja zasłu­ga, że złapano Bakszysza.

W tym, co mówił było wiele racji. To prawda, że kolega Żmijew­ski pierwszy wpadł na trop domku Bakszysza na działkach Bemowa. Nie­wątpliwie był tam przed nami, ale przecież graliśmy w jednej drużynie i bywało, że raz jeden miał więcej szczęścia od drugiego. Jednak zespół to był zawsze zespół. Święta rzecz! Nie było w nim mowy o współzawodnictwie w zdobywaniu laurów. Liczył się wspólny cel.

- Czy pan kwestionuje wkład mojej osoby w złapanie Bakszysza? - wyrwał mnie z zamyślenia pełen pretensji głos Żmijewskiego.

- Nie! - niespodziewanie wstałem i podszedłem do niego. Wycią­gnąłem rękę i uścisnąłem jego prawicę. - Gratuluję, kolego Żmijewski. Odwaliłeś kawał roboty.

- Dziękuję, szefie - ucieszył się jak dziecko, choć nie krył zasko­czenia moją reakcją. - Mam nadzieję, że dzięki temu znajdą się portrety Wyspiańskiego.

- Też mam taką nadzieję. Ale nie sądzę.

Paweł był trochę nieswój za owo słodkie potraktowanie Sewery­na Żmijewskiego. Jednakże nie chciałem w naszym zespole awantur. Nowy pracownik wykazał się bądź co bądź odwagą i miał przysłowiowego nosa. Ponadto byłem pewny, że gra się nie skończyła i do odnalezienia portre­tów była jeszcze daleka droga. Wysokie mniemanie o sobie kolegi Żmijewskiego było na pewno denerwujące, ale życie mnie nauczyło jednego - każdy wcześniej czy później zapłaci za swoją pychę.

- Ale udzielam też koledze Żmijewskiemu nagany - dodałem po chwili. - Za niewywiązanie się z zadania, które mu powierzyłem.

- Chodzi o tego gówniarza? - zdenerwował się.

- Na imię ma Waldek.

- Wiem, ale on nie chciał iść do domu. Mówił, że jest pan detek­tywem i że widział porwanie Proroka. To ja wtedy powiedziałem w żar­tach, że ja też mogę mu pokazać coś ekstra. I tak jakoś pojechaliśmy na to Bemowo.

- Nieważne - machnąłem ręką. - Dzisiaj daję ci kolejne zadanie, Sewerynie.

- Weto! - kolega Żmijewski wstał i energicznie protestował, ma­chając rękami, jakby odganiał komary. - Nie chcę być niczyją niańką! Przez tego smarkacza Bakszysz zniszczył mi dyktafon. Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tym pańskim Waldziem. A może Paweł zgodzi się go popilnować?

- Ja? - zdziwił się Paweł. -Nie mam cierpliwości do dzieci. - A ja mam?!

- Spokojnie - uniosłem rękę w górę. - Nie chodzi o Waldzia. Pójdziesz do salonu piękności na Marszałkowskiej i będziesz obserwo­wał pewną kobietę. Nazywa się Regina Skalska. Interesuje mnie, czy nie spotka się dzisiaj z Baturą.

Opowiedziałem im o przykrym dla mnie wieczornym epizodzie przed moją kamienicą, o znajomości mojej sąsiadki Reginy z naszym od­wiecznym wrogiem Baturą.

- Ale co mają wspólnego z obrazami Wyspiańskiego ten cały Ba­tura i ta pańska Regina? - zapytał na odchodnym Żmijewski.

- Batura porwał Proroka, prawda? Ale na działkach na Bemowie się nie pojawił, a to może znaczyć, że złapał inny trop. Być może Prorok powiedział mu coś, co kazało mu zapomnieć o Bakszyszu. Znajomość z moją sąsiadką Reginą Skalska też musi mieć swoje wyjaśnienie. Nie wierzę w zbieg okoliczności. Baturą poznał kobietę, która wprowa­dziła się do mojej kamienicy zaledwie kilka dni temu i zaprasza mnie na kolacyjki. Brzmi to fantastycznie! Warto się dowiedzieć, co za tym się kryje.

Kolega Żmijewski wyszedł niespiesznie z biura, a po nim zjawiła się w gabinecie Monika.

- Tak się składa, że słyszałam rozmowę Żmijewskiego z naszą minister - zaczęła mówić.

- Podsłuchiwałaś - gderałem. - Bardzo nieładnie.

- Wiem, ale interkom był włączony, a ja wtedy podlewałam kwiatki na parapecie - tłumaczyła się.

- Myślę, szefie - zwrócił się do mnie Paweł - że w tych okolicz­nościach można darować Monice ten drobiazg.

- Rozważę to. A co usłyszałaś?

- Pani minister dała temu wstręciuchowi ostrzeżenie.

- Że co?! Poważnie? - chwyciłem się za głowę. - To niemożliwe!

- Daruje mi pan to, że podsłuchiwałam?

- Dobrze już, daruję ci - śmiałem się.

Wychodziło na to, że kolega Żmijewski odegrał przed nami małe przedstawienie: pani minister go sztorcowała, a on udawał, że zbiera kom­plementy. Cwaniak i pozorant.

- Minister pogratulowała mi - dalej się śmiałem - więc pomyśla­łem, że to samo spotkało Żmijewskiego.

- Ona go chyba nie lubi - dodała Monika z satysfakcją. - Powie­działa, żeby na drugi raz uzgadniał treść wystąpień telewizyjnych w imie­niu ministerstwa z panem...

- Myślałem, że to mnie pani minister nie lubi - zachichotałem.

- Może po prostu jest mądra i wie, co się święci. - A co takiego się święci?

- Ten Żmijewski chce pana wygryźć! Ma znajomości na górze!

Zerknąłem na Pawła. Nic nie powiedział, ale grymas jego twarzy świadczył, że popiera opinię Moniki.

- Jak znajdzie obrazy Wyspiańskiego, podam się do dymisji - rzekłem poważnie. - Kradzież portretów z Muzeum Narodowego jest najważniejszą sprawą w mojej karierze.

Nie uwierzyli. Myśleli, że żartowałem, ale ja naprawdę gotów byłem usadzić za moim biurkiem znalazcę obrazów Wyspiańskiego. No, może tylko poza Baturą.

Po dwóch godzinach zadzwonił kolega Żmijewski. Donosił, że Regina nie wychodziła z salonu i z nikim się do tej pory nie spotkała.

- Pilnuj jej dalej, kolego - poleciłem mu.

Rozłączyliśmy się. Prawdziwych emocji dostarczył nam jednak telefon od podinspektor Koper. Policjantka donosiła: eksperci ustalili, że obrazy znalezione u Bakszysza zostały namalowane przez tego samego człowieka, który namalował falsyfikaty podrzucone w Muzeum Narodo­wym. Odnosiło się to do techniki malowania i składu chemicznego kredki pastelowej. Tylko papier był młodszy. Ponadto znaleziono na nich ten sam tajemniczy pyłek kwiatowy, który występował na fałszywych portretach z Muzeum Narodowego.

- Nasi biolodzy uważają, że są to pręciki tulipana - oświadczyła podinspektor. - Wyślę wam zeskanowane zdjęcie na pamiątkę.

- A zatem obrazy, które trzymał w szopie Bakszysz namalował Koma - mruknąłem. - Hm, dziwne.

- To jasne, skoro nim jest!

- Kiedy ja nie wierzę, że Bakszysz jest Komą.

- Co pan opowiada?! - oburzyła się policjantka. - Dowody są nie­podważalne. Co pan kombinuje? Bawi się pan w porucznika Columbo?!

- Powinniście znaleźć jakiś stary obraz Bakszysza - zapropono­wałem. - Z okresu, gdy malował na zamówienie. I porównać go jakoś z tymi szkicami.

- Ale nie ma takiego - denerwowała się. - Poza tym Bakszysz milczy. Zrezygnował z adwokata. A w domku na działce nie znaleziono ani jednego obrazu poza tymi szkicami Wyspiańskiego.

- Ano właśnie. I dlatego wydaje mi się to podejrzane. Skoro za­chował szkice, powinien mieć i inne swoje prace.

- Obecnie zajmuje się wyłącznie rzeźbiarstwem. Pełno u niego kawałków drewna i dłut. Potwierdziła to sąsiadka opiekująca się jego ulu­bionym kotem.

Nie poruszałem więcej tego tematu, gdyż nie sposób było przeko­nać policjantki do mojego toku rozumowania.

- W niedzielę wybieram się na pchli targ - rzekłem na koniec. -Może tam zasięgnę języka u pokątnych handlarzy obrazów. Może ktoś pamięta Bakszysza. Może ktoś ma jego obraz.

- Będę wdzięczna - bąknęła. - Aha, jeszcze jedno. Niejaki Pro­rok zjawił się dzisiaj u nas po swoje obrazy. Odnalazł się. Ale nie wniósł sprawy o porwanie.

- Dziwne. Batura potrafi rozmawiać z ludźmi.

W porze obiadu wybraliśmy się z Pawłem na spacer po Starówce. Nie ma w Warszawie nic przyjemniejszego od spaceru po skąpanej w lek­kim wiosennym słońcu Starówce, gdzie stare mury i gwar przechodniów nie kłócą się ze sobą, a trwają w pełnej symbiozie - mury przypominają ludziom o ich własnym dziedzictwie, a ludzie potrafią tchnąć w nie życie.

Gdyby nie sprawa kradzieży pasteli z Muzeum Narodowego, czu­libyśmy się jak wczasowicze we własnym mieście. Ale nie przyszliśmy tutaj na obiad, ani po to, aby odetchnąć od dźwięku ministerialnych tele­fonów. Chcieliśmy dowiedzieć się, co słychać u Proroka na Barbakanie.

Pod wewnętrznym murem dawnej bastei, w skrawku cienia sie­dział na leżaku Prorok i pilnował swojej przenośnej galerii. Był cały i zdrów, nawet nabrał nieco więcej chęci do życia. W przeciwieństwie do swojego poprzedniego wizerunku, był teraz bardzo spięty i z uwagą przy­glądał się wszystkim spacerowiczom, zupełnie jakby spodziewał się czy­jejś wizyty albo kogoś wypatrywał.

Nie dziwił nas fakt, że Prorok nie zgłosił policji porwania. Było jasne jak wiosenne słoneczko, że Batura zastraszył go bądź Prorok nie lubił policji bardziej od Jerzego.

Postanowiliśmy trochę go poobserwować. Najpierw na stanowi­sku przy Nowomiejskiej zostałem ja (Paweł poszedł coś przekąsić), a po­tem zmienił mnie podwładny.

- Wracam do biura - oświadczyłem. - Ty zostań i pilnuj Proroka.

- Myśli pan, że ktoś do niego podejdzie? - powątpiewał Paweł. - Pewnie domyśla się, że możemy go obserwować.

- To kogo on się spodziewa? - zdziwiłem się.

- Nie wiem.

- Dlatego warto to sprawdzić.

Powierzyłem Pawłowi dalszą obserwację Proroka i przez Rynek Starego Miasta poszedłem do ministerstwa.

Paweł był moją prawą ręką i mogłem na nim polegać. Był to inte­ligentny i oczytany młody człowiek; niegdyś po ukończeniu wydziału hi­storii sztuki przeżył krótki flirt z wojskową jednostką komandosów, co poprawiło jego sprawność fizyczną, ale i narażało na kontuzje. Ostatnio Paweł nabawił się ich wielu; miał chroniczne problemy z kolanem, które było jego zmorą. Kilka przygód, które razem przeżyliśmy w Polsce i poza granicami kraju, pozostawiły trwały ślad na jego zdrowiu. Miałem jednak do niego pełne zaufanie i wiedziałem, że Paweł przede wszystkim używał głowy do rozwiązywania problemów i zagadek; mięśni używał w osta­teczności. Nie sądziłem jednak, aby mogło zagrażać mu jakiekolwiek nie­bezpieczeństwo pośród spacerujących tłumów, więc spokojnie opuszcza­łem Starówkę.

U wylotu Piwnej zatrzymałem się. Oto ujrzałem Waldusia skrada­jącego się wzdłuż murów kościoła Świętego Marcina. Nie mogłem pojąć, co tutaj robił syn Skalskiej i skąd miał tyle energii? Ale kiedy ujrzałem wychodzących z kościoła krytyka Krempla w towarzystwie starszego i skromnie ubranego mężczyzny - zrozumiałem, że Walduś zabawia się w detektywa. Śledził Krempla i jego kompana. Kim był ten człowiek? Poorana zmarszczkami blada twarz i przesmutne oczy kontrastowały z opalenizną Krempla. Osobnik garbił się, jakby przygniatały go jakieś nieszczęścia, a stary i zniszczony płaszcz dosłownie na nim wisiał. Stali obaj przed kościołem i rozmawiali. Nie była to jednak rozmowa przyja­ciół, a raczej kłótnia. I wtedy przypomniałem sobie, kim jest rozmówca Krempla. To był jego dawny adwersarz, krytyk Fijałkowski. Zdziwiło mnie to, gdyż Krempl w rozmowie z nami w warszawskich Łazienkach katego­rycznie sprzeciwił się włączeniu Fijałkowskiego do śledztwa.

Mężczyźni ruszyli w stronę placu Zamkowego. Za nimi poszedł Walduś. Podbiegłem do chłopca i złapałem go za rękaw, a następnie przy­ciągnąłem ku sobie.

- Co ty tutaj robisz? - zapytałem szeptem.

- Puszczaj pan! - protestował.

- Cicho - przyłożyłem palec do ust i zerknąłem na oddalających się mężczyzn. - Bo nas usłyszą. Śledzisz ich?

-No.

- Później pogadamy.

Krempl i Fijałkowski szli szybko, chociaż ten drugi miał proble­my z nadążeniem za wysportowanym kolegą po fachu. Na końcu placu rozstali się w kiepskich nastrojach. Krempl zaproponował podwiezienie samochodem, ale Fijałkowski odmówił. Wiedziałem, że panowie się nie lubili, a mówiono nawet o nienawiści.

Mnie nurtowało tylko jedno - po co Krempl spotkał się z Fijałkowskim? I jakim cudem go odnalazł?

Krempl wsiadł do zaparkowanego starego porscha i odjechał. Fijałkowski poszedł na przystanek autobusowy naprzeciwko kościoła Świętej Anny. Stał tam smutny, nieobecny i w jakimś sensie żałosny. Nie wiedzieć czemu zrobiło mi się go żal.

Marsz do ministerstwa po jeepa nie wchodził w rachubę. Sąsiadu­jący z moją pracą pomnik Adama Mickiewicza stał samotny za wąskim jak maczuga placykiem na Krakowskim Przedmieściu, ale był stanowczo za daleko. Nie zdążyłbym dobiec tam, uruchomić jeepa stojącego na mi­nisterialnym dziedzińcu i zdążyć przed odjazdem autobusu Fijałkowskie­go. A zamierzałem dowiedzieć się nieco więcej o Fijałkowskim. Miejsce zamieszkania Krempla nietrudno było ustalić, więc nadarzała się dobra okazja do wyśledzenia drugiego krytyka. Owszem, mogłem teraz podejść do niego i zapytać o cokolwiek, ale przed tą bezpośredniością powstrzy­mywało mnie smutne oblicze mężczyzny.

Nie było wyjścia - musieliśmy z Waldusiem wsiąść do autobusu za Fijałkowskim. Mężczyzna usiadł z przodu, więc dla pewności zajęli­śmy miejsca z tyłu pojazdu i mieliśmy go na oku.

- Co ty najlepszego robisz? - szeptałem do ucha Waldzia w auto­busie. - Bawisz się w detektywa?

- A pan to się nie zabawia?

- To moja praca. Nie chodzę do szkoły.

- Skończyliśmy wpół do dwunastej - odparł urażony.

- I wybrałeś spacer na Starówkę zamiast drzemki?

- No - kiwnął głową. - Może kiedyś zostanę detektywem. Jak opowiedziałem w szkole chłopakom, co wczoraj się działo, to wszyscy mi zazdrościli.

- Ale jakim cudem wpadłeś na trop Krempla i Fijałkowskiego?

- Kogo? - zdziwił się.

- Ech, ty nawet nie wiesz, kogo śledziłeś.

- Śledziłem tego Proroka, bo znów pojawił się przy Barbakanie - opowiedział Walduś. - Ale przyszedł tam ten opalony facet...

- To Krempl. Ciekawe.

- Co takiego?

- Czego chciał Krempl od Proroka?

- Nie wiem. Ale później ten Krempl poszedł do tego kościoła i po kwadransie wyszedł z tym staruszkiem. Kłócili się.

- To wszystko się wyjaśniło - westchnąłem. - A jak tam pani Regina? Nie pytała o mnie przypadkiem?

Byłem zły na Reginę, ale w głębi duszy pragnąłem jej towarzy­stwa. No i byłem też ciekawy, co łączy jaz Baturą.

- Pytała - odpowiedział. - Chciała, aby odebrał mnie pan dzisiaj ze szkoły, ale powiedziałem, że wrócę sam.

Musieliśmy kończyć rozmowę, bo oto Fijałkowski wysiadł na ulicy Leona Kruczkowskiego na Powiślu. A zatem długo nie jechaliśmy, zaled­wie kilka przystanków. Po opuszczeniu autobusu, Fijałkowski skierował się wprost na stację kolejową Warszawa-Powiśle. Staliśmy na końcu po­krytego rdzawym pyłem peronu z widokiem na Wisłę. Dobrze się stało, że był ze mną Walduś, bowiem towarzystwo chłopca nie wzbudzało podej­rzeń. Zresztą Fijałkowski wydawał się nieobecny duchem, nie patrzył na ludzi, nie zerkał nerwowo na boki, jak czyni to większość warszawiaków.

Wsiedliśmy za nim do kolejki podmiejskiej WKD i wysiedliśmy dopiero za Warszawą, w Podkowie Leśnej na starej stacji, która należy do zabytków. W tej cichej enklawie pachnącej żywicą życie zdawało się pły­nąć inaczej niż w pobliskiej stolicy. Było tu coś z atmosfery kurortu, tyle że stary mężczyzna, którego śledziliśmy, nie przypominał wczasowicza ani kuracjusza. Zaraz po wyjściu na peron skierował się na zachód, szedł wzdłuż torów i skręcił w leśną ścieżkę. Tam minął starodrzew sosen i dębów, a następnie przeciąwszy młody zagajnik przeszedł na drugą stronę piaszczystej ulicy, wzdłuż której stały mniejsze i większe posesje.

Wreszcie Fijałkowski znalazł się przed pomalowaną na zielono bramą, otworzył skrzypiącą furtkę, wszedł na teren wąskiej i podupadłej posesji z wiekowym i szarym domem o dwuspadowym dachu ze znisz­czonym miejscami poszyciem. Sąsiednie domy, częściowo skryte za drze­wami bądź szpalerami krzewów, wydawały się bez życia, jakby wiosna przyszła w te strony za późno, przytłaczała je dodatkowo mnogość drzew, ale dom Fijałkowskiego był w porównaniu z sąsiednimi dziwnie martwy.

Fijałkowski zniknął w domu. Pokręciliśmy się trochę po okolicy, cały czas zezując na szary dom. Po kwadransie ukryliśmy się wśród wyso­kich sosen. Mężczyzna pojawił się tylko raz - wyszedł z domu i zniknął w starym garażu na tyłach domu. I tyle go widzieliśmy.

Godzina czekania okazała się ponad siły Waldusia, który skwito­wał całą naszą wyprawę jednym słowem: „Nuda".

- Czasami praca detektywa - tłumaczyłem mu w drodze powrot­nej w kolejce WKD - przypomina wysiłek księgowego, który musi spraw­dzić setki kolumn i zestawień, aby znaleźć w końcu jeden błąd decydują­cy o fałszywym bilansie. Godziny się dłużą, a efekty przychodzą z opóź­nieniem. Ale ciągle to powtarzam młodym ludziom, którzy chcą być de­tektywami: ćwiczcie, kochani, swoją cierpliwość.

Ale Walduś nie podjął poruszanego przeze mnie tematu.

Było po szesnastej. Odstawiłem chłopaka do mieszkania na trze­cim piętrze, prosząc go o dyskrecję.

- Nie mów mamie, gdzie byłeś - rzekłem. - Niech to będzie nasz męski sekret.

Wzruszył obojętnie ramionami, co mogło znaczyć wszystko i nic, ale odwracając się strzelił do mnie ze złączonych dwóch palców. W ten sposób zawiązała się między nami komitywa. Bardzo mi zależało na jego dyskrecji. Nie chciałem, aby Regina dowiedziała się o spotkaniu Krempla i Fijałkowskiego na Starówce. Gotowa była donieść o tym Baturze. I nie miało już znaczenia, czy zrobi to świadomie czy nieświadomie. Dobrosą­siedzkie stosunki między nami, kto wie, może nawet i zalążek flirtu, zo­stały bezpowrotnie zniszczone. Czekała mnie jeszcze poważna rozmowa z Reginą, ale wolałem poczekać na odpowiednią chwilę upewniwszy się, jaką rolę w tym wszystkich odgrywa Batura.

Poszedłem do siebie. Z kawalerki zadzwoniłem pod numer tele­fonu komórkowego Pawła. Okazało się, że Paweł wrócił już z obserwacji Barbakanu.

- Nic się nie działo, szefie - rzekł. - Co miałem robić? Wróciłem.

- Jutro spróbujemy znowu.

- Do biura dzwonił zniecierpliwiony Żmijewski - mówił Paweł. - Opuścił już swoje stanowisko obserwacyjne w centrum. Pani Regina Skalska nie spotkała się dzisiaj z Baturą.

W rewanżu opowiedziałem mu o spotkaniu Krempla z Fijałkowskim na Starówce, o tym, że pojechaliśmy za tym drugim aż do Podkowy Leśnej.

Rozłączyliśmy się. Gdzieś około siedemnastej zadzwoniłem do Skalskich. Długo nikt nie odbierał, więc domyśliłem się, że Regina nie Wróciła jeszcze z pracy, a Walduś ucina sobie drzemkę.

Wyszedłem z domu. Pojechałem do centrum obejrzeć salon pięk­ności, w którym pracowała Regina. Mieścił się on przy wąskiej uliczce na tyłach domu towarowego - bliżej Filharmonii. Przez oszklone drzwi i olbrzymie okno trudno było wypatrzyć cokolwiek, ale zdaje się, że miałem szczęście. Moja sąsiadka stała jak na zawołanie przy oknie i rozmawiając z kimś w głębi sali żywo gestykulowała. Do zamknięcia salonu było jesz­cze trochę czasu, więc usiadłem w małej kawiarni na rogu deptaku i wypi­łem małą czarną, mając cały czas na oku salon. Później, znudzony obser­wacją, odwiedziłem sklep Dziewucha po drugiej stronie Świętokrzyskiej. Przywitał mnie tak samo jak wczoraj Samson, ów zazdrosny o Dziewucha młody człowiek. Na szczęście zjawiła się zaraz moja młoda znajoma i czym prędzej wyszliśmy na zewnątrz.

- Już nie mogę z nim wytrzymać - kipiała złością. - Z Samsonem! Ciągle jest zazdrosny. O każdego.

- To niedobrze. Zazdrość to pycha.

W tonie moich słów można było wyczuć sarkazm, ale był on spo­wodowany oskarżeniem mnie o to samo przez Reginę. W ten sposób bro­niłem się przed uświadomieniem sobie prawdy o własnej słabości. Za­zdrość rzeczywiście była brzydką cechą, ale czyż jej odrobina nie była drogowskazem w świecie naszych namiętności?

- Dobrze pan gada - rzekła, ale patrzyła na mnie jak na kogoś, po kim nie spodziewała się usłyszeć podobnych mądrości.

Poszliśmy kawałek Świętokrzyską.

- I jak? - zagadnąłem Dziewucha. - Zdobyłaś dla mnie jakieś informacje?

- Nic szczególnego. Fałszerze nie ogłaszają się w gazetach i nie znajdzie ich pan w książce telefonicznej. W artystycznym światku trochę ucichło na ten temat. Uważam, że to zasługa tej nagrody Ministerstwa Kultury i Sztuki. Każdy, kto ma w tej sprawie coś do powiedzenia, siedzi cicho i kombinuje, jak tu złapać fałszerza? Nazwałam to nawet syndromem wysokiej nagrody.

Odniosłem wrażenie, że Dziewuch była dzisiaj jakby mniej roz­mowna. Czy to nie był właśnie syndrom owych sześćdziesięciu tysięcy złotych nagrody?

- Wysoka nagroda z pewnością potrafi otworzyć niejedne milczą­ce usta, ale może też utrudnić oficjalne śledztwo - powątpiewałem. - Jeśli ktoś ma nadzieję złapać Komę na własną rękę, nie ujawni policji ważnych dla sprawy faktów.

Dziewuch nie skomentowała tego. Być może sama pragnęła odzy­skać obrazy Wyspiańskiego i zgarnąć wysoką nagrodę, ale zaraz zrozumia­łem, że jej milczenie miało inną przyczynę. Za moimi plecami ktoś stał.

Odwróciłem się i ujrzałem Samsona.

- A ty co tu robisz?! - zezłościła się natychmiast Dziewuch. - Zostawiłeś sklep otwarty?! Czy wiesz, że teraz jest najwięcej klientów?

- Zostawiłem karteczkę - warknął. - Napisałem: „Zaraz wracam. Poszedłem po dziewczynę, która zadaje się z podejrzanymi osobnikami". Kto to jest?

To pełne oskarżenia pytanie odnosiło się do mnie.

-A co cię to obchodzi? - walczyła z nim dziewczyna. - Zapamię­taj, nie jestem twoja! I nigdy nie będę! Jesteśmy wyłącznie wspólnikami.

- Zadajesz się ze starszymi od siebie - mówił pełen nienawiści, patrząc cały czas na mnie. - Aldona! Przecież on mógłby być twoim ojcem!

- Bo jest! - rzuciła dla świętego spokoju.

- Czy to prawda? - zapytał mnie uważnie ów Samson. Kłamać nie lubiłem, ale czasami drobnymi kłamstwami ratowało się skórę swoich znajomych. Postanowiłem i ja skłamać, tak jak mnie o to wcześniej prosiła Dziewuch, dla jej własnego dobra. Poza tym chłopak wydał mi się zbyt natarczywy, co trochę mnie denerwowało.

- Tak, jestem ojcem Aldony - przytaknąłem.

Przez chwilę kąciki ust Samsona wykrzywił ledwo widoczny uśmiech rozbawienia. Czyżbym w jego oczach był niezdolny do posiada­nia dzieci i wnuków? Czy starokawalerstwo miałem wypisane na czole?

- Poważnie? - Samson stał przed „Hortexem" i drapał się po gło­wie. - To pan jest jej ojcem? Miło mi pana poznać. Co za spotkanie. Czy mogę przy okazji o coś pana prosić?

- Słucham.

- Chciałbym się ożenić z Aldoną. Dlatego chciałbym prosić o jej rękę.

- Czyś ty zwariował?! - zdenerwowała się Dziewuch. - Ja nie chcę męża! Absolutnie. Ciebie nie chcę!

- To jak? - popatrzył na mnie Samson.

- Czego ode mnie chcesz? - broniłem się. - Spytaj najpierw Aldonę. To ona musi cię pokochać. Nie ja.

- Ona się droczy, proszę pana. To kobieca specjalność.

- Nie droczę się! - tupnęła nogą. - Ja po prostu cię nie chcę. Rozumiesz, idioto? Czy wszyscy mężczyźni muszą być takimi tępakami?!

- Sprawa jest prosta - wtrąciłem stanowczo, aby zakończyć to przedstawienie rozgrywające się na Świętokrzyskiej na oczach całej Warszawy. - Dziewczyna cię nie chce. Tak mi przykro. Ale to ułatwia sprawę. Musisz znaleźć sobie taką, która cię zechce.

- Proszę pana! O czym pan mówi? Znamy się z Aldoną ponad rok. Nigdy nie znałem tak długo żadnej dziewczyny. Nie chce pan chyba starej panny w rodzinie? Jest pan jej ojcem, niech pan jej to wytłumaczy!

- Tato - błagała mnie Dziewuch - powiedz temu łysielcowi, że go nie chcę. Sama sobie znajdę męża. Co ja gadam?! Nigdy nie wyjdę za mąż!

- Widzi pan! Aldona ma zadatki na starą pannę.

- Zamilcz, idioto! Idź do sklepu. Tato, powiedz mu, aby dał mi spokój!

Już miałem zamiar powiedzieć coś w stylu groźnego ojczulka, gdy jakaś wewnętrzna siła kazała mi zerknąć w bok. Na schodkach pro­wadzących na deptak stała Regina Skalska. Pracowała dosłownie o krok od miejsca, w którym rozgrywała się ta niecodzienna farsa. I nie wiem, jak długo podsłuchiwała naszą zwariowaną rozmowę, ale nie kryła swojej wściekłości. Musiała słyszeć, jak Dziewuch nazwała mnie ojcem! A prze­cież nie tak dawno zapewniałem Reginę, że jestem starym kawalerem i nie posiadam nieślubnych dzieci. W ten oto sposób musiałem wyjść na kłamcę.

- Tomasz - wyszeptała pełna oburzenia i kompletnie zaskoczona Regina. - Tomasz... ty mnie oszukałeś. Ty masz córkę! Och, ty podły kłamco! Jak mogłeś mi to zrobić?

Dziewuch i Samson zamilkli i patrzyli na Reginę nie mniej zasko­czeni ode mnie. Chciałem coś powiedzieć, ale Regina, ściskając pod pachą jakieś zakupy ze sklepu odzieżowego, odwróciła się na pięcie i znikła.

- Panie, co tu jest grane? - zapytał zdezorientowany Samson. - To jaka jest pana decyzja?

- A róbcie, co chcecie - machnąłem ręką i uciekłem.

Regina szła szybko na postój taksówek, nie zważając na wysokie obcasy. Ruszyłem za nią. W zasadzie byłem zadowolony z tej sceny, gdyż rozwódka Regina Skalska znowu pokazała, że jest o mnie zazdrosna. Tak to odebrałem.

W pewnym momencie Regina upuściła na chodnik przed budyn­kiem Poczty Głównej torbę z zakupami, wyleciały jej z torby rulony ma­teriału i kolorowe magazyny mody. Musiała się zatrzymać, aby je pozbie­rać. Dzięki temu dogoniłem ją.

- Regina! - próbowałem podnieść zakupy, ale kobieta odepchnęła mnie. - Pozwól, że ci wyjaśnię. Tamta dziewczyna nie jest moją córką. To były żarty.

- Ładne mi żarty - prychnęła i patrzyła na mnie z pogardą. - Jaki ty jesteś zakłamany, Tomaszu. Potwornie.

- Zakłamany? - zdjąłem z wrażenia okulary. - Ja zakłamany? A ty jesteś lepsza?

Moje pytanie zadane w tonie oskarżenia spowodowało, że zatrzy­mała się z ciekawości.

- Co masz na myśli?

- A to, że spotykasz się z jakimś młodszym od siebie facetem i nawet nie wiesz, kim on jest.

Nie wytrzymałem jednak i wygarnąłem jej całą prawdę o niej i o Baturze. Ale Regina to była twarda sztuka i wcale się nie speszyła.

- Jeszcze mi tu będziesz wypominał wiek - żachnęła się. - Two­im zdaniem jestem stara, tak?

- Nie to chciałem powiedzieć, Regino...

- Jesteś kłamcą i do tego gruboskórnym zazdrośnikiem - mówiła, mrużąc wściekle oczy. - Kłamstwo i zazdrość mogę jeszcze przełknąć, a nawet tolerować, ale twojej gruboskórności - nigdy! Żegnam!

Odeszła.

Patrzyłem na jej smukłe plecy i zgrabne nogi, jak wsiadała do taksówki nie obejrzawszy się na mnie ani razu, i uzmysłowiłem sobie, że straciłem ją na dobre.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

O LECZENIU STRESÓW • KSIĄŻKA FRANKA ARNAUA • FAŁ­SZYWE „VAN GOGHI" WACKERA • EKSPERCI I POMYŁKI • W „ZACHĘCIE" • PEWNOŚĆ ŻMIJEWSKIEGO • O WYSPIAŃ­SKIM I FAŁSZERZU • SŁYNNE KRADZIEŻE OBRAZÓW • NA KOLE • KRYTYK KREMPL WYJAŚNIA NAM TO I OWO • ŚPIĄCY WALDUŚ • BATURA, ZAZDROŚĆ I MAGDALENKA • RYSO­PIS NIEZNANEGO PEJZAŻYSTY

Są różne sposoby na odreagowanie stresów związanych z niepo­wodzeniami. Ludzie dzwonią najczęściej do znajomych i rozmawiają go­dzinami, inni spotykają się z pocieszycielem przy kieliszku w restauracji albo zażywają pigułkę nasenną, która zapewnia im długi sen; są i tacy, którzy wybierają ruch i wysiłek fizyczny pozwalający zapomnieć o poraż­kach i upokorzeniach. Nie uznawałem żadnych z tych metod - nienawi­dziłem bowiem telefonów, stroniłem od alkoholu i proszków nasennych oraz nie byłem typem sportowca. Jedynie książki pomagały mi zapomnieć o problemach tego świata. To był mój świat, do którego wracałem jak dziecko do swojej ulubionej zabawki.

Piątkowe popołudnie spędziłem na lekturze dawno nieczytanej książki Franka Arnaua pod znamiennym tytułem „Sztuka fałszerzy - fał­szerze sztuki", wydanej w 1960 roku. Jeden fragment zwrócił moją szcze­gólną uwagę:

„Jest mocno wątpliwe, by artysta naszych czasów potrafił twór­czo ukształtować dzieło przeszłych wieków, wzywając się w jego ducha, styl i atmosferę równie mocno, jak ówczesny malarz czy rzeźbiarz. Prawdzi­wy artysta jak żaden inny człowiek związany jest sercem i duchem, całą swą istotą, z czasem i miejscem, w którym żyje. Dzieło stworzone w stylu dawno minionych wieków może się udać formalnie, ponieważ jednak nie powstało z ducha swej epoki, zabraknie mu znamion tego czasu, tak istot­nych dla każdego prawdziwego dzieła sztuki. [...] Nawet gdyby dzisiej­szy artysta zdołał - w sensie transcendentalnym - przenieść się w daw­niejszą epokę, tkwiłby jednak nadal w jakiś immanentny sposób w swym własnym czasie, a dzieło jego miałoby co prawda przybranie innego stu­lecia, nigdy jednak nie posiadałoby jego duchowej i uczuciowej treści".

Dlaczego zatem zdarzały się i zdarzają tak często fałszerstwa zna­nych obrazów? Dlatego, że fałszerze zawsze liczą na niedoskonałość oce­ny ich prac.

Pierwszej analizy obrazów dokonuje historyk sztuki. Sprawdza on zgodność elementów kompozycji, operowania światłem, typów posta­ci oraz warsztatu malarskiego z charakterystyczną manierą danego artysty i trendami epoki. Gdy falsyfikat jest wykonany z dużym talentem, trudno dostrzec fałszerstwo. Problem stanowi zawodność ludzkich zmysłów (wzroku) i nieuczciwość (podczas okupacji eksperci ze szlachetnych po­budek wystawiali falsyfikatom świadectwo autentyczności, gdy można było w ten sposób wykupić bliską osobę z hitlerowskiego więzienia). Cza­sami już sama historyczna znajomość epoki i stylów konkretnych malarzy ułatwiała odróżnienie falsyfikatów od oryginałów, gdyż fałszerze często kompilowali różne motywy; na przykład falsyfikat z XIX wieku rzekome­go malarza Thomasa de Keysera zatytułowany „Matka z dzieckiem" po­wstał z połączenia „Portretu dziecka" Govaerta Flincka (1641) i „Portretu damy" Ferdinada Bola. Znawca siedemnastowiecznego malarstwa wyklu­czyłby pomyłkę już na starcie.

Pomyłka w pierwszym etapie oceny obrazu może oznaczać suk­ces fałszerza. Jeśli rzeczoznawca uzna obraz za oryginał, dom aukcyjny może obraz wystawić na sprzedaż. Jeśli kupiec nie wniesie żadnych za­strzeżeń, obraz taki wędruje do prywatnej kolekcji i w katalogach figuruje jako nowy obraz konkretnego malarza. Oceny przeprowadzane przez rzeczoznawców są jednak zawodne (ale i niezbędne). Podobno cena obrazu w dwudziestu procentach zależy od nazwiska artysty, a w osiemdziesięciu od nazwiska handlarza obrazami (tak zwanego marszanda). Z nazwiskiem marszanda łączy się gwarancja autentyczności dzieła. A przecież czasami wystarczyłaby analiza fizyczna, chemiczna analiza farb i podkładu, bada­nie włókna tkaniny i jej związania z zaprawą i warstwą farby.

Dzisiaj wystarczy pobrać kilka setnych grama farby, aby wyko­nać analizę farb. Znając podstawowe fakty z dziedziny techniki malar­stwa - na przykład to, że syntetyczne pigmenty (choćby błękit pruski i biel cynkowa) istnieją od XVIII wieku, a syntetyczna ultramaryna od XIX wieku - można łatwo rozpoznać falsyfikat.

Gorzej jest z rysunkami. Łatwiej jest bowiem zdobyć karton lub papier z dawnych epok (szczególnie z XIX i XX stulecia), zaś stylus oło­wiany, grafit czy kredki da się idealnie podrobić. Najważniejszą rzeczą wydaje się znajomość technik malarskich - to ona jest brana pod uwagę w pierwszym etapie oceny. Jeśli idzie o starych mistrzów - znamy ich techniki w zarysie, ale im bliżej XXI wieku, tym większa jest wiedza eks­pertów.

I tak zdarzały się fenomeny. Kilka historii wydaje się być dzisiaj nieprawdopodobnymi. A jednak...

W 1927 roku w galerii Ottona Wackera w Berlinie zaprezentowa­no prace Vincenta van Gogha, które rzekomo miały pochodzić ze zbiorów książęcych. Ich autentyczność została poparta opinią eksperta o między­narodowej sławie - doktora de la Faille, który po pewnym czasie wycofał swoje poprzednie orzeczenie. Wacker pojechał z dziewięcioma obrazami nawet do Hagi, gdzie znawcy uznali ich autentyczność (poza de la Faille nabrali się także znani historycy sztuki, jak Bremmer czy Meier-Graefe). Jeden z rzeczoznawców, konserwator de Wilt, stwierdził, że obrazy nama­lowano około 1890 roku, a przecież wtedy nie podrabiano van Gogha. Nie udała się próba wyjawienia nazwiska poprzedniego właściciela płócien van Gogha, od którego Wacker je nabył (miał nim być rosyjski arystokrata żyjący w Szwajcarii). Kontrola ksiąg handlowych w galerii wykazała ist­ny bałagan, na podstawie którego nie można był niczego konkretnego usta­lić. Wtedy to wyszło na jaw, że ojciec Wackera był malarzem i konserwa­torem w Dűsseldorfie; malowała także jego siostra; wreszcie malował sam Wacker(!). Niedługo potem właściciel galerii stracił przytomność w ka­mienicy, której właścicielką była siostra historyka sztuki Bremmera. W 1931 roku postępowanie sądowe przeciwko Wackerowi zawieszono na dwa miesiące, po czym oskarżono go o fałszerstwo (w mieszkaniu jego brata znaleziono fałszywy obraz van Gogha). Wkrótce zeznawał sam bratanek van Gogha - Vincent Wilhelm. Według niego, spadkobiercą geniu­sza po śmierci jego brata Theo została matka świadka, która wyprzedaż spuścizny van Gogha zrobiła w 1891 roku. O żadnym tajemniczym Rosja­ninie rodzina van Gogha nie słyszała, wreszcie na strychu walały się po­noć stosy obrazów, które sprzedawano na ulicy z taczek. Niczego to nie wyjaśniło. Opinią publiczną wstrząsnęło zaś kolejne oświadczenie de la Faille - odwołał on twierdzenie, że obrazy Wackera były falsyfikatami. Historyk Bremmer uznał część obrazów za fałszywe, a część za auten­tyczne (podobnie jak inni eksperci). Meier-Graefe powiedział przy tej okazji, że: „Ten, kto kupuje obrazy jedynie na podstawie ekspertyz i płaci za nie horrendalne sumy, zasługuje na to, aby go oszukiwano".

W 1932 roku sąd skazał Wackera na rok więzienia; prawdopo­dobnie o wyroku sądu zdecydowały badania rentgenowskie przeprowa­dzone przez konserwatora pruskich muzeów państwowych Ruhemanna. Oryginały uwidaczniały jednolitą fakturę malarską van Gogha, natomiast zdjęcia falsyfikatu ujawniały niezdecydowaną technikę - „warstwy farb zacierały zupełnie treść przedstawienia".

Wszystko to opisane jest pięknie i w szczegółach w książce Arnaua. Jak z powyższego wynika, nawet eksperci mogą mieć problemy z analizą stylową obrazów i dopiero badania szczegółowe mogą rozwiać wszelkie wątpliwości. A te - jak wiemy - kosztują. Ekspert ocenia to, co widać gołym okiem, a więc sygnaturę i ślady pędzla. Analizuje, czy zhar­monizowanie kolorów odpowiada estetyce konkretnego malarza. Trzeba przez lata obejrzeć mnóstwo prac danego artysty, żeby wyćwiczyć pamięć wzrokową, uwrażliwić się na te szczegóły, które stanowią tajemnicę jego dorobku. Dlatego tak łatwo jest nabrać w Polsce indywidualnego klienta, któremu się wydaje, że zdobył nieznanego Kossaka. Ale jak przekonuje w swojej książce Arnau, a życie uczy, nawet domy aukcyjne popełniają pomyłki.

Koma - fałszerz pasteli Wyspiańskiego - nie był klasycznym fał­szerzem. Z pewnością był tak samo genialny jak fałszerz „van Goghów" Wackera (jeden z warszawskich pismaków nazwał go nawet „nadwiślań­skim Elmyrem de Horym"), ale był przede wszystkim złodziejem. Jemu chodziło o zdobycie oryginalnych pasteli Wyspiańskiego, zaś falsyfikaty miały je tylko zastąpić. Jak wiemy, udało mu się to perfekcyjnie. Oszukał znawców i dopiero analiza fizyczna oraz chemiczna wykazały, że falsyfi­katy powstały współcześnie.

W sobotę czekało nas otwarcie nowej wystawy w „Zachęcie", na którą mieliśmy zamiar wybrać się z Pawłem. „Portrety współczesnej kobiety"! To wystawa prac portrecistów, wśród których było kilku znanych artystów malujących pastelami. Nie spodziewałem się po tej wystawie niczego, co mogłoby rzucić nowe światło na sprawę Komy. Ale każdy trop, najmniejszy ślad był wart podjęcia i zbadania. Koma musiał być związany ze środowiskiem twórczym, to pewne, był w końcu malarzem - i to niezłym! Tak pięknie podrobił dziewczęce buzie Wyspiańskiego, że można było spodziewać się, że zainteresuje go wystawa kobiecych portre­tów. Zresztą Bóg jeden wiedział, na co tak naprawdę liczyliśmy.

Umówiliśmy się na czternastą. Poszedłem sam, gdyż z Reginą byliśmy teraz na ścieżce wojennej, a przecież chętnie bym ją zaprosił z Waldusiem.

„Zachęta" - w której swoje prace na początku XX wieku wysta­wiał między innymi Stanisław Wyspiański - przywitała nas tłumem na schodach. Podobnie tłoczno było wewnątrz - sale wystawowe odwiedziło dzisiaj sporo młodych ludzi, trochę artystów i osobników pozujących na nich, nie zabrakło też bardziej nobliwie wyglądających osób związanych ze sztuką i biznesem. Jeśli idzie o portrety, to muszę przyznać, że nie przepadam za sztuką współczesną, za dużo w niej jak na mój gust abstrak­cyjnych odniesień, za dużo konceptualizmu, a za mało rysunku. Tak, to prawda, że lubiłem pastele, ale, o ile stary Wyspiański mógł mnie zauro­czyć oryginalnością stylistyczną (inaczej: pięknem rysunku samego w sobie, wirtuozerią), o tyle wielu współczesnych malarzy za wszelką cenę uciekało w maniery już to niedomówień, już to udziwnień albo wręcz szokując formami, l nie mogłem doszukać się w ich pracach namiastki piękna. A piękno było dla mnie w sztuce wszystkim.

Tylko kilka portretów w „Zachęcie" nam się spodobało (Paweł jako historyk sztuki również nie przepadał za współczesnym malarstwem). Żaden z nielicznych autorów pasteli nie był nam znany, żadna praca nie przypominała w najmniejszym stopniu maniery rysowania Wyspiańskiego.

Wychodząc zawiedzeni natknęliśmy się na kolegę Żmijewskiego.

-Witam panów! - przywitał nas z uśmieszkiem kabotyna. - I jak wystawa?

- Widziałem w tych murach lepsze - odparł Paweł.

Ale magister nie skomentował wypowiedzi Pawła. Zerkał na mnie, jakby szykował się do zadania drażliwego pytania, aż wreszcie się odważył.

- Panie Tomaszu - zaczął - ta kobieta, którą wczoraj obserwowa­łem, mowa o Reginie Skalskiej, kim ona dla pana właściwie jest?

-Nie rozumiem pańskiego pytania - zaczerwieniłem się.

- To ja nie rozumiem, czemu ją obserwowałem, skoro pracuje ona w salonie piękności. Skąd to zainteresowanie?

- Już mówiłem panu, że być może współpracuje ona z niejakim Jerzym Baturą. A Batura porwał przecież na Starówce Proroka.

- Co nas obchodzi ten Batura, skoro policja złapała Bakszysza? To tylko kwestia czasu, kiedy ten fałszerz przyzna się, gdzie ukrył portre­ty Wyspiańskiego. To on jest Komą! A wiecie dlaczego tak uważam? Cho­dzi o ten pyłek kwiatowy na pastelach. Bakszysz mieszka na działce. Ma tam małą szklarnię, hoduje kwiaty i warzywa. Wszystko się zgadza.

- Tak sądzisz? - spytał Paweł.

- Bakszysz namalował fałszywe pastele dawno temu! - rzekł trium­falnie magister. - Mamy go. Czego chcieć więcej? Nie widzę związku między Skalską a fałszerzem obrazów. Chyba nie powie mi pan, że dlate­go się nią interesujemy, bo Skalska maluje.

- Jak to „maluje"?

- No tak! Twarze kobietom. To znaczy makijaż.

- Jest pan dowcipny - zauważyłem z powagą.

- Czy panowie czegoś przede mną nie ukrywają? Ostatnio nasze wzajemne stosunki nieco się ochłodziły. Często wychodzi pan z biura i nie mówi dokąd. Ostrzegano mnie, że jest pan oryginalnym człowie­kiem...

- A kto, jeśli można wiedzieć? - spytałem.

- Nieważne - speszył się. - Czy dzisiaj też mam śledzić tę Skalską?

- Jeśli pan taki dobry - westchnąłem. - Ale nie mogę nalegać. Dzisiaj jest sobota i nie pracujemy. Jeśli cokolwiek robimy w sprawie Komy, czynimy to na własną rękę.

- Nie ma sprawy - bąknął.

- Jeśli zauważysz kogoś interesującego na wystawie, daj znać - poprosił na koniec Paweł.

Opuściliśmy „Zachętę".

Była piękna pogoda, ale czułem się wyjątkowo podle. Sprawa Komy nie dawała mi spokoju, ale bardziej ciążyła przygoda z Reginą. Pożegnałem Pawła i udałem się w markotnym nastroju do kawalerki.

Pod wieczór oglądałem wyjęte z teczki zdjęcia falsyfikatów Komy. Patrzyłem na nie i nie mogłem się nadziwić, że to złudzenie autentyku. Wydawało się, że tylko ruchy ręki Wyspiańskiego uzbrojonej w kredkę mogły narysować te zamyślone i uważne oczy, niepokojąco dorosłe w zwykłym smutku, ale dziecinne w swojej niewinności. O ileż łatwiej było sfałszować olejne pejzaże Wyspiańskiego, który nie był dość dobrym pejzażystą i dodatkowo olej mu nie służył. Dlaczego ktoś uparł się na genialne pastele? Ano dlatego, że były genialne!

Wyspiański kilkakrotnie sporządzał portrety tych samych dzieci. Najczęściej uwieczniał swoją ukochaną trójkę - Miecia, Helenkę i Stasia. Portret śpiącego Stasia znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego oraz w Muzeum Śląskim, zaś w Krakowie i w Poznaniu można obejrzeć „He­lenkę z niezapominajkami przy fortepianie". Dwie wersje innego jej portretu trafiły do Warszawy i do Krakowa. Ta pierwsza, jak i kolejne dzie­cięce portrety ze zbiorów warszawskich zostały sfałszowane i podmienio­ne przez Komę - genialnego nadwiślańskiego fałszerza. A są to: „Studium dziewczynki opartej o poręcz krzesła" (1899), „Główka Helenki", córki artysty (1900) i „Portret dziewczynki w stroju regionalnym" (1901); nie licząc dwóch pasteli z poprzedniego tygodnia.

„Bakszysz nie jest Komą" - myślałem leżąc na plecach i wpatru­jąc się w sufit. „To nie format genialnego fałszerza i nie ten styl. Przede wszystkim Bakszysz musiałby znać jakiegoś pracownika Muzeum Naro­dowego, który podmieniłby jego fałszywe pastele. Policja by coś wyniuchała, gdyby taki pomocnik istniał. Bakszysz to dzikus. Czy dzwoniłby do muzeum, aby przyznać się do autorstwa falsyfikatów? Bakszysz gardzi sławą".

Telefoniczny głos Komy, który zapamiętał Jan nie był tym dono­śnym i lekko chropawym głosem, jaki posiadał Bakszysz. Inna sprawa, że przetrzymywany w areszcie rzeźbiarz milczał i Jan nie mógł zidentyfiko­wać jego głosu. Gdyby tylko Bakszysz zechciał mówić...

„Jak zmusić Bakszysza do mówienia?" - zastanawiałem się.

Usnąłem wreszcie w ubraniu, a gdy wstałem nad ranem, wiedzia­łem o sprawie fałszerza tyle samo, co przed zaśnięciem. Przeklęta sprawa! Odnosiłem dziwne wrażenie, że w miarę rozwoju elektroniki i nowocze­snych systemów alarmowych, kradzieże dzieł sztuki wciąż były szczegól­nym wyzwaniem dla złodziei. Od kradzieży „Mony Lizy" Leonarda da Vinci minęło wiele czasu i choć w muzeach kradzieże były od kilku lat rzadkością, o czym informowały raporty Interpolu i naszej policji, to jed­nak ostatnia sprawa z Wyspiańskim pokazała, że nie jest dobrze. Pomija­jąc skandaliczną ochronę obiektów sakralnych i kilka głośnych kradzieży obrazów z mieszkań prywatnych (zakończonych morderstwem), muzea w ostatnich latach wzmogły czujność. A w swojej długiej pracy pamięta­łem kilka głośnych kradzieży z muzeów.

Na przykład w 1974 roku skradziono obrazy van Dycka i Brueghla z Muzeum Narodowego w Gdańsku; siedem lat później zginęło czter­naście cennych dzieł (między innymi Emila Noldego, Paula Signaca, Au­gusta Renoira) z Muzeum Sztuki w Łodzi. Na szczęście odzyskano trzy­naście z nich. W tym samym roku zginął jeszcze kolejny obraz van Dycka z Muzeum Archidiecezjalnego w Poznaniu (ten obraz również udało się szczęśliwie odzyskać). W latach dziewięćdziesiątych ze składnicy Mu­zeum Narodowego we Wrocławiu zniknęło aż szesnaście obrazów. Gdzie trafią takie prace? Giną dla potomnych w zakamuflowanych przed świa­tem posiadłościach bogaczy na całym świecie. Być może i w Polsce miesz­kał taki właśnie kolekcjoner, który zapragnął mieć cenne pastele z Mu­zeum Narodowego. Bo na pewno żył i pracował nad Wisłą genialny fał­szerz Wyspiańskiego.

W niedzielę spadł pierwszy wiosenny deszcz, oczyszczając po­wietrze i ulice z wielkomiejskiego pyłu, podnosząc wyżej Wisłę i czyniąc jej nurt bystrzejszym, a także użyźniając swoim życiodajnym balsamem ziemię. Deszcz zmył z dachów warszawskich kamienic brud i skropił naj­wyższe wieżowce w centrum miasta. Kiedy wyszło słońce, przyroda za­częła żywiej pulsować, a ja otrząsnąłem się z piątkowego marazmu.

Targ na Kole odwiedziłem po dziewiątej. Paweł czekał przy par­kingach na południowym krańcu, a potem rzuciliśmy się w wir nieokieł­znanego handlu, przeciskając się wytrwale przez ludzkie masy. Najwięcej było tak zwanej sztuki zdobniczej, jednak często stare świeczniki zdawa­ły się nie mieć stylu, srebrne łyżki posiadały podejrzany cechy, a wszyst­ko lśniło od nadmiaru patyny. Oczywiście można było tutaj kupić przed­miot oryginalny, może nawet i cenny, ale w najlepszym razie pochodził on z XIX wieku. Jako że w XIX wieku często nawiązywano do wcześniej­szych stylów, sprzedawca takich staroci zawyżał cenę, twierdząc, że to siedemnastowieczny świecznik. Wniosek nasuwał się jeden: aby cokol­wiek tutaj kupić, należało znać się na rzeczy, inaczej kupowało się bubel. Wreszcie pojawiły się pierwsze stoiska, na których dostrzegliśmy obrazy, zazwyczaj tandetne motywy, pejzaże i słodkie portrety. Zlustro­waliśmy kilka takich stoisk, ale nigdzie nie natrafiliśmy na bardziej orygi­nalne portrety.

- Może kupię u pana portret dziewczynki? - pytał Paweł. Sprzedawca kiwał wtedy ochoczo głową, by następnie pokazać portret kobiety.

- Ależ to dorosła kobieta!

- E tam, młódka. Ile może mieć lat? Nie więcej jak dwadzieścia. Moja żona to jest stara!

- Chodzi o dzieci.

- A, o dzieci? Dzieci nie mam.

I tak chodziliśmy od jednego sprzedającego do drugiego, handrycząc się oraz ignorując ich niekompetencję i swoiste poczucie humoru.

Wydawało się, że pora wracać i zapomnieć o znalezieniu jakiegoś tropu w sprawie Komy, gdy oto ujrzeliśmy przy jednym straganie krytyka Krempla! To był on. Kupował od starszego mężczyzny z nalaną twarzą kilka małych obrazów. Jakoś nie podeszliśmy do tego sprzedawcy wcze­śniej, więc nie wiedzieliśmy nawet, jaki towar posiada. Zbliżywszy się ujrzeliśmy Krempla pakującego do torby pejzaże oprawione w złote ramy.

- Panie Krempl! - wydarłem się za nim. - Co za spotkanie!

Postawny mężczyzna drgnął i natychmiast się odwrócił. Był zmie­szany, przypominał niegrzecznego malca przyłapanego na podbieraniu konfitur z babcinego słoika, ale szybko się opanował i zamknął torbę, zasuwając suwak.

- Panowie mnie śledzą? - zapytał i spojrzał na nas badawczo.

- My? Ależ nie.

- To co tutaj robicie?

- To co pan - wyjaśniłem. - Przyszliśmy rozeznać się, czy ktoś nie sprzedaje pastelowych portretów dzieci.

- Ułatwię wam zadanie - uśmiechnął się i wyjął ze złotej papie­rośnicy papierosa. -Nigdzie tutaj nie znajdziecie portretu dziewczynki. Wszystko obszedłem. Z tego tropu możemy zrezygnować.

-A jednak pan kupił pastele - Paweł zerknął na torbę.

- Ale to pejzaże - zmieszał się nieco - a nie konterfekty. Uwaga Pawła była zbyt śmiała, wykraczała poza normalne ramy rozmowy towarzyskiej.

- Oczywiście - mruknąłem. -To wyłączna sprawa pana Krempla. Tak na marginesie, to podobne ramy widziałem na stoisku niejakiego Pro­roka na Barbakanie. Takie złote.

- Poważnie? - zapytał Krempl i zaciągnął się mocniej papiero­sem. - Prorok? Nie znam, nie znam. A powinienem?

- To taki długowłosy hipis, z którym rozmawiał pan w piątek - dodałem z uśmiechem.

- Że co? - zmieszał się i pobladł, ale zaraz westchnął głęboko. - Być może rozmawiałem z jakimś Prorokiem, nawet o tym nie wiedząc. Często rozmawiam z ludźmi, których nie znam. W sklepie, w kasie bileto­wej czy na rautach. Ale skąd pan o tym wszystkim wie? O tym Proroku. Pan mnie jednak śledzi!

- To był przypadek - wyjaśniłem. - Przypadki się zdarzają. Tak samo jak pan przypadkowo spotkał w ten sam piątek, zaraz po rozmowie z Prorokiem, swojego dawnego adwersarza. Wie pan, o kim mówię, praw­da? O krytyku Fijałkowskim!

Krempl zaciągnął się po raz kolejny papierosem i długo nie wy­puszczał dymu z płuc. Przez ten czas patrzył na mnie badawczo wzrokiem doświadczonego pokerzysty.

- Pan naprawdę jest detektywem - rzekł wreszcie, wypuszczając chmurę dymu prosto w nasze twarze. - Nie doceniłem pana.

-Nie rozumiem.

- Wie pan - poklepał mnie po plecach i ruszył do wyjścia - każdy z nas chce wytropić fałszerza Komę, aby odzyskać pastele Wyspiańskie­go. I każdy z nas prowadzi swoje prywatne śledztwo, mając w domyśle sześćdziesiąt tysięcy złotych nagrody. Widzi pan, o tym Proroku dowie­działem się od naszej miłej podinspektor Koper, więc próbowałem coś z niego wyciągnąć. Bezskutecznie. Ten facet nic nie powie, bo nie ma nic do powiedzenia. Został porwany, ale kiedy porywacze zorientowali się, że to nie Koma, dali mu spokój. Dzisiaj w poszukiwaniu dziewczęcych por­tretów (słaby to był trop, ale cóż począć?) natknąłem się na złote ramy, takie same jakie spotkałem u Proroka na Starówce. Kupiłem je z ciekawo­ści. W domu lepiej je sobie obejrzę, może na coś wpadnę. Kto wie? Ale wybaczcie, panowie! W tej grze każdy gra na swój rachunek. Nie pokażę wam tych obrazów i nie podzielę się z wami moimi spostrzeżeniami.

- I nie powie mi pan, czego dowiedział się od Fijałkowskiego? - zmrużyłem chytrze oczy.

- No dobra, zrobię wyjątek - wyrzucił niedopałek i sięgnął po nowego papierosa. - Poszedłem do Fijałkowskiego z zapytaniem, czy nie natknął się przypadkiem w swojej karierze na jakiegoś młodego mala­rza rysującego manierą Wyspiańskiego? Wie pan, kogoś nieznanego. Ambitnego i pokrzywdzonego. Fijałkowski był znawcą malarstwa Wyspiańskiego...

- Pan również.

- Ale on dłużej specjalizował się w Wyspiańskim. Poszedłem do niego wbrew danej sobie obietnicy, że nie ukłonię mu się aż do śmierci. Pal licho przyrzeczenie, skoro gra warta jest sześćdziesięciu tysięcy złotych i chodzi o pastele należące do całego narodu. Wiedziałem, że Fijałkowski w każdy piątek o dwunastej chodził do tego kościółka na Piwnej...

-I co panu powiedział?

- „Idź do diabła"! To mi powiedział.

Zamilkliśmy.

- On żyje teraz w innym świecie i chyba nawet nie słyszał o kra­dzieży pasteli w Muzeum Narodowym. A jak słyszał, to ma to gdzieś.

- Ciekawe dlaczego?

- Jakieś rodzinne problemy - wyjaśnił Krempl. - Nie znam jego prywatnego życia. Wiem jedno: mój były wróg zdziwaczał.

Miał rację - widziałem Fijałkowskiego. Był to smutny człowie­czek, jakby trawiący w sobie dramat. Dziwak to mało powiedziane. To był człowiek tragiczny. Ponury był jego ubiór, sposób chodzenia miał chory, a zapuszczony dom w Podkowie Leśnej wydawał się martwy. To wszyst­ko zdawało się potwierdzać opinię Krempla.

Wizyta na Kole nie przyniosła żadnych rewelacji. Śledztwo sta­nęło w martwym punkcie i nawet wyjaśnienia Krempla nie wniosły nicze­go nowego do sprawy.

- Wracam na targ - poinformował mnie Paweł, gdy zamierzałem ruszyć ku wyjściu. - Niech pan jedzie do domu, a ja jeszcze tutaj powęszę.

- Jak chcesz - uniosłem rękę na pożegnanie. - Jesteś uparty.

Wróciłem sam.

Szedłem wolno na trzecie piętro kamienicy, stawiając stopy na schodach ciężko niczym zmęczony życiem starzec. Przed moimi drzwia­mi zastałem śpiącego w kucki Waldzia.

- Hej, młodzieńcze! - poruszałem jego ramieniem brutalnie, gdyż lekkie potrząśnięcie nie poskutkowało. - To ja, Tomasz.

Otworzył zaspane oczy i patrzył zamglonym wzrokiem na mnie.

- Co ja tu robię? - majaczył.

- To ja się pytam, co tutaj robisz? - pomogłem mu wstać. - To nie twoje łóżko, a moja wycieraczka. Czemu się nie położysz w swojej sy­pialni?

- Czekałem na pana - ziewnął głośno.

W tym czasie, kiedy on ziewał, zdążyłem otworzyć drzwi mojej kawalerki.

- Wchodź. Nie ma twojej mamy? Poczęstuję cię herbatą i wszyst­ko mi opowiesz.

- Nie chcę herbaty - jęknął. - Chcę coli.

- Nie marudź. Nie pijam coli. Zrobię ci czarnego Earl Greya. Wyobrazisz sobie, że to cola. Ma podobny kolor.

- Z pana to jednak dziwak - westchnął niezadowolony.

- Co, nie masz wyobraźni?

- Nie mam.

- Bo nie czytasz książek.

- Książki są nudne.

- A przeczytałeś jakąś?

- Przecież mówię, że mnie nudzą - obruszył się - to jak miałem przeczytać?

- To skąd możesz wiedzieć, że nudzą?

Machnął ręką i więcej się już nie odzywał. Parzyłem w kuchence herbatę, a on później zaczął opowiadać, co go do mnie sprowadziło.

- Mama wyszła rano z takim blondynem i pojechali gdzieś za miasto na piknik - żalił się. - Tak mi się wydaje, że na piknik.

Jego słowa zelektryzowały mnie, w efekcie czego o mały włos nie poparzyłem sobie ręki wrzątkiem. Walduś miał na myśli Baturę!

- Czy wiesz, jak nazywał się ten ktoś? - zapytałem.

- Nie wiem.

- A jakim samochodem pojechali?

- Ciemnym BMW.

A jednak Batura. Regina nadal się z nim spotykała. Nie wiedzia­łem tylko, czy moja piękna sąsiadka współpracowała z Jerzym od samego początku, czy może zawarła z nim znajomość niedawno.

- A pan co tak posmutniał? - zdziwił się Walduś.

- Ja? Zdaje ci się, chłopcze. Ale uważam, że z tego blondyna to niebezpieczny gość.

- A pan jest zazdrosny!

- Czemu tak sądzisz? - zezłościłem się. - Ja i zazdrość?

- Mama mówiła, że pan sinieje z zazdrości o nią.

Chciałem zaprotestować, ale szczerość wypowiedzi chłopca za­sznurowała mi na chwilę usta. Wzrokiem szukałem lustra, aby sprawdzić swoją twarz, czy aby nie jest zanadto sina.

- Mama znała wielu takich zazdrośników - mówił dalej smutnym głosem. - Mój tata był o nią zazdrosny. I ten drugi mąż mamy, co kazał mi mówić na siebie „ojciec". On też był zazdrosny. A moja mama nie lubi zazdrosnych facetów. I ten blondyn chyba się jej spodobał, bo nie jest wcale zazdrosny.

- Ten fakt cię denerwuje. Czemu?

- Bo nie lubię takich typów jak ten blondyn. Zimny drań. Lodo­wiec.

- To jest zimny drań. A przy tym oszust.

- Pan go zna?

Popatrzyłem na jego herbatę.

- Pij herbatę, bo stygnie - rzekłem. - Jak ich zauważyłeś? Mamę i tego blondyna?

- Kazała panu nie mówić o tym facecie z BMW, ale, że złamała słowo, to dlatego przyszedłem tutaj do pana.

- Złamała słowo? - zdziwiłem się. - Mów jaśniej.

- Miała jechać na niedzielę w interesach, ale podsłuchałem, jak mówiła z tym blondynem przez telefon o Magdalenie pod Warszawą...

- O Magdalence - poprawiłem go.

- Nie znam dobrze Warszawy i okolic. Mama zaznaczyła to miej­sce na mapie i na pożegnanie zapytała przez telefon, czy będzie ognisko? Dlatego pomyślałem, że pojechała na piknik beze mnie. Wstydzi się mnie.

- E, nie mów tak - pocieszałem go. - Mama bardzo dba o ciebie. Pewnie spodobał jej się ten przystojniak i straciła dla niego głowę.

- Pan byłby lepszym nowym tatusiem - rzekł smutno.

To oświadczenie młodzieńca nieco mnie zdeprymowało i nie wie­działem, co mam powiedzieć. Na szczęście wyręczył mnie sam Walduś.

- Pokazał mi pan, że można pokonać nudę. I dlatego pomyślałem, że może by tak w wolnych chwilach ośmieszyć jakoś tego blondyna.

- Nie rozumiem? Co masz na myśli?

- No, żeby mamie odechciało się z nim spotykać.

- Że też przy chodzą ci do głowy takie pomysły. Jak niby mieliby­śmy to zrobić?

- Nie wiem. Ale pan poczeka, przyniosę tę mapę z domu. Później się zastanowimy.

Walduś poleciał chyżo, jak nigdy dotąd, po mapę z zaznaczonym przez Reginę miejscem spotkania z Batura, a ja zastanawiałem się, czy Jerzy nie ma gdzieś w Magdalence swojej meliny?

Walduś pokazał mapę. Tak jak przypuszczałem, chodziło o pod­warszawską Magdalenkę, ładną wieś letniskową położoną w Lasach Sękocińskich niedaleko głównej szosy na Kraków. Mieściło się tam wiele posiadłości, nowoczesnych willi odgrodzonych od świata murem uzbro­jonym w kamery. Las dawał cień, spokój i dyskrecję.

- No, to przejedziemy się - zaproponowałem mu. - Mamy sło­neczną niedzielę, więc spacer po lesie dobrze nam zrobi.

Przekręcałem klucz w zamku, gdy zadzwonił telefon. Szybko go odebrałem. Dzwonił Paweł.

- Szefie - mówił podekscytowanym głosem mój pracownik. - Nie dawał mi spokoju ten sprzedawca obrazów. Ten z nalaną twarzą, od którego Krempl kupił dwa pejzaże. Poszedłem tam i spytałem o obrazy w złotych ramkach.

- Krempl twierdził, że wszystkie wykupił.

- Ale mnie interesowało nazwisko autora.

- I co?

- To na pewno nie Bakszysz. Facet nie zna nazwiska i nie przyj­rzał się sygnaturze. Ale mam rysopis...

A kiedy Paweł opisał mi owego malarza „sportretowanego" przez sprzedawcę z jarmarku starociami, zbaraniałem. Ten opis pasował do kogoś, kogo już widziałem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

POWRÓT Z NIEUDANEJ MISJI • FAŁSZERZ VAN MEEGEREN • „WIECZERZA W EMMAUS" • NA DZIAŁKACH BEMOWA • UPOKORZENIE STARSZEGO PANA • STARY ŻMIJEWSKI MNIE BESZTA • PAWEŁ DONOSI SPOD BARBAKANU • NA DYWANI­KU U PANI MINISTER • ZDJĘCIE PICASSA, CZYLI BAKSZYSZ ODZYSKUJE MOWĘ • SATYSFAKCJA

Znalezienie bliżej nieokreślonego domu bez jakichkolwiek bliż­szych wskazówek graniczy w Magdalence z cudem, stąd nic dziwnego, że po dwóch godzinach bezsensownego kluczenia piaszczystymi i asfalto­wymi alejkami pośród wysokich sosen daliśmy sobie z Waldusiem spo­kój. Narażaliśmy się dodatkowo na dekonspirację ze strony Batury, gdyby ten nagle dojrzał nas zza parkanu jakiejś posiadłości.

Wracaliśmy do stolicy, gdy Walduś zapytał mnie o historię fał­szerstwa w sztuce. Postanowiłem przybliżyć mu postać van Meegerena, fałszerza, który podobnie jak Koma do perfekcji opanował imitowanie jednego malarza.

- Jan van Meegeren to jeden z najsłynniejszych fałszerzy w hi­storii malarstwa -opowiadałem. - Żył w XX wieku i wyspecjalizował się w podrabianiu płócien Jana Vermeera van Delfta. Robił to z wielkim kunsz­tem, oszukał wielu znawców i historyków sztuki, zaś wiele muzeów kupi­ło te obrazy, uważając je za najlepsze w dorobku Vermeera! Otóż, ciekawostką jest, że Vermeer nie podpisywał swoich dzieł, co znacznie utrud­niało fałszowanie obrazów. Pierwszym obrazem, jaki namalował van Meegeren było płótno „Wieczerza w Emmaus" Vermeera. Owo najsłyn­niejsze fałszerstwo XX wieku wykryto dzięki metodzie chemiczno-fizycznej. Ale po kolei.

Najpierw van Meegeren nabył dom na prowincji. Tam w spokoju studiował opisy starych holenderskich technik malarskich, przeprowadzał eksperymenty z farbami i spoiwami. Oczywiście wyrabiał je sam, zgodnie ze starymi recepturami, jak to robili dawni malarze. Do XIX wieku artyści sami sporządzali farby i niektóre używane dawniej substancje są właści­wie niedostępne. Dlatego fałszerz często sięgał po traktaty naukowe albo biografie słynnych malarzy. Był wielkim perfekcjonistą, kupował nawet zabytkowe naczynia jako wzory malowanych przedmiotów. Zdobył wresz­cie słaby, siedemnastowieczny obraz, który stanowił doskonałe podłoże. A stare podłoże do malowania, to dla fałszerza podstawy problem. Później z takiego obrazu usuwa się starannie z powierzchni płótna pierwotne malowidło. Bywało też i tak, że fałszerz zamieniał ścianę zabytkowego mebla na deskę pod swoje malowidło.

Kiedy obraz „Wieczerza w Emmaus" znalazł się na rynku jako nieznane dzieło Vermeera, wywołał sensację! Nie dość na tym. Analiza stylistyczna (falsyfikat do złudzenia przypominał styl wielkiego mistrza oraz fakturę siedemnastowiecznych obrazów) i badania chemiczne po­twierdziły autentyczność obrazu. Wkrótce znalazł się on w muzeum w Rotterdamie. Zachęcony fałszerz namalował kolejne falsyfikaty ucho­dzące za płótna Vermeera, a były to: „Ostatnia wieczerza", „Izaak błogo­sławiący Jakuba", „Chrystus i jawnogrzesznica" oraz „Mycie nóg".

Wątpliwości znawców rozwiały się dopiero w 1968 roku, kiedy to niejaki Keisch oznaczył w próbkach pobranych z sześciu obrazów van Meegerena naturalne stężenie radu i polonu. Badania wykazały, że obrazy były namalowane dopiero w XX wieku. Wreszcie profesor Froentjes prze­prowadził badania chemiczne - w próbkach farb wziętych z obrazów zna­lazł taką samą substancję, jaką znaleziono w pracowni fałszerza. Była to spolimeryzowana syntetyczna żywica fenolformaldehydowa.

***

Było ładne niedzielne popołudnie. Nie chciało nam się wracać do ciężkiej i ciemnej kamienicy. Po drodze wpadło mi coś do głowy, więc zaproponowałem Waldusiowi wyjazd w jeszcze jedno „zielone" miejsce. Pojechaliśmy na działki na Bemowo.

Dosłownie na każdej działce kręcili się ludzie, domki odżyły po zimie, poszły w ruch szpadle i grabki, ktoś rozpalił ognisko, którego dym rozesłał się siwym welonem po sąsiednich alejkach i szczypał natrętnie w oczy.

- Po co tutaj przyjechaliśmy? - zapytał znużony wycieczką Walduś.

- Po kota.

- Słucham?

- Podinspektor Koper powiedziała mi, że Bakszysz ma kota - odpowiedziałem.

- I to niezłego.

- Nie o takiego „kota" mi chodzi. A o żywego.

- Po co nam kot?

- Kombinuję, jakim sposobem zmusić Bakszysza do mówienia.

- Kot ma go do tego zmusić? - śmiał się poirytowany Walduś.

- Czemu nie!

- Dziwnie pan gada.

Opowiedziałem mu o Bakszyszu i jego milczeniu w areszcie.

- Mój kolega Jan, który pracuje w Muzeum Narodowym, rozma­wiał telefonicznie z Komą - wyjaśniłem. - Gdyby Bakszysz przerwał milczenie, policja mogłaby nagrać na magnetofon jego głos, a wtedy ko­lega Jan porównałby jego głos z tamtym. W ten sposób obalilibyśmy fał­szywe mniemanie policji, całej opinii publicznej i kolegi Żmijewskiego, że Bakszysz jest Komą. Trzymanie w areszcie Bakszysza i kreowanie go na fałszerza nie służy dobrze sprawie. Oddala policję od właściwego kie­runku w śledztwie, marnotrawi energię nas wszystkich. Ale jest w tym jedna dobra strona. Nie na darmo się mówi o dwóch stronach medalu. Otóż trzymanie Bakszysza w areszcie może uśpić czujność fałszerza. Na to właśnie liczę. Jednak obawiam się, że Bakszysz może się załamać i pod presją opinii publicznej przyzna się do wszystkiego.

- Ale co ma do tego ten kot?

- Może widok ulubieńca rozwiąże język artyście?

Bez trudu odszukaliśmy domek Bakszysza.

Już po chwili łaziliśmy po ogrodzie Bakszysza i wołaliśmy jak nakręceni „kici-kici-kici", zaglądaliśmy w każdy zakamarek - pod dom stojący na balach i cegłach, za szopę i zaniedbaną szklarnię, między wy­sokie tuje i w rozrośnięte krzaki porzeczki, ale kota nigdzie nie było.

- Dzień dobry - przywitała nas z uśmiechem sąsiadka, której skromna działka graniczyła z działką Bakszysza. - Szukacie kota sąsiada?

- A widziała go pani?

- Jest u mnie.

Popatrzyliśmy na nią zdumieni.

- Jak sąsiad wyjeżdża albo wychodzi na dłużej, to biorę kota do siebie - wyjaśniała. - Myszy mi łapie.

- A sąsiad często wyjeżdża?

- Nie, prawie wcale. On tu, proszę pana, potrafi mieszkać nawet zimą. To dziwak, jest prawie jak bezdomny, ale krzywdy nikomu nie robi. Wszyscy przymykają na to oko. W tych czasach zabronić człowiekowi mieszkać?! To byłaby zbrodnia! Poza tym to jego działka, a właściwie jego siostry, której się zmarło.

Sąsiadka Bakszysza poszła do domu i przyniosła smutnego kota. Na nasz widok kocur ożywił się, chciał nawet dać drapaka, ale kobieta przytrzymała go sprytnie i głaskaniem zaczęła uspokajać kocie nerwy. Kot rzeczywiście się uspokoił.

- Dałam mu kaszanki i Picasso się uspokoił.

- Picasso? - zaśmiałem się. - Ładny pseudonim. Chyba nie malu­je obrazów?

- Słucham? - zdziwiła się.

- Chodzi oczywiście o pani sąsiada i właściciela Picassa.

- Obrazy? Nie, on zdaje się rzeźbi. Sama nawet dostałam od nie­go wyciosany pieniek drzewa.

- Szklarni używa? - zmieniłem temat.

- O to samo policja pytała - ściszyła głos. - Co takiego zrobił ten mój sąsiad? Hodował jakie narkotyki czy co?

- Obawiam się, że nie. Niewinny siedzi w areszcie. Ale co z tą szklarnią?

-Trzymał warzywa pod folią i nie widziałam, żeby hodował tuli­pany. Bo o tulipany pytała taka młoda pani oficer.

Niebawem wróciliśmy na Krakowskie Przedmieście. Mieliśmy pecha, gdyż w domu Skalskich była już Regina. Widocznie wcześniej wróciła z „pikniku".

- A ty gdzie byłeś? - zdenerwowała się na syna i kilka razy pocią­gnęła nosem.

- Byłam u pana Tomasza, szukam cię po domu, ale... ty śmierdzisz dymem, Waldusiu!

To była prawda, przecież na działkach pełno było snującego się po alejkach dymu.

- Gdzie byłem? Na ognisku - palnął Walduś.

- Na ognisku? - spojrzała na mnie pytająco.

- Nie chciałaś mnie zabrać na piknik, więc z panem Tomaszem urządziliśmy sobie własne ognisko.

- Walduś trochę przesadza - chrząknąłem - ale faktycznie było trochę dymu. Na Bemowie.

- A, na Bemowie! Ale co tam robiliście?

- Szukaliśmy kota - odpowiedział szybko Walduś. - Aby Bakszysz zaczął w końcu mówić.

- O czym ty gadasz, Waldusiu? - zdenerwowała się Regina. - Dobrze się czujesz? Zdaje się, że to ty masz „kota".

- A ty nowego narzeczonego - odparował.

Regina się zaczerwieniła. Natychmiast zerknęła na mnie spłoszo­nym wzrokiem i doprawdy nie wiedziała, jak się zachować. Wybawiłem ją z opresji.

- To ja już pójdę - zrobiłem krok do tyłu.

Nie zatrzymywała mnie. Nie usłyszałem jednego słowa skruchy czy wyjaśnienia. Zamknąłem drzwi ruchem przegranego człowieka, opu­ściłem jej dom niczym starzec, który zdał sobie sprawę z własnej małości i śmieszności. Jak mogłem sądzić, że Regina mnie polubiła i tylko dlatego zapraszała na kolacyjki. Jako samotna rozwódka z dzieckiem była w pierw­szych dniach pobytu w nowym mieście zagubiona, ponadto przyjechała tutaj z bagażem problemów rodzinnych i z pewnością potrzebowała do­brego sąsiada, pomocnika, który odbierze syna ze szkoły; pragnęła też cierpliwej pary uszu dla swoich zwierzeń, a takim dobrym słuchaczem i pomocną dłonią mógł być przecież starszy pan mieszkający piętro wyżej. Ja. Owszem, pomagałem jak mogłem, bezinteresownie, tak jak czło­wiek powinien pomagać drugiemu. I co mnie spotkało? Upokorzenie. Jak tylko piękna kobieta stanęła na nogi, od razu poznała przystojnego, młod­szego od siebie blondyna z BMW! A starszy pan mógł grzecznie wrócić do swoich papuci.

„Przynajmniej nie byłem osamotniony w tym upokorzeniu" - po­cieszałem się w myślach. „Nawet jej syn miał do niej pretensje".

Ale czyja byłem do końca taki bezinteresowny? Czy nie widzia­łem przypadkiem w Reginie kobiety zdolnej tchnąć w mój samotny żywot trochę więcej energii i piękna? Czy podświadomie nie snułem jakichś pla­nów wobec Reginy?

Targany sprzecznymi uczuciami męczyłem się tego późnego po­południa i nie potrafiłem się odprężyć przy książce.

Po dziewiętnastej zadzwoniłem pod domowy numer kolegi Żmijewskiego. Byłem ciekaw, co takiego ustalił podczas wczorajszej obser­wacji salonu piękności, w którym pracowała Regina. Żmijewski nie za­dzwonił do mnie, co jednoznacznie wskazywało, że niewiele miał do po­wiedzenia. Bo i co miałby mi przekazać? Pewnie znużony obserwacją wrócił do domu wściekły na mnie jak sto diabłów, że popsułem mu sobotę. Sam nie wiem, czemu zadzwoniłem do niego i co chciałem od niego usłyszeć. Chyba to, że Batura pocałował Reginę w centrum Warszawy.

Seweryna Żmijewskiego nie było w domu. Odebrał jego wysoko postawiony ojciec i to, co powiedział, zaniepokoiło mnie. Okazało się, że Seweryn Żmijewski nie wrócił na noc do domu.

- Zadzwonił przed kolacją, że wróci późno, bo musi jeszcze gdzieś pojechać - opowiadał zdenerwowany ojciec Żmijewskiego - ale do dzi­siaj nie wrócił.

Nie znałem prywatnego życia mojego nowego pracownika, ale poczułem, nie wiedzieć czemu, strach. Strach o Żmijewskiego.

- To nie w jego stylu - grzmiał dalej starszy pan. - Gdzie on mógł pojechać? Bąknął coś o jakimś zadaniu służbowym. Wie pan o co chodzi? Wysłał go pan na delegację? Do innego miasta? Tylko dlaczego mi o tym wprost nie powiedział?

- Miał kogoś śledzić niedaleko Filharmonii w Warszawie - rze­kłem. - Nic specjalnego. Żadnej delegacji.

- Śledzić? - zdziwił się i podniósł jeszcze bardziej głos. - Pan zwariował! Dorosły człowiek pracujący w ministerstwie miałby kogoś śledzić? Po co, pytam się? Jest pan przecież dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków, a nie szefem agencji detektywistycznej? Co wy śle­dzicie? Zabytki?

- Ludzi - westchnąłem.

- Od tego mamy policję! Pewnie synowi stało się coś złego!

Nie wiedziałem, co mam mu odpowiedzieć.

- Dzwonię na policję! - oświadczył stary Żmijewski. - Innej rady nie ma.

- Niech i tak będzie.

- A pan, panie szanowny, może mieć poważne kłopoty. Jutro uru­chamiam machinę urzędniczą. Znam kogo trzeba w pańskim ministerstwie i poruszę niebo i ziemię, aby wzięto pod lupę pański departament. Sewe­ryn wspominał, że go pan dyskryminuje...

- Ja???

-A kto? Pan jest dyrektorem! To o pana musi chodzić. Mój syn twierdzi, że chce pan umniejszyć jego zasługi w złapaniu fałszerza obra­zów Wyspiańskiego. Nieładnie...

- Proszę pana - rzekłem spokojnie, na ile mogłem zachować w tej sytuacji spokój - jak na razie złapano łachmaniarza, artystę mieszkające­go na działkach, dziwaka, rzeźbiarza, który kilkanaście lat temu zajmował się fałszerstwem marnych pejzaży. Czy taki ktoś mógłby podmienić obra­zy w Muzeum Narodowym?

- Policja i prasa też są zdania, że tym Komą jest złapany na dział­kach zdziwaczały malarz - rzucił z pretensją w głosie.

- Jeśli złapano już fałszerza, to kto porwał pańskiego syna?

- Och, to znaczy, że porwano mi syna?! - zezłościł się stary Żmijewski i o mało nie zakrztusił się. - I pan mi to teraz mówi?! Porwanie! Mojemu synowi zagraża niebezpieczeństwo. Domyślam się, że został po­rwany dla okupu!

- Jeśli został porwany, to nie dla okupu, a dlatego, że wpadł na trop związany z fałszerstwem obrazów.

- Już dłużej nie mogę pana słuchać, panie szanowny. Pana sposób rozumowania budzi moją litość. Dzwonię na policję. Do widzenia!

Stary Żmijewski odłożył słuchawkę, a ja usiadłem ciężko w moim wysłużonym fotelu, czując się potwornie osłabionym i przegranym. Miał rację ojciec kolegi Seweryna, to była moja wina, że wysłałem jego syna na przeszpiegi do centrum miasta. Chciałem upiec dwie pieczenie na jed­nym ogniu: jedną była obserwacja Batury, a drugą - Reginy. Powinienem był sam tam pójść, a nie wysyłać Żmijewskiego. Wprawdzie uprzedziłem go, że w soboty i niedziele pracujemy wyłącznie na własny rachunek, to jednak nie zanadto przestrzegłem go przed Baturą. A przecież Jerzy - jeśli tylko zauważył, że jest śledzony - mógł zrobić chłopakowi coś złego. Tak, zniknięcie mojego pracownika mogło być sprawką Batury. Zauważył nie­doświadczonego „detektywa" kręcącego się po deptaku na tyłach domu towarowego i dorwał go. Istniały tylko dwie możliwości: mojemu pra­cownikowi przytrafiło się jakieś inne nieszczęście albo najzwyczajniej w świecie złapał go Batura. Intuicja podpowiadała mi, że tylko ten drugi wariant wchodzi w rachubę.

Magdalenka. To tam według słów Waldusia pojechała Regina na piknik z Baturą. I tam właśnie mógł pojechać za nimi Żmijewski. Ale poszukiwanie domu Batury w Magdalence skończyło się dzisiaj niepo­wodzeniem. Jak miałem go niby odnaleźć? A co, jeśli Żmijewski poznał jakąś miłą dziewczynę, z którą spędzał właśnie namiętny weekend?

W kiepskim nastroju położyłem się na łóżku na wznak, oczekując złych wieści. Telefon jednak nie dzwonił, a niepokój rósł. W pewnym momencie postanowiłem wstać, założyć kurtkę i jeszcze raz pojechać za miasto do Magdalenki. Ale gdzie niby miałem szukać kryjówki Batury? Byłem tam dzisiaj i sam się przekonałem, że jest to zadanie niewykonalne. Domy i wille były zazwyczaj odgrodzone od ulicy wysokim płotem, a nawet jeśli przez parkan można było dostrzec fasadę jakiegoś domu, to samochody trzymano najczęściej w garażach. Wreszcie Magdalenka była rozległa, klucząc alejkami, od domu do domu, mijając te same posiadło­ści, mógłbym zwrócić na siebie uwagę porywaczy, a wtedy gotowi byli nie opuszczać kryjówki.

Dopiero pod wieczór zaterkotał telefon.

- Słucham! - rzuciłem do słuchawki.

- To ja, szefie!

Dzwonił Paweł. Okazało się, że miał wiele do powiedzenia, ale nie w sprawie kolegi Żmijewskiego.

Po opuszczeniu targu na Kole, pojechał na Starówkę. Zaintereso­wały go obrazy ze złotymi ramami, które kupił na Kole krytyk Krempl i które sprzedawał Prorok pod Barbakanem.

- Znam nazwisko autora! - oznajmił. - Wróblik. Taką sygnaturę miał obraz w złotych ramkach. Prorok kupił go kilka lat temu właśnie na Kole.

-I koło się zamknęło - zauważyłem. - Jak zdobyłeś te dane?

Prorok zachowywał się przed porwaniem z dużą rezerwą w sto­sunku do klientów. Był z natury nieufny. Ale po porwaniu stal się nerwo­wy. Wszystko wskazywało, że Jerzy ustawił odpowiednio Proroka, być może nawet go nastraszył. Nawet policji nie udało się niczego wydobyć z tego człowieka.

- Powiedziałem mu, kim jest Batura.

- I już? Wystarczyło?

- Powiedziałem, że wsadziliśmy Jerzego do paki kilka razy i że policja nie spocznie, póki nie złapiemy fałszerza Komy. Nastraszyłem Proroka, że jedynym dla niego ratunkiem jest współpraca z nami, inaczej będzie miał problemy ze sprzedawaniem obrazów pod Barbakanem...

- To nieprawda!

- Być może, ale ta gadka trafiła wreszcie do niego. Tak trzeba z nim gadać. Podałem się za młodego oficera policji pracującego w spe­cjalnej komórce do zwalczania kradzieży dzieł sztuki. Ostrzegłem, że może mieć piekło, jeśli będzie unikać współpracy. To twardy gość, nie dał się od razu złamać. Powiedział, że został nastraszony przez Baturę i boi się go. Przetrzymywali go na jakimś złomowisku blisko torów kolejowych, ale dokładnie nie wie gdzie. Nic nie wie o Komie i dlatego Batura w koń­cu go puścił. A Bakszysza chronił, bo to porządny gość. Tak się o nim wyraził. Poszedłem z nim na układ. Obiecał zdradzić mi nazwisko autora obrazów w złotych ramach w zamian za to, że nie będę go więcej nacho­dził. Przystałem na to.

- Ale co nakłamałeś, to twoje - pokiwałem głową zdegustowany metodami Pawła. Inna sprawa, że spisał się znakomicie i choć kłamstwem się brzydziłem, to czasami niewinny blef w imię szlachetnej sprawy czy­nił cuda i rozgrzeszał kłamczucha. - Czy nie przyszło ci jednak do głowy, że to Prorok może być Komą? l co wtedy?

- Szefie - roześmiał się - przecież pan i ja dobrze wiemy, że nadal będziemy go dyskretnie obserwować. Czy inaczej Prorok rozmawiałby w ogóle ze mną?

- Co racja, to racja. Dobrze się spisałeś, Pawle.

- Ale to nie wszystko - przerwał mi. - Zapytałem go o osoby nadmiernie interesujące się jego kramem. Czy pan wie, kto odwiedzał galerię Proroka?

- Jak powiesz, że kolega Żmijewski, to stracę resztkę wiary w rodzaj ludzki - westchnąłem.

- Niestety, zgadł pan. Seweryn węszy prywatnie. Monika ma ra­cję, że on ma dalekosiężne plany związane z naszym departamentem...

- Może tak, może nie.

- A pan co dzisiaj taki markotny?

- Bolą mnie zęby - skłamałem.

- A jak tam pani Regina? - zapytał na koniec podejrzliwie.

- Nie wiem - odpowiedziałem chłodno i odłożyłem słuchawkę zły na niego i na cały świat, który wciąż mi przypominał o moich słabost­kach.

Czy miałem mu mówić o moich rozterkach? I tak już zdążył zo­rientować się, że pomiędzy mną a Reginą rozciągnęła się nić zauroczenia. Dzisiaj było ono już wspomnieniem i tylko ja zachowywałem się jak mło­dy, zakochany szczeniak, nie mogący pogodzić się z wyrokami losu.

Nowy poniedziałek zaczął się w nastroju bojowym i pełnym nie­zdrowego napięcia. Na tapecie mieliśmy kilka ważnych spraw, z których na pierwszy plan wybijało się zagadkowe zniknięcie kolegi Seweryna Żmijewskiego. Nasz nowy pracownik nie wrócił do domu i z tego powo­du zostałem - jak mniemałem - wezwany z samego rana przez zdenerwowaną panią minister.

- Jak tam śledztwo? - zapytała i jej oczy popatrzyły na mnie groź­nie zza silnych szkieł leczniczych okularów. - Czy ten przetrzymywany w policyjnym areszcie fałszerz przyznał się już do kradzieży pasteli Wy­spiańskiego?

- Pani minister - chrząknąłem - kiedy ja uważam, że to nie on.

- Panie Tomaszu - grzmiała kobieta - przecież znaleziono u nie­go szkice portretów Wyspiańskiego z sygnaturą „Koma". Czy to słaby dowód?

- To żaden dowód - upierałem się przy swoim. - Podłożyć komuś pakunek jest nietrudno. Bakszysz nie odpowiada wizerunkowi Komy.

- Przecież nikt nie wie, jak ten Koma wygląda!

- Niekoniecznie mam na myśli rysopis fałszerza. Po prostu Bak­szysz to nie ten format złodzieja i fałszerza. I już!

- I już - powtórzyła złośliwie. - A może on udaje?

- Byłby rzeczywiście genialny. Dzisiaj jednak spróbuję ostatecz­nie udowodnić, że to nie on.

- To świetnie.

- Nie istnieją, niestety, żadne stare oryginalne pastele Bakszysza. A szkoda. Podobno wszystkie zniszczył, a w poprzednim artystycznym wcieleniu nie udało mu się sprzedać ani jednego. W tym jest lepszy od niejakiego van Gogha, który za życia sprzedał tylko jeden obraz. Bak­szysz fałszował marne pejzaże trzeciorzędnych malarzy. Był znany w świat­ku artystycznym raczej ze swojego sposobu życia, dziwactwa, oryginal­ności i stanowił swoisty element pejzażu warszawskiej cyganerii artystycz­nej. Od kilku lat jednak dopadła go samotność i bieda...

- Dobrze - teraz pani minister chrząknęła zniecierpliwiona moim przydługim wyjaśnieniem. - Już dobrze. Mam inną sprawę. Co z Sewery­nem Żmijewskim?

Tak więc, zaczęło się! Nagonka na mój departament! Wszystko zgodnie z obietnicą starego Żmijewskiego.

- Nie wiem, pani minister - popatrzyłem szczerze w jej oczy. - W sobotę wykonywał pewne zadanie w terenie, dość delikatnej natury, i od tamtej pory nie dał znaku życia. Martwię się o niego tak samo jak pani i jego ojciec, który z pewnością panią zawiadomił o tym przykrym fakcie.

Pani minister zaczerwieniła się, ale szybko się opanowała. To była domena ludzi silnych i władczych. Krótkie słabostki szybko mijały i oso­by takie z powrotem przystępowały do szturmu.

- Panie dyrektorze - syknęła zła pani minister - proszę natych­miast zawiadomić policję.

- To już zrobił za mnie stary Żmijewski.

- Ale niech od pana coś usłyszą. W detalach. Rozumie pan?! Muszą zacząć szukać tego Żmijewskiego od zaraz! On ma się znaleźć jeszcze dzisiaj. Nie chcę nawet wspominać, co się stanie, gdy spadnie mu włos z głowy!

- Ja też. To w końcu mój pracownik i to ja mu wydałem polecenie.

- Jakie znowu polecenie?!

- Śledzenia. Prawdopodobnie został porwany przez Jerzego Baturę.

- Tego słynnego złodzieja? - ze zdziwienia obniżyła palcem oku­lary na swoim nosie, jakby szkła straciły nagle moc. - Pan żartuje?

- Niestety, nie. Batura pociąga za sznurki w tej grze. Ale wiem, gdzie go szukać.

- To już niech pan zostawi policji. A pan zajmie się sprawą fałszy­wych pasteli.

- To nie zostanę zwolniony z funkcji dyrektora? - ucieszyłem się i zdziwiłem łagodnym potraktowaniem mojej osoby.

- A kto chciał pana zwalniać? - popatrzyła na mnie jak na wariata.

- Ojciec kolegi Żmijewskiego.

Pani minister poczerwieniała ze złości i nawet z tej okazji wstała. Przytrzymując się biurka i hamując w sobie gniew, patrzyła na mnie z miną Marsa - rzymskiego boga wojny i wiosny, z tym, że w jej spojrze­niu nie dostrzegłem ani jednej jaskółki zwiastującej tę radosną porę roku.

- Żaden Żmijewski, a nawet stu Żmijewskich nie będzie mi mó­wiło, co mam robić - uderzyła dłonią w blat biurka. - Seweryn Żmijewski ma się znaleźć z tego mianowicie powodu, że jest pracownikiem mojego ministerstwa. Jestem za niego odpowiedzialna tak samo jak pan. Rozu­miemy się? I niech pan zapamięta, że nie znoszę protekcji. Słyszy pan?

- Tak jest - ukłoniłem się grzecznie i wyszedłem zadowolony.

W biurze musieliśmy odbyć szybką roboczą naradę. Po pierwsze - Żmijewski! Tą sprawą musiałem się niezwłocznie zająć. Druga pilna sprawa - Bakszysz. Chciałem z nim porozmawiać, gdyż miałem pewien ryzykowny pomysł, jak zmusić tego człowieka do mówienia. Dalej - Krempl. Należało wymóc na podinspektor Koper, aby policja zdobyła od niego obrazy ze złotymi ramami, te które posiadał. Zanosiło się na to, że krytyk wykupił wszystkie istniejące w Warszawie obrazy ze złotymi ramami. Osobiście nie mogłem wymóc na nim niczego w kwestii tych obrazów. Mogła to zrobić jedynie policja, ale do tego potrzebowała zgody prokuratora. Po czwarte - interesowała nas tożsamość niejakiego Wróblika, autora obrazów ze złotymi ramami. Do realizacji tych wszystkich za­dań niezbędna była pomoc podinspektor Koper.

Udałem się zatem do Komendy Głównej przy ulicy Puławskiej, a Monika z Pawłem mieli przejrzeć naszą bazę danych w poszukiwaniu owego Wróblika.

- Jak chce pan to zrobić? - naigrywała się podinspektor Koper z mojego pomysłu zmuszenia Bakszysza do złożenia zeznań. - Wciąż upiera się pan przy swoich fantasmagoriach? Bakszysz jest winny.

- A czy chociaż na jednym obrazie znalezionym w jego szopie udało się zidentyfikować odciski placów?

- Nie ma żadnych odcisków - odpowiedziała smutno. - Ale to nie eliminuje Bakszysza jako głównego podejrzanego. Odciski mógł wytrzeć. Świadomie czy przypadkowo, to nieważne. Proszę chwilę pomyśleć i nie wysnuwać pochopnych wniosków. Zgodzi się pan, że znaleźliśmy u po­dejrzanego obrazy namalowane ręką Komy, prawda? Dalej - Bakszysz odmawia zeznań. Czy to nie dziwne? Czy to jest normalne zachowanie? Przecież gdyby był niewinny, zacząłby mówić zaraz po aresztowaniu.

- A jednak spróbuję dowieść, że Bakszysz nie ma z tym nic wspól­nego - próbowałem się uśmiechnąć.

Poszliśmy do aresztu odwiedzić Bakszysza. Moje przybycie do celi nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Może dlatego, że leżał na pry­czy odwrócony do krat plecami. Oddychał miarowo i głowę miał zwró­coną do ściany. Poprosiłem szeptem panią podinspektor, aby zostawiła mnie sam na sam z tym człowiekiem.

- Nie jest groźny - szepnąłem, a kiedy próbowała protestować dodałem: - Znam się na ludziach.

Kiedy zostałem sam, wyjąłem zza pazuchy zdjęcie, jakie z Waldusiem zrobiliśmy w niedzielę na działkach. Wkrótce po naszej wizycie na działce Bakszysza, wróciliśmy do domu po aparat robiący zdjęcia z polaroidu.

Podszedłem bliżej aresztanta i podetknąłem mu pod nos zdjęcie.

Bakszysz nie od razu zareagował. Wpierw milcząco i nieznacznie przekrzywił głowę, jakby chciał przyjrzeć się zdjęciu, a dopiero potem wyrwał mi je i gwałtownie wstał. A patrzył na ujęcie swego przyjaciela - kota Picassa.

Właśnie tą fotografią próbowałem zmiękczyć Bakszysza.

- Picasso - bełkotał wzruszony Bakszysz - mój przyjacielu! Patrzył jeszcze przez chwilę na zdjęcie i dopiero wtedy, gdy nasycił się widokiem znajomych wąsów i uroczych, zielonych oczu, zerknął łaskawie na mnie.

- Jak miewa się Picasso?

- Czeka na pański powrót.

- Powiedział to? - zapytał najzupełniej poważnie, jakby pytał o człowieka.

- W pewnym sensie tak. Wyczytałem to z jego oczu.

Bakszysz popatrzył na zdjęcie uważniej. Patrzył i patrzył. A był przy tym na serio poważny.

- Tak - odezwał się po chwili. - Tak, mój kochany Picasso. A więc masz się dobrze i tęsknisz za mną... - urwał i popatrzył na mnie mniej ufnie. -A pan to kto?

Przedstawiłem się.

- Nie mam nic wspólnego z tymi obrazami w szopie - rzucił gniew­nie w moją stronę.

- Toż ja tak samo uważam, przyjacielu - poklepałem go serdecz­nie po ramieniu. - Został pan wrobiony.

- Policja uważa inaczej.

- Ale ja tak nie uważam - pocieszyłem go. - Udowodnię to. Halo! Jest tam kto?! Pani podinspektor?!

Krzyczałem, aby wywołać policjantów, ale zrobiłem to tak nie­spodziewanie, że Bakszysz cofnął się pod ścianę, sądząc, że gotów jestem zrobić mu coś złego.

- Niech się pan nie boi - rzekłem łagodnie. - Chcę tylko magne­tofon. Powie pan kilka słów do mikrofonu i już.

Poprosiłem o magnetofon i już po kwadransie jechaliśmy z pod­inspektor Koper do Muzeum Narodowego, w którym pracował mój kole­ga Jan, który jako jedyny słyszał głos Komy. No, niezupełnie! Słyszał go prawdopodobnie również Bakszysz. Właśnie przed chwilą zdradził nam sekret swojego milczenia.

Otóż, zaraz po aresztowaniu zadzwonił do niego rzekomy adwo­kat i zaproponował układ: milczenie za pieniądze po wyjściu na wolność. Musicie bowiem wiedzieć, że wyroki dla fałszerzy są u nas niewielkie. Fałszywy adwokat rozumował w ten sposób, że najpierw wrobi Bakszysza, a potem ten swym milczeniem doprowadzi do wyroku skazującego na krótki pobyt w miejscu odosobnienia. W razie odmowy „adwokat" obie­cał spreparować kolejne dowody winy Bakszysza. A gdyby o wszystkim opowiedział policjantom, nikt by mu nie uwierzył, sądząc, że po prostu ratuje się wymyślaniem niestworzonych historyjek. A tak, pomilczy tro­chę, odsiedzi kilka miesięcy i wyjdzie bogaty. To była niezła perspektywa jak dla biedującego. Bakszysz wiedział, że nie musi martwić się o kota Picassa, gdyż ten umiał sobie radzić sam, szczególnie, że nadeszła wio­sna, więc było ciepło, a i sąsiadka czasami się nim opiekowała. Bakszysz zgodził się więc na dziwną propozycję nieznajomego. Najważniejsze dla sprawy było to, że Bakszysz milczał, a prawdziwy fałszerz mógł dalej cieszyć się wolnością.

Jakaż była moja satysfakcja, gdy Jan nie rozpoznał w głosie Bak­szysza nieznajomego, który kilka dni temu zadzwonił do muzeum i poin­formował o fałszywych pastelach.

- Tamten miał jakby nosowy głos - opowiadał Jan. - Mówił przez nos zaciśnięty palcami, ale miał wyrobiony głos. Ten wasz Bakszysz mówi brudnym basem. To zupełnie inna barwa głosu. Nie, to nie on!

- O dziwo - rzekłem z uśmiechem, patrząc na podinspektor Koper - Bakszysz podobnie jak kolega Jan określił głos fałszywego adwokata.

- Dobra, wygrał pan - skapitulowała policjantka - chociaż do muzeum mógł zadzwonić wspólnik Bakszysza... Ale przypuśćmy, że nie. Z tym, że wypuścimy go za kilka dni.

- Dlaczego?

- Po pierwsze, świadomie kłamał i w ten sposób utrudnił śledz­two. Musi ponieść konsekwencje. Chcemy go ponownie przesłuchać i upewnić się co do jego roli w tej sprawie. Po drugie, gdyby Bakszysz teraz wyszedł na wolność, Koma mógłby się lepiej ukryć. A nie możemy go teraz spłoszyć.

W ten oto sposób oczyściłem Bakszysza z oskarżeń o kradzież pasteli z Muzeum Narodowego. Podinspektor Koper obiecała też zająć się sprawami, o które ją poprosiłem i rozstaliśmy się przed fasadą mu­zeum. Może mi się zdawało, ale patrzyła na mnie z większym zaintereso­waniem niż na początku tej sprawy.

Cóż z tego, skoro minął cały dzień, a z Komendy Głównej nie napłynęły żadne wieści na temat Wróblika czy krytyka Krempla? A nasze telefoniczne prośby o kontakt z podinspektor Koper napotkały na jawną niechęć, a wręcz odmowę dyżurnego oficera. Czyżby chciano odsunąć nas od śledztwa?

ROZDZIAŁ ÓSMY

PRACA WRE • KWIT PARKINGOWY • KŁÓTNIA NA KLATCE SCHODOWEJ • AKTA ZNALEZIONE W SZUFLADZIE • JAN WSPOMINA STRAŻNIKA MUZEALNEGO DWORZAKA • KIM JEST WRÓBLIK? • BATURA NACHODZI DZIEWUCHA • IDĘ DO WŁOSKIEJ RESTAURACJI • ŚLEDZĘ BATURĘ • JERZY OB­SERWUJE SZKLARNIE, JA OBSERWUJĘ JERZEGO • TELEFON • TRZY TULIPANY, PROSZĘ • ROZMYŚLANIA NA STACJI BENZYNOWEJ • NA CMENTARZU W PODKOWIE LEŚNEJ

Był wtorek - piękne i ciepłe popołudnie. Siedziałem w kawalerce, studiując polskie portrety malarskie, gdy odwiedził mnie Paweł.

Razem zamierzaliśmy pojechać do Magdalenki.

Zniknięcie kolegi Żmijewskiego coraz bardziej ciążyło na naszym departamencie i przysparzało nam ciągłych ataków ze strony wpływowych znajomych starego Żmijewskiego. Na szczęście dzielnie broniła mnie pani minister, która - tak między nami - nie za bardzo za mną przepadała. Widać bardziej ode mnie nie lubiła seniora Żmijewskiego. A ten uparł się, aby nam dokuczyć. Inna sprawa, że podzielałem jego troskę o los syna. Podejrzewałem jednak, że to za sprawą ojca Seweryna współpraca z po­licją wyschła jak odcięta od drzewa gałązka. Podobno stary Żmijewski miał jakieś znajomości w policji.

Przez cały poniedziałek i część wtorku pracowaliśmy nad katalo­gami i bazą danych. Bez wytchnienia. Przecież nikt nam nie zabronił zaj­mować się sprawą Komy, a bardzo chcieliśmy ją rozwiązać (nawet jeśli policja była nam nieprzychylna). Nawet pani minister niedwuznacznie dała do zrozumienia, że gdyby naszemu departamentowi udało się odzyskać pastele Wyspiańskiego albo wskazać osobę fałszerza, nagroda w wysoko­ści sześćdziesięciu tysięcy złotych wpłynęłaby na znacznie uszczuplone konto naszego departamentu.

Przede wszystkim chcieliśmy ustalić, kim był Wróblik. W związ­ku z tym kilkakrotnie odwiedzaliśmy domy aukcyjne i antykwariaty. Na próżno. Malarz o nazwisku Wróblik nie istniał i tak naprawdę nie wie­działem, czy warto było zajmować się autorem obrazów w złotych ramach? Prawdopodobnie był to pseudonim jakiegoś nieznanego malarza. Co do Bakszysza, ten nie wyszedł jeszcze z aresztu, więc nie mogliśmy z nim porozmawiać. Z kolei Dziewuch zobowiązała się mieć na oku salon piękności Reginy Skalskiej, ale nic to nie dało. Moja piękna sąsiadka spo­tkała się raz z Jerzym Baturą, ale zanim Dziewuch nas zawiadomiła, jego już nie było. Wreszcie odbyliśmy krótki rekonesans po Magdalence, pra­gnąc wytropić kryjówkę Batury. Nie mieliśmy szczęścia. Wybieraliśmy się tam kolejny raz z płonnymi nadziejami, gdy do mojej kawalerki zapu­kał Walduś.

- Dawno się nie widzieliśmy - zażartowałem w przedpokoju, za­kładając kurtkę. - Co słychać, chłopcze?

-A pan dokąd się wybiera?

- Na przejażdżkę.

- Jeśli do Magdalenki, jadę z panami - palnął bez ogródek.

-A twoja matka? - zaprotestowałem. - Mam same kłopoty z jed­nym naszym pracownikiem, który zniknął. Nie chcę kolejnych proble­mów.

- Kiedy ja chcę panu pomóc.

- Jak? Ty wiesz, że gra toczy się o wielką stawkę? Może być nie­bezpiecznie.

Walduś podał mi jakiś kwitek.

- Co to jest? - oglądałem kawałek papieru. - Kwit parkingowy z ulicy Żurawiej. Po co mi to dajesz?

- Znalazłem to w kieszeni płaszcza mamy - wyjaśnił. - To tam mama spotyka się z tym blondynem jeżdżącym BMW. We włoskiej re­stauracji przy skrzyżowaniu z Kruczą.

- Mogła być z koleżanką - zauważył Paweł. - Dlaczego od razu z Baturą?

- Bo ja tam dzisiaj poszedłem i wypytałem umiejętnie kelnera!

- Hm, to zmienia postać rzeczy.

Jako że Regina nie wróciła jeszcze z pracy, pojechaliśmy w trójkę do Magdalenki. Ale i ta wizyta nie przyniosła żadnych rezultatów - nie natrafiliśmy na kryjówkę Batury.

- Może przesłyszałeś się - zagadnąłem chłopca w drodze powrot­nej z podwarszawskiej miejscowości. - Może nie chodziło o Magdalenkę, a o inną miejscowość?

- Magdalenka - upierał się Walduś.

- Mogło być tak, że Baturę zaproszono do kogoś, a ten zabrał ze sobą panią Reginę - wtrącił się Paweł. - W takim razie niepotrzebnie go szukamy, bo nie ma go w Magdalence.

- Mogło tak być - pokiwałem głową.

Na klatce schodowej nadzialiśmy się na wracającą z miasta Regi­nę. Była zmęczona, ale starała się być dla mnie miła.

- Dokąd tak ciągle razem jeździcie? - zapytała nas podejrzliwie. - Macie jakieś męskie tajemnice?

- A ty, Regino, nie masz swoich damskich tajemnic? - popatrzy­łem w jej oczy z lekkim wyrzutem.

Regina wyczuła w moim pytaniu, a może przede wszystkim w moim spojrzeniu aluzję, więc nieco się zmieszała.

- Co konkretnego masz na myśli, Tomaszu?

- Nic konkretnego - bąknąłem.

- Nieprawda - zaprotestował żywo Walduś i spojrzał zły na mat­kę. - Ciągle gdzieś łazisz!

Szturchnąłem chłopaka lekko w plecy, aby przestał paplać. Bałem się, że zagalopuje się w zarzutach i zdradzi matce nasz męski sekret. Zresztą już od dawna podejrzewałem, że Walduś powtarzał matce to wszystko, co mu mówiłem o sprawie fałszerza.

- Nie masz czasu dla pana Tomasza - ciągnął z wyrzutem, z pasją, która w przypadku jego osoby zakrawała na cudowną przemianę osobo­wości. - Jak się tutaj wprowadziliśmy, były kolacje...

- I kto to mówi?! - prychnęła Regina. - Przecież jak pan Tomasz był u nas, to ty chrapałeś w najlepsze.

- Skąd wiesz? A może tęskniłem za Poznaniem? A może chciałem być z tatą? - zdenerwował się. - Z moim tatą! Nie z tym przyszywanym!

Zanosiło się na namiętną kłótnię rodzinną i to w dodatku odbywa­jącą się na klatce schodowej przy świadkach.

- Cicho, smarkaczu! - uspokajała Regina syna, ale że sama była zdenerwowana, jeszcze bardziej zaostrzała konflikt, ich głosy kotłowały się dudniącym echem po klatce. - Nie mów takich rzeczy przy panu To­maszu!

- Dlaczego mam nie mówić? - drażnił się chłopak z matką. - Pan Tomasz i tak wie o tobie co trzeba.

Próbowałem otworzyć usta, aby cokolwiek powiedzieć, ale nie wiedziałem za bardzo, co niby miałbym rzec. A sytuacja była niewesoła. Walduś posunął się w rozmowie za daleko. Bałem się, że rozwścieczy ostatnią uwagą matkę i przy okazji zdradzi nasze zamiary wobec Batury.

- Pan Tomasz?! - zmarszczyła czoło gniewnie. - A co on może wiedzieć? O czym? Co tutaj jest grane?

- To raczej, co ty kombinujesz z tym blondynem w BMW?! - wypomniał jej syn.

Reginę poirytował przebieg rozmowy. Nie patrzyła mi w oczy, co pośrednio świadczyło o przyznaniu się do stawianych przez Waldusia za­rzutów. Troszeczkę zawstydzona ruszyła ku swojemu piętru i zawołała syna przez ramię. Nawet mnie nie pożegnała.

Wzruszyłem ramionami i przystawiwszy palec do ust, nakazałem Waldusiowi milczenie, a następnie wygnałem chłopaka do domu.

Smutno jest spędzać samotne wieczory w domu, gdy myśli się o jakiejś kobiecie, która oddala się od nas, a jednak wciąż zaprząta nasz umysł. Długo nie mogłem zasnąć, wierciłem się z boku na bok, aż wresz­cie po północy trzepnęło mnie błogosławione skrzydło Morfeusza.

W środę rano w departamencie znalazłem przypadkiem bardzo ważny dokument. Natknąłem się na niego w szufladzie biurka kolegi Żmijewskiego. Że też wcześniej nie przyszło mi do głowy przeszukanie tego miejsca.

- Co pan znalazł, szefie? - zapytała Monika, widząc, jak zanie­mówiłem z wrażenia, czym natychmiast odciągnęła Pawła od komputera.

- Nie słyszy pan?

Potrząsnąłem kartkami papieru wyjętymi przed chwilą z szuflady.

- Wiecie, co zrobił nasz kolega Żmijewski? - zapytałem w tonie triumfalnym. - Skopiował spis pracowników Muzeum Narodowego.

- I co z tego? - wzruszył ramionami Paweł. - Przetrząsnęliśmy wszystkie akta od 1991 roku do dziś i nic. Mówię panu, szefie, że szukali­śmy wszystkiego.

- Ale kolega Żmijewski był nadgorliwy i skopiował po cichu akta pracowników sprzed 1991 roku.

- To rzeczywiście był nadgorliwy - skomentowała to złośliwie Monika.

- Dlaczego mówi pani o Żmijewskim w czasie przeszłym? - prze­raziłem się nagle. - Skąd to „był" w pani ustach? Tak się zwykło mówić o osobach, które zginęły. A nasz magister zaginął!

- O Jezu! - obruszyła się. - Tak się mówi. Tak mi się wyrwało.

- Nastraszyła mnie pani.

- Ale co tam znalazł pan w tych aktach? Znowu pan miga się od prostej odpowiedzi.

- Szef zawsze lubi - dodał od siebie Paweł - wystawiać naszą cierpliwość na próbę.

- Zanim wam powiem, usiądę sobie - westchnąłem. - To sensa­cyjna wiadomość. Gotów jestem upaść z wrażenia.

- Znowu pan zaczyna? - fuknęła Monika.

Usiadłem.

- Wyobraźcie sobie - zmieniłem ton na bardzo poważny - że nasz kolega Żmijewski zaznaczył w aktach nazwisko Wróblik!

Moje słowa spowodowały, że Paweł zerwał się na równe nogi.

- Jakim cudem?! - czochrał z podniecenia dłońmi swoją jasną czuprynę. - Proszę mi to pokazać!

Zerknął, a potem łapczywie wziął ode mnie akta i studiował je.

- Niejaki Stefan Dworzak - mówił przeglądając akta - pracownik Muzeum Narodowego do 1987 roku, strażnik na pierwszym piętrze... miał za żonę Stanisławę Wróblik.

Są chwile, że po wygłoszeniu mowy w jakimś pomieszczeniu za­lega cisza. W naszym ministerialnym biurze zaległa cisza absolutna. Pa­trzyliśmy na siebie zdumieni i zaciekawieni dokonanym odkryciem.

- Jakim cudem Seweryn wpadł na trop Wróblika przed nami? - nie mógł się nadziwić Paweł. - Niesłychane! Niesamowite! Nieprawdo­podobne!

Miał chłopak rację - to było wielce zdumiewające. Nazwisko Wróblik pojawiło się w naszej sprawie w związku z obrazami w złotych ramach.

Bez namysłu wykręciłem numer przyjaciela w Muzeum Narodo­wym. Na szczęście Jan był w pracy, więc szybko przedstawiłem mu spra­wę i poprosiłem o pośpiech. Oddzwonił dopiero w południe i miał mar­kotny głos. Poprosił o spotkanie w kawiarni na Nowym Świecie, w tej samej, w której ostatnio spotkaliśmy się po latach niewidywania się. Po­szliśmy tam z Pawłem.

- Nie wiem, co się dzieje, ale pion administracyjny nie chciał mi udostępnić dokumentów - tłumaczył się speszony Jan. - Twierdzą, że dostęp do wszelkich akt personalnych uzyskam po wcześniejszym kon­takcie z policją, a konkretnie z podinspektor Koper. Czy coś się stało?

- Ktoś namieszał w tej sprawie - wyjaśniłem enigmatycznie i za­raz przeszedłem do rzeczy. - I nic nie zdołałeś ustalić, Janku?

- Popytałem kilku pracowników po cichu, prosząc o dyskrecję - ciągnął. - Jeden ze strażników, który pracuje u nas dwadzieścia lat, pamiętał na szczęście tego Dworzaka, o którym wspomniałeś. Stefan Dwo­rzak. Tak, był taki strażnik, ale ja go nawet nie pamiętam. Ten człowiek przestał pracować u nas w latach osiemdziesiątych.

- Zwolniony? - zaryzykował Paweł.

- Nie. Odszedł bez sensacji na wcześniejszą emeryturę. Podobno był dobrym pracownikiem. Trochę cichy i zamknięty w sobie, ale ugodo­wy. Nikt nie znał jednak Wróblikowej. Zatrudnieni w naszych kadrach zaczęli pracować po 1989 roku i nie znają Dworzaka. Wszystko znajduje się w jego aktach, ale te można przejrzeć tylko za zgodą policji.

- Wielka szkoda - westchnąłem niepocieszony i upiłem kawy z chłodnej już filiżanki. -Ale wielkie dzięki i za te informacje.

- Co ten Dworzak zrobił, że się nim interesujesz, Tomaszu?

- Doprawdy nie wiem.

- Aha - ożywił się Jan. - Na śmierć bym zapomniał. Nasz straż­nik twierdzi, że ten Dworzak przed odejściem miał hopla na punkcie kwia­tów. Przynosił do pracy tulipany. Chwalił się, że rodzina hoduje kwiaty ozdobne. Pod szkłem.

Trudno mi opisać zdziwienie kolegi Jana malujące się na jego twarzy, gdy razem z Pawłem wyprostowaliśmy się w swoich fotelach i trwaliśmy w nich niczym mumie. Nasze poruszenie spowodowało wspo­mnienie o tulipanach i o szklarni. Nasze skojarzenie z pyłkiem kwiato­wym utrwalonym w warstwie przezroczystego mastyksu (utrwalacza) na falsyfikatach z Muzeum Narodowego było automatyczne i jedno­czesne.

- Co się stało, panowie? - zaniepokoił się Jan.

- Tak sobie pomyślałem, że może Wróblikowa była córką badyla­rzy? - zgadywałem, wciąż podniecony.

- Za czasów socjalizmu szklarnie to był dobry interes. Wtedy to byli ówcześni biznesmeni, ale wielu z nich splajtowało po 1989 roku.

Odprowadziliśmy mojego dawnego kolegę pod szare, południo­we skrzydło muzeum i podziękowawszy mu za pomoc, skierowaliśmy się w stronę ulicy Żurawiej.

- Pora odwiedzić miejsce schadzek Reginy Skalskiej i Jerzego Batury - rzekłem ironicznie.

Poszliśmy tam, gdyż z ronda de Gaulle'a na Żurawią nie było daleko. Poza tym było przyjemnie - słońce dzisiaj ostro przypiekało.

Wewnątrz ciemnego i spokojnego pomieszczenia wspomnianej restauracji nie zastaliśmy Reginy Skalskiej ani Jerzego Batury. Nie mieliśmy szczęścia, ale i nikt z nas nie spodziewał się zastać ich razem gaworzących przy którymś z drewnianych stołów w klimatyzowanym wnętrzu.

I tym razem nie udało nam się wpaść na trop Batury, ale uzgodni­liśmy, że sam zajrzę tutaj w porze obiadu.

Z biura zadzwoniłem do Dziewucha.

- W salonie piękności nic ciekawego się nie dzieje - poinformo­wała mnie. - Ale sam pan rozumie, że nie zawsze mogę tam iść. Teraz poszedł tam Samson, a ja przyjmuję klientów. I tak na zmianę.

- Bardzo ci dziękuję.

- Podziękuje mi pan połową nagrody - zaśmiała się.

-A właśnie, nie powiedziałem ci. Jeśli odnajdę obrazy, to pienią­dze z nagrody wpłyną na konto naszego departamentu i nie będę mógł się z tobą nimi podzielić.

- Nie ma sprawy - odpowiedziała po chwili wahania.

- A co z syndromem wysokiej nagrody? - zażartowałem.

- Wystawi mi pan jakieś zlecenia i po krzyku. Chyba, że to ja znajdę portrety, wtedy podzielę się z panem.

- Zobaczymy.

Dziewuch urwała nagle rozmowę, ale nie rozłączyła się.

- Nie uwierzy pan - szepnęła podniecona po chwili milczenia.

- Do mojego sklepu idzie... Batura.

- Błagam, zagadaj go! - rzuciłem do słuchawki. - Może zdążę dotrzeć do centrum w kilka minut...

Ale Dziewuch już mnie nie słuchała, gdyż musiała odpowiedzieć na „dzień dobry" Jerzego. Na szczęście dziewczyna nie rozłączyła się, więc mogłem dobrze słyszeć ich dialog. Może i powinienem teraz odło­żyć słuchawkę i pędem pobiec na ministerialny dziedziniec po jeepa, ale intuicja podpowiadała mi, że jazda do centrum potrwa zbyt długo i lepiej będzie trwać przy słuchawce telefonu.

- Dlaczego interesujesz się salonem piękności za Marszałkowską? - usłyszałem spokojny i stanowczy głos Batury. - Nie kłam, bo pożału­jesz.

- Ale ja nie wiem, o czym pan mówi! - udała oburzenie Dzie­wuch.

- Nie wiesz? - zawiesił głos Batura. - A kto obserwował salon kilka godzin temu? I kto wysłał tego łysielca w skórze? Przecież prowa­dzisz z nim sklep. Nazywa się Samson.

- Skąd pan wie?! - wyrwało się Dziewuchowi.

- Powiedział mi, ha, ha - zarechotał. - To jednak wiesz, o kim mówię, co? Sama przyznałaś, że wiesz, o kim mówię.

Nastała złowroga cisza, po której Batura przemówił w tonie śmier­telnej powagi, cedząc powoli słowa dla lepszego efektu.

- Jak jeszcze raz was tam zauważę, to marny wasz los - mówił. - Ostrzegam: niech was tam więcej nie widzę. Weź byle gazetę do ręki i przeczytaj, ile osób znika codziennie w kraju. Zrozumiałaś moją radę?

Dziewuch nie odpowiedziała. Wyobraziłem sobie, jak jej przera­żona twarz zielenieje niczym wiosenne drzewa za oknem, a ona kiwa głową na znak zrozumienia. Batura musiał wyjść, bo usłyszałem odgłos zamyka­nych drzwi.

- I co pan na to, Panie Samochodzik? - zapytała szeptem Dzie­wuch.

- Odwołaj swojego Samsona, Dalilo - warknąłem. - Katego­rycznie wycofaj się z tej sprawy. I dzięki za wszystko.

- Co pan wygaduje?! Nie jestem ani podstępną Dalilą, a mój Sam­son nie jest siłaczem.

- To tym bardziej nie dacie rady Baturze! Słyszałaś, co mówił? Groził wam!

Pożegnałem wystraszonego Dziewucha.

Sprawa przybierała niebezpieczny obrót i młodym ludziom za­grażało niebezpieczeństwo. Batura nie żartował i pewnie nie posunąłby się do okrutnych rozwiązań, jednak dla dobra sprawy gotów był popełnić niejedno przestępstwo. Nie mogłem zapominać, że prawdopodobnie to on porwał i przetrzymywał kolegę Żmijewskiego. Skoro Jerzy zorientował się, że jest śledzony przez Dziewucha i jej chłopaka, to pewnie bez trudu wcześniej zdemaskował Żmijewskiego.

Opowiedziałem Pawłowi, co się stało.

- Idę do włoskiej restauracji - oświadczyłem nagle. - Na wszelki wypadek zabieram Rosynanta. Ty i Monika pracujecie dalej i odbieracie za mnie telefony.

Wyszedłem. A po dziesięciu minutach byłem już z powrotem na Żurawiej. Pomyślałem sobie, że zaraz po wizycie w sklepie Dziewucha, Batura uda się na posiłek albo na kawę do swojej ulubionej knajpy.

Intuicja mnie nie myliła. Wewnątrz restauracji zauważyłem Je­rzego siedzącego pod oknem wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec z fontanną. Dopijał nerwowo kawę, rozmawiając jednocześnie przez tele­fon komórkowy.

Musiałem czym prędzej zignorować zbliżającego się w moją stronę kelnera, aby uniknąć spotkania z Baturą, gdyż ten wstał nagle od stolika z wyraźnym zamiarem opuszczenia restauracji.

Jakie szczęście, że zaparkowałem za restauracją i po pośpiesz­nym wyjściu z niej mogłem z Rosynanta w miarę bezpiecznie obserwo­wać Baturę kierującego się na drugą stronę ulicy, do miejsca, w którym stało BMW. Po chwili jego czarny jak smoła samochód minął mnie. Batura się spieszył. Czy mnie widział? Wątpliwe, gdyż stałem w gąszczu par­kujących samochodów i Jerzy musiałby specjalnie mnie wypatrywać, żeby mnie dostrzec. Oczywiście, mógł mnie dojrzeć przypadkiem, ale na to nie miałem wpływu. A musiałem ryzykować.

Utrzymywałem za nim stały dystans, co na zatłoczonych warszaw­skich ulicach nie jest nadzwyczaj trudną sztuką. A kierował się Baturą na południe, najpierw jechał Grójecką, a następnie jej przedłużeniem - Aleją Krakowską, ciągnącą się jeszcze kawałek za miastem.

Jadąc tędy przypomniałem sobie jedną z moich przygód, która przygnała mnie w te strony. Pamiętam jak dziś, kiedy w ruderze pod Jan­kami przetrzymywał mnie gang handlujący starodrukami i o mały włos nie nabawiłem się zapalenia płuc. Wtedy była jednak jesień, teraz mieli­śmy ciepłą wiosnę.

Batura minął kolejno Okęcie, Raszyn i Janki. Wyraźnie kierował się do Magdalenki szosą E-7, której pobocze było upstrzone reklamami, sklepami i licznymi zakładami usługowymi. Kiedyś faktycznie ta okolica słynęła z uprawy kwiatów szklarniowych, ale dzisiaj hodowlę kwiatów zastąpiły inne usługi, choć kilka szklanych ogrodów po drodze minąłem.

Po ujechaniu dwóch kilometrów BMW skręciło z krakowskiej szosy w lewo na miejscowość Laszczki. I tutaj zaczynało się już niebez­piecznie dla mnie, gdyż wąski asfalt odchodzący od głównej drogi był pusty. Mój przeciwnik niechybnie zauważyłby Rosynanta na tej spokoj­nej uliczce. Dlatego zatrzymałem się na poboczu naprzeciwko skrzyżo­wania i obserwowałem oddalające się BMW. Sunęło szybko i wcale nie miało zamiaru zatrzymać się. Musiałem ryzykować i pojechać za nim.

Zanim udało mi się zjechać z głównej szosy w lewo, musiałem jeszcze przepuścić sznur samochodów. Dopiero po chwili jeep sunął po wąskim asfalcie, po bokach którego znajdowały się okazałe domy i często otoczone laskiem zadbane ogrody. Ale mnie interesowało wyłącznie BMW, które jak na złość przepadło. Albo Jerzy wjechał błyskawicznie przez otwartą bramę na teren którejś z posiadłości, albo wziął zakręt, jaki widziałem przed sobą na skraju sosnowego lasku. Istniała trzecia możliwość, że gdzieś się na mnie zasadził w tych sosnach.

Tam, gdzie droga skręcała nieco w lewo kończyły się już domy, a zaczynały połacie łąk i przepływał strumyczek. BMW mignęło mi po prawej w głębi czarnej i nierównej żwirowej drogi biegnącej pomiędzy mieszanym i gęstym lasem a wschodnim bokiem tutejszej zabudowy. Za­hamowałem gwałtownie i skręciłem za nim. Obserwowałem go, wielce ryzykując, gdyż teraz mógł mnie łatwo rozpoznać.

Ale na moje szczęście zjechał ze żwirowej drogi w gęsty las, przez co straciłem go z oczu.

„Nie przyjechał w odwiedziny" - pomyślałem. „Przyjechał, tak jak i ja, na przeszpiegi".

Nie namyślając się dłużej poszedłem w ślady Jerzego i wjecha­łem w ścianę lasu. Rosynanta dobrze ukryłem w głębi zagajnika, nie zwa­żając na doły i podmokły teren. Wyszedłem z jeepa i dalszą część drogi odbyłem pieszo. Ale nie był to spacer. Skradałem się pod osłoną dorod­nych sosen i niższych drzew liściastych. Poczułem się jak harcerz pod­czas zabawy w podchody. W wielkim napięciu wypatrywałem BMW i samego Batury, a satysfakcja z jego wytropienia i nadzieja na poznanie prawdy mieszały się ze strachem o swoją skórę.

Wtedy o mały włos nie wpadłem na czarne BMW. Stało maską zwróconą do mnie w gęstych krzakach na skraju niewielkiej polany. Na całe szczęście Batury nie było w samochodzie. Zobaczyłem go dalej, stał za drzewem i palił papierosa, cały czas wpatrując się w duży, stary dom z czerwonej cegły po drugiej stronie drogi. Otwarta na oścież brama umożliwiała obserwację domu i trzech dużych szklarni obok niego. Kręcił się tam jakiś facet w drelichu, pracujący przy taczce.

Dopiero po chwili ujrzałem to, co z pewnością zwróciło uwagę Batury, a moje serce zmusiło do szybszego bicia. Na szyldzie reklamo­wym nad bramą widniało nazwisko właściciela szklarni. Wróblik.

To samo nazwisko, które sygnowało pastele w złotych ramach, te z kramu Proroka przy Barbakanie i te wykupione przez Krempla na Kole.

Nie był to dobry czas na roztrząsanie kwestii udziału w całej tej sprawie owego Wróblika, bo oto Batura przydeptał niedopałek i skiero­wał się do BMW. Ja w tym czasie schowałem się już głębiej w krzakach i uważnie go obserwowałem. Prezentował się nader okazale - wysoki, przystojny blondyn w dobrze skrojonym jasnym garniturze, z dłuższą niż zazwyczaj grzywką - co było pewnie podyktowane zmianą w trendzie mody - i wypielęgnowaną twarzą. Miał niebieskie oczy, w których bły­skały zamrożone w nich smutek z odwagą. Te jego oczy potrafiły ponoć zrobić wszystko z kobietami. Ale ja wiedziałem, że ten człowiek nie jest aniołkiem.

Batura nie od razu odjechał. Przez kilka minut siedział jeszcze w samochodzie z nogami wystawionymi na zewnątrz i wdychał czyste, pachnące dziewiczą zielenią i wsią powietrze. W pewnym momencie sięgnął po telefon komórkowy i zaczął z kimś rozmawiać, ale cały czas patrzył na domostwo Wróblika.

- Jestem tutaj - mówił do kogoś. - Mam tego całego Wróblika. Szklarnie, kwiaty, biznes. Nasz urzędas od Pana Samochodzika nie kła­mał. To dobrze. Tak sobie myślę, że on może wie coś więcej. Że co? Nic już nie powie?! To spuść mu solidne baty.

Jerzy Batura musiał rozmawiać ze swoim wspólnikiem, gadał o koledze Żmijewskim! A zatem nie myliłem się, Batura go porwał i trzy­mał w ukryciu. Ta wiadomość wstrząsnęła mną w równym stopniu co ucie­szyła, ale Batura dalej nawijał do małego telefonu, więc musiałem skupić się na jego słowach.

- No tak, masz rację, jest jeszcze ten cały Krempl. Zajmiemy się nim we właściwym czasie. Wpadniemy do niego z przyjacielską wizytą. Gdzie on mieszka? Na Ursynowie? W porządku. No i pogadamy sobie z jego kolegą po fachu, Fijałkowskim. Co tak piszczy? - Batura skrzywił się i na chwilę odsunął telefon od ucha. - Co to?! Znowu ten cholerny Budex?! Czy oni nigdy nie mają fajrantu?

I stało się. Niespodziewanie nadepnąłem na jakąś gałązkę, co na­tychmiast wpłynęło na zmianę zachowania Batury. Przestał mówić, wyprostował się i nadstawił uszu. Jego nastrój też uległ metamorfozie - ulotnił się z niego dżentelmen, a wstąpił w niego wilk.

Chcąc nie chcąc zacząłem się wycofywać. Powoli i cicho jak tyl­ko potrafiłem najlepiej, uważając na pozostałe gałązki i szyszki, ganiać się w duchu za poprzednią lekkomyślność. Batura skończył rozmawiać (jaka szkoda, że nie zdążyłem usłyszeć, gdzie była kryjówka, w której przetrzymywano Żmijewskiego) i wyszedł z samochodu. Nie widziałem go już, ale słyszałem jego kroki i szelest gałęzi przede mną. Potem wszystko ucichło. Z ulgą odebrałem wyciszony warkot silnika BMW. Po chwili auto podskakując na czarnej drodze oddaliło się.

Postanowiłem nie śledzić Batury, gdyż tym razem skończyłoby się to dla mnie źle. Jerzy był czujny i z pewnością jadąc teraz ku krakow­skiej szosie długo patrzył we wsteczne lusterko.

Wyjechałem z lasku pół godziny po Baturze. Trochę dla świętego spokoju, ale też i po to, aby popatrzeć sobie na domostwo Wróblika. Pa­trzyłem i zastanawiałem się, co może mieć wspólnego z fałszerstwem i z kradzieżą pasteli Wyspiańskiego hodowca kwiatów?

Korzystając z okazji, że wokół szklarni nikt się nie kręcił, posze­dłem tam. Szklarnie wyglądały jak wszystkie szklarnie pod słońcem, ale za nimi znajdował się dodatkowy obiekt, owalny i zakończony kopułką, idealne miejsce na atelier! Pomyślałem, że to właśnie „atelier" sąsiadują­ce z domem może mieć związek z fałszerstwem. Może tam powstały pa­stele Komy? Ba, to by wyjaśniało, dlaczego na falsyfikatach Wyspiań­skiego znajdował się pyłek kwiatowy pochodzący z tulipanów. Tu było pełno kwiatów.

- Czego pan sobie życzy? - wyrwał mnie z zamyślenia chropawy męski głos.

Odwróciłem się w jego kierunku. Ujrzałem czterdziestoletniego, lekko łysiejącego mężczyznę w drelichu o ogorzałej twarzy. Ten człowiek wyszedł niespodziewanie zza domu i zaskoczył mnie myszkującego po terenie. Łypał na mnie groźnie i powoli wyjmował ręce z kieszeni, jakby tam trzymał jakąś broń. Tak mi się przynajmniej wydawało.

- Co pan tu robi? - warknął.

- O, przepraszam - zamieniłem się w czystą pokorę. - Nikogo nie było w szklarniach, więc pomyślałem, że znajdę kogoś w głębi domostwa.

- Słucham pana - rzucił krótko i nieufnie.

- Mają państwo może... tulipany?

- Mamy.

- To poproszę. Trzy tulipany. Ładne. I do tego jakąś wstążeczkę.

A kiedy pakował pachnące kwiaty, kątem oka rozglądałem się po szklarniach i ich najbliższym otoczeniu. Oczami wyobraźni widziałem ma­lującego w atelier za szklarniami Komę. Jak na złość sprzedający mi kwiaty mężczyzna w drelichu nie odpowiadał wizerunkowi artysty malarza.

Zatrzymałem się w Jankach, aby ze stacji benzynowej zadzwonić z automatu do Pawła i przemyśleć sobie to i owo w spokoju przy stoliku w tamtejszej kawiarni.

Opowiedziałem mu o swojej przygodzie pod Laszczkami.

- Poszczęściło mi się - powiedziałem na koniec. - Ale co naja­dłem się strachu, to moje. Sprawdź, Pawle, następujące rzeczy. Po pierw­sze: adres Budexu w Warszawie.

- A co? - zaśmiał się. - Przerzucili się na dzieła sztuki?

- Nie podejrzewam ich o tak subtelne przeobrażenia inwestycyjne, ale niewykluczone, że w pobliżu zakładu znajduje się kryjówka Batury.

Wpadłem na to zaraz po odjeździe Jerzego z lasku naprzeciwko szklarni Wróblika. Wtedy, gdy mówił do swojego rozmówcy o hałasują­cych robotnikach, nie pomyślałem jeszcze o tym. Dopiero po jakimś cza­sie zrozumiałem, że kryjówka Batury sąsiaduje z Budexem i wystarczy sprawdzić każdy ich zakład w Warszawie.

- No i jeszcze trzeba ostrzec krytyka Krempla. Batura chce mu złożyć wizytę.

- Zrobi się, szefie. Aha, dzwonił ten pana Walduś...

- Walduś? Co znowu?

- Chłopak jest dzielny, nie ma co. Czy pan wie, że polazł dzisiaj na Starówkę i sprawdził, że w kościele na Piwnej w piątek o dwunastej nigdy nie było mszy?

- I co z tego?

- To, szefie, że w poprzedni piątek Krempl nie mógł odwiedzić Fijałkowskiego na mszy w południe.

- Ale ja go tam widziałem - zaprotestowałem. - Wychodził z ko­ścioła z Fijałkowskim!

- Krempl powiedział nam na Kole - spokojnie tłumaczył Paweł - że poszedł do kościoła, bo wiedział, że Fijałkowski chodzi regularnie na piątkowe msze. Ale to niemożliwe, bo w piątki msze odbywają się wcze­snym rankiem i późnym popołudniem. Spotkali się, ale nie na mszy.

- Tylko dlaczego miałby kłamać?

Po tym telefonie usiadłem w kafejce na stacji benzynowej i zasta­nowiłem się nad sprawą. A potem wsiadłem do jeepa i ruszyłem z Janek na Nadarzyna, aby stąd skierować się na północ na Podkowę Leśną.

Dotarłem tam, klucząc trochę w Otrębusach, ale gdy za torami kolejowymi pojawiła się długa i zabytkowa aleja wysadzana wysokimi aż po niebo wiekowymi lipami, tworzącymi jakby zacieniony jar, wiedziałem, że jestem już blisko stacji kolejowej. Przeciąłem najbliższe skrzyżo­wanie i zatoczywszy solidny łuk ulicą Iwaszkiewicza znalazłem się na małym rondzie na tyłach stacji, gdzie roiło się od małych i większych posesji, ogrodów o zabudowie willowej, ale lasu było jakby mniej. Mie­szany drzewostan zaczynał się kilkadziesiąt metrów dalej na zachód za starym i zniszczonym ośrodkiem kultury, którego ogrodzenie zżerały chwa­sty, więc dalszą część drogi do domu Fijałkowskiego musiałem odbyć pieszo - tak ciężko było się tutaj poruszać jeepem. Zostawiłem samochód przy owym rondzie i z przyjemnością wysiadłem rozprostować kości. Spacerkiem poszedłem pod dom Fijałkowskiego.

Wydał mi się ten szary dom po dwakroć bardziej opuszczony niż poprzednio, a może po prostu przez tych kilka dni od mojej ostatniej wi­zyty chwasty porastające posesję wraz z krzakami bzu podpierającymi jego boczne ściany bardziej się zazieleniły od kwietniowego słońca, czy­niąc teren prawdziwie dzikim. Nie było tutaj czuć ręki gospodarza, za­miast firanek w małych oknach tkwiły okiennice i żaden ruch nie mącił złowieszczego spokoju, jaki tchnął z tej zapuszczonej chałupy.

Sam nie wiedziałem, po co tutaj przyjechałem. Czy miałem po­rozmawiać z Fijałkowskim? A może należało poczekać na dalszy rozwój wypadków i w tym czasie obserwować i Krempla, i Fijałkowskiego. Tyle że nie mieliśmy za dużo czasu. Batura był już na tropie Krempla. Zastana­wiałem się też, jaki Krempl miał interes do Fijałkowskiego na Piwnej w ostatni piątek.

Ale oto ktoś wyłonił się już zza rogu domu. Zrazu widziałem czyjś cień padający na wydeptaną alejkę, a potem ujrzałem krytyka Fijałkow­skiego prowadzącego stary rower. Mężczyzna miał na sobie płaszcz, więc pomyślałem, że gdzieś się wybiera. Był jak zwykle smutny, nieuczesany, ze szczeciną zarostu porastającego jego chude i trupioblade policzki.

Fijałkowski wsiadł z trudem na rower, co utrudniały mu poły płasz­cza, i wyjechał na piaszczystą tutaj drogę. Jechał wolno w kierunku głów­nego traktu Podkowy Leśnej, co pozwoliło mi iść za nim i po drodze wsiąść do jeepa.

Zaraz za torami kolejowymi Fijałkowski skręcił w pierwszą uliczkę w prawo, a potem w lewo. Zwolniłem i zjechałem na chodnik przy toro­wisku, obserwując pedałującego zawzięcie na północ mężczyznę. Po chwili znowu ruszyłem za nim. I tak mijałem wolno skupione po obu stronach asfaltu posiadłości, aż po ujechaniu kilometra Fijałkowski skręcił w lewo w jakąś alejkę za lasem.

Nieco za miastem, na pagórku znajdował się cmentarz od połu­dnia wtulony w mieszany i gęsty las, a od północy ograniczony rowem melioracyjnym i nieużytkowaną łąką. Rowerzysta - zmagając się w dal­szym ciągu z ciężko pracującym łańcuchem i połami płaszcza, które opla­tały jego nogi i wciskały się w nierówne szprychy roweru - zbliżył się wąską alejką podchodzącą pod samą bramę cmentarza.

Wreszcie zniknął z rowerem za ogrodzeniem, a ja zaparkowawszy Rosynanta dalej - by nie rzucać się w oczy - ruszyłem jego śladem.

Fijałkowski nie wszedł po schodkach na wyższą kondygnację, szedł zacienioną alejką obok rowu i dopiero po przejściu dwudziestu pię­ciu metrów zatrzymał się. Oparł rower o drzewo i wszedł na górę. Szedł z godnością misjonarza, w miarę szybko, był niczym duch ocierający się bezszelestnie o krzyże wyrastające z błyszczących pomników. Przystanął przy jakimś grobie w młodszej części cmentarza, gdyż nowe pomniki i grobowce lśniły tutaj świeżym blaskiem wypolerowanego lastryka, a tutejsze drzewa były przynajmniej dwa razy mniejsze od potężnych brzóz w zacienionej, zachodniej części cmentarza.

Fijałkowski uklęknął i straciłem go z oczu.

Wyglądało na to, że przyszedł odwiedzić czyjś grób, a mnie nagle zrobiło się przykro. Tak właśnie - przykro! Poczułem się jak intruz, wściu­biający nos w prywatne życie innych ludzi, byłem jak nieczuły na ludzkie dramaty szpicel, barbarzyńca nie szanujący niczego i nikogo, nawet zmar­łych.

A krytyk klęczał nad jakąś mogiłą, nad którą wyrastał niewysoki modrzew i zdawał się być całkowicie pochłonięty modlitwą.

„Co ja tu robię?" - myślałem zatrzymawszy się w pół drogi. „Czy powinienem nachodzić tego człowieka? Każdy powinien mieć swoje miej­sce chroniące go przed takimi jak ja, którzy dla poznania prawdy gotowi byli w swej pogoni zadeptać nawet groby".

Zmarłym i cierpieniu żywych należał się szacunek.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

DWAJ KRYTYCY • FAŁSZERZ I KRAKÓW • NIEPRZYPADKO­WE SPOTKANIE • MROCZNY FAKT Z ŻYCIA REGINY • WRĘ­CZAM KWIATY I ZABIERAM • POSZUKIWANIA NA KOŃCU ŚWIATA • OPUSZCZONY PLAC • ZNAJDUJĘ ŻMIJEWSKIEGO • BUDZĘ SIĘ W BARAKOWOZIE • PAWEŁ PRZYBYWA NA RA­TUNEK • ŻMIJEWSKI ZŁOŚCI SIĘ • SŁODKI LIŚCIK • TRZY SPRAWY ZAMIAST ŚNIADANIA • PORTRET W ZŁOTYCH RAMACH • ŻAL WALDUSIA

Wracałem z Podkowy Leśnej nieco rozczarowany.

Trop wiodący przez Krempla do Fijałkowskiego wydawał się nie­wypałem. Nawet jeśli obaj nie lubiący się krytycy spotkali się kilka dni temu na Starówce, o niczym to jeszcze nie świadczyło. Być może Krempl chciał wyciągnąć coś z Fijałkowskiego i nie chciał się z nami dzielić swoją wiedzą. Stąd wymyślił tę bajeczkę o piątkowych mszach na Piwnej, na które rzekomo przychodził Fijałkowski. W samym fakcie, że Fijałkowski zechciał się spotkać z Kremplem też nie było nic nadzwyczajnego! Ot, po latach nienawiść nieco osłabła, a i nie mogłem zapominać, że w okresie, gdy obaj panowie wyzywali się publicznie od najgorszych w imię dobra sztuki - spotykali się dosyć często w radiowym studio czy na bankietach. I nie było w tym żadnego paradoksu, bowiem ludzie szczerze się nienawi­dzący potrzebowali siebie nawzajem silniej niż przeciętni adwersarze. Oni potrzebowali przeciwnika, aby ten nieustannie przypominał, że to oni mają rację, a nie on.

Powinienem porozmawiać z Fijałkowskim. Dziwne, że tego jesz­cze nie zrobiłem, a ograniczyłem się jedynie do biernej obserwacji. Coś było w tym człowieku przegranego i tragicznego, co zmuszało mnie do tej bierności.

Parkując Rosynanta przed kamienicą, czułem, że sprawa fałsze­rza wymyka nam się z ręki. Gdzieś żył sobie nasz fałszerz, a my błądzili­śmy i szukaliśmy go w nieodpowiednich miejscach, nękaliśmy nie tych ludzi, których należało. Może powinniśmy bardziej spenetrować środo­wisko ASP? Fałszerzem musiał być malarz i tym tropem należało podążać! Ale to zrobiła już pewnie za nas policja, tyle że podinspektor Koper nie raczyła nas o tym poinformować.

Gdzie był nasz fałszerz? I kim był? Czy w oszklonym atrium na terenie gospodarstwa Wróblika namalował on swoje genialne falsyfikaty? I czemuż to powiadomił opinię publiczną o swoim postępku? Gdyby nie to, nie wiedzielibyśmy przez długi jeszcze czas o zamienionych w Mu­zeum Narodowym pastelach.

A co jeśli nasz Koma nie mieszkał w Warszawie? Dlaczego zało­żyliśmy, że fałszerz pochodzi stąd? Wyspiański żył i mieszkał przez większą część swojego trzydziestoośmioletniego życia w Krakowie i wielce praw­dopodobnym wydawał się fakt, że genialny fałszerz również stamtąd po­chodził. Wrażliwość artysty kształtuje się i nabiera mocy w jego natural­nym środowisku, otoczenie dla malarza jest jak woda dla ryby, a Kraków dodatkowo Wyspiańskiego inspirował. Kraków był jego miastem. To na zamkowych stokach Wawelu bawił się jako dziecko, a z ojcem Francisz­kiem, rzeźbiarzem, odwiedzał często katedrę, w której ten kopiował kró­lewskie posągi do swego cyklu popiersi władców Polski. W katedrze wa­welskiej pobierał od ojca pierwsze lekcje ojczystej historii. To tam na szczycie Krakowa zrodziło się jego uwielbienie dla przeszłości kraju i fascynacja królewskimi grobami. Stanisław Wyspiański pozostawił po sobie kilka widoków Wawelu. Największy namalował wnet po swym po­wrocie z europejskich wojaży i jest nim olejny obraz zatytułowany „Plan­ty z widokiem na Wawel" (były też pastelowe, impresjonistyczne widoki na kopiec Kościuszki). Wawel ożywał też w jego poezji, w dramatach „Wanda", „Wyzwolenie" czy „Bolesław Śmiały", zaś katedra wawelska została bohaterem dramatu „Akropolis".

Czy genialny fałszerz Wyspiańskiego nie powinien - tak jak i sam artysta - pochodzić z Krakowa, dojrzewać w nim, a przynajmniej pod Wawelem u stóp Wisły ukształtować swojej malarskiej - choćby i chorej w zamierzeniach - pasji?

Ta ostatnia konkluzja mną zawładnęła. Czułem, że musimy spraw­dzić krakowski trop. Wszyscy szukaliśmy śladu Komy w Warszawie, a przecież ten genialny fałszerz mógł zostawić swój trwały odcisk rów­nież nad Wisłą, także w stolicy Polski, ale tym miastem nie była obecna stolica - Warszawa.

Rozumowałem tak: Koma mógł studiować w Krakowie, tam doj­rzewał jako artysta, a potem zrządzeniem losu trafił do Warszawy i pewnego pięknego dnia zamienił pastele w Muzeum Narodowym. Albo sam był pracownikiem muzeum, albo znał kogoś z tej szacownej instytu­cji, kto pomógł mu w kradzieży dawno temu, na przykład ów strażnik Dworzak.

Mój wzrok natrafił na trzy zmęczone tulipany za szybą Rosynanta, które kupiłem w szklarni u Wróblika pod Warszawą. Zamierzałem je wręczyć Reginie i sam nie wiedziałem, co mnie podkusiło do ich kupna i dlaczego czułem cały czas słabość do tej kobiety. Może szukałem pre­tekstu, aby na nią zerknąć, zamienić kilka słów, a może pragnąłem w ten sposób dowiedzieć się od niej czegoś o Baturze? Pewnie i jedno, i drugie wchodziło w rachubę. Zabrałem padnięte kwiaty i wnet nadziałem się na czekającą na mnie przed kamienicą kobietę.

Tyle że nie była nią Regina Skalska, a podinspektor Koper ubrana w dżinsy i sweter, który to strój upodabniał ją bardziej do studentki. Szybko schowałem kwiaty za siebie, jak uczniak, który ukrywa przed nauczycie­lem wstydliwy przedmiot, i z poważną miną zbliżyłem się do policjantki.

- Co za przypadkowe spotkanie! - przywitałem ją chłodno.

- To nie przypadek - odpowiedziała równie chłodno. Traktowała mnie z góry i z dystansem. - Chciałam zapytać, co pan wie o swojej są­siadce Reginie Skalskiej?

Zaskoczyła mnie. Skąd to nagłe zainteresowanie Reginą? No ja­sne, powodem mógł być tylko Batura!

- Co wiem? - uniosłem w górę brwi. -A to, że wprowadziła się do tej kamienicy niedawno, że ma znudzonego życiem syna, który ostat­nio nabrał wigoru, że jest ładną kobietą...

- Ach, tak - uśmiechnęła się pod nosem. - Słyszałam, że ma pan słabość do spódniczek. Ale że jeszcze to panu nie minęło?

- Kto tak powiedział? - nachmurzyłem się. -Ale to fakt. Jestem wrażliwy na kobiece piękno. Oczywiście nie wszystkie ładne kobiety mi się podobają. Na przykład pani, gdybym był młodszy, nie miałaby u mnie szans?

- Nie jestem piękna? - spytała urażona.

- Nie, to nie to. Jest pani ładna, nie da się ukryć, ale ja ubóstwiam kobiety, że tak powiem, kobiece. Takie, które chodzą w sukienkach, a nie udają mężczyzn. Kobieta nie powinna być podinspektorem policji.

- E, pan jest staroświecki.

- Możliwe, ale Regina Skalska jest dla mnie typem kobiety - brną­łem w mowę pochwalną na część Reginy wyłącznie dlatego, aby doku­czyć policjantce - który reprezentuje stuprocentową kobiecość.

- Doprawdy? - żachnęła się. - To, że była w młodości notowana za kradzież, jest dla pana tak bardzo kobiece?

Zamilkłem. Panna Koper zabiła mi ćwieka. Toż ja najzwyczajniej w świecie się droczyłem. Na Reginę byłem obrażony, a wobec docinków policjantki oraz faktu odsunięcia nas od sprawy Komy przez WPKDS Komendy Głównej, zareagowałem przekomarzaniem się. A tu się dowia­duję rzeczy niezwykłej. Regina jest złodziejką!

- Nic nie wiem na ten temat - zmartwiłem się. - O co chodzi?

- Panna Regina Skalska była w młodości notowana za włamanie. To był pierwszy i ostatni raz w jej życiu. Ale wiemy, że w jakimś sensie jest ona zamieszana w sprawę falsyfikatów, więc pomyślałam, że dobrze będzie pana ostrzec. Mówią, że pan się w niej zabujał.

- Za... zabu... że co? Jakie zabujał? Co to znaczy? I kto tak mówi?

- Nieważne kto.

Ale ja już wiedziałem, kto tak mówił. Żmijewski! Dopytywał się o Reginę Skalską i pewnie podzielił się z policjantką swoimi pikantnymi spostrzeżeniami. Musiał ją informować o pracy w naszym departamencie,

O tym, że śledził Reginę, i o Baturze. To on składał Marioli Koper w ko­mendzie deklarację gorącej współpracy. W moich uszach wciąż pobrzmie­wało jedno zdanie, które Żmijewski wypowiedział w biurze, a które doty­czyło opinii o mnie, że uważa się mnie za dziwaka. Od kogo w takim razie Żmijewski to usłyszał i rozpowiadał różne rzeczy na mój temat? Kto był tym donosicielem?

- „Zabujać" - wyrwała mnie z zamyślenia - określa stan umysłu i ciała, w którym dorosły mężczyzna kupuje ochoczo kobiecie kwiaty.

Zerknęła przez moje ramię na tulipany za moimi plecami.

- A nie, to tak kupiłem - zawstydziłem się. - Ale ja się nie zako­chałem w Reginie Skalskiej. Naprawdę. Proszę tak nie myśleć! Absolut­nie!

I wręczyłem jej niespodziewanie kwiaty.

- To dla pani! Tylko niech pani nie myśli, że się w niej zabujałem.

Wzięła zwiędnięte już mocno kwiaty i zrobiła zdegustowaną minę.

- Takimi „ochłapami" chce pan zdobywać kobiety? - zadrwiła. Otworzyłem usta, chcąc odpowiedzieć, gdy ujrzałem wracającą z pracy Reginę. Szła szybko, ale wiedziałem, że podwiózł ją Batura albo inny adorator. Regina idąc gapiła się na mnie i na pannę Mariolę Koper z dużym zainteresowaniem. Intrygowały ją kwiaty, które policjantka trzy­mała w opuszczonej ręce. To nic, że były to „ochłapy", ale ja w tej chwili postanowiłem zagrać Reginie na nosie. Pocałowałem podinspektor Koper w rękę, długo i namiętnie, aż policjantka się zaczerwieniała, podczas gdy zaskoczona Regina o mało nie wyłożyła się na chodniku na swoich wyso­kich szpilkach. A ja miałem niezły ubaw. Pewnie moja sąsiadka pomyśli, że znowu podrywam kobiety na ulicy.

- Dzień dobry, Tomaszu - bąknęła Regina, mijając nas i lustrując Mariolę Koper od stóp do głowy.

Czy była zazdrosna o tę ładną i młodą dziewczynę ubraną w swe­ter i dżinsy? Tego nie mogłem być pewny. Ale jej wzrok wyrażał oburze­nie zmieszane z ciekawością. Miała mnie pewnie za starego fircyka.

- Dzień dobry - odpowiedziałem Reginie.

- A raczej dobry wieczór - poprawiła się. - A jak tam twoja córka, Tomaszu?

- Córka? - udałem zdziwionego.

I oddaliła się zostawiając mnie sam na sam z panną Koper, my­śląc pewnie, że spłatała mi niezłego figla. Ale ja przecież nie adorowałem młodych kobiet i to w dodatku oficerów policji. Jakie to miało zresztą znaczenie?

Patrzyliśmy na drzwi kamienicy długo, aż nabraliśmy pewności, że Regina znikła na dobre.

- Skąd wiedziała pani o mnie i o Skalskiej? - zapytałem.

- Dzięki jej synowi Waldemarowi - odpowiedziała. - Pojawia się w miejscach niebezpiecznych dla uczniów.

„A nie przypadkiem od Żmijewskiego?" - pomyślałem.

- To moja wina - mruknąłem jedynie. - To przeze mnie. Wprowa­dziłem go w sprawę fałszerstw przypadkowo. Nie wiedziałem, że chłopak zechce zostać detektywem. Sprawiał wrażenie znudzonego całym świa­tem.

- Może to rodzinne? - zauważyła policjantka.

- Co takiego?

- Udawanie. Syn sprawia wrażenie znudzonego, a szpicluje po Warszawie zawzięcie. Pani Skalska robi porządne wrażenie, a jednak w młodości kradła.

- To było kiedyś. A Walduś naprawdę się ocknął z marazmu.

Jednak uwaga podinspektor Koper nie była pozbawiona sensu. Regina była z pewnością kobietą ładną i uchodzącą za porządną, ale jej znajomość z Baturą, a teraz ujawniony fakt uprawiania złodziejstwa w przeszłości, wystawiał jej niezbyt pochlebną wizytówkę.

Znowu przegrałem. Kobieta, która mi się podobała, wystrychnęła mnie na dudka, zakpiła sobie ze starego kawalera i dziwaka. Od początku urabiała mnie, gdyż prawdopodobnie byłem narzędziem w jej rękach, a raczej w łapach Batury.

Miałem do panny Koper wiele ważnych spraw i pytań, należało wtedy z nią szczerze pogadać, ale byłem tak zdenerwowany sytuacją i przytłoczony upokorzeniem doznanym ze strony Reginy, że jedyne cze­go teraz pragnąłem, to zamknąć się w swojej kawalerce i nie wychodzić z niej przez co najmniej tydzień.

Zrobiłem krok do przodu i zabrałem policjantce zwiędnięte tuli­pany. Kobieta wcale nie protestowała. Była może nieco zaskoczona moją reakcją, i trochę rozbawiona. Wziąłem te tulipany i wrzuciłem do kosza na śmieci.

- Do widzenia pani - rzekłem na odchodnym. - I dziękuję za prze­strogę. Muszę uważać na kobiety. Na wszystkie. Bez wyjątku. Nawet na te, które noszą wypchaną kaburę pod luźnym swetrem.

Ochłonąłem dopiero po godzinie. Najpierw jednak odbyłem tele­foniczną rozmowę z Pawłem. Mój młody pracownik bez trudu zdobył adres Budexu i zostawił na automatycznej sekretarce ostrzeżenie dla Krempla. Martwiło mnie owo niezdrowe zaangażowanie Waldusia w sprawę fał­szerstw. Prawdopodobnie wałęsał się po Starówce i węszył, co nie uszło uwagi policyjnych wywiadowców. Dla dobra dzieciaka postanowiłem nie wtajemniczać go w szczegóły - gotów był sprawdzić każdy trop - tym bardziej, że mógł być umiejętnie kontrolowany przez swoją matkę. Zna­jomość Reginy z Baturą nie była dziełem przypadku i wszystko zostało pewnie ukartowane, aby wyciągnąć ze mnie jak najwięcej informacji.

Pod wieczór wsiadłem do Rosynanta i pojechałem na ulicę Insta­latorów, tam bowiem mieścił się ów zakład produkcyjny, który zakłócał rozmowy telefoniczne Batury.

Ulica, której szukałem, znajduje się w dzielnicy Rakowiec. Od­chodzi od Alei Krakowskiej pod kątem prostym. Pasek jezdni ciągnie się i ciągnie wzdłuż usytuowanych po jej lewej stronie przeróżnych zakła­dów produkcyjnych i hurtowni, szarych budynków, kominów i dźwigarów wyrastających ku niebu zza ponurych płotów. Po prawej stronie towarzyszy wytrwale ulicy głęboki i wielki wąwóz, którego zbocza pora­stają kępy traw i krzewy, a po dnie biegną tory kolejowe; po drugiej stro­nie skarpy rzuca się w oczy mrowie ładnych domków jednorodzinnych i nowoczesne osiedla. Im dalej od Alei Krakowskiej, tym coraz bardziej zapominamy, że znajdujemy się w stolicy Polski. Nie ujrzysz tu spaceru­jących z pieskami warszawiaków ani spieszących do sklepu gospodyń.

„Ni to miasto, ni to wieś" - pomyślałem.

Powoli nadchodził zmierzch, który miał być moim sprzymierzeń­cem w poszukiwaniu kryjówki, bo przecież Batura znał nasz ministerial­ny pojazd, a i widok kręcącego się po tej ponurej okolicy jeepa mógł wy­dać się podejrzany.

Skończyły się wreszcie zakłady produkcyjne, minąłem pętlę autobusową na „końcu świata", a jar kolejowy oddalił się na północ ku centrum. Asfalt łukiem minął jakieś stare tory i skończył się ślepo niskim szlabanem w sąsiedztwie nowoczesnych budynków bogatych firm.

To tam, pomiędzy drugim torowiskiem - idącym niewielkim nasypem i zbliżającym się ku poprzedniej linii kolejowej - a ulicą Instala­torów znalazłem szyld z nazwą: „Budex". To odkrycie zawdzięczałem jed­nak bardziej swoim uszom niż oczom. Coś zachrobotało i zawyło meta­licznie za blaszanym i falistym parkanem, wprawiając powietrze w wy­soką wibrację w promieniu kilometra. Nieprzyjemny odgłos niszczył spokój tej okolicy i domyśliłem się, że to ten dźwięk hałasującego urzą­dzenia piłującego metal tak bardzo irytował Baturę i zakłócał pracę tele­fonu komórkowego jego wspólnika.

Gdzieś obok wspomnianego Budexu musiał mieć Batura kryjów­kę. Ale gdzie?

Budex sąsiadował z jakimś opuszczonym placem robót, do które­go prowadziła zamknięta i zardzewiała brama, a siatkę od ulicy porosły chwasty i wysokie krzewy. Wciskał się ten plac klinem między ulicę a łuk nasypu kolejowego, lecz dalej zauważyłem przy torach jakieś budynki. Podjechałem sto pięćdziesiąt metrów, ale okazało się, że były to piętrowe domy, ogrodzone i zamknięte na cztery spusty. Dopiero zawracając, uj­rzałem w świetle reflektorów niedomkniętą bramę wśród dziko rosnących po obu jej stronach krzaków. Brama prowadziła na opuszczony plac bu­dowy z drugiej strony.

Mocniej zabiło mi serce, gdyż wszystko wskazywało, że to tutaj mieściła się kryjówka Batury. Tutaj mógł być przetrzymywany Prorok. Teren przypominał złomowisko i w pobliżu znajdowały się tory kolejowe.

Samochód zostawiłem na poboczu i poszedłem na zwiady zabraw­szy uprzednio ze sobą latarkę.

Zapuszczony plac oświetlało jedynie skąpe światło ulicznych lamp i tych z sąsiedniego Budexu, który pracował na kilka zmian. Nic nie wskazywało, że ktoś tutaj przebywa. Tylko ta niedomknięta brania! Szedłem bojaźliwie brzegiem alejki wjazdowej, gotowy w razie niebezpieczeństwa dać nura w gęste krzaki, ale plac wydawał się pogrążony w absolutnej martwocie. Potem nasłuchiwałem schowany za rozwalonym stosem ce­gieł, później ruszyłem śmielej w kierunku opuszczonego magazynu stoją­cego przy pierwszej bramie, potykałem się przy tym o kawałki blachy i drewna. Wreszcie zachrzęścił żwir pod nogami i moim oczom ukazał się opuszczony barakowóz. Latarki nie odważyłem się użyć, starając się mak­symalnie wykorzystać oczy.

Schowawszy się za gigantyczną drewnianą szpulą na kable nasłu­chiwałem i wypatrywałem w szarzejącym otoczeniu wszystkiego, co wy­dawało mi się podejrzane.

Nagle coś zaczęło stukać, a potem miarowo dudnić. Ale nie była to robota Budexu. Nasypem zbliżał się pociąg, którego koła coraz gło­śniej stukały po torowisku, i kiedy ów pociąg przejechał, najpierw usły­szałem dochodzące z barakowozu jęczenie, po którym nastąpiła cisza.

To jęczał człowiek.

Natychmiast poczułem żwawiej krążącą w moim ciele krew i zde­cydowałem się użyć latarki. Poświeciłem po pustych oknach barakowozu, aż znowu usłyszałem czyjś jęk. Nie było mowy o pomyłce. Prawdopodob­nie znalazłem kolegę Żmijewskiego. Ruszyłem po żwirze szybciej, gdy za moimi plecami coś zaszurało. Struchlały odwróciłem się błyskawicznie za siebie i poświeciłem latarką. Biały kot o zmierzwionej sierści dawał drapaka przed światłem latarki, spłoszony niezapowiedzianą wizytą intruza, jakim bez wątpienia byłem. Kocur zniknął w starym magazynie, a ja odetchnąłem z ulgą.

Tak jak się spodziewałem, wewnątrz barakowozu znalazłem Se­weryna Żmijewskiego. Leżał na jakimś starym łóżku wśród zawilgoco­nych ścian i sparciałych szmat oraz resztek jedzenia, którymi go widać karmiono. Był wystraszony i nieogolony. Na ustach miał solidny i szeroki plaster utrudniający nie tylko mowę, ale i oddychanie. Ręce i nogi zwią­zano mu fachowo i tak unieszkodliwionego rzucono na stare sprężyny z materacem.

- Cicho! - uspokoiłem go, a tamten znowu jęknął. - To ja, Tomasz. Twój dyrektor. Słyszysz mnie, kolego? Zaraz cię uwolnię. Musi­my stąd szybko uciekać.

To była prawda. W każdej chwili mógł zjawić się tutaj Batura i jego ludzie. Zrobiłem krok w stronę Żmijewskiego. Ale ten poruszył się niespokojnie, a w jego rozszerzonych oczach nie doszukałem się ulgi. Zamiast niej gnieździł się strach. I zaraz wyjaśniła się przyczyna dziwne­go zachowania Żmijewskiego, oto bowiem usłyszałem kogoś za sobą. Ktoś stał za moimi plecami. Przekonałem się o tym, gdy odwróciłem się. Ale nie ujrzałem nikogo. Nie zdążyłem. Upadłem jak ścięty po zadanym mi przez nieznajomego ciosie w bok głowy.

***

Kiedy się ocknąłem, była noc. Na szczęście nikłe światło docho­dzące z ulicy i z odległego centrum pozwalało jako tako zorientować się w naszej sytuacji. A była ona paskudna.

Leżałem nad kolegą Żmijewskim. Byliśmy jak bliźniacy - tak samo związani i zakneblowani przez nieznanego osobnika. Między nami była tylko ta różnica, że mnie ułożono na łóżku, a kolegę Żmijewskiego po­traktowano gorzej, zrzucając go na zgniłą podłogę. Było chłodno i bolała mnie głowa. Jednakże plaster na ustach wykluczał możliwość wyrażenia krytyki wobec sprawców naszego położenia. Zresztą i tak nigdzie tako­wych nie było.

Wiedziałem, że to sprawka Batury. Zdradził go fakt ułożenia mnie na łóżku, a zrzucenia na podłogę Żmijewskiego. Zwykły bandyta nie za­dawałby sobie tyle trudu. Taki zostawiłby mnie na podłodze i już. Ale Batura mnie znał i mimo że był moim przeciwnikiem w poszukiwaniach skarbów, to w pewnym sensie żywił dla mnie szacunek jako do przeciwnika. Musiał go mieć, skoro kilkakrotnie pomogłem policji wsadzić go za kratki. Miałem też swoje lata! A kim był dla niego Żmijewski? Zwykłym urzędnikiem. Żółtodziobem!

Pobyt w tym okropnym miejscu umilałem sobie rozmyślaniami, ale z każdą minutą było coraz chłodniej i bardziej nieprzyjemnie. Jakim cudem tak długo wytrzymał w tym miejscu kolega Żmijewski? Zrobiło mi się go żal. To przeze mnie spędził tutaj prawie trzy dni. To ja bowiem kazałem mu obserwować Reginę Skalską i przez to znalazł się tutaj. I zdaje się, że nikt z nas nie docenił go. Przede wszystkim Żmijewski dowiedział się o Wróbliku przed nami (Batura wyciągnął tę informację od niego).

Później próbowałem pozbyć się sznurów opasujących moje nad­garstki. Nie mogłem jednak wymacać jakiegoś metalowego występu w ścianie baraku. Wierzganie nogami też nic nie dało, podobnie jak próby wezwania pomocy. Opadłem z sił. Bo kolega Żmijewski już dawno z nich opadł. Zdawało mi się, że minęła północ.

Pomoc przyszła niespodziewanie. Zaszurało coś na zewnątrz, zachrzęścił żwir i zaraz ktoś wlazł do środka, aż zatrzęsło całym barakiem.

I jeszcze ostre światło latarki pomacało podłogę, ściany i łóżko, aż wreszcie zakłuło mnie w oczy. A po nim rozległ się głos naszego wy­bawcy.

- Pan Tomasz! - triumfalnie zabrzmiał głos Pawła. Zabolało, gdy Paweł oderwał plaster od moich ust. Zabolało też magistra, ale obaj byliśmy z tego powodu radzi. A potem trzymając w zębach latarkę, Paweł nożem uwolnił nas z krępujących więzów.

- Dzwonię do pana, dzwonię i nic - opowiadał z przejęciem odwiązując magistra. - Wiedziałem, że pan się wybierał na Instalatorów. Wpół do dwunastej, po dziesiątym telefonie do pana nie wytrzymałem i przyjechałem tutaj. Z Aldoną.

- Dziewuch jest tutaj?

- Poprosiłem ją o podwiezienie. Siedzi w swoim samochodzie na czatach.

- Skąd wiedziałeś, że będziemy akurat tutaj? - zapytałem i pomo­głem mu przytrzymać osłabionego magistra.

- Interesował pana Budex, więc pokręciliśmy się po terenie, no i brama była otwarta...

- Nie zamknęli jej - rzuciłem ni to do siebie, ni to do Pawła.

- Kto?

- Batura i jego człowiek, który mnie tak urządził. Drań obserwo­wał teren i był świadkiem mojego przyjścia. Prawdopodobnie siedział w tym starym magazynie. Ale jeśli nie zamknęli bramy, to znaczy, że wię­cej tutaj nie wrócą. Jednak radzę pośpieszyć się. Nigdy nic nie wiadomo.

- Tak jest - wyszeptał umęczonym głosem Żmijewski. - Mam dosyć tego miejsca. Dziękuję wam, że mnie uratowaliście.

Żmijewski zachwiał się niebezpiecznie, ale nie wywrócił się. Wyszliśmy na ciemną noc i szybko pokonaliśmy odcinek dzielący nas od bramy. Ulica wydawała się pusta, nikt nie nadjechał od strony Alei Kra­kowskiej, więc nie musieliśmy przed nikim uciekać. Zaraz też podjechał do nas volkswagen polo, kierowany przez Dziewucha.

- O rany! - wyrwało się dziewczynie na nasz widok, gdy uchyliła szybę. - Ale panowie wyglądają! Niezła akcja, co?

- Niezła? - postawił się Żmijewski. - Chcesz sobie tam poleżeć cztery dni?

- Trzy - poprawił go Paweł.

- Co za różnica?! Gdybyś poleżał tam zamiast mnie, to inaczej byś gadał.

- Dość tego - krótko uciąłem tę sprzeczkę. - Jutro w biurze sobie pogadacie. A teraz musimy stąd jak najszybciej zmykać.

Paweł wrócił z Dziewuchem, ja zabrałem kolegę Żmijewskiego ukrytym w krzakach Rosynantem, którego nasi napastnicy na szczęście nie uszkodzili.

- Śledziłem tego blondyna po jego wyjściu z salonu Reginy Skalskiej - opowiadał w drodze do komendy policji. - Faktycznie łobuz jeździ BMW. Jechałem za nim aż na Rakowiec. Taksówką. BMW się zatrzymało na ulicy Instalatorów, Batura wysiadł, zniknął za ogrodzeniem, a ja zwol­niłem zniecierpliwionego taksówkarza. Stałem w ukryciu nieco dalej w kępie krzaków i obserwowałem to BMW. Pomyślałem sobie, że nawet jeśli Batura odjedzie, to wtedy sprawdzę, po co tutaj przyjechał. Po dzie­sięciu minutach ktoś mnie z tyłu zaszedł. Dostałem w łeb i obudziłem się związany i zakneblowany w tym baraku. Co kilka godzin przyjeżdżał jakiś osiłek w masce diabła, ale to nie był Batura, i dawał mi jeść. Pod eskortą załatwiałem też potrzeby fizjologiczne. Dwa razy słyszałem, jak ten w masce rozmawiał przez telefon komórkowy. Narzekał co chwila na za­nikające pole. Poza tym tu ktoś przez całe dnie nieźle świdrował. W koń­cu ten w masce zaczął mnie przesłuchiwać.

- I co? Powiedziałeś im o Wróbliku?

- A skąd pan wie? - zdziwił się.

- Jestem twoim szefem - westchnąłem. - Szkoda tylko, że przez twoje gierki twój ojciec doniósł na mnie policji.

- Ojciec? - ożywił się. - Co u niego?

- Niedługo odstawię cię do domu, to sam go zapytasz. Ale jak było z tym Wróblikiem?

- Poszedłem pod Barbakan do tego Proroka, o którym mówiło się w biurze - gadał zawstydzony. - Pomyślałem: może i ja się na coś przydam? I co? Wpadły mi w oko pastele w złotych ramkach, sygnowane nazwiskiem Wróblik. Mam dobry wzrok i niezłą pamięć. Wiedziałem, że już zetknąłem się z tym nazwiskiem. Wróblik. Ależ tak, miałem rację! Akta pracowników Muzeum Narodowego, które skopiowałem w komen­dzie. Ale przysięgam, panie Tomaszu! Ten łobuz w masce siłą mnie zmu­sił, abym mu to powiedział.

- Co jeszcze mu powiedziałeś?

- Nic szczególnego. Pytał o pana: „Co myśli o tym wszystkim Pan Samochodzik?". Ale niewiele miałem do powiedzenia, bo nie wiem, o czym pan tak naprawdę myśli. I nie wiedziałem, że jest pan tak popular­ny w światku przestępczym. Czemu oni właściwie mnie tutaj trzymali?

- Najpierw zatrzymali cię, kolego, aby wywiedzieć się coś za jeden i dlaczego śledziłeś Baturę? A potem wyszło na jaw, że znasz intere­sujące fakty o niejakim Dworzaku, strażniku w Muzeum Narodowym. Nie chcieli, aby ktokolwiek dowiedział się o nim, a szczególnie policja i nasz departament.

- A pan skąd wiedział?

- Z twojej szuflady. Już mówiłem, że jestem twoim szefem i...

- Weto! - zdenerwował się. - Szpera pan w moich rzeczach? Mógłbym pana oskarżyć o naruszenie prywatności.

- Uniewinniliby mnie - westchnąłem poirytowany jego drobiazgowością i niewdzięcznością. - Uratowałem cię. To ja mógłbym cię, kolego, oskarżyć o utrudnianie śledztwa w sprawie fałszerza Komy. Zata­iłeś ważne informacje.

- Ależ podinspektor Koper dowiedziała się o Baturze ode mnie - bronił się i jednocześnie przyznał, że donosił policjantce.

Już więcej pytań nie zadawałem. Miałem go dosyć. Chciałem odpocząć od tego typa. Kolega Żmijewski namącił w naszej sprawie co niemiara i do tego był niezgorszą paplą! A tej cechy nie znosiłem, szcze­gólnie u mężczyzn.

Pojechaliśmy do komendy, gdzie razem złożyliśmy zeznania. Mnie zwolniono pierwszego, więc udałem się do domu. Na wycieraczce moich drzwi zastałem leżącą karteczkę. Podniosłem ją i przytknąłem do nosa. Zdziwiony poczułem zmysłową woń perfum. Kobieta.

Napisała do mnie Regina:

Tomaszu! Gdzie się podziewasz? Zapraszam cię na kolację. Wpad­nij. Dawno nie rozmawialiśmy, a jest o czym. Czekam do dwudziestej dru­giej. Twoja Regina.

Ten list - wbrew wszystkiemu - spowodował, że poczułem się silniejszy. Osłabienie i senność uleciały w jednej chwili. Co z tego, że zaufanie do Reginy było najmniej rozsądną rzeczą w mojej sytuacji, sko­ro jeden taki liścik potrafił czynić cuda?

Chwila opamiętania przyszła wkrótce.

Było za późno na wizytę. Poza tym niewykluczone, że był to podstęp, a jego autorem był sam Batura. Już wiedział, że deptałem mu po piętach, więc chciał rzucić do gry swoją najsilniejszą kartę - Reginę. Pod pretekstem naprawy wzajemnych stosunków sąsiedzkich, moja sąsiadka mogła wyciągnąć ode mnie potrzebne informacje w sprawie fałszerstw portretów Wyspiańskiego.

Ale jedna sprawa burzyła logikę tego rozumowania. Jeśli Regina działała z polecenia Batury, czemu zapraszała mnie na kolację? Chyba musiała wiedzieć, że w tym czasie leżałem związany i zakneblowany w starym barakowozie? Przetrzymywał mnie tam człowiek Batury!

A może Regina sama z siebie zaprosiła mnie na kolację? Może nawet nie wiedziała, kim jest Batura? Zobaczyła mnie pod kamienicą z Mariolą Koper i pomyślała, że jest we mnie coś interesującego, skoro młode kobiety tak do mnie lgną. Odżyły w niej wspomnienia naszych poprzednich spotkań, a może i naszły wyrzuty sumienia, że ostatnio mnie unikała, wybierając towarzystwo młodszego blondyna. Niewykluczone też, że to Walduś wymógł na niej to zaproszenie. Kto wie, jak było napraw­dę?! Obojętnie jaka była prawda, zrobiło mi się naprawdę przyjemnie.

***

Następnego ranka zaspałem.

Gdy dotarłem do departamentu zziajany i zmęczony po ciężkiej nocy, zastałem w biurze Monikę i Pawła. Kolegi Żmijewskiego nie było, ale jak mi oświadczyli pracownicy przebywał w Komendzie Głównej. Ze­znawał.

Spotkało mnie dzisiaj kilka niespodzianek.

Po pierwsze: podinspektor Koper dzwoniła do naszego departa­mentu o ósmej z informacją, że dziś w nocy próbowano okraść Fijałkowskiego. Jeden z sąsiadów cierpiący na bezsenność przypadkowo widział dwóch tajemniczych osobników, którzy zajechali pod dom krytyka w środ­ku nocy. A kiedy wyszedł zaniepokojony na zewnątrz, jeden z nich go przegonił. Nie pasował do opisu Batury. To musiał być jego wspólnik - duża ogolona głowa, zwalista sylwetka i mętna mowa. Autem, którym przyjechali dwaj osobnicy, mogło być BMW, ale sąsiad Fijałkowskiego nie widział wyraźnie zaparkowanego przezornie dalej samochodu. Przy­sięgał, że auto było duże i ciemne. Przerażony zamknął się w domu, ale zaraz zadzwonił na policję. Kiedy policja przyjechała, dziwni osobnicy już odjechali, zaś Fijałkowski zrezygnował z wniesienia oskarżenia o kra­dzież. Nie chciał się narażać na zemstę złodziei. Twierdził, że chcieli pie­niędzy, ale nic nie znaleźli i odeszli.

Byłem pewny, że przyszli po coś konkretnego.

- Czego chciał od niego Batura? - zastanawiałem się.

- Może to nie Batura? - rzekł Paweł.

- A któż by inny? Sam słyszałem, jak planował ze swoim wspól­nikiem złożenie wizyt Fijałkowskiemu i Kremplowi. Jak widać, zaczął od Fijałkowskiego. A co u naszego drugiego krytyka?

- Krempl wyjechał z Warszawy na kilka dni, bo nikt nie odbiera telefonów.

- A gdzie on mieszka?

- Trzy przecznice ode mnie, na Ursynowie.

- Żadnych śladów włamania?

- Spokój. Nikt nic nie widział.

Druga sprawa dotyczyła ojca Seweryna Żmijewskiego. Dzwonił do biura kwadrans po ósmej i dziękował mi wylewnie za uratowanie sy­nowi życia, a ponieważ mnie nie zastał, kazał powtórzyć te wszystkie go­rące słowa podzięki.

Po trzecie - Dziewuch zdobyła skądś oprawiony w złote ramy pastelowy portret dziewczynki sygnowany przez naszego Wróblika.

- Skąd go wytrzasnęła? - poderwałem się na równe nogi.

- To ten jej wspólnik - wyjaśnił Paweł. - Samson. Ma jakieś zna­jomości w środowisku ASP, popytał kogo trzeba i ktoś trzeci zdobył dla niego ten portret.

- Kiedy go zobaczymy? Mam na myśli portret.

Paweł zerknął na zegarek.

- Już powinna być - odezwał się. - Dziewuch obiecała wpaść do nas o wpół do dziewiątej.

Przyszła spóźniona dwie minuty z portretem pod pachą. Zamiast „dzień dobry" zrobiła dużego balona i podała mi oprawiony w złote ramy portret.

Na pierwszy rzut oka było widać, że autor ma duży talent, który objawił się dopiero podczas portretowania. Pejzaże w jego wykonaniu, ten lasek tonący w słońcu, były dość kiepskie. Znowu nasuwało się małe podobieństwo do Wyspiańskiego, który był wyraźnie lepszym portrecistą niż pejzażystą.

Twarz ośmioletniej dziewczynki z portretu była inna niż która­kolwiek z buzi z portretów Wyspiańskiego. To była pierwsza zasadnicza różnica. Nie ukrywam, że ocenialiśmy ten pastelowy portret pod kątem porównawczym. Założyliśmy bowiem, że Wróblik jest Komą.

Dziewczynka miała zamglone szmaragdowe oczy, jasne blond wło­sy z przyciętą równo na czole grzywką. Obraz namalowano na kartonie i zabezpieczono fiksatywą. Było w tym obrazie coś melancholijnego, kłu­ła w oczy postimpresjonistyczna maniera, choć artysta użył niewielu barw, jakby chciał podkreślić ulotność dziewczęcej natury czy nawet tragizm bytu. Nie mogliśmy jednak stanowczo orzec, czy autor mógł namalować falsyfikaty Wyspiańskiego. Po prostu, trzymany w ręku pastelowy portret bez daty i tytułu był inny od prac wielkiego Wyspiańskiego.

- Niewypał - rzekł Paweł. I zwrócił się do Dziewucha. - Bez obrazy. Musimy dać ten portret podinspektor Koper. Niech zrobi z tej buzi portret pamięciowy modela - żartował sobie. - Ta dziewczynka z portretu mogłaby wiele wyjaśnić.

-To prawda - rzekłem, odwracając obraz. - Ale wygląda mi to na pracę co najmniej sprzed dziesięciu lat. Zabezpieczono pastel roztworem celulozowym, a jak dobrze wiemy, z czasem przezroczysta i matowa fiksatywa tego typu żółknie i ciemnieje. Jest słabo przylepna. Sami sprawdź­cie.

- Trzeba zapytać Wróblika z Laszczek pod Warszawą, czy zna tę dziewczynkę - zaproponował Paweł, ignorując moją uwagę.

- To już robota dla policji - sięgnąłem po telefon. - Widziałem za szklarniami u Wróblika atelier, ale wolę tam się nie pokazywać. Nie po tym, co przeżyłem wczoraj na Rakowcu.

- A mnie sprawa tego Komy będzie drogo kosztować - rzekła na koniec Dziewuch z efektownym westchnieniem.

- W jakim sensie?

- A w takim - zawarczała - że Samson obiecał mi pomóc pod jednym warunkiem.

- Mów, na Boga! - ponagliłem ją.

- Że będę z nim chodzić.

- Gdzie będziesz z nim chodzić? - podrapałem się po głowie i spojrzałem nierozumnym wzrokiem na Pawła, który w najlepsze chicho­tał.

- Oj, Panie Samochodzik - westchnęła Dziewuch i ruszyła do drzwi. - Tak się mówi. Chodzić ze sobą.

- A, rozumiem. Chodzić ze sobą - powtarzałem jak głupi. - Cho­dzi mu o ślub, tak?

Dziewuch tupnęła nogą i znowu zawarczała.

- Niedoczekanie jego.

Wyszła zła jak osa.

Przez kilka godzin analizowaliśmy ten portret, ale potem przybył zawiadomiony wcześniej przez nas policjant i zabrał pracę na Puławską. Wykonaliśmy też kilka telefonów do ASP i niektórych galerii w Krako­wie. Nikt jednak nie słyszał o Wróbliku i portretach podobnych do tego ze złotej ramy. Mieliśmy jednak nadzieję, że panna Koper przeprowadzi do­kładne śledztwo w Krakowie i zrobi rewizję u Wróblika pod Warszawą. Wiedziałem, że musimy znaleźć wspólny mianownik pomiędzy Wyspiań­skim a jego fałszerzem, Komą. Co nim było? Uwielbienie dla portretów? Kraków? Impresjonistyczna maniera?

Gdzieś po czternastej zadzwoniłem do salonu, w którym praco­wała Regina. Miałem niestety pecha, gdyż moja piękna sąsiadka wyszła właśnie na godzinę. Pomyślałem, że poszła odebrać ze szkoły Waldusia. Na wszelki wypadek zadzwoniłem na domowy numer Skalskich.

- Dzień dobry - odebrał Walduś.

- Cześć - rzuciłem. - Dzwonię, bo myślałem, że mama jest w domu. A w pracy jej nie ma.

- Coś mi się zdaje, że znowu spotyka się z tym blondynem - poin­formował mnie smutnym głosem.

-Naprawdę? Myślałem, że skończyła z Baturą.

- Dlaczego nie wpadł pan wczoraj na kolację? - zapytał z pre­tensją. - Mama się obraziła i znowu zaczęła kręcić z tym facetem. Wszystko przez pana.

- Przyjdę dzisiaj - obiecałem. - Wczoraj byłem bardzo zajęty.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

POLSCY FAŁSZERZE • METODY FAŁSZOWANIA OBRAZÓW

• PYTANIA O BATURĘ • REGINA PRZEKLINA JERZEGO

• CO Z TĄ MAGDALENKĄ? • ZNOWU OBSERWUJĘ DOM FIJAŁKOWSKIEGO • KRAKOWSKI TROP • BRAK DANYCH O WRÓBLIKU • DROCZYMY SIĘ, CZYLI ŻMIJEWSKI GADUŁĄ • Z ŻYCIORYSU FIJAŁKOWSKIEGO • NOCĄ NA CMENTARZU • DZIEWCZYNA O SZMARAGDOWYCH OCZACH

Kolacja u Reginy zaczęła się o dziewiętnastej.

Z początku rozmowa się nie kleiła, było niemrawo, nawet kieli­szek wina przed jedzeniem nie ożywił sztucznej atmosfery. Regina była speszona i nie wiedziała, jak zacząć rozmowę; jaz kolei bałem się zapytać ją wprost o Baturę, aby nie popsuć do reszty tej chwili.

- Powiedz mi coś o sprawie kradzieży portretów - poprosiła w pewnym momencie Regina. - Walduś tak dużo mi o niej opowiedział. Podobno jesteś na tropie fałszerza. Czy to prawda?

- To dziwna sprawa - rzekłem ostrożnie, gdyż nie mogłem wy­kluczyć tego, że Regina przekaże Baturze każde słowo wypowiedziane przeze mnie przy tym stole.

Spojrzałem na syna Skalskiej z lekkim wyrzutem (nie wiedzia­łem, ile naopowiadał matce), ale zaraz się rozchmurzyłem. Co nieco bąk­nąłem o postępach śledztwa, nie ujawniając, rzec jasna, zbyt wielu szcze­gółów.

- Czy w Polsce dużo jest fałszerzy? - zapytała Regina.

- W Polsce - zacząłem opowiadać - nie mieliśmy dotąd genialne­go fałszerza na miarę van Meegerena czy de Horyego. Próby podrobienia rodzimych artystów były i są z reguły nieudolne. Toteż istną plagą w na­szym kraju są fałszerstwa malarzy mniej uznanych, takie prace można bowiem łatwo sprzedać. Wprawdzie zysk jest mały, ale częsty. Takie ob­razy wędrują do niedużych antykwariatów, rzadko do domów aukcyjnych. Wśród mniej lub bardziej udolnych falsyfikatów uznanych twórców znaj­dziemy podróbki Berezowskiej (w wypadku jej obrazów fałszerze za po­mocą herbaty postarzają papier) i Nikifora. Lista malarzy chętnie fałszo­wanych jest dłuższa. Wymienię niektórych: Bakałowicz, Berlewi, Chełmoński, Cybis, Eibisch, Erb, Fałat, Hofman, Kossakowie, Makowski, Malczewski, Menkes, Witkacy czy Żmurko. Jeśli idzie o pastele, to wciąż podrabia się do znudzenia Podkowińskiego. Na szczęście jednak nie do­robiliśmy się genialnego fałszerza. O wiele częściej w Polsce dochodzi do tak zwanych zafałszowań. Co to jest? To zabieg polegający na przerobie­niu lub dopisaniu sygnatury do obrazu już istniejącego po to, by ten uzna­no za dzieło kogoś innego. Fałszerze dopisują też sygnatury do dzieł arty­stów masowo kopiowanych za życia (Orłowski, Andriolli, Suchodolski). Jak to się robi? Wyszukuje się obrazy mniej znanych malarzy malujących w podobnym stylu do tych uznanych. Nocna paryska kawiarnia staje się zatem Ludwikiem de Laveaux, zamglone kwiaty w wazonie to Alfons Karpiński, a pejzaż w stylu włoskim zamienia się w pracę Aleksandra Gierymskiego.

Niektórzy zamalowują istniejącą sygnaturę i zamiast niej umiesz­czają sygnaturę znanego twórcy. W ten sposób pastelowe główki i postaci Stanisława Klimowskiego przerobiono kiedyś na Teodora Axentowicza, Michała Ichnowskiego na Stanisława Wyspiańskiego, zdarzało się nawet, że prace Józefa Mehoffera chciano sprzedać jako dzieła Jana Matejki. Bywało wreszcie i tak, że istniejące sygnatury mniej uznanych malarzy, jak Chełmiński, K. Wygrzywalski, Szerner jr przerabiano na sygnatury Chełmońskiego, F. Wygrzywalskiego i Szernera ojca (przez wymazanie ,jr").

Inwencja fałszerzy nie zna granic. Potrafią oni nie tylko dobrze kopiować mistrzów, ale dla stworzenia wrażenia autentyczności niekiedy świadomie uszkadzają obrazy, aby je postarzeć. Dziurawią falsyfikaty, a następnie łatają je, kitują, gruntują i podmalowują. Jednym z pierw­szych elementów oceny przez eksperta są krakelury - siatki spękań farby. W wypadku starego obrazu powinny one być równomiernie rozmieszczo­ne na całym obrazie. Fałszerze nakładają zatem dwa nierówno schnące werniksy na płótno. Werniks szybko schnący położony jako drugi pęka, a w pęknięcia wciera się dodatkowo kurz. Fałszerze stosują też niekiedy świeżą dublurę płótna. W końcu XVII wieku pewien fałszerz zwrócił ra­dzie miejskiej Norymbergii kopię „Autoportretu" Dűrera. Wykonał on na zamówienie kopię, ale oryginał zabrał. Jak to uczynił? Przepiłował deskę z malowidłem wzdłuż, zaś swoją kopię nakleił na drugą część deski opa­trzoną pieczęcią. Oryginał sprzedał w Monachium.

Oczywiście doświadczony ekspert i historyk sztuki w miarę szyb­ko potrafi odróżnić falsyfikat od oryginału, ale czasami niezbędne są badania chemiczne i fizyczne, a także popularne oglądanie w promieniach ultrafioletowych. Jednak najprostszą metodą jest tak zwana metoda na szpilkę. Otóż, warstwę farby na obrazie należy przebić igłą. Jeśli igła zostanie po przebiciu, znak to niechybny, że obraz namalowano niedawno. Jeśli farba się kruszy, a igła wypada - mamy do czynienia z obrazem sta­rym. Jednak fałszerze znają wiele środków powodujących twardnienie farb. Zresztą czego oni nie znają? Potrafią sygnować obrazy farbami z dodatkiem tlenku ołowiu, co powoduje, że w promieniach ultrafioleto­wych nie dostrzega się niczego niepokojącego. Lecz takie sygnatury są z reguły czerwonawe, co jest sygnałem dla doświadczonego eksperta. Nie­kiedy fałszerze rozmiękczają większy fragment obrazu (przez podgrze­wanie) i nanoszą nań sygnaturę, aby podpis „dobrze siedział".

Najłatwiej jest fałszować malarzy współczesnych, pod warunkiem, że się umie. Dla mnie przypadkiem kuriozalnym jest fałszerstwo prac Salvadora Dali, którego obrazy pod koniec życia malarza fałszował na zlece­nie jego sekretarza niejaki Manuel Pujol Baladas, Hiszpan. Fałszerzem był genialnym, wszak nawet sam Dali przyznał, że falsyfikaty były dosko­nałe. Powód oszustwa był prosty - cierpiący na chorobę Parkinsona Dali już nie malował, więc sekretarz zatrudnił fałszerza, aby obrazy sprzedać po śmierci artysty.

- Przypadek Komy jest jednym z wielu fałszerstw, jakie pojawiły się od początku istnienia malarstwa i kolekcjonerstwa - zmierzałem ku końcowi opowieści. - Niemniej jednak jest to u nas fakt odosobniony, gdyż mamy do czynienia z naprawdę genialnym fałszerstwem.

- Czy to Wróblik, o którym pan wspominał? - zapytał Walduś.

- Wątpię. Portret dziewczynki o szmaragdowych oczach jest wprawdzie pastelem, ale znacznie się różni od podobnych prac Wyspiań­skiego.

Po jedzeniu zrobiło się sielsko-anielsko i ulotniła się gdzieś moja podejrzliwość.

Niespodziewanie Regina zapytała o kobietę, której wręczyłem trzy zwiędnięte tulipany przed kamienicą. Wyjaśniłem, kim była ta kobieta i dla kogo były przeznaczone te kwiaty.

- Dla mnie? - zatrzepotała rzęsami Regina. - Naprawdę dla mnie kupiłeś te tulipany, Tomaszu? Jakże ci dziękuję. Ale co robiła pod naszą kamienicą ta policjantka?

Nie mogłem powiedzieć jej, że podinspektor Koper zjawiła się, aby przybliżyć mi pewne niechlubne fakty z przeszłości Reginy. To, że Regina uczestniczyła dawno temu w jakimś złodziejstwie brzmiało nie­wiarygodnie, niemniej było faktem.

- Co się stało, Tomaszu? - zaniepokoiła się kobieta. - Dlaczego nagle zrobiłeś się markotny?

- Nie, nic.

- Przecież widzę.

- Skoro ja ci powiedziałem co nieco - zacząłem z innej beczki - to może ty w drodze rewanżu zdradzisz mi, kim jest ten przystojny blon­dyn w BMW?

Zaskoczona tą nagłą propozycją Regina Skalska wyprostowała się na krześle.

- To przecież Batura! - przyszedł mi niepotrzebnie w sukurs Walduś.

Oczy kobiety posłały w stronę syna niezdrowy błysk.

- Wyjdź, Waldusiu, do swojego pokoju - rozkazała mu. - Chcę porozmawiać z Tomaszem w cztery oczy.

Walduś wstał niechętnie od stołu i wolnym krokiem ruszył w kie­runku swojego pokoju. Gdy otwierał drzwi, ziewał już.

- Nawet się dobrze składa - rzekł. - Bo zachciało mi się spać.

Nic nie mówiłem. Patrzyłem na zamykającego drzwi Waldusia i na zakłopotaną zaistniałą sytuacją Reginę. Musiałem mieć się na bacz­ności, gdyż zmuszone do nieprzyjemnych zwierzeń kobiety bywały nie­bezpieczne. Żadna z dam nie lubi, gdy złapie się ją na kłamstwie.

Z Baturą wyszło jakoś samo. Nie chciałem poruszać tego tematu, zapomniałem nawet, co mi nagadała o Reginie podinspektor Koper. Ale może i dobrze się stało, że sprawa znajomości Skalskiej z moim przeciw­nikiem doczekała się wreszcie wyjaśnień.

- Ten człowiek faktycznie podwiózł mnie kilka razy swoim samo­chodem - zaczęła zwierzenia Regina ze wzrokiem utkwionym w serwetkę na stole. - Nie przypominam sobie, żeby przedstawił się w ten sposób. Batura? Nie! Zdaje się, że wcale nie zdradził swojego nazwiska. Kazał mówić do siebie: Jerzy.

- To prawda. Nie oszukał cię. Na imię mu Jerzy.

- Znasz go lepiej niż ja - rzekła z goryczą.

- Jesteśmy jak złe małżeństwo - zażartowałem ponuro. - Ale pro­szę cię, nie przerywaj sobie.

- Jerzego poznałam w plenerze. Pamiętasz, jak musiałam wyje­chać na cały dzień poza Warszawę? Tam spotkałam go, to znaczy on pod­szedł do mnie i zagadał. Podał się za impresario kilku gwiazd estrady. Uwie­rzyłam. Wystarczy spojrzeć na jego BMW. Najnowszy model. Walduś mówi, że na prostej drodze wyciąga jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów.

- Samochody mniej mnie interesują - uśmiechnąłem się kwaśno. - Mów na temat. Kiedyś sam miałem samochód, który tyle samo wyciągał.

Popatrzyła na mnie jak na kogoś, kto gada od rzeczy (nie wierzy­ła, że mogłem mieć taki samochód; i nie wiedziała, że chodziło o mój nieodżałowany wehikuł), chrząknęła jak ktoś zawstydzony i dalej mówiła.

- Tak, to prawda, spotykałam się z Jerzym kilkakrotnie. On nawet odwiedzał mnie w salonie piękności. Ale ja z nim skończyłam, Tomaszu! Naprawdę! Nie spotykam się z nim od kilku dni.

„Kłamiesz" - pomyślałem. „Kłamiesz! A kto wczoraj spotkał się z Baturą w godzinach pracy? O wszystkim powiedział mi Walduś".

Patrzyłem w jej ciemne oczy z niepokojącym ją milczeniem, jak­bym chciał w nich znaleźć przyczynę jej wiarołomstwa. A Regina - jak to kobieta - szóstym zmysłem w mig odgadła, o czym myślę. Najpierw spoj­rzała na drzwi pokoju Waldusia, a potem rzuciła mi przelotne spojrzenie. I znowu jęła dziurawić swoim spojrzeniem serwetkę.

- No już dobrze - westchnęła. - Wczoraj spotkałam się z nim ostatni raz. Nie chciałam awantur w salonie, to źle wygląda przed kole­żankami i właścicielem. Poszłam więc na spotkanie z nim, aby ostatecz­nie się rozmówić.

- Nie wiedziałem, że byłaś z nim aż tak związana - pokiwałem smutno głową.

- To nie tak jak myślisz, Tomaszu! Ale czy to ważne?! Liczy się to co tu i teraz. Jesteśmy razem i to jest najważniejsze.

- Ale dlaczego właściwie przestałaś chodzić z Baturą?

- Chodzić? Czy ja z nim chodziłam? - broniła się. - No dobra, mogło tak wyglądać. Tak uważa Walduś. Ale jest w błędzie. Batura nie jest dla mnie, mój ty Tomaszu. Ciągle gdzieś wyjeżdża, o niczym nie mówi, jest bardzo tajemniczy i niezbyt czuły.

- Tylko tyle? - zdziwiłem się. - Jest za to bogaty, przystojny i inteligentny. To chyba dla kobiet znaczy wiele!

- Nie znasz kobiet - uroczo westchnęła, ale zaraz sposępniała. - A przynajmniej mnie. Nie znoszę kłamców! Oszukał mnie. Sprawdzi­łam, że nie jest żadnym impresario.

- Ja też nie znoszę kłamców - zauważyłem refleksyjnie.

- A więc sam widzisz!

Nalałem Reginie trochę wina do kieliszka.

- Powiedz mi, Regino - zacząłem - czy Batura pytał o mnie?

Popatrzyła na mnie przelotnie i szybko napiła się wina.

- Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać wczoraj.

- Tylko o tym? - spytałem zawiedziony.

- No dobra, nie tylko o tym. Między innymi o tym. O nas i o tym, co mówił Batura.

- A co mówił?

- Twierdził, że ktoś mnie śledzi i tym kimś jesteś ty. Że nie masz do kobiet zaufania, że jesteś zazdrosny i bywasz podły.

-Ja?

Moje zdziwienie nie wynikało z faktu, że posądzono mnie o szpie­gowanie kobiety (faktycznie tak było i biję się w piersi), ale z tego miano­wicie powodu, że Batura tak źle o mnie naopowiadał. Przedstawił mnie w tak niekorzystnym świetle po to, aby Regina straciła do mnie zaufanie.

- Później wprowadził mnie w temat tych kradzieży - ciągnęła. - Chwalił się, że ma znajomości w środowisku malarzy i popyta kogo trzeba, czy ktoś nie zna fałszerza malującego pastelami portrety, ale ja musiałabym najpierw wyciągnąć od ciebie, co ty zdołałeś już ustalić w tej sprawie.

- A to podstępny drań!

- On namawiał mnie do współpracy - oburzała się. - Obiecywał, że podzielimy się nagrodą za odzyskanie portretów Wyspiańskiego. I żeby tobie nie ufać, bo jesteś podstępny, bardzo podejrzliwy i dzieła sztuki sta­wiasz ponad żywych ludzi.

- A ty mu uwierzyłaś?

- Nie - pokiwała przecząco głową, ale jakoś tak bez przekonania. - Nie zgodziłam się na to, bo mam swoje zasady, więc jak tylko zoriento­wał się, że nic ze mną nie wskóra, stracił mną zainteresowanie.

- Dlaczego wcześniej mi o nim nie powiedziałaś? - spytałem ob­rażonym tonem. - Kazał ci milczeć na swój temat? Ależ tak! A ty posłu­chałaś go.

- Nie! Nie chciałam cię denerwować. Było mi wstyd. Ty jesteś taki dobry. Walduś to nawet mówi, że z ciebie jest prawdziwy pistolet.

- Ale Batura to zawodowy złodziej i przemytnik! To on porwał malarza Proroka z Barbakanu i napadł dziś w nocy na niejakiego Fijałkowskiego. To on w końcu przetrzymywał mojego pracownika wbrew jego woli. To przestępca. Ciesz się, że nie porwał Waldusia.

- Właśnie dlatego z skończyłam z tym Baturą - wyprostowała się.

- Definitywnie.

- Może wiesz, gdzie mieszka? - coś mi zaświtało w głowie.

- Przypadkiem nie w Magdalence?

- W Magdalence? - powtórzyła zaskoczona. - Dlaczego akurat tam?

- A nie tam?

Nie chciałem mieszać do tego Waldusia. To on bowiem podsłu­chał, jak Batura wspominał przy Reginie tę miejscowość letniskową.

- Zapraszał mnie na jakieś ognisko pod Warszawę do znajomych... może i do Magdalenki? Nie pamiętam już.

Porozmawialiśmy jeszcze z kwadrans, ale już niczego więcej cie­kawego nie dowiedziałem się na temat Batury. Gdy żegnałem się z Re­giną, byłem nie w sosie. Coś mi nie grało w jej opowieści. Regina nie była ze mną do końca szczera. Moim zdaniem, ona dobrze wiedziała o Magda­lence. Walduś się nie przesłyszał! A jeśli kobieta ukrywała ten fakt przede mną, to znaczyło, że gra się jeszcze nie skończyła.

Przed wyjściem Regina zbliżyła się do mnie cichaczem i szepnęła konspiracyjnie do ucha.

- Czy przechowasz coś u siebie dla Waldusia? - zapytała, zerka­jąc cały czas na drzwi pokoju syna. - Zdobyłam dla niego materiał na koszulę, o której marzy. Krawcowa uszyje ją po swoim powrocie z Turcji. A to ma być prezent na Wielkanoc. Do tego czasu Walduś z pewnością znalazłby tubę i nie byłoby niespodzianki. On czasami lubi myszkować w mieszkaniu.

Podeszła do regału i otworzyła go małym kluczykiem. Po chwili wyjęła z niego tekturową tubę. Odkryła wieko, wysunęła z grubego zwoju materiału rąbek, aby mi pokazać, i z powrotem wkręciła go umiejętnie do wnętrza tuby.

- Dobrze - szepnąłem. - Przechowam to dla ciebie.

- A Waldusiowi ani słowa - przyłożyła palec do ust, a następnie cmoknęła mnie w policzek, od czego świat od razu pojaśniał mi w oczach. - Dziękuję ci, Tomaszu. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.

W domu nie mogłem z wrażenia usiedzieć, tak bardzo ambiwa­lentne uczucia toczyły walkę o moją duszę. Schowałem tubę za firanką pod parapetem i wyszedłem z kawalerki, aby odsapnąć. Wsiadłem do je­epa i pojechałem do Podkowy Leśnej. Tam mogłem pooddychać świe­żym, leśnym powietrzem, zaznać nieco spokoju, przemyśleć kilka spraw w samotności, ale i zerknąć na dom Fijałkowskiego. Być może ktoś zno­wu złoży mu wizytę? Być może pojawi się krytyk Krempl?

Szybko przestałem myśleć o Reginie, choć miałem ku temu powód. Kobieta dawała mi nadzieję, że z naszej znajomości może coś wyniknąć. „Wszystko będzie dobrze" - tak mi powiedziała. Znaczyło to wiele i zarazem nic, ale dziwnie łagodziło wszelką podejrzliwość.

Oparłem się o drzewo na skraju parku i obserwowałem dom Fijał­kowskiego. Myślałem jednak cały czas o Reginie, gdyż posesja wydawała się martwą twierdzą. Za plecami dudniły koła pociągu, ktoś przeszedł le­niwie ścieżką i zniknął w lesie, a potem znowu było cicho i spokojnie.

Drgnąłem, gdy poczułem za sobą czyjś oddech. Odwróciłem się błyskawicznie z sercem pulsującym w gardle i dostrzegłem podinspektor Koper.

- To pani? - odetchnąłem z ulgą. - Ale mnie pani zaskoczyła. Skrada się pani jak Indianin.

- A co pan tutaj robi? - zmrużyła oczy.

- To co pani.

- Nie daje panu spokoju nocna wizyta dwóch osobników u Fijał­kowskiego?

- Tak właśnie jest. A pani?

- Cóż... Krempl dotychczas nie pojawił się w swoim mieszkaniu na Ursynowie, więc pomyślałam, że może spotkam go tutaj. Mój wywia­dowca obserwował dom Fijałkowskiego od rana, a teraz ja go zmieniłam.

- Nie możecie ustalić, gdzie przebywa Krempl?

- Niby jak? Poza tym mój policyjny WPKDS KG jest niezbyt liczny. Traktują nas po macoszemu. Z trudem przychodzi mi wysłanie zwiadowców w takie miejsca jak to.

- To czemu odrzuciła pani pomoc mojego departamentu? - wypo­mniałem jej. -Nieładnie. Sama pani sobie winna.

- To nie tak - rzekła. - Ktoś się o to postarał.

- Wiem, wiem, stary Żmijewski.

- A tego to nie wiem - rozłożyła ręce na boki. - Wiem jednak, że dzisiaj sprawdzaliście w krakowskiej ASP dawnych absolwentów, a w tamtejszych antykwariatach prace sygnowane przez Wróblika. Już dawno to zrobiłam.

- I nic to nie dało - machnąłem ręką. - Szukałem wspólnego mia­nownika między Wyspiańskim a Komą. Tak genialny fałszerz musiał mieć silną motywację, skoro zdecydował się na takie szaleństwo, jakim jest idealne skopiowanie uznanego malarza.

- Rozumiem pana - pokiwała głową w zamyśleniu. - Fijałkowski kończył warszawską ASP i był znawcą jego malarstwa. To ten wspólny mianownik?

- Czy ja wiem? Pewnie wielu jest absolwentów warszawskiej ASP, którzy uwielbiają portrety Wyspiańskiego.

- Sprawdziliśmy wszystkie prace magisterskie dotyczące pasteli Wyspiańskiego - mówiła dalej panna Koper. - Ale na sprawdzenie prac maturalnych nie mamy ani środków, ani czasu. Trop krakowski to niewy­pał. Musimy szukać innego wspólnego mianownika.

- Sprawdźcie Wróblika pod Warszawą.

- Ależ hodowca kwiatów Wróblik został przez nas dziś przesłu­chany. Twierdzi, że nie zna Krempla, Batury i Fijałkowskiego. Jednak jego ojciec znał Dworzaka, a jego ciotka wyszła za mąż za dawnego strażni­ka z Muzeum Narodowego. Ale nie było to udane małżeństwo. Zamieszka­li wprawdzie na krótko w Laszczkach, ale po trzech latach Aleksandra Wróblik wyjechała do Chicago. Zmarła niedawno. Dworzak umarł w po­łowie lat dziewięćdziesiątych w swojej kawalerce na Bemowie. Jaka szko­da, że nie żyje też stary Wróblik! Może on by coś wiedział, kim jest Wró­blik malujący portrety w złotych ramach. Jego syn, obecny właściciel trzech szklarni, nie zna dziewczynki o szmaragdowych oczach. Twierdzi, że nie znał dobrze Dworzaka, chociaż nie wyklucza, że emeryt mógł przyjeżdżać do Laszczek w odwiedziny do starego Wróblika. Zupełnie nic, Panie Sa­mochodzik.

- A atelier? - zagadnąłem. - Za szklarniami jest miejsce, które nadaje się na pracownię malarską...

- Przypadkowo wsadziłam tam głowę - posłała mi czarujący uśmiech. - Stare rupiecie. Nie miało nic wspólnego z pracownią malarską. Jeśli kiedyś służyło za takową, to czas zatarł wszelkie ślady.

- Szkoda - powiedziałem cicho. - Aha, mam do pani wielką prośbę.

- Tak, słucham.

- Czy może pani nie mówić do mnie „Pan Samochodzik"?

Zaśmiała się i pokiwała głową na zgodę.

- Czy rozmawiał pan może z panią Skalską? - zmieniła temat. Znowu stała się czujna. - Wciąż nie możemy zrozumieć, jaką rolę odgry­wa w tej sprawie Batura.

- Uważa pani, że wykorzystał on panią Reginę w prowadzonej przeciwko mnie grze?

- Wykorzystał? A może nadal wykorzystuje? Ma pan podobno słabość do spódniczek.

Nie odpowiedziałem. Zamilkłem. Ta ostatnia uwaga podinspektor Koper popsuła mi powracające z wielkim trudem dobre samopoczucie.

- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Batura lubi współpraco­wać z kobietami. Wykorzystuje je jako szpiegów. A właśnie, kto pani na­gadał o mnie, że mam słabość do spódniczek?

- Tajemnica. Postanowiłem zablefować.

- A kolega Żmijewski przyznał się, że to on.

- To gaduła - bąknęła i speszyła się zarazem.

- Właściwie nie wiem, czy to był Żmijewski - rzekłem, drapiąc się po głowie. - Może ktoś inny. Ale skoro pani twierdzi, że to Żmijewski...

- Nabrał mnie pan?! - zdenerwowała się. - Robi pan ze mnie balona, Panie Samochodzik?!

- Jak można robić balona z kogoś, kto ma 182 punkty IQ?

- Skąd pan wie? - przestała z wrażenia oddychać. Nie wiedziała wszak, że podsłuchałem jej rozmowę ze Żmijewskim o ich nadzwyczaj­nych intelektach. - Jakim cudem?

- Jeśli powiem, że zgadłem, to skłamię. Odpowiem zatem, że sły­szałem - uśmiechnąłem się. - Tak mówią.

- Żmijewski? - zacisnęła mocniej zęby.

- Niekoniecznie.

Panna Koper nabrała do mnie szacunku. Była zła, że ją przypar­łem do muru i tyle o niej wiedziałem, ale jej twarz zasnuła maska podejrz­liwości zmieszanej z zainteresowaniem, jakby zgadywała: „Kim, do li­cha, jest ten niedoceniony przeze mnie staruszek, nazywający sam siebie detektywem". A ja miałem ubaw na całego.

- Bardzo przepraszam. O czym pan myśli? - wyrwała mnie z za­myślenia.

- O Baturze - odpowiedziałem. - O jego kryjówce w Magdalen­ce. Mogłaby pani ustalić, czy Batura nie wynajął tam domu.

- To na nic. Wystarczy, że dom jest zapisany na kogoś innego lub wynajęty przez kogoś innego.

Miała rację.

Około dwudziestej pierwszej zrobiło się już chłodniej. Było ciemno i na poddaszu domu Fijałkowskiego zapaliło się światło, gdyż niewielka lukarna wypełniała się złotym kolorem. Fijałkowski był cały czas w domu. Co w nim robił? O czym myślał? Skąd wzięła się ta jego niezrozumiała samotność?

- Co wiemy o Fijałkowskim? - zapytałem. - O jego życiu? Tego człowieka musiało spotkać jakieś nieszczęście, skoro tak bardzo się izolu­je od świata?

- W 1985 roku opuścił miesięcznik „Scena". Miał wtedy czter­dzieści lat. Dwa lata wcześniej w wypadku samochodowym zginęły mu córka i żona. Fijałkowski przestał być krytykiem. Zamieszkał tutaj, w domu rodziców jego żony, i przez kilka lat pisał książki. Dwie z nich zostały wydane, a traktują, oczywiście, o malarstwie.

- Wiem, czytałem. Jest w nich trochę o Wyspiańskim, ale głównie zajmował się on francuskim malarstwem impresjonistycznym.

- Słaby ten „wspólny mianownik" - pokiwała głową policjantka. - Moim zdaniem, należy bardziej zająć się Kremplem.

- Można porozmawiać szczerze z Fijałkowskim! - zaproponowa­łem ochoczo. - Mógłby wiele powiedzieć na temat swojego byłego ad­wersarza, z którym nie tak dawno spotkał się na Starówce.

- A myśli pan, że nie próbowałam? Tyle że Fijałkowski nie chce mówić. Ma prawo.

Po kwadransie chłód kwietniowej nocy wygnał nas do samocho­dów. Odjechaliśmy z Podkowy Leśnej, zostawiając Fijałkowskiego same­go z jego cierpieniem.

Jadąc wzdłuż lasu, myślałem o motywach, które pchnęły Komę do kradzieży i sfałszowania obrazów z Muzeum Narodowego. Jaka siła, do licha, kazała mu to zrobić?

Zazwyczaj chęć zysku była głównym motywem przestępstw prze­ciwko dziełom sztuki. W wypadku Komy motyw ten należało pominąć. Upłynęło zbyt wiele lat od popełnienia kradzieży i fałszerstwa, ale mogło być i tak, że złodziej i fałszerz w jednej osobie przypomniał się po latach, gdy ślady przestępstwa zatarł czas.

Nie byłem do tej wersji przekonany i wciąż szukałem „wspólnego mianownika". Wielką rolę w kradzieżach dzieł sztuki pełnił bowiem czyn­nik psychologiczny. I tak złodziej mógł kraść z chęci zemsty (tak było w 1962 roku w londyńskiej galerii O'Hany, w której łupem padło trzy­dzieści pięć cennych obrazów, między innymi Moneta, Renoira i Picassa) lub rekompensaty za doznane kiedyś krzywdy moralne. Ten ostatni mo­tyw zaistniał w wypadku wspomnianego już van Meegerena, który miał poczucie krzywdy wobec niedoceniania jego oryginalnej twórczości. Pragnął udowodnić dyletanctwo najwybitniejszych ekspertów, co zresztą mu się udało. Innymi motywami kradzieży obrazów były też: nadmierna pasja kolekcjonerska, chęć zyskania sławy (tak było w wypadku zniszcze­nia zespołu rzeźb w warszawskich Łazienkach w 1973 roku) czy wręcz zaburzenia osobowości. Kradzież „Mony Lizy" i „Chrystusa przy kolum­nie" Rembrandta miała swoje podłoże w fetyszyzmie złodziei. W wy­padku kradzieży „Wenus" Cranacha domniemywano motyw fetyszyzmu, ale okazało się, że obraz skradziono w celu sporządzenia wiernej kopii. Motywów, którymi kierują się złodzieje obrazów jest więcej, a należy wspomnieć o sprzeciwie wobec wartości religijnych albo chęci skompro­mitowania władz czy zwrócenia uwagi opinii publicznej na brak właści­wej ochrony dzieł sztuki. Niektórzy złodzieje kradną, aby wyrazić swój protest przeciwko kierunkom w sztuce i stylom bądź określonym twór­com. Złodzieja „Obojętnego" Watteau z Luwru zdenerwowały zmiany po­czynione przez konserwatorów. Złodziej ukradł obraz wyłącznie po to, aby go oczyścić, a następnie zwrócił policji.

Powtarzałem zatem do znudzenia pytanie: jaki motyw był siłą napędową Komy? Czy miał w sobie żal van Meegerena i nadmierną mi­łość do geniuszu Wyspiańskiego? A może „pastelowe dziewczynki" zdo­biły sypialnię tajemniczego fetyszysty na końcu świata, a po latach żyjący tutaj fałszerz zapragnął sławy?

I wtedy coś mi zaczęło świtać w głowie.

Po ujechaniu kilometra trasą na Brwinów niespodziewanie zawró­ciłem. Niejasne przeczucie kazało mi ponownie odwiedzić Podkowę Leśną. Ale nie interesował mnie już dom Fijałkowskiego położony na skraju par­ku za stacją kolejową. Skierowałem się na pobliski cmentarz.

O tej porze dnia było tam cicho jak makiem zasiał. I przeraźliwie ciemno. Mogłem przełożyć tę niecodzienną wizytę na następny dzień, ale koniecznie chciałem mieć to już za sobą. Czułem, że powinienem tam pójść. Stanąłem przed bramą cmentarza i zostawiłem włączone reflekto­ry, których potężne snopy oświetlały całą alejkę biegnącą wzdłuż rowu melioracyjnego. Zabrałem latarkę ze schowka i wyszedłem w chłodną noc pachnącą lasem. Furtka obok bramy była na szczęście otwarta, więc bez trudu znalazłem się na cmentarzu.

Przeszedłem kawałek oświetlanej przez reflektor Rosynanta alej­ki i najbliższymi schodkami z drewna dostałem się na właściwy poziom cmentarza.

To gdzieś tutaj Fijałkowski się kręcił. To tutaj w dole alejki oparł rower o jesion, by następnie przejść kawałek między grobowcami. Zapa­liłem latarkę i niczym świetlnym biczem rozganiałem ciemność zastygłą na chłodnych pomnikach.

Wreszcie znalazłem ten grób. Niczym specjalnym się nie wyróż­niał. Może tylko tym, że był bardziej zniszczony od sąsiednich. Niemniej jednak Fijałkowski musiał dbać o niego, gdyż na środku betonowej płyty nagrobnej znajdowała się rabatka obsadzona kwiatami. Ale nie to mnie zainteresowało, a obelisk. Na nim znalazłem dwa zdjęcia i napis:

Ukochana córka Magda

I żona Maria

FIJAŁKOWSKIE

Zmarłe tragicznie w kwietniu 1983

A wyżej na obelisku widniały dwie owalne fotografie zmarłych osób, najbliższych Fijałkowskiego. Teraz dopiero zrozumiałem dramat tego człowieka, jego bezkresną i straszliwą samotność. Zrobiło mi się przykro. Byłem jednak intruzem. Ale znalazłem to, czego szukałem. Wysunąłem latarkę bardziej przed siebie i pochyliłem się przed obeliskiem.

Jedna z fotografii przedstawiała dziewczynkę o szmaragdowych oczach.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

POWRÓT ŻMIJEWSKIEGO I RAPORT PAWŁA • PRZEGLĄDAM MIKROFILMY • WIEM, KTO JEST KOMĄ • KREMPL I FIJAŁKOWSKI • ŻMIJEWSKI NA KAWIE Z TAJEMNICZYM DŻEN­TELMENEM • CO WIDZIAŁEM ZA SZYBĄ SALONU? • JESTEM ZAZDROSNY • O CZYM MYŚLĄ PAWIE W ŁAZIENKACH? • MELOMAN KREMPL • KRYTYK UCIEKA PRZED BATURĄ • OBŁAWA I UCIECZKA ŁÓDKĄ • ZAMIESZANIE NAD STA­WEM • MAMY WSPÓLNIKA JERZEGO • ZEZNANIE KREMPLA • TO GDZIE SĄ ORYGINAŁY?

W środę rano zjawił się w naszym departamencie kolega Żmijewski. Po pełnej przesłuchań nocy nasz pracownik dostał wolny wtorek, aby mógł odpocząć po pechowym dla niego weekendzie. Kiedy Paweł uwol­nił nas z barakowozu, Żmijewski wyglądał nietęgo. Dzisiaj jednak wpadł do biura z nową energią, która niezbyt mnie ucieszyła. Ten zapał mógł zwiastować kolejne kłopoty - dalszą zabawę w detektywa.

- Policja zdobyła odciski palców na niedopałkach z opuszczonej budowli - raczył nas poinformować. - Pewnie ten łobuz w masce je zosta­wił. Kto wie, może po nitce dojdą do kłębka i znajdą Baturę?

- Kto wie? - powtórzyłem głucho.

- Ale to może nic nie dać - powątpiewał Paweł, choć wydawało mi się, że robi tak specjalnie, aby ostudzić nieco zapał Żmijewskiego. - Odciski palców Batury policja ma od dawna, ale to za mało, aby dowie­dzieć się, gdzie mieszka.

Pół godziny zajęło nam krótkie zebranie, podczas którego poin­formowałem pracowników o moim wczorajszym odkryciu na cmentarzu. Na koniec Paweł powiedział o swoim sukcesie w śledztwie, które wiązało się z moim.

- Byłem wczoraj w kościele na Piwnej - powiedział. - Wyobraź­cie sobie, że w 1976 roku odbył się tam chrzest Magdy Fijałkowskiej.

- Fiu! - zagwizdał przeciągle kolega Żmijewski.

- Brawo, Pawle! - pochwaliłem go, a potem popatrzyłem na ma­gistra. - A pan, kolego Żmijewski, na nic nie wpadł?

Seweryn Żmijewski poprawił się na krześle, a następnie rozluźnił krawat, jakby ten go zaczął nagle uwierać. Wreszcie kiwnął przecząco głową i zamienił swoją twarz w maskę spowitą obojętnością, ale daję słowo honoru, że jego oczy wyrażały zadowolenie i przesadną pewność siebie.

Zignorowałem wtedy ten fakt. Mieliśmy tego dnia dużo pracy. Już przed dziewiątą pojechałem do Biblioteki Narodowej, aby na pierw­szym piętrze gmachu poszperać w mikrofilmach starych gazet. To, co udało mi się odkryć wczorajszej nocy na cmentarzu w Podkowie Leśnej, i to, co ustalił Paweł w kościele Świętego Marcina zaczynało nabierać konkret­nych kształtów. Daleko było jeszcze do rozwiązania tej sprawy, ale czu­łem, że trafiliśmy na właściwy trop.

Przy oknie wychodzącym na Pola Mokotowskie przeglądałem kil­kanaście mikrofilmów. Wszystkie one pochodziły z dzienników z pierw­szych dni kwietnia 1983 roku. Tylko w ówczesnym „Expressie Wieczor­nym" i w „Życiu Warszawy" znalazłem oczekiwane z bijącym sercem notatki. W „Życiu Warszawy" znalazłem nekrolog z szóstego kwietnia, skupiłem się zatem na notatce prasowej z „ekspresiaka" pochodzącej z trzeciego kwietnia.

A brzmiała ona tak:

Wczoraj w godzinach popołudniowych doszło do tragicznego w skutkach wypadku drogowego na trasie poznańskiej za Warszawą. Fiat 125p zjechał nieoczekiwanie na przeciwległy pas ruchu i zderzył się z ciężarówką. Jej kierowca wyszedł z kraksy bez szwanku. Prowadząca auto kobieta zginęła na miejscu, druga walczy o życie. Jak poinformował ordynator szpitala na Woli, siedmioletnia dziewczynka zapadła w śpiącz­kę i jej stan określa się jako beznadziejny.

Byłem w szoku. Serce mi łomotało jak sztandar na wietrze, gdy odpowiednim pokrętłem ustawiałem ostrość na ekranie i przeglądałem kilka następnych mikrofilmów z kolejnych numerów tychże gazet. Ten sam popularny warszawski dziennik donosił, że dnia czwartego kwietnia 1983 roku w szpitalu zmarła nie odzyskawszy przytomności Magda F.

Doznałem olśnienia! Znalazłem „wspólny mianownik"! Miałem Komę! Wiedziałem, skąd ten jego pseudonim - „koma" z greckiego zna­czy przecież „śpiączka".

Ów tragiczny wypadek z drugiego kwietnia 1983 roku, którego epilog nastąpił dwa dni później w szpitalu, miał ścisły związek z kradzieżą pasteli w Muzeum Narodowym. Czy to właśnie Fijałkowski był owym fałszerzem, dla którego śpiączka córki urosła do symbolu życiowej trage­dii, wiecznego cierpienia, które zrodziło zuchwałą myśl o fałszerstwie? Wszystko wskazywało na niego. „Wspólnym mianownikiem" z wielkim polskim portrecistą Wyspiańskim była - zdaje się - osoba córki. Jak wie­my, krakowski artysta malował swoje dzieci, w tym ze szczególnym upodo­baniem portretował właśnie córkę. Czy zatem rozpacz Fijałkowskiego po stracie ukochanej córeczki nie była kluczem do rozwiązania tej sprawy? Czy istnieje jakiś standardowy wzorzec zachowań po stracie bliskich osób? Ludzie zazwyczaj zachowują się irracjonalnie. A co zrobił po stracie swo­jej Urszuli nasz wielki poeta Jan Kochanowski? Napisał wstrząsające „Treny".

Fijałkowski nie był tak zdolny jak Wyspiański, ale z pewnością miał talent i posiadł tajniki malarstwa krakowskiego artysty. Nie potrafiąc stworzyć własnego oryginalnego stylu, wybrał fałszerstwo jako rodzaj twórczości, które dawało upust bezkresnemu cierpieniu. Być może dodat­kowo w grę wchodziły jakieś dawne, niezaleczone kompleksy Fijałkow­skiego jako malarza. To było możliwe - studiował przecież w ASP, a został krytykiem sztuki. Wprawdzie próbował malować pejzaże i por­trety córki Magdy o szmaragdowych oczach (pod pseudonimem Wróblik), ale trudno było uznać te obrazy za dzieła sztuki. I dlatego postanowił połączyć przeciętny w sumie talent malarski z wielką wiedzą o Wyspiań­skim. Porwał się na Muzeum Narodowe i samego Wyspiańskiego! Arty­styczne bluźnierstwo!

Teraz to zobaczyłem lepiej, te pejzaże w złotych ramach sygno­wane nazwiskiem Wróblik, sprzedawane przez Proroka przy Barbakanie i przez nieznanego handlarza na Kole! Czy te landszafty nie były przypad­kiem ujęciami zagajników w Podkowie Leśnej?

Wracając do ministerstwa byłem już niemal pewny, że znalazłem złodzieja i fałszerza pasteli Wyspiańskiego.

Dlatego zaraz po przyjściu do biura zadzwoniłem do Komendy Głównej i zaskoczonej podinspektor Koper opowiedziałem o moim od­kryciu. Potem to samo powtórzyłem już w szczegółach równie zaskoczo­nym Monice, Pawłowi i koledze Żmijewskiemu. Rozmawialiśmy kilka godzin o tej sprawie, zaniedbując inne obowiązki.

- Gratuluję - powtórzył któryś raz z rzędu kolega Żmijewski. - Dobra robota, szefie. Ale pasteli jak nie było, tak nie ma. Ten Fijałkow­ski mógł je komuś sprzedać. Może je zniszczył...

- Ano zobaczymy, co przyniesie policyjna rewizja.

Przed szesnastą zadzwoniła podinspektor Koper, która oświad­czyła, że policja wszczęła już śledztwo przeciwko Fijałkowskiemu. Wcze­śniej nie było podstaw do przeprowadzenia rewizji. Należało zatem cze­kać na wynik dochodzenia. Dowiedzieliśmy się też, że krytyk Krempl wciąż nie pokazywał się w swoim domu na Ursynowie. Nikt nie wiedział, gdzie jest i co robi.

Jedząc skromny obiad w swojej kawalerce, myślałem wyłącznie o Fijałkowskim. Ten człowiek musiał niemało przeżyć. Przypominał du­cha, a zawdzięczał to niezdrowej bladości twarzy. Zamknięty w czterech ścianach swojej twierdzy zamknął się równocześnie w swoim wnętrzu. Od tamtych dni minęło dwadzieścia lat, a on wciąż nie potrafił pogodzić się ze śmiercią córki.

Dziwne, że Krempl nie wspomniał o tragedii Fijałkowskiego. A przecież powinien był o tym wiedzieć. Gdy go zapytałem o Fijałkow­skiego, zbył mnie byle jakim wyjaśnieniem o problemach rodzinnych tam­tego. Ładne mi problemy! Śmierć córki i żony. Jakby nie było, po tej tra­gedii Fijałkowski skończył z zawodem krytyka i popadł w kliniczną sa­motność.

Krempl nie był z nami do końca szczery. Być może szukał na własną rękę pasteli z Muzeum Narodowego? Może nawet wpadł na trop Komy i wiedział, kto nim jest (to on kupował obrazy ze złotymi ramami na Starówce i na Kole). Dlatego zafundował nam różne kłamstwa, na przy­kład to o rzekomej piątkowej mszy w kościele na Piwnej, na którą miał przychodzić co tydzień Fijałkowski. Wszystko po to, abyśmy nie wpadli na trop Fijałkowskiego, gdyż to Krempl miał go ostatecznie zdemasko­wać. Pewnie dlatego „chronił" go przed opinią publiczną. Ich dawna nie­nawiść była doskonałym parawanem dla jego planów. Gdzie zatem podziewał się teraz Krempl? Czy szukał ukrytych gdzieś przez Fijałkow­skiego pasteli?

Przed siedemnastą mój wzrok utknął na zegarze, a myśl powróci­ła do Krempla. Po chwili wykonałem jeden pilny telefon i schodziłem już po schodach kamienicy, zakładając w pośpiechu kurtkę. Zanim pojecha­łem do Łazienek, udałem się na pasaż za „ścianą wschodnią", gdzie mie­ścił się salon piękności. Było dosyć ciepłe popołudnie, więc na chodniku ustawiono stoliki z parasolami.

Przy jednym z nich zauważyłem kolegę Żmijewskiego, do które­go zbliżał się dostojnym krokiem starszy, szpakowaty mężczyzna. Coś mnie tknęło i schowałem się w drzwiach na tyłach domu towarowego. Miałem nosa, gdyż Żmijewski jak na zawołanie odwrócił się za siebie, jakby w obawie, że może być obserwowany, zlustrował cały deptak po­bieżnie i zaraz uspokojony zaproponował starszemu mężczyźnie, aby usie­dli wewnątrz kawiarenki.

„Co tu się dzieje?" - zastanawiałem się, stojąc cały czas w drzwiach.

Nie miałem pojęcia, z kim się spotkał Żmijewski, ale charakter tego spotkania pachniał konspiracją. I to w takim miejscu! Toż nie tak dawno kolega Seweryn obserwował tutaj salon piękności, a po porwaniu przez Baturę wydawało się, że więcej tu nie przyjdzie. A tu, proszę bar­dzo! Spotykam go z jakimś elegancko ubranym starszym panem w pobli­żu salonu piękności, w którym pracowała Regina Skalska. A jeśli byłem po prostu przewrażliwiony?

Żmijewski wyszedł ze szpakowatym mężczyzną, pożegnał go i poszedł do salonu. Dłuższą chwilę nie wychodził. Kompletnie zdezo­rientowany odważyłem się wyjść z ukrycia i zbliżyć do wielkiej i czystej szyby wystawowej salonu. Przystawiwszy do niej swój nos starałem się wypatrzyć kogokolwiek. I udało mi się. Zauważyłem Żmijewskiego uci­nającego sobie na schodkach prowadzących na górę słodką rozmowę z Reginą. Śmiali się i rozmawiali, nie bacząc na nic i na nikogo.

„Co tu się dzieje?" - powtórzyłem w myślach.

Wyglądało na to, że kolega Żmijewski podrywał w najlepsze Re­ginę. Czy dalej bawił się w detektywa i chciał podejść moją sąsiadkę? Na to wychodziło. Ale szybko zmieniłem zdanie, bo Regina niespodzie­wanie zmierzwiła pieszczotliwie dłonią czuprynę magistra. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na tę scenę i, daję słowo, poczułem gniew eksplodujący w moim wnętrzu. A tu jeszcze jakby było mi mało, Regina ujęła Żmijew­skiego za rękę i poprowadziła szelmowsko schodami na górę. A mnie przy­wróciła dopiero do rzeczywistości ładna dziewczyna po drugiej stronie szyby, która zauważyła podglądacza i ręką dawała mi znaki do odwrotu. Czmychnąłem czym prędzej, aby nie zauważyli mnie tutaj Regina i magister.

***

W tę środę Łazienki były cudownie odprężające. Największy kom­pleks ogrodów w Europie tłumił szum metropolii i w zamian proponował ciszę i mnóstwo świeżej zieleni. Na brzegu stawu suszyły się kaczki, a po jego spokojnej tafli pływała dostojnie para łabędzi. Ale dzisiaj ta cudownie relaksująca kraina nie zdołała ukoić moich nerwów. Powód już znacie - była nią idylliczna scena na schodach salonu. Regina z kolegą Żmijewskim! Toż to dopiero sensacja! Większa niźli jej znajomość z Baturą. Nie dawało mi to spokoju, ba, doprowadzało mnie to wprost do szaleństwa. Tak, byłem zazdrosny! Kpiłem sobie z tego, że cecha ta należała do brzyd­kich stron naszej natury. Byłem zazdrosny. Ale jednocześnie nie znosiłem kłamców, a zdaje się, że byłem oszukiwany, I to podwójnie - przez kobie­tę i swojego pracownika.

„Czyżby Regina była tak bardzo kochliwą kobietą" - myślałem. „A Żmijewski? Ukrywał przed nami swoją naturę uwodziciela? Zakocha­li się w sobie czy co?"

Stanąłem na mostku z twarzą zwróconą na Pałac na Wodzie. Wzią­łem kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić. Jednocześnie obiecałem sobie zająć się sprawą Reginy i magistra następnego dnia. Teraz miałem do wykonania inne zadanie, choć nie liczyłem zbytnio na jakikolwiek sukces.

Niezwykle ostrożnie zbliżałem się do amfiteatru wschodnim brze­giem stawu, mijając spacerujące dumnie alejką wszechobecne pawie. Te wyniosłe ptaki zdawały się odgrywać tutaj rolę boskich istot, głównych rezydentów, ich królewski chód przeczył dominacji rodu ludzkiego nad światem zwierząt. Jeden z pawi zagrodził mi drogę i chwilę zastanawiał się, co robi tutaj ten intruz, czyli ja? Po chwili ruszył przez trawnik niczym myśliciel próbujący rozgryźć tajemnicę własnego bytu - „muszę być kimś ważnym, skoro ludzie pobudowali dla mnie i mojej pawiej ro­dziny te wszystkie wspaniałe budowle i zasadzili tyle pięknych drzew oraz kwiatów".

W pierwszych rzędach bliżej wody siedziało kilku melomanów i nie było wśród nich krytyka Krempla. To jego spodziewałem się spotkać dzisiaj w tym miejscu. Na wznoszących się schodkowo rzędach ławek półokrągłej budowli panował już niezły ścisk, ale nic dziwnego, skoro miało zagrać znane w Polsce trio klasyczne. Ale oto w trzecim rzędzie zauważyłem opalonego Krempla, który podkładał pod siedzenie gazetę. Był odwrócony do mnie plecami, więc szybko usiadłem na niżej położo­nej ławce blisko alejki biegnącej brzegiem stawu i dzielącej widownię na dwie nierówne części. Krempl usiadł schowawszy się za jakimś wysokim osobnikiem. Co pewien czas dyskretnie obserwowałem go. Założył na głowę kremowej barwy kapelusz w rodzaju panamy, a na nos wsadził prze­ciwsłoneczne okulary. Było to dziwne, gdyż słońce chyliło się już ku za­chodowi i Łazienki tonęły w szarej rzeczywistości.

Byłem pewny, że Krempl był zamieszany w aferę z portretami. Nie wiedziałem tylko, jaką odgrywa w niej rolę.

A zatem zdecydował się wrócić do stolicy. Mogło być i tak, że przez cały czas był w mieście, tylko specjalnie nie dawał znaku życia. Zresztą, gdyby miał czyste sumienie, nie chowałby się teraz za jakimś olbrzymem i nie zakładał na nos tych okularów. Chciał pozostać incogni­to, utrudnić ewentualne rozpoznanie go. Kogo się obawiał? W co grał?

Koncert zaczął się krótką prezentacją tria muzycznego, przygasły światła nad sceną i muzycy rozpoczęli koncert. Od tej pory obserwacja Krempla stała się wręcz niemożliwa, gdyż nad widownią zapanował mrok utrudniający identyfikację dziesiątek głów, nad którymi unosiły się kłęby siwego, nikotynowego dymu. Tylko pierwsze rzędy, te znajdujące się najbliżej rowu i sceny pochłaniały resztki jej światła. To nie Krempl dla mnie, ale ja dla Krempla stanowiłem obiekt obserwacji. Siedziałem niżej i bli­żej sceny. Zwróciłem twarz na wyspę i oddałem się muzyce, z rzadka zerkając w ciemne miejsce, w którym siedział Krempl.

Gdzieś w połowie koncertu drgnąłem zaskoczony obecnością Krempla na schodkach amfiteatru. Krytyk schodził w dół i omijał rząd kolan sąsiedniego sektora. Wychodził. Ruchy miał spokojne, nieznacznie zdradzające pośpiech.

„Chyba mnie zauważył" - pomyślałem.

Myliłem się. Krempl, zbliżając się do metalowej barierki, ani razu na mnie nie łypnął. On nawet nie wiedział, że tutaj jestem. Uciekał przed kimś innym. I wtedy dostrzegłem opartego o ścianę widowni Baturę. Stał po drugiej stronie łuku na prawo i czujnym wzrokiem odprowadzał opusz­czającego widownię Krempla. Nie zauważyłem wcześniej przyjścia Je­rzego, więc musiał nadejść od strony Pałacu na Wodzie. Krempl go za­uważył i postanowił uciec.

Po co przyszedł tutaj Batura, było oczywiste - chciał „porozma­wiać" z Kremplem. Tyle że Krempl nie chciał gadać z Baturą.

Nie wstałem i nie poszedłem za Kremplem, tylko obserwowałem, co zrobi Jerzy. A zrobił coś, co zmusiło mnie do natychmiastowego opusz­czenia widowni. Wycofał się nagle i zniknął za ścianą widowni. Pewnie chciał okrążyć amfiteatr od tyłu i dogonić uciekającego przed nim Krempla.

Opuściłem swój rząd. Alejką brzegową szedł Krempl, a już z tyłu za nim truchtał Batura okrążywszy wcześniej łukowate wybrzuszenie amfiteatru. Biegł przez trawnik, aby dorwać Krempla.

W pewnym momencie Krempl stanął, a po nim zatrzymał się Ba­tura. Dzieliła ich odległość niespełna czterdziestu metrów i w normalnych warunkach Jerzy nie miałby problemów ze schwytaniem starszego od sie­bie mężczyzny. Jednak warunki nie były normalne. Oto przed Kremplem pojawił się w odległości dwudziestu metrów wspólnik Batury - ostrzyżo­ny na jeża młody osobnik bez szyi. Szedł szybko w kierunku Krempla i dyskretnie dawał Baturze znaki ręką.

Krempl natychmiast się wycofał. Odwrócił się plecami do osiłka i powiódł wzrokiem po Baturze idącym trawnikiem. Znalazł się w pułap­ce, nie miał bowiem dokąd uciekać. Zawrócił i rzucił się biegiem w moją stronę. Ale po przebiegnięciu dwudziestu kroków nadział się już na mnie. Stanąłem przed nim i nie za bardzo wiedziałem, co mam robić. Krempl był bardziej zdecydowany i nie zastanawiając się długo, odepchnął mnie od siebie. Upadłem z jękiem i leżąc na trawie widziałem, jak Krempl ucie­ka na wysepkę, na której jest usytuowana scena amfiteatru. Aby się na nią dostać, należało przejść po wąskiej i wiszącej kładce z boku sceny, przy­pominającej trap na jachcie, i właśnie tą kładką biegł teraz Krempl, a zdziwione oczy widzów odprowadzały jego szerokie plecy i bujającą się mocno konstrukcję. Nawet muzycy nie omieszkali zerknąć na kładkę i było widać, że są zaniepokojeni incydentem; wydawało mi się, że któryś z nich pomylił nuty.

Na szczęście nikt się mną nie interesował. Osiłek Batury dopadł kładki i biegł po niej ciężko, nie zważając na odgłosy konsternacji docho­dzące z widowni. Muzyczne trio grało jednak bez zmian - palce muzyków posłusznie wykonywały rozkazy płynące z wyćwiczonej części mózgu i tylko oczy nieposłusznie błądziły w kierunku kładki.

Zaraz jednak sonatowe presto grane przez muzyków znacznie zwolniło do pokracznego allegretto, a stało się to za przyczyną warkotu, jaki przeszył wyspę. Muzyka ze sceny raziła teraz uszy widzów żenującą dysharmonią, a warkot niósł się spokój na wodą stawu po całych Łazien­kach. Ten warkot znałem dobrze, gdyż tak hałasowały silniki łodzi. Za­trzepotały za wyspą skrzydła ptaków spłoszonych łodzią odrywającą się z hałasem od wysepki.

Zrozumiałem, że Krempl wsiadł do jakiejś łodzi z silnikiem, za­cumowanej po drugiej stronie wysepki. Cwaniak pojął, że lepiej będzie zaryzykować ucieczkę, aby jak najszybciej dopaść przeciwnego brzegu. Batura dopiero teraz to zrozumiał i biegiem rzucił się brzegiem, aby okrą­żyć staw. Jego ogłupiały wspólnik wycofywał się kładką na ląd i kiedy mnie mijał, potrącił mnie. I znowu upadłem, a publiczność podniosła się z ławek i przeciągle zawyła.

Batura biegł alejką i już znikał za opadającymi gałęziami drzew. Truchtem ruszyłem w jego kierunku. Zza drzewa wyłonił mi się wreszcie widok na staw: łódź, którą uciekał krytyk, zbliżała się do zachodniego brzegu.

Batury już nie widziałem. Pewnie znajdował się na południowym brzegu i modlił się, aby w porę dopaść Krempla; każda sekunda tego pościgu była dla niego ważna. Ale Krempl był już blisko celu. Dziób nie­bieskiej łodzi zarył w stromy brzeg i Krempl z nadzwyczajną jak na star­szego mężczyznę sprawnością wdrapał się po skarpie na brzeg.

Wtedy moją uwagę zwrócił kolejny epizod. Ktoś minął mnie tak zwanym elektroluksem, takim małym i cichym pojazdem kołowym napędzanym akumulatorem. Taki pojazd służył tutaj do transportu naziem­nego, szczególnie chętnie korzystały z tych pojazdów restauracje i ka­wiarnie. Szybkość rozwijana przez elektroluks nie była imponująca, ale można nim było dogonić uciekającego i wysportowanego człowieka. Taki pojazd posiadał na pewno jedną niezaprzeczalną zaletę - kierujący nim osobnik nie męczył się i mógł zaoszczędzić siły na później.

W tym oto pojeździe ujrzałem Pawła! To z nim bowiem umówi­łem się telefonicznie w Łazienkach, ale ponieważ spóźniłem się na kon­cert, zapomniałem o nim. A ten pewnie zauważył Baturę wcześniej ode mnie i dlatego nie mógł do mnie podejść. Obserwował Jerzego i w odpo­wiednim momencie ruszył za nim w pościg.

To wszystko było tyleż zabawne, co dramatyczne - na oczach spo­kojnych warszawiaków i turystów rozgrywał się pościg niczym z sensa­cyjnego filmu. Krempl znikał gdzieś za drzewami po drugiej stronie brze­gu, Batura gonił go od południowej strony, a bliżej mnie gonili całe to towarzystwo Paweł na elektroluksie i wspólnik Batury. Ten ostatni został już wyprzedzony przez Pawła, ale nadal nie rezygnował z pościgu. Gdy jednak zauważył wybiegających zza drzew policjantów, na czele których dojrzałem podinspektor Koper, natychmiast zdezerterował i czmychnął w krzaki. Tchórz. Na szczęście widziałem, dokąd pobiegł. Wybrał wąską alejkę za amfiteatrem, która biegła pomiędzy rzędami smukłych modrze­wi na sam szczyt skarpy. Za nią znajdował się starannie wypielęgnowany kącik - ulubione miejsce miłosnych schadzek młodych warszawiaków. Pełno tam było oczek wodnych, kamiennych dekoracji i rzadkich okazów krzewów oraz kwiatów. Pobiegłem tam.

Nie doszedłem nawet do żywopłotu, gdy zza niego dobiegł mnie jęk mężczyzny. Nie zważałem teraz na policyjne gwizdki i słowne ostrze­żenia, jakie padały z południowego brzegu stawu. Pościg za Kremplem i za Baturą zwrócił uwagę wszystkich obecnych na terenie Łazienek lu­dzi. Nikt jednak nie interesował się tym, co działo się w kuluarach tego widowiska, za amfiteatrem.

Z trwogą przecisnąłem się przez krzaki i ze zdumieniem zobaczy­łem dwóch osobników. Jeden z nich, ów wspólnik Batury, leżał na ziemi obezwładniony przez drugiego. Gdy odwrócił się do mnie spłoszony moją obecnością, w bladym świetle księżyca ukazała się zawzięta twarz kolegi Żmijewskiego. Takim nigdy go nie widziałem i w duchu dziękowałem Bogu, że to nie ja leżałem teraz na kamiennej ścieżce obok oczka wodnego.

Krempl oddał się w ręce policji, zaraz po tym jak z megafonu dano mu ostrzeżenie. Panna Koper - podobnie jak ja i Batura - przewi­działa, że Krempl odwiedzi dzisiaj Łazienki. Od lat przychodził na środo­we koncerty odbywające się w amfiteatrze i tym razem nie zawiódł.

Nasz sprytny Jerzy uciekł jednak Pawłowi i policji. Na całe szczę­ście Żmijewskiemu udało się udaremnić ucieczkę wspólnikowi Jerzego, człowiekowi, który zapadł magistrowi głęboko w pamięci. To on właśnie - by użyć słów Żmijewskiego - torturował go w starym barakowozie na ulicy Instalatorów.

Zaplanowana na dziś akcja policyjna skończyła się zatem połowicz­nym sukcesem, ale dostarczyła stołecznej prasie prawdziwej sensacji.

Staliśmy przed Komendą Główną na Puławskiej w trójkę: ja, Paweł i Żmijewski. Zmęczenie zeznaniami ustąpiło przed chłodem wiosennej nocy, więc jeszcze przez kilka minut udało nam się pogadać.

- Myśleliście, że jestem mięczakiem, co nie? - uśmiechał się do nas jadowicie Żmijewski. - To wam pokazałem, na co mnie stać.

- Nikt nie uważał pana za mięczaka - oburzyłem się. - Od razu wydał mi się pan nietuzinkowym facetem.

- Naprawdę? - ożywił się i popatrzył na mnie zadowolony z kom­plementu.

- A tak - pokiwałem głową. - Już tydzień temu śledził nas pan w Łazienkach.

Kolegę Żmijewskiego zatkało.

- Widział mnie pan? - zapytał ostrożnie.

- Tydzień temu tak, ale dzisiaj nie widziałem - przyznałem.

- Chyba nie ma pan do mnie żalu, że przyszedłem dzisiaj do Łazie­nek? - popatrzył na mnie z ukosa. - Wy mi też nie zdradziliście swoich planów. Ukrywacie wiele sekretów przede mną. Dlatego uważam, że je­steśmy kwita.

- A może chcesz zgarnąć nagrodę pani minister dla siebie? - za­uważył odważnie Paweł.

- Przecież jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki nie mogę! - prychnął, ale unikał mojego wzroku. - Tak jak i wy nie możecie. Chcę po prostu pokazać, że nadaję się do tej pracy. Mówi się, że wasze metody pracy są przestarzałe i...

- Kto tak mówi? - poczułem rozdrażnienie.

- Nieważne - machnął ręką, aby zbagatelizować wymowę swoich słów, bo poczuł, że za daleko się zapędził. - Nie pamiętam. Nie chcę pa­miętać. Czy to ważne? W końcu ująłem bandziora i mamy Krempla. Peł­ny sukces! Powinien pan się cieszyć, szefie.

- Cieszyć się będę, gdy zobaczę oryginalne pastele Wyspiańskie­go - rzekłem.

Pożegnaliśmy się niebawem.

O magistrze Żmijewskim myślałem ostatnio w kategoriach zagad­ki. Ten człowiek ukrywał coś przed nami - miałem przed oczami tajemni­czy uśmiech, który zawisł na jego twarzy w biurze, a także wizytę w salo­nie piękności Reginy i spotkanie ze szpakowatym mężczyzną na deptaku obok salonu, i w kółko mi powtarzał, że mówi się o mnie różne rzeczy. To wszystko wymagało wyjaśnień. Jednak najpierw należało się wyspać.

Przesłuchanie dwóch złapanych w Łazienkach mężczyzn zapowia­dało rychłe zakończenie całej sprawy. Ten wspólny sukces policji i nasze­go departamentu przyniósł odpowiedzi na kilka podstawowych pytań. Pod­inspektor Koper była tak dobra, że wczesnym popołudniem pozwoliła nam odsłuchać taśmę z przesłuchania Krempla i wspólnika Batury. Oto fragment zeznań Krempla.

- Nie jestem Komą - usłyszeliśmy z głośników szept przegrane­go Krempla. - I nie mam pasteli Wyspiańskiego. Fałszerstwo to robota Fijałkowskiego. Naprawdę. Dowiedziałem się o rym niedawno. Powiem więcej, on to zrobił ponad piętnaście lat temu. Przekupił strażnika. Dworzak wpuszczał go w nocy do galerii na pierwszym piętrze. Pewnie pod pretekstem pisania pracy naukowej. Kiedyś nie mieliśmy takiego hopla na punkcie bezpieczeństwa zbiorów muzealnych. Pamiętacie kradzież z Muzeum Śląskiego w 1956 roku? Złodzieje weszli do gmachu przez niedomknięte okno w piwnicy. Ukradli dwadzieścia siedem tysięcy srebr­nych przedmiotów! Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Dzisiaj Fijałkowski nie mógłby powtórzyć swojego numeru. Ale w połowie lat osiemdziesią­tych jeszcze mógł. Na pierwszym piętrze muzeum, noc w noc oglądał do woli pastele Wyspiańskiego, analizował każdy element dzieł, na przykład stan zniszczenia kartonów, które miały przecież ponad osiemdziesiąt lat, stopień wykruszenia się pasteli, zamazania rysunku, sposób zapisu sygnatury. W ten sposób każdy detal został przez niego dokładnie zanotowany, porobił zdjęcia i dopiero potem, dysponując całą bazą danych o orygina­łach, skopiował je poza murami Muzeum Narodowego. Fijałkowski już wcześniej miał częsty kontakt z oryginałami, gwarantował mu to zawód krytyka, napisał wszak w latach siedemdziesiątych kilka prac naukowych na temat portretów Wyspiańskiego, z wykształcenia był malarzem, skoń­czył ASP... Ale kto by przypuszczał, że przyzwoity w sumie krytyk posu­nie się do przestępstwa? Powiem szczerze, do dziś nie mogę w to uwie­rzyć. Owszem, wyzywałem go publicznie w polemikach od różnych takich, i on mnie nie oszczędzał, ale to były emocje, nerwy, walka... wte­dy każdy z nas uważał, że ma rację. Fijałkowskiego popchnęła do kradzie­ży i fałszerstwa osobista tragedia. W 1983 roku zginęła w wypadku samo­chodowym jego żona, a po kilku dniach śpiączki ukochana córka Magda. Fijałkowski załamał się nerwowo. Kto by się nie załamał? Przeprowadził się ze śródmieścia i zamieszkał za miastem. Wynajmował u jakiegoś ba­dylarza dwa pokoje. Nikt wtedy nie wiedział, gdzie on mieszka. Jedno­cześnie po kilku latach milczenia zrodził się w jego chorym umyśle po­mysł kradzieży i podmiany portretów Wyspiańskiego. Może nie widział sensu swojego marnego żywota? Może zżerały go kompleksy, że nie został wybitnym malarzem...? Nie wiem! Wiem jedno, to on zamienił w Muzeum Narodowym tych pięć portretów. Wyłącznie portrety dziew­czynek! Aluzja do straty córki jest nadto widoczna, prawda? Dokonał tej zuchwałości w drugiej połowie lat osiemdziesiątych! W okresie, gdy sys­tem zabezpieczenia skarbów kultury narodowej nie działał na takim po­ziomie jak dzisiaj. A falsyfikaty są cudowne, muszę to przyznać jako krytyk i przeciwnik Fijałkowskiego. Genialne! Nikt przez lata nie poznał, że to fałszywe obrazy. Wiedział o tym tylko Fijałkowski i strażnik muzealny Dworzak. Ten drugi szybko przeszedł na wcześniejszą emeryturę i za pie­niądze otrzymane od Fijałkowskiego (ten wciąż dostawał pieniądze ze wznowień jego książek o polskim malarstwie) żył sobie skromnie, ale dostatnio. Fijałkowski wynajmował kwaterę u rodziców jego drugiej żony i tak się spotkali. Niestety, Dworzakowi zmarło się w połowie lat dzie­więćdziesiątych. Aleksandra Wróblik wyjechała za ocean. W ten oto spo­sób został tylko jeden człowiek, który wiedział, że w Muzeum Narodo­wym wiszą falsyfikaty. Fijałkowski. Groteska pełną gębą. Nikt się nie poznał na mistyfikacji. Nawet ja. A przecież kilka razy oglądałem pod koniec lat osiemdziesiątych owe pastele. Nic nie dała inwentaryzacja zbio­rów dokonana na początku lat dziewięćdziesiątych. Komu by przyszło do głowy poddać pastele analizie chemicznej i fizycznej. Nikt nie zauważył też owych mikroskopijnych sygnatur „Koma".

- Ale pan zorientował się, że Fijałkowski jest Komą? - rzekła chodnym głosem podinspektor. - Jakim cudem?

- To nie cud, a przypadek. Przypadkowo natknąłem się na Kole na portret dziewczynki o szmaragdowych oczach. Wiecie, jeden z tych w złotych ramach. Bez trudu rozpoznałem w dziewczynce z portretu Mag­dę, córkę Fijałkowskiego. Kupiłem go. Było jasne, że to dzieło mojego dawnego adwersarza. Moje śledztwo wykazało, że obrazy w złotych ra­mach sprzedawał w latach dziewięćdziesiątych Dworzak. Wydało mi się to dziwne. Fijałkowski malował portrety córki sygnowane jako Wróblik, a strażnik muzealny je sprzedawał. Postanowiłem to sprawdzić. Odwie­dziłem Fijałkowskiego w Podkowie Leśnej, gdzie zamieszkał po śmierci rodziców żony, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Z wielkim trudem roz­poznałem go. Od razu zrozumiałem, że zdziwaczał, a raczej popadł w obłęd. Pokazałem mu portret w złotych ramach, ale nie zdążyłem otworzyć ust, gdy Fijałkowski przyznał się do wszystkiego. Do kradzieży pasteli Wy­spiańskiego! Jak mnie ujrzał, pomyślał, że go zdemaskowałem. Bo po cóż innego bym go odwiedził? Ja - jego wróg numer jeden?

- A pan postanowił zachować tę tajemnicę dla siebie?

- Wie pani, Fijałkowski nie chciał zdradzić, gdzie są oryginalne portrety Wyspiańskiego! A bardzo chciałem je odzyskać.

- I dlatego zadzwonił pan anonimowo do Muzeum Narodowego z rewelacją o fałszywych portretach?

- No tak, żeby zmiękczyć Fijałkowskiego, nastraszyć, zmusić do mówienia! Nie przypuszczałem, że ludzie chorzy psychicznie mogą być tak twardzi. Żadne racjonalne argumenty do nich nie trafiają. Oni żyją w innym świecie wartości.

- Co dalej? - pytała podinspektor Koper. - W dalszym ciągu historii krył pan Fijałkowskiego. Dlaczego nie poszedł pan prosto na po­licję?

- Może to był błąd, ale to ja odkryłem prawdę o falsyfikatach wiszących w Muzeum Narodowych i to ja chciałem je odzyskać dla naro­du polskiego.

- Aby zdobyć nagrodę, hę?

- A co w tym złego? - żachnął się Krempl. - Jak mi gwizdnęli rok temu portfel na Kole, to policja odesłała mnie z kwitkiem do domu. Dla­czego ja miałbym nie odzyskać tych pasteli, skoro policja działa tak opie­szale?

- Wróćmy może - policjantka chrząknęła poirytowana ostatnią uwagą krytyka - do tych obrazów w złotych ramach.

- To autorskie dzieła Fijałkowskiego. Niezbyt ambitne kompozy­cje, przeważnie pejzaże Podkowy Leśnej i okolicy. Namalował kilkana­ście takich prac, które Dworzak sprzedawał w Warszawie mniej znanym handlarzom w okresie, gdy obu panom pogorszyła się sytuacja finansowa. Podobno sam Fijałkowski sprzedał swoje landszafty na targu na Kole, kiedy po śmierci Dworzaka nie miał co włożyć do garnka. Kilka tych prac pojawiało się na rynku do dziś. Jak to z kiczami, są nieustannie w ruchu. Otóż, chciałem je wszystkie wykupić, bo te obrazy były śladem prowa­dzącym do Wróblików pod Warszawą, a więc i do Dworzaka, i ostatecz­nie do Fijałkowskiego. Niestety, nie udało mi się dotrzeć do drugiego por­tretu córki Magdy, a chyba po nim trafiliście na trop.

- Czy to pan podrzucił obrazy niejakiemu Bakszyszowi w szopie na działkach na Bemowie? - pytała niestrudzona podinspektor.

Cisza. Krempl długo nic nie mówił, ale wreszcie się przyznał, że chciał wrobić Bakszysza. Krytyk był dobrze poinformowany o postępach naszego śledztwa i znał nazwiska świadków. Mógł uchronić Fijałkow­skiego tylko w jeden sposób - rzucić podejrzenia na kogoś innego. Zrobił to z nawiązką. Najpierw przemówił Fijałkowskiemu do rozsądku i zdobył od niego dwa stare, nieukończone falsyfikaty portretów Wyspiańskiego, które ten trzymał wciąż na strychu w Podkowie Leśnej. Podrzucił je w szopie Bakszysza. Dla mnie wtedy oczywistym wydał się fakt, że ta­jemniczy informator musi znać sekrety śledztwa przeciwko Komie, gdyż zadzwonił nie na policję, a do naszego departamentu. Ten ktoś musiał zatem wiedzieć, że nasz departament zajmuje się tą sprawą. Nie zadzwo­nił na policję, gdyż obawiał się identyfikacji jego osoby po głosie.

Ostatecznie Krempl nie przyznał się do współudziału w kradzie­ży. Uparcie powtarzał, że krył swojego kolegę po fachu, Fijałkowskiego, zaś oryginały i tak by zwrócił, gdyby nie nagłe najście Batury. Batura napadł na niego w środku nocy i zabrał portrety Wyspiańskiego. Krempl przestraszył się i uciekł z miasta. To samo poradził - aresztowanemu dzi­siaj rano - Fijałkowskiemu. Ale ten milczał.

- Fijałkowski pozbył się z domu wszystkich malarskich rekwizy­tów - powiedziała nam policjantka - ale mamy nadzieję, że w areszcie zmięknie. Jak na razie milczy.

Przesłuchanie wspólnika Batury było nie mniej sensacyjne od zeznań Krempla. Według niego Jerzy Batura rzeczywiście zabrał Kremplowi portrety, ale te... zniknęły.

- Zniknęły? - powtórzyłem głucho i z wrażenia wstałem. - Jak to zniknęły?

- Batura chciał odzyskać pastele, ale oczywiście nie marzyła mu się nagroda ufundowana przez ministerstwo. Miał kupca. Bogatego, hoj­nego i anonimowego. Miał dostać za nie pięć razy więcej niż wynosi na­groda. Według wcześniej ustalonego planu ukrył portrety w skrytce baga­żowej numer 112 na Dworcu Centralnym, po które to miał zgłosić się kupiec. Batura zamknął w skrytce obrazy i pojechał w umówione miejsce wręczyć kupcowi kluczyki do owej skrytki. Ale kiedy kupiec otworzył ją, okazała się ona pusta.

- To niemożliwe - jęknęliśmy z Pawłem. - To zgrywy.

- Batura nie ma pojęcia, kto sprzątnął te portrety. Złodziej musiał go obserwować, jak ukrywał w skrytce obrazy. Gdy Batura pojechał na spotkanie z kupcem, złodziej dostał się do skrzynki i zabrał je. Batura pomyślał o krytyku Kremplu, że ten nie dał za wygraną i postanowił ode­brać mu pastele. Przeświadczenie to wzmacniał fakt, że Krempl zniknął. To dlatego Batura zaczaił się na niego w Łazienkach. Resztę znacie.

Tego dnia późno wróciłem do domu. W głowie szumiało mi od nadmiaru wrażeń i faktów, którymi uraczyli nas przetrzymywani w aresz­cie Krempl i wspólnik Batury. Wiele spraw nie doczekało się wyjaśnienia. Przede wszystkim nie znaleziono portretów Wyspiańskiego, a ze świado­mością, że oryginalne pastele wciąż były w niepowołanych rękach ciężko jest zasnąć człowiekowi zajmującemu się ochroną zabytków w kraju.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

NOCNA WIZYTA REGINY I ZWIERZENIA • IDĘ PO WALDUSIA • ZNOWU PODEJRZLIWY • KELNERKA I TAJEMNICZA TUBA REGINY • W DRODZE DO MAGDALENKI • NIEPRZYTOMNY PAWEŁ • NARADA W HOTELU „CEZAR" • NUMER TELEFO­NU KUPCA • POŚCIG ZA BMW • TRAKTOR, CZYLI KĄPIEL W STAWIE • RATUJEMY PASTELE WYSPIAŃSKIEGO

Przed zaśnięciem zapukała niespodziewanie Regina.

Jej wizyta rozbudziła mnie, ale nie było to uczucie nieprzyjemne. Regina, widząc mnie odzianego jedynie w pidżamę, bąknęła, jak bardzo jest jej przykro, że przeprasza, ale chciała pogadać i tak dalej.

- Czuję się taka samotna, Tomaszu - mówiła smutnym, załamują­cym się głosem, gdy ja robiłem w kuchni herbatę. - Ostatnio nie masz dla nas czasu, więc pomyślałam, że wpadnę na minutkę.

Ja jednak byłem niewzruszony na jej dopraszający się zrozumie­nia ton. Czyż mogłem zapomnieć, że do jej salonu w centrum stolicy przy­chodził kolega Żmijewski? Ale zaraz! Mogło być też i tak, że niesłusznie czepiałem się jej. Przecież Żmijewski mógł przychodzić do salonu pięk­ności wyłącznie po to, aby szpiegować Reginę, a ona biedna o niczym nie wiedziała. Żmijewski wciąż tropił kobietę, licząc, że w końcu przyjdzie do niej Batura. Czemuż zleciłem mu obserwację Reginy?! On uparcie pragnął odzyskać obrazy Wyspiańskiego, wciąż marzył o stołku dyrektora departamentu. A ja niesłusznie oskarżałem moją piękną sąsiadkę o kon­szachty z tym młodym i nieznośnym facetem. Regina przyznała się już do znajomości z Baturą, wszystko zostało tutaj wyjaśnione, więc czemuż miałaby dalej kłamać? Poza tym Żmijewski był dla niej za młody, a Walduś nawet twierdził, że jego mama lubi starszych mężczyzn. To raczej Żmijewskiemu powinienem się lepiej przyjrzeć. To on spotykał się z ja­kimś bogatym, szpakowatym gościem w kawiarence opodal salonu. To on był w tej grze mocno podejrzany. Mój własny pracownik. Co za skandal!

Odsunięciu podejrzeń od Reginy towarzyszyło uczucie ulgi, cu­downe odprężenie i lekkość ducha.

- Widzieliśmy cię z Waldusiem w telewizji - przywrócił mnie do rzeczywistości głos Reginy.

- Mnie? - stanąłem w progu kuchni z dwoma szklankami herbaty, której o mało nie rozlałem z wrażenia. - Kiedy?

- W związku z tą aferą w Łazienkach - wyjaśniła.

- Ach tak, rzeczywiście, takiej hecy dawno nie przeżyłem. Miałaś niezły ubaw? Nie ma co. Przedstawienie!

- A co z obrazami, Tomaszu? Macie je?

- Niestety. Nie mogę ci zdradzać sekretów śledztwa, ale nie jest dobrze.

- Jaka szkoda. Gdybyś odzyskał już te obrazy, miałbyś więcej czasu dla nas.

- Ale co tam u was? - zmieniłem temat speszony jej otwartością i zadowolony z miłych słów upiłem nieco herbaty. - Jak tam Walduś?

- Trochę się zmienił. Wiesz, nie jest już taki rozlazły, ożywił się, nie leży bezustannie na łóżku i nie gapi się w telewizor czy w ekran kom­putera. Już nie mówi „no", kiedy chce powiedzieć „tak"...

-A jak mówi?

- „No tak".

Zaśmieliśmy się.

- Sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle? Z Waldusiem może być teraz więcej kłopotów. Rozumiesz? Jak był znudzony światem, to łatwiej mi było go upilnować. Ciągle leżał na łóżku.

- Ale tutaj chodzi o jego życie.

- Masz rację - westchnęła i otrząsnęła się z jakichś myśli. - On cię polubił. Wiesz?

- Cieszę się bardzo. A jak się uczy?

- Ma lepsze oceny niż w Poznaniu. Stał się bardziej komunika­tywny. Ale obawiam się, aby nie wpadł w złe towarzystwo. Gdyby tak sprawdzić, co robi z kolegami po szkole, to...

- Nie rozumiem - uniosłem wyżej brwi.

- Wiesz, młodym chłopcom przychodzą do głowy różne głupie pomysły - jęczała. - Kto wie, co robią po szkole? Może palą papierosy? Nie mógłbyś tego dla mnie sprawdzić, Tomaszu? Jesteś w końcu detekty­wem.

Zaśmiałem się pod nosem.

- Co mam zrobić? - zapytałem tłumiąc w sobie rozbawienie jej przesadną troską o syna.

- No wiesz - machnęła rękami. - Na przykład sprawdź, co zrobi Walduś po wyjściu ze szkoły. Na przykład jutro. Kończy po dwunastej na Powiślu. Wiesz, gdzie jest szkoła, prawda? Bo ja nie mogę tam pójść, gdyż od jedenastej do szesnastej pracujemy w plenerze. Zrobisz to dla mnie?

- Dobrze, zrobię. Zajrzę na Powiśle, a potem odstawię Waldusia do domu. Wrócę jednak szybko do ministerstwa. Mamy dużo pracy. Ro­zumiesz mnie chyba?

- Oczywiście. Tak ci dziękuję.

I pocałowała mnie w policzek, a ja poczułem w tym krótkim zbli­żeniu narkotyczną moc jej zapachu. Nie dopiwszy herbaty ruszyła do wyjścia. Odwróciła się jeszcze teatralnie w progu.

- Jutro zapraszam cię na kolację - rzekła tajemniczo, a w jej oczach dostrzegłem uwodzicielską iskierkę. - Do jutra, Tomaszu.

- Dobranoc, Regino.

Zrobiła krok w ciemną klatkę schodową i odwróciła się do mnie raz jeszcze.

- Ach, Tomaszu, gdzie masz tę tubę z materiałem na koszulę, którą ci dałam do przechowania? - przypomniała sobie. - Dam go jutro nowo poznanej krawcowej. Tylko Waldusiowi ani słowa.

- Ani słowa - powtórzyłem.

Dałem jej tubę. A kiedy zniknęła na ciemnych schodach, zamkną­łem drzwi i przez kilkanaście sekund wsłuchiwałem się w stukot jej obca­sów, który niósł się po klatce przyjemnym echem.

Dopiero teraz mogłem spokojnie zasnąć.

***

Następny dzień nie przyniósł żadnych rewelacji w sprawie zagi­nionych portretów Wyspiańskiego. Policja musiała mieć pełne ręce robo­ty, wszak przesłuchiwano Fijałkowskiego, Krempla i wspólnika Batury. Na dalsze rewelacje należało czekać, ale czy można było usiedzieć spo­kojnie? Z drugiej strony, co niby mieliśmy robić?

Interesował mnie złodziej, który ukradł Baturze obrazy. Nadal męczyła mnie sprawa konszachtów Żmijewskiego ze szpakowatym dżen­telmenem. Zastanawiałem się, jaką rolę odgrywał on w tej sprawie? Tak więc, kiedy tylko kolega Żmijewski poprosił o dwie godziny wolnego, tłumacząc się prywatnymi sprawami, wyraziłem na to zgodę.

Po jego wyjściu „obudziłem" ślęczącego nad komputerem Pawła.

- Idź za nim i sprawdź, czy z kimś się nie spotka - poprosiłem. - Weź Rosynanta. Z przyjemnością się przejdę na Powiśle po Waldusia. Panna Monika zostanie i będzie pilnować departamentu.

- A gdyby mnie nagle rozbolał ząb? - droczyła się. - To co?

- Niemożliwe - pokręciłem głową. - Pani ma wszystkie zęby zdro­we. W zeszłym roku zwalniała się pani kilkanaście razy do dentysty. Pew­nie wszystkie wyleczył.

- To była ona. Dentystka - rzekła z powagą.

Paweł wyskoczył z biura jak oparzony, aby nie zgubić Żmijewskiego, a ja spokojnie ruszyłem spacerkiem.

Waldusia ucieszył mój widok. Pewnie liczył na jakieś przygody, które umilą mu nudne jak zwykle popołudnie. Ale się chłopak przeliczył, gdyż szybko zagoniłem go do domu.

- Jak pan się spieszy, to znaczy, że dzieje się coś ciekawego - mówił w drodze do kamienicy. - I chciałem panu powiedzieć, żeby nie przychodził pan do mnie więcej do szkoły. Wstyd mi. Nie jestem dziec­kiem.

- Dorosłym też nie jesteś.

- Niedługo będę. Ale do nikogo z chłopaków nie przychodzą niań­ki. Śmieją się ze mnie!

- Śmieją się z ciebie?

- No - potwierdził swoim starym zwyczajem. - Przecież miesz­kam niedaleko i mogę sam chodzić do szkoły i wracać. Mama powiedzia­ła, że nie będzie już więcej tego robić, więc skąd ta nagła troska?

- Co ty pleciesz, Waldek? - nachmurzyłem się. - Twoja mama przyszła do mnie wieczorem prosić, abym cię zabrał ze szkoły. Nie mówi­ła o waszym nowym układzie.

Prychnął, stanął i ujął się za boki.

- Czy wy ze mnie robicie głupka? - złościł się.

- Uważaj na słowa - upomniałem go.

- A kim pan dla mnie jest? Nie jest pan moim ojcem, prawda? Gdyby się pan ożenił z mamą, to co innego. A tak, to nie ma o czym gadać. Mogę robić, co mi się podoba.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. W sumie miał chłopak ra­cję. Kim dla niego byłem? Obcym człowiekiem. I z pewnością nie potrze­bował niańki! Zdziwiły mnie jednak jego słowa o poczynionych z Reginą ustaleniach na temat jego powrotów ze szkoły. Jeśli zgodziła się, aby wra­cał sam, to czemuż przyszła do mnie wieczorem i zawracała mi głowę Waldusiem? Czy przygnała ją troska o syna?

Znowu obudziła się we mnie podejrzliwość.

„Regina chciała mieć pewność, że dzisiaj o tej porze będę z Waldusiem" - myślałem zdenerwowany. „Nie chciała, abym przypadkowo spotkał ją w innym miejscu Warszawy. Posyłając mnie tutaj, miała pro­blem z głowy".

Ponad dachami mniejszych domów wyłaniała się już szara fasada naszej kamienicy, gdy złapałem Waldusia za rękę i pociągnąłem za sobą na drugą stronę ulicy.

- Co się z panem dzieje?! - wyrywał się. - Dokąd pan mnie cią­gnie?

- Nie pójdziemy do domu.

- Przecież mieliśmy iść do domu!

- Zmieniłem zdanie. Przygoda na nas czeka!

- Serio? - ucieszył się.

Pojechaliśmy autobusem do centrum. Było w tym trochę szaleń­stwa i dziecinady, ale uważałem, że była doskonała pora na wyjaśnienia. Proszę, niech Regina wyjaśni swoją wczorajszą wizytę w mojej kawalerce! Przy okazji pragnąłem wyjaśnić jej znajomość z kolegą Żmijewskim; poza tym nie byłem przekonany, czy Regina faktycznie wyjechała dziś w plener. Składając jej wizytę w salonie piękności, mogłem się o tym przekonać.

Reginy nie było. Jak wyjaśniła któraś z jej koleżanek, Skalska wyszła przed godziną. Ani słowem nie wspomniała o plenerze, ale istniała jeszcze marna nadzieja, że Regina dorabiała, uczestnicząc w sesjach ple­nerowych. Dlatego nie poruszyłem tego tematu, a wściekły wyszedłem z Waldusiem na deptak.

- I co teraz zrobimy? - zagadnął mnie.

Rozejrzałem się po placu, aż mój wzrok spoczął na cichej kawia­rence na jego rogu, w tej samej, w której Żmijewski spotkał się wczoraj ze szpakowatym dżentelmenem.

Poszliśmy tam z Waldusiem. Na miejscu, w małym pomieszcze­niu zaadaptowanym na kawiarnię, zapytałem o Żmijewskiego. Barmanka nie wiedziała o kogo pytam, więc podałem jej rysopis.

Popatrzyła na mnie podejrzliwie, ale widać uspokoił ją mój wy­gląd i obecność Waldusia przy moim boku.

- Widywałam go tutaj kilka razy - mówiła ostrożnie barmanka. - Tak, rzeczywiście to on. Młody, dobrze ubrany. Wczoraj to spotkał się bodajże z jakimś starszym facetem, nie gadali długo, wypili po małej filiżaneczce i już. Wcześniej widziałam go z jakąś atrakcyjną kobietą, za­dbaną i ładną brunetką w wieku czterdziestu lat...

- To moja mama - wyrwało się Waldusiowi.

Nie tylko on był zaskoczony. Ja również poczułem się tak, jakby ktoś uderzył mnie dłonią w twarz. A jednak! A jednak Regina spotykała się ze Żmijewskim. Najpierw był Batura, a teraz Żmijewski. O co tutaj chodziło?! Najciekawsza była jednak reakcja barmanki. Jak tylko usły­szała wyjaśnienie chłopca, natychmiast zlustrowała nas obu współczują­cym wzrokiem. Widocznie doszła do wniosku, że jestem ojcem Waldusia i wraz z synem szukamy wyrodnej matki i żony. Współczucie, jakie się odmalowało na wypudrowanej buzi barmanki było tak wielkie, że ogarnę­ły mnie wyrzuty sumienia. Ale nie było teraz czasu na wyjaśnienia. Poza tym tylko w ten sposób mogliśmy dowiedzieć się co nieco o Żmijewskim i Reginie.

- Tak, rozumiem - mamrotała zakłopotana barmanka. - To się zdarza. W najlepszych rodzinach to się zdarza.

- Ja jej pokażę - syknął wściekły Walduś, czym jeszcze bardziej upewnił barmankę co do jej przypuszczeń na nasz temat.

Zrobiłem cierpką minę i wcale się nie odzywałem.

- Panie drogi - popatrzyła na mnie z litością - ona była tutaj nie­dawno... z tym młodym, o którego pan pyta... jakieś czterdzieści pięć minut temu. Gadali szeptem, przy tym stoliku pod oknem, więc słyszałam urywane zdania. Zdaje się, że mówili o obrazach. Tak, na pewno chodziło o obrazy. Ale ja się na tym nie znam. Mówili też o pieniądzach, ale jak tylko się zbliżyłam do stolika, to zaraz ucichli. Potem wpadło mi do ucha, że muszą pojechać pod Warszawę... zaraz, zaraz... o jaki hotel chodziło? Wiem! „Cezar"...

Wybiegliśmy z Waldusiem jak oparzeni. Wyglądało na to, że Re­gina faktycznie wybierała się w plener, tylko że nie w sprawach służbo­wych, a na randkę ze Żmijewskim. Zastanawiałem się, gdzie był Paweł? Jeśli poszedł za Żmijewskim, to w tym momencie powinien był ich śledzić.

Jakiś damski głos zatrzymał nas, gdy mijaliśmy „Hortex".

- Proszę pana! - wołała za mną barmanka. - Niech pan się zatrzy­ma!

Podbiegliśmy do barmanki i stanęliśmy w trójkę na deptaku.

- Oni mieli taką grubą tubę - wyjaśniła nam zziajana kobieta. - Taką, co to noszą studenci. Bardzo o nią dbali. Pomyślałam sobie, że to w tej tubie mogły być schowane obrazy, o których wcześniej rozmawiali.

- Tuba? - zdziwił się Walduś i popatrzył na mnie. - Obrazy?

- Dziękuję pani bardzo - z radości pocałowałem barmankę w dłoń, czym ją speszyłem. - Bardzo nam pani pomogła. Do widzenia.

Pobiegliśmy do sklepu Dziewucha na Świętokrzyskiej. Po drodze zapytałem Waldusia o tubę i materiał na superkoszulę, którą rzekomo miał dostać na Wielkanoc. Jak się spodziewałem, Walduś o niczym nie wie­dział, o żadnej koszuli nie słyszał! To dlatego Regina prosiła, abym nie wspominał synowi o tubie. Powód był prosty - tuba nie zawierała flaneli, a co innego. Tak, tak - pastelowe kartony Wyspiańskiego!

W szybkiej retrospekcji ujrzałem tubę i zadbaną, smukłą rękę Reginy, która mi ją podaje. Oto Regina odrywa na chwilę wieko tuby, aby pokazać mi chytrze jej zawartość. Kawałek flaneli. Tomasz jest uspokojo­ny i nieświadomy niczego chowa tubę pod parapetem w swojej kawalerce. A wszystko okupione kłamstwem kolacji przy świecach.

Jeśli w tubie znalazły się jakimś cudem pastele Wyspiańskiego, to miałem je przez pewien czas u siebie w domu! Niesamowite. A skąd je miała Regina, pozostawało wielką tajemnicą, ale miało to bezpośredni związek z Baturą i z jego skrytką dworcową. W końcu Regina była w młodości oskarżona o włamania, więc pewnie umiała otwierać zamki. I kto tu był kłamcą?!

I jeszcze ten paskudny Żmijewski pojawił się na horyzoncie wy­darzeń. Kim on, do licha ciężkiego, był?!

- Zawieziesz nas pod Warszawę?! - poprosiłem Dziewucha, gdy wtargnęliśmy do jej sklepu, czym wystraszyliśmy dwóch młodocianych klientów.

- Dokąd? - zdziwiła się.

- Hotel „Cezar"!

- Madgalenka? Przejeżdżam tamtędy czasami. Magdalenka! No proszę, sprawa powoli zaczynała się wyjaśniać.

To przecież w Magdalence miała Regina spotykać się z Baturą. Magda­lenka - miejscowość, w której bezskutecznie poszukiwaliśmy kryjówki Batury.

Na szczęście w sklepie był Samson i mógł zastąpić dziewczynę. Szybko pobiegliśmy na parking i już po chwili mijaliśmy Dworzec Cen­tralny, kierując się Alejami Jerozolimskimi na Ochotę.

Po półgodzinie minęliśmy rozwidlenie w Jankach i skierowali­śmy się trasą krakowską na Magdalenkę. Chowający się częściowo za szpalerem drzew hotel „Cezar" znaleźliśmy przed leśnym skrzyżowaniem w Magdalence. Był to w zasadzie rozbudowany motel i posiadał rozległy, żwirowy podjazd służący jako parking. Naprzeciwko bramy wjazdowej znajdowała się restauracja, zaś piętrowy budynek mieszkalny łączył się z nią z lewej strony. Rosynant ze zmienionym kolorem nadwozia stał po prawej stronie w cieniu bocznej ściany restauracji, schowany dodatkowo za kilkoma samochodami. Był biały. Nie zdziwiło mnie to, wszak często zmienialiśmy kolor nadwozia podczas jazdy za kimś.

Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od pozostałych aut.

- Zostań w samochodzie - poprosiłem Dziewucha wychodząc na jasny żwir - ale nie wyłączaj silnika. W każdej chwili bądź gotowa do odjazdu. Nie wiadomo, co tutaj się dzieje.

Pawła zastałem wewnątrz Rosynanta. Był to widok przerażający.

Mój pracownik leżał na brzuchu z tyłu samochodu z głową prze­krzywioną na bok, na skroniach zauważyłem zakrzepłą strużkę krwi. Drzwi były otwarte, więc z bijącym jak kowalski młot sercem szybko znalazłem się przy nim.

Dopiero po trzecim uderzeniu dłonią w jego policzek, Paweł po­ruszał powiekami. Żył. Wkrótce zajaśniały białka oczu, uniosła się leni­wie ręka i Paweł coś zabełkotał.

- Hej, Pawle! - podniosłem głos. - Żyjesz, na Boga! Możesz mówić? Co się stało? Może wezwać lekarza?

Paweł był młody i zahartowany w bojach, więc prędko doszedł do siebie. Oberwał w głowę, stracił na chwilę przytomność, ale żył. Nie po­trzebował medyka. Ten, który go tak załatwił, wiedział, jak unieszkodli­wić człowieka nie odbierając mu zdrowia.

- Co pan tutaj robi? - usiadł niezgrabnie na fotelu i zaraz złapał się za głowę z bolesnym grymasem na twarzy. - O Jezu, ale boli - jęczał. - To Batura... był tutaj... śledził Reginę Skalską i Żmijewskiego... po­dobnie jak ja.

- Gdzie oni są? - zapytałem, rozglądając się dookoła.

- Przyjechali żółtym seatem Żmijewskiego. Zaparkowałem za samochodami i na wszelki wypadek zmieniłem kolor nadwozia. Żmijewski nie zna tego triku.

Na parkingu nie było żadnego seata. Nie było także czarnego BMW, którym jeździł Batura. Ręką dałem znak Dziewuchowi i Waldusiowi, aby cierpliwie czekali na mnie.

- Skalska i Żmijewski usiedli wewnątrz restauracji - opowiadał Paweł. - Ona miała ze sobą tubę, którą kurczowo trzymała. Siedzieli z kwadrans, więc poszedłem zobaczyć, czy są jeszcze w środku. Byli. Rozmawiali przez telefon komórkowy. To musiała być ważna rozmowa. Gadała Skalska, a Żmijewski w napięciu słuchał. Nie mogłem podsłuchać ich rozmowy, gdyż siedzieli bokiem do wejścia. Wycofałem się i usia­dłem z powrotem w Rosynancie. Wtedy ktoś z tyłu mnie zaatakował.

- Czekał na ciebie w środku? - zdziwiłem się. - Chyba nie wziął ze sobą maski przeciwgazowej?!

Nasz ministerialny samochód był zaopatrzony we wtrysk gazu obezwładniającego na wypadek włamania, dlatego zdziwiłem się, że ktoś dostał się do wnętrza wozu bez szwanku.

- Musiał o tym wiedzieć - zgadywał Paweł. - Miał chusteczkę i wstrzymał oddech.

- Batura - wyszeptałem. - On zna nasze triki.

- Też tak uważam. Uderzył mnie szybko i sprawnie. Dopiero pan mnie obudził, szefie.

Pobiegłem do restauracji, ale w jej wnętrzu było pusto. Żadnego klienta. Regina i Żmijewski zniknęli. Oczywiście, nigdzie nie było także Batury. Nie zanosiło się, aby ktokolwiek z nich wrócił w to miejsce. Wyszedłem zatem za zewnątrz i ręką dałem Dziewuchowi znak, aby zaje­chała na parking.

- Wszyscy się ulotnili - oświadczyłem im. - Cóż, w takim razie zawiadomię policję, a w oczekiwaniu na jej przyjazd naradzimy się. Za­praszam zatem na herbatę do restauracji.

Usiedliśmy przy ciężkich drewnianych stołach w części barowej, której okna wychodziły na dziedziniec i szosę. Paweł odzyskał siły, a gdy w toalecie przemył ranę na głowie wyglądał, jakby nic mu się nie stało.

- Prawdopodobnie Batura po unieszkodliwieniu Pawła - odezwa­łem się, mieszając cukier w herbacie - zaczekał, aż pani Regina i Żmijew­ski wyjdą z restauracji. A potem pojechał za nimi. Straciliśmy trop.

- Jak ona może zadawać się z tym Żmijewskim - kręcił głową niezadowolony Walduś. - Odejdę do taty. Tak zrobię.

- A może twoja matka wciąż zadaje się z Baturą? - zauważyła przebiegle Dziewuch. -Żmijewski może być tylko elementem jakiejś chy­trej gry tych dwojga.

- Popieram - rzekł Paweł.

- Kto wie - rozłożyłem ręce. -Ale niewykluczone, że macie ra­cję. Batura ma gdzieś tutaj w Magdalence swoją kryjówkę, którą odwie­dzała wcześniej mama Waldusia. Czemu dzisiaj pojechała ze Żmijewskim właśnie tutaj? I do tego z obrazami? Batura zresztą tu był, a Paweł ciężko tego doświadczył. Wygląda to na pułapkę zastawioną na naszego niezno­śnego kolegę.

- Zaraz, zaraz - zaskoczony Paweł uniósł rękę ku górze. - O czym pan mówi, szefie?! O jakich obrazach?

- O pastelach Stanisława Wyspiańskiego! - odpowiedział za mnie Walduś, a reszta towarzystwa popatrzyła na niego jak na szaleńca.

- Tuba! - krzyknął Paweł i klepnął się dłonią w czoło. - Pani Skalska miała ze sobą tubę. To tam trzymała portrety?! Nie może być!

Pogadaliśmy jeszcze kilkanaście minut, podczas których wyja­śniłem im, co wiem i co udało mi się wydedukować z informacji uzyska­nych od barmanki z kafejki opodal salonu piękności. Podniecenie nasze rosło z każdą minutą posiedzenia, bo rzeczywiście wszystko wskazywało na to, że to Regina, moja piękna sąsiadka, była w posiadaniu poszukiwa­nych pasteli Wyspiańskiego.

- Zaraz po napadzie na Fijałkowskiego w Podkowie Leśnej Batura włamał się do mieszkania Krempla na Ursynowie - myślałem na głos. - Ukradł portrety Wyspiańskiego. A te zwinęła ze skrytki dworcowej Re­gina. Wspólnik Batury zeznał, że ktoś sprzątnął im towar sprzed nosa. To wyklucza współpracę Reginy z Baturą.

- Trzyma się kupy - poparli mnie wszyscy.

Chwilę potem Walduś dziwnie zamilkł. Ale szybko się ożywił.

- Czy numer telefonu zaczynający się cyframi 720 to numer war­szawski czy podwarszawski? - zapytał chłopiec.

- Podwarszawski - potaknęła Dziewuch. - Gmina Raszyn i okolice.

- Ale co się stało? - zainteresowałem się.

- Pamięta pan, panie Tomaszu, jak mówiłem, że ten Batura tylko raz odwiedził nasz dom - zwrócił się do mnie. - Mama kazała mi wtedy zamknąć się w pokoju. Słyszałem przez drzwi, jak ten blondyn musiał wykonać pilny telefon, ale miał rozładowaną komórkę. Mama pożyczyła mu swoją. To wtedy padła nazwa „Magdalenka". Tak więc, może ten, do którego dzwonił wtedy Batura, jest tym szpakowatym dżentelmenem.

-Ale to Żmijewski się z nim spotkał - skrzywiłem się. - Zły trop. A pamiętasz może ten numer?

- Przyszedł wykaz rozmów od operatora i widziałem zaznaczony przez mamę ten właśnie numer zaczynający się cyframi 720.

- Twoja mama też się interesowała tajemniczym rozmówcą Batu­ry - powiedział Paweł. - Jaki to numer?

- Dalej nie pamiętam. Tylko ten początek: 720.

- Na niewiele nam się to zda. Już prędzej natkniemy się przypad­kiem na Baturę albo znajdziemy ten dom jeżdżąc po lesie.

W kilka sekund po wypowiedzeniu przez Pawła żartobliwej uwa­gi o przypadkowym spotkaniu Batury - wydarzył się cud!

Oto bowiem zauważyłem jadące szosą w stronę Warszawy czarne BMW. Samochód zwolnił i Batura przez opuszczoną do połowy szybę obserwował hotel. Wiedziałem, że szuka wzrokiem Rosynanta. Jeep stał na swoim miejscu za restauracją i Jerzy musiał go dojrzeć, bo uspokojony szybko ruszył dalej.

Zerwałem się na równe nogi.

- Paweł zostaje tutaj z Waldusiem i czeka na podinspektor Koper! - krzyknąłem i zabrałem ze stolika kluczyki. - Dziewuch pojedzie ze mną!

- Ale... - próbował protestować Paweł.

- Koniec dyskusji! - uciąłem krótko, gdyż nie było czasu na roz­mowy. Decyzję należało podjąć natychmiast, a przecież Paweł musiał jesz­cze odczuwać skutki uderzenia Batury. Jeśli któryś z nas miał jechać za Jerzym, mogłem to być tylko ja. - Zostajesz! Ja gonię Baturę!

Szybko wybiegliśmy na rozległy dziedziniec i wskoczyliśmy do jeepa.

Ruszyłem z impetem sprzed restauracji, aż na dziedzińcu zaku­rzyło siwym dymem, i zmieniwszy szybko kolor nadwozia na ciemny granat wyjechałem na ulicę. Całe szczęście, że od strony Warszawy nie jechał sznur samochodów, więc bez trudu mogłem dalej wykręcić na ma­łej wysepce.

- Czemu nie przejechał pan od razu przez trawnik na drugi pas? - klęła mnie Dziewuch.

- Bo ja nigdy nie łamię przepisów, kochana.

- Jest pan okropnym dziwakiem! - prychnęła. - Przez ten pana manewr straciliśmy kilkanaście cennych sekund!

- Tak powiadasz? - mruknąłem i dodałem gazu, aż wskazówka szybkościomierza doszła do stu dwudziestu kilometrów na godzinę.

Batury nie było z przodu. Jeśli tylko nasz przeciwnik skręcił w jakąś boczną drogę, byliśmy bez szans w tym pościgu.

Dopiero po ujechaniu dwóch kilometrów przy szybkości stu trzy­dziestu pięciu kilometrów, ujrzeliśmy czarne BMW. Batura jechał szyb­ko, ale nie pędził na złamanie karku. Nie spodziewał się przecież pościgu.

Nagle BMW zwolniło. Zwolniły też i inne samochody, co było nieomylnym znakiem, że przed nami ustawił się policyjny radar.

Dzięki temu podjechałem bliżej Batury. I ten cwaniak musiał mnie jakimś cudem zauważyć, gdyż niespodziewanie wyrwał do przodu z piskiem opon i brawurowo skręcił w lewo. Poznałem ten asfalt - droga pro­wadząca do Laszczek!

Skręciłem za Baturą i wcisnąłem głębiej pedał gazu. BMW miało jednak zryw sportowego samochodu. Gdzie mi tam było do niego na równej drodze! Kiedy pokonaliśmy pół kilometra, BMW znikało już za zakrętem na mostku. Nie miałem innego wyjścia - ryzykownie przyspieszyłem do stu trzydziestu. Posiadłości z ich pięknymi domami przesunęły się do tyłu jak na przyspieszonym filmie i oto już minęliśmy lasek po prawej i łąki po lewej. Po nich pojawił się mostek za zakrętem, a następnie skrzyżowanie.

Ale BMW zniknęło nam z pola widzenia. Batura albo pojechał prosto, między zabudowaniami, albo skręcił w lewo wzdłuż łąki - nie miał innej możliwości.

Zwolniłem, odsunąłem szybę i przez chwilę wsłuchiwałem się w odgłosy okolicy jak czujny zwierz. Stłumiony, ale charakterystyczny ryk potężnego silnika dochodził zza szpaleru drzew ciągnących się na północ i lekko pod górkę wzdłuż wąskiego asfaltu. To Batura dusił silnik.

Wybrałem drogę na lewo za łąką.

Asfalt prowadził teraz przez wieś. Przecinał osadę otoczoną za­sianymi polami i podmokłymi łąkami na dwie połówki, ale trzeba było niezmiernie uważać, gdyż bliskość domów mogła zakończyć się tragicz­nie dla pieszych. Batura mniej się troszczył o ludzkie życie, gdyż jego lśniące w kwietniowym słońcu auto zobaczyliśmy mknące na nieosłonię­tym przez domy fragmencie drogi.

Pomógł nam nieduży samochód ciężarowy, który wyjeżdżał z bra­my jakiegoś gospodarstwa. Mieściła się tam hurtownia i dojazd do niej był poważnie utrudniony. Wyjazd dużym samochodem to była w tych warunkach dłuższa operacja i właśnie w tym momencie jakaś ciężarówka dokonywała ostatnich korekt wpasowania się w wąską drogę. To dzięki niej usiedliśmy Baturze na ogonie.

- Mamy go! - ucieszyła się Dziewuch. - Bingo!

Dłoń Jerzego nie rozstawała się z klaksonem, gdyż od kilku se­kund jego pojazd wydobywał z siebie ostrzegawczy, niemiły dla ucha ryk. A my zwalnialiśmy, a byliśmy oddaleni od niego zaledwie o trzydzieści metrów.

Ciężarówka zjechała maksymalnie na pobocze pobudzona agre­sywnym zachowaniem kierowcy BMW i wydawało się, że bok dużego samochodu ociera się o ogrodzenie posesji.

Batura na to nie zważał. Pragnął tylko jednego - uciec nam jak najszybciej! Skorzystał z okazji i przecisnął się przez szczelinę między wozem a ogrodzeniem po przeciwnej stronie ulicy. Zrobiliśmy to samo.

Wnet BMW stanęło przed kolejnym wyborem: skręcić w nieco szerszą asfaltową drogę na Janki albo wybrać wieś Falenty. Tak jak się spodziewałem, Jerzy wybrał tę pierwszą możliwość. Droga do oddalo­nych o ponad dwa kilometry Janek prowadziła w sąsiedztwie stawów roz­lanych po obu stronach asfaltu, dalej zaś zaczynały się rozlegle pastwiska i łąki, na horyzoncie których ciągnęła się Aleja Krakowska.

BMW ruszyło zaciekle, wykorzystując przewagę swojego sporto­wego silnika. W przeciągu kilku sekund auto Batury oddaliło się od nas o prawie sto metrów i przewaga ta wciąż rosła.

- Gazu, Panie Samochodzik! - dopingowała mnie Dziewuch. - Do dechy!

- Ech, gdybym tylko miał swój stary wehikuł - zamruczałem i przyspieszyłem do stu czterdziestu kilometrów na godzinę, co na tej szo­sie było już wielce niebezpieczną, jeśli nie samobójczą szybkością.

BMW gnało z prędkością około stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Miał Jerzy szczęście, że żaden pojazd nie jechał jego pasem i z naprzeciwka. Grube i dorodne drzewa porastające drogę na Janki zle­wały się teraz w jedną zielono-brązową tapetę, ale BMW Jerzego wciąż się oddalało i oddalało. Po lewej stronie mijało staw, po prawej zieloną łąkę, na której pasły się liczne krowy. I naraz...

Jakiś traktor pojawił się z boku po prawej stronie. Wracał z pa­stwiska. Próbował wyjechać z piaszczystej dróżki na wyżej położony as­falt, a był zasłonięty przez gęste krzaki porastające pobocze i rów melio­racyjny. Przednie koła traktora sięgnęły asfaltu, zabierając przynajmniej metr jego szerokości. To właśnie ten niespodziewany manewr traktorzy­sty musiał wystraszyć mknącego z zawrotną szybkością Baturę. Nastąpił przeraźliwy pisk opon, po którym BMW zaczęło niebezpieczny taniec na szosie. Jak pijane hamowało, zygzakiem niemal odbijało się od drzew porastających pobocza. A kiedy z naprzeciwka nadjechał jakiś samochód, zrobiło się naprawdę niebezpiecznie i Batura kolejny raz musiał przyci­skać hamulce. BMW skręciło nieoczekiwanie w lewo i wjechawszy mię­dzy dwa grube drzewa przebiło się przez niewysoką groblę i wylądowało w stawie hodowlanym.

Rozbryzgała się na boki woda, jakby ktoś włączył fontannę. Plusk był głośny, towarzyszył mu zespołowy trzepot kaczych skrzydeł; stado kaczek odfrunęło w panice. Jadący z naprzeciwka samochód zatrzymał się. To samo zrobił traktor. Po nich przybyliśmy na miejsce my.

Wyskoczyliśmy z Rosynanta i ujrzeliśmy zanurzone do połowy BMW.

- Nie utonie! - grzmiał podniecony głos traktorzysty. - Tu mamy płytkie stawy. Woda do pasa!

Kierowca drugiego samochodu nie odzywał się, tylko patrzył onie­miały na zanurzony w wodzie samochód. Rzeczywiście, traktorzysta miał rację, gdyż BMW nie poszło na dno. Osiadło na mulistym dnie. Otworzy­ły się wreszcie drzwiczki od strony kierowcy, przez które próbował wydo­stać się z samochodu kolega Żmijewski.

- Nie umiem pływać! - krzyczał potwornie. - Ratunku! Nie umiem pływać.

Usłyszałem też dochodzący z wnętrza samochodu pisk Reginy. Zauważyłem jej włosy i głowę, a potem, stojąc cały czas na brzegu, byli­śmy świadkami szamotaniny wewnątrz auta. Nasze głowy zaraz zwróciły się w kierunku Falent, skąd dochodziło ujadanie policyjnej syreny. Nie miałem pojęcia, skąd wzięła się tak szybko policja (okazało się później, że nagły skręt BMW z Alei Krakowskiej zaniepokoił drogówkę), bo oto ostrzegawczy krzyk Reginy kazał mi patrzeć na czarne auto w stawie.

Batura wylazł wreszcie z samochodu. Był oszołomiony, ale żył dzięki poduszce powietrznej (podobnie jak pozostali pasażerowie). Żmi­jewski trzepotał rękami po wodzie w potwornej panice, a Regina próbo­wała go uspokoić. Tylko Batura powoli zaczynał odzyskiwać zimną krew. Podpłynął do bagażnika. Otworzył go i przez chwilę czegoś szukał. Wtedy to na powierzchnię mętnej wody wypłynęły jakieś manele, wśród których rozpoznałem znajome kartony. Były płaskie, małe i kolorowe.

Nie było mowy o pomyłce - pastele Wyspiańskiego!

Jak zahipnotyzowany ruszyłem po grobli i w ubraniu dałem nura wprost do stawu. Kontakt z zimną wodą mnie orzeźwił. Od BMW dzieliło mnie piętnaście metrów, a Jerzy patrzył w osłupieniu na rozmiękłe karto­ny. Był zły, tak samo jak i ja.

- Człowieku! - krzyczałem do niego. - Łap je! Kartony! To dzieła sztuki! Batura! Ratuj je, na Boga!

Ale Jerzy mnie zdziwił. Stracił instynkt złodzieja. Porzucił por­trety i ruszył w stronę brzegu, omijając mnie bezpiecznym łukiem w wo­dzie do pasa. Niepotrzebnie, gdyż w walce wręcz nie miałem z nim żad­nych szans. Tym bardziej, że interesowały mnie w tej chwili wyłącznie portrety Wyspiańskiego, które unosiły się na wodzie. Kątem oka widzia­łem, jak Dziewuch idzie w moje ślady i rzuca się w płytką wodę.

Zieloną podwarszawską okolicę przeszywał głośniej ryk policyj­nej syreny. Żmijewski tłukł pięściami wodę, jakby naprawdę wierzył, że znajduje się na powierzchni oceanicznych głębin, zaś Regina zignorowa­ła wrzeszczącego urzędnika i zaczęła zbierać pływające kartony.

Kiedy stanąłem za jej dygoczącymi plecami, ujrzałem, jak woda wsiąkła w uszkodzoną mechanicznie warstwę fiksatywy, jak rozmiękczy­ła papier, bezlitośnie wypłukując z jego miąższu pastelowy pigment. Ogar­nęły mnie przerażenie i bezradność, gdy patrzyłem, jak wiekowa, ale sub­telna kompozycja konturu i cieni zaciera się. Na moich oczach wielkie dzieła światowego malarstwa ulegały bezpowrotnemu zniszczeniu.

- Jeszcze je uratujemy! - krzyczała do mnie Dziewuch. - Panie Samochodzik! Jazda!

Łapałem wraz z nią te cenne kartony, pomagała nam w tym także milcząca Regina, ale nic już nie można było pomóc dziełom.

Nie patrzyłem wcale na Baturę uciekającego już samochodem przypadkowego gapia (naszym jeepem nie mógł uciec, gdyż zabrałem odruchowo kluczyki). Policyjny polonez pojechał za nim na sygnale, ale ja obojętnie trzymałem jeden zniszczony przez wodę portret. Z trudem rozpoznałem w nim jedyną w swoim rodzaju „Główkę Helenki" z 1900 roku. Piękny i niepowtarzalny portrecik. Trzymałem niewielkich rozmia­rów mokry kartonik i wpatrywałem się w rozmyte kształty kolorów.

Niczym w halucynogennym transie zdawało mi się, że córka wiel­kiego artysty patrzy na mnie z nieprawdopodobnym smutkiem, a jej za­płakane oczy toną w błękitnym morzu pretensji za to, że pozwoliłem jej tak haniebnie odejść.

ZAKOŃCZENIE

Jeśli myślicie, że to koniec przygód, to jesteście w błędzie. Najpierw kilka słów o koledze Żmijewskim. Czy jesteście cieka­wi, kim był ów szpakowaty jegomość, z którym spotkał się w kawiarni opodal salonu piękności? Był to syn właściciela jednego z portretów Wy­spiańskiego. Obraz został podarowany w latach sześćdziesiątych Muzeum Narodowemu, które było jego depozytariuszem i zaniepokojony kradzieżą pasteli właściciel wynajął detektywa. Tym był właśnie kolega Żmijewski. Seweryn chciał uchodzić za zawodowca, jednak pozostał jedynie narwa­nym amatorem. Grał na dwie strony. Niemniej jednak pomógł nam trochę w sprawie portretów Wyspiańskiego. Gdy tylko pani minister przeniosła go z naszego departamentu na inne, równie odpowiedzialne stanowisko, byłem jej jednak niezmiernie wdzięczny. Przy okazji wyszło na jaw, z jakiego źródła kolega Żmijewski czerpał wiadomości na mój temat, no wiecie, że jestem staroświecki, dziwaczny i mam słabość do spódniczek, które to informacje rozgłaszał potem wszem i wobec. Tym źródłem była sama pani minister!

Po dwóch tygodniach od przymusowej kąpieli w falenckim sta­wie, umówiłem się pod Muzeum Narodowym z odmienioną po ostatniej przygodzie Reginą i z Waldusiem. Miała także przyjść Dziewuch oraz Paweł. Szara Warszawa tonęła w zieleni i czuło się w kościach maj, tylko szarości muzealnych murów nie zdołało rozpuścić to ostre słońce. Gmach wydawał się posępnym wielorybem, ale wiedziałem, że jego brzuch za­wiera niezliczone skarby kultury. Tego właśnie dnia Muzeum Narodowe postanowiło z powrotem otworzyć dla zwiedzających galerię malarstwa polskiego. Nikt ze zwiedzających, a tym bardziej z moich znajomych (wy­jąwszy Pawła) nie przeczuwał, że w małej i dusznej salce na pierwszym piętrze ujrzy z powrotem portrety Wyspiańskiego. A przecież dwa tygodnie temu polskie media obiegła smutna wieść, że słynne pastele Wy­spiańskiego uległy zniszczeniu, a zabiegi konserwatorskie, które potrwają kilka lat, nie przywrócą dzieł w takiej formie, jakimi były przed kradzieżą. Co się stało?

Kiedy weszliśmy do skąpanej w słabym świetle salki, wszyscy dosłownie zamarli z wrażenia na widok portretów dziewczynek. Nie były uszkodzone.

- O mój Boże! - zdziwiła się Dziewuch.

- Muzeum powiesiło z powrotem falsyfikaty Komy? - dziwił się Walduś.

- Co się dziwisz? - rzekła Regina. - Lepsze to niż nic.

Podniecenie udzieliło się innym zwiedzającym, ktoś pobiegł na ół do holu zadzwonić po prasę. Sensacja wisiała w powietrzu. Nagle w galerii zjawił się Jan, mój dawny kolega, od którego zaczęła się cała historia z pastelami. Przywitał się z nami serdecznie. Był szczęśliwy. Cie­szył się, że obrazy z powrotem trafiły do muzeum i może spokojnie pójść na emeryturę.

Jan puścił do mnie oko i oświadczył zgromadzonej publiczności:

- Proszę państwa! To oryginalne pastele Stanisława Wyspiańskie­go. Szczęśliwie je odnaleziono. Bóg czuwa. Naprawdę!

Miał rację, choć nikt z pozostałych osób, poza Pawłem, nie wie­dział, kto w odzyskanie tych dzieł oprócz Boga był zamieszany.

Śledztwo przeciwko Kremplowi i Fijałkowskiemu utknęło w mar­twym punkcie, gdyż krytycy przyznali się wprawdzie do przestępstwa, ale portrety ukradł Batura. Ten zainteresował się sprawą portretów zaraz po ogłoszeniu przez media smutnej wiadomości o ich kradzieży. Nie intere­sowała go nagroda Ministerstwa Kultury i Sztuki. Założył, że jeśli ujmie fałszerza i zdobędzie pastele, sprzeda je bogatemu kupcowi. Takich w Polsce nie brakuje, ale nie ogłaszają się oni w gazetach. Żyją w luksusie odseparowani od szarej rzeczywistości, nikt ich nie zna i niewiele się o nich mówi; ale tacy ludzie są wśród nas, ich domy strzegą wysokie par­kany i kamery wideo. To w jednym z takich domów w Magdalence skry­tych w głębokim cieniu wysokich sosen żył kupiec Batury. Nasz człowiek incognito. To jemu miał Batura sprzedać oryginalne pastele. Ale najpierw musiał złapać fałszerza.

Jak zwykle Jerzy założył, że zajmę się tą sprawą i dlatego zainte­resował się moją piękną sąsiadką Reginą. Oczarował ją, spotykał się z nią, ale niewiele wskórał. Jak na ironię, to Regina zwęszyła pismo nosem i zainteresowała się działalnością Batury. Szybko ustaliła, że Jerzy ma w Magdalence kupca na portrety wyniesione z Muzeum Narodowego, a od niej stara się wywęszyć, co słychać u mnie. Cały czas odgrywała przed nim - i przede mną - słodką Reginę. Ale pracowała na własny ra­Chinek - skrzętnie notowała w pamięci, co mówili jej Walduś, Batura i ja. Grała. Wreszcie Batura zabrał Kremplowi oryginały (wyrwane od Fijał­kowskiego) i Regina wkroczyła do akcji. Wiedziała, że Batura schowa pastele w skrytce bagażowej i pojedzie do kupca oddać mu kluczyk. Cóż łatwiejszego, jak wyjąć ze skrytki obrazy, jeśli umie się otwierać zamki? A Regina umiała. Dawno temu posługiwała się wytrychem do otwierania cudzych domów. Resztę znacie: Regina dała mi na przechowanie zwinięte w rulon cenne kartony włożone w tubę i w odpowiednim momencie ode­brała je z powrotem. Tym momentem było pojawienie się na arenie wyda­rzeń niesfornego kolegi Żmijewskiego.

Młody Żmijewski uparcie dążył do odzyskania obrazów. Marzył mu się stołek dyrektora naszego departamentu. Nie zraziło go nawet po­rwanie przez Baturę. Nie zrezygnował ze śledzenia Reginy i dlatego wie­dział, że moja sąsiadka zabrała obrazy ze skrytki dworcowej. Od tej pory Żmijewski zaczął Reginę uwodzić, ta udawała dalej słodką niewiastę, a Batura szalał w poszukiwaniu oszusta, który go wykiwał. Podejrzenia Jerzego skupiły się wpierw na Kremplu, potem - po nieudanej próbie schwytania krytyka w Łazienkach - już wyłącznie na Reginie. Doszedł do wniosku, że tylko ona mogła ukraść pastele Wyspiańskiego. Za dużo wie­działa. Nie mylił się. Tego dnia, w którym Regina miała rzekomo wyje­chać w plener (a faktycznie miała spotkanie ze Żmijewskim, który osta­tecznie złożył jej propozycję pomocy w sprzedaży obrazów), Batura śledził ich aż do samej Magdalenki. Dopiero tam zorientował się, że chcą sprzedać obrazy jego kupcowi. Najpierw unieszkodliwił Pawła pod hote­lem „Cezar", a potem napadł na żółtego seata Żmijewskiego w lesie nie­daleko willi kupca.

Regina była sprytna i z wykazu rozmów telefonicznych doszła do tajemniczego kupca z Magdalenki, do którego dzwonił Batura. Żmijewski obiecywał jej pomoc, ale jak przysięgał na swojego ojca, robił to wyłącz­nie dla dobra sprawy. Chciał odzyskać obrazy i zdemaskować tajemnicze­go kupca. Niestety, Batura schwytał niepokorną parę amatorów i zabrał portrety. Szybka rozmowa z kupcem skończyła się ustaleniem daty trans­akcji. Jerzy wracał zadowolony z Magdalenki, wioząc wystraszonych Reginę i Żmijewskiego. Nieoczekiwanie ujrzał we wstecznym lusterku Rosynanta. Epilog tej przygody miał miejsce w stawie pod Jankami. Zna­leziono obrazy, ale Jerzy uciekł policyjnemu polonezowi. Nie udało mu się sprzedać pasteli, ale, drań, cieszył się wolnością.

Tak więc nikt ze zgromadzonych w galerii na pierwszym piętrze ludzi nie wiedział, jakim cudem oryginalne pastele Wyspiańskiego, które uległy poważnemu zniszczeniu podczas przymusowej kąpieli, znalazły się z powrotem nienaruszone w dusznej salce Muzeum Narodowego.

Analiza wyłowionych ze stawu kartonów wykazała ku zaskocze­niu badaczy i policji, że były to kolejne falsyfikaty. Kopie tamtych, które Dworzak z Fijałkowskim zawiesili w latach osiemdziesiątych w Muzeum Narodowym. Były to kopie mniej mistrzowskie, ale tak samo udane. Przede wszystkim nie zawierały owej specyficznej sygnatury „Koma". To dlatego Krempl zabierając Fijałkowskiemu te pastele, nie zorientował się, że ma do czynienia z kolejnymi falsyfikatami. W ten sposób Fijałkowski oszu­kał swojego adwersarza po raz kolejny.

Krempl trzymał te kopie u siebie na Ursynowie, wierząc święcie, że posiada oryginały. Fijałkowski był w swoim obłędzie sprytny. Wydał ostatecznie Kremplowi kopie, kupując w ten sposób jego milczenie. Przede wszystkim miał swoje ukochane oryginały i chwilowy spokój. A Krempl jakoś się nie kwapił do przekazania obrazów policji. Do dzisiaj nie wiado­mo, co chciał z nimi zrobić, ale dobry adwokat łatwo oczyści go z zarzutu współudziału w kradzieży.

Wąskie grono ludzi wiedziało już zatem, że Fijałkowski ukrył gdzieś autentyczne obrazy Wyspiańskiego. Nikt z nas nie wiedział jedne­go - gdzie? Fijałkowski zaś milczał. Jego adwokat robił wszystko, aby powołać się na ograniczoną poczytalność oskarżonego, co automatycznie utrudniało śledztwo.

Rewizja w domu Fijałkowskiego jednoznacznie potwierdziła, że był on fałszerzem, choć ślady dawnego fałszerstwa po latach przybladły. Jednak obrazów nie znaleziono. Rewizja w domu Wróblika pod Laszczkami również okazała się niewypałem. Nie dość, że szklane atelier na terenie jego posiadłości nie miało z fałszowaniem nic wspólnego, to obecny właściciel szklarni nie pamiętał wynajmującego pokoje w latach osiem­dziesiątych Fijałkowskiego. Wszyscy, którzy pamiętali tamte czasy, już nie żyli.

Gdzie Fijałkowski ukrył obrazy? - to pytanie zadawaliśmy sobie przez ostatnie dwa tygodnie. Czyżby chory umysłowo krytyk chciał je zabrać do grobu?

Fijałkowski nie utrzymywał od lat żadnych znajomości. Po śmierci córki i żony zamieszkał na pewien czas u Wróblika pod Laszczkami, tam poznał Dworzaka, więc pewnie tam zrodził się pomysł z fałszerstwem i z kradzieżą. Potem Fijałkowski przeprowadził się do Podkowy Leśnej, gdyż szybko odziedziczył dom po rodzinie zmarłej żony. To wreszcie tam odwiedzał go ten sam Dworzak. W pięknej i zacisznej scenerii podwar­szawskiej miejscowości malował Fijałkowski falsyfikaty. Konkretnie - w garażu sankcjonował swoje szaleństwo życia. A Dworzak, kiedy tylko go odwiedzał, przynosił wspólnikowi pęk tulipanów, o które się u Wróblików potykał. Teraz wiecie, dlaczego pastele Fijałkowskiego zawierały pyłki tulipanów w warstwie utrwalacza na obrazach.

Gdzie zatem mógł ten samotny starszy człowiek schować obrazy? Obłędny starzec, który odwiedzał jedynie miejscowy cmentarz, a na msze chodził do kościoła Świętego Marcina na Piwnej.

Siedziałem któregoś dnia w biurze, a było to już kilka dni po owej kąpieli w stawie, i oglądałem reprodukcję oprawionego w złote ramy por­tretu Magdy, córki Fijałkowskiego. Patrzyłem w niewinne szmaragdowe oczy, w które ojciec wtłoczył cały smutek ludzkości, przy którym „Treny" Jana z Czarnolasu bledną jak płótno na słońcu. Ale te przepięknie smutne oczy - zbyt tragiczne, by móc na nie patrzeć w nieskończoność - nie chciały mi powiedzieć, gdzie ukryto pastele Wyspiańskiego. Aż wresz­cie pomyślałem, że dom Fijałkowskiego, ten za stacją kolejową w Podko­wie Leśnej, do którego już nie wróci, nie jest jego domem. Kiedy widzia­łem go przez chwilę w areszcie na Puławskiej, pomyślałem, że tęskni on do córki, a jego pragnienie miało wymiar niemal dosłowny. Rozumiecie tę aluzję?

Pojechałem zatem na cmentarz w Podkowie Leśnej i odkryłem to, czego szukało wielu ludzi w Polsce. Osłonięte przed zniszczeniem folią bezcenne kartony znalazłem pod betonową płytą nagrobka, w szczelinie za rabatkami kwiatów na grobie Fijałkowskich.

A kiedy wróciłem do domu po ciężkim dniu i zerknąłem ukrad­kiem na portret dziewczyny o szmaragdowych oczach, pomyślałem, że oczy mówią czasami prawdę. Tylko trzeba w nie częściej i szczerze pa­trzeć.

Z tą wiarą poszedłem do Reginy w odwiedziny. Po przygodzie z Baturą moja piękna sąsiadka nieco spoważniała i przycichła. Wstyd jej było, że została obnażona ze swojego pożądania, jakie wyzwalają w lu­dziach dzieła sztuki i popychają ich ku przestępstwu. Nie zapominajmy, że Regina chciała sprzedać pastele, aby się wzbogacić i tylko dzięki moim zeznaniom cofnięto wobec niej oskarżenie. Nasze wzajemne stosunki przez to niezwykle ucierpiały. Przyschły jak zwiędłe tulipany. Ale ostatni raz chciałem dać jej i sobie szansę, bo wierzyłem, że naprawdę mnie lubiła i miała wobec mnie pewne plany, o których powiedział mi Walduś. Warto było spróbować, zaś pomostem łączącym nasze dusze mogły być oczy. Chciałem w nie spojrzeć jeszcze raz.

Stałem przed jej drzwiami z bijącym sercem i nabitą od szaleń­stwa głową. A kiedy otworzyły się drzwi, ujrzałem w nich mężczyznę pod pięćdziesiątkę. Popatrzył na mnie uważnie, a ja zdumiony gapiłem się na niego.

- Pan do kogo? - zapytał zaniepokojony.

- Tato! - usłyszałem dobiegający z mieszkania radosny głos Waldusia. - To pan Tomasz!

- A, to pan - mruknął ojciec chłopca i ruchem ręki zaprosił mnie do środka. - Proszę. Regina opowiadała trochę o panu. Jest pan podobno człowiekiem, który odnalazł obrazy Wyspiańskiego. Gratuluję.

- Tak, to ja - speszyłem się. - Ale nie byłem sam.

- Ja także pomogłem Panu Samochodzikowi - krzyczał na cały głos Walduś. - Prawda, panie Tomaszu?

- No - kiwnąłem głową w jego stylu. - Bardzo mi pomogłeś.

Wreszcie dojrzałem Reginę wychodzącą z kuchni. Była jak zwy­kle śliczna i zmysłowa, ale ta piękność nie była dla mnie. Dopiero wtedy to zrozumiałem, gdy stanęła obok męża oparłszy brodę o jego ramię, i kiedy patrzyła na mnie innymi już, choć wciąż pięknymi oczami. Wtedy to do mnie dotarło.

- Pan też coś odnalazł - szepnąłem na koniec. - Gratuluję.

Przygody pana Tomasza we Francji opisano w tomie Fantomas.

Opisano to w tomie Arsen Lupin.

W Paryżu przebywał Wyspiański trzykrotnie (najdłużej w latach 1891-1892). Uczęsz­czał do prywatnej Academie Colarossi i wiele malował, żyjąc w trudnych warunkach ma­terialnych. Silne wrażenie wywarło na Wyspiańskim malarstwo Pierre'a Cecile'a Puvis de Chavannes, zwłaszcza freski w Panteonie.

Artyści francuscy działający w Paryżu w latach 1888-1903. Dążyli do objęcia wszyst­kich dyscyplin plastycznych. Ich twórczość była nasycona estetyzmem, symbolizmem i mistycyzmem.

Obecnie mieści się tam Oddział Muzeum Narodowego imienia Ignacego Jana Paderewskiego.

Inne specjalistyczne badania starych płócien to: ekspertyza ,,dendrochronologiczna" (ba­danie słojów drewna w deskach i w ramach), czy badanie mikroskopowe, spektroskopia, neutronowa analiza aktywacyjna, termoluminescencja, badania przyrodnicze farb, spoiw i pigmentów metodą ultramikroanalizy.

Należą do metod tradycyjnych, wraz z badaniami w świetle ultrafioletowym, w promie­niach podczerwonych i laserem.

Uznaje się go za najgenialniejszego fałszerza wszechczasów. De Hory był zubożałym węgierskim arystokratą, sterowanym przez sprytnego „marszanda" Fernanda Legrosa. Legros sprzedawał genialne falsyfikaty malowane przez de Horyego (m.in. fałszywe dzie­ła znanych mistrzów impresjonizmu, postimpresjonizmu i szkoły paryskiej). Legros przy­jaźnił się z Picassem i rodziną van Dongena. Wpadł w ręce policji w 1968 r. De Horyego zgubiła chęć bycia sławnym - malował pod własnym nazwiskiem.

Znana warszawska galeria. Siedzibę - zaprojektowaną przez Stefana Szyllera - ukoń­czono w 1900 r. Galerię ufundowało Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych. Słynny był „dar" bankiera Dawida Rosenbluma, który za symboliczną kwotę odsprzedał galerii „Bi­twę pod Grunwaldem" Jana Matejki (wywiezioną później do Krakowa razem z „Szałem" Podkowińskiego). W „Zachęcie" wystawiali między innymi Józef Chełmoński, Józef Brandt i Stanisław Wyspiański. W 1911 r. Warszawa oglądała tu dzieła słynnych impresjonistów: Moneta. Maneta. Sisleya, Bonnarda oraz Renoira. 16 grudnia 1922 r. w „Zachęcie" został zastrzelony pierwszy prezydent II Rzeczpospolitej - Gabriel Narutowicz (fanatycznym mordercą był historyk, malarz i krytyk sztuki). W 1939 r. „Zachętę" zajęli Niemcy (obrazy „Kazanie Skargi" i „Bitwa pod Grunwaldem" udało się wywieźć do Lublina; „Konstytucję Trzeciego Maja" ukryto w stropie nad głównym holem). Po wojnie organizowano w niej socrealistyczne Ogólnopolskie Wystawy Plastyki i Wystawy Sztuki Nowoczesnej.

Najsłynniejszy obraz świata zniknął z Luwru 22 sierpnia 1911 r. Odzyskano go przypad­kowo. Złodziejem okazał się włoski malarz pokojowy pracujący w Luwrze - Vincenzo Leonardi.

Urodził się w 1899 r. w Deventer. Przypisuje mu się autorstwo wielu innych falsyfikatów: „Portretu mężczyzny" Ter Borcha, „Pijącej kobiety" Fransa Halsa, a także „Sceny myśliwskiej" Hondiusa.

Samson - biblijny siłacz podstępem wydany przez Daliię. W czasie snu Dalila obcięła mu włosy, będące źródłem jego mocy, i w ten sposób pozbawiła Samsona siły.

Opisano to w tomie Arsen Łupin.

Farby olejne reagują odmiennie na promienie UV w zależności od tego. kiedy były kła­dzione. Fragmenty przemalowywane i poprawiane oglądane pod lampą są ciemniejsze niż fragmenty starsze. Oświetla się też sygnaturę, aby stwierdzić, czy podpis „siedzi" w obrazie, to znaczy, czy został wykonany w tym samym czasie, co obraz.

Fetyszyzm - dewiacja polegająca na silnym pociągu (seksualnym) do przedmiotów.

Obraz został zwrócony. Ciekawostką jest fakt, że sprawcy pokryli dzieło na nowo wer­niksem, aby uchronić je przed uszkodzeniem.

64



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
45 Pan Samochodzik i Fałszerze Arkadiusz Niemirski
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 18 Szumski Jerzy Pan Samochodzik i Bursztynowa Komnata t 2
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała
PS 27 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Skarb Generała Samsonowa t 1

więcej podobnych podstron