PS 71 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Włamywacze


PS - 71 ARKADIUSZ NIEMIRSKI

PAN SAMOCHODZIK

I …

WŁAMYWACZE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

NAGŁE WEZWANIE • BATURA W MOIM FOTELU • TAJEM­NICZY CUDZOZIEMIEC SZUKA WSPÓLNIKÓW • ZOSTAJĘ WŁAMYWACZEM • SPOTKANIE Z IKAREM • TEST Z HI­STORII SZTUKI, CZYLI „PIĘTA” MICHAŁA ANIOŁA • TA­JEMNICZA BRUNETKA W ROGU SALI • ZDJĘCIE SYMPA­TYCZNEGO PSA SABY

Pewnego lipcowego przedpołudnia byłem na tropie kolejnej zagadki z przeszłości, gdy niespodziewanie zadzwoniła komórka, burząc ów świą­tobliwy nastrój poszukiwań. Mój szef, pan Tomasz, nakazał mi natych­miastowy powrót do naszego biura, które nieprzerwanie od lat sześćdzie­siątych XX wieku mieściło się w tym samym gmachu Ministerstwa Kul­tury i Sztuki na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Opuszczałem Czersk nad Wisłą pełen sprzecznych uczuć. Z jednej strony odczuwałem niepokój przed nagłym wezwaniem, a jednocześnie rosła we mnie cieka­wość. Wyczuwalna w głosie szefa oschłość zwiastowała kłopoty, lecz jednocześnie odnosiło się wrażenie, jakby sprawa była co najmniej wagi państwowej. Tak więc, pokonując warszawskie korki, walczyłem z upa­łem i z domysłami. Na miejscu spotkała mnie prawdziwa niespodzianka.

Wyobraźcie sobie, że gdy zdyszany i spocony wpadłem do gabinetu szefa w naszym departamencie, ujrzałem siedzącego na fotelu... Jerzego Baturę. Rozmawiali, pijąc herbatę przygotowaną przez naszą sekretarkę, Monikę.

W pierwszej chwili odjęło mi mowę. Dopiero, gdy nasz etatowy prze­ciwnik posłał mi promienny uśmiech, otrząsnąłem się z pierwszego szoku.

- Witaj, Pawle - przywitał mnie oschle szef.

Batura mruknął jakąś grzecznościową formułkę.

- Przyjmuje pan nowego do pracy? - zapytałem pana Tomasza, patrząc badawczo na Jerzego.

- Niewykluczone, że przez kilka najbliższych dni będziemy razem współpracować - westchnął szef.

- A mówił pan, że nie przyjmie już żadnego nowicjusza-mruknąłem.

Jerzy posłał mi kolejny uśmiech ze swojej kwaśnej kolekcji i rozłożył ręce na bok w geście bezradności, jakby chciał zaakcentować, że siła wyższa zmusiła go do przyjścia tutaj, on sam zaś najchętniej wyjechałby na Mauritius z jakąś laleczką; lecz był tutaj, bezczelnie siedział na moim fotelu, ubrany jak jakiś dżentelmen i nawet, drań jeden, wcale się nie pocił. Musiałem przyznać, że w zestawieniu z jego osobą prezentowałem się nader skromnie. On - miał na sobie lniane spodnie i takąż marynarkę w kremowym kolorze, ja - paradowałem w wytartych dżinsach i przepoconej koszulce. Jerzy był starannie ogolony, jego lodowato błękitne oczy tryskały zdrowiem i pewnością nuworysza, nawet włosy zdawały się słu­chać jego cichych poleceń i leżały nienagannie na jego głowie, uprzednio lekko zwilżone dobrym kosmetykiem. Pachniał dobrymi perfumami, więc na jego tle mogłem uchodzić za jakiegoś kocmołucha. Mnie wystarczała już sama obecność tego człowieka w promieniu kilometra, aby resztki dobrego samopoczucia rozleciały się jak domek z kart.

Jerzy był złodziejem. Nie byle jakim, dodajmy. Był księciem złodziei i przemytników dzieł sztuki w Polsce. Uchodził za niezgorszego znawcę antyków, miał znajomości w podziemiu i kontrolował czarny rynek. Wielo­krotnie znalazł się za kratkami. Odczuwałem niezdrową satysfakcję z fak­tu, że kilka razy nasz skromny departament przyczynił się do osadzenia Batury w więzieniu. Niestety, za każdym razem, dziwnym trafem, wy­chodził on na wolność po odsiedzeniu skromnej części wyroku. I za każ­dym razem, gdy opuszczał więzienne mury, stawał się coraz groźniejszym przeciwnikiem, z każdej wpadki potrafił wyciągnąć wnioski na przyszłość, a co za tym idzie coraz trudniej było go przyskrzynić.

Ostatnio nie słyszałem o nim wiele, poza tym, że odsiadywał trzyletni wyrok. Przede wszystkim jednak nie spodziewałem się zastać go w mu­rach naszej szacownej instytucji.

Pan Tomasz dał Baturze znak głową.

- Proszę powtórzyć to jeszcze raz Pawłowi.

Nalałem sobie wody mineralnej do szklanki i usiadłem na krzesełku stojącym w rogu gabinetu obok pustego wieszaka na ubrania. Batura po­prawił się na fotelu, strzepnął z klapy marynarki niewidoczny pył i zaczął wreszcie opowiadać.

- Dwa dni temu przyjechał do Polski pewien gość z Zachodu. Facet chce skompletować ekipę. Jak panowie domyślają się, chodzi o wielki skok, tylko nie pytajcie mnie, co to za włam, bo po prostu nie wiem. Mam powody przypuszczać, że gość jest wysłannikiem anonimowego zleceniodawcy, który poluje w naszym kraju na coś niezwykle cennego. Rozumie­cie chyba, że w tej sytuacji odezwał się mój patriotyzm. Nie będzie nam tu jakiś złodziej z Europy Zachodniej wykradał zabytków.

- Chciałeś raczej powiedzieć, że nie będzie ci obcy bruździł na „two­im” terenie - ironizowałem. - Jak to wygląda, żeby obcy kradł cenne przedmioty, które ty mógłbyś z powodzeniem ukraść.

Pan Tomasz uniósł wyżej rękę w pojednawczym geście.

- Wierzy mu pan? - jęknąłem i wskazałem na Jerzego.

- Słuchaj, Paweł - uniósł się Batura. - Po co przychodziłbym do was, gdybym nie chciał pomóc?

- Kilka razy podsyłałeś nam szpiegów - przypomniałem mu. - Lubisz gierki, mistyfikacje, a wodzenie nas za nos jest twoim życiowym credo.

- Nie przesadzaj. Tak często nie dajecie się znowu wodzić. Kilka
razy musiałem przez was odsiedzieć wyrok. Ostatnio przesiedziałem sa­motnie w celi ponad rok...

- Ładna mi cela - prychnąłem. - Z telewizorkiem i biblioteczką. I jak to się stało, że zredukowali ci odsiadkę do roku? Miałeś czytać książ­ki z więziennej biblioteki przez trzy lata.

- Zgoda, ale wpłaciłem niemałą sumę na cele społeczne - uśmiech­nął się lodowato. - Poza tym byłem wzorowym więźniem. Przeczyta­łem ponad sto książek i...

- Dość - przerwałem mu brutalnie.

Wstałem.

- Szefie, czy naprawdę musimy słuchać tych ckliwych zwierzeń recydywisty? Co tu jest grane? Jeśli przyjeżdża do Polski jakiś podejrzany facet, to podziękujmy Jerzemu, i pojedźmy na policję. A właśnie, Jerzy! Czemu nie poszedłeś na Puławską*?

- Nie przepadamy za sobą.

- A my to co? - prychnąłem. - Żyć bez siebie nie możemy?

- Paweł - syknął pan Tomasz i poprawił nerwowym ruchem okulary na nosie. - Wiesz, że pan Jerzy jest ostatnim człowiekiem, z którym wypiłbym bruderszaft. Nie jechałbym z nim nawet jednym tramwajem, natychmiast wysiadłbym na następnym przystanku...

- Bez obawy, panie Tomaszu - wszedł w słowo Batura. - Jeżdżę nowym BMW.

- ... lecz sprawa, z którą przyszedł pan Jerzy wydaje się wyjątkowa.

W dalszej części naszego spotkania słuchałem opowieści Batury o tym jak tajemniczy mężczyzna, mówiący po polsku z silnym obcym akcentem pojawił się w pewnym podejrzanym lokalu, do którego przy­chodziły różne typki spod ciemnej gwiazdy i w którym załatwiało się ciemne interesy. Batura przez wrodzoną skromność nie raczył dodać, że w knaj­pie tej spotykali się ludzie podwarszawskiej mafii. Ów człowiek, najpew­niej pochodzący z Niemiec, proponował duże pieniądze za usługi dwóch ludzi, mających doświadczenie we włamaniach. Nie chodziło mu o zwy­kłych opryszków włamujących się do podwarszawskich willi i kradną­cych wszystko co popadnie, łącznie z drogimi dywanami i sprzętem au­diowizualnym. Człowiek ten potrzebował wybornych złodziei, profesjona­listów, rzemieślników najwyższego sortu, znających nowoczesne metody włamania i umiejących obchodzić się z najnowszym sprzętem elektro­nicznym. Potrzebował ludzi znających się na dziełach sztuki. Według słów Jerzego, cudzoziemiec pytał o niego, tytułując go najbardziej znanym pol­skim handlarzem dzieł sztuki (co na zwykły język przekładało się jako „złodziej”).

- Człowiek ten ma zjawić się w restauracji „Kameralna” w Brwino­wie - kontynuował Batura. - Przyjdzie tam po odpowiedź.

- I co?

- Znalazłem mu dwóch specjalistów. Jednym z nich będę ja sam...

- A ten drugi?

- To ty - wskazał na mnie palcem.

Wstrzymałem oddech i popatrzyłem ze zdumieniem na szefa.

- Czy ja śnię, szefie? - żachnąłem się. - Wzywa mnie pan do departamentu, odrywa od ciekawej zagadki związanej z zamkiem w Czer­sku, a kiedy przychodzę tutaj, widzę Baturę, salonowca i bandziora w jed­nej osobie, który razem z moim szefem, słynnym Panem Samochodzi­kiem, zmorą złodziei dzieł sztuki, opracowują szczegóły włamania.

- Pawle - pan Tomasz zdjął okulary i zaczął je przecierać frag­mentem koszuli. - Zrozum, nie wiemy, co ów cudzoziemiec planuje. A bardzo chciałbym poznać jego plany. Skoro pan Jerzy chce nam pomóc - pal licho powody - warto chyba znaleźć się blisko tego typka i dowie­dzieć się czegoś więcej o jego nadwiślańskiej misji.

Byłem tego samego zdania, co pan Tomasz, wszak sprawa wyglądała na podejrzaną i wielce intrygującą, lecz przecież chorobliwie nie znosiłem Batury.

0x08 graphic

* Przy ulicy Puławskiej w Warszawie znajduje się siedziba Komendy Głównej Policji.


Kiedy miałem go w zasięgu wzroku, moje emocje górowały wte­dy nad chłodnym myśleniem i rozsądkiem. Pan Tomasz potrafił zapanować nad sobą w takich sytuacjach, choć dobrze wiedziałem, że i on mu­siał stoczyć ze swoim sumieniem ostrą walkę.

- Nie podoba mi się to - westchnąłem. - Jerzy oszukał nas wie­lokrotnie.

Batura wstał gwałtownie z fotela. Poprawił marynarkę i zrobił krok do drzwi.

- Przyszedłem w interesach - oświadczył pochmurnym tonem. - Wy mnie nie lubicie i ja za wami nie przepadam. Chciałem jedynie zrobić z wami interes. Mielibyście faceta na widelcu, a ja pozbyłbym się konku­rencji. Ledwo co radzę sobie z rodzimymi złodziejaszkami, a mam jeszcze użerać się z zagranicznymi? Po co, powtarzam jeszcze raz, po co miał­bym wskazywać wam potencjalnego włamywacza z Zachodu? Nawet nie wiemy, co ten facet chce ukraść. Z jego tonu wynika, że będzie to skok stulecia. Facet zna się na rzeczy, chce najlepszych ludzi, płaci w euro i pracuje dla kogoś potężnego. No i co, panowie, odmawiacie?

Miał rację Batura. Cóż traciliśmy na tej małej mistyfikacji, skoro w per­spektywie mogliśmy przeciwdziałać wielkiej kradzieży, a może nawet zła­pać groźnego włamywacza na gorącym uczynku?

- Poza tym - dodał Batura, zrobiwszy kolejny krok ku wyjściu - dzięki mojej współpracy z wami policja z pewnością doceni moją dobrą wolę i złagodzi niektóre punkty zwolnienia warunkowego.

Otwierał drzwi, gdy zatrzymał go stanowczy głos szefa.

- Nie wychodź. Wchodzę w ten układ.

- A ja? -jęknąłem. - Mnie pan nie pyta o zdanie?

- Nie rozmawiam z włamywaczem - rzekł poważnie i zaraz się uśmiechnął.

Zaśmieliśmy się z dowcipu.

- No dobra - spojrzałem na Baturę. - To kiedy ma odbyć się to spotkanie?

- Jutro przed południem.

W restauracji „Kameralna” byliśmy na kwadrans przed umówioną porą. Wcześniej ustaliliśmy z Batura taktykę rozmowy i wszelkie fakty związane z naszymi życiorysami. Jerzy miał się podać za speca od wła­mań, co nie odbiegało w zasadzie od rzeczywistości, ja zaś byłem jego prawą ręką, znawcą historii sztuki. Specjalnie na tę okazję założyłem wytartą kurteczkę dżinsową, lecz mój gust wcale nie zachwycił Jerzego. Gdyby ktoś popatrzył na nas teraz z boku, na wysiadających z jego lśniącego BMW, niechybnie ujrzałby dwie odmienne osobowości. Różniło nas bowiem wszystko.

Brwinów legł sparaliżowany południowym słońcem, nawet nie za wielu ludzi kręciło się w okolicach „Kameralnej”. Natomiast na żwiro­wym parkingu przyległym do lokalu parkowało wiele dobrych samocho­dów, co świadczyło, że we wnętrzu tego gastronomicznego przybytku tętniło życie.

W środku było jednak spokojnie. Naliczyłem kilkanaście osób, które zajęły różne miejsca w klimatyzowanym pomieszczeniu. Kilka par sie­działo przy stolikach pod ścianą barwy pistacjowej, inni grali w bilard na końcu sali, dwóch mężczyzn siedziało zaś przy barku i w nastroju posęp­nej refleksji sączyło drinki. Na pierwszy rzut oka było widać, że to ludzie związani ze światem przestępczym, a ich myśli dotykały problematyki pozyskiwania nowych haraczów. Kiedy Batura podszedł bliżej barku, ukło­nił mu się nie tylko barman, ale i owych dwóch dżentelmenów.

Barman natychmiast dał im znak do zwolnienia miejsca, ci posłusznie zabrali szklanki i popielniczkę, a następnie udali się grzecznie do wolnego stolika.

- Nie ma go jeszcze - wyszeptał barman w tonie zdradzającym wyższy stopień wtajemniczenia. - Podać coś do picia?

- Mineralną- odpowiedziałem.

Barman zlustrował mnie uważnie.

- To mój kumpel - przedstawił mnie Jerzy. - Wybitny specjalista od obrazów i księgozbiorów.

Barman nie skomentował tych słów. A kiedy Batura obrócił twarz ku mojej, na jego ustach dostrzegłem lekki uśmieszek zabarwiony ironią.

Cudzoziemiec przyjechał po kilku minutach jaguarem XJR z wypo­życzalni. Widzieliśmy, jak zaparkował to cacko koloru zgniłej zieleni obok BMW Batury. Potem wyszedł na skąpany w ostrym słońcu parking i szedł leniwie po żwirze ku wejściu jakby był na wczasach. Nie spieszył się. Był to średniego wzrostu mężczyzna w wieku trzydziestu lat ubrany w seledynowy garnitur najlepszej jakości. Na pierwszy rzut oka prezen­tował się dostojnie, kiedy jednak zjawił się w chłodnym wnętrzu „Ka­meralnej”, przede wszystkim rzucała się w oczy jego nijakość. Ten czło­wiek był nieprzyzwoicie obojętny. „Opanowany jak wytrawny pokerzysta” - pomyślałem. Z pewnością biła od niego pewność siebie, pretensjonalna powaga, mająca więcej wspólnego z grabarzem niźli z księgo­wym.

A kiedy podaliśmy sobie ręce, jego dłoń była zimna tak jak chłodne było jego nieprzejednane oblicze. Ten człowiek nawet nie pachniał. Nie używał choćby zwykłej wody po goleniu, a był przecież idealnie pozba­wiony zarostu. Wiedziałem, że wytrawni złodzieje nie stosowali perfum i wód toaletowych. Profesjonaliści w tej niesławnej branży nie zostawiali po sobie żadnych śladów, nawet węchowych. To rutyna kazała im uży­wać elektrycznej golarki i bezwonnych balsamów. Jednakże tacy ludzie zawsze korzystali z kart kredytowych. Ten oto nieznajomy wypożyczył jaguara na kartę kredytową, a zatem mogłem go namierzyć i ustalić toż­samość. Ta perspektywa dodała mi otuchy.

Usiedliśmy przy specjalnie przygotowanym stoliku, odgrodzonym od reszty sali parawanem.

- Nie używajcie perfum - cudzoziemiec pociągnął dyskretnie no­sem i zgnębił wzrokiem Jerzego. - Kenzo?

- Tak - potwierdził poirytowany Batura.

- Nie używajcie niczego co pomoże was zidentyfikować - mówił dalej mężczyzna w seledynowym garniturze. - Jeśli któryś z was kuleje na jedną nogę, niech wsadzi sobie do buta specjalną wkładkę.

- Żaden z nas nie jest kuternogą - dodałem poważnie.

- Specjalnie na czas akcji ubierzcie się w ubranie zakupione w innej części kraju, które następnie spalicie - kontynuował cudzoziemiec, nie komentując mojej uszczypliwej uwagi. - Będziecie działać w rękawicz­kach chirurgicznych. Żadnych odcisków palców.

Jego polski był zniekształcony przez twardy, niemiecki akcent, który gwałcił naszą słowiańską miękkość. Zdawało się, że ten facet nigdy nie mruga - ani razu nie drgnęła mu powieka. Przysięgam. Nigdy przedtem nie widziałem takiego gościa. „Niewykluczone, że on wcale nie oddycha” - myślałem przerażony. Może to android?

- Zapomina pan, że jesteśmy włamywaczami - żachnął się Jerzy.

- Jak do tej pory policja nas nie złapała. Umiemy nie tylko otwierać sejfy i omijać systemy alarmowe. Wiemy, co to są środki bezpieczeństwa.

- Jak mamy się do pana zwracać? - chrząknąłem.

- Wystarczy odpowiadać na pytania - odpowiedział cicho, bez urazy.

- Zostawmy zabawę w Wersal amatorom. Jeśli już kochacie pseudoni­my, to zwracajcie się do mnie Ikar.

- Coś do picia?

- Nie, dziękuję - odparł, zerknął na zegarek seiko i popatrzył na mnie. - Co mi zaoferujecie poza drinkiem?

- Zdobędziemy wszelkie dane na temat chronionego obiektu. Uży­jemy własnego sprzętu i ludzi. Zanim do tego dojdzie, musimy znać miej­sce i cel kradzieży? Domyślam się, że jest to cenne dzieło sztuki...

- Zanim cokolwiek wam powiem - westchnął Ikar - zrobimy mały egzamin z historii sztuki. W obecnych czasach, ażeby zostać zło­dziejem profesjonalistą, nie wystarczy posiadać dobry sprzęt elektronicz­ny. Najważniejsze urządzenie nosimy ze sobą. Jest nim nasza głowa. Znacie się na starożytności?

Jednocześnie kiwnęliśmy głowami. Ja, oczywiście, z racji uprawiane­go zawodu znałem ten wspaniały okres cywilizacji bardzo dobrze, Batura zaś interesował się od pewnego czasu sztuką starożytną i nowożytną z powodów mniej szlachetnych, lecz nie deklasowało to stanu jego wie­dzy w tym zakresie. Tym bardziej że był on samoukiem, a zdolność szyb­kiej nauki odziedziczył po świętej pamięci ojcu, Waldemarze - znajo­mym pana Tomasza, jego rywalu w poszukiwaniach skarbów.

- Zacznijmy od starożytnych Greków - zaczął po chwili namysłu mężczyzna i zwrócił się do mnie. - Proszę powiedzieć, kiedy Michał Anioł namalował „Piętę”?

Popatrzyłem na Jerzego ze zdumieniem, ten, posłał mi równie zdu­mione spojrzenie. Nasz gość najwyraźniej miał nas za ignorantów. Kpił sobie z nas. Zabierał cenny czas.

- Po pierwsze, „Pięta” Michała Anioła to nie obraz - odpowiedzia­łem ze stoickim spokojem. - To rzeźba znajdująca się w bazylice Świę­tego Piotra w Rzymie. Przedstawia Matkę Boską podtrzymującą ciało zdjętego z krzyża Jezusa. Powstała pięć wieków temu. A zatem to dzieło nowożytne...

- Czy są jakieś trudniejsze pytania? - przyszedł mi w sukurs Jerzy.

- Na czym polega wyjątkowość „Pięty”? - nie dawał za wygraną nasz „pracodawca”?

- Rzeźbę wykonano z jednego bloku białego marmuru.

Jerzy popatrzył na mnie, abym mu pomógł.

- Michał Anioł pracował nad nią 2 lata - dodałem. - Kiedy ją skończył, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat. Początkowo rzeźba stała w kaplicy Świętej Petroneli, gdzie każdego dnia podziwiały ją tłumy. Arty­sta ciekaw ludzkich reakcji lubił słuchać w tłumie komentarzy na temat „Pięty”. Pochlebnych, dodam. Na wstędze opasującej Matkę Bożą wyrył nawet swoje imię. To jedyna rzeźba Michała Anioła z jego własnoręcz­nym podpisem.

- To wszystko? - popatrzył na mnie Ikar.

- W maju 1972 roku pewien człowiek rzucił się na rzeźbę z młot­kiem. Zdążył ją uszkodzić i dlatego „Pięta” jest osłonięta pancerną szybą.

- To wszystko można wyczytać z książek - wzruszył ramionami.

- A skąd mamy czerpać wiedzę? Z telewizyjnych teleturniejów czy programów reality? I czemu służy ten idiotyczny quiz?

Batura otrząsnął się z hipnotycznej mocy cudzoziemca, który zdążył już uzyskać nad nami przewagę. Tego było za wiele.

- Dość - przerwał mu brutalnie Jerzy. - Niech pan nie zapomina, że jesteśmy w Polsce. Warszawa to mój teren. Nie będzie mnie pan po­uczał jak żółtodzioba.

- W porządku - skrzywił usta w delikatnym uśmiechu Ikar, co można było odebrać jako wielką przemianę w jego osobowości. - Zdali­ście test. To jest najważniejsze. Wiem, że znacie się na sztuce. Proszę o wybaczenie za ten niewinny trik. Przejdźmy zatem do rzeczy.

Ta przemowa uspokoiła Baturę. W dalszej części naszego spotkania cudzoziemiec mówił o najnowocześniejszych systemach alarmowych i podał nam pewien pomysł na sparaliżowanie pracy agencji ochroniar­skiej. Tego dnia nie chciał nam zdradzić celu włamania, a przecież tylko dla tej informacji zgodziłem się wziąć udział w tym przedstawieniu.

Kiedy Jerzy uzgadniał z cudzoziemcem listę potrzebnych akcesoriów, moją uwagę zwróciła znajdująca się na sali osoba. Siedziałem plecami do ściany mając przed oczami ustawiony parawan. Nie ograniczał on jed­nak całkowicie widoku na salę - widziałem bowiem po lewej stronie stolik w rogu lokalu, na prawo zaś stół bilardowy. W głębi sali, przy stoliku pod oknem siedziała całkiem ładna brunetka ubrana w dżinsy i luźną ma­rynarkę koloru ciemnej zieleni. Piła kawę i dałbym uciąć sobie głowę, że co pewien czas zerkała na nasz stolik. Zanotowałem szybko w pamię­ci, że była w moim wieku, a zatem miała niewiele ponad trzydzieści lat. Proste i lśniące włosy opadały jej na kark i zakrywały uszy, a poma­lowane na ciemno oczy wyróżniały się na tle jasnej karnacji. Byłem pew­ny, że kobieta nas obserwuje.

„Kim jesteś?” - myślałem zaniepokojony. Z zamyślenia wyrwał mnie Batura, szturchając w łokieć.

- Zamawiasz coś?

- Nie, nic.

Ikar wstał, zerknąwszy dyskretnie na swój imponujący zegarek z ty­tanową kopertą i szafirowym szkłem. Miał ten egzemplarz urządzenie do wyłapywania sygnałów z satelity, a także do pomiaru odległości i prędko­ści w systemie GPS. „Jeśli facet z taką aparycją używa takiego sprzętu, nie wróży to niczego dobrego” - pomyślałem.

- Ja już panów pożegnam - rzekł Ikar. - Widzimy się po raz ostat­ni. Jutro dostaniecie ode mnie wiadomość: CO DALEJ. Zadzwonię na komórkę pana Batury. I proszę mnie nie śledzić. Daję wam słowo, że nie uda się wam mnie namierzyć. A nawet jeśli któremuś z was się poszczę­ści, przyrzekam, że skończy on marnie. Nie wiecie jeszcze, z kim macie zaszczyt współpracować.

Nie podał nam ręki. Nie uśmiechnął się. Nie zabrał nawet ze stolika karteczki z numerem telefonu Jerzego, a jedynie zapamiętał ten numer. Oddalił się bezszelestnie ku wyjściu, zostawiając po sobie chłód, jakiego nie powstydziłaby się kostucha.

- Słyszałeś? - zapytał mnie po chwili Batura.

- Co?

- Jeśli skok się uda, dostaniemy po dwadzieścia tysięcy euro.

- Ach tak!

- Nie słuchałeś?

Batura przerwał. Powiódł wzrokiem na nieosłonięty parawanem frag­ment sali, na stolik, przy którym siedziała jeszcze przed chwilą owa bru­netka - jak mi się zdawało, osoba żywo interesująca się naszym spotka­niem. Byłem pewny, że kobieta przyszła do tego lokalu dla nas. Po pierw­sze - nie pasowała do tego miejsca, po drugie - gapiła się na nasz stolik zbyt obcesowo. Niestety, teraz owa dama zniknęła. Ulotniła się. Stolik był pusty i po kobiecie została jedynie niedopita kawa oraz banknot leżący na talerzyku.

- Co jest grane, Paweł?

Opowiedziałem mu o tej kobiecie. Batura odebrał moje podejrzenia jako objaw zwykłego przewrażliwienia.

- Niemożliwe, żeby ktoś obcy dowiedział się o naszym spotkaniu. Barman jest okej, uwierz mi. To człowiek z zasadami. Po prostu, za długo pracujesz w Departamencie Ochrony Zabytków. Wszędzie widzisz złych ludzi.

- Ty i tobie podobni nie chcecie, abym poszedł na emeryturę.

- Nie przesadzaj - westchnął i szybko zmienił temat. - A ładna chociaż była?

- Kto?

- Kobieta przy tamtym stoliku?

- Nie wiem, chyba tak - odparłem, gdy wychodziliśmy z lokalu na rozpalone słońcem powietrze. - Intuicja mówi mi, że ta kobieta przyszła tu na przeszpiegi.

Batura złapał mnie za rękaw kurtki. Stanęliśmy przed schodkami do lokalu.

- A nie przyszło ci do głowy, że to była ochrona Ikara?

Tak, Jerzy miał rację! Nie pomyślałem o tym. Nasz „pracodawca” nie był amatorem, wiedział, że może ufać wyłącznie sobie, ewentualnie swoim ludziom. Zabezpieczył się na ewentualność, gdyby któryś z nas zamierzał go śledzić. Wysłał więc tutaj swojego człowieka, kobietę, która miała nas zapamiętać i mieć na oku.

Rozejrzeliśmy się po parkingu i ulicy. Nigdzie śladu owej brunetki. Wszystkie samochody, dotykające maskami frontowej elewacji „Kame­ralnej”, były wewnątrz puste.

- Zaczekaj - Batura dał mi ręką znak.

Zniknął w klimatyzowanym wnętrzu lokalu, lecz zaraz wybiegł zdy­szany.

- To obca - mówił szybko. - Ale Polka. Barman jej nie zna. My­ślał, że to zwykła „dziewczynka”. Zamówiła kawę i usiadła przy tamtym stoliku. Nasz Ikar wziął sobie zatem na asystentkę naszą rodaczkę.

Nie zdążyliśmy wsiąść do BMW, gdy odezwała się komórka Jerzego. Odebrał. Lecz nie rozmawiał. Przygryzł dolną wargę i gapił się jak zahip­notyzowany w ekranik swojej komórki. Był czymś potwornie zdenerwo­wany.

- Cholera - zaklął pod nosem i podał mi komórkę. - Zabiję dra­nia.

Na małym ekraniku ujrzałem przesłane SMS-em zdjęcie psa. Koloro­wa fotka przedstawiała sympatycznego czworonoga, o ile znałem się na rasach psów, był to sznaucer. Zdziwiony popatrzyłem na zdenerwowanego Baturę.

- Co jest grane z tym zdjęciem? - zapytałem.

- To Saba - wyjaśnił. - Mój pies... sznaucer. Ten cały Ikar go porwał. Rozumiesz?! Ten człowiek dostał się do mojego domu i zabrał mojego psa. Szantażuje mnie. Zatłukę drania! Zrobię ten skok, odbiorę grzecznie psa, wezmę zapłatę i zabiję go.

Jerzy pokazał mi wiadomość tekstową przysłaną przez nieznajome­go :

Na wszelki wypadek zabrałem pańskiego sympatycznego pieska. Mam nadzieję, że zależy Panu na tym, aby piesek wrócił do niego cały i zdrowy. Ikar.

Nie ulegało wątpliwości, że cudzoziemiec chciał posłużyć się Sabą jako gwarantem powodzenia całej operacji. Nie wiedział chyba tylko tego, że nacisnął Jerzemu na odcisk, czego ten bardzo nie lubił.

Jerzy wyłączył komórkę, sprawdziwszy przedtem numer nadawcy wiadomości.

- Mógłbyś sprawdzić swoimi sposobami, do kogo należy ten numer? - poprosił mnie. - Namierzymy drania.

- Okej, spróbuję.

Batura nie krył swojej wściekłości. W trakcie powrotnej jazdy do sto­licy wciąż obiecywał, że rozprawi się z Ikarem, w niezwykle barwny spo­sób opisywał, co mu zrobi, gdy już go spotka, lecz przecież cudzoziemiec wyraźnie stwierdził, że widzimy się po raz ostatni.

Rozglądaliśmy się też za siebie w poszukiwaniu podejrzanego samo­chodu. Podczas krótkiego postoju przeszukaliśmy nawet podwozie BMW z nadzieją znalezienia tam nadajnika. Nie znaleźliśmy jednak żadnego elek­tronicznego cacka. Samochód wydawał się czysty. A zatem nikt nas nie śledził i nie miał takiego zamiaru. Co z tego, skoro odnieśliśmy wrażenie, że jesteśmy kontrolowani. Jakby ktoś narzucił nam reguły nieznanej gry. A tego - nie tylko Batura, ale także i ja - bardzo nie lubiliśmy.

Resztę dnia pracy spędziłem w gabinecie szefa. Rozmawialiśmy wy­łącznie o misji cudzoziemca w naszym kraju. Zastanawialiśmy się, co knuł ten człowiek i kto mógł nas obserwować w „Kameralnej”. Czy bru­netka była wspólnikiem Ikara?
A może raczej pracowała dla Jerzego?


ROZDZIAŁ DRUGI

TELEFON OD BATURY, CZYLI NOWE INSTRUKCJE • RE­ORGANIZACJA • CZY KAMILA BYŁA W „KAMERALNEJ”? • NA PERONIE DRUGIM DWORCA CENTRALNEGO • INFOR­MACJA POD ŁAWKĄ, CZYLI ZBOCZEŃCY • LIST OD SAINT-GERMAINA • SŁÓW KILKA O SŁYNNYM HOCHSZTA­PLERZE • KLUCZ DO SKRYTKI BAGAŻOWEJ NUMER 1204

Na drugi dzień odbyliśmy krótką naradę w naszym departamencie. Dzięki pomocy kogoś zaufanego udało się szefowi ustalić numer komórki, z której przesłano Baturze zdjęcie psa Saby. Telefon należał do mieszkań­ca stolicy. Człowiek ten nie zdążył jeszcze zawiadomić policji o jego zagu­bieniu. Nie wiedział, biedak, że ukradziono mu telefon i posłużono się nim jednorazowo. Był to szanowany przez swoje środowisko inżynier, ławnik i były radny gminy Wola. Właściciel komórki był zatem poza wszelkimi podejrzeniami. Miał rację Ikar, że namierzenie go będzie sztuką niełatwą. Ba, to mogło okazać się niemożliwe.

- Ten Ikar zaczyna mi działać na nerwy - powiedziałem, gdy Mo­nika, nasza sekretarka, wniosła dymiące herbatą filiżanki. - Zdążył już zajść Jerzemu za skórę.

Wywołałem wilka z lasu, gdyż dosłownie po kilkunastu sekundach zadzwonił do nas Batura. Pan Tomasz odruchowo włączył funkcję „speaker phone”, ażebym słyszał naszego rozmówcę.

- Dzień dobry, panie Tomaszu! - wrzeszczał do słuchawki Jerzy. - Czy jest Paweł? Nie dał mi nawet numeru swojej komórki...

- Co się stało?

- Co się stało?! - prychał oburzony. - A to, że nasz Ikar to jakiś przeklęty sadysta! Przed chwilą odebrałem od niego telefon... dał mi posłu­chać głosu mojej kochanej Saby... jak głośno skamle, żeby pan to słyszał. Kochany piesek... Ten bydlak pewnie ją głodzi! Ja mu pokażę. Facet ma nie po kolei w głowie! Wczoraj na przykład egzaminował nas z Michała Anioła... pytał o „Piętę”... Nie, to jakiś wariat! Łobuz kpi sobie z nas!

- Zastanawiamy się właśnie, czy nie zawiadomić policji.

- Nie wolno wam tego zrobić! - krzyknął wściekle Jerzy. - Mój pies... moja kochana Saba jest w niewoli. On gotów ją zaszlachtować. To sadysta.

- Chyba ma pan rację - szeptał pan Tomasz. - Tak tylko głośno myślę. Ale przecież ten cały Ikar nie może nas wszystkich kontrolować. Nie wie nawet, kim jest Paweł.

- Wcześniej czy później sprawdzi, że pracuje w Ministerstwie Kul­tury i Sztuki. Lepiej, żeby dowiedział się o tym później. I w tym mój inte­res, żeby tego dopilnować. Zresztą nie mamy czasu. Dostałem wiado­mość od Ikara. Mamy pójść na Dworzec Centralny po pierwsze instruk­cje. Ikar raz jeszcze przypomina, że w wypadku zawiadomienia policji spotka nas obu wielka przykrość. Niech Paweł przyjdzie na dworzec za godzinę. Czekam przy kasie numer 1.

Batura się rozłączył.

- No to wpadła śliwka w kompot - zamruczałem, kiwając niezado­wolony głową. - Czuję na plecach dziwne mrowienie. Problemy zapu­kały do naszych drzwi, szefie. Wolałbym teraz uganiać się za tradycyjną przygodą i szukać skarbu w Czersku nad Wisłą.

Ustaliliśmy, że na razie nie podejmujemy żadnych ryzykownych kro­ków. Nie powiadamiamy policji. Działamy i czekamy na dalszy rozwój wypadków. Ikar nie mógł dowiedzieć się, że pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków. Kto wie, na co go było stać? Na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę o mnie wiedział. Jeśli tylko trzymał w za­nadrzu jakiegoś haka na moją skromną osobę, mogło być groźnie. Do­tychczasowy sposób jego działania wskazywał jednoznacznie, że mamy do czynienia z osobnikiem groźnym, przebiegłym i metodycznym. Kto wie, może Jerzy miał rację twierdząc, że Ikar przejawiał dodatkowo sady­styczne skłonności. Przede wszystkim wiedział, jak kupić ludzkie milcze­nie i posłuszeństwo. Udała mu się ta sztuka z Jerzym, to pewnie potrafiłby ujarzmić w podobny sposób i mnie. I chociaż nie posiadałem psa, żyłem samotnie, to wiedziałem, że człowiek pokroju Ikara potrafi znaleźć moją piętę Achillesową.

Z niewesołego nastroju wyrwała nas Monika. Weszła do gabinetu szefa i zapowiedziała wizytę gościa. Dopiero po chwili pan Tomasz przy­pomniał sobie, że dzisiaj umówił się na rozmowę z kandydatem do pracy w naszym departamencie.

- Znowu dowiaduję się ostatni o reorganizacji naszego departamen­tu? - zmarszczyłem gniewnie czoło.

- Spokojnie, Pawle - uniósł wyżej rękę w geście uspokojenia. - Zrozum mnie, miałeś przecież „pracować” z Baturą, więc pomyślałem, że jakaś doraźna pomoc by mi się przydała. Na czas nieokreślony, ma się rozumieć. Znalazłem dobrego kandydata, a raczej kandydatkę.

Po tych słowach do gabinetu weszła ładna blondynka o prostych wło­sach w okularach leczniczych na nosie. Jej wiek oceniłem na dwadzie­ścia siedem, może dwadzieścia osiem lat. Ubrana w kusą spódniczkę do kolan i schludną, białą koszulę, wyglądała jak jedna z wielu urzędniczek dobrze prosperującej firmy. Taka osoba bez trudu znalazłaby posadę asy­stentki prezesa dobrej firmy. Co skłoniło ją do pracy w naszym departa­mencie?

I jeszcze jedno. Była ładna, choć jej uroda odbiegała od jedynie słusz­nego wizerunku piękności wyznaczonego przez modelki, aktoreczki i gwiaz­dy pop. Miała ostre rysy twarzy, wystające kości policzkowe i dobrze zarysowany nos. Na czole zauważyłem ledwo widoczną bliznę długości trzech centymetrów nad lewym oczodołem, widocznie pamiątka po daw­nym urazie. Błękitne oczy mówiły o kobiecie wiele - inteligentna i pe­dantyczna. Nie odzywała się nieproszona. „Konkretna osoba” - pomy­ślałem.

Zanim zbliżyła się do nas, pomyślałem o kobiecie w „Kameralnej”. Czy to przypadkiem nie ta schludna blondynka znalazła się w Brwinowie w charakterze szpiega? Lecz po pierwsze - tamta niewiasta była bru­netką, po drugie - nasza nowa pracowniczka zjawiła się dopiero dzisiaj w naszym departamencie. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że w pewnym sensie brunetka była podobna do blondynki, która zdecydo­wanym krokiem zbliżyła się właśnie do biurka pana Tomasza. Jeśli to ta sama osoba, która szpiegowała nas w lokalu, mieliśmy do czynienia albo ze szpiegiem Batury, albo samego Ikara.

- Kamila - podała rękę szefowi. - Kamila Nowakowska.

Kiwnęła głową w moją stronę, a ja wymamrotałem swoje imię, na­stępnie ustąpiłem jej miejsce na fotelu. Pan Tomasz wyjął z szuflady cienką teczkę, otworzył ją i zerknął na akta w niej ukryte.

- Z kilku kandydatów wydaje się pani najlepsza do tej roli.

- Do jakiej roli? - zapytałem zaskoczony.

- Detektywa - odpowiedziała za szefa Kamila. - Mówili mi, że jesteście historykami, ale w zasadzie uganiacie się za skarbami po kraju i świecie. Czyli jesteście kimś w rodzaju detektywów. To musi być cieka­wa praca.

- Chwileczkę - zdenerwowałem się. - Myślałem, że potrzebujemy asystentki do uporządkowania akt i bazy danych. W tym departamencie można się czasami zabić o stosy papierów zalegających nasz stary dywan.

- Proszę pana - broniła się kandydatka, zerknąwszy na dywan jakby chciała sprawdzić jego stan. - Skończyłam wyższe studia, biblio­tekarstwo. Mam też drugi fakultet, z psychologii. Chyba nie zamierza mnie pan w pracy dyskryminować i proponować absolwentce wyższej uczelni obowiązki zwykłej sekretarki.

- No, no - pogroziłem jej palcem. - Niech no tylko usłyszy to Monika. Nie radzę. Proszę sobie też zapamiętać, że my tu nikogo nie dyskryminujemy. Jeśli ktoś się nie nadaje, to po prostu wskazujemy mu grzecznie drzwi. Tak nawiasem mówiąc, to my bardzo lubimy kobiety, szczególnie bardzo atrakcyjne, wolimy jednak spotykać się z nimi po zaję­ciach służbowych. To jak? Umówi się pani ze mną po południu w jakiejś miłej kafejce?

- Współczuję panu.

- Słucham? Nie rozumiem.

- Czy pan myśli tylko o jednym? - wydęła wargi w lekceważącym grymasie.

- Zależy od pory dnia - westchnąłem. - Z panią wolałbym raczej rozmawiać w miłej kawiarni, niż uganiać się po kraju za złodziejami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w terenie byłyby z panią same kłopoty. Pewnie należy pani do tych niewiast, które zabierają w delegację dwie wypchane garderobą walizki.

Mówiąc to, cały czas zastanawiałem się, czy to ona przyszła w peru­ce i dżinsach do „Kameralnej”.

- Na szczęście nie jest pani w moim typie - dodałem szybko. - I nie muszę się z panią umawiać.

Trochę ją zaskoczyłem szczerością tego oświadczenia.

- Jakiego archaicznego języka pan używa - przeszła do ataku. - „Niewiasta”! Śmieszne. Groteskowe. Jak ten pseudonim: Pan Samocho­dzik. Cała Warszawa zrywa boki z tej ksywki. Podobno jeździ pan śmiesz­nym i dziwacznym samochodem.

Nie była pora na wyjaśnienia, że ów słynny pseudonim przylgnął do szefa dawno temu, a mnie nazywano tak czasami wyłącznie pomyłkowo. Kiedyś szef posiadał wehikuł z silnikiem ferrari 410 pod maską; dzisiaj na stanie naszego departamentu był podobny wehikuł, tyle że z silnikiem aston martin. Jako że sporo nim jeździłem, stąd nazywano mnie niesłusznie Panem Samochodzikiem.

- Może znalazł go pan w jakimś muzeum? - naśmiewała się z wehi­kułu blondynka.

- Gorzej. Wyciągnięto go z cmentarzyska samochodów. Jak pani wi­dzi, łączymy akcenty cmentarne z groteską. Nie przeraża pani praca u nas?

- Spokój - szef wstał i przybrał pozę rozjemcy. - Nie ma co ga­dać. Mamy dużo pracy. Wokół nas dzieją się sprawy wielkiego kalibru i nie marnujmy czasu na podobne dyskusje. Paweł będzie robił to co dzi­siaj ustaliliśmy, pani Kamila zaś przejmie jego dotychczasowe obowiązki. Pojedzie pani do Czerska i poszuka tego skarbu. Proszę na początek po­rozmawiać z miejscowym proboszczem. A może znajdziemy dla pani inną pracę, zobaczymy.

Niepocieszony westchnąłem ciężko, lecz w tej chwili sprawa rzeko­mego skarbu nad Wisłą zeszła na plan drugi. Interesowała mnie wyłącz­nie misja związana z osobą Ikara. Jeśli przekomarzałem się z dziewczyną, robiłem to „rutynowo”, dla gry samej w sobie, bowiem ładne i inteligentne kobiety wywoływały we mnie odruch obronny. Jakaś przekora kazała mi stawać wobec nich okoniem. Jednakże żadna wiadomość nie była dzisiaj w stanie pognębić mnie bardziej niż osoba tajemniczego Ikara i jego misja nad Wisłą.

- Mam rozumieć - zwróciłem się do szefa - że dalej współpracu­ję z naszym znajomym?

- Pojedź na spotkanie z nim. Ciekawy jestem tych instrukcji od cudzo­ziemca. A ja w tym czasie porozmawiam z naszym nowym detektywem. Wyszedłem z gabinetu bez słowa.

- I jak? - zaczepiła mnie w sekretariacie Monika. Nie lubiła zbyt­nio nowych pracowników. - Co o niej sądzisz?

- Ma zgrabne nogi.

- Zdążyłeś to zauważyć?

- Gdyby nosiła spodnie, musiałbym się domyślać.

- W końcu jesteś detektywem. No i co, będzie za ciebie rozwiązy­wać zagadki?

- Moim zdaniem, długo nie zagrzeje u nas miejsca. Jest jakaś taka sztywna. Zasadnicza.

- Jesteś jak zwykle uprzedzony do kobiet.

- Też nie patrzysz na nią przychylnym okiem, Moniko.

- Tylko że ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie zerkam na nią zgłod­niałym okiem.

- Co ty pleciesz? - uniosłem się. - Nie jestem głodny.

Nie obraziła się za mój opryskliwy ton. Zachichotała.

Poirytowany wyszedłem z budynku ministerstwa i udałem się do we­hikułu zaparkowanego na alejce przy klombie. Co tam nowy pracownik! Pojechałem na spotkanie z Baturą, zapominając na dobre o Kamili Nowakowskiej.

Spotkaliśmy się przy kasach na Dworcu Centralnym, okupowanych przez tłumy wczasowiczów. Czułem się w tej dużej hali wypełnionej set­kami podekscytowanych podróżnych niczym przybysz z innej planety.

- Cześć - przywitał mnie Batura, nie podawszy ręki. - Idziemy na peron drugi. Dokładnie za pięć minut ma zadzwonić Ikar.

Idąc w dół, zwrócił się do mnie z powagą.

- Czy zawiadomiliście policję?

- Pan Tomasz miał taki zamiar, lecz wobec gróźb Ikara wstrzymał się z realizacją tego pomysłu.

- Nie podoba mi się to wszystko - mruknął. - Czuję wielkie pro­blemy.

- Ja też.

Na wspomnianym peronie panował tłok jeszcze większy od tego przed kasami. Jeśli udało nam się nie potrącić jakiegoś szczęśliwego nabywcy biletu, owej przepustki nad morze, to można się było wyłożyć o walające się wszędzie plecaki i torby podróżne. Tłok, gwar i zapach spoconych ciał. Jakże daleko byłem mentalnie od tej beztroskiej gawiedzi, nieczuły na rosnące z każdą sekundą zniecierpliwienie młodych podróżnych. Nie dziwiłem się ich stanowi ducha, gdyż za kwadrans miał odjechać pociąg do Kołobrzegu.

Dokładnie po pięciu minutach zapipczała komórka Jerzego. Na jej ekranie pojawiła się informacja o następującej treści: „Numer zastrzeżo­ny”. Kolejny „zastrzeżony” numer z „ukradzionej” kolekcji Ikara!

Jerzy przyłożył telefon do ucha i przez chwilę słuchał w napięciu, co ma do powiedzenia cudzoziemiec. Od czasu do czasu kiwał głową, nie zerknąwszy na mnie ani razu. Zrobił to dopiero po jakimś czasie.

- Nasz Ikar chce numer twojej komórki - zwrócił się do mnie.
Podałem mu go. Dosłownie po chwili Batura skończył rozmowę.

- Musimy znaleźć ławkę przed ruchomymi schodami.

Rozejrzał się po peronie i zaraz jego wzrok spoczął na przeciwległym końcu platformy. Musieliśmy przecisnąć się przez tłum oczekujących na ekspres relacji Warszawa - Kołobrzeg. Udała nam się ta sztuka po dwóch minutach. Kiedy już zbliżyliśmy się do owej ławki, zastaliśmy tam siedzą­cych młodych ludzi.

- Pod ławką Ikar zostawił dla nas informację - wyjaśnił Jerzy.

- Co za konspiracja - westchnąłem.

- Pewnie naoglądał się za dużo filmów szpiegowskich.

- Co robimy? Czekamy, aż młodzież wsiądzie do pociągu?

Batura zerknął na swój drogi zegarek.

- Nie, szkoda czasu - westchnął.

Podszedł do nastolatków pewnym krokiem i zwrócił się do jednego z nich wyglądającego na „herszta” grupki.

- Ustąp miejsca starszemu - zwrócił się do niego łagodnym głosem.

Młody człowiek nie dojrzał w błękitnych oczach Jerzego iskrzących się w arktycznej poświacie problemów, dlatego zignorował jego prośbę. Był zbyt zahipnotyzowany wakacyjną beztroską i własną wielkością lo­kalnego wodzireja. Skąd mógł wiedzieć, że stoi przed nim książę war­szawskich złodziei dzieł sztuki
i niekwestionowany lider wśród handlarzy antykami? Człowiek bezwzględny, taki, który z niejednego pieca jadł chleb. Opór młodego człowieka sankcjonowała zaś dodatkowo obecność kilku dziewcząt, przed którymi ten nastolatek zapragnął się popisać.

Nie lubiłem takich zabaw, lecz w tej chwili nie mieliśmy czasu na gier­ki i przekomarzanie się. I chociaż ci młodzi ludzie nie byli niczemu winni, to miałem przed oczami psa Sabę i diabelsko obojętne spojrzenie Ikara.

- Spadaj - wydął wargi w grymasie pogardy młody człowiek i prze­niósł wzrok na drogi garnitur Batury. - Nie stać cię na samolot?

Dziewczęta zachichotały, dwóch kolegów wykrzywiło swoje twarze w nieco głupkowatym uśmiechu.

- Złaź - ponowił prośbę Jerzy. - Złaźcie wszyscy! Potrzebuję tej ławki. Na kilkanaście sekund.

- Ty zboczeńcu! - szydził „herszt” grupki i rozbawiony zwrócił się do swoich kumpli. - Ławki będzie obmacywał! Słyszeliście?

Śmiali się już nie tylko siedzący na owej ławce podróżni, ale także świadkowie tego widowiska.

Batura nic więcej już nie powiedział. Zrobił krok w stronę młodego człowieka
i chwycił go brutalnie za chabety. Na oczach tłumu uniósł go nieco w górę - co wywołało wśród gapiów cichy pomruk podziwu - i z łatwością przestawił chłopaka za siebie. Jak już to zrobił, zajął jego miejsce. Automatycznie pozostałe towarzystwo poderwało się z siedzeń, zwalniając ławkę. Podszedłem do Jerzego i wspólnie zaczęliśmy obmacywać spód ławki. Zgodnie z sugestią Ikara, powinniśmy tam znaleźć przytwierdzoną do drewnianej powierzchni belki informację.

- Patrzcie - otrząsnął się z chwilowego odrętwienia „herszt” grup­ki. - Oni naprawdę macają ławki.

- Zboczeńcy!

Nie zważaliśmy na ich docinki. Szukaliśmy dalej. I wreszcie udało mi się. Moje palce natrafiły na płaski, metalowy przedmiot przytwierdzony do drewna plastrem.

- Mam! - zwróciłem się do Jerzego.

Był to kluczyk do skrytki bagażowej numer 1204. Batura z ulgą ode­tchnął i zerknął pogodnie na stojącego za nim „herszta” grupki. Wskazał mu palcem ławkę.

- No i czego stoisz? Siadaj. Nie rób tłoku.

W tym samym momencie w czarnej jak smoła czeluści jednego z tune­lów błysnęło światło mocnych reflektorów. Zadudniły koła o tory. Oto nadjeżdżał upragniony pociąg ekspresowy do Kołobrzegu, mruczał i trzesz­czał w starym tunelu jak zbudzony ze snu potwór.

- Nie, dziękuję - wzruszył ramionami chłopak. - Pociąg już jedzie.

Zrobili nam przejście, żebyśmy mogli bez trudu przejść w stronę scho­dów ruchomych. Kiedy oddaliliśmy się od nich, słyszeliśmy jeszcze za swoimi plecami różne domysły na nasz temat. Według niektórych byliśmy „szpiegami”. Ktoś inny miał nieco odmienną koncepcję i nazwał nas po prostu „wariatami”. Kolejne wersje zagłuszył głośny ryk lokomotywy.

Stojąc na leniwie sunących w górę schodach, rozglądaliśmy się po peronie w poszukiwaniu kogoś podejrzanego, lecz w mrowiu pasażerów nie dostrzegliśmy nikogo takiego. Chcąc nie chcąc udaliśmy się na wy­ższy poziom, a z niego ruszyliśmy zaludnionym korytarzem do bagażowni.

Znalezionym przed chwilą kluczykiem otworzyliśmy wreszcie skryt­kę numer 1204. W jej wnętrzu znajdowały się dwie komórki, mapa War­szawy oraz okolic i list napisany na komputerze bez tak zwanych znaków diakrytycznych, co sugerowało, że edytor tekstu autora nie zawierał pol­skiej czcionki.

Rzuciliśmy się na wydruk jak zgłodniałe wilki.

Zapamiętajcie dobrze każde słowo. Po lekturze spalcie list. Uwierzcie - na mapie nie ma żadnych odcisków palców, oprócz waszych. Komórki są „ czyste „. W skrytce znajdziecie mapą Warsza­wy i okolic. Interesuje mnie pewna willa w Milanówku. Adres podam wam później. Potrzebuję cennej rzeczy, jaką posiada pewien czło­wiek w swoich zbiorach, bo tak się składa, że jest on kolekcjone­rem. To Biblia, jedna z pierwszych w Europie. Ów podwarszawski kolekcjoner zdobył ten cenny egzemplarz nie do końca drogą le­galną i boi się podać ów fakt do publicznej wiadomości. Trzyma go dla siebie. Dziwnym trafem znam jego sekret. Ten człowiek dobrze strzeże swojej twierdzy. To wyjątkowy pedant i osobnik nieufny. Per­fekcjonista. A zarazem członek mafii. Nawet jego rodzina nie ma pojęcia, co zawiera jego skarbiec. Willi strzeże zaufana gwardia ochroniarzy. Teren chroni dodatkowo skomplikowany system alarmowy. To wasze zadanie: musicie rozpracować dla mnie ów system. To dlatego wybrałem pana, panie Batura, do tego zadania - jesz­cze zanim zgodził się pan na tę robotę - bo ma pan kontakty w pod­ziemiu. Powtarzam: interesuje mnie willa w Milanówku należąca do pewnego waszego mafiosa. Rozpracujcie system alarmowy strzegą­cy wejścia na teren jego posiadłości i do skarbca. Chcę znać każdy detal. Resztę poleceń otrzymacie już wkrótce. Słuchajcie poleceń Ikara, to moja prawa ręka. Nie chcę wyjść na nudziarza, więc po­wtarzam po raz ostatni: nie zawiadamiajcie policji. Saba ma się do­brze, panie Batura. Co za urocza suczka. I zniszczcie ten list natych­miast po jego lekturze.

Hrabia S-G

W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ów podpis na dole listu dosłownie mnie zahipnotyzował. „Hrabia S-G”! Co było w tym nadzwyczajnego? - zapytacie. A to, że pod tymi inicjałami ukrywał się niejaki hrabia Saint-Germain! Jakże dobrze znałem to nazwisko! A raczej ten pseudonim! „Nie, to niemożliwe” -myślałem całkowicie oszołomiony. Stałem sparaliżowany, ogłupiały, wstrząśnięty, i gapiłem się na karteczkę zapisaną komputerowym pismem z miną wyrażającą kuriozalne zdziwie­nie. Nie słyszałem tego, co do mnie mówił Jerzy. Kiedy uzmysłowiłem sobie, że metody działania Ikara przypominają dobrze mi znane sztuczki osobnika podającego się właśnie za hrabiego Saint-Germaina, byłem już pewny, że do Polski zawitał ten sam człowiek, któremu dwa lata temu przeszkodziliśmy w wywiezieniu z kraju krzyża lotaryńskiego. Był to groźny i przebiegły złodziej. Człowiek o stu twarzach. Tak! Wszystko wskazy­wało na to, że za intrygą Ikara stał nie kto inny jak sam Saint-Germain.

Solidny kuksaniec Batury przywrócił mnie do rzeczywistości.

Moje słowa brzmiały śmiesznie i niewiarygodnie, nic dziwnego, że Batura spojrzał na mnie jak na wariata. Bo skąd niby mógł wiedzieć o hra­bim Saint-Germainie? A raczej o człowieku, który podawał się za sławne­go w osiemnastowiecznej Europie osobnika - awanturnika, oszusta, kuglarza, lecz także malarza, muzyka i dyplomatę? O tamtym Saint-Germa­inie wiemy dzisiaj stosunkowo niewiele; do dziś trwają spory o jego oso­bę. Czy był parapsychologicznym geniuszem, czy raczej zwykłym mani­pulatorem? Jego przechwałki, że żył ponoć 2000 lat, a nawet i dłużej, większość z nas - a ja do nich należałem - wkłada między bajki. Wie­my, że ów hrabia zmarł w 1784 roku w posiadłości hrabiego von Hessen -Kassela; na nagrobku figurowała także data narodzin: „1710”. Dziwnym trafem w roku jego śmierci pewna hrabina widziała go w Wenecji i we­dług jej relacji Saint -Germain wyglądał na 50 lat. Pół wieku później ta sama hrabina spotkała go w Wersalu. I co? Otóż nasz hrabia nic a nic się nie zmienił. Podobno pochodził ze starego rodu Saint-Germainów, a na początku XIII wieku jego daleki przodek Raimond związał się ponoć z katarami. Katarzy byli związani z templariuszami, ci natomiast dali po­czątek pierwszej masonerii. Osiemnastowieczny Saint-Germain należał prawdopodobnie do loży masońskiej *. Jego grób okazał się pusty, co stwierdzono w czasach wojen napoleońskich. Nie dość na tym - widziano go w więzieniu w 1793 roku, podczas wizyty u kochanki Ludwika XV, potem przybył do celi królowej Marii Antoniny. W 1821 roku spotkał się w We­necji z francuskim ambasadorem, a w pięćdziesiąt sześć lat później w Me­diolanie uczestniczył w posiedzeniu Wielkiej Loży Masońskiej; widziano go też w Paryżu pod koniec XIX wieku.

Czy był włoskim skrzypkiem? Żydowskim bankierem? A może nie­ślubnym synem wdowy po królu Karolu Hiszpańskim? Czy stosował dziwną dietę, która gwarantowała mu długowieczność? Nikt nigdy nie widział go jedzącego (nawet samemu Casanovie** odmówił wspólnego posiłku). Niewykluczone, że posiadał jakiś cudowny eliksir pozwalający mu na przenoszenie się w czasie. Chwalił się przecież niesamowitymi rzeczami - rozmawiał ponoć z Poncjuszem Piłatem, Kleopatrą i Henry­kiem VIII. A podczas publicznych pokazów zamieniał zwykłe metale w złoto. I - co ciekawe - nigdy nie złapano go na oszustwie.

Co legendarny już Saint-Germain miał wspólnego z Ikarem i z misją w Milanówku? Pewnie nic. Ku własnej próżności i dla lepszego efektu ów tajemniczy szef kazał nazywać się Saint-Germainem. Nie mogłem odmówić mu pomysłowości, przebiegłości i nieprzeciętnej inteligencji.

Już dwa lata temu przyszło nam stawić mu czoła w pewnej interesu­jącej historii dotyczącej krzyża lotaryńskiego, ukrytego w pewnym ko­ściele na terenie Polski***. Nie udało się wówczas hrabiemu zdobyć owego cennego przedmiotu, jednakże zdołał on zachować swoją anonimowość i napsuł nam wiele krwi.

Wierzyliśmy, że za efektownym pseudonimem stoi niejaki Holzmann - nieco tajemniczy i bogaty przemysłowiec, oszust i złodziej dzieł sztuki z Niemiec (niektóre źródła podawały, że był Angli­kiem). Osobnik o stu twarzach, do tej pory bezskutecznie poszukiwany przez europejską policję oraz Interpol. Postać zmieniająca nie tylko ma­ski, ale i... ciała.

Pan Tomasz i ja zdołaliśmy ustalić jego rysopis, aczkol­wiek żaden z nas nie był do końca przekonany o ostatecznym charakterze tego portretu. W przygodzie, o której wspominam, Saint-Germain zmie­niał kilkakrotnie tożsamość, a raczej wydawało nam się, że ma on kilka twarzy, posługiwał się bowiem zręcznie aktorami, ludźmi

0x08 graphic
* Jego nazwisko figuruje w dokumentach wielkiego kongresu wolnomularskiego w Wilhelmsbad (z 15 lutego 1785 r., a zatem w rok po śmierci hrabiego!).

** Casanovą di Seingalt Giovanni Giacomo (1725-1798) - włoski awanturnik, pisarz i słynny uwodziciel; autor „Pamiętników” oraz powieści „Edward i Elżbieta, czyli pod­róż do wnętrza Ziemi”.

*** Opisano to w tomie „Krzyż lotaryński”.

podstawionymi, manipulował przeciwnikiem za pomocą elektronicznych gadżetów, posia­dał środki i pomysłowość godną geniusza. Po tamtej historii zrobiło się o Holzmannie (vel Saint-Germainie) ci­cho. Człowiek ów odszedł jakoby w zapomnienie. Jak bardzo się mylili­śmy, mogłem przekonać się właśnie teraz; wszystko wskazywało bowiem na to, że geniusz zła znowu uderzył. Tym razem celem jego ataku stał się Milanówek. Pierwsza w Europie biblia! Cenniejsza od pierwszej druko­wanej przez Gutenberga! Brzmiało to niewiarygodnie. Lecz jeśli „Hrabia S-G” był tamtym „hrabią” zainteresowanym krzyżem lotaryńskim, nale­żało spodziewać się najgorszego. Batura nie znał tej historii, gdyż nie nagłośniono naszego pojedynku z Saint-Germainem w mediach. Zdaje się, że w tamtym okresie Jerzy odsiadywał jeden ze swoich krótkich wyroków. Wprawdzie znał nazwi­sko Holzmanna i słyszał o nim wiele legend i zwykłych plotek, to jednak pierwszy raz w życiu przyszło mu obcować z tym człowiekiem.

Powiedziałem mu, kim był fałszywy Saint-Germain.

- Sądzisz, że to nasz Ikar? - zapytał mnie.

- Wątpię. Ten hrabia ukrywa się w tle głównych wydarzeń i jedynie pociąga za sznurki. Wyczuwam te jego „szpiegowskie” metody działania. Siedzi, drań, w samych czeluściach piekieł i steruje wszystkim. Kto wie, może to były agent wywiadu i sztukę kamuflażu opanował do perfekcji? Nikt nie wie, kim jest. Nawet jego współpracownicy, łącznie z naszym Ikarem. Tego jestem najzupełniej pewny. Kim może być? W końcu Holzmann to jeden z wariantów Saint-Germaina.

- Nie mów, że prawdziwy Saint-Germain żyje do dziś.

- Nie wierzę w takie bzdury, ale to ten sam człowiek, który szanta­żował pana Tomasza w pociągu relacji Paryż - Warszawa. Saint-Germa­in to pseudonim. Holzmann to przykrywka. Mniejsza o nazwiska. Na­szym problemem jest ustalenie adresu właściciela cennej biblii.

W pewnej chwili znieruchomiałem. Stałem z kluczykiem w dłoni i gapi­łem się na ów numer jak urzeczony. Batura zauważył zmianę w moim zachowaniu.

- Co znowu? - zdziwił się.

- Spójrz na numer skrzynki.

- Numer jak numer - wzruszył ramionami.

- Tak, tylko że w 1204 roku niejaki Raimond de Saint-Germain ofi­cjalnie związał się z katarami. To daleki przodek osiemnastowiecznego Saint-Germaina. Rozumiesz?

- Wybrał specjalnie ten numer, żebyśmy uwierzyli w tę jego tożsa­mość. Ma nas za idiotów! Ha, co za tania sztuczka.

- A może nasz przeciwnik naprawdę wierzy, że jest Saint-Germainem?

Rozejrzeliśmy się dookoła siebie, lecz nie dostrzegliśmy nikogo podej­rzanego.

- Coś sobie przypominam - odezwał się Batura, chowając pod pazuchę gadżety znalezione w skrzynce. - Bodajże w latach siedem­dziesiątych ubiegłego wieku francuska telewizja pokazała dziwnego jego­mościa, który za pomocą zwykłego palnika zrobił z ołowiu złoto. Twier­dził, że jest hrabią Saint-Germainem.

- Tak, nazywał się Richard Chanfray. Czytałem o tym. To chyba nie nasz hrabia.

- Też mi się tak wydaje - dodał Jerzy z powagą.

ROZDZIAŁ TRZECI

CZY SAINT-GERMAIN WIE O MNIE? • POŻAR W KOSZU, CZYLI EPIZOD Z POLICJANTAMI • KAWA W HOTELU „MARRIOTT” • OSTRE SŁOWA BATURY • POLSKIE PRA­WO A DZIEŁA SZTUKI • WĄTPLIWOŚCI • TELEFON OD IKARA • CZAT Z SAINT -GERMAINEM • MOJE FOTO, CZY­LI JESTEM ZDEMASKOWANY • PRZYPADKOWE SPOTKA­NIE W PODZIEMIACH? • ZNOWU POLICJANCI

Zignorowaliśmy polecenie S-G i nie spaliliśmy listu. Ruszyliśmy ku hali głównej dworca, wiedzeni ciekawością, jak zareaguje na nasze nie­posłuszeństwo hrabia, gdy zapipczała jedna z komórek znalezionych w skrytce bagażowej.

Odebrał Batura i kazał mi nadstawić uszu.

- Zapomnieli panowie o czymś - chrypiał w słuchawce głos Ikara. - Spalcie list. Natychmiast! Saba o to skamle, panie Batura. Ile razy mam powtarzać, że kontrolujemy każdy wasz ruch?

Rozłączył się. Kontrolowali nas - to za mało powiedziane. Oni nas osaczyli niczym zjawy ze złego snu. I chociaż nikogo podejrzanego w pobli­żu nie było, czuliśmy, że wiedzą o każdym naszym ruchu. Wystraszył mnie nie tyle sam fakt inwigilacji, co konsekwencje grożące nam za ukrywanie mojej tożsamości. Ikar nie zdołał jeszcze ustalić, kim jestem. To było oczy­wiste! A nie mógł przecież przypuszczać, że warszawski książę złodziei współpracuje ze swoim etatowym wrogiem z Departamentu Ochrony Zabytków. To była ostatnia rzecz, o jaką można było podejrzewać Jerze­go. Jednakże Batura miał przykre doświadczenia z cudzoziemcami i tępił ich na swoim terenie wszelkimi możliwymi sposobami. Jak na to zareagu­je hrabia?

Jak tylko Saint-Germain dowie się, kim jest współpracownik Batury, dopiero będzie gorąco. Kto wie, co wtedy wymyśli nasz niewidzialny prze­ciwnik? Czy zrobi coś złego ulubionej suczce Batury, Sabie? Moje obawy były na tyle uzasadnione, że Ikar prosił Baturę o numer mojej komórki. Po co mu były te namiary? Sprawdzano mnie!

Zgodnie z poleceniem hrabiego, musieliśmy teraz spalić ów wydrukowany komputerowo list. Nie widniał na nim ani j eden zapisek wykonany odręcznie, a zatem ten świstek papieru nie mógł służyć jako dowód na istnienie Saint-Germaina. Poza tym, dla świata taki osobnik po prostu nie istniał. Nikt nam też nie uwierzy, że istnieje jakiś tam Saint-Germain. Wie­rzyłem w zapewnienia autora listu, że na owej kartce nie ma żadnych odcisków palców. Saint-Germain się zabezpieczył.

Obydwaj z Jerzym nie paliliśmy papierosów, nie posiadaliśmy więc zwykłej zapalniczki, a polecenie hrabiego należało wykonać natychmiast. Jerzy podszedł więc do jakiegoś wyrostka i poprosił go o „ogień”. A kiedy tamten wręczył mu zapalniczkę, podpalił list i trzymał w ręku tak długo, aż został z niego spopielały kawałek, który wrzucił następnie do betonowego kosza znajdującego przy schodach na perony.

Jak na zawołanie pojawiło się dwóch policjantów.

- Dzień dobry - zasalutował jeden z nich. - Policja.

Drugi, wsadził rękę do kosza i próbował wyjąć spaloną kartkę, lecz ta sztuka nie udała mu się.

- Panowie coś dzisiaj pili?

- Dżentelmeni nie zaczynają dnia od butelki - palnąłem.

- To dlaczego rozrabiacie? - zapytał drugi funkcjonariusz. - Wznie­cacie ogień w środku Warszawy. Burdy sobie urządzacie w miejscu pu­blicznym.

- Panowie - Jerzy uniósł wyżej ręce. - My i burdy? Nie, nie, to jakieś nieporozumienie. Jesteśmy spokojnymi, uczciwymi obywate­lami...

Chociaż nie było mi do śmiechu, nie wytrzymałem tej groteskowo brzmiącej deklaracji Jerzego. On i uczciwość! Dlatego też parsknąłem mimo woli, na co policjanci żywo zareagowali.

- Śmiejecie się z policji? Zaraz wypiszę wam mandat za zakłócanie spokoju publicznego, to dopiero będzie wam do śmiechu.

- Czy panowie wiedzą, kim jest ten człowiek? - Batura wskazał mnie ręką. - To ministerialny urzędnik. Historyk sztuki...

Szturchnąłem łokciem Baturę. Jeśli Saint-Germain miał uszy i oczy otwarte, słyszał słowa Jerzego o tym, kim jestem. Batura zamilkł. Poli­cjanci zaś popatrzyli na mnie spode łba, na moje znoszone dżinsy i kur­teczkę. Nie tak wyobrażali sobie urzędasa z ministerstwa. Historyk zaś powinien chodzić w okularach i mieć przynajmniej z sześćdziesiąt lat.

- Dobre sobie - zachichotał ten wyższy stopniem. - Pewnie pan tam sprząta. W tym ministerstwie.

- Czasami tak - burknąłem niewyraźnie, mając na uwadze bała­gan w naszych papierach.

- Miałem wujka, który wykładał na uniwersytecie. Klepkę.

- Stary dowcip - odciął się Batura.

W ten sposób zraziliśmy do siebie policjantów, którzy ochoczo zabrali się do wypisania mandatu. Nie lubili, gdy ludzie kpili sobie z władzy. Cie­kawe, co by się stało, gdyby policjanci kazali Baturze rozchylić poły ma­rynarki, a ci ujrzeliby dwie komórki i mapę? Czy nie wzięto by nas za cokolwiek podejrzanych osobników?

Batura wręczył funkcjonariuszom sto złotych i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozstaliśmy się w zgodzie. Dla uspokojenia emocji zaprosił mnie do „Marriotta” na kawę. Należało zastanowić się, co dalej robić.

Rozmowę zaczęliśmy od omówienia zawartości skrytki bagażowej numer 1204. Potem powróciliśmy do Saint-Germaina i jego ferajny.

- Ikar specjalnie przyszedł do „Kameralnej”, bo wiedział, że barman da mi cynk - gadał Jerzy, mieszając cukier w filiżance wypełnionej aro­matyczną kawą. - Wygląda na to, że Saint-Germain, czy jak mu tam, miał mnie na widelcu od dawna, może zanim jeszcze wyszedłem na wol­ność. Najpierw zrobili rozeznanie, rozumiesz, kim jestem i co potrafię, a do­piero potem zaczęli mnie werbować.

- Też tak uważam. Podczas wczorajszego spotkania Ikar odegrał niezłą szopkę z tym całym testem na naszą wiedzę. Oni już wszystko o tobie wiedzieli. Nie przewidzieli tylko jednego, że polecisz na Krakow­skie Przedmieście do naszego biura i we wszystko wtajemniczysz Pana Samochodzika. Pewnie niedługo mnie sprawdzą. Mają numer mojej ko­mórki. A wtedy zaczną się kłopoty.

- Lubisz zwierzęta? - zapytał naiwnie Batura.

- Tak, owszem.

- No i widzisz. Kiedy dowiedzą się, kim jesteś i jaki z ciebie wrażli­wy człowiek, zagrożą zabiciem Saby. I co wtedy zrobisz? Przystaniesz na ich propozycję? Weźmiesz na siebie śmierć psa? Powiem ci, co się sta­nie... Nie zawiadomisz policji, a następnie wspólnie dokonamy rozeznania na terenie posiadłości „klienta”, któremu Saint-Germain chce zwinąć cenną Biblię. Mam gdzieś, że jest to niezgodne z prawem! Cały czas mam przed oczami Sabę. Wczuj się w moje położenie. Gdybyś miał psa albo kota, zrobiłbyś dla nich wszystko. Tyle samo co dla bliskich ci ludzi. I jeszcze jedno. Z treści listu wynika jasno, że właściciel willi z Milanówka jest powiązany z mafią, a to może złagodzić twoje opory wobec perspektywy dokonania włamania.

- Sądzisz, że Saint-Germain zaproponuje nam tę kradzież? - zapy­tałem. - W liście jest tylko mowa o dokonaniu penetracji posiadłości.

- Tak sądzę. Wie, że dokonywałem różnych skoków i jestem w tej branży jednym z najlepszych ludzi w Europie Środkowo-Wschodniej.

- Nie ma się czym chwalić.

- Rozumiem cię - posłał mi blady uśmiech. - Ale sam widzisz, że innych pozytywnych osiągnięć nie mamy na arenie międzynarodowej. My jako Polska! Wszędzie tylko szarość, marność i korupcja. Przez kilkana­ście lat ten kraj nie potrafił wybudować jednej porządnej autostrady bie­gnącej wzdłuż kraju. Moja ukochana stolica wciąż nie ma obwodnicy. Politycy obiecują i nie dotrzymują słowa. Są jak baby na odpuście, nie obrażając bab i odpustów. Nie dziw się mojej satysfakcji, że chociaż w jednej dziedzinie jesteśmy docenieni przez Zachód. Zauważ, Pawle, że sam je­steś urzędnikiem państwowym i to działalność twojej instytucji doprowa­dziła do tego, że ponad dziewięćdziesiąt procent właścicieli dzieł sztuki boi
się zgłosić ten fakt do publicznej wiadomości. Ludzie boją się was, urzęd­ników, i waszych pomysłów. Każdy normalny człowiek nienawidzi prze­pisów. A co wy robicie? Rozmnażacie je w postępie logarytmicznym. Zwiększacie nieustannie liczbę urzędasów, którzy marnują potencjał swo­jego kraju i przede wszystkim swój własny.

- Przestań w takiej sytuacji ględzić o etatyzmie i biurokracji - unio­słem się. - Sam dobrze wiesz, że nie zgadzam się z wieloma ustawami i często sam łamię niektóre przepisy, bo wiem, że wymyślili je ludzie niemający najczęściej wiedzy i wyobraźni. Przystopuj.

Pretensje Batury wobec instytucji publicznych były wielce uzasad­nione, lecz nie mogłem tak otwarcie krytykować ich przy złodzieju i prze­mytniku. Miał on jednak dużo racji. W Polsce - o czym dobrze wiedzie­liśmy - znajdowało się wiele dzieł sztuki uznanych za zrabowane przez Niemców i Rosjan. My, jako Departament Ochrony Zabytków, posiadali­śmy informację, że przynajmniej kilkadziesiąt cennych dzieł, które wpisa­no do katalogu strat wojennych, ma się dobrze i cieszy oko oraz dusze prywatnych kolekcjonerów. Weźmy płótno Jana Matejki „Bolesław Chro­bry ze Świętopełkiem przy Złotej Bramie w Kijowie” - namalowane na zamówienie księcia Heliodora Czetwertvńskiego w 1884 roku! Obraz za­ginał podczas drugiej wojny światowej, lecz wiedzieliśmy, że przetrwał wojenną pożogę i znajdował się w prywatnych rękach. Niestety, ten i wiele innych obrazów uznanych za zaginione nie mogły wypłynąć na światło dzienne, gdyż nasze państwo nie ogłosiło tak zwanej abolicji. W przypadku bowiem zgłoszenia takiego dzieła na aukcję albo do galerii prawo pierwokupu należało się naszym państwowym muzeom, a właści­ciel takiego dzieła był w świetle prawa uznany za pasera! To był jawny skandal! Gdyby bowiem właściciele „zrabowanych” lub „zniszczonych” dzieł sztuki mogli skorzystać z abolicji, dowiedzielibyśmy się o stratach wojennych w pełniejszym świetle. Kto wie, czy słynny „Portret młodzień­ca” Rafaela nie znajduje się w Polsce, a jego właściciel po prostu boi się do niego przyznać. A należy dodać, że Niemcy zrabowali w naszym kraju ponad pięćdziesiąt tysięcy dzieł sztuki. Były to między innymi obrazy Bruegla, Rembrandta, van Dycka, Velazqueza i takich naszych artystów, jak Matejko, Gierymski, Wyspiański, Pankiewicz i wielu innych. Podczas po­wstania warszawskiego wiele cennych dzieł sztuki (nie tylko obrazów) wywożono do podwarszawskich miejscowości, także do Milanówka. Wiele z nich przetrwało, o czym doskonale wiedzieliśmy. Tak było z płótnami Pruszkowskiego, Stabrowskiego i Oderfelda. Wiedzieliśmy też o niektó­rych „paserach” - a co za tym idzie o płótnach, które w świetle prawa nie istniały - i przymykaliśmy na nich oczy.

Nie chciałem jednak rozmawiać z Baturą o polskim prawie, gdy jedną nogą byliśmy w szajce Saint-Germaina. Miał rację Jerzy, że porwanie psa Saby było ze strony hrabiego posunięciem niezwykle skutecznym. Nie mógłbym wziąć na siebie odpowiedzialności za życie czworonoga. Naszą szansę upatrywałem raczej w posłusznym wykonywaniu poleceń nasze­go prześladowcy i późniejszym schwytaniu go podczas próby przemytu Biblii z naszego kraju. To była dobra metoda - nie protestować, wyko­nać grzecznie powierzone nam zadania, w końcu uwolnić Sabę i złapać szajkę Saint-Germaina na granicy. Inna sprawa, że wyrwanie owej cen­nej Biblii jakiemuś gangsterowi z Milanówka można by od biedy uznać za działalność pożyteczną. Czy jednak kradzież, choćby i w słusznej spra­wie, nie była jednak kradzieżą? Brzydziłem się każdą formą kradzieży, lecz nie miałem wyjścia.

Poruszyła mnie jedna szczególna kwestia, do której dojrzałem dopiero podczas tej przedpołudniowej kawy w hotelowej restauracji.

- Jeśli Saint-Germain wybrał cię do tego zadania - zacząłem mó­wić, patrząc Jerzemu prosto w oczy - to chyba zdawał sobie sprawę z tego, że nasyła jednego gangstera na drugiego. Ty, Jerzy, masz powiąza­nia ze światkiem przestępczym! Utrzymujesz różne podejrzane znajomości. Ów lokal w Brwinowie, do którego przyszedł Ikar, należy do mafii podwarszawskiej. Wydaje się dziwne, że Saint-Germain zleca robotę komuś, kto siedzi w tym interesie po uszy. Dziwne, że Ikar spotkał się z nami w „Kameralnej”, w lokalu, do którego przychodzą ludzie z waszej niechlubnej branży.

Patrzyłem uważnie na twarz Batury. Ku mojemu zaskoczeniu, nie drgnął na niej ani jeden mięsień, żaden najbardziej delikatny i niewinny grymas nie zburzył owej zimnej, nieprzeniknionej maski, którą tak bardzo szczycił się mój nowy „partner”.

- Widzisz - chrząknął, wbijając we mnie swoje lodowate spojrze­nie. - To mnie też intryguje. Wiesz, do czego doszedłem? Zastanawia mnie, o kogo chodzi Saint-Germainowi. I doszedłem do wniosku, że los padł na kogoś, kogo dobrze znam. Rozumiesz mnie? Saint-Germain wy­brał mnie do tego zadania z tej prostej przyczyny, że mogę znać właścicie­la poszukiwanej przez niego Biblii. Tak się składa, że faktycznie znam kilka osób związanych z kołami zbliżonymi do mafijnych, którzy mieszkają pod Warszawą. W samym Milanówku bywałem u co najmniej trzech wysoko postawionych ludzi. Mniejsza o nazwiska i ich działalność.

- Rozumiem - ożywiłem się. - Saint-Germain zaplanował to w ten sposób, że jeden złodziej ma okraść drugiego! Ha, to się nazywa perfidia! Co za los cię spotkał! Każe ci teraz okradać przyjaciół!

- Posłuchaj - zmrużył oczy i patrzył na mnie z wrogością. - Z ma­fią łączą mnie luźne kontakty i ograniczają się jedynie do kupowania in­formacji. Saint-Germain każąc mi okraść kogoś, kogo pewnie znam z wi­dzenia, wymusza automatycznie perfekcję działania. Nie mogę bowiem spaprać roboty, bo wyda się, że podniosłem rękę na mafię. Zgoda, to perfidny plan. Mylisz się z kolei co do lokalu. „Kameralną” odwiedzają także porządni ludzie, a od pewnego czasu już nie cieszy się ona estymą
w mafijnych kręgach. I nie nazywaj mnie złodziejem!

- A jak mam cię nazywać?

- Kolekcjonerem.

Żachnąłem się.

- Życie płata nam różne figle - dodał, podnosząc rękę po rachu­nek. - Ty, tropiciel zagadek, poszukiwacz skarbów, pogromca przemyt­ników i zmora złodziei dzieł sztuki, lada chwila zostaniesz włamywaczem. Czy to przypadkiem nie ironia losu?

Nie dokończyliśmy tego wątku, gdyż zadzwonił telefon. Jak łatwo się było domyślić, dzwonił Ikar. Miał do Batury ważną sprawę. Kazał nam bowiem jak najszybciej znaleźć w podziemiach Dworca Centralnego ka­fejkę internetową i załogować się do tak zwanej poczty czatowej na po­pularnym amerykańskim portalu. Według jego słów czekała tam na nas wiadomość od samego Saint-Germaina. Na koniec krótkiej rozmowy podał Jerzemu „stały nick” - niezbędny do korzystania z tego rodzaju poczty oraz hasło.

Z „Marriotta” do podziemi przebiegających pod Alejami Jerozolim­skimi był dosłownie krok. Kafejka internetową znajdowała się w szeregu eleganckich butików i bez problemu zasiedliśmy przy wolnym stoliku z komputerem.

Zgodnie z instrukcją Ikara otworzyliśmy popularny amerykański por­tal. Używając „stałego nicku” podanego nam przez Ikara, załogowaliśmy się w sekcji poczty czatowej, wybrawszy odpowiednią zakładkę. Według zapowiedzi Ikara ikonka przedstawiająca kopertę zaczęła migotać, co świadczyło, że czekał na nas obiecany mail od hrabiego Saint-Germaina.

Serce zabiło mi mocniej, gdy odczytywaliśmy z ekranu komputera treść pytania - zapisaną tym razem w języku angielskim. Zdawało mi się, że Batura także nie krył swojego zniecierpliwienia i ciekawości. Na szczęście znał ojczysty język Williama Szekspira i bez problemów mógł porozumieć się z naszym prześladowcą.

SAINT-GERMAIN: Czy mogą Panu ufać do końca, Batura?

BATURA: Tak.

SAINT-GERMAIN: Proszą zatem napisać coś więcej o pańskim przyjacielu, z którym pan współpracuje?

BATURA: To mój partner.

SAINT-GERMAIN: Nazwisko!

BATURA: Nic ono Panu nie powie.

SAINT-GERMAIN: Niech Pan nie bądzie tego taki pewien.

Batura zerknął na mnie z obawą i szybko podał jakieś zmyślone na­zwisko; uczynił to szybko, zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć. Po chwili znowu pojawił się kolejny komentarz hrabiego.

SAINT-GERMAIN: Jeszcze raz powtórzą pytanie: czy mogą Panu ufać ?

BATURA: Tak.

SAINT-GERMAIN: Proszą zatem otworzyć załącznik.

Zaniepokoiliśmy się. Wyglądało na to, że hrabia nie „kupił” wersji z fałszywym nazwiskiem. Coś niedobrego wisiało w powietrzu. Jerzy kliknął w odpowiednie miejsce i rozpoczęło się ładowanie pliku graficznego w for­macie „gif'.

Po chwili naszym oczom ukazało się moje zdjęcie zrobione dosłownie przed chwilą. Zostałem uchwycony w holu hotelu „Marriott”, obok mnie zaś szedł Jerzy. Fotka została wykonana dosłownie kilka minut temu i na­tychmiast musiano ją przekazać w formie cyfrowej w tym oto załączniku. Dlaczego hrabia zainteresował się moją osobą? Odpowiedź nasuwała się sama-wiedział już, kim jestem.

Nie podobała mi się ta prezentacja, Batura także się zdenerwował.

Hrabia zaś pytał dalej.

SAINT-GERMAIN: Kto to jest? Batura nie odpowiadał.

SAINT-GERMAIN: Nie widzi pan? Zdjęcie ma wysoką rozdziel­czość. Zresztą zostało zrobione cyfrowym Nikonem. Proponują, żeby pański partner sam się przedstawił.

Nastała chwila niezdrowej ciszy.

- Rozmawiaj z nim dalej - puknąłem Jerzego w ramię. - Gra skończona. Podaj się za mnie, bo chyba nie ma sensu udawania przed hrabią. On bawi się z nami.

- A ty dokąd idziesz?

- Rozejrzę się po okolicy. Może wypatrzę kogoś podejrzanego z apa­ratem cyfrowym.

Batura kiwnął głową, że zrozumiał moje intencje. Pochylił się nad klawiaturą i zaczął wpisywać moje nazwisko. Szybko oddaliłem się ku schodom ruchomym prowadzących do holu „Marriotta”. Zlustrowałem znaną herbaciarnię w podziemiach, lecz nikogo podejrzanego tam nie było. Rozglądałem się nerwowo na wszystkie strony; w holu kręciłem się bez sensu przez kilka minut, obchodząc różne stoiska. Nie potrafiłem wyłowić wzrokiem z tłumu żadnej dziwnie zachowującej się osoby; nikogo z cyfro­wym Nikonem. A jednak ktoś kwadrans temu zrobił mi z ukrycia zdjęcie. Czy był to Ikar? A może inna osoba współpracująca z szajką hrabiego?

Zrezygnowany ruszyłem schodami do podziemi. Zjeżdżając w dół, przyglądałem się wnętrzu herbaciarni po lewej stronie. Kilku klientów wydawało się zajętych parującymi filiżankami i rozmową ze swoimi to­warzyszami. Zbliżając się do drzwi obrotowych, ujrzałem w odbiciu szyby postać kobiety zjeżdżającej w dół.

Jeśli mnie oczy nie myliły, była to ta sama osoba, która śledziła nas w „Kameralnej”. Odbicie czystych szyb nie oszukiwało - miałem za sobą brunetkę z Brwinowa. Jeśli to naprawdę była ta sama kobieta, miałem zatem do czynienia ze szpiegiem Ikara. To ona pewnie zrobiła mi zdjęcie w holu! Teraz zaś śledziła każdy mój krok. Dzięki temu Saint-Germain miał nad nami cały czas kontrolę. Wiedział o nas wszystko. Nie odwróciłem się za siebie. Po przejściu obrotowymi drzwiami przy­spieszyłem kroku, minąłem kafejkę internetową i za kioskiem z gazetami skręciłem w lewo. Wpadłem w pierwsze drzwi prowadzące do męskiej toalety. Jednak nie zamknąłem ich do końca i przez niewielką szparę ob­serwowałem szeroki korytarz oraz przechodzących tam ludzi. Już po chwili ukazała się brunetka, sprawiająca wrażenie osoby nieco zagubionej. Ubra­na była tak samo jak podczas wizyty w „Kameralnej”, w te same dżin­sy i kurteczkę. Jednakże to nie szczegóły dotyczące jej ubioru były istotne, a fakt, że w brunetce rozpoznałem naszą nową pracownicę. To była Ka­mila Nowakowska we własnej osobie! Dopiero teraz widziałem, że na głowie miała perukę, gdyż sztuczne włosy świeciły zbyt nienaturalnym blaskiem i nie pasowały jakoś do urody Kamili. Kobieta zwolniła kroku. Wytężyła wzrok, próbując wyłowić mnie w tłumie przewalającym się wzdłuż szarych ścian podziemi upstrzonych świecącymi reklamami. A kiedy przeszła dalej, wypadłem z ubikacji i za­szedłem ją od tyłu. - A kuku! - krzyknąłem, aż drgnęła. - Co za miłe spotkanie!

Odwróciła się za siebie i skrzywiła się z niesmakiem. Widziałem wy­raźnie, jak jej twarz spęczniała purpurą wstydu. Kobieta nie miała pojęcia, jak się zachować w tej niezręcznej sytuacji. - Nie wiedziałem, że lubi pani peruki-uśmiechnąłem się lodowato, patrząc jej prosto w oczy. Unikała mego wzroku. - Przebrała się pani ślicznie. Niech zgadnę! Przejęła się pani nowym zadaniem i zabawia w detektywa. Ale Czersk nad Wisłą leży daleko stąd. Co pani tu robi?

Zanim odpowiedziała, zlustrowałem ją od stóp do głowy. Nie miała przy sobie żadnego aparatu. Moją uwagę zwróciła dopiero wypukłość kieszeni kurtki.

- A pan co tutaj robi? - broniła się nieudolnie. - Co za przypadek.

- Niech no pani pokaże, co ma w kieszeni - popatrzyłem na kie­szeń w jej kurtce.

- Wypraszam sobie!

- Jest pani nowym pracownikiem, a więc proszę słuchać moich po­leceń - zrobiłem groźną minę. - Jakby nie było jestem starszy stop­niem. No to co pani trzyma w tej kieszeni? Niech no zgadnę... Aparat cyfrowy?

- Niczego panu nie pokażę! Pan jednak nienawidzi kobiet! Uwziął
się pan na mnie.

- Tak? A dlaczego nosi pani perukę? - zrobiłem krok w jej stronę.
- Nie podobają się pani jej piękne blond włosy? I to przebranie! W de­partamencie widzieliśmy panią ubraną skromnie, a tu, proszę, co za zmia­na wizerunku! Nie jest pani przypadkiem kobietą o stu twarzach? Matą Hari albo kimś w tym rodzaju?

- Pan chyba jest pijany! - wrzasnęła. - Nie mam zamiaru odpo­wiadać na pańskie pytania. Po prostu lubię peruki! Jasne?! Lubię też chodzić w dżinsach! Do ministerstwa zakładam jednak spódnice. Takie mam widzimisię. I już! W kieszeniach zaś mogę nosić co mi się żywnie podoba. A panu nic do tego. Aha, i jeszcze jedno! Mogę chodzić gdzie i dokąd zechcę.

- Ale pani mnie śledziła! I to w godzinach urzędowania!

- Oszalał pan! Wracam z terenu, nie zdążyłam zdjąć przebrania. To wszystko. Żegnam! Zbliżyłem się do niej i nagle chwyciłem ją za przegub nadgarstka. Zacząłem wykręcać jej rękę. Lecz ona niespodziewanie wykonała fa­chowy chwyt dżudo, czym kompletnie mnie zaskoczyła, gdyż nie spodzie­wałem się po tej młodej kobiecie takich umiejętności. I siły! Ta damulka zdołała mnie przerzucić przez ramię, na szczęście wykonałem szkoleniową kontrę i zwaliłem ją z nóg, przyduszając do ziemi kolanem. Jęknęła z bólu, a może z przerażenia. - Puść - wyszeptała.

Ku mojemu zaskoczeniu nade mną stało już dwóch policjantów, tych samych mundurowych, których miałem okazję poznać przy peronach.

- To znowu ty, draniu?! Kobiety napadasz?!

- Puść ją! Wstawaj i ani kroku dalej!

Policjanci oderwali mnie od kobiety. Kamila Nowakowska odetchnęła z ulgą, lecz jej wzrok emanował zabójczymi fluidami. Najgorsze, że ludzie przechodzący obok zatrzymywali się i gapili na nas z zainteresowa­niem godnym pokazania w czołówce wieczornych wiadomości.

- Panowie, puśćcie mnie! - krzyczałem, próbując się wyrwać. - Ta dziewczyna jest szpiegiem kogoś bardzo groźnego! Nawet nie wiecie jak bardzo groźnego! Jestem detektywem! Słyszycie? Pracuję dla Mini­sterstwa Kultury...

- On jednak pił! - krzyczał policjant. - Pracuje w kulturze, a za­chowuje jak kibol.

- Przysięgam - broniłem się, przytrzymywany z tyłu przez jednego z funkcjonariuszy. - Uważajcie na nią. Ucieknie wam i potem szukaj wiatru w polu.

Tu wskazałem na zdenerwowaną Kamilę.

- Ta urocza brunetka jest szpiegiem - gadałem jak najęty. - A w zasadzie to nie jest brunetka. Ona nosi perukę, w kieszeni zaś trzyma aparat cyfrowy. Sami sprawdźcie, że robiła nim zdjęcia. Fotografowała mnie! Sprawdźcie także inne ujęcia, a przekonacie się, że pracuje w po­dejrzanym interesie.

Moja gadka ich zaintrygowała. Popatrzyli na nią uważniej, lecz zaraz wzruszyli ramionami.

- Dmuchniesz w alkomat, to ci przejdzie - rzekł starszy policjant. I zwrócił się do drugiego. - Zawiadom patrol, niech go zabiorą do izby wytrzeźwień. Albo niech go przymkną w areszcie za napad w biały dzień. Czy pani wnosi oskarżenie?

Wszyscy patrzyliśmy teraz na Kamilę. A ta, zdjęła z głowy perukę i zwróciła się do zaskoczonych policjantów miłym głosikiem.

- Nie - odpowiedziała i wskazała mnie palcem. - Współpracuję z tym panem. Jesteśmy kimś w rodzaju detektywów. Proszę sprawdzić, że w Departamencie Ochrony Zabytków pracuje niejaki Pan Samocho­dzik, znany detektyw do spraw zrabowanych dzieł sztuki i pogromca prze­mytników. Proszę pozwolić nam odejść. Z panem Pawłem pracujemy od niedawna i on nie poznał mnie w tej peruce. Dzisiaj miałam do wykonania ważne zadanie i pewnie pan Daniec wziął mnie za kogoś innego.

Uśmiechnąłem się blado. Policjanci powoli tracili spokój.

- Aparat cyfrowy - wskazałem głową na wypchaną kieszeń jej kurtki. - Niech pokaże, co ma w kieszeni.

Kamila wzruszyła ramionami, a następnie zachęcona wzrokiem przez policjantów wyjęła z kieszeni kurtki komórkę.


ROZDZIAŁ CZWARTY

KOMPROMITACJA, CZYLI KTO JEST KIM? • WYJAŚNIA­MY SOBIE TO I OWO • ZOSTAJĘ WYBITNYM KRĘTACZEM • UCZYŁEM SIĘ W JEDNEJ SZKOLE Z KAMILĄ! • UCIECZ­KA JERZEGO, CZYLI ZNOWU KTOŚ MI ROBI ZDJĘCIE • ROZMOWA Z HRABIĄ O SABIE • SAMOTNY W SWOJEJ KAWALERCE • O HISTORII BIBLII • MAKABRYCZNE FOTKI Z BATURA W ROLI GŁÓWNEJ • ZAPROSZENIE DO DOMU „WSPÓLNIKA”

Nie ma co! Skompromitowałem się w podziemiach pod Alejami Jero­zolimskimi. Wystawiłem swoją reputację na pośmiewisko, a operację „Ikar” (chyba śmiało mogłem ją tak nazywać) naraziłem na niepowodzenie. Prze­ciwnik z pewnością widział ten cały cyrk odstawiony przed policjantami, który niejako sam sprowokowałem. Ale czyż mogłem pomyśleć o Kamili Nowakowskiej inaczej niż o szpiegu Saint-Germaina? Ta lubiąca zmie­niać ubrania i „skalpy” blondynka już drugi raz pojawiła się na scenie wydarzeń. Śledziła nas dwukrotnie: wczoraj w „Kameralnej” i dzisiaj w centrum Warszawy. Wprawdzie nie miała przy sobie aparatu cyfrowe­go, to przecież mogła już ów aparat przekazać wspólnikowi. Istniała jesz­cze inna wersja - współpracowników Ikara mogło być więcej. Na dobrą sprawę, to on sam mógł zrobić mi zdjęcie, Kamila zaś miała za zadanie nie spuszczać z nas oka. Była kimś w rodzaju „plastra”. Pech chciał, że ją zauważyłem! Lecz jeśli była ona wysłannikiem Saint-Germainem, jego szpiegiem działającym w naszym departamencie, na cóż te wszystkie pytania hrabiego o moją tożsamość? Czemu ani słowem nie zdradził się, że wie, kim jestem? Zrobił to dopiero przed chwilą. Dlatego miałem pra­wo sądzić, że mnie sprawdzano - najpierw poproszono o numer mojej komórki, potem zrobiono zdjęcie...

Nie, to wszystko było bez sensu, albowiem Saint-Germain musiał o mnie wiedzieć już wcześniej. Chyba że Kamila Nowakowska nie pra­cowała dla tego oszusta. Czyżby działała na własną rękę?

Z drugiej strony nie mogłem odkryć przed nią kart z obawy, że jest jednak szpiegiem Saint-Germaina. Dlatego postanowiłem nie wtajemniczać jej w kulisy operacji „Ikar”. Po pierwsze, jeśli to szpieg szajki mię­dzynarodowego włamywacza, to i tak o wszystkim wiedziała, po drugie, jeśli była nim naprawdę, to może hrabia był ciekaw, na ile można mi „ufać”, po trzecie, Kamila mogła pracować dla kogoś innego. Na przykład dla... Batury!

Ten powstały w mojej głowie mętlik spowodował, że po odejściu po­licjantów, nie potrafiłem precyzyjnie wyjaśnić Kamili powodów mojej obec­ności w podziemiach. Najlepszą obroną jest atak-jak głosi znane po­rzekadło.

- Dlaczego nie jest pani w Czersku? - zapytałem ostro.

- Dostałam od pana Tomasza zadanie przesłuchania proboszcza w Czersku, ale uważałam, że mam jeszcze czas...

- Przesłuchania? - zrobiłem duże oczy. - Chciała pani przesłuchi­wać proboszcza? Ja to nazywam bardziej subtelnie: pociągnięciem kogoś za język.

- Racja. Miałam powęszyć wokół zamku. Tylko że byłam strasznie ciekawa, nad czym pan obecnie pracuje. Tyle legend krąży na temat metod waszej pracy. I chyba się nie mylę, bo wziął mnie pan za szpiega jakiegoś ważniaka z zagranicy. Czy jest pan naprawdę tak nieufny wobec bliźnich, czy sprawa, nad którą pan pracuje, jest takim szlagierem?

Pociągnąłem ją za sobą, kierując się ku schodom wychodzących w górze na przystanek tramwajowy. Musiałem trzymać ją z daleka od kafejki internetowej, w której przebywał Batura. Gdyby tylko Jerzy na­krył mnie z tą kobietą, byłby to koniec naszej współpracy. Idąc z nią, uważnie przyglądałem się ludziom w tłumie, lecz żaden z nich nie wydał mi się podejrzany.

Wyszliśmy na poziom ulicy i stanęliśmy w tłumie oczekującym na tramwaj.

- Nie mogę nic powiedzieć - oświadczyłem. - Proszę mi za to powiedzieć, co robiła pani wczoraj w Brwinowie?

- Jak to: co? - zerknęła na mnie przelotnie. - Chciałam zobaczyć w pracy legendarnego Pana Samochodzika. Jak tylko dostałam od pana Tomasza obietnicę pracy w waszym departamencie, zapragnęłam przyj­rzeć się wam z bliska. Czy w swojej pracy używacie klasycznej metody dedukcji Sherlocka Holmesa, czy raczej zdobywacie odpowiedzi sposo­bem detektywa Rutkowskiego. Może i niepotrzebnie pojechałam za pa­nem wczoraj do Brwinowa, ale zdaje się, że trafiłam w dziesiątkę. Pracu­je pan nad jakąś wielką sprawą, prawda? Pan Tomasz kazał panu przerwać śledztwo w Czersku i zająć się nową historią. Kim jest ten przystoj­ny blondyn o błękitnych oczach, z którym pan pracuje? I ten trzeci, cudzo­ziemiec w seledynowym garniturze?

„Albo sobie ze mnie kpi, albo nic nie wie” - pomyślałem. „W końcu nie ma przy sobie aparatu Nikon, a to znaczy, że nie ona pstrykała zdjęcia dla Saint-Germaina”.

- To kim jest ten blondyn? - powtórzyła pytanie o Baturę.

- To mój znajomy - skłamałem na wszelki wypadek. - Stary, dobry kolega ze studiów.

- Bzdura - prychnęła. - Oszukuje mnie pan. To przecież Jerzy Batura. Król przemytników i sławny złodziej dzieł sztuki. Jak to się stało, że zostaliście kumplami?

Popatrzyłem na nią uważnie. Po co pytała, skoro wiedziała. I skąd, na Boga, wiedziała o tym wszystkim?! Zorientowała się, o czym myślę.

- Pociągnęłam za język w ministerstwie kogo trzeba. W archiwum znalazłam dwa artykuły o waszym departamencie. Sorry, o naszym.

- No dobra, a jak to się stało, że w CV nie ma nic na temat pani zdolności manualnych? - zapytałem zdziwiony. - Znajomość dżudo chyba nie hańbi? O mało nie położyła mnie pani na łopatki, a rzadko komu udaje się ta sztuka. Jest pani nie tylko sprawna fizycznie, ale i umie szpiegować. Pewnie ma pani wiele innych zalet, które ukrywa pani przed nami.

- Może nie tylko pan Daniec jest sprytny, przebiegły i wysporto­wany? - odcięła się. - Mogłabym panu zadać to samo pytanie. Cze­mu udaje pan przed światem, że jest niepozornym człowiekiem, urzędni­kiem, szarym człowiekiem, młodym i niezbyt nowoczesnym, skoro nabył pan w wojsku umiejętności walki wręcz i radzenia sobie w każdej skraj­nej sytuacji? Był pan w komandosach, prawda? Czy to dżinsowe wdzianko i skromność wypisana na twarzy ma służyć jako kamuflaż na polu wal­ki? Jeśli tak, to znaczy, że z pana jest wyjątkowo przebiegły drań. I po­wiem coś panu. Chcę się uczyć od najlepszych krętaczy w tym zawo­dzie!

No i proszę, zostałem krętaczem, a nasza szacowna komórka oazą ludzi pokrętnych? Kamila Nowakowska kpiła sobie ze mnie. Nie tylko chciała zostać detektywem, ale już wiedziała o pracy naszego departa­mentu za dużo. Za dużo jak na zwykłego pracownika, a nawet detekty­wa! Czy udawała naiwną i prowadziła jakąś grę? Jeśli nie była człowiekiem Saint-Germaina ani Batury, dla kogo w takim razie pracowała? Czy tak bardzo chciała oderwać się od swoich fakultetów i zostać detekty­wem, że miała w nosie wszelkie ryzyko i posłuszeństwo wobec przełożo­nych? Praca w naszym departamencie stanowiła nie lada gratkę dla zwy­kłych zjadaczy chleba i osób, które pół życia spędziły nad książkami, a których wyobraźnia podsuwała różne romantyczne wizje przeżycia wspa­niałej przygody.

Kiedy lepiej się przyjrzałem Kamili, musiałem stwierdzić, że wczoraj­sza maska szarej myszki, skromnej urzędniczki, ulotniła się. Gdzieś zgubi­ła swój poprzedni wizerunek i miałem przed sobą sprytną i zaradną dziew­czynę.

- Proszę wracać do swoich zajęć - mruknąłem i skierowałem się ku podziemiom. - Nie chcę widzieć pani tam na dole. Jeśli nie zasto­suje się pani do moich poleceń, będzie się pani gęsto tłumaczyć szefo­wi.

- Okej - kiwnęła głową. - Już wracam.

Podeszła do mnie jeszcze i wyciągnęła rękę.

- Kamila jestem. Mówmy sobie po imieniu.

- Paweł.

- Jesteśmy rówieśnikami. No, prawie. Nie przypominasz mnie so­bie? Chodziliśmy do jednej szkoły...

- Naprawdę? - zrobiłem wielkie oczy.

- Tak. Byłam w klasie o rok niżej. O profilu matematycznym. Ty
chodziłeś do klasy humanistycznej. Dobrze cię pamiętam, ale ty nie zwra­całeś na mnie uwagi.

W jej głosie pobrzmiewał smutek. „Śni mi się to wszystko” - nie dowierzałem. „Czyżby naprawdę mnie znała?”

- Wspominałeś wczoraj w biurze o spotkaniu - popatrzyła na mnie filuternie. - I o tym, że z kobietami najchętniej spotykasz się w kawiarni. Nie zaprosisz mnie przypadkiem na dobrą kawę?

Pogroziłem jej palcem i kazałem zmykać.

- Jak będziesz grzeczna, to może się umówimy - zawołałem za nią.

Zatrzymałem ją jeszcze. - A z kim mieliście matmę? Z „Walcem”?

Wyjaśnię szybko, że dopuściłem się pewnego fortelu. Chciałem bo­wiem sprawdzić prawdomówność Kamili i zapytałem o nauczyciela ma­tematyki w moim liceum, celowo myląc go z nauczycielem wychowania fizycznego, „Walcem”.

Kamila popatrzyła na mnie z lekkim wyrzutem.

- Z „Walcem”? - zdziwiła się szczerze. - To nie wiesz, że „Wa­lec” uczył wf-u? Zapomniałeś już?

Odetchnąłem z ulgą. Kamila zdała test na prawdomówność. Znała „Walca”, więc nie musiałem już sprawdzać jej życiorysu. Nie oszukiwała w kwestii liceum.

Szedłem do kafejki internetowej całkowicie zbity z tropu - za dużo dziwnych rzeczy działo się wokoło. Nie potrafiłem tego wszystkiego upo­rządkować w jakąś spójną całość. Lecz prawdziwa niespodzianka, a ra­czej szok spotkał mnie w jej wnętrzu. Zniknął bowiem Jerzy.

- Wyszedł dosłownie przed minutą - wyjaśnił pracownik kafejki, młody człowiek w okularach.

- Dokąd poszedł?

- Tego mi nie powiedział. Kazał oddać panu ten wydruk.

Podał mi zwykłą kopertę, z której szybko wyjąłem świeży wydruk. Było to kolorowe zdjęcie przedstawiające mnie stojącego z Kamilą Nowakowską na przystanku tramwajowym. Wykonano je dosłownie kilka minut temu spod „Marriotta”! A zatem w dalszym ciągu obserwowano mnie. Ów tajemniczy fotograf pstryknął fotkę i korzystając z komórki sprzęgniętej z aparatem cyfrowym, błyskawicznie przesłał ją na adres poczty czatowej. Jerzy otworzył nowy załącznik i wydrukował zdjęcie. Kiedy ujrzał mnie rozmawiającego z jakąś kobietą - o której wspomina­łem wczoraj w „Kameralnej” - pomyślał, że go oszukałem.

Z tyłu wydruku znalazłem kilka słów zakreślonych drżącą ręką.

Nabrałeś mnie. Zrywam układ. Czy wiesz, idioto, że Saint-Germain zrobił Sabie coś złego?! Wszystko przez Wasze intrygi i gierki. Męcz się z własnym sumieniem. Żegnam, detektywie. J. B.

Stałem w kafejce wpatrzony w treść listu i nie mogłem uwierzyć w szyb­kość, z jaką działał Saint-Germain. Zdawało się, że wszędzie ma swoich szpiegów. „Czy naprawdę zrobił coś złego psu Batury?” - zastanawia­łem się. Na ile był to człowiek nieobliczalny, a na ile dotrzymywał sło­wa? Z drugiej strony, dlaczegóż miałby się powstrzymać przed zrobie­niem krzywdy czworonogowi, jeśli tylko od tego zależał los całej misji? Z relacji właściciela kafejki internetowej wynikało, że Batura był nielicho zdenerwowany. Wydrukował to zdjęcie, maznął kilka słów pożegnania i wybiegł jak oparzony.

No tak, nie dziwiłem się wcale jego reakcji. Miał prawo przypusz­czać, że prowadzimy nieczystą grę. Kamilę wziął za naszego szpiega! To samo mógł pomyśleć Saint-Germain. To zdjęcie dobitnie świadczyło, że Kamila nie pracowała ani dla hrabiego, ani dla Jerzego. Batura postano­wił się wycofać, a przynajmniej odsunąć mnie od siebie. A Saint-Germa­in? Czy zrezygnuje z moich „usług”?

Zostałem na lodzie, nie poznawszy celu operacji „Ikar”.

- Już ja ci załatwię zwolnienie z pracy - szeptałem, mając przed oczami Kamilę Nowakowską. - Urządzę cię na cacy, ty szpiegu w spód­nicy!

Już miałem ruszyć w kierunku parkingu, gdy odezwała się komórka znaleziona w skrytce bagażowej. Gra nie była jeszcze skończona.

- I co teraz zamierza pan zrobić, panie Daniec? - zapytał Ikar.

- A wy? Podobno zrobiliście Sabie coś złego?

- Wszystko przez pana - westchnął. - Niech pan zapamięta, że nie tylko psa potrafimy urządzić. Kim jest ta kobieta, z którą pan rozma­wiał na przystanku?

- To moja asystentka. Znalazła się tam przypadkowo. Proszę mi wierzyć - wpadłem w błagalny ton. - Ona nic o was nie wie! Absolut­nie nic!

- Batura jest chyba innego zdania - ironizował.

- Wyjaśnię to!

- Ostrzegałem, że w razie jakiejkolwiek próby poinformowania osób trzecich o naszej misji, stanie się coś złego. Nie dotrzymał pan słowa. Straciliśmy do was zaufanie. Teraz musi pan wziąć na siebie odpowie­dzialność za swoje czyny...

I rozłączył się. Nie zdążyłem zapytać o nic więcej, a cisza po drugiej stronie linii miała dziwnie złowrogi posmak. Stałem w podziemiach jak kołek i nie zważałem na przechodzących obok mnie ludzi. Potrącali mnie, wpadali na mnie, więc czym prędzej stamtąd się zmyłem.

Batura uciekł, dając do zrozumienia, że zrywa ze mną układ. Ikar groził. Być może chciał mnie tylko nastraszyć i osłabić moje morale. Niewykluczone też, że sprawdzano mnie dalej. Jeśli Kamila była jednak ich wtyczką, mogli sprawdzać moją „lojalność”. „To dobrze” - pomy­ślałem. Ani razu nie wspomniałem jej o Ikarze i hrabim Saint-Germainie!

Musiałem rozmówić się z panem Tomaszem co do osoby naszego nowego pracownika, w związku z czym udałem się na Krakowskie Przedmieście do naszego departamentu. Niestety, pan Tomasz opuścił wcze­śniej biuro i poszedł na jakieś zebranie. Był nieuchwytny.

Długo leżałem w wannie, pragnąc poskładać wszystkie dotychczaso­we fakty związane z operacją „Ikar”. Po kąpieli raczyłem się gorącą herbatą i w pewnym momencie złapałem się na takiej oto refleksji, że smutne jest życie kawalera i o wiele przyjemniej byłoby wypić herbatę albo kawę w towarzystwie ładnej dziewczyny. Mój wzrok spoczął nawet na aparacie telefonicznym, gdyż pomyślałem o propozycji złożonej Kamili w gabinecie szefa. „Zaprosić ją na kawę?” - zastanawiałem się. Osta­tecznie odłożyłem tę atrakcję na inną okazję. Zbyt wiele spraw nie zostało dotąd wyjaśnionych, a dzisiaj czekała mnie jeszcze wizyta w naszym de­partamencie, gdzie chciałem przejrzeć bazę danych.

Przed wyjściem obejrzałem dokładnie komórkę znalezioną w skrytce bagażowej numer 1204. Był to najnowszy model Nokia. Aparat wydawał się najzwyklejszym aparatem - małym, lekkim i funkcjonalnym. Posia­dał numer zarejestrowany w Niemczech, co potwierdzało nasze wcze­śniejsze podejrzenia dotyczące narodowości Ikara, a być może nawet samego Saint-Germaina.

Komórka uparcie milczała, co trochę mnie niepokoiło. Nie wiedzia­łem, co przeciwnik knuje, a jakoś nie chciało mi się wierzyć, że hrabia da mi spokój. Ta przedłużająca się cisza zwiastowała burzę.

Wsiadłem do wehikułu i pojechałem do departamentu przejrzeć bazę danych. Na temat Holzmanna znalazłem tyle co nic. Nie powiodło się połączenie z serwerem Interpolu i uzyskanie dostępu do ich danych. Po­cieszałem się tym, że od kilku lat Holzmann vel Saint-Germain po niepo­wodzeniu ostatniej misji w Polsce przepadł na dobre. Żaden nowy trop nie pojawił się w związku z jego osobą, on sam nie przyznał się do żadnej nowej kradzieży (inna sprawa, że nigdy tego nie czynił). To nie był czło­wiek, a duch, cień kogoś tak samo przebiegłego jak Lucyfer.

Nie omieszkałem przy okazji sprawdzić w naszym podręcznym księ­gozbiorze danych dotyczących interesujących wydań Biblii znajdujących się w naszym kraju. Od wielu lat na żadnej aukcji nie pojawiło się nowe, ciekawe wydanie, żaden cenny egzemplarz nie zasilił zbiorów prywat­nych, jak i liczących się muzeów.

Jeśli hrabia interesował się starym wydaniem tej najsłynniejszej książki w historii dziejów ludzkich, pomyślałem przeto, że należało coś więcej o niej poczytać. Fakt, że jakiś prywatny kolekcjoner znad Wisły posiada pierwodruk tej pozycji lub jakiś bezcenny egzemplarz wydany na perga­minie, brzmiał nieco sensacyjnie, lecz ostatnio na rynku dzieł sztuki w na­szym kraju zdarzały się nie takie cuda. Oto na przykład prywatny kolek­cjoner odnalazł nieistniejący dla polskiej nauki pierwodruk „Trenów” Jana Kochanowskiego z 1508 roku, z kolei inny wystawił na aukcji nowy auto­portret Wyspiańskiego. Dlaczegóż nie miało tym razem trafić na Biblię? Na przykład z oficyny Gutenberga?

W naszym kraju znajdował się oficjalnie jeden jedyny egzemplarz pierwodruku „Biblii” z lat 1453-1455. Posiadała go Biblioteka Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, w której między innymi zgroma­dzono skarby malarstwa i rzeźby Europy Środkowej, „Biblia” zaś była bezsprzecznie najcenniejszym eksponatem. To była jedna spośród czter­dziestu siedmiu zachowanych na świecie „Biblii” w oryginalnej, skórzanej oprawie Henryka Costera z XV wieku.

„Biblia” - inaczej Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu - była zbiorem ksiąg religijnych chrześcijaństwa i judaizmu, stąd jej nazwa pochodząca od greckiego słowa „biblion” - „księga”. Przypomniałem sobie wiele ciekawych faktów towarzyszących wydaniom tego świętego tekstu na przestrzeni wieków. Ów starożytny zbiór dokumentów (powsta­łych w językach greckim, hebrajskim i aramejskim) zaczęto spisywać w XVI wieku przed naszą erą i kompletowano aż do I wieku naszej ery. Księgi Nowego Testamentu powstawały między 51 a 96 rokiem naszej ery. Najstarszym tłumaczeniem jest tak zwana biblia grecka „Septuaginta”, co znaczy ni mniej, ni więcej jak tylko „siedemdziesiąt*. Najważniej­szym przekładem Biblii na łacinę jest oczywiście „Wulgata”. Istniało wie­le innowierczych przekładów, jak chociażby - żeby wymienić te pierw­sze z XVI wieku - „Biblia brzeska” (kalwińska) czy „Biblia nieświeska” (ariańsko-socyniańska).

Czy przypadkiem Saint-Germain nie polował na „Wulgatę”? Biblia z oficyny Gutenberga była prawdziwym skarbem, ale oryginalne wydanie „Wulgaty” podnosiło wysoko poprzeczkę jego kolekcjonerskich poszuki­wań.

Dodajmy, że pierwsze „Vetus Latina” (przekłady „starołacińskie”) po­chodziły od różnych tłumaczy, ich autorzy korzystali przeważnie z róż­nych tekstów źródłowych, nie zawsze zachowując wierność oryginałowi. Dopiero w 383 roku biskup rzymski Damazy polecił mnichowi Hieronimowi dokonać ich kompilacji i korekty**. Przetłumaczył on na łacinę więk­szości tekstu Biblii hebrajskiej.

0x08 graphic

* Według tradycji 70 tłumaczy przez 70 dni pracowało w ośrodku aleksandryjskim nad jej tłumaczeniem.

* Hieronim określał cały zbiór mianem „Bibliotheca Divina” (Boski księgozbiór).

Nie tłumaczył tak zwanych ksiąg apokry­ficznych* i pozostawił je w brzmieniu starołacińskim. To co dotrwało do naszych czasów, trudno dziś było uznać za dzieło samego Hieronima, „Wulgatę” bowiem przepisywano często w skryptoriach klasztornych - mieszając jego tekst z tekstami starołacińskimi. Byli też tacy, jak opat Alkuin z Tours czy Teodulf z Orleanu, którzy podejmowali się prób korek­ty tekstu „Wulgaty”. Pierwszy z nich dokonał tej sztuki z polecenia Karo­la Wielkiego w IX wieku. Za papieża Klemensa skorygowano tekst po­nownie**. Ten właśnie przekład wydał w 1455 roku w Moguncji Jan Gutenberg w nakładzie dwustu egzemplarzy. „Biblia” w wersji łacińskiej została wydana jako pierwszy tekst drukowany. Dopiero dziesięć lat póź­niej w Strasburgu została wydrukowana wersja niemiecka na podstawie tekstu nieznanego tłumacza z XIV wieku. W roku 1471 ukazała się pierw­sza Biblia po włosku, wkrótce zaś wydano po francusku „Nowy Testa­ment”. Pierwsze holenderskie „Pismo Święte” pojawiło się w 1477 roku. Rok później wydrukowano całą Biblię w języku katalońskim.

O jakąż zatem biblię chodziło hrabiemu? Jaki rzadki druk (lub pismo) posiadał tajemniczy kolekcjoner z Milanówka? O jakie wydanie (tej prze­tłumaczonej na około 1300 języków i narzeczy księgi) chodziło Saint-Germainowi ?

A może interesowały go przekłady polskie?

Najstarszym takim zbiorem był używany przez dwa i pół wieku „Psał­terz Kingi” - istniejący w różnych odpisach i odmianach. Jeden z nich - „Psałterz floriański” - napisano w języku łacińskim, polskim i nie­mieckim. Powstał prawdopodobnie w Kłodzku w 1399 roku w klasztorze kanoników regularnych, a znaleziono go w opactwie Sankt Florian w Austrii w 1827 roku. Aż sto dziewięćdziesiąt siedem kart z tego przekładu znajduje się obecnie w warszawskim Muzeum Narodowym, zaś inną jego kopię można obejrzeć w Puławach***. Istniała wreszcie piętnastowieczna „Biblia królowej Zofii”, zwana „szaroszpatacką”, przetłumaczona na życzenie czwartej żony Jagiełły. Dzieła owego dokonał z łacińskiej „Wulgaty” i druków staroczeskich Jędrzej z Jaszowic. Z czterystu siedem­dziesięciu kart zachowało się jedynie sto osiemdziesiąt pięć i możemy je obejrzeć w Sarospatak na Węgrzech.

Były też i inne polskie przekłady, między innymi odkryty przez Alek­sandra Brucknera i wydany w 1556 roku jako „Nowy Testament”, „Mo­dlitwy Wacława” (cytaty z innej redakcji „Psałterza puławskiego”) czy pochodzący z oficyny Hallera w Krakowie początek Ewangelii według świętego Jana. A „Psałterz Krakowski” z 1532 roku, czy inne psałterze w przekładach Walentego Wróbla (1539), Mikołaja

0x08 graphic

* Powstały między 200 r. p.n.e. a 200 r. n.e. (później niż kanoniczne). Nazwa apokry­fów bierze się od greckiego słowa „apocryphos” - księgi ukryte, sekretne, okulty­styczne. Apokryfy to z kolei dzieła religijne powstałe w czasach biblijnych, zajmujące się zagadnieniami teologicznymi i opisujące dzieje postaci staro- i nowotestamentowych. W pogańskich świątyniach mianem apokryfów określano tajemne księgi - do­stępne tylko dla wtajemniczonych kapłanów. Chrześcijańskie apokryfy uważano za niezgodne z ortodoksją i nie czytano ich wiernym. Niektóre fakty, m.in. o życiu Jezusa, opisane w ewangeliach apokryficznych (było ich 35) odpowiadały prawdzie. ** „Biblia Sykstyńsko-Klementyńska” stała się obowiązującym w Kościele Rzym­skim tekstem „Wulgaty” (1592 r.). *** „Psałterz puławski” - wydany z należącego do książąt Czartoryskich rękopisu z dru­giej poł. XV w. (wydawany do XVI w.); znany głównie z przedruku Jana Działyńskiego.


Reja (1545) czy Jana Kochanowskiego (1579)?

Nie wiedzieliśmy, o jaki przekład Biblii toczyła się gra? Czy był to druk, czy dzieło piśmiennicze? Nie znaliśmy też nazwiska właściciela tego skarbu. Milanówek to nie była duża miejscowość, niemniej jednak mieści­ło się tam bardzo wiele posiadłości bogatych ludzi. Jak w takim mrowisku szukać bezcennego i zarazem nieznanego -jak mniemałem - egzem­plarza Biblii?

Obiecałem jak najszybciej przejrzeć listę kolekcjonerów mieszkają­cych w Milanówku. Być może policja dysponowała danymi na temat osób kolekcjonujących nielegalnie nabyte dzieła sztuki.

Nagle ciszę zalegającą w biurze departamentu przerwał dźwięk ko­mórki - dwa ciche pisknięcia, sygnalizujące nadejście SMS-a.

Tajemniczy nadawca przesyłał mi krótki, ale jakże wymowny tekst.

Zachowaj milczenie, a nie stanie Ci się żadna krzywda. Ikar.

Na dole znajdował się też adres pewnej strony internetowej. Domy­śliłem się, że nadawca chce, abym ją otworzył i obejrzał. Komórka, którą dostaliśmy od Saint-Germaina była nowoczesnym aparatem, za pomocą którego można było przeglądać popularne portale, a nawet oglądać zdję­cia. Pod wskazanym adresem szybko odnalazłem małą galerię zdjęć. Nie byle jakich fotografii, dodam. Ku mojemu zaskoczeniu i przerażeniu uwiecz­niono na nich Baturę. Na pierwszej fotce Jerzy kopał w ogrodzie niewielki dół obok krzaka jałowca, potem zakopywał go, na trzecim uchwycono zbliżenie jego twarzy, na której żal grał pierwsze skrzypce, wreszcie pokazano martwego psa leżącego na murawie. Wszystkie te fotki wykona­no z pewnej odległości, choć ich jakość była wyborna.

Powiało grozą. Nie mogłem patrzeć na zatrzymane w stężeniu po­śmiertnym ciało czworonoga, na jego otwarte, ufne oczy. Nie dostrze­głem żadnych ran. Jedynie wystający z boku pyska język i zastygła wokół niego piana, mogły świadczyć o otruciu.

W przypływie złości kopnąłem krzesło, które poleciało przez całą dłu­gość gabinetu i wylądowało na wieszaku. Oba rekwizyty upadły na mięk­ki dywan. Nie pomogło. Gniew mieszał się z żalem i poczuciem winy. To przeze mnie zabito Baturze psa. A właściwie była to wina Kamili Nowakowskiej, która za wszelką cenę chciała zostać detektywem. Spłoszyła Ikara - a tym samym Saint-Germaina - i sprowokowała przeciwnika do sięgnięcia po brutalne środki perswazji. Jedno było pewne - Kamila działała na własną rękę. I zdaje się, że wróciłem do gry. Inaczej po cóż by mi podsyłano te zdjęcia?

Traumatyczne przeżycie długo nie chciało mnie opuścić. Te zdjęcia nie oszukiwały. Zrobiono je niedawno. Świadczyły o tym wyświetlone na dole każdej z tych makabrycznych fotek godziny: 18:47, 18:51,19:15 i 19:20.

Kiedy chciałem je wydrukować, strona nagle wygasła. No proszę, nie dysponowałem już żadnymi dowodami na istnienie spisku, a jedynie zeznaniami moimi i Jerzego. Świadkiem spotkania z Ikarem była wpraw­dzie Kamila, ale czy cokolwiek istotnego wnosiło to do sprawy?

Wtedy pomyślałem o pseudonimie. Kim był mityczny Ikar każdy do­brze wiedział. Czyżby nasz „pracodawca” wzorem dawnego pierwowzo­ru pragnął zbliżyć się do Słońca? Kiedy widziałem go wczoraj w „Kame­ralnej”, nie odniosłem wrażenia jakoby miał coś z niepoprawnego marzy­ciela, idealisty tęskniącego za wielkimi czynami. Był to człowiek zimny, wyrachowany, pragmatyk. Bardziej pasowałby do niego pseudonim Dedal*. Może jednak igrał z losem i lubił ryzyko, stąd jego fascynacja nie­znanym i niemożliwym.

Zadzwoniła komórka. Moja - nie ta ze skrytki bagażowej. Jej dźwięk sprowadził mnie z powrotem do rzeczywistości. Pozwolił na chwilę zapo­mnieć o martwym psie i odpędził współczucie dla. Batury. Niestety, ten stał błogości trwał zaledwie kilka sekund. Dzwonił Batura.

- Wpadnij do mnie - usłyszałem jego przybity głos.

Dawno go takim nie słyszałem, więc zrobiło mi się głupio. Znowu powróciły wyrzuty sumienia i znowu stanęły przed moimi oczami sceny pochówku Saby.

- Chcę ci coś pokazać, detektywie - dodał ze smutkiem w głosie.

0x08 graphic

* Według mitologii ateński architekt i wynalazca. Wygnany z kraju za zabójstwo. Uciekł z więzienia na Krecie wraz z synem Ikarem, na skrzydłach własnej konstrukcji. Po wypadku Ikara, który spadł do morza, udał się na Sycylię. Uważany przez starożyt­nych za wynalazcę narzędzi murarskich i ciesielskich, konstruktora mechanicznych posągów, budowniczego świątyń i rzeźbiarza.


ROZDZIAŁ PIĄTY

WIZYTA W OTRĘBUSACH • OSKARŻONY O ŚMIERĆ PSA, CZYLI BATURA W ROZPACZY • MARMURY, ŻYRANDOL I BOURBON • JESTEŚMY PODSŁUCHIWANI • ROZMOWA NA PAPIERZE, CZYLI OBIETNICA ZEMSTY • NOCĄ DO MI­LANÓWKA • JERZY OPOWIADA O „KOLEKCJONERACH” • OBSERWACJA STAREGO DWORKU • FORD SCORPIO NADJEŻDŻA • POWRÓT, CZYLI „CERES” W NIEBEZPIE­CZEŃSTWIE • DŁOŃ W SZUFLADZIE

Otrębusy to niezbyt duża miejscowość licząca już pięć wieków. Leży ona około 25 kilometrów na zachód od Warszawy, w gminie Brwinów. Sąsiaduje z Podkową Leśną od wschodu. Znajduje się tu szkoła podsta­wowa, kościół parafialny i przebiega linia kolejki WKD. Wiele domów jest tam położonych z dala od zgiełku miasta, pochowanych wśród sosno­wych i mieszanych drzewostanów, należących do Lasów Nadarzyńskich. Z Otrębusów można łatwo dostać się asfaltem prowadzącym przez gęsty las do Nadarzyna (na południe), wspomnianej Podkowy Leśnej i Milanówka (na północ i północny zachód) lub Brwinowa (na północny wschód). Ta bliskość miejscowości - a więc Brwinowa - w którym odbyło się spotkanie z Ikarem - i Milanówka - w którym mieszkał właściciel cen­nej Biblii - wydała się nieprzypadkowa. Do tego zestawu dochodziły jeszcze Otrębusy.

W Otrębusach mieszkał - uchylmy może rąbka tajemnicy - nie kto inny jak mój etatowy przeciwnik Jerzy Batura. Nie wiedziałem o tym. Nie znałem jego nowego adresu. Domyślałem się, że niewielu ludzi dostąpiło tego zaszczytu. Jak bardzo zatem musiał być Jerzy załamany i zdetermi­nowany, skoro zdecydował się zaprosić mnie do swojej „dziupli”.

Niełatwo przyszło mi znaleźć ten dom, choć nie był to żaden dom, a coś w rodzaju pałacu. Posiadłość znajdowała się przy drodze do Nada­rzyna. Na granicy dwóch gmin - pośród gęstego lasu i niecały kilometr przed przejazdem kolejowym-pojawiły się po obu stronach asfaltu gru­be pnie i bujne korony dorodnych klonów poruszane przez leniwy wie­trzyk. Las po prawej (wschodniej) stronie ustąpił hektarowi równo przystrzyżonej trawy, mogącej z powodzeniem konkurować z angielskimi bo­iskami sportowymi albo polami golfowymi. Na przeciwległym krańcu tego prostokąta stał trzypiętrowy dom, wybudowany w stylu nieco kiczowa­tym, stylizowany na dworek. Prowadziła do niego wąska alejka wysadza­na dorodnymi kasztanowcami, odbijająca od wspomnianej drogi na Nada­rzyn. Posesja sąsiadowała od południa z gęstym, niedostępnym lasem ol­chowym, bardziej na północ teren wykarczowano i ogrodzono, lecz był niezamieszkały; po drugiej stronie asfaltu zaś ciągnęły się wielkie lasy stanowiące rubieże Rezerwatu imienia Bolesława Hryniewieckiego. Gdzieś przed zakrętem owej drogi z Nadarzyna widziałem elegancką stadninę koni z jakimś dworkiem o białej elewacji i pomarańczowym dachu.

Zbliżał się zachód słońca, ale okolica tonęła jeszcze w żółtej, nieco zmęczonej, poszarzałej poświacie idącego na spoczynek dnia. Lasy odda­wały resztki swojego aromatu, a ja zupełnie nieczuły na uroki wspaniałej przyrody, zatrzymałem wehikuł dwa metry przed solidnie zabudowaną bramą. Wyszedłem z pojazdu nie gasząc silnika i nacisnąłem przycisk domofonu. Czynność tę musiałem powtórzyć kilkakrotnie, gdyż nikt nie odpowiadał, co odebrałem z niejakim zniecierpliwieniem. Wreszcie ode­zwał się dobrze mi znany głos.

- Już... już - mruczał Batura. - Widzę cię... już otwieram.

Oczywiście, że mnie widział! Oko kamery umieszczonej dyskretnie nad ogrodzeniem przesyłało świetnej jakości obraz na zbiorczy komputer kontrolujący system bezpieczeństwa posiadłości. To tutaj Batura uwił so­bie gniazdko. Za sprzedane dzieła sztuki - zdobyte w sposób jak najbar­dziej nielegalny - żył sobie jak jakiś basza turecki i kpił z rozterek takich śmiertelników jak ja. Jadąc alejką ku wielkiemu domowi, nie mogłem oprzeć się uczuciu niejakiej zazdrości, bo dom i teren były imponujące, a jednocześnie przybijał mnie smutek obecny w głosie mojego przeciwni­ka. W tej chwili - a był to jedyny w życiu taki moment - darowałem Jerzemu wszystkie podłości, jakich się kiedykolwiek dopuścił. Puściłem w niepamięć wszystkie kradzieże, przemyty i współudział w paserstwie licznych dzieł sztuki. Byłbym gotów oczyścić go z każdego zarzutu, gdy­bym tylko mógł przywrócić do życia jego ukochaną Sabę.

Po trzystu metrach stanąłem na dziedzińcu przed kremowej barwy fasadą dworku, za którym szemrała ściana lasu. Teren był tu płaski i nie­zbyt zabudowany. Wyszedłem z wehikułu zmieszany, zaś widok idącego w moją stronę Jerzego nie poprawił mojego stanu ducha.

- Coś ci pokażę, detektywie - odezwał się cichym, zbolałym głosem.

Nie przywitał się ze mną, tylko kazał iść za sobą.

Zaprowadził mnie na tyły domu i stanął pomiędzy krzakami jałowca w ładnym ogrodzie. Kilkanaście metrów dalej zaczynało się wysokie ogro­dzenie, a za nim cicho szumiał las.

Batura wskazał jednak na niewielki kopczyk między jałowcami.

- Widzisz to - wskazał palcem na kupkę świeżo usypanej ziemi. - To twoje dzieło. Tu leży... - oczy zabłysły mu od napływających łez.

Zdawało się, że zdołają rozpuścić lodowiec uwięziony w jego błękitnych oczach. - Tutaj zakopałem Sabę. Rozumiesz? To ty powinieneś wyko­pać ten grób... ty ją zabiłeś.

Zbliżył się do mnie i złapał za fraki. Pociągnął silnie ku sobie tak, że nasze twarze znalazły się blisko siebie. Poczułem jego zwietrzałe perfu­my i dyskretny zapach alkoholu. Tak więc zdążył już pociągnąć z butelki, czemu wcale się nie dziwiłem.

Jego oczy napłynęły łzami, lecz szybko się opanował. Puścił mnie, odwrócił się plecami, opuścił głowę i włożył ręce do kieszeni. Pierwszy raz w życiu widziałem go w takim stanie. Nawet na pogrzebie swojego ojca, Waldemara, zachował niepokojąco stoicki spokój. Nie wytrzymał dopiero po stracie suki.

- Czyja to robota? - zapytałem cicho.

Podszedłem do niego.

- Nie wiesz? - bąknął.

- Ikara - położyłem rękę na jego ramieniu. - Przykro mi, Jerzy. Przepraszam. Tylko tyle potrafię powiedzieć. Saint-Germain rękami Ika­ra wplątał nas w perfidną grę, której reguł nie rozumiemy...

- Ja rozumiem - rzekł z naciskiem. - Bardzo dobrzeje rozumiem! To ty nie chciałeś go posłuchać. Mieliśmy nikogo nie zawiadamiać! Wie­działeś, draniu, że mają moją sukę... i co zrobiłeś najlepszego? Kim jest ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś na przystanku przed „Marriottem”?

- To moja znajoma.

- Widzisz, jak łżesz - pokiwał smutno głową. - Wiem, kim ona jest, bo kazałem to sprawdzić po tym, co zobaczyłem na zdjęciu podesła­nym przez Ikara. Macie nowego pracownika, prawda? Na imię ma Ka­mila.

Już nie było sensu ukrywania przed Jerzym tego sekretu, który powoli stawał się tajemnicą poliszynela.

- Przepraszam.

- Nie przepraszaj tyle - posłał mi sardoniczny uśmiech. - Czy słyszałeś, żebym kiedyś Wypowiedział słowo „przepraszam”? Czy tak nie jest uczciwiej? A ty przepraszasz i przepraszasz. Nie przepraszaj, błagam cię.

Był zły, rozdrażniony, a jednocześnie szukał kontaktu do wylania swo­jego żalu. Tak się złożyło, że to mnie przypadł w udziale wątpliwy za­szczyt uczestniczenia w tej swoistej terapii.

- Chodźmy do środka - wskazał ręką dom i ruszył wzdłuż jego ściany.

Darujmy sobie szczegółowy opis wnętrza willi, wspomnieć jedynie wypada, że Jerzy nie żałował grosza na jej wyposażenie, choć nie było w środku zbytniego przepychu. Było bogato acz skromnie. Ba, utopiono w tej twierdzy kilka milionów złotych, gdyż zwykła komódka przy ścianie warta była ponad piętnaście tysięcy złotych, a wartość samej podgrzewa­nej marmurowej posadzki wystarczyłaby do wybudowania średniej wiel­kości domu z poddaszem. Pomieszczenia w tym pałacu urządzono ze smakiem, o jaki jeszcze kilka lat temu nie podejrzewałbym tego człowie­ka. Zwisający z wysokiego sufitu świetlisty żyrandol miał przynajmniej sto żarówek i rzucał równomiernie rozłożone światło we wszystkich kie­runkach. Na ścianach dostrzegłem kilka obrazów znanych mistrzów, opie­rały się o nie cenne wazy, a na środku holu usytuowano fontannę oto­czoną zielenią.

- To, oczywiście, dobrze wykonane kopie - wyjaśnił, wskazując na cenne obrazy w drogich ramach.

Nic nie powiedziałem. Nie wierzyłem w te zapewnienia. Batura trzy­mający u siebie w domu falsyfikaty - to brzmiało mało poważnie. Ale cóż w tej sytuacji mógł powiedzieć mnie - tropicielowi złodziei i prze­mytników?

Zaczynające się za obudowanym kamieniami wodotryskiem schody miały szerokość co najmniej sześciu metrów. Prowadziły na piętro, do bogatych salonów i sypialni. Tak oto żyli sobie bogacze w naszym kraju.

- Dałem dzisiaj wolne wszystkim moim ludziom - wyjaśnił, widząc, że rozglądam się na boki. Rzeczywiście, dom wydawał się pusty, jakby celebrował ze swoim właścicielem żałobę. - Jestem tylko ja sam i butel­ka dobrego bourbona. Napijesz się?

- Niestety - rozłożyłem ręce na boki. - Prowadzę.

Wskazał ręką na ciężkie, dwuskrzydłe mahoniowe drzwi po lewej. Weszliśmy tam i znaleźliśmy się w urządzonym z klasą przestronnym sa­lonie, w którym standard stanowiły meble zakupione prosto z antykwariatu. Salon - pełniący także funkcję barku - urządzono w typie „neorenesansu”, na barku i bufecie zauważyłem płyciny z herbami i przedsta­wieniami figuralnymi. Nieźle zaopatrzony był także barek, ale większość butelek nie była otwarta, co świadczyło o tym, że Jerzy rzadko pije, a butel­ki z najlepszymi alkoholami na świecie trzyma wyłącznie na specjalne okazje.

Nalał bourbona do pękatej szklaneczki i usiadł ciężko na jedynej skó­rzanej kanapie, meblu współczesnym, wykonanym prawdopodobnie na zamówienie do tego konkretnego pomieszczenia.

- Czemu stoisz? - warknął. - Siadaj gdzieś.

Wybrałem stylowe krzesło dębowe. Milczałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. W obliczu śmierci - człowieka bądź ukochanego zwierzę­cia - nawet los dzieł sztuki schodził na plan dalszy. Dlatego byłem wdzięczny, gdy Jerzy po kilku cierpkich słowach na temat pracy naszego departamentu i mojej nieodpowiedzialności, przeszedł do sprawy włama­nia interesującego Ikara.

-Straciliśmy okazję do namierzenia willi w Milanówku - mówił powoli. Wstał i podszedł do biurka. - Kto wie, może Ikar zrezygnuje z włamania do tajemniczego kolekcjonera. Zabili mi psa... ja się wycofu­ję. Mam tego dosyć. Ty też daj sobie spokój.

Nie poznawałem go. To nie było w stylu Batury. On nie popuściłby mordercy ukochanego czworonoga. Miał Jerzy coś z mściciela, choć jego powierzchowność przeczyła temu wizerunkowi. Wiedziałem dobrze, że i on potrafił być okrutny wobec bliźnich, dlatego odebrałem jego słowa ze zdziwieniem.

Jeszcze większe zdumienie ogarnęło mnie, gdy Batura puścił do mnie „oko” i wyjętym z kieszeni ołówkiem zapisał na kartce notesu kilka słów, a następnie podał mi ją.

Odczytałem treść.

Jesteśmy podsłuchiwani. Nie mów za wiele. Odpowiadaj na moje pytania.

Zrozumiałem już powód jego dziwnego oświadczenia o rezygnacji ze współpracy z Ikarem (choć było to naiwne posunięcie, ponieważ prze­ciwnik mógł na to nie pozwolić i zmusić Jerzego szantażem do dalszej współpracy). W tej chwili jednak byłem pod wrażeniem odkrycia Batury - cudzoziemiec nas inwigilował. Założył tutaj podsłuch i Jerzy to odkrył.

Plotłem coś trzy po trzy, a w tym czasie Batura napisał kolejne zapy­tanie do mnie.

Czy masz komórkę, którą znaleźliśmy w skrytce bagażowej? Kiwnąłem głową, więc Jerzy pisał dalej. Ma wbudowaną „pluskwę”.

Jeszcze nie tak dawno sam oglądałem telefon Nokia, który dostali­śmy od Ikara, lecz nie znalazłem żadnego urządzenia podsłuchowego. Jerzy był bardziej dokładny ode mnie - znalazł „pluskwę”!

W dalszym ciągu rozmawialiśmy w podobnym tonie, a jednocześnie prowadziliśmy „konwersację” na piśmie.

BATURA: Pokażemy im!

JA: Jak?

BATURA: Masz jakiś pomysł?

JA: Trzeba znaleźć willą w Milanówku i zaczaić się tam na Ikara. Znasz tamtejszych mafiosów?

BATURA: Nie wiem, o którego chodzi.

JA: Tak dużo ich tam mieszka???

BATURA: Wybacz, nie na wszystkie pytania odpowiem.

JA: Nie możemy chodzić od jednego do drugiego mafiosa. Musi­my znać konkretne nazwisko. Albo zdobyć informację, który z wyso­ko postawionych członków mafii kolekcjonuje dzieła sztuki.

BATURA: Większość z nich lubi szpanować na znawców sztuki, choć nie rozróżniają Moneta* od Maneta**.

JA: Proponują mały rekonesans po Milanówku. Dziś w nocy. Udam się zaraz do swojej kawalerki, a przed północą wymkną się z domu. Dla Ikara będę spał smacznie w łóżku.

BATURA: OK. Wyślą maila do mojego człowieka, żeby przyje­chał tutaj i porządnie za mnie chrapał. Przechytrzymy tego Saint-Germaina.

Jak ustaliliśmy - tak zrobiliśmy. Oczywiście daleko było do przechy­trzenia przeciwnika, gdyż wyjazd do Milanówka jeszcze niczego nie wy­jaśniał. Nie było pewności, jaka willa zainteresowała naszego prześla­dowcę, ale nic nie szkodziło przejechać się po tej miejscowości Ikar milczał. I jeśli naprawdę nas podsłuchiwał, noc była idealną porą na mały rekonesans. Mogliśmy też swobodnie pogadać podczas owej „schadzki” odwiecznych przeciwników, gdyż komórki zostawiliśmy w domu.

Jerzy czekał na mnie na małym parkingu naprzeciwko budyneczku Straży Miejskiej w centrum Milanówka, w części nazwanej Rynkiem. Dochodziła 23:30 i na głównej ulicy panowały pustki, gdzieniegdzie poja­wiła się grupka młodych ludzi udająca się na ubaw, czasami przejechał samochód lub cierpiący na bezsenność mieszkaniec szedł do sklepu noc­nego na rogu ulic Warszawskiej i Krzywej. Tory za stacją milczały, za nimi, po drugiej stronie zapadł w głęboką narkozę las. Ciemnej masy drzew nie rozpraszało nawet ostre światło księżyca, który triumfował na roz­gwieżdżonym, ciemnogranatowym nieboskłonie. Był miły, ciepły wieczór, jaki tylko może przytrafić się w wakacje.

Jerzy wyjaśnił, że najbardziej okazałe wille znajdowały się zatorami, w północnej części tej podwarszawskiej miejscowości letniskowej.

Jechałem za BMW Batury. Wiaduktem biegnącym nad torami dosta­liśmy się na drugą stronę i zaraz skręciliśmy w prawo za budynkiem miej­scowego Ośrodka Kultury. Minęliśmy skwer i kościół parafialny. Dopiero na pobliskim placu Starzyńskiego odbiliśmy w prawo, klucząc teraz po wyludnionych, schludnych i słabo oświetlonych uliczkach.

Wszędzie rosły tutaj okazałe drzewa, zasłaniające widok na czające się za ogrodzenia­mi i żywopłotami domy - nowoczesne wille, dworki, a czasami nawet i zwyczajne rudery. Stanęliśmy za rogiem uliczki Piasta. Wyłączyliśmy silniki i dalej po­szliśmy pieszo. Batura zabrał na wszelki wypadek noktowizor.

0x08 graphic

* Claude Monet (1840-1926) - malarz francuski, jeden z twórców i główny reprezen­tant impresjonizmu.

** Edouard Manet (1832-1883) - malarz francuski i grafik; utorował drogę impresjo­nistom i przełamał konwencjonalne tradycje sztuki akademickiej XIX w.

- Pewien zamożny gość - mówił cicho - mniejsza o jego nazwi­sko, kupował swego czasu polskich impresjonistów. Czasami nabywał też białe kruki. Nie wiem... może o niego chodzi? Ale równie dobrze może to być inny „kolekcjoner”. Nie myśl sobie, że w weekendy pijam z mafiosa­mi drinki. Nie należę do mafii i dobrze o tym wiesz. Czasami jednak zda­rzało się robić interesy z niektórymi z nich. Nie znam tych z topu.

Tłumaczył się. Ja jednak nie odzywałem się. Byłem mu to winien. Świadomość śmierci Saby wciąż nie mogła ulecieć z mojej głowy. Co pewien czas nachodziły mnie niekontrolowane ataki wyrzutów sumienia. Dopadało mnie także zwątpienie. Nie miałem bowiem pojęcia, czy dobrze robiłem uganiając się z Baturą po Milanówku. Powinienem był pójść na policję. Tylko czy taka wizyta cokolwiek by wyjaśniła? Jerzy z pewnością nie życzyłby sobie takiej reakcji z mojej strony. Poza tym nie miałem żad­nych dowodów. Wprawdzie pan Tomasz był świadkiem naszego spotka­nia z Baturą, Kamila zaś mogła poświadczyć, że spotkaliśmy się z czło­wiekiem każącym nazywać siebie Ikarem, lecz to wszystko było za mało na wszczęcie przez organy ścigania oficjalnego śledztwa. Jerzy mógł za­wsze powiedzieć, że się wygłupiał. Śmierć psa? A kogóż w tym kraju obchodził los czworonoga? Ażeby znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia w tej mętnej historii, należało samemu znaleźć ofiarę potencjalnego wła­mania - podwarszawskiego mafiosa posiadającego rzadkie wydanie Biblii.

„A my nawet nie wiemy, o jaką Biblię chodzi” - pomyślałem zrezy­gnowany.

Jerzy dał ręką znać, że zbliżamy się do celu naszej wycieczki.

- To tutaj - szepnął.

Po drugiej stronie uliczki ukazała nam się solidna brama wbudowana w mur z kamienia. Wysoka przeszkoda zwieńczona kolczastym drutem broniła dostępu do posiadłości. Stanęliśmy za grubym dębem i przez kilka minut wypatrywaliśmy ewentualnych obserwatorów w pobliżu.

- Teren czysty - oświadczył konfidencjonalnym tonem Batura.

W końcu przeszliśmy na drugą stronę asfaltowego traktu i skręcili­śmy za rogiem w rzadki lasek.

- Nic nie widać - mruknąłem, próbując dostrzec cokolwiek za pło­tem.

Całego boku posesji - sąsiadującego z owym laskiem - strzegł wysoki na dwa i pół metra płot, przez który prześwitywało słabe światło dochodzące z willi. Nie widziałem całego domu, więc z pomocą przyszedł mi Batura.

- Uwierz mi. Facet mieszka w willi w stylu dworkowym. To dom z 1928 roku. Odnowiony, wyremontowany. Kiedy tam byłem przed laty, facet urządził wnętrze w stylu nowoczesnym i ubzdurał sobie, że polscy impresjoniści będą pasować.

- Kolekcjonował płótna pod meble? - zażartowałem.

- Nie bądź zbyt surowy, nawet jeśli to członek mafii. Na malarstwie trochę się znał.

Na zmianę oglądaliśmy przez noktowizor odsłonięte przez szczeliny w potężnym płocie fragmenty posesji. Lecz przeszkadzały nam krzewy i żywopłot, więc udało nam się obejrzeć dokładniej zaledwie część dachu i okna na poddaszu. Raz podtrzymałem Jerzego, aby mógł zerknąć znad ogrodzenia na teren poza płotem.

- Spokój i cisza - wyjaśnił. - Właściciel siedzi w salonie, ktoś inny, żona, kochanka albo dziecko, urzęduje na poddaszu. Teren jest do­brze strzeżony, chociaż nie widać żadnego ochroniarza ani nawet psa. Widziałem za to kilka kamer. Jedną przy bramie... drugą nad wjazdem do garażu... trzecią zainstalowano na latarni z boku domu. Ogrodu i podej­ścia strzeże nowoczesny system telewizyjny z reflektorami podczerwieni, w oknach i drzwiach prawdopodobnie zainstalowano sygnalizację zamknię­cia. Kto wie, jakie niespodzianki czekają na intruza między płotem a do­mem. Pewnie jakieś systemy podziemne albo przyciski napadowe, pułap­ki. Niech cię nie zwiedzie brak na bramie tabliczki z informacją o firmie monitorującej posiadłość. Tacy ludzie nie lubią także tabliczek typu: „Uwa­ga! Zły pies”.

- Dobrze by było przyjrzeć się temu terenowi za dnia - zauważy­łem.

- Zgoda. Umówmy się tutaj na dziesiątą rano.

- A co zrobimy z komórkami? Nie chce mi się wierzyć, że Saint-Germain odpuścił. On wyczekuje. Chce nas złamać. Z pewnością cały czas nas podsłuchuje, więc za dnia będzie go ciężko wykiwać.

- Znasz język migowy?

- Nie.

- To tak jak ja. Mamy więc czas do rana, żeby się go nauczyć.

Popatrzyłem na niego ze zdumieniem, a nawet z rozbawieniem. Ale Jerzy mówił serio. I trzeba przyznać - było to jakieś rozwiązanie.

Nagle znieruchomieliśmy. Usłyszeliśmy nadjeżdżający z głębi alejki samochód. Jakiś pojazd zbliżał się ku nam. Jechał wolno na światłach pozycyjnych, co wydało się bardzo dziwne. Wyjrzeliśmy za róg posesji i ujrzeliśmy wyraźnie dwa żółte ślepia. Samochód minął wolno bramę i zatrzymał się kilka metrów za rogiem posesji. Stanął dosłownie na naszej wysokości, na całe szczęście zdążyliśmy wcześniej przyssać się do ziemi za dorodnym krzakiem. Czekaliśmy. Jak na złość samochód nie ruszał. Stał.

- To pewnie ochroniarze - szepnął mi do ucha Jerzy. - Kto nor­malny jeździ na światłach pozycyjnych? Robią obchód.

- A może zainteresowały ich nasze samochody zaparkowane na sąsiedniej uliczce?

- Cicho - przerwał mi. - Chyba odjeżdżają.

Nie mylił się. Samochód zawarczał dyskretnie i pojechał dalej. Wi­dzieliśmy przez noktowizor, że był to ford scorpio z przyciemnianymi szy­bami. Skręcił zaraz w boczną alejkę i zniknął nam na dobre z oczu.

Odczekaliśmy kwadrans i opuściliśmy teren posesji mafiosa. Udali­śmy się do swoich pojazdów. Pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę. Chciało mi się spać, więc marzyłem o łóżku. Jechałem senny, wciąż rozpamiętując wydarzenia minionego dnia. „Przeklęty dzień” - pomyślałem nieświadomy faktu, że nowy dzionek - który zaczął się przed godziną - nie będzie lepszy.

Ledwo przekroczyłem próg kawalerki, gdy moje uszy zaatakowało popiskiwanie komórki. Pod moją nieobecność Ikar próbował dodzwonić się do mnie. Bezskutecznie. I dlatego czekał na mnie SMS.

Kiedy ją odebrałem, zdębiałem. Spodziewałem się kłopotów, to oczy­wiste, tylko, że nie miałem pojęcia o ich rozmiarze. Nie znalazłem też śladów czyjejś bytności tutaj, włamania. Zresztą wiadomość, którą ode­brałem, kazała mi zapomnieć o wszystkim. Przesłano mi niecodzienne zdjęcie. Czarno-białe. Przedstawiało stojącą na postumencie postać w sza­tach i z wieńcem laurowym na głowie. Rzeźba. Ustawiono ją w plenerze, gdyż były widoczne liczne gałęzie drzew w tle i po bokach.

„To pomnik w parku” - zgadywałem. I zaraz uzmysłowiłem sobie, że dobrze znam tę rzeźbę. Kiedyś widziałem ją nawet na własne oczy, dawno temu, lecz od roku owo dzieło sztuki było poszukiwane przez policję i uprawnione do poszukiwań zaginionych dzieł sztuki służby oraz instytucje. Ależ tak, owa rzeźba z piaskowca, pochodząca z 1756 roku, mierząca ponad półtora metra wysokości została skradziona w lutym minionego roku ze skweru obok zamku w Prószkowie (województwo opolskie). Przypomniałem sobie nawet jej nazwę: „Ceres”! Tak, nie myliłem się! Zdjęcie przedstawiało jedno z dziesięciu najbardziej poszu­kiwanych w kraju dzieł sztuki. To była słynna „Ceres”. Rzymska bogini płodności i urodzaju. Pamiętałem nawet numer katalogowy tego dzieła: PC-1008. Tak, to dziwne, ale byłem w końcu zawodowym tropicielem złodziei zabytków, a zniknięcie „Ceres” było wielką stratą dla polskiej kultury.

Usiadłem przybity na fotelu, gapiąc się cały czas w ekranik komórki. Dlaczego Ikar przesłał mi zdjęcie tej figury? Co miał wspólnego z kradzieżą dokonaną na skwerze w Prószkowie? I co chciał mi dać do zrozu­mienia? Czy Batura również otrzymał tę samą przesyłkę?

Moje wątpliwości, pytania, domysły, szybko rozwiała następna wia­domość. Przyszła błyskawicznie, zanim zdołałem wytrzeć zroszone po­tem czoło.

Śmierć psa nie powstrzymała Was od działania na własną rękę. Powtarzam ostatni raz: trzymajcie się z daleka od Milanówka! Nie muszę dodawać, czym skończy się zawiadomienie policji. Dla ostu­dzenia Waszych emocji, przesyłam próbkę naszych możliwości. „Ceres” jest w naszych rękach. Jeśli chcesz, aby wróciła na skwer w Prószkowie, siedź cicho. Telefon komórkowy noś cały czas przy sobie, bezwarunkowo. Jeśli zapomnisz się, „Ceres” straci lewą dłoń, potem obetniemy jej głowę. Na początek zajrzyj do górnej szuflady w swo­jej komodzie. Ikar.

Po takim liście ugięłyby się nogi pod każdym gladiatorem, pod warun­kiem, że był on miłośnikiem sztuki. A tak się składało, że byłem zakochany w zabytkach i bezgraniczną czcią darzyłem skarby narodowej i świato­wej kultury. Ikar wiedział, jak uderzyć. Jak dobrze, że siedziałem. Jednak­że zaraz wstałem i pobiegłem do komody gnany ciekawością oraz złymi przeczuciami.

„Ludzie Saint-Germaina byli tutaj” - wystraszyłem się, rozglądając po mieszkaniu.

Otworzyłem szufladę komody i struchlałem. Na ułożonych starannie koszulkach leżał fragment ludzkiej dłoni. Prawej, dodajmy. Nie, nie, nie! Nie była to ręka ucięta żywemu człowiekowi, a zrobiona z piaskowca prawa dłoń! Miałem przed sobą ułamany fragment figury „Ceres”.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

O ZAGINIONYCH DZIEŁACH SŁÓW KILKA • BEZRADNOŚĆ • SPACER, CZYLI NADAJNIK GPS • NIEPOKÓJ O PORAN­KU • ZNAJDUJĘ MIKROFON W TELEFONIE KOMÓRKO­WYM • WEHIKUŁ W ŚWIETLE DNIA • DWÓCH NA JEDNE­GO •
W BAGAŻNIKU • KTO SIEDZIAŁ W PIDŻAMIE POD
ŚCIANĄ? •
KIM SĄ PORYWACZE? • RĘKOCZYNY • KOLEK­
CJONER Z MILANÓWKA I STARE PORACHUNKI • SZEŚĆ­DZIESIĄT TYSIĘCY ZŁOTYCH • STRZAŁY Z PISTOLETU

W ostatnich latach aktywność włamywaczy polujących na dzieła sztuki w naszym kraju ciągle wzrastała. Największą stratę polska kultura ponio­sła w 1999 roku. Otóż, w Bibliotece Jagiellońskiej stwierdzono brak czter­nastu tytułów w magazynie czytelni bibliotecznej. Niestety, okazało się to zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Ostatecznie z tej zasłużonej dla Polski książnicy zniknęło pięćdziesiąt osiem tytułów! Rok wcześniej z Biblioteki Polskiej Akademii Nauk skradziono egzemplarz dzieła Mikołaja Kopernika „O obrotach sfer niebieskich” z 1543 roku, natomiast z krakowskiego klasztoru oo. Kamedułów wyniesiono kilkadziesiąt szesnasto- i siedemnastowiecznych starodruków. Te ostatnie skarby zostały jed­nak odzyskane przez policję.

Duże straty ponosiły też muzea i galerie. I tak, najcenniejsze ekspo­naty utraciło Muzeum Południowego Podlasia w Białej Podlaskiej, z któ­rego skradziono sześć obrazów (między innymi: Wojciecha i Jerzego Kos­saków oraz Czesława Wasilewskiego) i cenną rzeźbę. Zaś z gabloty na sali wystawowej w szczecińskim Muzeum Narodowym złodzieje zabrali szesnastocentymetrowej wysokości figurkę dostojnika laotańskiego. W Muzeum Czynu Zbrojnego w Lipcach Reymontowskich skradziono dwanaście eksponatów broni muzealnej; podobne zdarzenie miało miej­sce w budynku Domu Kultury „Pomniku Czynu Bojowego Kleeberczyków” w Woli Gułowskiej, skąd zabrano ponad pięćdziesiąt sztuk zabytkowej broni i oporządzenia wojskowego. Zniknęły też akwarele Wojciecha Kossaka, Juliana Fałata i obraz Maksymiliana Gierymskiego z Galerii Domu Aukcyjnego Desa Unicum w Warszawie.

Mógłbym godzinami wymieniać (niestety!) listę strat dzieł sztuki po­niesionych w ostatnich latach, a i tak nie wyczerpałbym tematu; dodam tylko, że złodzieje chętnie okradali też prywatnych kolekcjonerów. Liczba podobnych włamań wzrosła kilkakrotnie w porównaniu z latami dziewięć­dziesiątymi ubiegłego wieku. Ginęły zatem obrazy, cenne druki, emalie, porcelana, ikony, wyroby jubilerskie, a nawet rzeźby wystawione na wi­dok publiczny, jak ta ze skweru w Prószkowie. Wspomniałem już, że na­leżała ona do dziesięciu najbardziej poszukiwanych przez nas dzieł sztuki, które zniknęły w wyniku włamań. Były to - oprócz figury „Ceres” - takie dzieła, jak płótno Rubensa „Zdjęcie z krzyża” (skradzione z kaliskiego kościoła Świętego Mikołaja w 1973 roku), marmurowa płaskorzeźba Adol­fa Wildta „Madonna Apokaliptyczna” (wykradziona z kościoła w Daniszewie) czy „Portret mężczyzny” Witkacego (wyniesiony z Muzeum Mazo­wieckiego w Płocku), „Autoportret z modelką” Malczewskiego, płótno Moneta „Wybrzeże w Poundlle” czy Madonna z Dzieciątkiem z warsztatu Cranacha (ukradziona z kościoła Świętego Erazma w Sulmierzycach).

Drążącą ręką wyjąłem fragment odłupanej dłoni i przez chwilę oglą­dałem ją w świetle lampki. Bez wątpienia miałem do czynienia ze starym materiałem. Piaskowiec. Wyjąłem z półki jeden z segregatorów, a z niego fotos przedstawiający „Ceres”. Odłamana dłoń pasowała do figury z Prósz­kowa. Byłem niemal pewny, że jest to fragment osiemnastowiecznej „Ce­res”. A zatem Saint-Germain ukradł ją wcześniej,
a teraz próbował wyko­rzystać zabytek jako narzędzie szantażu. Czy ukradł figurę niezależnie od celów obecnej misji i dopiero okoliczności zmusiły go do poświęcenia jej dla dobra nowej gry? Faktem było to, że przeciwnik miał bezcenną figurę i dawał do zrozumienia, że jest w stanie poświęcić ją dla znacznie cenniej­szej rzeczy - rzadkiego wydania Biblii.

Siedziałem w fotelu zagubiony i bezmyślnie gapiłem się na dłoń wyko­naną z piaskowca. Dopiero po chwili otrząsnąłem się z hipnotycznego marazmu i poszedłem sprawdzić drzwi. Nie stwierdziłem najdrobniejsze­go śladu włamania, żadnej rysy na zamku czy odcisku buta w przedpoko­ju. Włamywacze znali się na rzeczy jak mało kto. Wiedzieli, że opuściłem kawalerkę, a kiedy bawiłem z Baturą w Milanówku, przyszli tu i spokojnie podłożyli mi dłoń „Ceres”.

„Nie udała się sztuka przechytrzenia Ikara” - pomyślałem ze zgrozą. On wszystko o mnie wiedział. O mnie i Baturze. Kontrolowano nas z iście diabelską dokładnością i perfidią. Muszę przyznać, że siedząc wtedy na fotelu, poczułem bezradność i strach.

Do czego zdolni byli ludzie hrabiego? Jakie role wyznaczył nam w tej grze Saint-Germain? Czy tylko chodziło o nasze milczenie? Czułem, że to jeszcze nie koniec tej przygody.

Powróciłem do wydarzeń minionego dnia. Oczami retrospekcji ujrza­łem Jerzego zasypującego grób Saby... wcześniej zrobiono mi zdjęcie w centrum Warszawy... później podrzucono fragment cennej figury. Nie mogłem zawiadomić policji, Milanówek zaś mogłem skreślić z najbliższych planów turystycznych. Taka była cena zaproponowana przez Ikara. Czy warto było ryzykować?

Dla ostudzenia emocji i pozbierania myśli, wyszedłem z bloku na świeżą lipcową noc. Powietrze było wciąż ciepłe, więc udałem się spacerkiem na parking i tam sprawdziłem dokładnie wehikuł. Założyłem bowiem, że przeciwnik musiał jakoś się dowiedzieć o moim wyjściu z domu. Naj­prostszym sposobem było zainstalowanie w moim pojeździe nadajnika. Jeśli nawet zgubiłbym komórkę lub znalazł w niej ukryty mikrofon, ludzie Saint-Germaina mogli mnie z łatwością namierzyć dzięki nadajnikowi ukry­temu w wehikule.

Nie pomyliłem się - znalazłem nowoczesny, miniaturowy nadajnik GPS przyczepiony magnesem do podwozia.

„Nie doceniłem ich” - myślałem, wracając do kawalerki. „Wiedzą, że wiem o ukrytym w komórce mikrofonie, ale nie mają pojęcia, że odkry­łem nowy nadajnik. To moja przewaga. Jerzego pewnie też śledzą w ten sam sposób”.

Była to gra ryzykowna i niebezpieczna. Nie tylko los figury ukradzio­nej z opolskiej miejscowości był zagrożony, ale także nasze życie. Już zresztą byliśmy ubożsi o jedno istnienie - sukę Sabę. Biedne psisko.

Dlatego wiedziałem, że nie mogę zrobić najmniejszego błędu. Przede wszystkim musiałem się wyspać, żeby rano mieć siły do działania (a było już potwornie późno). Powinienem był dawno zacząć od sprawdzenia w punktach wynajmu samochodów nazwiska cudzoziemców, którzy po­życzali jaguary. Znając jednak perfidię umysłu hrabiego, wiedziałem że to strata czasu. Samochód pewnie ukradziono gościowi, który sam wypoży­czył pojazd lub posłużono się fałszywym paszportem.

Zasnąłem szybko.

Wstałem o świcie zmęczony, z uczuciem dziwnego niepokoju. Pod­czas toalety męczyły mnie kadry z wczorajszej wizyty w Otrębusach. Jerzy zakopujący Sabę. Niewielki kopczyk w ogrodzie obok jałowca stawał się natrętnym motywem, przekleństwem, drążącym mój umysł niczym okrutny robak. Próbowałem wyobrazić sobie twarz hrabiego Saint-Germaina. Jak wyglądał ten wielki oszust?

Podczas śniadania obejrzałem raz jeszcze komórkę. Dokładniej niż wczorajszego popołudnia. Jerzy miał rację-miniaturowy mikrofon zna­lazłem wbudowany w port podczerwieni IRDA. Siedział tam ledwo wi­doczny i rejestrował każde moje słowo, oddech, a może nawet i myśli.

Nie chciałem oglądać w dziennym świetle ułamanej ręki z figury „Ceres”. Zamknąłem ją dobrze w szufladzie biurka i w złym humorze wysze­dłem z bloku na skąpany w porannym słońcu trawnik, zabrawszy ze sobą komórkę. Na parkingu szybko przystąpiłem do oględzin odbiornika GPS uczepionego do podwozia wehikułu. Zasilane bateriami, hermetyczne i nie­rozbieralne pudełeczko - wyglądem przypominające telefon komórko­wy - zawierało w swoim wnętrzu mikroprocesor o bardzo dużej mocy obliczeniowej. Przytwierdzona doń, jako oddzielny podzespół, antena od­bierała sygnał z dwudziestu czterech satelitów amerykańskich NAVSTAR, poruszających się wokół Ziemi po kołowych orbitach na wysokości po­nad dwudziestu tysięcy kilometrów. Ów satelitarny system śledzenia po­jazdów zdolny był określić do kilkudziesięciu metrów położenie samocho­du, a jeśli wykorzystywał technikę tak zwanego odbioru różnicowego*, pozwalał uzyskać dokładność rzędu pięciu metrów.

Urządzenie pod moim wozem przetwarzało i dekodowało informację satelitarną, a następnie wysyłało przez specjalny port sygnał do kompute­ra za pomocą zwykłej telefonii cyfrowej. Dawało to Ikarowi możliwość odczytania danych z odbiornika, ich obróbki i archiwizowania, a co za tym idzie śledzenia na bieżąco położenia wehikułu na ekranie swojego laptopa na tle mapy cyfrowej. Wczorajszej nocy zauważyli poruszający się wehi­kuł i określili jego cel: Milanówek. Jednocześnie miniaturowy mikrofon ukryty w komórce milczał, jakbym nie wychodził z domu, więc zdecydowali się dać mi „nauczkę”, podłożywszy w kawalerce fragment cennej figury z piaskowca.

Wiedziałem, że baterie w odbiorniku GPS działały nie dłużej niż dobę, więc mój przeciwnik musiał je zmieniać co dwadzieścia cztery godziny. „Pewnie dziś w nocy to zrobili” - pomyślałem. Z powrotem zamocowa­łem nadajnik GPS.

0x08 graphic
* Differential GPS (D-GPS) - polega na użyciu dwóch odbiorników GPS: ruchomego i stacjonarnego, umieszczonego w punkcie o znanych współrzędnych.

Potem sprawdziłem inne fragmenty podwozia, dla świę­tego spokoju obejrzałem dokładnie wielki bagażnik wehikułu. Nic cieka­wego w nim nie znalazłem.

Kiedy zamykałem blaszaną klapę, zapaliło się w mojej głowie alarmo­we światełko. Ktoś zbliżał się do mnie za moimi plecami, gdyż widziałem jego mocno zniekształconą sylwetkę odbitą w tylnej szybce brezentu. Led­wo zdążyłem się odwrócić za siebie,
a już czyjaś ręką wystrzeliła prosto w moją twarz. Odruchowo wykonałem unik. Padając na bok, podciąłem nogi napastnika i dopiero wtedy ujrzałem jego zwalistą sylwetkę z głową ostrzyżoną na jeża. Ubrany na ciemno facet jęknął, upadłszy na płytę par­kingu. Nie namyślając się dłużej, rzuciłem się na przeciwnika i przydusiłem go fachowym chwytem do betonu. Był silny, lecz ustępował mi techniką walki wręcz. Pachniał dobrą wodą toaletową, ale spojrzenie miał kaprawe.

Wykręcając łeb osiłka, zastanawiałem się, kim był? Pamiętałem ze spotkania w „Kameralnej”, że Ikar nie używał żadnych zapachowych substancji, zdziwiło mnie więc trochę, że jego człowiek skropił się wodą toaletową i pachnący poszedł na akcję. Mniemałem, że napadli mnie lu­dzie Ikara! Nie miałem zresztą czasu na dywagacje. Oto bowiem usły­szałem za sobą czyjeś kroki. Trzymając duży, ogolony łeb bandziora, nie mogłem nic zrobić skradającemu się za moimi plecami intruzowi. Musia­łem wybierać.

Puściłem tego z ogolonym łbem i rzuciłem się w bok. Przeturlałem się po betonie kilka razy, zawadzając głową o zderzak własnego wehikułu, lecz ten drugi jegomość nie patyczkował się ze mną. Strzelił do mnie z pistoletu. Na szczęście była to broń gazowa.

Zdawało się, że skrystalizowany gaz wydrapie mi oczy, po chwili chmu­ra gazowa zaczęła dobierać się do mojego gardła, oskrzeli i płuc - za­cząłem się dusić. Słabłem. Organizm skapitulował przed działaniem che­micznej substancji paraliżująco-duszącej. Teraz mogła załatwić mnie na­wet staruszka. Byłem bezbronny jak dziecko. Czułem krew wypływającą z rany głowy, lecz nie ona była teraz najważniejszym problemem. Kasłałem, łapczywie łykając powietrze i widziałem świat w zamazanej per­spektywie. Potem czyjeś ręce poderwały mnie z ziemi i zaczęły nieść. Podjechał jakiś ciemny wóz i wrzucono mnie na tylne siedzenie.

- Cholera - usłyszałem załamany głos osobnika za kierownicą. - Zachlapie mi brykę krwią. Weź go stąd!

- Gdzie? - warczał ten drugi, któremu wykręciłem łeb. - Ty, Guma, a może taksówkę zamówię i z nim pojadę, co?

- Nie gadaj tyle! - zdenerwował się jego kompan. - Wpakuj go do tego wraka, którym jeździ. Do bagażnika z nim! Słyszysz?! Pojedziesz za mną.

- A ja wiem, czy ta konserwa w ogóle jeździ? - bronił się tamten.

- Nie marudź, Karaluch! Jazda!

Wyjął mi z kieszeni kluczyki do wozu, a następnie skuł mnie szybko i sprawnie, nie żałując solidnego kuksańca w bok, od którego o mało nie pękło mi żebro. Na moją głowę założył kaptur i tak przygotowanego do jazdy wrzucił brutalnie do bagażnika. I zatrzasnął klapę.

Porwali mnie. Dlaczego zrobili to w biały dzień na parkingu osiedlo­wym? Jeśli wcześniej zainstalowali w komórce i wehikule urządzenia pod­słuchowe oraz nawigacyjne, czemu zrezygnowali z dobrodziejstw nowocze­snej inwigilacji ? Skąd ta zmiana taktyki ze strony Ikara? Coś mi tu nie grało. Lecz wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to nie ludzie hrabiego mnie porwali.

„Karaluch”, bo taki był pseudonim osobnika z ogolonym łbem, wiózł mnie moim własnym wehikułem jakieś pół godziny. Kajdanki, kaptur na głowie i klapa bagażnika skutecznie pozbawiały mnie możliwości ruchu i orientacji, więc nie mogłem nic zrobić. Zresztą byłem wciąż otumaniony po dawce gazu obezwładniającego. Musiał upłynąć kwadrans, gdy odzy­skałem węch, lecz ten zmysł nie był mi do niczego potrzebny. Czekałem. Tylko to mi pozostało. Zbierać siły i czekać.

Ostatni odcinek drogi musiał prowadzić przez wyboje, gdyż rzucało samochodem na wszystkie strony. Kilka razy uderzyłem się w krwawiącą ranę na głowie. Pokrzykiwania na kierowcę nic nie dały, a nawet odnio­słem wrażenie, że Karaluch zwiększył prędkość i wehikuł tańczył na wer­tepach aż miło. Do mych nozdrzy doleciał zapach żywicy i ściółki, co by wskazywało, że wywieźli mnie do lasu. Aż się przestraszyłem, że zrobią mi coś złego. Jeśli chcieliby mnie nastraszyć, zrobiliby to na parkingu. A skoro wywieźli na odludzie, pewnie mieli gorsze zamiary.

Wreszcie wehikuł się zatrzymał. Po chwili ucichły potężne cylindry astona martina ukryte pod brzydką maską i moje uszy ukoił śpiew pta­ków. A jednak byliśmy w lesie. Odczułem tylko chwilową ulgę, bo zaraz klapa wehikułu zaskrzypiała i silne ręce Karalucha dosłownie wyszarpnę­ły mnie z bagażnika. Miał chłop siłę, że hej! Upadłem z jękiem na lekko wilgotną trawę, a gdy podniosłem się, już mnie popychano do przodu. Szedłem więc posłusznie jakąś nierówną drogą, aż wreszcie moje stopy natrafiły na pierwsze drewniane stopnie schodów.

- Wrzuć go do pakamery - rozkazał Guma. - Musimy ukryć ten jego pojazd opancerzony. Ty, Karaluch, widziałeś kiedyś taką maszynę?

- No, na filmie. „Mad Max” z Melem Gibsonem.

Zarechotali. Silne ręce Karalucha wprowadziły mnie do jakiejś sieni pachnącej pleśnią i oparły mnie o ścianę. Jegomość otworzył jakieś drzwi, a następnie wprowadził mnie do środka innego pomieszczenia. Popchnął mnie. Upadłem na ścianę i osunąłem się z niej na drewnianą podłogę. Szyb­ko mnie przykuł do jakiejś metalowej części i zdjął z mojej głowy kaptur. Karaluch zabrał mi komórki i stanął w drzwiach.

- Nagadajcie się - oświadczył. - Zaraz wracam.

Obok mnie ujrzałem siedzącego na podłodze Baturę. Ledwo go do­strzegłem, gdyż w pomieszczeniu było dość ciemno. Światło wpadało bo­wiem tutaj przez otwarte drzwi z wypełnionej światłem dnia sieni, lecz moje oczy mnie nie myliły. Co za spotkanie!

Jerzego także skuli kajdankami, lecz w przeciwieństwie do mnie przywieźli go w pidżamie. Karaluch trzasnął drzwiami, zachrobotał klucz w zamku i tylko jego kroki dudniły jeszcze po tym starym domu.

Próbowałem się wyrwać, ale kajdanki z drugiej strony przytwierdzo­no do jakiejś metalowej podkówki wbitej w drewnianą ścianę. Nie było najmniejszych szans na uwolnienie się.

- Nie szarp - rzekł do mnie Jerzy. - Metal mocno siedzi w ścia­nie. Pewnie to miejsce do przetrzymywania krnąbrnych klientów.

- Wyciągnęli cię z łóżka? - zapytałem zdumiony jego obecnością.

- Prawie - westchnął wściekły.

- Kim oni są? Ludźmi Ikara?

- Nie. Pamiętasz tę willę, którą obserwowaliśmy w Milanówku? - błysnęły w ciemności białka jego oczu. - A tego forda scorpio z przy­ciemnianymi szybami? Zapamiętali numery rejestracyjne BMW i twoje­go wehikułu. To proste. Pojechali za nami w nocy, a potem z samego rana zaczaili się na nas.

- To ludzie tego mafiosa? - zdziwiłem się.

- Wszystko na to wskazuje. Zauważyli nas w nocy. Starzejemy się, Paweł. Dać się tak podejść.

- Nie zauważyłem, żeby w nocy jechał za mną jakiś samochód - kręciłem głową z niedowierzaniem.

- Może są lepsi niż nam się wydaje? W każdym razie: lepsi od nas.

Chyba miał rację. Schwytano nas jak bezbronne kurczaki i wsadzono do klatki. Prawdę powiedziawszy należało się porywaczom uznanie za sprawnie przeprowadzoną akcję. Mafioso z Milanówka otaczał się prawdziwymi za­wodowcami, chociaż wygląd Karalucha mógł temu przeczyć. Jednakże sie­dzieliśmy w tej ruderze i nie mogliśmy nic zrobić. To był smutny fakt. My - dwaj konkurenci, przeciwnicy, czasami nawet i zaciekli wrogowie, szczycący się marką najlepszych w swoich zawodach - zostaliśmy porwani i osadzeni w jakiejś ruderze. Batura został nawet w pewien sposób upokorzony - oglądanie go skutego w pidżamie należało do rzadkości. Ale żebym ja razem z nim siedział w charakterze więźnia, to już przesada! Co gorsza - nie mogliśmy nic zrobić. Jedyne okno w tym pachnącym wilgo­cią pomieszczeniu zabito deskami, a drzwi strzegł solidny zamek.

Na zewnątrz zawarczał silnik wehikułu i wkrótce ucichł dalej w lesie. Zastąpiła go wkrótce rozmowa dwóch opryszków, tłumiona przez ściany rudery. Gangsterzy ukrywszy mój pojazd w niedostępnych dla oka chasz­czach, naradzali się pewnie, co z nami zrobić. A może wcale nie musieli się nad tym zastanawiać, gdyż cały plan mieli już dawno obmyślony?

- Jak to się stało, że dałeś się zaskoczyć? - zapytałem.

- Już ci mówiłem. Wczoraj zwolniłem swoich ludzi - odpowiedział. - Byłem sam w domu. No i za dużo było bourbona. Z samego rana jakiś hałas zwrócił moją uwagę. Wstałem z łóżka i polazłem na taras... a potem stało się.

- Jaka szkoda, że tego lata nie zaplanowałeś zwykłej kradzieży - westchnąłem. - Uciekłbyś z jakimś skarbem, a ja bym cię wytropił i poszedłbyś do więzienia na trzy lata. Wyszedłbyś za kaucją po trzech miesiącach i nie musielibyśmy siedzieć w tej cuchnącej norze.

- Żebyś wiedział - pokiwał głową. - Twój scenariusz jest całkiem niezły. Mógłbym odsiedzieć nawet cały rok za kratkami, gdyby przywró­ciło to życie Sabie.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy, gdyż w naszej świadomości znowu pojawiła się ukochana suka Batury. I chociaż nigdy jej nie widziałem na oczy, zdjęcie podesłane przez Ikara, a także świeżo zasypany grób w ogro­dzie Jerzego, spowodowały, że traktowałem czworonoga jak własnego pupilka. Jego zabicie odbierałem jako prywatną porażkę i zarazem okazję do zemsty.

- Dobra-powiedział Batura. - Zamiast biadolić, musimy wymy­ślić sposób na wydostanie się z tego grajdołka. Masz już coś?

- Nic nie przychodzi mi do głowy.

Z tego wszystkiego zapomniałem opowiedzieć Baturze o nocnej wi­zycie Ikara w mojej kawalerce i podrzuconej ręce „Ceres”. Zresztą otwo­rzyły się zaraz drzwi i do środka weszły dwie osoby. Nasi nowi prześla­dowcy. Gangsterzy z Milanówka. Stali w drzwiach, więc nie widzieliśmy ich dobrze na tle jasno oświetlonej sieni.

- No i co? - zapytał Guma, kierowca forda, szczuplejszy, o bardziej łagodnej powierzchowności od swojego kompana. Żuł bez przerwy gumę i być może stąd wziął się ten pseudonim. - Już się naradziliście? To po­wiedzcie, co robiliście wczoraj w Milanówku?

- Jeśli usłyszysz, że spacerowaliśmy - odpowiedział Jerzy - to chyba nie uwierzysz?

Gangsterzy spojrzeli na siebie w milczeniu, a następnie Karaluch pod­szedł do Jerzego i zdzielił go z otwartej ręki w twarz. Nie było to mocne uderzenie, lecz klapnięcie miało swoją wymowę. Bądź co bądź Batura został spoliczkowany przez zwykłego osiłka. Był to policzek w dosłow­nym znaczeniu i przenośni. Upokorzył księcia złodziei.

- Uderz jeszcze raz, a cię zabiję - wyszeptał Jerzy.

Przez chwilę osobnicy nie odzywali się, dopiero po kilku sekundach ryknęli głośnym śmiechem.

- Słyszysz, Karaluch? - rechotał Guma i zaczął szybciej ruszać zębami. - Przestań bić pana, bo pożałujesz.

- Ciekawe, co ten fagas w pidżamie może mi zrobić? - dziwił się karaluch.

- Może ci napluć w oko. Albo rzucić wiązanką epitetów.

Karaluch podszedł do Batury, złapał go za przód pidżamy i próbował podnieść.

- Jak się nazywasz? - rzucił mu w twarz.

- Twój Problem - odpowiedział głosem zdradzającym wściekłość. - Zapamiętaj to imię.

- Mów! - wrzasnął oprych i zamachnął się.

- Zostaw! - wrzasnął za jego plecami Guma. - Posiedzą trochę, to zmiękną. Poczekajmy ma przyjazd szefa. Szkoda ręki na takiego fagasa!

I wyszli, trzaskając drzwiami. Znowu zatrzęsła się cała rudera, a po­tem słychać było głosy gangsterów na zewnątrz. Nie odjeżdżali. Czekali.

- Ciekawe, kim jest ten cały szef? - odezwałem się pierwszy.

- To proste. Gangsterem.

- To już wiemy, ale chodzi mi o jego kolekcję. Czy naprawdę posia­da cenną Biblię? To mnie interesuje. Na ile jest to poważny kolekcjoner, a na ile zwykły gangster.

- Sądząc po willi w Milanówku to bardzo poważny gość. Mnie in­teresuje raczej sposób wydostania się z tej nory - warknął Jerzy. - A w najbliższej perspektywie pogruchotanie kości temu Karaluchowi. Złapię drania! Dorwę też drugiego, a jak będzie trzeba, to policzę się z ich sze­fem. Obiecuję.

- Byłbyś dobry politykiem - zaśmiałem się ponuro, choć jakoś mu wierzyłem. - Dużo obiecujesz, a nic nie możesz zrobić. Spójrz na siebie.

Rzucił jakieś przekleństwo pod moim adresem i wyłączył się.

Pół godziny później zawarczał w oddali silnik jakiegoś pojazdu. Po chwili uspokajający szum cylindrów słychać było niezwykle wyraźnie za ścianą; dystyngowany warkot umilał nam czas przez kolejne kilkanaście sekund. Wspólnie z Jerzym doszliśmy do wniosku, że była to limuzyna - tak pracowały tylko dobre silniki.

„Bez dwóch zdań, przyjechał szef tych dwóch” - pomyślałem.

Na zewnątrz mężczyźni prowadzili krótką rozmowę. Potem zadudnił od kroków cały domek i otworzyły się drzwi. Światło z sieni wpadło do wnętrza ciemnego pomieszczenia, w którym siedzieliśmy i oślepiło nas. Nie widzieliśmy ich twarzy, lecz same tylko sylwetki. Gangsterzy weszli do pokoju i zajęli pozycje po obu stronach drzwi, a nowo przybyły, niski osobnik stanął w progu. Stał w drzwiach i oglądał nas przykutych do ścia­ny. Wyjął nawet latarkę i poświecił nam w oczy.

- Wyłącz pan to - warknął Batura.

Latarka nie zgasła. Nastała za to złowroga cisza, którą przerwał niski mężczyzna.

- Wiem, kim jesteście - odezwał się niskim głosem, należącym do człowieka inteligentnego. - Już was sprawdziłem. Będę wdzięczny za potwierdzenie moich informacji.

- No jazda! - ponaglał nas Guma.

- Jan Nowak - odpowiedział Batura. - I jak? Zgadza się z pań­skimi danymi?

- Nie. Według moich nazywasz się Jerzy Batura. Mieszkasz w Mag­dalence.

- Niezupełnie.

- Niezupełnie? Nie jest pan Jerzym Batura?

- Nie mieszkam już tam...

- Nieważne - przerwał niski mężczyzna. - Kiedy sprzedał mi pan kradzione szkice, jeszcze pan tam mieszkał.

- Kim pan jest, do diabła?! - wystraszył się Jerzy. - Pan mnie z kimś pomylił!

- Nie, drogi panie. Rok temu na jesieni byłem u pana. Sprzedał mi pan szkice Rodakowskiego i Malczewskiego, twierdząc, że to ocalałe z drugiej wojny światowej dzieła należące do pańskiej babki. Podobno pański kuzyn wywiózł je do Londynu. Sfałszował pan nawet przedwojenny certyfikat. Wszystko było fałszywe, oprócz szkiców. Wycenił je pan na sześćdziesiąt tysięcy złotych. Dużo, ale pan dobrze wiedział, że kolek­cjonuję wszystko co jest związane z Malczewskim. Sprytne, nie powiem. Połapałem się jednak za późno. Złożyłem panu wizytę w Magdalence z żądaniem wyjaśnień. Niestety, już tam pana nie było, a nowy właściciel nie znał pańskiego nowego adresu. Wyparował pan. Przepadł. I proszę, oto znowu się spotykamy.

Czułem rosnące w Baturze napięcie oraz irytację, świadczące, że sprawca naszego obecnego położenia mówił prawdę. Sprzedaż kradzio­nych dzieł, to była wąska specjalizacja Jerzego. Często fałszował doku­menty, świadectwa i certyfikaty wystawiane przez renomowane anty­kwariaty. Nierzadko dopuszczał się fałszerstw samych dzieł, lecz, oczy­wiście, czynił tak rękami wynajętych artystów malarzy.

- Nawet jeśli sprzedałem panu szkice Malczewskiego lub Rodakowskiego, to powinien się pan cieszyć - burknął Jerzy.

- Zgoda, lecz dopiero niedawno wyszło na jaw, że te szkice zginęły
prywatnemu kolekcjonerowi w Gdańsku. Musiałem je oddać, bo to wpły­wowa osoba.

- Kto? - zapytałem.

- Nieważne. I tak pan nie uwierzy.

Batura nic nie mówił. Niski mężczyzna zrobił krok w moją stronę.

- Pan zaś pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki na Krakowskim Przedmieściu - dodał. - Jest pan kimś w rodzaju detektywa. Dlaczego więc współpracuje pan z tym łotrem?

- Niełatwo to wyjaśnić - odezwałem się.

Zastanowiła mnie jedna, dziwna rzecz. Poszliśmy wczoraj z Baturą na obserwację willi należącej do mafiosa, który był znanym kolekcjone­rem. Czyżby Jerzy zapomniał, że w zeszłym roku zrobił z tym człowie­kiem interes? I do tego interes niezwykle ryzykowny. Bo za taki należy uznać sprzedać szkiców
z fałszywymi papierami. Czemu jednak mafioso przejął się tym faktem? Tacy ludzie żyli z łamania prawa, więc czemu ten niski osobnik, kolekcjoner polskiego malarstwa, tak bardzo przejął się fał­szywymi dokumentami?

- Co tu jest grane, Jerzy? - zwróciłem się do towarzysza niedoli.

- Jak to co? - obruszył się tylko. - Nie widzisz? Siedzimy tutaj, przykuci kajdankami i musimy odpowiadać na pytania jakichś ludzi, z któ­rymi ponoć robiłem interesy.

Zwróciłem się bezpośrednio do niskiego mężczyzny.

- Czy pan mieszka w Milanówku pod numerem...

I tu, podałem numer willi, którą obserwowaliśmy wczorajszej nocy.

- Nie, to nie moja posesja - odpowiedział spokojnie. - Mieszkam dokładnie naprzeciwko. Moi ludzie zauważyli parkujące w sąsiedniej alej­ce dwa samochody, BMW i jakiś wrak na kółkach. Gdyby nie ten śmiesz­ny pojazd, pewnie nie zainteresowaliby się właścicielami tych pojazdów.

Przypomniałem sobie jadącego wolno na światłach pozycyjnych for­da scorpio - to byli Guma i Karaluch. Szukali intruzów. Wypatrywali. Ich samochód miał przyciemniane szyby, ale kto wie - jeden z nich mógł obserwować teren przez noktowizor. I pewnie zauważył nas przyczajo­nych w krzakach za ogrodzeniem willi należącej do innego mafiosa posia­dającego Biblię.

- Tak więc przyjechaliście nie do mnie - mówił niski człowiek - a do sąsiada po drugiej stronie ulicy?

- Tak jest - przytaknął Batura. - To nie wasza sprawa. Pańscy ludzie zauważyli nas przypadkowo kręcących się w pobliżu pańskiej willi i pomyśleli, że może namierzyli potencjalnych złodziei. Ale my nie do pana przyjechaliśmy.

- Nieważne do kogo przyjechaliście wczorajszej nocy. Skoro jednak los zetknął nas ponownie, załatwmy interesy jak należy. Pan, panie Batu­ra, zwróci mi pieniądze, bo przecież musiałem zwrócić szkice poprzednie­mu właścicielowi. Tak będzie w porządku. Nie mogę na tym interesie stracić. Już miałem nieprzyjemności z tego powodu.

- Zaraz! - zawołałem zdumiony. - Kim pan właściwie jest?

- Mniejsza o nazwisko. Może mnie pan nazywać Kolekcjonerem.

- Czy... czy pan nie działa przypadkiem w mafii? - zaryzykowałem pytanie.

- Ja i mafia? - zdziwił się szczerze. - Nie. Nie mam nic wspólne­go z mafią.

- Porwał nas pan. A to jest karane.

- Być może. Czasami jednak nagina się prawo, gdy sytuacja tego wymaga. Czy pragnąc dowieźć na czas do szpitala rodzącą żonę, nie łamie pan przepisów i nie przekracza dozwolonej prędkości?

- W porządku, przekonał mnie pan. A ten pański sąsiad po drugiej
stronie ulicy - nie dawałem za wygraną. - Czy to przypadkiem nie jakiś mafioso?

- Nie wiem-odpowiedział i zgasił łaskawie światło. - Nie interesu­ję się sąsiadami. Nie mam pojęcia, kim jest właściciel willi z naprzeciwka.

Wyjaśnienie Kolekcjonera brzmiało zdumiewająco. Wychodziło na to, że poszliśmy pod willę jakiegoś mafiosa, a zauważyli nas ludzie sąsiada, kolekcjonera malarstwa, z którym Batura zrobił kiedyś interes. Ów czło­wiek namierzył nas i zaaranżował porwanie. Słusznie domagał się zwrotu pieniędzy! Z jego słów wynikało, że był to człowiek w miarę uczciwy; z pewnością honorowy. I chociaż wygląd jego ludzi sugerował, że nie należą oni do Towarzystwa Różańcowego, to wyjaśnienia Kolekcjonera brzmiały wiarygodnie. Z pewnością był to osobnik twardy, który wolał załatwić stare porachunki na odludziu niż nagłaśniać sprawę publicznie. Kolekcjoner nie lubił rozgłosu, ale nie świadczyło to jeszcze o jego złej woli lub przestępczej naturze.

- No i jak, panowie? - zapytał Kolekcjoner.

- Czy da nam pan pięć minut? - poprosiłem go.

- Okej. Pięć minut.

Wyszli, zamykając drzwi na klucz.

- Co tu jest grane? - zwróciłem się do Jerzego.

- A skąd mogę wiedzieć, skąd się tu wziął ten Kolekcjoner? - obruszył się. - Cholera, może i robiłem z nim interesy w zeszłym roku. Z tyloma ludźmi handluję, że już tracę orientację. Poza tym nie wszystkie interesy załatwiam sam.

- A co z tymi szkicami Malczewskiego i Rodakowskiego? Ukradłeś je w Gdańsku?

- Nie - odpowiedział nieprzekonywująco. - To znaczy... nie przy­pominam sobie. Okej, miałem je... tak, ale mogłem nie wiedzieć o ich prawdziwym pochodzeniu.

- Jasne - westchnąłem.

Kłamał. Łgał w żywe oczy. Z tyloma ludźmi handlował, że już nie wie­dział komu sprzedał kradzione dzieła! A te szkice ukradł zapewne komuś i potem sprzedał Kolekcjonerowi, dostarczając fałszywe certyfikaty. To był cały Batura! Tylko że nie chciał przyznać się do przestępstwa.

- Nie ma co - odezwałem się. - Musisz mu zwrócić pieniądze. Sześćdziesiąt tysięcy złotych. Co to dla ciebie, Jerzy. Za tyle nie kupiłbyś nawet porządnego samochodu. O ile ty naprawdę kupujesz samochody.

- Co sugerujesz? - zdenerwował się. - Że jestem jakimś złodzie­jem samochodów?! Oszalałeś? Za kogo ty mnie masz?! Nie jestem zwy­kłym bandziorem! A na pewno już nie kradnę ludziom samochodów!

- Rozumiem, kradniesz im biżuterię, obrazy, rzeźby i wszystko co ma wartość na rynku antykwarycznym. Czy tak?

Westchnął ciężko, jak ktoś komu zabrakło argumentów.

- Odwal się ode mnie - szepnął. - Mamy kłopot. Lecz tylko ja potrafię nas stąd wyciągnąć.

- Jak?

- Płacąc sześćdziesiąt tysięcy złotych. Chyba że otworzysz kajdan­ki?

- Ty i ja umiemy otwierać proste zamki, ale żaden z nas nie ma przy sobie kawałka cienkiego drucika. Gdybyś miał takowy w pidżamie, już by cię tu nie było. Ja także nie mam przy sobie drucika. Nawet wykałaczki nie posiadam. Tak więc jedyny ratunek, żeby opuścić to zawilgocone po­mieszczenie, to wręczyć Kolekcjonerowi należną mu gotówkę.

Naszą rozmowę przerwało wtargnięcie do wnętrza pomieszczenia trzech osobników. Na czoło wysforował się sam Kolekcjoner.

- I co panowie ustalili? - zapytał łagodnym głosem.

- Pan Batura zgodził się zapłacić - odpowiedziałem za Jerzego.

- Jak mu zapłacę? - warknął na mnie towarzysz niedoli. - Wypi­szę mu czek? Czy zapłacę kartą kredytową? A może widziałeś bankomat na tym zadupiu?

- Zabierzemy pana ze sobą - wyjaśnił Kolekcjoner, wskazując palcem Jerzego. - A w tym czasie pan Daniec zostanie tutaj sam. Po załatwieniu interesu wrócimy
i puścimy was obu wolno.

- Mam w pidżamie pójść do banku? - śmiał się Batura, gdy Kara­luch z Gumą podnosili go z podłogi.

- Znajdziemy dla pana jakieś ubranie.

- Mam nadzieję, że nie pańskie - ironizował Jerzy, mając na uwa­dze niski wzrost Kolekcjonera.

Wyprowadzili go na zewnątrz i zamknęli drzwi. Zostałem sam w cuch­nącym wilgocią pokoju. Najpierw usłyszałem zapuszczany silnik limuzy­ny, a potem ciszę przerwał strzał z pistoletu. Potem drugi. Drgnąłem. Zdawało mi się, że słyszę czyjś krzyk, potem na krótko zadudnił podest i rozległ się trzeci strzał, aż wreszcie wszystko z powrotem ucichło. By­łem przekonany, że oto Jerzy załatwił jakimś cudem Kolekcjonera oraz jego ludzi i przejął kontrolę nad sytuacją. Skąd jednak wytrzasnął pistolet? Bo przecież to strzały z broni palnej zakłóciły leśną ciszę.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili uchyliły się drzwi i ujrzałem w nich ubranego w pidżamę Baturę. Za nim stał człowiek, którego wi­działem już w „Kameralnej”. Ikar.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

IKAR WYBAWCA • OPUSZCZAMY RUDERĘ POD MUSZKĄ PISTOLETU • ROBIMY PORZĄDEK • KWIT DO PRALNI • PRZEZ LAS, CZYLI TRZASK PĘKAJĄCEJ GAŁĄZKI • DRU­GA DŁOŃ • SKĄD WZIĘŁA SIĘ W LESIE KAMILA? • MAPA • ROZMOWA W WEHIKULE • PAPUŻKI-NIEROZŁĄCZKI, CZYLI W LESIE NADARZYŃSKIM • IKAR Z NAS REZYGNU­JE • O PŁÓTNACH JERZEGO • DZIEWCZYNA

Czy domyślacie się już, jakim cudem Ikar zjawił się na tym odlu­dziu? Tak, to proste. Nie był żadnym jasnowidzem, ani wszystkowie­dzącym przybyszem z innego świata. Nie miał nic wspólnego z czaro­dziejem. To odbiornik GPS zainstalowany w wehikule bezbłędnie wska­zał mu miejsce mojego pobytu - wystarczyło tylko uważnie obserwo­wać poruszający się punkcik na tle mapy cyfrowej zainstalowanej w laptopie. Dzięki „pluskwie” ukrytej w telefonie komórkowym słyszał każde moje słowo. Słyszał nie tylko to, co wydarzyło się na parkingu przed moim blokiem, ale i późniejszą rozmowę porywaczy, którzy zabrali nam komórki.

Ikar wciąż był panem sytuacji. Ubrał się identycznie, jakim ostatnio widzieliśmy go w „Kameralnej” - w szyty na miarę seledynowy garni­tur. Ubranie było idealnie dopasowane i odprasowane. Zdawało się, że materiał leży na cudzoziemcu jak ulał, bez żadnego załamania czy drobnej fałdki. A może ten drań wziął do Polski kilka takich samych garniturów i codziennie zakładał nowy na zmianę? Nie wyobrażałem go sobie prasu­jącego cierpliwie ten sam jeden egzemplarz. Ile mógł kosztować jeden taki garnitur? Dwie, trzy, cztery moje urzędnicze pensje? Co za głupota mnie ogarnęła! Zamiast martwić się o swój los, myślałem o wdzianku naszego prześladowcy.

- Rozkuj go - Ikar wskazał mnie pistoletem.

- Nie mam kluczyka - odpowiedział Batura.

- Pokaż, co umiesz - zaśmiał się lodowato Ikar i wyjął z kieszeni jakiś drucik. - Chwaliliście się, że jesteście włamywaczami. Chyba umie pan otworzyć zwykłe kajdanki?

Niezadowolony Batura wziął od niego kawałek cienkiego metalu* i uklęknął obok mnie. Mruczał coś pod nosem i zabrał się do otwarcia wpijających się w moje nadgarstki metalowych obręczy.

Jerzy umiał otwierać zamki. Dotyczyło to zarówno prostych mecha­nizmów, jak i strzeżonych elektronicznie twierdz. Rozkucie mnie zajęło mu więc niecałe piętnaście sekund.

Wstałem z ulgą i zacząłem masować nadgarstki. Stałem pod ścianą naprzeciwko drzwi, Jerzy znajdował się dwa kroki po mojej lewej ręce, Ikar zaś zajął pozycję bliżej drzwi. Opisuję ten sytuacyjny plan dlatego, że przez chwilę rozważałem pomysł zaatakowania cudzoziemca - na ile było to ryzykowne posunięcie? Światło wpadając do rudery trochę mnie oślepiało, więc nie było to dobre miejsce do przeprowadzenia ata­ku.

- Panowie - zaczął chłodno Ikar. - Nie wiem, co z wami zrobić. Myślałem, że mam do czynienia z zawodowcami. A wy dajecie się po­dejść jakiemuś podrzędnemu mafiosowi.

- To nie mafioso - wyjaśniłem. - To Kolekcjoner z Milanówka.

- Och, to jeszcze gorzej. Załatwił was miłośnik sztuki.

- Może jego pan zatrudni? - ironizował Jerzy.

- Lepiej wyjaśnijcie, co robiliście w Milanówku?

- Nic. A pan jak nas właściwie znalazł?

- Po prostu wiem wszystko - żartował.

Zrobiłem krok w stronę Ikara. To wystarczyło, żeby lufa jego pistoletu zbliżyła się do mojego brzucha. - Ani kroku dalej - syknął.

- Co stało się z Kolekcjonerem? - zmieniłem temat. - Chodzi o tego niskiego człowieczka i jego dwóch ochroniarzy. Chyba go pan nie zastrzelił?

- Moja dewiza brzmi: zero trupów. Strzelałem z broni gazowej. Ale nie radzę ryzykować ucieczki. Jeśli będzie trzeba, bez wahania nacisnę spust. Pistolet, który w tej chwili trzymam, jest na ostrą amuni­cję.

Jego ton przyprawił nie tylko mnie o gęsią skórkę. Nawet Batura posłał cudzoziemcowi ponure spojrzenie.

- Nie wątpię - zauważyłem.

- Tamtych trzech załatwiłem gazem - tłumaczył dalej Ikar. - Nic im nie będzie. Leżą nieprzytomni.

- Czy możemy już stąd iść? - zdenerwował się Jerzy. - Chłodno mi... nie zdążyłem nawet wypić porannej kawy. Ile będę tu sterczał w pi­dżamie?

Wyszliśmy na zewnątrz, odprowadzani przez czujne oko Ikara i jego pistolet. Zewsząd otaczał nas dziko pachnący las, chociaż przed cha­łupą teren wydeptano w rodzaj dziedzińca o promieniu dziesięciu me­trów. Przed chwiejącym się niebezpiecznie podestem do rudery stał ford scorpio - ten sam pojazd, którego zapamiętałem z nocnej wizyty w Milanówku. Za nim parkowała limuzyna rover, którą przyjechał Ko­lekcjoner. Na trawie obok podestu leżały dwie osoby: Kolekcjoner i Ka­raluch. Guma zaś rozłożył się obok forda. Kiedy się lepiej przyjrzałem, na opuchniętej twarzy Karalucha przyssanej jednym policzkiem do zie­mi zauważyłem szeroką ranę obficie ociekającą krwią. Efekt uderzenia kolbą.

Cała trójka naszych porywaczy leżała bez ruchu, załatwiona przez tego eleganta w seledynowym garniturze.

- Zapakujcie ich do forda - rozkazał nam Ikar. - Tego niskiego dajcie do rovera. Zakujcie wszystkich w kajdanki i przytwierdźcie do kie­rownicy. Nie zapomnijcie zabrać kluczyków do samochodów.

- Na co to wszystko? - stęknął Jerzy.

- Żeby nie zwiali, kiedy odzyskają przytomność. Trzeba ich gdzieś wywieźć, żeby was dalej nie ścigali. Zdaje się, że wiedzą o was więcej niż powinni, a to zagraża mojej misji.

Zrobiliśmy to o co nas prosił. Nie było innego wyjścia. Batura chwycił ciężkiego Karalucha, mnie przypadł w udziale Kolekcjoner. Podczas tej pracy moja ręka zupełnie przypadkowo wymacała w jego kieszeni klu­czyki. Szybko się zorientowałem, że są to moje własne - do wehikułu. Pomyślałem sobie, że warto je zabrać. Wyjąłem je razem z jakimś przy­padkowym świstkiem papieru. Kwit do pralni, o ile dobrze zauważyłem. Zabrałem i kluczyki, i kwit.

- Co pan tam schował? - zapytał czujny Ikar.

- Kluczyki do wehikułu - wyjąłem je i ostentacyjnie nimi potrzą­snąłem.

Nie uspokoił się. Podszedł do mnie i z kieszeni marynarki Kolekcjone­ra wyjął komórki, które nam zabrano. Nie oddał nam ich. Natomiast po­zwolił mi zachować kluczyki do wehikułu, które zaraz schowałem do wła­snej kieszeni. Na koniec zapakowaliśmy jeszcze nieprzytomnego Gumę do środka forda i Batura zatrzasnął drzwiczki. Oddał kluczyki Ikarowi, a ten schował je do kieszeni marynarki.

Ikar wskazał ręką zaczynającą się za podjazdem ścianę lasu.

- Idziemy - popatrzył na mnie. - Tam dalej ukryli ten pański śmieszny wóz.

- Ale co mamy właściwie robić? Puści nas pan wolno?

- Cierpliwości.

- Najpierw to ja muszę napić się kawy - marudził Batura, masując czerwony od uderzenia policzek. - Mają ci ludzie z Milanówka szczę­ście, że się pan zjawił. Inaczej dałbym im popalić.

- A co by im pan zrobił?

- Nie wiem. Pewnie zakopałbym po szyję w ziemi.

- Jest pan złym człowiekiem - oświadczył bez cienia ironii Ikar.

- Chyba dlatego się nie lubimy - zerknął na niego Jerzy. - Cieka­we, co pan z nimi zrobi?

- Wywiozę na jakieś odludzie, dobrze zwiążę i wypuszczę jak będzie po wszystkim.

- Po czym? - zadałem podchwytliwe pytanie.

Ikar nie odpowiedział. Nie chciał nic więcej powiedzieć. Weszliśmy w pachnący żywicą i wilgotną ściółką las.

- Gdzie my jesteśmy? - rozejrzałem się dookoła siebie.

- Pod Warszawą- odpowiedział lakonicznie.

Szliśmy dość szybko i tylko Jerzy co pewien czas klął cicho pod no­sem i kręcił głową na niewygody związane z marszem przez las na bosa­ka. Szedłem pierwszy, za mną dreptał Batura, a nasz pochód zamykał Ikar z pistoletem w dłoni. Szansa na ucieczkę była marna. Jerzy nie mógł biec. Poza tym wiedziałem, czym skończy się każda próba ucieczki. Albo Ikar użyje pistoletu, albo ucierpi na tym cenna figura „Ceres”.

Gdzieś po dwóch minutach marszu posłyszałem trzask pękającej ga­łązki z prawej strony. Obejrzałem się dyskretnie w tamtym kierunku, lecz nikogo nie dostrzegłem za drzewami i w gęstwinie krzaków. Kolejny dziwny dźwięk przypominający pęknięcie gałązki posłyszałem, zbliżając się do rozwidlenia ścieżek. „Co za czort?” - zastanawiałem się. Czyżby jeden z ludzi Kolekcjonera odzyskał przytomność? Niemożliwe. Wszyscy oni zostali przez nas skuci kajdankami. Może to dziki zwierz? Albo przypad­kowo znajdujący się w pobliżu rudery grzybiarz? Podwarszawskie lasy służyły mieszkańcom stolicy i okolic jako doskonałe miejsce do grzybo­brania.

Po chwili wszystko ucichło. Żaden dźwięk nie doszedł do mych uszu. Pewnie się przesłyszałem.

Wreszcie wąska, zarośnięta alejka poprowadziła nas do kolejnej nie­wielkiej polany, na której stał wehikuł. Widok ukochanego pojazdu, tej pokracznej amfibii skrytej za drzewami i zwojami kolczastych jeżyn, dodał mi sił i odpędził precz zwątpienie.

Po lewej stronie dojrzałem też ukryty inny pojazd. Jaguar XJR z wypożyczalni, którym cudzoziemiec zajechał pod „Kameralną” w Brwi­nowie. Ikar zajrzał na moment do swojego wozu i szybko wrócił z ma­pą.

Zakreślił coś na niej długopisem i rzucił mi mapę prosto w twarz, tak, że ledwo ją złapałem.

- Pojedziemy pierwsi do zaznaczonego miejsca. Znacie się na ma­pach?

Nikt mu nie odpowiedział. Głupie pytanie. Z mapy wynikało, że cho­dziło mu o Łasy Nadarzyńskie, konkretnie o południową rubież Rezerwa­tu Zaborów.

- Gdzie dokładnie teraz jesteśmy? - zapytał Batura.

Ikar podszedł do nas i palcem wskazał zielone miejsce położone bli­sko trasy Warszawa - Katowice, niecały kilometr na południe od wspo­mnianej drogi. I to zaledwie dwa kilometry na zachód od Nadarzyna. Znajdowały się tam rozrzucone, niewielkie leśne enklawy, zielone plamki sąsiadujące na mapie z rozrzuconymi skąpo ludzkimi osadami. Musieli­śmy przeciąć drogę na Katowice i kierując się na północ ku Lasom Nadarzyńskim, minąć Starą Wieś, a następnie osiągnąć pierwsze zagajniki re­zerwatu. Po ujechaniu leśnym duktem niecałego kilometra, należało jesz­cze skręcić w prawo.

- Będę kierował - dodał Ikar. - I żadnych sztuczek czy bohater­skich numerów. Zresztą zajrzyjcie do wnętrza tej konserwy.

Z niepokojem rzuciłem okiem przez szybę do wnętrza wehikułu i uj­rzałem leżącą na tylnym siedzeniu rękę - lewą dłoń wykonaną z pia­skowca. Kolejny fragment figury „Ceres”. Zrobiłem głęboki wdech dla poprawy samopoczucia, ale nic nie pomogło. Zdaje się, że Ikar miał coś z sadysty, kochał zadawać ból bliźnim. Jak dotąd udało mu się mnie złamać. Wierzyłem, że ten człowiek jest zdolny poświęcić każdą świętość dla osią­gnięcia wyższego - i jemu tylko znanego - celu.

- Jeden fałszywy krok - usłyszałem za sobą głos Ikara - i dosta­nie pan na pamiątkę głowę „Ceres”. Tak jak obiecałem. Potem dostanie pan już tylko górkę piasku. Tyle zostanie z tej figury.

- A ja chcę kawy - jęknął Batura.

- Później!

Zdenerwowany takim przebiegiem sytuacji Jerzy zajrzał na tylne sie­dzenie wehikułu. Potem przeniósł pełne zwątpienia spojrzenie na mnie. Westchnął, lecz nic nie powiedział.

Otwierając drzwi wehikułu, ujrzałem z prawej strony ukrytą za drze­wem postać. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom - za dorodną ol­szyną chowała się Kamila Nowakowska. Dosłownie zdębiałem na jej widok. Dziewczyna była przerażona, lecz wyraźnie dawała mi głową ja­kieś znaki. Nie wiedziałem, o co jej chodzi ani skąd się tutaj wzięła. Jakimże to cudem dowiedziała się o naszej obecności na tym odludziu? Nie miałem zresztą czasu na zgadywanie i na żaden rozsądny manewr. Nasz prześladowca już nas popędzał.

Na całe szczęście tylko ja dostrzegłem w leśnej gęstwinie skuloną postać dziewczyny. Jerzy zbyt cierpiał z powodów niedostatków i niewy­gody tej przymusowej wycieczki. Był w samej pidżamie, boso i do tego bez porannej, obowiązkowej porcji kofeiny. Nie rozglądał się na boki, wpakował się do wehikułu ze spuszczoną głową, mamrocząc pod nosem coś niezrozumiałego.

Obecność w lesie dziewczyny podziała na mnie niczym zastrzyk ad­renaliny. Stałem się czujny i nieco nerwowy. Kamila Nowakowska naj­wyraźniej czegoś ode mnie chciała. Lecz ja nie miałem już czasu na nic. Bałem się Ikara jak diabeł święconej wody. Dobrze wiedziałem, czym skończyłoby się schwytanie Kamili w tej głuszy. A co stałoby się z „Ceres” -jednym z najbardziej poszukiwanych w Polsce zabytków? Zosta­łaby z niej jedynie kupka piasku.

Zanim usiadłem za kierownicę, zrobiłem jedną jedyną rzecz, na którą było mnie stać - niepostrzeżenie upuściłem na ściółkę mapę wręczoną przez Ikara. Już zapalałem silnik i zerkałem na Jerzego, który zdawał się być nieobecny duchem. Dopiero po chwili ruszyłem, popędzany klakso­nem przez Ikara.

Jaguar jechał pierwszy. Za nim posuwał się wolno wehikuł. Kiedy ja prowadziłem pojazd i jedną ręką szukałem zainstalowanych „pluskiew”, Batura na tylnym siedzeniu badał lewą rękę „Ceres”.

- Autentyk - stwierdził po chwili. - Ikar chyba naprawdę posiada skradzioną w województwie opolskim figurę.

- Znasz się na zabytkach - żachnąłem się.

- W końcu jestem kimś w rodzaju specjalisty od zabytków i dzieł sztuki.

Prowadziłem wehikuł spokojnie, z uwagą patrząc we wsteczne lu­sterko. Cały czas zadawałem sobie pytanie, co robiła w lesie Kamila? Z jednej strony, byłem szczęśliwy, że się tam znalazła, dzięki jej zaradno­ści bowiem miejsce naszego porwania nie było tajemnicą; z drugiej zaś, obawiałem się, że dziewczyna zrobi jeden fałszywy ruch i Ikar ją złapie. Przecież Kamila nie miała doświadczenia w pracy detektywistycznej. Znający się na rzeczy detektyw potrafi chodzić po lesie cicho, omija su­che gałązki, patyki i przede wszystkim patrzy pod nogi. Dziewczyna była nowicjuszką. Z jakiegoś powodu dowiedziała się, że zostaliśmy porwani i postanowiła zostać bohaterem! Może wyśledziła właściciela jaguara XJR poprzez znajomości w wypożyczalni samochodów i pojechała za Ikarem aż tutaj? Tylko jak się dostała w te strony? Musiała czymś przyjechać do tego lasu! Zagadka dotycząca obecności Kamili w lesie bardziej mnie intrygowała niż los „Ceres”. Dziewczyna została w lesie sama, dyspono­wała jednak upuszczoną przeze mnie mapą okolicy z zaznaczonym celem naszej wycieczki. Z pewnością dotrze tam wcześniej czy później.

Kamila Nowakowska była naszym jedynym ratunkiem.

Nie podzieliłem się z Baturą moimi myślami z uwagi na wielce praw­dopodobną obecność „pluskiew”. Wprawdzie podczas jazdy praca silnika zakłócała działanie większości urządzeń podsłuchowych, jednak nie by­łem specjalistą od inwigilacji. Nie miałem pojęcia, jakim to sprzętem dys­ponuje Ikar. A jeśli jego „pluskwy” mają antyzakłóceniowy system? Wcze­śniej czy później musiałem powiedzieć Baturze o Kamili. Z drugiej strony, Ikar nie oddał nam komórek. Czyżbyśmy nie byli mu już potrzebni? Do­kąd w takim razie jechaliśmy i co chciał z nami zrobić?

Batura zainteresował się moimi nerwowymi poszukiwaniami podsłu­chu.

- Czego tam ciągle szukasz? - zapytał.

- Ciii - przystawiłem palec do ust.

I zacząłem mówić dla samego mówienia.

- Przeklinam dzień, w którym przyszedłeś do naszego biura - ode­zwałem się w tonie potępienia. - Szkoda, że pan Tomasz cię posłuchał. Tym razem ja miałem nosa, żeby z tobą nie rozmawiać. Powinienem był wyrzucić cię na zbity pysk.

- Nie przesadzaj - fuknął. - Chciałem dobrze. Wdepnęliśmy w to szambo razem.

Nie znalazłem żadnej „pluskwy”, lecz nadal musiałem być czujny. Da­łem Baturze znak głową, żeby się nachylił do mnie. Zdziwił się i już chciał odtworzyć usta, żeby zadać pytanie, gdy wymownym gestem mu to odra­dziłem. Przysunął się bez słowa, a ja szepnąłem mu do ucha:

- Nie jesteśmy sami. W lesie jest pomoc.

Jerzy wybałuszył ze zdziwienia oczy. Po chwili wtargnął do nich strach.

- Miało nie być żadnych numerów - teraz on szeptał. - Nie za­czynaj znowu. Kto niby jest w lesie?

Powiedziałem mu o Kamili Nowakowskiej, na co Jerzy zrobił zdegu­stowaną minę. Nie ucieszył się. Przede wszystkim bał się Ikara i wcale mu się nie dziwiłem. To nie mnie zabito psa! Ale czyż miałem wpływ na poczynania Kamili? Jej obecność w pobliżu rudery była faktem, wobec którego byłem bezsilny.

Batura chyba dojrzał do tej samej myśli, bo klepnął mnie zaraz po, ramieniu. Cofnął się do tyłu i z westchnieniem rozparł się na tylnym sie­dzeniu. Zasępił się. Myślał. A potem co pewien czas zerkał do tyłu, wypatrując za nami Kamili Nowakowskiej.

Wkrótce przecięliśmy szosę na Katowice. Jaguar w dalszym ciągu jechał z przodu, a my posłusznie podążaliśmy za nim. Ikar nie musiał się obawiać naszej niesubordynacji, albowiem lewa dłoń „Ceres” znajdująca się w wehikule zapewniała mu bezwzględny posłuch, przynajmniej z mo­jej strony. Niestety, żaden pojazd nie jechał za nami.

Batura przybliżył się do mnie i szepnął:

- Nie przewidziało ci się przypadkiem? Na pewno ją widziałeś?

Kiwnąłem potwierdzająco głową. Po drugiej stronie drogi cienka as­faltowa dróżka biegnąca wzdłuż gospodarstw indywidualnych doprowa­dziła nas do pola, za którym zaczynał się w odległości dwóch kilometrów gęsty las. Asfalt szybko ustąpił miejsca zwykłej, piaszczystej alejce wy­żłobionej starannie przez koła traktorów. Bujało jak na jeziorze i jaguar XJR miał pewne trudności w pokonywaniu trasy. Często zjeżdżał na po­bocze, omijając wyschnięte garby lub wydrążone ogumieniem pojazdów doły. Nasze oczy zaś wciąż wypatrywały w tyle krnąbrnej pracownicy mojego departamentu. Bez rezultatu.

Wkrótce znaleźliśmy się w samym sercu liściastego lasu, w którym królowały cień i wilgoć. Czarna droga prowadziła najpierw na północ, potem jedną odnogą odbiła na zachód. Tam właśnie skręcił jaguar. Jecha­liśmy jeszcze kilka minut, aż wreszcie droga się skończyła, a za wysokimi do pasa chwastami wyrósł stary dom z popękanym dachem, z okiennica­mi przypominającymi oczodoły czaszki i ścianami obrośniętymi mchem.

Rudera nadawała się już tylko do rozbiórki, lecz wszystko wskazywało na to, że Ikar wybrał ją na kryjówkę.

„Po co tutaj przyjechaliśmy?” - zastanawiałem się. Posłałem Baturze pytające spojrzenie, lecz odpowiedział mi tylko wzruszeniem ramion.

- Wychodźcie! - popędzał nas Ikar, gdy wyszedł z jaguara.

Wyszliśmy posłusznie.

- Po co pan nas tu przywiózł? - zapytałem podejrzliwie.

- I gdzie jest kawa? - obruszył się Jerzy.

Zamiast odpowiedzieć Ikar sięgnął po jakąś torbę z bagażnika i wyjął z niej parę kajdanek. Rzucił nam jedną parę. Złapałem ją pierwszy, nie wiedząc o co chodzi. Ikar nie odzywał się. W drugiej w dłoni podrzucił pistolet - tak na wszelki wypadek - żeby odechciało nam się nume­rów.

- Załóż to na jedną rękę - rozkazał, wskazawszy lufą pistoletu kajdanki, które trzymałem. - Dobrze... tak. A teraz nałóż drugie kółko na nadgarstek pana Batury.

Popatrzył na nas, mrużąc dziwnie oczy.

- Jesteście teraz jak papużki-nierozłączki - zażartował.

- Po co to wszystko? - zdenerwował się Batura. - Mieliśmy ci pomagać!

- Czemu uwolnił nas pan z rąk Kolekcjonera? Tamto więzienie było lepsze.

- Nie gadajcie tyle! Wchodźcie do środka.

Zapraszającym gestem wskazał nam ruderę. Szliśmy obok siebie w milczeniu, skuci jedną parą kajdanków. Pod nami trzeszczał stary taras jakby chciał nas ostrzec, że za chwilę ostatecznie się załamie. W śmier­dzącym wnętrzu rudery stanęliśmy w dawnej kuchni obok ciężkiego zle­wu przytwierdzonego śrubami do zdrowego fragmentu podłogi.

Ikar podszedł do nas ostrożnie i drugą parą kajdanek przytwierdził moją wolną rękę do owej ciężkiej baterii. A zatem byliśmy unieruchomieni na amen.

Pierwszy nie wytrzymał napięcia Batura.

- A gdzie jest obiecana kawa?

- Nie ma - oświadczył obojętnym tonem. - I nieprędko będzie. Skończę swoją robotę, a wtedy was uwolnię.

- Człowieku! Chcesz mnie tu więzić bez kawy?!

- Wytrzymasz.

Batura westchnął dramatycznie.

- Kiedy nas pan wypuści? - pytałem Ikara.,- Nie jesteśmy już panu potrzebni?

- Już nie - odpowiedział i zaczął wyglądać przez okno, jakby się kogoś spodziewał.

Pomyślałem, że ten przebiegły człowiek wie o Kamili Nowakowskiej. Czy słyszał trzask pękającej gałązki w drodze przez las do samochodów? Zaraz jednak wyparłem ze świadomości te przypuszczenia. Gdyby Ikar nabrał podejrzeń, pewnie rozprawiłby się z dziewczyną tam na miejscu. Za dużo ryzykował.

- Moi ludzie znaleźli sposób na ominięcie systemu alarmowego wła­ściciela Biblii - wyjaśnił nieoczekiwanie cudzoziemiec. - Dzisiaj lub jutro w nocy zakradniemy się do jego willi. Kiedy zdobędę Biblię, wtedy ktoś was wypuści. Tylko że ja będę już daleko stąd.

Zrozumieliśmy, że nie byliśmy mu już potrzebni. Jednakże nie mógł nas puścić wolno, jedynie my byliśmy bowiem zdolni pokrzyżować mi­sternie przygotowany przez Saint-Germaina plan. Wolał trzymać nas z dala od głównych wydarzeń, niż ryzykować fiasko całej operacji. Nie ufał nam. Nie wiedział, drań, że dla ocalenia figury „Ceres” naprawdę byłem zdolny włamać się do willi jakiegoś kolekcjonera. Batura natomiast przeżywał śmierć psa. Pomyślałem sobie wtedy, że być może miał do stracenia jesz­cze coś cennego, o czym nie miałem najmniejszego pojęcia. Od pewnego czasu wydawał się Jerzy dziwnie posłuszny.

- Znalazł pan kogoś do tego zadania? - pytał Batura. - Kogoś lepszego od nas? Hm, zabawne. Tu w Polsce nie ma lepszych zawodow­ców od nas.

- Niestety, jest ktoś taki - Ikar posłał mu „uśmiech” węża. - No może niezupełnie wam dorównuje, lecz udało mu się zdobyć plany posesji właściciela Biblii. Wystarczyło tylko przekupić pracownika agencji ochrony. No, to kosztuje, nie przeczę. Zabuliłem tyle co za dobry samochód w salo­nie. Tylko że Biblia jest warta tyle co cały salon, a może i dwa. W pewnym sensie to rzecz bezcenna, więc nie można jej wycenić. Poza tym nowy człowiek przejawia większy entuzjazm niż wy. Nie muszę go do niczego
zmuszać. Ta osoba lubi swoją pracę.

Ikar rozbudził we mnie niezdrową ciekawość w kwestii tożsamości owej osoby, która zdobyła plany posesji przyszłej ofiary Saint-Germa­ina?

- Wszystkiego dowiecie się z prasy - rzucił na pożegnanie. - Ktoś was uwolni. A wtedy kupcie gazetę. Znajdziecie to, co was interesuje. Zapewniam, że będzie co czytać. Na wszelki wypadek dalej opieku­ję się biedną „Ceres”. Proszę pamiętać, że ma jeszcze głowę, korpus i nogi. Niech pan, panie Daniec, nie zapomni, że plac w Prószkowie czeka na tę „niewiastę”.

Jeszcze nie opuścił pomieszczenia. Podszedł do mnie i przez chwilę macał pobieżnie moje kieszenie. Przetrząsnął także pidżamę Batury

- To na wszelki wypadek, gdyby któryś z was miał kawałek drucika - uśmiechnął się. - Wiem, że są z was niepoprawni figlarze.

Zlustrował uważnie podłogę dawnej kuchni. Nie znalazł niczego co mogło posłużyć nam jako wytrych.

- Do widzenia, panowie.

I wyszedł na zewnątrz po skrzypiącej podłodze i chwiejnym tarasie. Krzątał się jeszcze przy samochodzie. Wrócił po minucie z termosem pod pachą i stertą gotowych kanapek w plastykowej torebce.

- Z tą kawą żartowałem - zwrócił się do Batury. - Mam dla was kanapki i prawdziwą kawę. Ze śmietanką. Tak jak pan lubi, Batura.

- I tak za panem nie przepadam - odparował Jerzy.

Po chwili zaterkotał miękko silnik jaguara i nasz prześladowca odje­chał. Cichnącemu odgłosowi cudownie pracującego silnika towarzyszył świergot ptaków. Nic więcej. Nadstawiliśmy uszu, lecz nikt się nie zja­wiał.

- Jeśli Kamila nas wyśledziła - myślałem na głos - nie może zjawić się tutaj tak od razu. Musi upewnić się, że Ikar odjedzie. Pewnie wkrótce się zjawi.

Batura nic nie mówił. Jedną wolną ręką otwierał termos z kawą.

- Słuchaj, Jerzy - zagadnąłem go. - Czy Ikar ma coś na ciebie?

- Nie rozumiem - mruknął.

- Jesteś dziwnie posłuszny.

- Śmierć psa to mało? - wkurzył się.

- Przepraszam, nie powinienem tak mówić. Wybacz.

Milczeliśmy. Po chwili odezwał się zmienionym głosem.

- Ikar zabrał mi kolekcję obrazów. Nie pytaj o szczegóły.

- Kradzione? - pokiwałem niezadowolony głową. - Ale przecież widziałem u ciebie sporo obrazów na ścianach.

- Te są mniej wartościowe. Prawdziwe cuda trzymałem na górze. Już ich nie ma. Ikar je zabrał. Jednakże obiecał, że mi je odda, gdy tylko wyjedzie z Polski z Biblią. Dlatego musiałem z nim współpracować, a przynajmniej nie przeszkadzać mu we włamaniu. Szkoda mi tych płócien... oj, żebyś ty wiedział, jakie to unikaty Nie masz pojęcia, co posiadają w Polsce prywatni kolekcjonerzy.

- Domyślam się.

- Nie masz pojęcia. Ja ci to mówię. Chcesz kawy?

- Chcę.

- Masz... nalej sobie sam.

- Ciężko odkręcić... nie da rady.

Baturze udało się przekręcić nakrętkę termosu dopiero po kilku pró­bach. Zapach kawy ze śmietanką rozlał się po cuchnącym pomieszczeniu z uspokajającą i magiczną mocą. A po krótkim posiłku znowu rozmawia­liśmy o misji Ikara w naszym kraju. Zgadywaliśmy, kim był tajemniczy właściciel Biblii? Gdzie mieszkał? Jak cenny posiadał egzemplarz? Potem już porządnie zniecierpliwieni upływającym czasem zaczęliśmy częściej nasłuchiwać wszelkich możliwych odgłosów dochodzących z dziedzińca. Lecz coraz bardziej traciliśmy wiarę w nadejście pomocy.

Mniej więcej po godzinie doszedł nas dźwięk z zewnątrz - szuranie, kroki, czyjś oddech. Ktoś szedł wzdłuż rudery i nie miałem cienia wątpli­wości, że to Kamila Nowakowska przyszła nas uwolnić.

- Tutaj! - krzyknąłem z nadzieją. - Kuchnia! Tu jesteśmy! Nowo przybyła osoba stała w sieni. Przez ściany wyczuwało się jej niezdecydowanie. W końcu usłyszeliśmy kroki, a następnie jej głowa ostroż­nie zajrzała zza futryny do kuchni.

- O! - wyrwało się z kształtnych, czerwonych usteczek niewiasty, gdy skrzyżowaliśmy spojrzenia.

To nie była Kamila, a nieznana nam szatynka.


ROZDZIAŁ ÓSMY

MALINA • KTO STAŁ W LESIE I ROZMAWIAŁ PRZEZ TE­LEFON? • HISTORIA DZIEWCZYNY • KAMILA PORWANA • NA PRZESZPIEGI • ZNIKNIĘCIE FORDA • DETEKTOREM PO MEBLACH • DZIWNY TELEFON OD KAMILI • SKĄD MALINA WIEDZIAŁA O ŚMIETANCE? • MECENAS: KOLEJ­NA NIEWIADOMA • ZNOWU W MILANÓWKU • POMYSŁ Z BAZĄ DANYCH • PAN TOMASZ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE

Dziewczynę wystraszył widok dwóch osobników przykutych kaj­dankami do wmontowanej w podłogę baterii. Chciała uciekać. Dopiero na nasze prośby i nawoływania zatrzymała się w drzwiach. Pidżama Batury mogła świadczyć o tym, że nie jesteśmy przestępcami, lecz ofiarami. Nieznajoma weszła do kuchni niepewnym krokiem, trzymając w ręku mapę. Tak jest! Mapę upuszczoną przeze mnie w lesie za szosą katowicką. Jakim cudem miała ją ta dziewczyna, nie przypominająca wcale Kamili? Kim była szczupła i ładna szatynka ze spinką we wło­sach?

- Kim jesteście? - zapytała cicho nad nami, zachowując dystans.

- Proszę się nas nie bać - zapewniałem i jednocześnie zerkałem na mapę, tę samą którą zostawiłem dla Kamili. - Już w porządku.

- Pewien dowcipny facet zrobił nam kawał - dodał Batura.

- Nie żartuj, Jerzy - obruszyłem się i znowu zwróciłem się do dziew­czyny. - Ten człowiek to groźny przestępca, ale już sobie poszedł. Ja mam na imię Paweł i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Jak ty się nazywasz?

- Mówią na mnie Malina.

No tak, jakżeby inaczej! Te kształtne usteczka przypominające kolo­rem soczystą malinę były tego powodem.

- Przysiądź się do nas, Malina - zaproponował Jerzy. - Chcesz kawy?

Popatrzyła na termos.

- Nie - pokręciła główką. - Ze śmietanką nie pijam.

- Nie wiesz, co tracisz. To może kanapeczkę z serem i ogórkiem?

- Jerzy, przestań - westchnąłem ciężko. - Lepiej poproś Malinę, żeby nas uwolniła.

Batura posłał jednak dziewczynie jeden ze swoich uwodzicielskich uśmiechów. A że był z niego przystojny i urodziwy mężczyzna, w mig zahipnotyzował tę osiemnastoletnią niewiastę ubraną w dżinsy i zwykłą koszulkę. Głupio o tym wspominać, ale w takim momencie poczułem zazdrość o ten jego magiczny wpływ na kobiety.

Malina zrobiła nieśmiały krok w naszym kierunku, lecz zaraz się za­trzymała.

- Nie wiem, kim jesteście - powiedziała. - Lepiej wezwę poli­cję

- Nie, tylko nie policja, proszę!

- Dlaczego? - wystraszyła się. - Boicie się policji?

- My? - zaśmiał się Jerzy. - Ależ nie! Mamy częste kontakty z policją.

- Tak jest, Jerzy. Kontakty z policją to nasza specjalność.

- Tutaj dzieje się coś niedobrego, prawda? - zapytała Malina. - Ten bogaty facet tam dalej w krzakach... - wskazała ręką na las - no i ta dziewczyna....

- Dziewczyna? - wystraszyłem się. - Jaka znowu dziewczyna? Opisałem szybko Kamilę Nowakowską.

- Tak, ta sama - przytaknęła przerażona. - Znacie ją?

Zatrzymałem wzrok na mapie.

- Skąd ją masz? - zapytałem. - Czy jest na niej zaznaczone miej­sce naszego pobytu? Kółko zrobione długopisem.

Popatrzyła i zaraz przytaknęła.

- Jest! Zgadza się. Skąd pan to wiedział? To pańska mapa?

- Nie, tego nieznajomego w krzakach. Opisz go dokładniej.

Kilka słów wystarczyło, żeby zidentyfikować osobę Ikara - seledy­nowy garnitur odróżniłby go nawet w tłumie w centrum Warszawy. A co dopiero mówić w lesie na tym odludziu!

Poprosiliśmy dziewczynę, żeby zdała nam relację z wydarzeń, któ­rych była świadkiem.

Otóż, szła sobie przez las - po kłótni ze swoim chłopakiem, który zostawił ją samą na odludziu i gdzieś pojechał - gdy nagle ujrzała ele­gancki samochód. Ciemnozielony jaguar. Stał niecałe dwieście metrów od rudery, w której się teraz znajdowaliśmy. Człowiek w seledynowym garniturze opierał się o dach luksusowego samochodu i rozmawiał przez telefon. Mówił w języku niemieckim, a Malina dobrze znała ojczystą mowę Goethego, gdyż wybierała się na studia do Kolonii.

- To dziwne - dodała po chwili. - On zwracał się do rozmówcy per „hrabio”.

- Saint-Germain! - popatrzył na nią Batura.

- Tak - Malina wybałuszyła oczy. - Skąd to wiecie? Znacie tego człowieka?

- Tak, to on nas tak urządził.

- Mówił coś do telefonu o misji. Zdaje się, że padło nazwisko jakie­goś adwokata... Ślipiński... Slipiec... już nie pamiętam. Aha, głowy nie dam, ale chodziło o jakąś willę pod Warszawą...

- W Milanówku?

- Nie wiem, nie padła nazwa miejscowości. Zapamiętałam tylko, że wieczorem ma się coś wydarzyć, ale nie słyszałam wszystkiego. Stałam ukryta za drzewem.

Popatrzyłem na Jerzego z triumfem w oczach. Mój kompan niedoli również nie krył poruszenia. W jego lodowatych oczach dostrzegłem pierw­sze iskierki zapowiadające nadchodzącą odwilż. Dobrze wiedzieliśmy, co miało się wydarzyć w pewnej willi w Milanówku. Wieczorem! Dziś albo jutro!

- Uwolnij nas - zwrócił się do niej Batura. - Pójdziemy tam, w to miejsce, gdzie Ikar rozmawiał przez komórkę z hrabią Saint-Germainem!

- Ikar?

- To ten kawalarz.

- Ale on już odjechał! Znalazłam tylko tę mapę... leżała na ziemi. W miejscu postoju jaguara. Aha, jeszcze jedno! Wydaje mi się, że w sa­mochodzie ktoś jeszcze był... widziałam czubek jej głowy.

- Jej?

- No tak, bo wydawało mi się, że to kobieta. Wcześniej zaś słysza­łam drugi samochód. Niedaleko. Jak wracałam przez las po kłótni z moim chłopakiem.

„Niedobrze” - pomyślałem. Wszystko wskazywało na najgorszy z możliwych scenariuszy, a mianowicie, że Kamilę porwano. Ta niezno­śna dziewczyna przyszła tutaj za nami i wpadła w ręce Ikara. Dlatego mapa wylądowała na ziemi. Pewnie wypadła jej w trakcie szamotaniny. Jakimś cudem człowiek Saint-Germaina wiedział o obecności Kamili w tym lesie? Podsłuchał naszą rozmowę w wehikule? Czy może usłyszał trzask pękającej gałązki, na którą nieopatrznie nadepnęła Kamila? Domyśliłem się, że samochód, którego warkot słyszała Malina, należał do Ka­mili.

Batura doszedł do podobnych wniosków - wyczytałem to z jego twarzy.

- Uwolnij nas teraz - poprosił dziewczynę.

- Jak? - pisnęła Malina. - Nie umiem otwierać kajdanek.

- Ale masz spinkę we włosach - zauważyłem.

Widząc zdumienie wykrzywiające jej ładną i bladą buzię, wyjaśniłem, kim jestem.

- Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków w Warszawie. Może to dziwnie zabrzmi, ale jestem kimś w rodzaju detektywa. Ten człowiek w jaguarze porwał moją koleżankę. Ona także pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Nazywa się Kamila Nowakowska.

- A pan? - popatrzyła pytająco na Baturę.

- No cóż - chrząknął. - Ja chwilowo współpracuję z Pawłem. Na wszelki wypadek nie skomentowałem tej wypowiedzi. Malina nie­ufnie wyjęła z włosów spinkę i podała nam ją.

Szybko uporaliśmy się z kajdankami. Batura pierwszy stanął na nogi i rzucił się z ochotą na kawę. Nalał sobie porządną porcję i pił łapczywie, uważając, żeby nie poparzyć sobie ust.

- Dobra - odezwałem się. - Pora na nas. Idziemy na obchód.

Nie zajrzeliśmy nawet do wehikułu ukrytego w krzakach z tyłu dom­ku. Poszliśmy do miejsca, w którym według słów Maliny stał jaguar. To tu znalazła mapę. Rzeczywiście, na czarnej ziemi zauważyliśmy dość świe­że ślady szerokich opon.

- Stałam tam - wskazała gruby dąb na lewo i zaraz zwróciła się ku wschodowi. - Tam dalej zawarczał ten drugi samochód.

Poszliśmy we wskazanym kierunku zachowując najdalej posuniętą ostrożność. Nie było pewności, czy Ikar nie zostawił w lesie swoich szpicli. Na szczęście teren wydawał się czysty.

Przedzierając się przez olchowy zagajnik, dotarliśmy do miejsca, któ­re nadawało się na kryjówkę samochodu, a świeże ślady opon świadczy­ły, że stał tutaj niedawno drugi samochód.

- Kamila Nowakowska - smutno pokiwałem głową. - Tutaj ukryła pojazd i wybrała się pieszo na przeszpiegi. Wpadła w ręce Ikara, więc zaopiekował się nią i samochodem. A to znaczy, że Ikar nie był w tym lesie sam. Ktoś tu musiał być i pilnować rudery, a odjechał samochodem Kamili. I pomyśleć, że podejrzewałem ją o współpracę z Ikarem.

- Poważnie? - zachichotał Batura. - Już dawno sugerowałem, żebyś wyjechał na długi urlop, gdzie nie dopadnie cię zagadka historycz­na. Tylko plaża, słońce i ładne dziewczyny.

- Ba, ja nawet podejrzewałem, że Kamila współpracuje z tobą.

- O, to gorzej. Powinieneś niezwłocznie poddać się badaniom u psy­chologa.

- O czym wy mówicie? - zdumiała się Malina. - Czy ten czło­wiek naprawdę nazywa się Ikar?

- To pseudonim groźnego gangstera z Zachodu.

- Szkoda tylko, że porwał moją koleżankę.

- Ładna mi koleżanka. Taka, którą podejrzewa się o współpracę ze złodziejem. A wiesz chociaż, jaki miała samochód?

- Nie wiem. Znamy się od niedawna. Lepiej zastanówmy się, co dalej robić?

- Jesteśmy blisko mojego domu, proponuję więc wziąć prysznic i prze­brać się w czyste łachy. Podczas śniadania zastanowimy się, co dalej ro­bić. Możemy też podrzucić Malinę... A właśnie, gdzie ty mieszkasz? - zerknął na nią.

- W Nadarzynie. W motelu. Mieszkałam. A teraz nie mam dokąd pójść. Dwie godziny temu wymeldowaliśmy się z chłopakiem, bo mieli­śmy pojechać na Kraków. Do lasu pojechaliśmy, aby się rozmówić. Po­kłóciliśmy się dzisiaj, on... on wsiadł do samochodu... i uciekł... I co ja teraz zrobię?

Malina rozpłakała się. I było w tym płaczu tak wiele niewinności, czystego żalu, że zapragnąłem ją do siebie przytulić. Tylko obecność Je­rzego powstrzymała mnie od tego.

Nic nie mówiąc, przeszukaliśmy dla świętego spokoju wnętrze wehi­kułu, lecz nie znaleźliśmy w nim żadnej „pluskwy”. Mój pojazd wydawał się czysty. Wsiedliśmy do niego, wyjmując uprzednio nadajnik GPS i kła­dąc go przezornie w krzakach obok rudery.

Jadąc do domu Batury w Otrębusach, zmieniliśmy nagle plany i po­stanowiliśmy odwiedzić las po drugiej stronie trasy katowickiej. Byliśmy tam po dwudziestu minutach, tylko że ford scorpio i rover wyparowały wraz zakutymi w nich osobnikami. Żadnego śladu obecności Kolekcjone­ra i jego ochroniarzy. Przeszukaliśmy pobieżnie domek. Nic, zupełnie nic, tak jakby nic tutaj się nie wydarzyło. Jedynie ślady opon na przygniecio­nym zielsku świadczyły o niedawnej obecności ludzi w tym miejscu. Ikar był wybitnym profesjonalistą - wyczyścił teren. Miałem nadzieję, że nie zrobi tego samego z Kolekcjonerem? „Pewnie wywiózł ich w jakieś ustron­ne miejsce, podobne do tego, w którym nas samych przetrzymywał i niebawem wypuści” - pocieszałem się.

Dom Jerzego w Otrębusach wywarł na Malinie wielkie wrażenie. Mnie z kolei - mimo że już tu byłem - dopadły uczucia ambiwalentne. Z jednej strony, byłem apologetą skromności, przeciwnikiem przepychu, z drugiej zaś zazdrościłem Jerzemu tej przestrzeni, wygód i bogactwa.

- O rany! - rozdziawiła szeroko swoje „malinowe” usteczka nasza osiemnastoletnia znajoma. - Kto tu mieszka?

- Ja - uśmiechnął się Batura.

- Nie wiedziałam, że pracownikom ministerstwa powodzi się tak dobrze - zażartowała.

- Współpracuję z Departamentem Ochrony Zabytków, chwilowo, ale nie powiedziałem, że jestem w nim zatrudniony - wyjaśnił oschle Jerzy. I dodał szeptem: - Taki głupi to ja nie jestem.

Stanęliśmy przed solidnymi drzwiami wejściowymi.

- Zostańcie tu i nie odzywajcie się słowem - rozkazał nam.

Ledwo pokonaliśmy próg wielkiego domu, a Batura wyciągnął skądś dziwne urządzenie elektroniczne - płaskie pudełeczko koloru czarnego z kilkoma diodami i wysuwaną anteną. Jak mi wyjaśnił, był to wykrywacz „pluskiew” i nadajników wszystkich typów, włącznie z nadajnikami cy­frowymi. W razie wykrycia takiego urządzenia - mrugały różnymi kolo­rami diody. Jerzy sprawnie przesunął czujką detektora po aparacie telefo­nicznym i skinął głową, że mogę śmiało zadzwonić z holu.

Skorzystałem z telefonu stojącego na stylowej komodzie w przestron­nym holu z marmurową posadzką - musiałem niezwłocznie zadzwonić do departamentu. Kiedy wybierałem numer, Jerzy zniknął w pomieszcze­niach na dole ze swoim detektorem.

- Jezu! -jęknęła Malina. - Ja chyba śnię. W czym ja uczestni­czę? W filmie szpiegowskim?

- Nie, to rzeczywistość - mruknąłem.

Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę w naszym biurze.

- Halo! - odezwała się Monika.

- To ja, Paweł! - rzuciłem do słuchawki. - Jest Kamila?

- Nie ma. A co się stało? Dlaczego krzyczysz?

- Obawiam się, że ją porwano - palnąłem.

- Porwano ją? Kto? Kosmici?

- Nie, nie... żartowałem.

- Masz dziwne poczucie humoru. Kamila Nowakowska dzwoniła dwadzieścia minut temu z Czerska. Jest na tropie zagadki. Nic nie wska­zywało, że ktoś ma ją zamiar porwać.

- A czy jest pan Tomasz?

- Jeszcze nie przyszedł. Spóźnia się dzisiaj. Ale Kamila wspomniała coś, że szef ma do niej dołączyć.

-W Czersku?

- Tak, w Czersku.

- Dobra, zadzwonię później.

Odłożyłem słuchawkę i zaraz obok mnie stanął Jerzy z wyłączonym detektorem.

- Trzymaj język za zębami - prychnął zły na wspomnienie o po­rwaniu. - Jeszcze nie wiemy, na co stać tego twojego Saint-Germaina, więc pilnuj się z łaski swojej.

- Przepraszam. Masz rację, wyrwało mi się, ale w porę obróciłem to w żart. Słuchaj, Jerzy - złapałem go za przedramię - Kamila dzwo­niła z Czerska dwadzieścia minut temu.

Zerknęliśmy szybko na Malinę.

- Na pewno widziałaś jakąś kobietę w jaguarze? - zapytałem.

- Głowy nie dam, tak mi się wydawało. Batura się zasępił.

- Jeśli widziałeś ją w tym pierwszym lesie, a Malina znalazła upusz­czoną przez ciebie mapę w tym drugim - myślał na głos - to nie może być w Czersku. Wniosek jest prosty. Porywacze kazali jej zadzwonić do waszego departamentu i powiedzieć, że jest w Czersku i ma się do­brze.

- Panowie - jęknęła przerażona Malina. - Co tu jest grane?

- Nie pytaj - ostrzegł ją Jerzy. - Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Zresztą po śniadaniu odwieziemy cię na jakiś przystanek albo na dworzec.

Wzruszyła ramionami. Usiedliśmy z Maliną w salonie i chwilę rozma­wialiśmy na różne tematy, Jerzy zajął bowiem łazienkę. Dziewczyna py­tała mnie o rodzaj mojej pracy, więc opowiedziałem jej o poszukiwaniach skarbów i zaginionych dziełach sztuki. Podczas tej rozmowy cały czas myślałem o Kamili i naszym prześladowcy - Ikarze.

Po Jerzym z toalety skorzystała Malina, a ja z Jerzym zacząłem na­radę. My dwaj - odwieczni rywale, przeciwnicy, wrogowie - musieliśmy zawrzeć sojusz w walce przeciwko cudzoziemcowi. Widziałem, że toaleta odmieniła Jerzego, dodała mu sił, odświeżyła nie tylko ciało, ale i umysł, że jest on gotów zrobić wszystko, poruszyć niebo i ziemię, ażeby tylko dorwać Ikara. Niestety, nie była to prosta sprawa. Należało zacho­wać dyskrecję i przewidzieć każdy najdrobniejszy krok. Jeden błąd mógł kosztować nie tylko utratę figury „Ceres”, lecz także życie zakładniczki. Nie uważałem wprawdzie, aby Saint-Germain uciekł się do tak nikczem­nych środków perswazji, ale należało przewidzieć każdy niemożliwy z po­zoru wariant. Śmierć psa Batury była poważnym ostrzeżeniem. Nie mia­łem pojęcia, o jak cenną rzecz toczy się gra i ile znaczy dla przeciwnika zdrowie i życie ludzkie.

Batura postawił przede mną filiżankę pachnącej południowoamery­kańskim słońcem kawy i siorbnął ze swojej.

- Słuchaj, Jerzy - zacząłem ostrożnie i obejrzałem się na drzwi wielkiej kuchni wychodzące na hol, z którego dochodził jednostajny szum prysznica. - Nie zdziwiło cię w ruderze, że nasza cudowna Malina wie­działa, jaka kawa znajduje się w termosie?

Poparzył na mnie badawczo. Był jak pokerzysta, z którego wyrazu twarzy nie sposób wyczytać, ile asów ma w rękawie.

- Zaproponowałeś jej kawę, prawda? - kontynuowałem, ignorując jego milczenie. - A ona na to, że nie pija ze śmietanką. Skąd, na Boga, wiedziała, że w termosie jest biała kawa?

- Specjalnie zaproponowałem jej poczęstunek - odezwał się po chwili. Upił z filiżanki nieco kawy i znowu patrzył na mnie badawczym wzrokiem. - To był fortel.

- Fortel? - zdziwiłem się. - Skąd ta podejrzliwość?

- Żartujesz? - żachnął się. - Nie rozśmieszaj mnie, detektywie! Ja nikomu nie ufam. Tobie, Ikarowi i Saint-Germainowi. Nie ufam nawet swoim ludziom i wspólnikom. Malina zjawiła się całkiem niespodziewa­nie, więc czemu miałem od razu jej wierzyć? Jaka pewność, że nie nasłał jej Ikar? Tylko jaki miałby w tym cel? Prawdę powiedziawszy później przyszła mi do głowy myśl, że Malina to twoja kolejna tajna broń. Ministe­rialna Mata Hari. Wprawdzie nie chciało mi się wierzyć, że masz dwie ładne dziewczyny u boku, które dla ciebie szpiegują, ale z tobą nigdy nic nie wiadomo.

- O rany - zaśmiałem się. - Myślałeś, że Malina to pracownik naszego departamentu?

- Po epizodzie z Kamilą stałem się czujny.

- Przecież to bez sensu. Jaki miałbym cel w tym, aby wysyłać do lasu Malinę? Skąd niby wiedziałem, że Ikar nas porwie? Jeśli była tam Kamila, po co zjawia się jeszcze Malina? Proponujesz mi badania u psy­chologa, lecz widzę, że to ty potrzebujesz jego pomocy.

- Zgoda, to bez sensu - kiwnął głową. - Ale to były luźne, cha­otyczne myśli. W głowie kłębiło mi się od podejrzeń. Gdybyś siedział w cuchnącej norze, w samej tylko pidżamie, wyrwany o świcie ze swoje­go domu, wyciągnięty niemalże za włosy ze swojego łóżka, też byś zerkał na świat i bliźnich z podejrzliwością godną starego lisa. Teraz wiem, że Malina jest czysta, a w lesie znalazła się przypadkowo. Zresztą ta mapa świadczy, że był tam Ikar i porwał twoją Kamilę. Przeciwnik jest świetnie
zorganizowany, przyznaję. Jestem pod wrażeniem. Lecz jednocześnie nie
mogę przejść nad tym do porządku dziennego.

- Tylko skąd Ikar wiedział o Kamili? Przeszukaliśmy dokładnie we­hikuł i nie znaleźliśmy w nim żadnego podsłuchu?

- A jeśli źle sprawdziliśmy? - myślał na głos Jerzy. - Jeśli w wehi­kule jest jakaś mała japońska „pluskwa”? To co? To ten drań wie o naszej ucieczce. Wie wszystko!

- Mógł usłyszeć trzask łamanej gałązki - przerwałem mu.

- Ja nie słyszałem - powątpiewał.

- Masz rację, ale ty byłeś przygnębiony. Widziałem, jak martwił cię fakt paradowania po lesie w pidżamie.

Nalał nam kolejną porcję kawy. Sięgnął po leżący na stole detektor i gestem ręki kazał mi iść za sobą. Wyszliśmy na zewnątrz do stojących na podjeździe samochodów. Jerzy sprawdził za pomocą wykrywacza sa­mochody. Z ulgą stwierdziliśmy, że wszystkie pojazdy był czyste. A to znaczyło, że Ikar musiał usłyszeć hałasującą w lesie Kamilę. Wywiózł nas do Lasu Nadarzyńskiego i tym samym wciągnął dziewczynę w pułapkę. Kto wie, czy ten przebiegły drań specjalnie nie wręczył mi mapy, licząc, że ją zostawię mojej współpracowniczce - żeby bez trudu trafiła w jego łapska.

Wróciliśmy do kuchni, zabrawszy ze sobą dłoń „Ceres” - dowód istnienia zabytku.

- Daj, schowam ją w bezpiecznym miejscu - zabrał dłoń z pia­skowca i ukrył ją w jakiejś szafce.

Wkrótce zjawiła się odświeżona Malina. Zrobiła też porządek z wło­sami - umyła je. Tak odmieniona zasiadła w kuchni.

- Zrobić wam śniadanie? - zaproponowała.

- Zrób - skinął głową Batura i wskazał ręką szafki wiszące nad blatem kuchennym. - Tam znajdziesz wszystkie naczynia, patelnia jest pod kuchenką gazową.

Kiedy Malina przygotowywała śniadanie, a jajecznica skwierczała na ogniu, wypełniając wnętrze wielkiej jadalni apetycznym zapachem, omó­wiliśmy z Jerzym naszą sytuację i plan działania na dzisiejszy dzień. Nie za bardzo wiedzieliśmy, od czego zacząć? Czy zostawić wszystko ślepe­mu losowi? A może raczej - wbrew zaleceniom Ikara - rozpocząć poszukiwania właściciela Biblii na własną rękę? Z relacji Maliny - a konkretnie z treści podsłuchanej przez nią rozmowy telefonicznej - wy­nikało, że w całą sprawę był zamieszany nieznany nam mecenas, którego rola w tej grze nie była całkiem jasna. Kim był? Ofiarą? Współpracowni­kiem Ikara? Czy dalej chodziło o willę w Milanówku?

Jedno było pewne: Ikar zrezygnował z naszych „usług”. Byliśmy dlań ciężarem, balastem, którego najlepiej było się pozbyć. Nie mógł nas kom­pletnie zlekceważyć, więc dlatego postanowił trzymać nas na odludziu. Na wszelki wypadek porwał też Kamilę Nowakowską. Moja nowa współ­pracowniczka była osobą ze wszech miar niepożądaną dla Ikara - jako jedna z nielicznych świadków widziała go w „Kameralnej”, łaziła za mną od samego początku i nawet zjawiła się w lesie, w którym nas przetrzy­mywano. Jej telefon do ministerstwa miał uspokoić wszystkich - Moni­kę, mnie i ewentualnie policję. Pewnie zmusili ją do sprzedania bajeczki o poszukiwaniach w Czersku! Tylko dlaczego wspomniała o szefie? Sko­ro pan Tomasz miał być niebawem w biurze, to kłamstwo zostałoby na­tychmiast wykryte? To było zastanawiające! Pan Tomasz nie mógł je­chać do Czerska, gdyż po prostu ona sama jeszcze niedawno była w okoli­cach Nadarzyna. Coś tutaj nie grało.

Przeprosiłem towarzystwo i poszedłem zadzwonić do domu pana To­masza. Nie odbierał, więc zaniepokoiłem się. „Dlaczego Kamila wspo­mniała Monice, że szef ma dotrzeć do Czerska?” - zastanawiałem się. To bez sensu. Czyżby i jemu groziło niebezpieczeństwo? Nawet jeśli Malinie wydawało się, że w jaguarze widziała Kamilę, to przecież ja ją widziałem w lesie! To Kamila musiała podnieść mapę i pojechać za wehi­kułem do lasu pod Nadarzyn. Tam ja schwytano. Ślady opon drugiego samochodu były aż nadto widoczne.

Wróciłem do kuchni w minorowym nastroju.

Z pewnością Ikar się spieszył, a zarazem był pewny swego. Jeśli mielibyśmy w ogóle zamiar przeszkodzić mu w realizacji jego planu, pierwszym krokiem było ustalenie nazwiska posiadacza Biblii. Dysponowali­śmy skąpymi informacjami na temat planowanego przestępstwa - praw­dopodobnie chodziło o członka mafii mieszkającego w Milanówku, na usłu­gach którego pozostawał ów nieznany mecenas.

Postanowiliśmy po śniadaniu udać się do Milanówka i złożyć wizytę w domu Kolekcjonera. Nie oczekiwaliśmy zbyt wiele po tej wizycie, gdyż Ikar pewnie nie ryzykował i ukrył go w jakiejś norze. I rzeczywiście, domofon umieszczony obok bramy posiadłości Kolekcjonera uparcie mil­czał. Nie zarejestrowaliśmy żadnego ruchu za ogrodzeniem. Po kwadransie zrezygnowaliśmy z próby kontaktu z właścicielem willi i udaliśmy się do samochodów.

Zawróciliśmy na drugą stronę torów - do południowej części mia­steczka, mijając po drodze wiele okazałych willi, dworków i wysokich, zabytkowych dębów. Wkrótce wstąpiliśmy pod parasol na kolejną kawę przy jednej z uliczek odchodzących od Rynku. Czuło się wakacyjny od­dech miasteczka - ludzie łazili leniwym krokiem, a to do pobliskiego targu na zakupy, a to na spacerek, samochody zaś uparcie przeciskały się przez wąskie uliczki i nie czuło się nerwowości w poczynaniach ich kie­rowców. Milanówek miał w powietrzu coś odprężającego.

- Powiedz nam, Malina - Jerzy wbił w dziewczynę badawczy wzrok - jak to było z tą kawą w termosie. W tej ruderze, gdy przyszłaś nas uwolnić. Jakim cudem wiedziałaś, że pijemy kawę ze śmietanką?

- Jak to skąd? - wzruszyła ramionami. - Zauważyłam na brze­gach nakrętki charakterystyczne, beżowe smugi, takie po kawie ze śmietanką. Przed przyjazdem z chłopakiem pod Warszawę pracowałam ty­dzień w barze.

Wyjaśnienie było całkiem wiarygodne. Malina pochodziła z Sierpca i zjawiła się w Nadarzynie dwa dni temu ze swoim narzeczonym. Wcze­śniej pragnęła zarobić na dłuższy pobyt nad Bałtykiem, pracując w barze szybkiej obsługi na stacji benzynowej, lecz jej chłopak wpadł na lepszy pomysł - przyjazdu pod Warszawę dla lepszego zarobku.

- To łobuz - wykrzywiła twarz w potępieńczym grymasie. - Ko­niec! Niech sobie znajdzie inną niewolnicę. Co za macho z niego! Ja miałam iść do ciężkiej pracy u jednego prywaciarza z krostami na twarzy, a on najchętniej wylegiwałby się na wyrku i popijał piwko. Dlaczego ja się zgodziłam na ten wyjazd?

- Dzięki temu uwolniłaś nas z kajdanków - odezwałem się z bla­dym uśmiechem.

- Tak, tylko że wraz z tymi kajdankami skończyło się marzenie o plaży i słońcu - pokiwała smutno główką.

- Niekoniecznie - dodał Jerzy. - Mam trochę roboty wokół mojej posesji. Zarobisz, to pojedziesz sama. Chłopaka zawsze jakiegoś znaj­dziesz. Znasz się na ogrodnictwie?

- Nie za bardzo - odpowiedziała.

- No to nie zarobisz na wyjazd.

- Ale mogę posprzątać dom.

- Dobre i to. Okej, potraktuję cię ulgowo. W końcu uratowałaś nas.

- Dzięki - posłała nam całusy. - Tak naprawdę, to nie chce mi się wracać do domu. Widzę po was, że się nie nudzicie. Detektywi! Och, jakie to musi być wspaniałe! Przygoda, przygoda, przygoda! Nawet po­rwania tu się zdarzają. Na dobrą sprawę szkoda jechać nad morze. Tutaj jest ciekawiej.

- I niebezpieczniej - rzuciłem oschle. - To nie zabawa ani gra komputerowa. Tutaj ważą się losy cennego zabytku. A kto wie, może nawet i życie ludzkie jest zagrożone.

- Moim zdaniem, hrabia Saint-Germain nie zrobi tej twojej Kamili nic złego - zwrócił się do mnie Batura.

- Też tak sądzę, ale musimy ją odnaleźć.

- O Jezu! - zapiszczała Malina. - To ten cały Saint-Germain na­prawdę istnieje?

Nic nie powiedzieliśmy. Lepiej było nie wtajemniczać jej we wszyst­ko.

Jerzy znowu popatrzył na Malinę wzrokiem inspektora przesłuchują­cego świadka.

- To jak nazywał się ten adwokat? Ten, o którym wspomniał przez komórkę Ikar?

- Ten „seledynowy” gość z jaguarem mówił coś o jakimś Ślipcu... Ślipińskim... coś w tym guście.

- Trzeba by to jakoś sprawdzić - mruknąłem.

- Wiem! - poderwała się z fotelika Malina. - Wytrzasnę skądś książkę telefoniczną.

Ostatecznie, dopiliśmy kawę i ruszyliśmy na pocztę w Milanówku. Pomysł rozpoczęcia poszukiwań mecenasa w książce telefonicznej nie był wcale głupi, lecz wiedzieliśmy dobrze, że tacy ludzie mieli najczęściej zastrzeżone numery. Poza tym nie było pewności, czy ten mecenas mieszka akurat w Milanówku.

Poczta mieściła się nieco dalej za skwerem Bohaterów Polski Pod­ziemnej na ulicy Piłsudskiego, w nowoczesnym klimatyzowanym budyn­ku. Niestety, z książki telefonicznej nie udało się odnaleźć żadnego mece­nasa o nazwiskach zapamiętanych przez Malinę.

- Na pewno chodziło o jakiegoś Ślipca albo Ślipińskiego? A nie przy­padkiem Ślipczyńskiego?

Rzuciliśmy się z nową ochotą na podniszczoną księgę, lecz i tym ra­zem spotkał nas zawód. Nie było żadnego mieszkańca Milanówka o tym nazwisku.

- Jesteś pewna co do tych nazwisk? - pytałem rozgoryczony. - A może chodziło o Ślepca?

- Nie pamiętam dobrze - marudziła. - Czy ja wiem... nie, raczej nie. Śliwicki... Śliwecki... o, coś w tym guście! Już prędzej Śliwiński, śliw­ka...

- O, nie - jęknął Batura. - Znowu się zaczyna. To bez sensu. W ten sposób nie znajdziemy adwokata. A na koniec okaże się, że chodzi o Gruszkę.

Jerzy wyszedł ostentacyjnie z budynku poczty na skąpaną w ostrym słońcu ulicę. Zawiedzeni poszliśmy za nim. Chyba miał rację - były to bezsensowne poszukiwania. „Co robić?” - myślałem, idąc za Batura obok speszonej i milczącej Maliny. Przejechał po torach z łoskotem pociąg i wybił mnie z zamyślenia. Gdzieś po drugiej stronie torów kolejowych, wśród mrowia skrytych za parkanem starodrzewu willi mógł mieszkać ów człowiek. Cóż z tego, sko­ro nie znaliśmy jego nazwiska. Niewykluczone, że był on w zasięgu na­szej ręki. Lecz jak znaleźć kogokolwiek w tym piętnastotysięcznym mia­steczku, w zagęszczeniu tonących w zieleni posesji? Szliśmy z powrotem na Rynek ulicą Warszawską, zostawiwszy za plecami most nad torami. Główny trakt Milanówka wyginał się w łuk, odbijając nieco od torów. Na parkingu przed antykwariatem stanęliśmy obok wylotu uliczki, przy której piliśmy kawę.

- Wiem! - klepnąłem się w czoło. - Musimy sprawdzić ostatnie transakcje w galeriach i domach aukcyjnych. Z okresu przynajmniej ostat­nich sześciu miesięcy. Może natrafimy na jakiś ślad adwokata?

Popatrzyli na mnie z żądaniem bliższych wyjaśnień.

- Muszę dostać się do bazy danych ministerstwa - dodałem. - Jeśli ten mecenas jest jakoś zamieszany w sprawę cennej Biblii, to może wcześniej brał udział w innych, legalnych transakcjach związanych z kup­nem dzieł sztuki, szczególnie mam na myśli starodruki i rękopisy.

- Jedziemy! - wydał rozkaz Jerzy i skierował się na pobliski par­king.

- Stop! - zatrzymałem go. - To nie takie proste. Obawiam się, że wejście do Ministerstwa Kultury może być pod ścisłą obserwacją ludzi Ikara.

- Bzdura - przerwał mi Batura. - Ikar myśli, że jesteśmy w lesie, w tej ruderze. Prawda? Inaczej już by dał nam jakiś znak, że wszystko kontroluje.

Podrapał się po głowie.

- Może i tak - dodał zaraz. - Masz rację, budynek ministerstwa może być obserwowany przez kogoś z jego paczki. Musimy tak zało­żyć, bo nie możemy popełnić najmniejszego błędu. Jednakże sądzę, że dzisiaj Ikar wyjątkowo się spieszy. Jeśli obserwowaliby twoje minister­stwo, to powinni także mieć na oku mój dom w Otrębusach. A tak nie jest, bo nie dostaliśmy żadnego znaku do Ikara. Pewnie szkoda mu ludzi do jednoczesnej obserwacji niezbyt strategicznych punktów. Dzisiaj li­czy się tylko włamanie. Myśli, że ma nas z głowy, więc rzuci wszystkie siły do akcji w Milanówku. Dlatego mamy szansę mu przeszkodzić. Je­śli jednak obawiasz się wejścia do ministerstwa, to przecież możesz
zadzwonić do waszej sekretarki, żeby sprawdziła dla ciebie te dane.
Proponuję spokojnie zadzwonić ode mnie. Moja linia w Otrębusach jest
czysta. Pojechaliśmy czym prędzej do Otrębusów.

Przed rozsuwaną bramą do jego posesji zauważyliśmy leżącą na bru­ku kopertę. Jerzy wyskoczył ze swojego BMW i sięgnął po nią. Wy­ciągnął z niej jakieś zdjęcie, a na jego pociągłej twarzy odmalowało się przerażenie. Batura pobladł. A kiedy smagnął wzrokiem treść informacji zamieszczonej z tyłu fotografii, wypuścił ją z ręki. Wybiegłem szybko z wehikułu i podniosłem zdjęcie.

Z tyłu czyjaś ręka napisała jedno zdanie:

Mamy Pana Samochodzika.

Zerknąłem czym prędzej na fotografię chudego mężczyzny w kaptu­rze na głowie. Miał na sobie sztruksy i flanelową koszulę, a takie ubranie nosił pan Tomasz. Nie mogło być mowy o pomyłce. Łobuzy dorwały pana Tomasza! Czarny scenariusz - który w pewnym sensie przewidziałem - stał się faktem dokonanym.

- Współczuję - szeptał obok mnie Jerzy. - Naprawdę współczu­ję. Ale bardziej od porwania pana Tomasza martwi mnie, że oni wiedzą już o naszej ucieczce z lasu. Oni wiedzą wszystko! Nic z tego nie rozu­miem! Nic! Co tu jest grane?!

Kopnął w oponę samochodu i wsiadł pospiesznie do swojego BMW. Rozwarła się brama, wpuszczając nas na teren posesji. Oszołomiony po­jechałem za Jerzym pod sam dom. W holu natychmiast wykręciłem numer departamentu. Wtedy to Ba­tura przerwał mi tę czynność. Położył słuchawkę na widełki i sprawdził kolejny raz tego dnia, czy nie ma u niego podsłuchu. Kiedy skończył, zaj­rzał do centralki alarmowej umiejscowionej we wnęce za schodami.

- Czysty - oświadczył, wychylając się zza niej. - Nie weszli do domu.

- Nie muszą- dodałem smutno. - Mają pana Tomasza. Kamila Nowakowska im nie wystarczyła.

- Mój Boże! - szeptała podekscytowana Malina. - To się porobi­ło.

- Muszę się upewnić - powiedziałem, sięgając po telefon.

Połączyłem się z moim departamentem. Odebrała Monika.

- Jest pan Tomasz?! - huknąłem do słuchawki.

- Paweł? - przeraziła się. - Co się stało? Dlaczego tak krzy­czysz?

- Czy jest szef?! Mów szybko!

- Nie ma - odpowiedziała speszona. - Jeszcze nie przyszedł. Dziwne, prawda? Dzwoniłam do jego domu, ale nie odbiera. Nic mi nie wspominał, że będzie w Czersku. Ta Kamila Nowakowska tak dziwnie ze mną rozmawiała. Czy coś się stało?

Rzuciłem słuchawkę z powrotem na widełki. Przeciwnik był górą. Tym razem pan Tomasz został kartą przetargową w tej rozgrywce.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

REZYGNACJA, CZYLI KAPTUR NA GŁOWIE SZEFA • FO­TOGRAFIA POD LUPĄ • BATURA NAS WYRZUCA • KILKA SŁÓW PRAWDY O MNIE • WRACAMY, CZYLI JAK DORWAĆ IKARA? • TELEFON W SPRAWIE KODU DOSTĘPU • NIE­UGIĘTA POSTAWA MONIKI • CZY W GABINECIE SZEFA STOI PAPROTKA? • SAM NA SAM Z KOMPUTEREM • PRZE­GLĄDAM BAZĘ DANYCH • TROCHĘ O AUKCJACH • MA­RIAN ŚLIPECKI: NASZ NOWY TROP

Poczułem w ustach smak porażki. Batura zbył spokojem moje brutal­ne potraktowanie telefonu, lecz widziałem, jak bardzo udawał opanowa­nego. Kaptur na głowie Pana Samochodzika zrobił wrażenie nawet na nim - człowieku jak ze skały.

Przeszliśmy do oszczędnie umeblowanego salonu na parterze, w któ­rym Jerzy wybrał z barku napoczętą butelkę dobrej brandy.

- Chcecie kropelkę? - zapytał.

- Nie - odmówiłem. - Ty też nie powinieneś. Możesz jeszcze dzisiaj siedzieć za kółkiem.

- Kropelka brandy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Poza tym ja ni­gdzie się nie ruszam. Nie po tym zdjęciu.

Jerzy nalał sobie alkoholu na trzy palce do pękatej szklanki i wypił prawie duszkiem - tak bardzo był zdenerwowany. Tylko Malina siedzia­ła cicho na fotelu i patrzyła na nas wystraszonym wzrokiem.

Ikar wiedział o naszej ucieczce z lasu. I choć nie przewidział pojawie­nia się na scenie wydarzeń Maliny, jednak znał każdy nasz kolejny krok. Znokautował nas, obnażył i w pewnym sensie ośmieszył. Po raz pierwszy w życiu czułem całkowitą bezradność.

Jerzy powtórzył z udawanym spokojem, że umywa ręce od wszyst­kiego. Dalsza zabawa w detektywa nie miała sensu. Czy jednak miałem siedzieć cicho jak trusia, zapominając o wszystkim? O planach Ikara, po­rwaniu szefa i Kamili, a wreszcie o figurze „Ceres”.

Nie mogłem przestać o nich myśleć. Moje obawy, ale zarazem i pew­ne wątpliwości wzbudził ów kaptur na głowie mężczyzny z fotografii.

Widok był to zaiste szokujący, lecz cały czas łudziłem się jeszcze, że czło­wiek na zdjęciu nie był panem Tomaszem. Kaptur na głowie uniemożli­wiał szybką identyfikację. Sztruksy i flanelową koszulę mógł nosić każdy. Batura nie zgadzał się z moim tokiem rozumowania.

- Wczuj się w psychikę Ikara - chodził po salonie nerwowym kro­kiem, ze szklanką brandy w dłoni. - To nie byle kto, sam przyznasz. Jeszcze go nie doceniasz? Bo ja jestem pod wrażeniem. Świeżo zasypany grób Saby w ogrodzie nie pozwala mi inaczej o nim myśleć.

Malinę przeraziły słowa Jerzego, więc wyjaśniłem, że chodzi o sukę.

- Przeszła mi ochota na wszystko: na struganie bohatera i zemstę - mówił dalej Batura. - Siedzę w domu. Tobie też radzę się nie wychy­lać. Niech przeciwnik skończy swoją robotę, zabierze jakiemuś draniowi cenną Biblię i żegnaj, panie Ikar! Czy jak mu tam naprawdę? Hrabio Saint-Germain! Otóż, wydaje mi się, że zdjęcie ukazuje jednak pana To­masza. Ma on kaptur na głowie z jednego zasadniczego powodu. Zrobił pauzę i nalał sobie jeszcze odrobinę brandy.

- Gdyby na zdjęciu była twarz twojego szefa, a mojego etatowego przeciwnika, to byłby to wystarczający powód dla policji do wszczęcia śledztwa. A tak, nawet jeśli zgłosisz jego zniknięcie, to fotografia, którą trzymasz w ręku nie jest żadnym dowodem. To może być na przykład dowcip nieżyczliwego wam klienta. Pan Tomasz ma wielu wrogów. Ty też. Obaj chorujecie na przesadną uczciwość. Wracając do zdjęcia... może to być ktokolwiek. Zresztą dla Moniki, waszej sekretarki, Pan Samocho­dzik bawi z Kamilą Nowakowską w Czersku. Jakie to oczywiste! Opu­ścił ministerialne mury, swój duszny gabinet i w terenie szuka kolejnego skarbu z młodą praktykantką.

Rozumowanie Batury było słuszne. Tak pewnie założył sam Ikar, aranżując całą zabawę, tylko że ja nie mogłem posłusznie siedzieć i pić z Jerzym brandy. Musiałem coś zrobić. Moim obowiązkiem było ratowa­nie pana Tomasza! Pomyślałem o sprawdzeniu w ministerialnej bazie da­nych szczegółów dotyczących aukcji dzieł sztuki za ostatnie pół roku.

Zanim cokolwiek zrobiłem, obejrzałem dokładnie tło fotografii. Cza­sami bywało tak, że z pozoru nieistotny szczegół potrafił naprowadzić na trop autora zdjęcia. Osobnik z kapturem na głowie siedział w pustym po­mieszczeniu na jakimś zydlu. Drewniana podłoga... ułożona ze starych klepek... mokasyny na nogach pana Tomasza... dałbym głowę, że takie same, które nosił... ta sama koszula i wytarte sztruksy. To był pan To­masz! - nie ulegało wątpliwości. Fotografię zrobiono niedawno i natychmiast przesłano za pomocą telefonii komórkowej do kogoś odpowiedzial­nego za obserwację domu w Otrębusach. Przeciwnik był świetnie zorgani­zowany. Nie mogłem oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że widzą nas i słyszą dosłownie wszędzie. „Czyżby śledzili nas za pomocą satelity?” - pomy­ślałem w pewnym momencie. Saint-Germaina z pewnością było stać na przekupienie kogo trzeba, żeby tylko uzyskać dostęp do satelity. Najbar­dziej prawdopodobnym sposobem, w jaki hrabia inwigilował swoje ofiary było założenie nadajników, mikrofonów i „pluskiew”. Pewnie w wehikule wciąż znajdował się miniaturowy podsłuch, którego nie wykrył detektor Batury. To dlatego Ikar słyszał każdą naszą rozmowę.

Zrezygnowałem z przeszukania pojazdu. W dalszym ciągu intereso­wała mnie fotografia podrzucona przez bandę Ikara.

Usiadłem za biurkiem, mając za plecami światło wpadające do salonu przez oszklone drzwi tarasowe i poprosiłem gospodarza o lupę. Przez chwilę badałem dokładnie zdjęcie, cal po calu, tak jak to zazwyczaj czy­nię. W tym czasie Batura walczył z pokusą wypicia kolejnej porcji brandy, Malina zaś grzecznie siedziała w fotelu.

Niczego ważnego nie znalazłem, żaden istotny szczegół nie rzucił mi się w oczy. Porywacze specjalnie wybrali do zdjęcia puste pomieszcze­nie, pozbawione mebli
i lustra, żeby utrudnić identyfikację miejsca prze­trzymywania ofiary. Wprawdzie wydawało mi się, że pan Tomasz z foto­grafii jest nieco za tęgi jak na niego, lecz wrażenie to mogło być spowodo­wane technicznymi ograniczeniami samego aparatu.

Skapitulowałem. Już miałem zamiar skorzystać z detektora i przeba­dać dokładniej wehikuł stojący na podjeździe, gdy zatrzymał mnie Jerzy.

- Stawiasz na szali życie swojego szefa? Dla jakiejś pokrętnej intry­gi? - pytał oburzony moją postawą. - Oni nie żartują. Dają ci do zrozu­mienia, że zrobią mu coś złego, jeśli tylko zaczniesz węszyć. Siedź cicho. Napij się brandy albo zwykłej herbaty. Bourbon się skończył. Poczekaj ten jeden dzień. Jeżeli los pana Tomasza jest ci obojętny, to co powiesz o waszym nowym pracowniku? O Kamili? Dla kogo się narażała? I teraz chcesz wydać na nią wyrok? A figura „Ceres”? Gdzie twoja chorobliwa dbałość o zabytki, detektywie? Oni poświęcą każdą rzeźbę, byleby zdobyć tę Biblię! Nie chcę żadnych niespodzianek! Koniec. Wynoście się z mo­jego domu.

Malina z wrażenia pobladła. Z kolei ja ruszyłem do wyjścia, nie oglą­dając się za siebie. Zrobiłem to dopiero przy drzwiach.

- Nie jesteś przypadkiem w tej chwili rzecznikiem Ikara? - zwróciłem się do niego. - Jakbyś chciał osiągnąć to co on. Moje milczenie. Moją bierność.

Batura odrzucił od siebie szklankę, która upada na dywan i ruszył ostro w moją stronę. Złapał mnie za koszulę i zamierzał mnie przewrócić.

- Przestańcie! - wrzasnęła Malina.

Teraz ona szła ku wyjściu i szlochała.

- Po co ja was ratowałam z tej rudery! - wrzeszczała przez łzy. - Po co? Już wolę towarzystwo mojego narzeczonego.

Jerzy puścił mnie. Odwróciłem się i wyszedłem z salonu.

- Jak śmiesz mnie podejrzewać o współpracę z Ikarem! - dopadł mnie jego urażony głos. - Śmierć mojego psa to dla ciebie mało? A gdzie podziała się twoja troska o bliźnich? Czy dusze ministerialnych muzealników są nieczułe na ludzkie problemy? Wiesz co, detektywie? Ta wasza miłość do marmurowych sal wyłożonych posągami, złotymi figurkami oraz płótnami, czyni z was urzędasów nieczułych na ludzki ból. Masz gdzieś to, co spotkało moją Sabę... dla ciebie ważniejsza jest figurka z piaskowca!
Ty bez wahania poświęciłbyś mnie dla dobra sprawy. Sprzedałbyś czło­wieka za każde dzieło sztuki.

Zatrzymałem się.

- A ty? - uniosłem się. - Ty byś mnie nie sprzedał?

Malina przeszła obok mnie. Dotknęła ręką mojego łokcia.

- Chodźmy stąd - szepnęła do mnie. - Nie chcę go znać. Nie­wdzięcznik. Pewnie za dużo wypił.

- A ty, mała, nie podskakuj - warknął Batura i znowu popatrzył na mnie. - Paweł, musisz wiedzieć, że mam swoje zasady. Nie patrz na moją niezbyt elegancką przeszłość z bezwzględnym potępieniem. Od pew­nego czasu zrobiłem jednak postępy i to cię irytuje. Denerwuje cię fakt, że Jerzy Batura stał się koneserem, dżentelmenem i znawcą sztuki. Razi cię moja pozycja kolekcjonera i darczyńcy. Wielokrotnie pomagałem pol­skim fundacjom artystycznym. Ty dobrze o tym wszystkim wiesz. Macie bogatą bazę danych na mój temat. I wiesz, czego nie możesz mi daro­wać? Że czasami mam większe serce od ciebie. A tak! Twoje sztywne zasady cię duszą, przepisy z każdym dniem spędzonym w ministerstwie osaczają, że ledwo widać spoza nich człowieka!

Machnąłem ręką na to gadanie i wyszedłem z jego „pałacu”. Usia­dłem ciężko za kierownicą wehikułu; obok mnie znalazła się już zdyszana Malina. Przez chwilę nic nie mówiliśmy, obserwowani przez Jerzego, opie­rającego się o imponujący portal.

- Co robimy? - zapytała.

Przyłożyłem palec do ust, nakazując jej milczenie. Nie mogliśmy za­pominać, że pojazd mógł mieć w dalszym ciągu podsłuch.

Nie było mi łatwo przejść do porządku dziennego nad porcją zarzutów na mój temat wysmażonych przez Baturę. Co za ironia losu! Jerzy Batu­ra, handlarz i złodziej, udzielał mnie - urzędnikowi i ministerialnemu de­tektywowi - moralnych pouczeń!

- Może ma trochę racji - odezwałem się, ignorując mój poprzedni zakaz odzywania się w pojeździe. - Stracił psa... łatwo mi go oceniać. Na jego miejscu też bym się wycofał. Co go może interesować jakiś ma­fioso i jego Biblia? A ja? Jeśli chcę uratować „Ceres” i przede wszystkim pana Tomasza z Kamilą, powinienem cicho siedzieć. I nic nie robić!

Niesłusznie się uniosłem. Idiotyzmem wydawało się posądzanie Je­rzego o współpracę z Saint-Germainem. To był absurd i dobrze o tym wiedziałem. Batura przyszedł do naszego departamentu z własnej woli. Motyw jego postępowania był dla nas jasny - obawiał się konkurencji. W tym wypadku, rzeczywiście, miał powody do obaw. Dodatkowo Jerzy był na zwolnieniu warunkowym. Pomagając nam, pragnął uzyskać lepszą pozycję wyjściową w negocjacjach dotyczących wcześniejszego wyjścia na wolność. Gdyby Batura współpracował z Ikarem, po prostu włamałby się do willi mafiosa i ukradł mu cenną Biblię. I z pewnością nie przyszedł­by do ministerstwa, żeby nam o tym opowiedzieć. Nikt by nawet nie wiedział o włamaniu, gdyż mafioso nie zgłosiłby faktu kradzieży policji. Batu­ra nie kłamał, kiedy zapewniał mnie w lesie, że policzy się z naszym prze­śladowcą. Denerwował go Saint-Germain, pyszałek i król złodziei, a Je­rzy Batura zawsze miał ambicję zostania największym z nich, przynaj­mniej tutaj, nad Wisłą. Nade wszystko istniał jeden niezbity dowód na niewinność Batury - śmierć jego ukochanego czworonoga.

Wziąłem głęboki wdech i wydech. - Wysiadamy - skinąłem na Malinę głową.

Wyszła za mną posłusznie, lecz po chwili stanęła za moimi plecami, gdy zbliżyłem się do podpierającego portal Jerzego.

- Przepraszam za te podejrzenia - odezwałem się. - Nie co dzień porywają mi szefa. O Kamili nie wspomnę. Kiedyś porwali mnie na Chor­wacji i szef zrobił wszystko, żeby mnie odnaleźć...

Batura patrzył na mnie w milczeniu, hamując gniew.

- Wybacz, Jerzy - kontynuowałem. - Nie mogę jednak tak po prostu nic nie robić. Jest mi niezmiernie przykro z powodu Saby, tylko że w tej sytuacji nie masz właściwie nic do stracenia. Drugi raz ci jej nie zabiją. Może jednak powinniśmy jeszcze raz przemyśleć w spokoju, jak dorwać Ikara?

Westchnął niepocieszony. Spuścił wzrok i odwrócił się na pięcie. Za­mierzał zniknąć za drzwiami, lecz w ostatniej chwili dał nam ręką znak, żebyśmy weszli do domu.

Batura udawał obrażonego, Malina czyściła wzrokiem lśniące mar­mury i tylko ja starałem się ratować minorową atmosferę unoszącą się we wnętrzu tego imponującego domu. Tak naprawdę nie miałem żadnego konkretnego pomysłu, od czego zacząć poszukiwania przeciwnika. Jak tego dokonać, nie wychodząc z domu? Mogłem jedynie zadzwonić do naszego departamentu i poprosić Monikę o kody dostępu do naszej kom­puterowej bazy danych. Nie tej zwykłej, dostępnej dla każdego pracowni­ka ministerstwa, ale tej drugiej, tajnej, z której tylko nasz skromny depar­tament mógł korzystać. Nowy system wprowadzony na początku tego roku pozwalał osobom uprawnionym na wgląd w bogate archiwum, które z każdym dniem powiększało się o dane z Interpolu i pozostałych instytucji współpracujących z naszym departamentem, a także z siecią domów aukcyjnych i galerii nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Można tam było znaleźć wiele interesujących szczegółów dotyczących wielkich i mniej ważnych transakcji, danych o klientach domów aukcyjnych, w tym nazwi­ska kupców i ich reprezentantów. To była super tajna baza danych, a nie jakaś tam „lista zakupów” - jak nazywaliśmy naszą ministerialną bazę.

Moje rozumowanie było takie: jeśli ów nieznany nam mecenas uczest­niczył w podejrzanej transakcji w ostatnich kilku miesiącach, jego nazwi­sko figuruje pewnie w bazie danych. Istniała szansa na szybką identyfika­cję. Ażeby dostać się do bazy danych, mogłem pojechać do ministerstwa i tam w zaciszu gabinetu wygrzebać z listy to jedno interesujące nas na­zwisko lub po prostu poprosić Monikę o kod dostępu, a następnie przej­rzeć na komputerze Jerzego jej zawartość. Pomyślałem, że w nowych - niezbyt dla mnie miłych okolicznościach - lepiej będzie nie pokazywać się na Krakowskim Przedmieściu. Ikar pewnie miał nas na oku. Był na­szym Aniołem Stróżem. Cóż z tego, że nadajnik GPS wysyłał fałszywy sygnał o naszej obecności w lesie, skoro Ikar nie nabrał się na ten trik. Ażeby nie narażać życia pana Tomasza i Kamili, lepiej było nie opuszczać domu Batury. Wystarczyło skorzystać z jego komputera, żeby uzyskać potrzebne informacje. Nie było to do końca zgodne z procedurami bezpie­czeństwa, do jakich byliśmy zobligowani, lecz musiałem ryzykować.

Poprosiłem Jerzego o telefon i wolny pokój. Nieduży gabinet posiadał jedynie solidne biurko, kilka krzeseł i biblioteczkę wypełnioną książkami. Zanim się w nim zamknąłem, sprawdziliśmy detektorem pomieszczenie. „Pluskwy” nie znaleźliśmy.

Aha, jeszcze jedno! Dla zwiększenia bezpieczeństwa korzystania z taj­nej bazy danych w sieci, wprowadzono dodatkowe zabezpieczenie - podwójne hasło. Jedno było stałe, drugie zaś podsyłano nam co tydzień. Tak więc, jeśli chciałem przejrzeć bazę danych, musiałem znać to drugie hasło, którego po prostu nie pamiętałem, składało się ono bowiem z dzie­sięciu cyfr. Rzecz jasna, nie mogłem wtajemniczać w te poufne sprawy obcych, tym bardziej ludzi pokroju Jerzego, dlatego poprosiłem o oddziel­ny pokój. Co za ironia losu! Ja korzystający z komputera w gabinecie Batury w służbie przeciwko złodziejom dzieł sztuki.

- Monika - westchnąłem, gdy podniosła słuchawkę. - Posłuchaj mnie teraz uważnie. Pan Tomasz nie dzwonił, prawda? Tak myślałem. Uważaj teraz. Potrzebuję kodu dostępu do naszej tajnej bazy. W sejfie znajdziesz dziesięciocyfrowe hasło. Podasz mi je przez telefon.

- Pawle - chrząknęła. - Musisz uzyskać zgodę szefa! To normal­na procedura zabezpieczająca. Sami to nieustannie powtarzacie, że wszel­kie złamania systemu biorą się najczęściej... uwaga, cytuję: „z ludzkich słabości i nieprzestrzegania przyjętych reguł postępowania”. Nie pamię­tasz, jak ten nudny facet z firmy informatycznej robił nam godzinny wy­kład o środkach bezpieczeństwa. Pan Tomasz wciąż marudzi, że musimy bezwzględnie trzymać się przepisów, że go się ciągle czepiają w gabine­cie ministra. Nie mogę podać ci kodu, gdyż nie ma pana Tomasza. Zresztą sam wielokrotnie podkreślasz...

- Monika - zniecierpliwiony powtórzyłem jej imię. Starałem się mówić spokojnie. - Potrzebuję tego kodu. Natychmiast. To bardzo waż­ne.

- Dziwnie gadasz. A jeśli złapali cię bandyci, hę? Jeśli mają cię na muszce pistoletu? Po to są procedury, żeby zabezpieczać się przed takimi sytuacjami.

- Nikt nie przystawia mi pistoletu do skroni.

- A skąd ja mam o tym wiedzieć? Nie widzę cię. A może zmusili cię, żebyś tak mówił? Jakby przystawiono mi do głowy pistolet, to bym mówi­ła tak jak ty teraz.

- To co? - uniosłem się. - Poświęcisz mnie dla dziesięciu cyferek?

- Jak to? - wystraszyła się. - To jednak cię przetrzymują?

- Nie, jestem sam - skłamałem. - Nikt mnie do niczego nie zmusza.

- To dlaczego nie przyjedziesz do biura? Nie podoba mi się to, Paw­le. Gdzie ty właściwie jesteś?

Co miałem jej powiedzieć? Że siedzę u Batury za biurkiem, gotowy do przejrzenia ściśle poufnej bazy danych, korzystając z jego komputera? Jeśli chciałem pomóc panu Tomaszowi i Kamili, musiałem kłamać. Łgać i postępować wbrew sobie! Tym razem świat moich wartości został wy­stawiony na wielką próbę. Czy miałem moralne prawo zmuszać Monikę do łamania przepisów w imię ratowania ludzi? Wtedy uważałem, że mam takie prawo. W uszach dźwięczały mi też zarzuty Batury pod moim adre­sem, te wszystkie niewybredne uwagi dotyczące braku wrażliwości na los bliźnich. Według niego - ja, urzędnik państwowy - byłem osobą, dla której procedury prawne były ważniejsze od zwykłego współczucia. Może coś w tym było? Kto to wie? Może miał rację ten zimny drań, że praca z przepisami, procedurami, nakazami, wnioskami formalnymi, for­mularzami znieczulała nas, miłośników sztuki! Dziwne - żeby ratować świat swoich wartości musiałem je teraz zdeptać. Ironia losu. Gorzka pigułka do przełknięcia. Z wrażenia wstałem i zacząłem chodzić nerwowo po pokoju. Przystanąłem dopiero przed bi­blioteczką. Z ciekawości odczytałem na grzbietach kilku książek ich tytu­ły. Przeważała proza romantyczna, bliższa zwykłemu romansowi niż lite­raturze pięknej. Były to na ogół romansidła i trochę pamiętników. Roz­śmieszył mnie ten fakt: Batura - bezwzględny łotr, człowiek o lodowa­tym spojrzeniu, snob i znawca dzieł sztuki - czytający namiętnie roman­sidła. Po chwili naszła mnie refleksja, że tak naprawdę natura ludzka jest potwornie złożona, że chętnie nadajemy bliźnim etykietki, wpychając ich do przeróżnych szufladek mających ułatwić nam ich ocenianie. Robimy to dla własnej wygody. Lecz czy kiedykolwiek zajrzałem głębiej w duszę Batury?

Monika była wciąż uparta i sprzeciwiała się mojej prośbie.

- Posłuchaj - powtórzyłem z naciskiem - szefa nie ma i długo nie będzie. A ja potrzebuję tego kodu natychmiast! Natychmiast! Bo ja nie mogę się ruszyć z miejsca. Nasza sekretarka milczała. Zastanawiała się, jak postąpić w tej nie­codziennej sytuacji. Czekałem.

- Paweł - chrząknęła zaniepokojona. - Odpowiedz na moje pyta­nia. Muszę sprawdzić, czy ty to jesteś ty. Rozumiesz? Teraz bandziory mają różne takie urządzenia do zmieniania i fałszowania ludzkich głosów.

- Za dużo filmów oglądasz.

- Powiedz mi, w którym miejscu w gabinecie szefa stoi paprotką
w glinianej donicy? - zapytała. A mnie z wrażenia zatkało. Co za dziwne pytania zadawała Monika. W pokoju szefa nie było żadnej paprotki! Poza tym ona doskonale wie­działa, że to ja do niej dzwonię. Nie wierzyłem w jej wątpliwości dotyczą­ce mojej tożsamości. Dlaczegóż zatem bawiła się w ten quiz? Ależ tak, to proste! Monika założyła widać, że jestem przytrzymywany przez bandy­tów. I słusznie! Nie mogła pojąć, dlaczego nie mogę przyjechać do biura i samemu wziąć z sejfu kod dostępu. Jej rozumowanie było takie - jeśli wpadłem w łapy gangsterów, to moja odpowiedź na jej pytanie będzie dla niej wskazówką co się ze mną naprawdę dzieje. Jeśli to ja i nic się nie stało - odpowiem zgodnie z prawdą. Jeśli jestem w niebezpieczeństwie - skłamię, mówiąc, że donica stoi, dajmy na to, w rogu obok drzwi. Tym samym dam jej do zrozumienia, że jestem w pułapce i za żadne skarby świata nie wolno jej podawać mi owego kodu. „Sprytna dziewucha” - pomyślałem i nawet zaśmiałem się pod nosem.

- W gabinecie szefa nie ma paproci, Moniko - odpowiedziałem spokojnie. - Na parapecie znajduje się mała doniczka z kaktusem, który kupiliśmy szefowi na imieniny. Ten kaktus niedawno zakwitł.

- W porządku - westchnęła. - Dostaniesz ten kod. To, oczywi­ście, Setechinopsis mirabilis.

- Kod??? - Nie, ten kaktus, który zakwitł.

Jeszcze się broniła, prosiła, abym pojechał do Czerska i poszukał pana Tomasza, lecz byłem nieugięty. Nie miałem wyjścia. Już miała mi go podać, gdy zmieniłem zdanie.

- Poczekaj - powiedziałem. - Nie podawaj mi go przez telefon.

- Obawiasz się, że nasz telefon jest na podsłuchu?

- Niekoniecznie chodzi o nasz.

- To gdzie ty właściwie jesteś?

- Jakbym ci powiedział i tak byś nie uwierzyła. Dobra. Zrobimy tak... wyślesz mi maila z zapisanym kodem dostępu do bazy danych. A teraz zapisz adres konta internetowego. Podałem jej prywatne konto, które niedawno założyłem na popularnym portalu internetowym. Prawie wcale z niego nie korzystałem, tym razem mogło się przydać jako ewentualne zabezpieczenie przed intruzami. Nie mogłem do końca wierzyć w skuteczność detektora do wykrywania podsłuchów, którym dysponował Batura. Saint-Germain miał większe możli­wości w dziedzinie elektroniki. W końcu był królem złodziei!

Podziękowawszy Monice za przysługę, rozłączyłem się. Już po chwili wszedł do salonu Batura. - I jak? - patrzył na mnie badawczo. - Udało się?

- Muszę skorzystać z Internetu. Podsłuchiwałeś?

- Nie.

- Jakoś ci nie wierzę.

- A ty znowu swoje! - zdenerwował się.

- Dobra, gdzie masz komputer podłączony do sieci?

- Chodźmy.

Zaprowadził mnie do innego pomieszczenia na parterze. Szliśmy sze­rokim korytarzem wyłożonym zimnym marmurem. Prowadził Jerzy, a ja szedłem kilka metrów za nim. Nagle pojawiła się za moimi plecami Ma­lina.

Podbiegła do mnie na bosaka.

- Oszukuje - szepnęła mi na ucho. - Podsłuchiwał.

Kiwnąłem głową, że przyjąłem ten fakt do wiadomości. To nie było w naturze Batury, gdyby nie był ciekawy treści rozmowy z moją sekre­tarką. Dałem dziewczynie znak ręką, żeby stąd zwiewała. Niepotrzebnie - Jerzy ani razu nie zerknął za siebie. W drugim skrzydle znajdowały się drzwi do pokoju pełniącego rolę gabinetu rozrywki. Stały tam telewizor, komputer, sprzęt nagłaśniający i regał z płytami CD i DVD. Nic więcej - jakby właściciel specjalnie delektował się zamierzoną surowością. Nie znałem Batury z tej strony.

Usiadłem przed komputerem i czekałem na załadowanie systemu.

- Zostawiam cię samego - odezwał się Jerzy. - Zrób swoje. Jak już będziesz miał ten kod, przejrzymy bazę danych.

- Masz coś do pisania? - zapytałem.

- Znajdziesz w szufladzie.

Wyszedł, a ja sięgnąłem po mysz. Połączyłem się z portalem i załogo­wałem się do mojej skrzynki pocztowej, a następnie odebrałem wiado­mość od Moniki. Nie zawierała żadnej dodatkowej treści, oprócz dziesię­ciu cyferek. Miałem swój kod dostępu! Przepisałem go do notesu, który znalazłem w szufladzie biurka i wyrwałem zeń kartkę. Schowałem notes z powrotem do szuflady. Powróciłem do strony głów­nej portalu. W polu paska adresu wpisałem adres strony internetowej naszego ministerstwa. Tam kliknąłem w odpowiedni link do bazy danych, a kiedy na ekranie ukazał się prostokąt z pustym miejscem na hasło - wpisałem dziesięć cyferek z notesu. Nie wyrzuciłem kartki do pustego kosza, a schowałem ją do kieszeni kurtki. Zapisany na niej kod był infor­macją tajną i nie mógł trafić w niepowołane ręce. Nowoczesna baza danych zawierała tajne informacje generowane przez policję krajową oraz Interpol. Niektóre domy aukcyjne oraz galerie - zgodnie z obowiązującym od niedawna prawem - miały obowiązek podawania policji nazwisk kupców i sprzedających, które później trafiały do owej bazy. Najpierw sprawdziłem komitentów, których nazwiska zaczynały się na literę „Ś”. Pomyślałem sobie, że tajemniczy mecenas, o którym Ikar rozmawiał w lesie przez komórkę był pośrednikiem. Wyjaśnię tylko, że komitentem nazywano osobę dostarczającą i oferującą dzieło do licytacji w imieniu sprzedającego. Proponował on cenę dzieła, a dom aukcyjny ją akceptował. Jeśli były wątpliwości co do jego wyceny, wówczas zasięga­no opinii ekspertów. W razie ich potwierdzenia - dom aukcyjny odstępo­wał od umowy, o czym niezwłocznie powiadamiał komitenta. Komitent zasięgał informacji (osobiście lub telefonicznie) o zakwalifikowaniu dzieła na aukcje, wynikach licytacji oraz sprzedaży poaukcyjnej dzieła.

Może niesłusznie założyłem, że poszukiwany przeze mnie mecenas reprezentował stronę sprzedającą? Szybko ustaliłem, że muszę go raczej szukać po stronie nabywców. Jak można było w ogóle dokonać zakupu dzieła sztuki w domach au­kcyjnych? Najczęściej odbywało się to drogą licytacji, co było uwarunko­wane wpłaceniem wadium, zwracanego w wypadku niedokonania zaku­pu. Osoba wpłacająca otrzymywała wtedy numer identyfikacyjny, a jej dane osobiste pozostawały do wyłącznej wiadomości domu aukcyjnego. Jeśli kupujący pragnął zachować anonimowość, mógł wziąć udział w licy­tacji przez telefon lub zlecić domowi aukcyjnemu licytowanie w jego imie­niu. Do udziału w licytacji upoważniała go tabliczka zgłoszeniowa. Po jej zakończeniu kupujący był zobowiązany do potwierdzenia za­warcia umowy w formie pisemnej oraz do wpłacenia zaliczki. Prawo wła­sności dzieła przechodziło na kupującego z chwilą zapłacenia całej sumy. Do wylicytowanej kwoty doliczano jeszcze inne opłaty - między innymi organizacyjną lub bankową (w wypadku dokonywania płatności kartą płat­niczą). W razie dokonania płatności przelewem bankowym, wszelkie koszty i opłaty pokrywał kupujący. Nabywca był zobowiązany także do pokrycia wszelkich kosztów związanych z zawarciem umowy, w tym podatków i innych należności publicznoprawnych. Prawo własności przechodziło na kupującego dopiero w momencie dokonania całej wpłaty, zaś jego dane osobiste pozostawały do wyłącznej wiadomości domu aukcyjnego. Mógł go reprezentować pośrednik i właśnie nasza tajna baza danych zawierała ich nazwiska. Należy jeszcze dodać, że współczesne aukcje odbywały się nie tylko drogą licytacji. Inną formą sprzedaży były aukcje przeprowadzane w sys­temie Vickreya. Po prostu osoby zainteresowane danym dziełem zgłasza­ły swoje oferty cenowe w kopertach. Nabywcą zostawał ten kontrahent, którego zaoferowana suma była największa, ale za dzieło płacił tyle, ile wynosiła oferta niższa. Ostatnio coraz większą popularnością cieszyły się u nas w kraju aukcje przeprowadzane przez Internet, najczęściej jednak kończyły się one dogrywką w domu aukcyjnym.

Dlatego przeglądałem dane dotyczące domów aukcyjnych. Po półgodzinie znalazłem nazwisko mecenasa o nazwisku Ślipecki, który występował w charakterze kupującego. Trzy miesiące temu w po­znańskim domu aukcyjnym mecenas nabył obraz współczesnego malarza Franciszka Starowieyskiego; dosłownie dwa tygodnie temu kupił obraz „Wisła” Stanisława Czajkowskiego* oraz rzeźbę - brązowego „Amora” Edwarda Korosadowicza**. Kliknąłem w nazwisko nabywcy. Ku swojemu zdumieniu stwierdzi­łem, że Marian Ślipecki mieszkał w Milanówku.

0x08 graphic

* Stanisław Czajkowski (1878-1954) - malował pejzaże i sceny rodzajowe. Uczył się rysunku u Wojciecha Gersona. Wiatach 1896-1903 studiował w ASP w Krakowie (w pracowni Jacka Malczewskiego, Leona Wyczółkowskiego i Józefa Mehoffera). Stu­diował w ASP w Monachium i w Academie Julian w Paryżu. Od 1950 r. był profesorem ASP w Warszawie.

** Edward Korosadowicz (1872-1964) - złotnik i medalier krakowski. Nauki pobie­rał w Warszawie, Krakowie i w wiedeńskiej Szkole Przemysłu Artystycznego. Autor rzeźb i medalionów portretowych, na których przedstawiał wizerunki postaci histo­rycznych oraz artystów: Alfreda Dauna, Józefa Hakowskiego, Jana Matejki czy Stani­sława Wyspiańskiego.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CZY BATURA MNIE PODGLĄDA? • BLEFUJĘ • SAME PY­TANIA • OSKARŻENIA JERZEGO I POWRÓT DO DOMU • GDZIE JEST GŁOWA „CERES”? • OŚWIECENIE W DRODZE Z PARKINGU • TRACĘ KONTROLĘ NAD CIAŁEM • POBUD­KA, GLUCARDIAMID I KAWA • W CO ZOSTAŁEM WPLĄ­TANY? • FAŁSZYWY TROP • GOŚCIE U BATURY • GDZIE SIĘ PODZIAŁ GRÓB SABY?

Za moimi plecami skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się i ujrzałem w nich podekscytowaną Malinę. Weszła nieśmiało do środka i popatrzyła z cie­kawością na ekran wypełniony danymi z domów aukcyjnych.

- Udało ci się? - wyszeptała.

- Nasz gość mieszka w Milanówku.

- Jak się nazywa?

- Mniejsza o to - zerknąłem za siebie, na otwarte drzwi. - A gdzie Batura?

- Właśnie po to tu przyszłam. Zniknął w pokoju w drugim skrzydle. On chyba cię podgląda.

- Co takiego? - przetarłem ze zdziwienia oczy. Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu ukrytej kamery.

- Komputerowo - wyjaśniła szybko. - Zostawił mnie w salonie i wyszedł. Poszłam za nim. Nie zamknął za sobą drzwi, bo czuje się tu bezpieczny, więc widziałam go. Moim zdaniem, jego komputer jest połą­czony zdalnie z tym tutaj - wyjaśniła. - Tak mi się wydaje. Inaczej po co by lazł do drugiego komputera?

Zerknąłem na ekran, na którym widniała cała lista nazwisk i ściśle tajnych informacji o setkach transakcji. Oskarżenia Maliny brzmiały zło­wieszczo. Przeszły mi ciarki po plecach. Gdyby to okazało się prawdą!

„A czego się spodziewałeś po Baturze, detektywie?” - skarciłem się w duchu. Już zamierzałem opuścić bazę danych, gdy z korytarza dole­ciały nas odgłosy kroków idącego szybko Jerzego.

- Idzie tu - skinąłem na Malinę, żeby stąd natychmiast wyszła. Nie miała już szans na wyjście z pokoju niezauważona przez Baturę.

Jedyne co mogła zrobić, to schować się za drzwiami i modlić się, żeby Jerzy jej nie zauważył.

Zamknęła drzwi. Przylgnęła do błękitnej ściany i czekała w niezno­śnym skupieniu na wejście naszego gospodarza. Już po chwili w progu stanął Batura. Trudno mi było wywnioskować z wyrazu jego twarzy, czy naprawdę udało mu się dostać do bazy danych z innego komputera. Wy­dawało się to mało realne, lecz ten człowiek zdolny był do wszystkiego. Niewykluczone, że za wszelką cenę chciał znać adres mecenasa z Mila­nówka, żeby dzięki niemu dorwać Ikara. Czyżby pragnął zemścić się na mordercy Saby w sposób, który zgorszyłby niejednego łobuza, nie mó­wiąc już o mnie? A może obmyślił perfidny plan sprzątnięcia Ikarowi sprzed nosa Biblii?

- I co? - zagadnął mnie Batura, stojąc w drzwiach. - Udało się?

- Nie znalazłem adwokata o tym nazwisku - wzruszyłem ramiona­mi.

- Nikogo w Milanówku?

- Zero.

- A Biblia? Czy ktoś kupił ostatnio jakąś cenną Biblię?

- Żadnej transakcji tego typu - skłamałem i puknąłem palcem w ekran monitora. - Nie ma cennej Biblii. Po prostu nic.

Jerzy z pewnej odległości przyglądał się bazie danych wyświetlonej na siedemnastocalowym ekranie plazmowym. Nic nie mówił, tylko kiwał głową, a ja zastanawiałem się, czy rzeczywiście próbował mnie przechy­trzyć?

- To nasz plan diabli wzięli - skomentował.

- Posiedzę jeszcze z kwadrans. Może uda mi się coś znaleźć.

- Dobra, jak chcesz. Czekamy na ciebie w salonie.

Wyszedł. Nie wydawał się zanadto zmartwiony niepowodzeniem moich poszukiwań. A to mogło świadczyć o tym, że naprawdę dostał się do bazy danych i znał metrykę Ślipeckiego. Zamknąłem program.

Malina stała już przy drzwiach z uchem przytkniętym do ich brązowej powierzchni.

- Idź za nim - doradziłem jej. - I wejdź do łazienki w korytarzu. Zauważyłaś może jakąś po drodze?

- No - kiwnęła główką. - Zdaje się, że była. Na samym końcu. Kroki Jerzego cichły, więc Malina opuściła w pośpiechu pomieszcze­nie.

Po jej wyjściu siedziałem przed włączonym komputerem i gapiłem się na ekran wypełniony standardową tapetą systemu Windows XP. Tak na­prawdę było mi całkiem obojętne, czy Malinie uda się dotrzeć do salonu i nie wzbudzić w Jerzym podejrzeń, że mnie odwiedzała. Jeśli grał ze mną nieuczciwie, pal go licho! Intrygowało mnie raczej, jakie niespodzianki przygotował na dzisiejszy wieczór Ikar i czy Batura planował pokrzyżo­wać mu plany? Co działo się z panem Tomaszem i Kamilą? Czy przetrzy­mywano ich w dobrych warunkach?

Czułem, że powinienem zawiadomić policję. Tylko co miałbym jej do powiedzenia? Że od kilku dni prześladuje nas jakiś Ikar ubrany w seledy­nowy garnitur i jeżdżący wynajętym jaguarem XJR? Zapytają grzecznie: czemu nie zgłosił się pan do nas wcześniej? Mogłem też zacząć inaczej i poinformować organa ścigania o porwaniu i przetrzymywaniu Pana Sa­mochodzika! Zapytają: gdzie? I kto to zrobił? Jak można było opisać Ikara, nie wzbudzając w stróżach prawa uśmiechu politowania? Czy uwie­rzyliby, że niejaki hrabia Saint-Germain planuje skok na willę niejakiego Ślipeckiego? Niewykluczone, że zawierzyliby słowom urzędnika ministe­rialnego, który często z nimi współpracował. Był tylko jeden szkopuł - nie wiedziałem, jak bardzo byliśmy inwigilowani przez Ikara? Jeden nie­rozważny krok z naszej strony i na pierwszy ogień pójdzie figura „Ceres”. A dalej? Czy kolejnymi ofiarami zostaną Kamila i pan Tomasz? Same tylko pytania, pytania i pytania.

Był jeden trop wart sprawdzenia - jaguar wypożyczony przez cu­dzoziemca w rent a car. Należało już wcześniej to sprawdzić, lecz nie było ku temu sposobności ani czasu. Jeśli tylko nasz przeciwnik używał karty kredytowej, mógłbym go namierzyć. Nawet jeśli ktoś zaufany zrobił to za niego, byłby to jakiś trop.

Wyszedłem z pokoju po dziesięciu minutach. Zrobiłem dwa kroki po lśniącej posadzce korytarza, gdy zawróciłem niespodziewanie do pomiesz­czenia z komputerem. Wyszedłem dopiero po minucie.

W salonie czekali już na mnie Jerzy i Malina. Nie odzywali się do siebie. Z miny Batury nie potrafiłem odczytać jego zamiarów ani stanu jego wiedzy. Nawet jeśli przez chwilę oglądał bazę danych z drugiego komputera, miał namiary na Ślipeckiego. Byłem dziwnie przekonany, że Baturze chodziło o zdobycie danych o mecenasie. Wszystko się zgadza­ło! Zamożny adwokat z Milanówka uczestniczący w kupnie dzieł sztuki. Niewykluczone, że to on posiadał cenną Biblię, na którą polował Ikar. Jeśli natomiast reprezentował kogoś bardziej wpływowego, pewnie znał nazwisko poprzedniego i obecnego właściciela Biblii.

- Nic nie znalazłem - oświadczyłem i usiadłem na kanapie.

- I co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał.

Uważnie go obserwowałem. Dopiero teraz zauważyłem wyraźną zmianę na jego obliczu. W dalszym ciągu był zamknięty w sobie, przybity i zmęczony, lecz w oczach dostrzegłem błysk ożywienia. Alkohol? Czy coś innego?

- Nie wiem - rozłożyłem bezradnie ręce. - Chyba pojadę do domu się przebrać.

- Jadę z tobą- zdecydowanym głosem oświadczyła Malina.

Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że umówimy się na wie­czór. Obaj chcieliśmy przemyśleć w spokoju to i owo. Jeśli tylko zajrzał do ministerialnej bazy danych, chciał pewnie zastanowić się nad warto­ścią zdobytej informacji o mecenasie. Kto wie, czy nie planował odwie­dzić go w Milanówku? Pomyślałem sobie, że dobrze się nawet stanie, jeśli teraz uwolnię się na jakiś czas od niego. Będę mógł sprawdzić, co knuje. Jaki wykona pierwszy krok.

Batura znowu nalał sobie brandy, więc ruszyłem z Maliną do wyjścia.

- Nie zrób żadnego głupiego kroku - powiedział.

- Ty też - zatrzymałem się.

- Co masz na myśli?

- A ty?

- Myślałem o policji. Nie chcę żadnych niespodzianek.

Byliśmy już jedną nogą na zewnątrz, gdy do naszych uszu doszedł dzwonek telefonu. Batura rozmawiał z kimś przyciszonym głosem - z którego wyłowiłem pobrzmiewający strach - więc zatrzymaliśmy się intuicyjnie w progu.

Usłyszałem odgłos odkładanej słuchawki.

- Paweł! - krzyknął na mnie Batura. - Hej, jesteś tam?! Przecież wiem, że podsłuchujesz!

Poszedłem do salonu.

- A ty nigdy tego nie robisz? - zaatakowałem.

Już chciałem mu wygarnąć, że wiem o jego podstępnej grze, o tym, że „podglądał” komputer, lecz się opanowałem. Mina Batury była nietęga. Coś się stało.

- Dobra, kto dzwonił? O co chodzi?

- Mam nienajlepsze wieści - zaczął niemrawo i łyknął brandy. Westchnął ciężko. - To się musiało tak stać! Podłożyli ci w domu głowę „Ceres”.

Moje nogi zrobiły się jak z waty.

- To Ikar dzwonił? - zapytałem, czując suchość w gardle.

- Tak, to on. Jakby czytali w naszych myślach? Jakby tu byli. Tylko po co ta nagła demonstracja siły? Widocznie musiałeś im solidnie pod­paść. Wiedziałem, że z tobą będą problemy. Słuchaj, czy ty przypadkiem nie zawiadomiłeś policji?

- Kiedy?! - wrzasnąłem i podbiegłem do niego wściekły. - Kiedy miałem ich zawiadomić?!

- Jak siedziałeś w Internecie.

- Zwariowałeś? Gdybym chciał zawiadomić policję, już dawno bym to zrobił! Jasne?!

Już miałem zamiar zapytać go o mecenasa z Milanówka, lecz znowu się powstrzymałem.

- Co jeszcze mówił Ikar?

- Nic. Tylko to, żeby ci powiedzieć o głowie „Ceres”. I dodał, że następnym razem będzie to głowa kogoś innego. Rozumiesz aluzję, de­tektywie?

- Rozumiem - wycedziłem i rozejrzałem się wymownie po salonie.

- Dobrze sprawdziłeś tym swoim złomem cały pałac? Zdaje się, że Ikar zna każde nasze posunięcie. Tu muszą być jakieś „pluskwy”. Nie podoba mi się to.

- Już dawno to zauważyłem - syknął i zerknął na mnie spode łba.

- Nie przychodź tu więcej. Zajmij się tą swoją „Ceres”. Bo ja umywam ręce od tej sprawy. Pamiętaj, jak spadnie komuś głowa, całą odpowie­dzialność bierzesz na siebie.

- Tchórz - wyszeptałem.

Wyszliśmy w pośpiechu na dziedziniec i wsiedliśmy do wehikułu. Nie mogłem teraz śledzić Batury. W obliczu zaistniałych wydarzeń zrezygno­wałem z tego pomysłu, gdyż pragnąłem jak najszybciej znaleźć się w kawalerce. Malinę wziąłem ze sobą. „Będzie moim świadkiem” - pomy­ślałem. Zaświadczy, że nie zwariowałem i że hrabia Saint-Germain na­prawdę istnieje.

Zgodziłem się, aby zatrzymała się u mnie tymczasowo.

- Ile masz lat? - zapytałem na wszelki wypadek, gdy szliśmy z par­kingu do mojego bloku. - Osiemnaście?

- Skończyłam w maju.

- To dobrze.

Po wejściu do domu zacząłem nerwowe poszukiwania głowy z piaskowca. Nigdzie nie mogłem jej znaleźć, a przeszukałem każdy kąt, każdą szufladę i każdy zakamarek w mojej kawalerce. Lecz nigdzie nie znala­złem fragmentu rzeźby. Nie dość niespodzianek! Nie tylko nie było żadnej głowy, ale z komody zniknęła prawa dłoń „Ceres”! Znowu włamano się do mnie i zabrano to, co uprzednio podrzucono. Dlaczego? O co w tym wszystkim chodziło? W tej chwili nie posiadałem już żadnego dowodu przeciw złodziejom cennej figury. Jedynie lewa dłoń „Ceres” została w domu Batury w Otrębusach. Niestety, zapomniałem ją zabrać.

- Dziwne - mruknąłem, usiadłszy bezradnie na krześle w pokoju.

- Batura nie wyglądał na żartownisia, kiedy przekazał mi wiadomość od Ikara. Nic z tego nie rozumiem.

Malina nie odzywała się. Sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer domu Jerzego. Bezskutecznie. Telefon pana Tomasza także uparcie mil­czał.

- Zrób coś do jedzenia - zaproponowałem Malinie i zrobiłem krok ku wyjściu. - Trochę zgłodniałem. Zaraz wracam. Zjemy, wykonam kil­ka telefonów i pojedziemy do Batury.

- Dokąd idziesz?

- Na parking. Sprawdzę, czy w wehikule nie ma tej głowy. W Otrę­busach nie sprawdziłem bagażnika. Może Ikar podłożył mi ją u Batury? Potem zajmiemy się wypożyczalniami samochodów. Może uda nam się ustalić nazwisko cudzoziemca, który w ostatnich dniach wynajął tego ciemnozielonego jaguara. Na początek sprawdzimy wypożyczalnie w najlepszych hotelach. Muszę dorwać gościa w seledynowym garni­turze.

- A mecenas Ślipecki? Myślałam, że nim się zajmiemy.

- To później. Najpierw podzwonię do wypożyczalni samochodów.

- Nie udzielą ci informacji. Dane klientów są tajemnicą handlową.

- Tak jest - pokiwałem głową. - Ale od czegoś muszę zacząć. Może zadzwonię na policję? Miała tu być głowa „Ceres”, a jej nie ma. Ikar nie dotrzymał słowa. Co to może oznaczać? Że się wycofał? Tylko w jakim celu dzwonił do Batury? Dlaczego chciał, żebym przyjechał tu­taj?

- Nie wiem.

Wyszedłem na klatkę schodową. Szybko dostałem się na parter i stam­tąd poszedłem na pobliski parking. Przeszukałem pobieżnie wehikuł, ale głowy „Ceres” nigdzie nie znalazłem. „Po co ta cała szopka?” - zasta­nawiałem się, stojąc na rozgrzanym asfalcie parkingu.

Rozejrzałem się dookoła siebie, jakbym pragnął wypatrzyć z tłumu niewidocznego przeciwnika. Ruszyłem do domu. Idąc chodnikiem wzdłuż trawnika, nagle przypomniałem sobie pewne zdarzenie w kawalerce. Miało to miejsce tuż przed moim wyjściem na parking. Dopiero teraz dotarło ono do mojej świadomości.

Z wrażenia zatrzymałem się przed wejściem do bloku, a w mojej gło­wie zabłysło alarmowe światełko. Ależ tak! Malina powiedziała coś, cze­go nie powinna była wiedzieć. Nikt o tym nie wiedział, oprócz mnie i być może Batury. Tylko ja i on mogliśmy znać nazwisko oraz adres mecenasa z Milanówka. Jakim to cudem ta osiemnastoletnia dziewczyna je znała? Jeszcze nie tak dawno nie mogła sobie przypomnieć tego nazwiska (prze­trząsnęliśmy w Milanówku pół książki telefonicznej i nic!), a teraz pyta mnie wprost o mecenasa Ślipeckiego, jakby od dawna wiedziała, o kogo chodzi! Nie przesłyszałem się. Nie udzieliłem jej tej szczegółowej infor­macji w domu Batury ani później. Malina nie miała prawa wiedzieć, że ów mecenas nazywa się Ślipecki. Baturze zaś skłamałem, że cokolwiek udało mi się ustalić.

Niemożliwe, że dziewczyna miała tak dobry wzrok, że udało jej się z gąszczu danych na ekranie monitora wyłowić to jedno poszukiwane przeze mnie nazwisko. Od Jerzego nie mogła się dowiedzieć, to proste. Atmosfera w jego domu była napięta, Malina się go bała. W końcu próbo­wała mnie przed nim ostrzec. To dzięki niej wiedziałem o nieuczciwej grze Jerzego ze zdalnym komputerem.

Kim była dziewczyna, która za wszelką cenę pragnęła mi pomóc i interesowała się poszukiwaniami w bazie danych? Czy nie czyniła tego zbyt obcesowo jak na ledwo poznaną, przypadkową osobę? I zaraz przy­pomniałem sobie jeszcze jedno dziwne zachowanie Maliny, które już wcze­śniej zwróciło moją uwagę. Miało ono miejsce w ruderze na leśnych ru­bieżach. Dziewczyna nie mogła wiedzieć, że w termosie jest kawa ze śmietanką. Owszem, łatwo było wydedukować, że wewnątrz pojemnika jest kawa, pytanie Jerzego bowiem jednoznacznie to sugerowało. Tylko jakim cudem Malina dowiedziała się, że kawa jest ze śmietanką? Czyżby miała w oczach rentgen? Na pytanie Jerzego dziewczyna odparła, że za­uważyła na brzegach kubeczka „zacieki” po jasnej kawie. „Musiałaby być bardziej spostrzegawcza od porucznika Columbo” - żachnąłem się na wspomnienie tego epizodu.

Nie, nie! Ona współpracowała z Ikarem! Taka była prawda o Mali­nie. Zjawiła się zaraz po jego odjeździe - nieprzypadkowo. To była kontynuacja perfidnej gry podjętej przez cudzoziemca. I chociaż wyglądało to na jakiś absurd i zakrawało na historię wyjętą prosto z filmu sensacyjnego albo koszmaru, to jednak wszystko wskazywało na to, że Ikar podesłał nam w charakterze szpiega Malinę. Uderzyłem się dłonią w czoło. Wyda­wało się nieco naciągane, że usłyszała nazwisko hrabiego Saint-Germaina, podsłuchując rozmowę telefoniczną Ikara w lesie. Może i znała świetnie niemiecki, ale za dużo było tu zbiegów okoliczności.

Malina szpiegiem! Trudno było w to uwierzyć. Lecz niektóre fakty wyraźnie na to wskazywały. Czy nie dlatego właśnie wydawało nam się, że Ikar wie o wszystkim, co dzieje się w domu Jerzego? Jakby czytał w naszych umysłach. Jakby był wśród nas. Owszem był. Jego oczami i uszami była Malina!

Czyż nie zaniepokoiła Maliny sugestia dotycząca poszukiwań czło­wieka, który wypożyczył jaguara XJR? Ależ tak! Tak samo jak wystra­szyła ją inna moja propozycja - wizyty na policji? Co jeszcze? Otóż podczas szukania głowy „Ceres” w kawalerce zauważyłem, że Malina nie była zanadto aktywna. Po prostu wiedziała, że tu jej nie ma. I rzeczy­wiście - głowy nie znaleźliśmy. Nie było jej także w wehikule. Ba, do­szło nawet do tego, że z komody „wyparowała” prawa dłoń „Ceres”.

Kroczyłem wolno po schodach, próbując odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Dlaczego „Ikar” kazał mi opuścić Otrębusy, skoro nie chodziło o głowę „Ceres”? Skąd ten pośpiech? Jeśli Malina była moim Aniołem Stróżem, jakie mieli względem mnie plany? Czyżbym stanowił poważne zagrożenie dla powodzenia ich misji? Czy obawiali się tego, że na własną rękę odnajdę mecenasa z Milanówka? Dziwne, Batura zamierzał bowiem uczynić to samo.

No dobrze, jeśli Malina naprawdę była szpiegiem Ikara, czemu zatem nadała nam trop z mecenasem? I dlaczego, na Boga, uwolniła nas z rude­ry? Jaki miał w tym cel Ikar - a właściwie hrabia Saint-Germain - żeby nas uwięzić, a zaraz potem uwolnić?

Jak widzicie, w moim rozumowaniu nie wszystko trzymało się kupy.

Wszedłem do kawalerki jakby nigdy nic.

- I co? - zapytała Malina, stawiając filiżanki z kawą na stole. Obok leżały już naprędce przygotowane przez nią kanapki. - Nie ma głowy „Ceres”?

- Ano nie ma - westchnąłem i zabrałem się do jedzenia. Nie chcia­ło mi się wprawdzie jeść, gdyż apetyt opuścił mnie kilka minut temu, ale pałaszowanie było dobrym parawanem przed czujnym okiem dziewczyny. - Po co Ikar kazał mi tu przejeżdżać? Dziwne, prawda? Nic z tego nie rozumiem.

Przegryzłem kanapki, napiłem się kawy i wbiłem wzrok w Malinę.

- A może pójść na policję? - zaryzykowałem.

- Na policję? - wystraszyła się nie na żarty. - To może być zgubne dla twojego szefa.

- Kiedy znalazłaś nas w ruderze, inaczej mówiłaś - spuściłem wzrok. - Chciałaś zawiadomić organa ścigania.

- Tak jest, tylko że nie zdawałam sobie wtedy sprawy z zagrożenia. To jakiś potwór ten Ikar. Groźny przestępca międzynarodowy. Boję się go, ale chciałabym ci pomóc, bo jest to zarazem takie ekscytujące. Nie to co gapienie się w telewizor z paczką chipsów na kolanach i ciągłe przeży­wanie cudzych przygód.

- Owszem, zgadzam się, że przygoda jest wtedy autentyczna, jeśli przeżyta w świecie rzeczywistym. Telewizja i wirtualny świat są namiastką życia. Im szybciej to sobie uzmysłowimy, tym lepiej dla nas. Uważam, że zwykły spacer, rozmowa z drugim człowiekiem, wizyta w galerii mogą być o wiele bardziej inspirujące od gry komputerowej „Doom III” lub popularnego programu telewizyjnego „Bar”, lecz, droga Malino, przygo­da, w którą uwikłał nas Ikar jest ogromnie niebezpieczna. Lepiej dla cie­bie, abyś się w nią nie angażowała. Zapomnij o niej. Wracając z parkingu, postanowiłem już, że bezwarunkowo odwiozę cię na dworzec kolejowy
albo autobusowy.

- Ale ja nie mam pieniędzy na bilet - broniła się.

- Postawię ci tę podróż.

Nic nie odpowiedziała. Przygryzła ząbkami wargę i myślała nad czymś bardzo intensywnie.

- Pewno twoi rodzice niepokoją się o ciebie - odezwałem się. Wstałem i podszedłem do telefonu. - Daj no mi numer ich telefonu... zadzwonię... pogadam... zobaczymy. Jeśli dadzą mi swoje „błogosławień­stwo”, zgodzę się zaopiekować tobą przez kilka dni.

- Wyłączyli nam telefon - uśmiechnęła się wymuszenie. - Tata nie płacił rachunków.

Założyłem, że jeśli myliłem się co do osoby Maliny, to miała ona szan­sę rozwiać wszelkie wątpliwości na swój temat, podając mi domowy tele­fon. Jeśli była uczciwa, nie powinna unikać kontaktu z rodzicami. Jej ba­jeczka o niepłaceniu rachunków była słabiutka niczym jej głosik.

- A to pech - mruknąłem zrezygnowany.

Popatrzyła na mnie jakby chciała prześwietlić moją głowę.

- Poza tym - dodała - ja chwilowo jestem sama. Rodzice się rozwodzą, bo tata ma inną kobietę, a mama wyjechała na wieś do swoich rodziców. A oni nie mają telefonu.

„A to spryciula” - pomyślałem. Zaraz jednak odczułem dziwne za­wroty głowy, nogi zaś zrobiły się jak z waty. Traciłem równowagę. Po­czułem się jak na pokładzie jachtu podczas rejsu na wzburzonym jeziorze, tylko że zamiast zapachu wody i lasu, miałem w ustach gorzki smak kawy. Tak jest! Kawa! Malina dosypała czegoś do kawy! Dałem się podejść, głupi.

Usiadłem, żeby nie upaść.

- Co ci jest? - zapytała bez zbytniej troski w głosie.

Już byłem pewny, że była ona nasłana przez Ikara. Pojechała ze mną do kawalerki tylko w jednym celu - obezwładnienia mnie. Nie wiem dlaczego, ale przypomniała mi się suka Batury, Saba. „Może dlatego, że psy często się usypia?” - pomyślałem, mrużąc oczy przez zachodzącą na nie szarą firankę.

Przytrzymałem się blatu stołu, żeby nie spaść z krzesła. Nadaremnie. Zwaliłem się jak kłoda na dywan i leżałem tam całkowicie sparaliżowany, ubezwłasnowolniony. Jeszcze mózg pracował na wolnym biegu, kojarzył to i owo, ale całe ciało było dziwnie bezwładne. Nie mogłem ruszyć ręką, otworzyć ust ani mrugnąć powieką. Zdawało się, że wcale nie oddycham.

Ta „spryciula” -jak ją jeszcze przed chwilą nazwałem - dosypała do mojej kawy jakiegoś wyjątkowego specyfiku. Był to pioruńsko sku­teczny środek farmakologiczny! Taki na kieszeń i możliwości samego Saint-Germaina - elegancki i jednocześnie niezawodny.

Co za historia! Miał rację Jerzy co do Maliny. Jego podejrzliwość - którą wcześniej poczytywałem za objaw choroby - okazała się uzasad­niona. Ta niewinnie wyglądająca dziewczyna podała mi środek, który wypiłem bez mrugnięcia powieką. Leżałem teraz na podłodze i zamglo­nym wzrokiem patrzyłem na pochylającą się nade mną Malinę. Spraw­dzała stan mojej poczytalności. Widać uznała, że jestem bezbronny, bo szybko wstała i zaczęła wycierać chusteczką wszelkie przedmioty znaj­dujące się w mieszkaniu. Interesowały ją jednak wyłącznie te, których wcześniej dotykała, a zatem wytarła dokładnie filiżanki, talerz z kanapka­mi, krzesło i wiele innych. Ruchy miała szybkie i precyzyjne jakby nic innego w życiu nie robiła oprócz sprzątania. Nic nie mówiła, robiła swoje i od czasu do czasu rzucała w moją stronę kontrolne spojrzenie.

Więcej nie pamiętam, bo usnąłem.

Przebudził mnie dzwonek telefonu. Dochodziła dwudziesta druga. Nie od razy wstałem. Byłem dziwnie ciężki, a moje ruchy wykazywały brak koordynacji. Kiedy już zdołałem się unieść, musiałem postawić na podło­dze leżące obok mnie krzesło. Potem usiadłem na nim, co odebrałem jako wielki sukces w walce o zachowanie pionowej postawy. Telefon wpraw­dzie przestał dzwonić, ale mnie interesowała w tej chwili apteczka w łazien­ce. Doczłapałem jakoś i wyjąłem opakowanie glucardiamidu - leku do­stępnego w każdej aptece. Był to lek cucący, tak zwany analeptyk. Tych zawierających niketamid i glukozę cukiereczków używałem czasami pod­czas męczących podróży i wielogodzinnych zadań w nocy. Lek dobrze przeciwdziałał senności i wyczerpaniu, dawał silniejszego kopa od popu­larnej filiżanki kawy. Przy okazji obejrzałem swoją twarz w lustrze nad zlewem - pastelowa bladość spowiła moje sflaczałe oblicze.

W kuchni zrobiłem sobie czarną kawę i po dwóch kwadransach do­szedłem do jako takiej formy. Po dziewczynie nie było śladu w kawalerce. „Gdyby się bardziej postarała, to by wysprzątała całe mieszkanie” - ironizowałem w myślach. Zajęła się wyłącznie śladami swojej obecności u mnie. Zniknęła jak poranna mgła rozpuszczona w pierwszych promie­niach wschodzącego słońca. Można by pomyśleć, że nigdy jej nie było i tylko zmęczenie, suchość w jamie ustnej i otępienie nie pozwalały mi zapomnieć o niej.

Druga filiżanka kawy i kolejny cukiereczek analeptyku postawiły mnie na nogi. W dalszym ciągu czułem się ociężały, zbyt ciężki na potańcówkę, lecz w sam raz, żeby sprawdzić stan drzwi wejściowych (a były starannie zamknięte) i zadzwonić do szefa. Niestety, pan Tomasz w dalszym ciągu nie odbierał telefonu.

Usiadłem na krześle i, popijając kawę, starałem się uporządkować myśli wirujące w ciężkiej głowie. Ikar kazał mi się wynosić z domu Batu­ry i jako pretekstu użył jakże skutecznego argumentu - głowy „Ceres” ukrytej rzekomo w moim mieszkaniu. Męczyło mnie pytanie: dlaczego to właściwie zrobił? Jaki miał zysk z tego blefu? Przecież nie taki, że chciał przeszukać moją kawalerkę. Już wcześniej włamano się do mnie i pod­rzucono prawą dłoń „Ceres”. Niewykluczone, że dokonała tego jego uta­lentowana agentka Malina. Niedługo potem znowu się włamano po tę dłoń.

„Dlaczego Ikar »wygonił« mnie do domu?” - to pytanie nie dawało mi spokoju. Czyżby chciał się rozprawić z Baturą bez mojego udziału? To możliwe, lecz naciągane. Uśpienie mnie było ważnym elementem ukła­danki.

Czy mogłem już zawiadomić policję? Na ile było to rozsądne i bez­pieczne posunięcie? Karty zostały już bowiem wyłożone na stół. Wiedzia­łem, kim jest Malina. Ikar zaś stracił tym samym atut. Czyżby włamanie do willi mecenasa Ślipeckiego odbyło się podczas mojej „drzemki”? Tylko czy ów mecenas naprawdę był ofiarą Ikara? Raczej nie - w przeciw­nym razie po co Malina naprowadzałaby nas na ten trop. Intuicja podpo­wiadała mi, że Ślipecki był mało istotnym elementem tej łamigłówki.

„Zanim pójdę na policję - myślałem, zakładając dżinsową kurteczkę - wstąpię do Batury. Rozmówimy się. Jestem ciekawy co u niego? Czy on także został uśpiony? Być może wpadniemy do Milanówka”.

Droga z Nadarzyna do Otrębusów prowadziła przez ciemny las, niczym tunel wydrążony w skalnej ścianie, więc nic dziwnego, że za pierwszym razem przejechałem wjazd do posiadłości Jerzego. Zwolni­łem. W oddali majaczyła - zasłonięta od strony drogi przez szpaler kasz­tanowców i klonów-ciemna bryła domu. Zdziwiło mnie to, że we wszyst­kich oknach było ciemno. Jedynie osamotniona latarnia na pustym dzie­dzińcu i księżyc na nieboskłonie oświetlały blado dziedziniec i rozpraszały ciemną fasadę tej trzypiętrowej willi. Wjazd do bramy przejechałem dla­tego, że alejka wjazdowa wciskała się przesmykiem między rzędy dorod­nych drzew rosnących na poboczu.

Zawróciłem przed przejazdem kolejowym. Nadjeżdżając ponownie z drugiej strony, zauważyłem światła reflektorów kładące się na ścianie lasu naprzeciwko alejki wjazdowej. Jakiś samochód opuszczał posiadłość Batury. Nie zauważyłem go przed chwilą, widocznie zasłaniała go brama. Zwolniłem, lecz nie zatrzymałem się. Ciemny samochód wyjechał ostroż­nie na asfalt i skierował się na Brwinów. Oślepiły mnie jego reflektory, ale i ja musiałem dać mu mocno do wiwatu. Dzięki tej okoliczności nie zosta­łem rozpoznany, lecz straciłem okazję do ustalenia marki samochodu. Gdy się mijaliśmy zdawało mi się, że był to pojazd osobowy o dużej pojemno­ści. Lecz na pewno nie było to BMW.

Poczekałem kilka minut za zakrętem na skraju lasu, a następnie za­wróciłem na pustej szosie i wjechałem w alejkę. Zgasiłem światła. Pałac znajdujący się na odległym końcu pustej przestrzeni, przytulony z jednej strony do lasu, tonął w całkowitych ciemnościach. Przypominał monu­mentalną twierdzę z obrazu grozy.

Przepędziłem osłabienie i przelazłem przez bramę, zabrawszy ze sobą latarkę. Upadłem z jękiem na żwir po drugiej stronie. W dalszym ciągu byłem strasznie słaby. Środek farmakologiczny nie został jeszcze zneutra­lizowany w mojej wątrobie. Otrzepałem się i ruszyłem w kierunku piętro­wego domu. Na dziedzińcu nie było żadnego samochodu. BMW Batury zniknęło. Posesja sprawiała wrażenie opuszczonej. Ktoś tutaj przed chwilą był. Opuścił dom i wyglądało na to, że nie był to Batura. Tak więc - kto? Ikar?

Drzwi wejściowe były zamknięte. Nacisnąłem dzwonek, słysząc jego metaliczny skowyt za solidnymi drzwiami. Jego dźwięk rozbrzmiewał w całym domu swoim echem, ożywiał go na chwilę, lecz zaraz napełniał się z powrotem złowieszczą ciszą. Zadzwoniłem jeszcze raz i zrezygno­wawszy, udałem się na tyły domu.

Nie mogłem dostać się do willi przez okno na parterze, nie wybiwszy uprzednio którejś z szyb. Nie byłem wandalem, więc zrezygnowałem z próby włamania. Poświeciłem latarką do wnętrza saloniku.

- Jerzy! - krzyknąłem. - Jesteś tam?!

Powtórzyłem wołanie, lecz nikt mi nie odpowiedział. Ruszyłem z po­wrotem w kierunku bramy, a wtedy mój wzrok natrafił na strzeliste krzaki jałowca rosnące na trawniku i sprawiające wrażenie wyrastających z ziemi czarnych płomieni. Krzaki jak krzaki, lecz pewien szczegół z nimi związa­ny nie dawał mi spokoju. Poświeciłem latarką po jałowcach. Zaintereso­wało mnie miejsce między krzakami, tam, gdzie jeszcze nie tak dawno Jerzy usypał kopiec. Był to grób Saby. Jego psa.

Ktoś jednak zadał sobie trud jego zniszczenia. Kopczyk zniknął. Wy­parował! Zamaskowano to miejsce w ten sposób, że na rozkopaną i wyrównaną z poziomem trawnika ziemię nałożono solidny kawałek darni.

Nie było już żadnego grobu.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

PUSTY GRÓB SABY, CZYLI GORZKA PRAWDA • POD DO­MEM MECENASA ŚLIPECKIEGO • CO NAPRAWDĘ JEST GRANE? • BATURA MISTYFIKATOR • WSPOMINAM MOJE WPADKI • JESZCZE TROCHĘ O CELU OPERACJI „IKAR” • ZANIEPOKOJENI POLICJANCI Z MILANÓWKA • PORWA­NIE • ZNOWU W LESIE NADARZYŃSKIM • KOGO SPOTKA­ŁEM W RUDERZE?

Szpadel znalazłem w szopie za jałowcami, blisko wysokiej siatki gra­niczącej z lasem. Stała tam niska przybudówka z cegły, coś w rodzaju szopy na narzędzia. Wróciłem pod grób Saby - a właściwie do miejsca, w którym Batura usypał na moich oczach kopczyk - i zacząłem kopać, trzymając w zębach latarkę. Po dziesięciu minutach ostrze szpadla natra­fiło na coś twardego. Nie był to kamień ani drewno. Odgarnąłem trochę wilgotnej ziemi i światło latarki wyłowiło z ziemi wieko niedużej skrzynki. Mocniej zabiło mi serce, gdy ujrzałem psią trumną. Jednocześnie poczu­łem się jak barbarzyńca bezczeszczący grób. Musiałem jednak dokoń­czyć moją misję - wymagała tego nie tylko zwykła ciekawość.

Kiedy udało mi się odchylić wieko, zamiast psiego truchła żółty snop światła musnął puste dno skrzyni.

Moje zdziwienie było monstrualne. W ułamku sekundy oczami retrospekcji ujrzałem te wszystkie epizody związane z Jerzym na terenie tej posesji - ból po stracie Saby, świeżo usypany kopczyk między jałowca­mi, bourbon, wszystkie nasze kłótnie i późniejsze wydarzenia w okolicach Nadarzyna. Wreszcie przywołałem w pamięci moją ostatnią wizytę tutaj, kiedy to przyjęliśmy do naszego zespołu Malinę. Wszystko to było dęte. Gdzie bowiem podziało się truchło Saby? Dlaczego Batura przykrył roz­kopane miejsce świeżą darnią? W jakim celu odwiedzili posesję ludzie w ciemnym samochodzie?

Przypomniałem sobie Malinę ślicznie „sprzątającą” po sobie w mojej kawalerce. Czy przypadkiem tego samego nie zrobiono tutaj? Posesja wyglądała na opuszczoną. Batura zniknął. Ktoś przyjechał w nocy i wy­sprzątał cały teren. Dokładnie i metodycznie.

Siedziałem przed świeżo rozkopanym grobem i dumałem nad całą sprawą, wciąż nie mogąc ochłonąć. Byłem w szoku, z którego ocknąłem się po kilku minutach. Wtedy zacząłem z powrotem zasypywać grób; a kiedy skończyłem tę niewdzięczną robotę, przykryłem go kawałkiem darni, szpadel schowałem w szopie i skierowałem się wzdłuż ściany domu ku alejce wyjazdowej. W takich chwilach zapomina się o zmęczeniu, kon­tuzjach i strachu. Takie chwile służą uzmysłowieniu nam, jakimi byliśmy głupcami i jak łatwo daliśmy się wykołować sprytnym oszustom. O, naiw­ności moja! Łatwowierność nie jest cnotą - to poważny defekt ludzkiej psychiki; jest jak brzydka rysa na idealnie gładkiej tafli lodu, która w każ­dej chwili może pęknąć, wciągnąwszy nas pod niego. Zdaje się, że kilka­krotnie zostałem oszukany i poniżony. Co za ubaw miał reżyser tego wi­dowiska! Ile szklaneczek bourbona lub brandy pęknie na wspomnienie tej hecy? „Co za kompromitacja!” - myślałem zbliżając się do rogu wielkie­go domu. Już nie straszny mi się on wydał. Ja sam wydałem się sobie potwornie żałosny.

Przelazłem przez bramę i siadając za kierownicą wehikułu spróbowa­łem poskładać wszystko do kupy. Nie ulegało wątpliwości, że przegrałem w tej zaaranżowanej z aptekarską dokładnością sztuce. Odegrałem w niej rolę główną - błazna. Od samego początku dałem się manipulować. Wszystko, powtórzę to raz jeszcze z uporem maniaka - wszystko było w tym przedstawieniu lipne.

Jeszcze raz popatrzyłem na wielki dom za bramą, którego nie potrafi­ła wymazać noc ani moje wspomnienia. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i wrzuciłem wsteczny.

Milanówek nocą tchnął spokojem kurortu. Po schludnym fragmencie ulicy Warszawskiej zwanej Rynkiem łaziły gdzieniegdzie grupki młodzie­ży, lecz już za torami w północnej części miasteczka ludzi prawie wymio­tło. Na wąskich i kameralnych uliczkach ozdobionych pięknymi drzewa­mi przechadzał się chwilami delikatny, lipcowy wietrzyk. Mieszkańcy tej bogatej okolicy siedzieli w swoich przedwojennych i nowych willach lub biesiadowali w pięknych ogrodach obszernych posesji, odgrodzeni wyso­kimi płotami i żywopłotami przed wścibskim okiem przechodniów - ta­kich chociażby jak ja. Ulicę, na której mieszkał mecenas Ślipecki, odnala­złem w miarę szybko. Znaleźć ją można za Muzeum Jana Szczepkowskiego - rzeźbiarza tworzącego w Milanówku. Parę przecznic dalej na północ od ulicy Spacerowej, za pomnikiem żołnierzy AK z „magazynu broni”, którzy zginęli w sierpniu 1944 roku, znalazłem kilka skromniej­szych posesji, za którymi wznosiła się dość ładna willa w stylu historyzmu, nawiązującego do renesansu polskiego. Obserwowałem ją, ustawiwszy się na wylocie alejki. Słabo oświetlona wydawała się oazą spokoju. W po­bliżu było pusto jak makiem zasiał, lecz musiałem uważać na ewentual­nych obserwatorów. Jednakże w powietrzu - wbrew wszystkiemu co się do tej pory wydarzyło - unosił się niezmącony żadnym diabelskim knowaniem idylliczny fluid.

Zostawiłem samochód na sąsiedniej uliczce i przeszedłem się pod samą bramę. Za wysokim parkanem widziałem fragment czerwonego dachu i frontowej elewacji w kolorze śniegu. Oczami wyobraźni podziwiałem piękne stare obrazy polskich mistrzów w stylowych ramach wiszące na ścianach salonów, cenne rzeźby i unikatowe starodruki oprawione w skó­rę tkwiące w gablotach z antykwariatu. Czy takie wnętrze kryły mury willi należącej do mecenasa Ślipeckiego?

Wróciłem do wehikułu i czekałem nie wiadomo na co. W pewnym momencie przemogłem się - podszedłem pod bramę i nacisnąłem guzik domofonu. Zabrzęczał przyjemnie dzwonek i po chwili odezwał się mięk­ki głos należący do mężczyzny w sile wieku, zdradzający lekki niepokój.

- Czy pan Ślipecki? - zapytałem.

- O co chodzi?

Tak więc mecenas był cały i zdrów. Przez chwilę zastanawiałem się nad sensem poinformowania go o planowanym włamaniu do jego willi, lecz zaraz wycofałem się z tego pomysłu. Nie wiedziałem, jaką rolę od­grywał ten człowiek w handlu dziełami sztuki. Czy nie był przypadkiem powiązany ze środowiskiem mafijnym? Wycofałem się.

- Słyszałem, że ma pan pokoje do wynajęcia - rzuciłem na odczepnego.

- Co takiego? Kim pan jest?

- Przyjezdny. Szukam noclegu.

- Idź pan do hotelu! - warknął.

Rozłączył się. Czym prędzej uciekłem spod bramy, żeby nie spotkać zaniepokojonego gospodarza, gdyby na przykład zechciał obejrzeć zakłó­cającego spokój intruza. Konfrontacja nie była mile widziana, lecz w pew­nym sensie uspokoiłem się. Udało mi się ustalić, że mecenas Ślipecki miał się dobrze. W lepszym nastroju ruszyłem z powrotem do czekającego na mnie za rogiem alejki wehikułu. Oczywiście daleki byłem od euforii, gdyż wciąż nie mogłem dojść do siebie po wizycie w Otrębusach.

Na wszelki wypadek odjechałem dalej i zatrzymałem się na poboczu między drzewami. Miałem stamtąd niezły punkt obserwacyjny na wylot alejki. Postanowiłem zostać tutaj większą część nocy i zaczekać na wła­mywaczy. Założyłem bowiem, że stanie się to właśnie dzisiaj. „A nawet jeśli nikt się nie zjawi - pomyślałem - wrócę tu jutro”.

Siedziałem za kierownicą bez kawy, głodny i potwornie śpiący. Jedy­ne co nie pozwalało mi zamknąć oczu, to niezbyt miłe myśli związane z wydarzeniami, które ostatecznie zaprowadziły mnie do tego miejsca w Milanówku. Miałem dużo czasu, żeby wszystko poskładać do kupy. Już po godzinie intensywnej terapii szokowej, jaką była dla mnie dokładna analiza operacji „Ikar”, miałem jako taki obraz całości.

Zacznijmy od tego, że dałem się manewrować od samego początku, od chwili, w której Batura przyszedł do naszego departamentu z propo­zycją współpracy. Normalnie nikt by mu nie uwierzył i takaż była moja pierwsza reakcja na jego wizytę, lecz Jerzy wiedział, jak nas podejść. Znał on naszą mentalność, słabość do demaskowania złodziei dzieł sztuki. Do­brze to rozegrał. Dziwne tylko, że pan Tomasz tak szybko uwierzył w jego szczerość. Jednego nie wiedziałem na pewno - czy Ikar „wynajął” Baturę na tych samych prawach co i mnie, czy od samego początku ściśle ze sobą współpracowali. Tego nie wiedziałem. Jakoś trudno było wyobra­zić sobie Saint-Germaina wchodzącego w spółkę złodziejską, albowiem z akt Interpolu, które wielokrotnie przeglądałem, wynikało, że ów złodziej nigdy nie proponował usług zawodowym włamywaczom. Jego działal­ność opierała się wyłącznie na pracy ściśle wyselekcjonowanej ekipy za­ufanych ludzi. Jeśli dobierał kogoś do składu, byli to fachowcy z innych dziedzin: brał na przykład wyrzuconych aktorów, cyrkowców lub kierow­ców rajdowych oraz pilotów na emeryturze. Nigdy nie wchodził w układy partnerskie z innymi włamywaczami. Dlatego nie wierzyłem w jego współpracę z Batura.

A zatem Jerzy mógł zostać wrobiony na tej samej zasadzie, na jakiej hrabia zwykł wybierać ludzi do „współpracy” - drogą szantażu. Wybie­rał fachowców z danej dziedziny, uczciwych i nieskorumpowanych, lecz zawsze znajdował na nich jakiegoś „haka” bądź stawiał ich w dwuznacz­nej sytuacji. Na przykład proponował wykonanie zlecenia za uratowanie ukradzionego wcześniej dzieła, zazwyczaj o mniejszej wartości od obiektu aktualnego, rzeczywistego „polowania”. Ta metoda „pracy” Saint-Germaina była aż nadto widoczna podczas ostatnich dni, kiedy to zostałem postawiony w sytuacji beznadziejnej - w zamian za uratowanie figury „Ceres” miałem pomóc Baturze włamać się do willi jakiegoś mafiosa.

Batura twierdził, że przychodząc do nas miał szczerą chęć dorwania Ikara (jak się wkrótce okazało, człowieka hrabiego). Z pewnością tego pragnął, lecz jego nadrzędnym celem mogło być przechytrzenie cudzo­ziemca i zdobycie Biblii.

Do czego byłem mu potrzebny? - zapytacie. To właśnie stanowiło dla mnie największą zagadkę. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to zasadni­cze pytanie. W pewnym sensie byłem przeszkodą w realizacji jego planu przechytrzenia Ikara. A jednak Jerzy z całą premedytacją postanowił włą­czyć mnie do swojego planu.

Jeśli jednak prawdą było to, że Saint-Germain od samego początku ściśle współpracował z Baturą, kilka spraw dałoby się całkiem łatwo wyjaśnić. Otóż, byłem częścią ich planu, ważnym ogniwem i mogłem się domyślać, że miało to związek z informacjami w ministerialnej bazie da­nych. O jakie informacje im chodziło? To proste - te dotyczące osoby mecenasa Ślipeckiego! Ażeby wycisnąć ze mnie te dane, postanowili za­aranżować przedstawienie niczym wytrawny reżyser kochający zaskaki­wać nie tylko publikę, ale i aktorów widowiska.

Zostawmy na razie Saint-Germaina w spokoju. Kiedy cofniemy się w czasie do początków tej historii, zauważymy kilka interesujących fak­tów świadczących o tym, że Jerzy już od samego początku miał nieczy­ste zamiary. Pomińmy jego relacje z Ikarem, skupmy się raczej na moich z nim kontaktach. Od początku Jerzy karmił mnie kłamstwem. Mistyfikator posunął się nawet do tego, że zaaranżował śmierć swojej ukochanej suki, Saby. On pewnie wcale nie miał psa. O tym, że mnie nabrał, przekonałem się dopiero po rozkopaniu grobu w ogrodzie willi. Zbyt późno. Jerzy ulotnił się z Otrębusów. Zarówno grób, jak i dom oka­zały się puste. Melodramatyczna inscenizacja z „pogrzebem” psa w ogro­dzie, pięknie udawany żal miały wzbudzić we mnie poczucie winy i wyro­bić przekonanie o bezlitosnym charakterze Ikara. Miałem się go bać. Wszystko po to, abym „współpracował” z szantażystą i nie próbował na­wiązać kontaktu z policją.

To dlatego pojawienie się na scenie wydarzeń Kamili tak bardzo za­niepokoiło przeciwnika. Inna sprawa, że została ona momentalnie namie­rzona przez ludzi Ikara (najpierw w centrum Warszawy pod „Marriottem”, a następnie w pobliżu pierwszej rudery), a gdy zjawiła się za mną w lesie pod Nadarzynem - porwano ją. Tak bardzo zależało przeciwni­kowi na powodzeniu operacji „Ikar”, że zdecydował się porwać także samego pana Tomasza. Inscenizacja w lesie z Maliną - kolejna skutecz­na sztuczka - zapewniła przeciwnikowi w tej podstępnej grze element podwójnego zabezpieczenia. Batura dalej odgrywał swoją rolę (na zmia­nę przerażonego i pałającego zemstą), Malina zaś - na zasadzie kontry - udawała przed nim strach, zdobywając we mnie sprzymierzeńca. Nie ma co - udała jej się ta sztuka.

Podejrzewałem Baturę o nieuczciwość, obdarzając dziewczynę za­ufaniem. Jerzy dostał się do bazy danych ze zdalnego komputera, a potem szybko zaaranżowano historię z głową „Ceres”. Prawdopodobnie wy­straszyłem ich oświadczeniem o ewentualności powiadomienia policji, no i pewnie mieli już potrzebne do operacji „Ikar” dane z komputerowej bazy. Wkrótce na parkingu przed moim blokiem uświadomiłem sobie, że Malina wie o rzeczach, których wiedzieć nie powinna. Jakimś cudem znała na­zwisko mecenasa z Milanówka! To był czysty dowód jej współpracy z Je­rzym. Oświeciło mnie za późno.

Jedynym poważnym zgrzytem w ich misternie splecionej intrydze było przypadkowe pojawienie się na scenie kolejnych niepożądanych aktorów - mowa o Kolekcjonerze i jego ludziach. Jak na ironię losu Jerzy był na ich czarnej liście za matactwa dokonane w przeszłości, a dotyczące sprzedaży obrazów. Przypadek, jaki zdarza się raz na milion. Porwali mnie i Jerzego, osadzili w ruderze w środku lasu, aż w końcu przyszedł nam na ratunek sam Ikar. Znał miejsce mojego pobytu dzięki nadajnikowi GPS zamontowanemu w wehikule. Gdyby wówczas ochroniarze Kolek­cjonera nie kazali mi jechać w bagażniku wehikułu, Ikar nie odnalazłby nas
w tamtym lesie, a wszystko skończyłoby się naszym uwolnieniem przez policję. Oto bowiem w lesie zjawiła się nieoczekiwanie Kamila. Następ­nie wszyscy oni - a więc pracowniczka naszego departamentu, Kolek­cjoner i jego ochroniarze w fordzie scorpio - zostali wywiezieni w nie­znane miejsce. Pewnie trzymano ich w kolejnej ruderze w charakterze więźniów.

Pominąwszy wszystkie inne mniej lub bardziej istotne epizody od­grywane przez Ikara i Baturę, zdałem sobie sprawę, że nadrzędnym celem operacji „Ikar” była prawdopodobnie osoba mecenasa Ślipeckiego. Nie miałem pojęcia, czy chodziło o cenną Biblię, jaką posiadał ten człowiek, czy o to, że był on jedynie „furtką” do kogoś o wiele bardziej wpływowego.

Zdaje się, że miałem właśnie okazję się o tym przekonać. Siedziałem zatem cierpliwie za kółkiem wehikułu na jednej z ulic Milanówka w ciepłą lipcową noc. Czekałem. Włamanie miało się odbyć w najbliższym czasie, choć mógł to być kolejny blef przeciwnika. Jaki cel miałby Ikar, informu­jąc mnie o dacie włamania?

Na wszelki wypadek wolałem przyjrzeć się tej willi. Tylko że nikt się nie zjawiał. A czas płynął przeraźliwie leniwym rytmem.

Gdzieś przed północą złapał mnie atak senności, który z trudem od­parłem, policzkując się kilkakrotnie. Zażyłem też kolejną porcję glucardiamidu. Gdy poczułem się o niebo lepiej, jakiś cień przysłonił mi widok z lewej strony. Człowiek. Za szybą wyrósł zwalisty osobnik. Drgnąłem i automatycznie zrobiłem ruch ręki w stronę kluczyków tkwiących w sta­cyjce, gotowy do natychmiastowego odjazdu w wypadku zagrożenia.

Uspokoiłem się. Za szybą stał odziany w mundur policjant.

Zasalutował grzecznie, a następnie dał mi ręką znak, żebym opuścił szybę. Nie widziałem dobrze jego twarzy, na pewno miał wąsy i wzbudzał zaufanie. Odwróciłem się do tyłu i zauważyłem stojący trzydzieści me­trów za mną niebieski polonez. „Co za niedopatrzenie z mojej strony” - zganiłem się w myślach. Byłem stanowczo zbyt zmęczony i nie usłysza­łem przyjazdu policyjnego poloneza. „Jak to dobrze, że to policja, a nie włamywacze” - pomyślałem z ulgą. „A chciałeś chronić mecenasa przed włamywaczami, detektywie”.

- Dobry wieczór - zasalutował policjant, gdy opuściłem szybę. - Policja. Poproszę pańskie dokumenty.

- Co się stało?

- Pan Ślipecki zawiadomił nas, że obcy kręci się w pobliżu jego domu - mówił nieco bełkotliwym głosem. - Ktoś szuka noclegu. Na oko widać, że to nie motel. Wolimy sprawdzić, co jest grane... zdaje się, że pański samochód stoi tutaj od pewnego czasu.

- Rozumiem. Obserwujecie mnie?

- Za to nam płaci podatnik.

Uspokojony wyciągałem z kieszeni dokumenty, gdy ręka policjanta wystrzeliła w moją stronę. Ujrzałem pojemnik z gazem i twarz osobnika w mundurze. Za późno rozpoznałem w tym wąsaczu Gumę - kierowcę Kolekcjonera z Milanówka! Człowieka, którego wyłączyłem ze spisku przygotowanego przez Ikara. Za szybą stał fałszywy policjant! Sztuczne wąsy, daszek policyjnej czapki nasuniętej głęboko na oczy i zmieniony głos napastnika okazały się skutecznym kamuflażem.

W ostatniej chwili złapałem go za przegub ręki i przycisnąłem z całej siły do drzwi. Usłyszałem jęk Gumy. Wykonałem ten manewr za późno i drań zdążył nacisnąć dozownik. Syk gazu poprzedził na ułamek sekundy eksplozję błękitnego obłoczku. Zacząłem się dusić, a wraz ze mną kasłał porażony paraliżującą chmurą gazu Guma. Stał zbyt blisko mnie, tym bar­dziej że skutecznie go przygwoździłem do drzwi. Niestety, zaraz go puści­łem. Zjawił się jego kompan i odciągnął go od wehikułu. Karaluch rozpylił gaz prosto w moją twarz i w ten sposób zostałem unieszkodliwiony po raz drugi.

Tym razem nie wrzucono mnie do bagażnika, nawet nie skorzystano z wehikułu. Znalazłem się wewnątrz forda scorpio, którym nadjechał za­raz Karaluch. Poloneza zostawiono na ulicy, tak jak stał. Domyśliłem się, że był kradziony.

Zakuto mnie w kajdanki i na usta założono szeroki plaster. Ruszyli­śmy w trójkę. Dusiłem się jeszcze przez dobre dwadzieścia minut i nawet nie kontrolowałem drogi naszej nocnej wycieczki. Kiedy w płucach mi się trochę polepszyło, oczy wciąż miałem zalane łzami i ledwo widziałem. Nie mogłem mówić. Skoncentrowałem się zatem na myśleniu i trzeba dodać, że nie wychodziło mi to najlepiej.

Moje założenie niewinności Kolekcjonera było piramidalną pomyłką. Myliłem się i w tym elemencie gry! Kolekcjoner wraz z dwoma „ochro­niarzami” byli kolejnymi aktorami z utalentowanego zespołu reżysera tej gry. Mistyfikacja sięgnęła zenitu!

„Jak ich ściągnąłem do Milanówka?” - myślałem. Pewnie obser­wowali willę mecenasa tak samo jak ja? Może sam Ślipecki dał im znać, że węszę pod jego willą i dlatego wkroczyli do akcji? Tego wówczas nie wiedziałem.

Ford zjechał z głównej drogi - poznałem znaną mi szosę na Katowice. Skręt w prawo prowadził wąskim asfaltem wzdłuż gospodarstw po jednej stronie i rozległego pola po drugiej. Jechaliśmy prosto na maja­czącą na horyzoncie ciemną ścianę lasu. Pozbawili mnie szans ucieczki, ponieważ skute kajdankami ręce miałem założone na plecy, a zatem po­został mi bierny udział w tej przejażdżce. Zdaje się, że jechaliśmy do lasu, w to samo miejsce, do którego pilotował nas z samego rana Ikar.

Wkrótce droga prowadziła przez nieprzenikniony dla światła księżyca las. Nie myliłem się, reflektory samochodu oświetliły ruderę z podjazdem porośniętym chwastami. W nozdrza uderzył mnie znajomy zapach igliwia, żywicy i mokrej ściółki. W tym oto starym domu spędziliśmy z Jerzym trochę czasu dzisiejszego przedpołudnia, gdzieś tutaj zostawiłem w zaro­ślach nadajnik GPS, wreszcie tutaj uwolniła nas Malina - jeszcze jedna aktorka z pocztu baturowych „gwiazdek”. Bo on sam był w tym zacnym gronie prawdziwym gwiazdorem. Jak przekonywająco udawał towarzy­sza niedoli, te wszystkie jego grymasy niezadowolenia z porwania i prze­trzymywania, łzy po stracie psa - przejdą do lamusa największych oszustw. Marnował się wielki teatralny talent. Ten zdolny złodziej był tak zdeterminowany autentycznością swego przedstawienia, że kazał sobie podać z wielkim opóźnieniem poranną kawę; wszystko po to, żeby misty­fikacja była bardziej wiarygodna. Oczywiście, kawę podano z jego ulu­bioną śmietanką. Już wtedy mogłem na podstawie tego drobnego, nic nie znaczącego detalu, zorientować się, że coś tu nie gra. Jaki porywacz do­starczyłby więźniom kawę ze śmietanką? Jeśli już prawdziwy porywacz dałby nam coś do picia, byłaby to zwykła woda.

Tak więc, to tutaj, w lesie niedaleko Nadarzyna, bandyci zorganizo­wali sobie kryjówkę. Miejsce było idealne do tego celu - nikt w te strony się nie zapuszczał. Zewsząd otaczał nas szczelnie las, a oglądał nas tylko z góry samotny księżyc.

Wyciągnęli mnie brutalnie z forda i rzucili na ziemię. Jęknąłem przez zaklejone usta. Potem zaciągnięto mnie na skrzypiący taras, a z niego do dawnej kuchni. Światło latarki smagnęło moją twarz, potem siedzących pod ścianą ludzi. Jakież było moje zdziwienie, gdy wewnątrz znanego mi pomieszczenia ujrzałem skrępowanych i zakneblowanych Kamilę i jakie­goś szczupłego mężczyznę po pięćdziesiątce. W pierwszej chwili pomy­ślałem, że to pan Tomasz, lecz to nie był on. „Kim jest ten człowiek?” - zastanawiałem się. I nic nie przychodziło mi do głowy.

Rzucili mnie na podłogę, z którą zdążyłem się już dużo wcześniej „zbra­tać” i wyszli, zamykając starannie drzwi. Słyszałem ich kroki, prowadzo­ny szeptem dialog, a następnie trzasnęły drzwiczki forda. Samochód odje­chał po pięciu minutach, a warkot silnika słabł z każdą sekundą, aż wresz­cie wchłonął go na dobre drzemiący las.

Zaklejone usta uniemożliwiały nam dialog. Postękiwaliśmy co pewien czas, dodając sobie tym samym otuchy w tym ciemnym i cuchnącym pomieszczeniu; później zbiliśmy się w kupkę. Było raźniej. Tak doczekali­śmy świtu, który wyśpiewały nam radośnie ptaki. Pierwszy promień wpadł do starej kuchni przez szczelinę w deskach, którymi zabito okno. I choć w dalszym ciągu było ciemno, to od biedy widziałem zmęczoną Kamilę i drzemiącego obok niej mężczyznę. Był to szczupły osobnik, ubrany w ko­szulę flanelową i sztruksy, na nosie zaś miał okulary lecznicze w rogo­wych oprawkach. W pewnym sensie mógł w naszym gronie uchodzić za dyrektora Departamentu Ochrony Zabytków - legendarnego Pana Samochodzika. Skąd wziął się ten jegomość podobny do mojego szefa? Z jakiego powodu uwięzili go razem z nami? I gdzie, do diabła, podziewał się prawdziwy pan Tomasz?

Zacząłem się wiercić. Kamila - którą pozbawiono okularów leczni­czych - dawała mi oczami jakieś znaki. Dopiero gdy do wnętrza cuch­nącego pomieszczenia wpadło więcej światła, dostrzegłem, że chodzi jej o kawałek wystającego ze ściany gwoździa. „Ma dobry wzrok” - zasta­nawiałem się. „A jest bez okularów”.

Gwóźdź tkwił na kilka cali w balu i był dobrym narzędziem do zerwa­nia z ust plastra. Przysunąłem twarz bliżej gwoździa i zacząłem ostrożnie zdzierać plastyk. Nie szło za dobrze, nawet się skaleczyłem w policzek, lecz za którymś razem przebiłem plastykową warstwę. Potem już sukce­sywnie pozbywałem się plastra z moich ust. Udało się po dziesięciu minu­tach niezłej gimnastyki szyją.

- Uff- westchnąłem z ulgą. - Witajcie.

Człowiek w okularach przebudził się i nieco zdziwionymi oczami pa­trzył na mnie. Na szczęście szybko wziął się w garść. Zdecydowanym ruchem głowy zaprosiłem ich na moje miejsce, do gwoździa. Odsunąłem się - jako pierwszej zrobiłem miejsce Kamili.

- Pana Tomasza tu nie było? - zapytałem ją, gdy próbowała ode­rwać plaster.

Przecząco kiwnęła głową, natomiast mężczyzna nawet nie zareago­wał na moje pytanie. Kamila nie zdążyła jednak pozbyć się plastra, oto bowiem zawarczał w oddali silnik samochodu.

Nasi prześladowcy wracali skoro świt.


ROZDZIAŁ DWUNASTY

KTO JEST SZEFEM GANGSTERÓW? • KARTKA Z ODCIŚNIĘ­TYM KODEM • BAZA DANYCH • MÓJ FORTEL W DOMU BATURY • NIE ROZPOZNAJĘ PANA SAMOCHODZIKA • PO­MYŁKA • PAN TOMASZ POSTRACHEM GANGSTERÓW • SZANTAŻ, CZYLI JAK OCALIĆ „CERES”? • UWOLNIENI • POŚCIG ZA JAGUAREM • SZALEŃCZA JAZDA TRASĄ KA­TOWICKĄ • W MSZCZONOWIE • PANI KOMISARZ W AK­CJI • NIE BYŁO ŻADNEGO HRABIEGO!

Weszli do kuchni, przynosząc ze sobą więcej światła, które wpadło z sieni przez uchylone drzwi. Karaluch z Gumą stanęli nad nami niczym oprawcy. Już bez fałszywych mundurów policyjnych. Pierwszy zaśmiał się szyderczym altem Guma. Czy byli to ludzie owego niskiego mężczy­zny w garniturku, którego wziąłem za bogatego gościa z Milanówka, do­morosłego kolekcjonera obrazów, który pragnął zemsty na nieuczciwym Baturze? Bzdura! Oni wszyscy należeli do jednej i tej samej bandy! Co za sprytnie obmyślana intryga! Zrozumcie, blef z kradzionymi szkicami Ko­lekcjonera był tak oczywisty i niespodziewany, że nie mogłem podejrze­wać Jerzego o mistyfikację. Batura pozostawał poza wszelkimi podejrze­niami. I o to im właśnie chodziło, abym nabrał przekonania, że Jerzy jedzie na tym samym wózku co ja, że stał się ofiarą Kolekcjonera, osobnika, który przypadkowo rozpoznał go w Milanówku! I znowu zapytam - o co tak naprawdę toczyła się ta cała gra? Na cóż te wszystkie przygotowa­nia?

Guma - ten z wyglądu bardziej inteligentny - śmiał się, patrząc na mnie z wyższością.

- Brawo, panie Daniec - odezwał się. - Jeszcze chwila spóźnie­nia i uwolniłby się pan z tej chaty. Jest pan niegrzeczny.

- Przyłożyć mu? - zapytał z nadzieją Karaluch.

- Zostaw. Musi być na chodzie. Polecenie szefa.

Popatrzyłem na nich badawczo.

- Chodzi wam o Baturę? Czy on jest waszym szefem? Czy raczej ten niski człowieczek podający się za Kolekcjonera? A może chodzi wam o cudzoziemca w seledynowym garniturze? Zaraz, zaraz... czy waszym szefem nie jest przypadkiem mecenas Ślipecki? Czy to nie on was zawia­domił, że u wylotu ulicy stoi podejrzany samochód? Nie on przypadkiem kazał mnie porwać?

Guma zbliżył się do mnie na metr. Uklęknął.

- Powiemy ci - mruknął bez cienia rozbawienia na twarzy. - Obiecuję, że ci powiemy, ale ty też musisz dla nas coś zrobić.

- Co takiego, przyjacielu?

Patrząc na mnie badawczo, wyjął z kieszeni marynarki kartkę papie­ru. Rozpoznałem ją. To była kartka wyrwana z notatnika Batury - złożo­na na pół. Jak pamiętacie, w pokoju jego willi zanotowałem kod dostępu do ministerialnej bazy danych. Opuszczając pokój, zapisałem dziesięć cyfr w notesie, kartkę wyrwałem i zabrałem ze sobą. Potem ją wyrzuciłem. Kierowca trzymał w ręku spodnią kartkę z notesu, na której odbił się zapisany przeze mnie kod.

Kiwnąłem głową, że przypominam sobie coś takiego.

Zerknąłem przelotnie na twarze Kamili i człowieka w okularach. Nie kryli zdziwienia naszym dialogiem, oni nawet nie zdawali sobie sprawy, o czym rozmawiamy. A ja, w przeciwieństwie do nich, powoli zaczynałem rozumieć, o co toczyła się gra. Wreszcie to zrozumiałem. Zaangażowanie do realizacji tego planu tylu ludzi i środków, oznaczało, że gra była warta świeczki. Tutaj chodziło o coś bardzo poważnego. Mniemałem, że wszystko czym karmiono nas od początku, było jedynie wielkim blefem - potajem­ne spotkanie z cudzoziemcem w Brwinowie, późniejsze epizody na Dwor­cu Centralnym oraz w podziemiach „Marriotta”, wywołanie we mnie po­czucia winy, pomysłowość, brawura i perfekcyjna organizacja (na przy­kład: list od Saint-Germaina nie zawierał znaków diakrytycznych!). To wszystko miało odwrócić moją uwagę od prawdziwego celu operacji. Czy przeciwnikowi chodziło o cenną Biblię?

Gdyby Saint-Germain chciał komuś ukraść Biblię, zrobiłby to bez ni­czyjej pomocy.

Popełniono też kilka błędów, których w porę nie spostrzegłem, bo­wiem tempo wydarzeń było szaleńcze. Ale po kolei. Wydawało się, że Batura za szybko wybiegł z kafejki internetowej po przesłaniu przez hra­biego mojego zdjęcia z Kamilą. Trochę to było przerysowane. Już sam fakt przyjścia Jerzego do naszego departamentu był mocno przesadzony, lecz to można było jeszcze łyknąć. Gorzej z oświadczeniem Jerzego pod­czas wizyty Kolekcjonera w ruderze, że nie pamięta komu sprzedał szki­ce Malczewskiego i Rodakowskiego. To przecież nie w stylu Batury! I cze­mu właściwie Kolekcjoner kazał porwać mnie na Ursynowie, skoro pragnął zemsty na Jerzym za sprzedaż kradzionych szkiców? To były mankamenty, drobne uchybienia. Tak jak jego oświadczenie złożone poli­cjantom w podziemiach Dworca Centralnego, że jestem pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków. Byliśmy wówczas osaczeni przez Ikara i takie „zeznanie” było wielką nieostrożnością. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że Jerzy wcale nie obawiał się Ikara ani Saint-Germaina, więc to oświadczenie wyrwało mu się bezwiednie.

Celem operacji było zdobycie kodu dostępu do tajnej bazy danych. Zresztą Batura z Maliną tak umiejętnie naprowadzili mnie na trop me­cenasa z Milanówka, że przeszukanie bazy danych wziąłem za wła­sny, spontaniczny pomysł. Nie było żadnego kolekcjonera pracujące­go dla mafii, który posiadał cenną Biblię. To było kłamstwo! Jakże subtelne, dodajmy. Pełniło rolę wytrycha - klucza do bardziej cenne­go skarbca!

Pierwszym sukcesem przeciwnika było wywołanie w mojej świado­mości przeświadczenia o nieuchronności mojego udziału we włama­niu. Cóż z tego, że miała to być willa mafiosa? Dla mnie jednak kradzież była zawsze kradzieżą, nawet jeśli planowano okraść złodzieja. Argument ten należał to tych łagodzących ból sumienia. Nie zaniedbano innych środ­ków perswazji, aby wciągnąć mnie do gry. Z tej okazji Batura nawet zapłakał na pogrzebie psa. Przecież on nigdy nie płakał - nawet jak zasypywano grób jego ojca, Waldemara.

Odkrycie prawdy tak mnie zdumiało, że nie potrafiłem wypowiedzieć ani jednego słowa. Poczułem w gardle suchość.

- Zaniemówiłeś? - zniecierpliwił się Guma. - Nie słyszałeś, o co pytam?! Mów, dlaczego te cyferki nie działają?

- Wiecie co? Może je po prostu źle zapisałem - wyksztusiłem to z siebie, nie dodając, że po opuszczeniu pokoju komputerowego Batury zaraz do niego wróciłem i z premedytacją zapisałem w notesie fałszywy kod dostępu, wiecie, tak na wszelki wypadek. Nie wiedziałem wszakże, że dziesięciocyfrowy kod stanowił cel operacji „Ikar”, ale czasami stoso­wałem różne rutynowe triki. A zatem Batura nie mógł wykorzystać w prak­tyce kodu, gdyż był on ciągiem zmyślonych przeze mnie cyfr. - Tak jest, przyjaciele! Musiałem źle zapisać. Nie ma innego wyjaśnienia.

- Kpisz sobie z nas?

- Przyłożyć? - zapytał z nadzieją Karaluch.

- Cicho - syknął nań klęczący przede mną Guma i zwrócił się do mnie z wyraźną niechęcią. - Chcecie tu tak siedzieć? Będziemy was trzymać do skutku, aż podasz nam prawdziwy kod. Chcesz, żeby twój szef dostał zapalenia korzonków?

Guma zerknął na starszego człowieka, Karaluch zaś zarechotał, jak­by usłyszał dobry kawał.

- O damie nawet nie wspomnę - śmiał się ten drugi. - Jesteśmy dżentelmeny.

Ta ostatnia uwaga jeszcze bardziej rozśmieszyła Karalucha, tym bar­dziej że wyszła z jego ust. Guma go uciszył. Mówił coś jeszcze, groził i nawet raz przystawił pięść do mojego nosa, lecz ja uparcie milczałem. Patrzyłem to na niego, to na człowieka w okularach, i tylko skute kajdan­kami ręce uniemożliwiały mi przetarcie ze zdziwienia oczu.

Zapomniałem na chwilę o celu operacji „Ikar”.

- Coś ty powiedział? - wycharczałem. - Że kto tu siedzi z na­mi?

Teraz ja zerknąłem na człowieka w okularach.

- Twój szef- warknął. - Niejaki Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem.

- To nie jest mój szef- zaśmiałem się kwaśno.

Człowiek w okularach popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem. Kto to był, do diabła? Guma nagle stał się czujny niczym dziki zwierz. Jego twarz spowiła maska gniewu. Żarty się skończyły.

Zgoda, to by pasowało do szefa. Ten czarno-biały telewizor, oczywi­ście! Pan Tomasz nigdy nie kupił sobie kolorowego odbiornika. On nie oglądał nawet telewizji. Nie interesowały go talk-showy, teleturnieje, wiadomości ani nawet filmy, gdyż sam przeżywał przygody po stokroć bar­dziej emocjonujące od najlepszego filmu sensacyjnego. Jednak ten zakne­blowany jegomość w rogu kuchni, którego sylwetka i okulary upodabniały trochę do Pana Samochodzika, nie był nim. O tym wiedziałem nie tylko ja, ale także Kamila, tylko że dziewczyna miała plaster na ustach i nie mogła tego wyartykułować.

Guma wstał gwałtownie i podszedł do mężczyzny w okularach. Jed­nym ruchem ręki zerwał plaster z jego ust.

Karaluch go dopadł. Złapał za fraki i próbował potrząsnąć.

Guma oglądał go, mrużąc komicznie oczy. Karaluch nerwowo się zaśmiał.

Domyślacie się już, że podrzucone pod bramę posiadłości Batury zdję­cie przedstawiało właśnie tego chudego jegomościa w okularach, na zdję­ciu występującego dodatkowo z kapturem na głowie. Sylwetką przypo­minał on Tomasza, więc Jerzy nie zauważył pomyłki. Tak jak i zresztą ja! Ba, ten człowiek miał na sobie to samo ubranie, jakie zwykle nosił szef. Tylko że to nie był jego brat.

Brat pana Tomasza mieszkał w Łodzi, nie nosił okularów, był tęższy i lekko łysiejący. Jakim cudem ten nieznany mi mężczyzna znalazł się w mieszkaniu szefa, założył jego ubranie i okulary, i jeszcze, jakby tego było mało, podawał się za jego brata?

Porywacze stracili panowanie nad sobą. Oświadczenie porwanego okularnika podłamało ich. Wyszli z pomieszczenia odbyć naradę. Jeden z nich dzwonił do szefa, który miał zjawić się w ruderze jak najszybciej. „Kim jest wasz szef?” - zastanawiałem się. „Czy to Batura?”

Zerknąłem na mężczyznę w okularach.

- Kim pan w ogóle jest? - zapytałem go. - Tak się składa, że znam brata mojego przełożonego. Pan nim nie jest.

- Zgadza się - uśmiechnął się. - Jestem policjantem. Sierżant Janusz Gozdawa do usług. Kazano mi zająć miejsce pana Tomasza N.N. w kawalerce na Starym Mieście. Spodziewano się porwania.

Kamila kiwała głową, parskała, ale nie miałem pojęcia, o co jej cho­dzi. Plaster uniemożliwiał jej przekazanie mi jakiejś ważnej kwestii, aż znowu się przeraziłem, że w ten sposób daje mi do zrozumienia, że siedzą­cy po jej lewej ręce mężczyzna nie jest policjantem. Czyżby festiwal mistyfikacji i trwał dalej ?

- Pan Tomasz oddał panu swoje ubranie i okulary? - zapytałem okularnika z podejrzliwością.

- Ubranie kupiono naprędce w domu towarowym, okulary są moje - odpowiedział. - Wzięli mnie do tej akcji, bo jestem podobny do pań­skiego szefa. Nawet noszę podobne okulary.

- Ale gdzie jest Pan Samochodzik?!

Nie zdążył mi odpowiedzieć. Do kuchni weszli porywacze - Kara­luch i Guma.

- Ty! - wskazali ręką na policjanta udającego pana Tomasza. - To mówisz, że nie wiesz, gdzie jest twój brat, Tomasz N.N.?

- Nie wiem. Był tajemniczy. Jak to on.

- Niedobrze - pokiwał głową Guma. - Szef mówił, że ten zgred w okularach to niezwykle groźny typ. Wsadził do więzienia wielu sprycia­rzy.

- Ten twój szef ma rację - dodałem. - Na waszym miejscu uwol­niłbym nas teraz i uciekał, gdzie pieprz rośnie. Jak najszybciej! Najlepiej za granicę.

- Ty, słyszałeś? - trącił kompana w łokieć Karaluch. - Jakiegoś zgreda mamy się bać? Śmiechu warte.

Zawarczał silnik markowego samochodu i nasi prześladowcy natych­miast wyszli na zewnątrz. Dziwne, BMW tak nie pracowało. Czyżby to nie Batura się tutaj zjawił? Tak jest! Ku naszemu zaskoczeniu po kilku minutach weszli do kuchni gangsterzy. Guma z Karaluchem wnieśli do środka oszpeconą „Ceres” (na szczęście, z głową!), a po nich wślizgnął się do pomieszczenia... Ikar!

Zdumienie moje było tak wielkie, że rozdziawiłem gębę jakbym chciał pożreć całego hamburgera. No tak, silnik jaguara pracuje subtelniej niż BMW - zdążyłem zauważyć. Proszę - Ikar zjawił się zamiast Batury.

A może przejął kontrolę nad całym biznesem? Przede wszystkim był w swoim seledynowym garniturku. Nie krył zdenerwowania. Zignorował zdziwienie nas wszystkich i podszedł do mnie z miną wyrażającą wielką troskę.

- Poda nam pan kod dostępu do bazy danych - zaczął mówić naj­czystszą polszczyzną. Ha, to nie był żaden cudzoziemiec. - Jeśli pan tego nie zrobi, na pańskich oczach zniszczymy „Ceres”.

Dwóch gangsterów oparło figurę o ścianę, obok położyli dwie dłonie, a następnie Karaluch wyciągnął z kieszeni młotek. Nie żartowali. Lewa dłoń, którą wziął na przechowanie Batura, leżała teraz na starej podłodze. To był kolejny dowód na współpracę Batury z nimi.

Kamila odwróciła głowę w moją stronę, w jej oczach dostrzegłem strach. Z kolei ja poczułem się cokolwiek niezręcznie, przede wszystkim dopadła mnie bezradność. Jak mogłem podać im kod dostępu do bazy danych? Z drugiej strony, musiałem to zrobić, jeśli chciałem ratować przed zniszczeniem jedną z najbardziej poszukiwanych w kraju rzeźb.

- To jak, zaczynamy? - zamachnął się Karaluch młotkiem na pia­skową boginię.

Ikar podszedł do niego i opuścił jego rękę trzymającą młotek. I nagle, bez żadnej zapowiedzi, zdzielił Karalucha z otwartej dłoni w gębę.

- No co jest? - jęknął zaskoczony osiłek.

- To za „fagasa w pidżamie”. I za policzek w tamtym lesie. Żeby podobne pomysły nie przychodziły ci więcej do głowy. Masz bić na roz­kaz.

- Kiedy sami mówiliście, żebym uderzył tego w pidżamie! - bronił się.

- Miałeś go lekko szturchnąć. A nie bić w twarz.

O Jezu! Oni mówili o Baturze. Karaluch, rzeczywiście, uderzył go w twarz, żeby w moich oczach wyglądało to na autentyczne porwanie i porachunki. Tylko że Jerzy nie lubił jak bito go po wypielęgnowanej twa­rzyczce. Nawet jeśli robiono to dla dobra sprawy.

Potem stanęli obok „Ceres” i powtórzyli pytanie o kod. Przyszło mi wtedy do głowy, że piaskowa figura odgrywała rolę klasycznego zakład­nika. Ale w tej grze nie życie ludzkie było zagrożone, a egzystencja unika­towego zabytku.

- Stójcie! - zawołałem w ich stronę. - Nie ma potrzeby tłuc młot­kiem bezwartościowej figury.

- Co ty ględzisz, facet? - zdenerwował się Guma.

- Myślicie, że Batura dałby wam prawdziwy zabytek? To nie jest autentyczna „Ceres”. To widać gołym okiem. Jestem historykiem sztuki i mówię wam, że to falsyfikat. Bardzo dobry, niemniej falsyfikat. Zapamię­tajcie, Jerzy Batura nie ryzykowałby utraty figury poszukiwanej od wielu miesięcy przez policję. Nie po to ukradł ją z rynku w Prószkowie, żeby teraz niszczyć. Chce mnie złamać, ale nie uda mu się ta sztuka z fałszywą „Ceres”.

Blefowałem. Nie miałem innego wyjścia. I trzeba przyznać, że kłam­stwo się opłaciło, gdyż gangsterzy stracili rezon. Dałem im tym oświad­czeniem wiele do myślenia. Przy okazji wyszło na jaw, że faktycznie Ba­tura dał im tę figurę, a co za tym idzie, poznałem prawdziwego złodzieja „Ceres”.

Ciszę, jaka zaległa w dawnej kuchni, zmącił potężny głos z megafonu na zewnątrz. Brzmiał jak dudniący bełkot z zaświatów.

- Policja! Jesteście okrążeni! Wychodzić pojedynczo. Powtarzam: policja! Jesteście okrążeni...

Zdumienie ogarnęło zarówno naszych prześladowców, jak i nas. Gang­sterzy spojrzeli na siebie ze strachem, a następnie rzucili się do panicznej ucieczki. Wybiegli z kuchni, zostawiając w niej figurę. Słyszeliśmy ich kroki, pokrzykiwania, sapanie, w tle rozbrzmiewał z policyjnego megafo­nu ten sam głos.

- To nasi - wyjaśnił szybko policjant Gozdawa. - Mam „pluskwę” pod kołnierzem koszuli! Wszystko było pod kontrolą. A w okularach mam mini-nadajnik. To pułapka na złodziei. Miałem dać się złapać, żeby potem ich wszystkich ująć. Udało się! A Pan Samochodzik jest cały i zdrów!

„Ach, to tak” - pomyślałem z podziwem. Szkoda tylko, że o niczym nie wiedziałem, że posłużono się mną jak figurą na szachownicy. Poczu­łem się jak popychadło.

Nie było jednak czasu na wylewanie żalu. Zawarczał silnik na podjeź­dzie. Zdaje się, że jaguar szykował się do odjazdu, a potem głos z megafo­nu charczał przeraźliwie:

- Zatrzymaj się! Stój! Będziemy strzelać!

Jaguar odjechał z rykiem silnika, a towarzyszył mu strzał z pistoletu. Jak się domyślałem - ostrzegawczy. Huk wystrzału spłoszył z drzew wszystkie ptaki w lesie, gdyż słyszałem nad nami furkot setek skrzydeł i ptasie popiskiwania.

Wtedy to wbiegło do kuchni dwóch umundurowanych policjantów. Zaczęli nas uwalniać z kajdanek.

- Wszyscy zdrowi? Nic się wam nie stało?! - Nic! Szybko... uwolnijcie dziewczynę!

Kiedy wybiegliśmy na taras, ujrzeliśmy niezłe zamieszanie przed ru­derą. Karaluch i Guma leżeli na ziemi obok forda scorpio skuci przez dwóch policjantów, zza krzaków wyskoczyli następni mundurowi. Z pra­wej strony pojawił się nieoczekiwanie policyjny opel. Opuścił chaszcze i zakręcił dosłownie przed samym tarasem. Ruszył w pogoń za jaguarem.

Dopiero wtedy dostrzegłem pana Tomasza wychodzącego z krzaków w miejscu kryjówki opla.

- Paweł! - krzyczał do mnie i wskazywał drzewa po drugiej stro­nie. - Biegnij tam! Do wehikułu!

Nic nie rozumiejąc z polecenia, rzuciłem się w tamtym kierunku. Do­myślałem się tylko, że nasz ministerialny pojazd został przejęty w Mila­nówku przez policję i dlatego czekał ukryty w pobliżu rudery.

- Jadę z wami! - krzyknęła za mną Kamila.

- Co wy robicie?! - głos policjanta Gozdawy próbował nas zatrzy­mać.

- Dorwiemy Ikara!

- Czym? Czym chcecie ścigać jaguara?!

Zdaje się, że któryś z policjantów zaśmiał się szyderczo z naszego nieuzasadnionego optymizmu.

Biegliśmy w milczeniu. Wehikuł stał na polanie w odległości pięćdzie­sięciu metrów od starego domu. Usiadłem szybko za kierownicą, pan Tomasz zajął miejsce obok mnie, więc Kamila musiała zadowolić się sie­dzeniem z tyłu. Ruszyłem na południe w kierunku szosy na Katowice, gdyż była ona najbardziej odpowiednia dla podwozia i kół jaguara. Założy­liśmy, że Ikar za wszelką cenę będzie próbował dostać się na szosę kato­wicką i szukać ratunku na dobrej, asfaltowej drodze.

- Niech mi pan obieca, szefie, że wyśle mnie po tej sprawie na urlop - zwróciłem się do niego i dodałem gazu.

Wehikuł wyrwał do przodu. Dwanaście cylindrów astona martina zagrało wspaniałą silnikową arię, koła zaś wyrzuciły spod siebie kupę liści wraz z ziemią. Lecz to było zaledwie preludium.

- Obiecuję! - krzyknął pan Tomasz. -Przepraszam za wszystko! To nie moja wina... Paweł, nie obrażaj się, na Boga! Słuchałem poleceń policji!

Nie dałem mu dokończyć. Wjechałem brawurowo na wąską alejkę, aż niebezpiecznie zarzuciło nami na mazistej drodze. Po cóż jednak ma się na stanie departamentu samochód, który jest połączeniem terenówki ze sportowym modelem? Dodałem gazu na prostej i pokonałem nierów­ności w ten sposób, że śmigałem nad nimi niczym poduszkowiec. Czasa­mi jednak potwornie zatrzęsło -jakbyśmy jechali na kwadratowych kół­kach.

- Spokojnie! - krzyczała Kamila za moimi plecami. - Bo rozwa­lisz wóz!

Nie słuchałem jej. Za nami warczał silnik kolejnego policyjnego sa­mochodu. Próbował on włączyć się do pościgu, ale wiedziałem, że nie odegra znaczącej roli.

Nasze przypuszczenia okazały się słuszne - ciemnozielony jaguar XJR próbował dojechać do szosy katowickiej. Miał nad nami przewagę pięciuset metrów, za nim podążał w odległości dwustu metrów opel z komi­sarzem policji za kółkiem, jak raczył wyjaśnić mi pan Tomasz.

Na szosie jaguar XJR skręcił gwałtownie w prawo i przyspieszył ni­czym wyścigówka. Miło było patrzeć na jaguara rozpędzającego się w pięć i pół sekundy do stu kilometrów na godzinę, a następnie prującego sto pięćdziesiąt i więcej po dość ruchliwej szosie. Kiedy koła wehikułu do­tknęły wreszcie asfaltu, jaguar zniknął nam już z oczu. Gonił go wpraw­dzie opel, ale tego dogoniliśmy po trzech minutach. W dalszym ciągu nie było widać jaguara.

Utrzymując stałą prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę jechaliśmy na Katowice, ku irytacji pozostałych kierowców.

- Ile to wyciąga? - dziwiła się Kamila.

- Sporo - odpowiedział szef.

- Cud, że się nie rozkraczyliśmy tą konserwą na polnej drodze - dodała, ale szybko umilkła, gdy subtelnie zwiększyłem prędkość pojazdu.

Inne samochody zjeżdżały nam na boki, niektórzy kierowcy pukali się w głowę, gdy dociskałem pedał gazu niemalże do dechy. Dopiero gdy na liczniku było dwieście pięć kilometrów na godzinę, a domy i drzewa na poboczu zlały się w przesuwającą się do tyłu z zawrotną szybkością za­mazaną tapetę, ujrzeliśmy jaguara. Bingo! Mieliśmy go. Kilometr przed nami.

Ikar chyba nie przewidział takiej sytuacji, że w pościg za nim ruszy konserwa na kółkach. Wydłużona puszka w kształcie owadziego odwło­ka, tak wyszydzana przez wszystkich amatorów motoryzacji i przypadko­wych świadków jej brzydoty, nigdy nie była poważnie traktowana jako środek lokomocji. Faktycznie, wehikuł miał w sobie coś z brzydkiego kaczątka, a raczej owada ze ślepiami gada, lecz był to fantastyczny pojazd. Samochód i amfibia w jednej powłoce. Dodam tylko, że wehikuł osiągał prędkość do dwustu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a byłby wyciągał więcej, gdyby nie pewne ograniczenia konstrukcyjne zwią­zane z przystosowaniem karoserii po terenowym wozie do podwozia astona.

Po kwadransie szaleńczej i niebezpiecznej jazdy, zbliżyliśmy się do jaguara na dystans stu metrów. Wehikuł dawał z siebie wszystko. Jecha­liśmy tak szybko, że o mało nie zwiało nam brezentu. Karoseria wyklepa­na niezdarnie przez dziwaka majsterkowicza trzęsła się jak galareta, a my wciąż zmniejszaliśmy dystans do jaguara. „Zdaje się, że ten model wycią­ga nie więcej niż 250 kilometrów na godzinę” - pomyślałem o jaguarze.

W pewnym momencie Ikar doszedł do słusznego wniosku, że nie uciek­nie nam szosą. Pewnie pomyślał, że jedynym dla niego wyjściem jest zgubienie nas w jakimś miasteczku. Przejechał skręt na Grodzisk Mazo­wiecki i po trzech kilometrach skierował się na Mszczonów - miasto położone nieco na południe od głównej szosy. Siedzieliśmy mu już wtedy na ogonie. Najpierw pokonaliśmy zjazd, a następnie skierowaliśmy się ku miastu.

Tam zaczęło się kluczenie. Jaguar wyrywał do przodu, raz przejechał na pomarańczowym świetle na zebrze, a my za nim już na czerwonym. Kątem oka widziałem, jak pan Tomasz zamyka zdenerwowany oczy. Tak jest, złamałem przepisy, lecz na szczęście nie przechodził wtedy przez jezdnię żaden pieszy.

Ikar skręcił w ulicę przecinającą rząd starych i zapuszczonych ka­mienic. Depnąłem i pognałem za nim. O mało nie wgniotłem jaguarowi bagażnika.

- Uważaj - krzyknęła przerażona Kamila.

Uciekający przeciwnik nie wytrzymał dłużej napięcia. Zrobił jeden podstawowy błąd, nie całkiem z własnej winy, dodajmy. Skręcił w dość szeroką uliczkę, na której wykręcał przed sklepem wielki dostawczy sa­mochód. Jaguar zatrąbił na niego raz i drugi, lecz wielki star niewzruszony niczym sapał głośno, manewrując i tarasując przejazd całą swoją długo­ścią. Czynił to trochę niezdarnie i opieszale.

W efekcie jaguar ostro zahamował z piskiem opon, aż wszystkie gło­wy przechodniów zwróciły się na nasze samochody. Tym bardziej że wehikuł zwolnił nie mniej efektownie.

Zapiszczały gumy na zjeżdżonym asfalcie i z jaguara wyskoczył Ikar.

Pierwsza rzuciła się w pogoń za gangsterem Kamila. Biegaczem była wytrawnym. Pomimo zmęczenia spowodowanego przymusowym poby­tem w ruderze, biegła niczym gepard. Pobiegłem za nią, próbując wy­krzesać z siebie jak najwięcej sił. I tylko pan Tomasz został przy wehiku­le.

Ikar biegł ciężko w swoim seledynowym garniturku. Zmierzał do wy­lotu najbliższej uliczki. Tamże skręcił w prawo między trzypiętrowymi blo­kami, ale już przy śmietniku dopadła go Kamila. Rzuciła się na swoją zdobycz jak dziki kot, przewalając ofiarę na ziemię.

- Nie rób żadnych sztuczek! - krzyczała nad Ikarem, dźgając go kolanem w plecy. - Podkomisarz Nowakowska z Komendy Głównej! Rusz się, a złamię ci kark!

Zatrzymałem się obok nich, ciężko dysząc. Ikar jęknął, ale nie odwa­żył się wykonać najmniejszego ruchu. Gdy dotarła do mnie wiadomość, że dziewczyna była oficerem policji, zwątpiłem w prawdomówność ga­tunku ludzkiego. Wszyscy w tej historii oszukiwali, łącznie z panem To­maszem. Nowy pracownik naszego departamentu sprawnie wykręcał Ikarowi ręce. Była dobra w tym co robiła - a jakże! Pomyśleć, że wzią­łem ją za nowicjuszkę w zawodzie detektywa. Zrozumiałem wszystko! Znajomość dżudo, świetna kondycja, blizna na czole, pewność siebie - to nie wzięło się znikąd. Ona nawet nie nosiła okularów. I spódniczki! Założyła ją dla nas.

- Co się porobiło na tym świecie? - westchnąłem.

Kamila nie słyszała moich słów. Krzyczała do przypadkowych ga­piów, żeby natychmiast zawiadomili mszczonowską policję. Byliśmy górą.

Dosłownie po chwili zjawił się za nami wehikuł. Pan Tomasz zatrąbił na cześć udanego pościgu, tylko ja czułem się niezręcznie wobec jawnej zmowy moich najbliższych współpracowników.

Uklęknąłem.

- Gdzie jest Batura? - zapytałem Ikara.

- Nie wiem - odpowiedział z trudem. -A Saint-Germain?

- Saint-Germain? - zdziwił się szczerze. - Przecież nie było żadnego Saint-Germaina. Batura chce go tylko naśladować!

Zrozumiałem wszystko. „Tak jest, detektywie! Obudziłeś się wresz­cie? Nie było żadnego hrabiego - od samego początku do końca był tylko Jerzy Batura”.


ZAKOŃCZENIE

Dwa dni później wyszliśmy z mrocznego budynku laboratorium Ko­mendy Głównej na skąpaną w ostrych promieniach słonecznych ulicę. Emocje jeszcze z nas nie wyparowały. Przed chwilą obejrzeliśmy z grupą fachowców jeden z najbardziej poszukiwanych zabytków w naszym kra­ju - figurę „Ceres”, przedstawiającą boginię urodzaju (w Grecji znaną jako Demeter), zabraną z placu w Prószkowie w niejasnych okoliczno­ściach. Już wiedzieliśmy, że dokonał tego Batura, lecz szczęśliwie udało nam się ją odzyskać. Przypomniałem sobie epizod w wehikule, kiedy Je­rzy oceniał autentyczność dłoni „Ceres” - dobrze wiedział, że trzyma autentyk, w końcu to on sam go ukradł. Wprawdzie figura był oszpecona (odłamano dwie dłonie), lecz zdaniem fachowców wkrótce zostanie w peł­ni odrestaurowana i trafi na rynek w Prószkowie.

Nie złapano całej bandy. Na wolności przebywali Batura, Malina i Ko­lekcjoner. W areszcie siedzieli za to Guma, Karaluch oraz Ikar - czło­wiek, którego podejrzewaliśmy, że jest agentem samego hrabiego Saint-Germaina.

Wyjaśnienia wymaga sprawa rzekomej willi Batury w Otrębusach. Otóż, podczas nieobecności faktycznego właściciela przebywającego na Teneryfie, ów dom został zajęty przez bandę Jerzego. Oszczędny w za­mierzeniu wystrój wnętrza willi nie pasował w końcu do natury Jerzego, nie wspominając o książkowych romansach w biblioteczce. To była lek­tura przyjaciółki faktycznego właściciela, a Batura nie zdążył zamienić tych książek. Szkoda tego tropu - wystarczyło bowiem sprawdzić w urzę­dzie gminy nazwisko właściciela owej trzypiętrowej willi i wszystko by się wyjaśniło. Tylko że nie było na to czasu. Już Jerzy o to zadbał.

Dozorcę willi w Otrębusach uprowadzono i przywłaszczono jego BMW (niektórym dozorcom to się powodzi!). Dom znajdował się na odludziu, otaczał go las, sąsiadował z niezamieszkałą posesją i dlatego nikt nie za­uważył, że na terenie posiadłości dzieją się dziwne rzeczy. Pamiętacie moją ostatnią wizytę w tej trzypiętrowej willi, kiedy to przekonałem się, że grób Saby nie istnieje? Czy przypominacie sobie ów ciemny samochód, który opuszczał właśnie posiadłość? To byli ludzie Batury. Przywieźli fordem scorpio dozorcę, a jego BMW zostawili na jakimś odludziu. Zwią­zanego mężczyznę zamknęli w domu, zatarli ślady swojej działalności i odjechali. Właśnie dlatego postanowiono mnie uśpić, żeby ewakuować się i „wyczyścić” teren.

Przerażony dozorca był już po wstępnych przesłuchaniach i pierw­szych badaniach lekarskich, a jego zdrowiu nie zagrażało żadne niebez­pieczeństwo.

Jerzy zwinął żagle na dobre - zabrał z willi autentyczne obrazy i zniknął. Posiadał kod dostępu do naszej bazy danych i nie byłem mu już do niczego potrzebny. O tym, że dziesięć cyferek zapisanych przeze mnie w notesie było całkowicie bezużytecznych, dowiedział się dopiero niedawno.

Udaliśmy się do swoich samochodów - ja i podkomisarz Kamila Nowakowska.

- Wprawdzie masz obowiązki - zwróciłem się do niej, gdy otwie­rała swój samochód - ale może jednak dasz się namówić na kawę. Obiecałem ci to. W końcu głupio nie zaprosić koleżanki z tego samego li­ceum.

Uśmiechnęła się melancholijnie. Nawet z tą blizną na czole było jej do twarzy. Nadal nie mogłem sobie jej przypomnieć.

Zaśmieliśmy się i pojechaliśmy do kawiarni „Nowy Świat”. W pew­nym momencie Kamila wyjęła z teczki niewyraźne zdjęcia przedstawia­jące jakiegoś mężczyznę pluskającego się w bajecznie położonym base­nie na stoku wzgórza w otoczeniu luksusowej willi. Fotografia ujęła owe­go jegomościa z góry, z lotu ptaka.

- To Holzmann-wyjaśniła. - Najświeższe zdjęcie króla złodziei. Interpol zdobył te satelitarne ujęcia swoimi kanałami. „Twój” prawdziwy hrabia Saint-Germain bawi od miesiąca na Bermudach. Nie opuszczał ich i z nikim się nie kontaktował. To na pewno nie on zmusił Baturę do „współ­pracy”.

- Wiem - potaknąłem głową. - Jerzy wymyślił hrabiego na potrzeby operacji „Ikar”. Potyczka z Saint-Germainem miała dodać splen­doru i pikanterii całemu przedstawieniu.

- Z tym, że nikt nie wie na sto procent, że Holzmann to Saint-Germain. To tylko podejrzenia.

- Wróćmy jednak na własne śmieci. Bardziej od hrabiego interesuje mnie Jerzy.

- Jak wiesz, trwają przesłuchania Ikara, Karalucha i Gumy. To nie oni ukradli figurę „Ceres”. To Batura. Ikar cierpi na astmę. Jest po ataku i przebywa w klinice, ale weźmiemy go wkrótce w obroty. On praco­wał w teatrze „Ikar” w Rzeszowie. Grywał tam przeważnie role drugo­planowe. Zwolnili go z powodów zdrowotnych.

- Teraz wiadomo, skąd ten pseudonim. Batura obsadził go we wła­snej sztuce, dając mu główną rolę. Czasami był jednak zbyt groteskowy.

Zrozumiałem przy okazji, dlaczego Ikar nie używał perfum - miał uczulenie na zapachy.

- Tak naprawdę oni nie znali za dobrze Batury - kontynuowała sympatyczna pani podkomisarz. - Polecenia dostawali bezpośrednio od Kolekcjonera, tego niskiego faceta, którego poznałeś w ruderze. Tylko on znał dobrze Baturę. No i Malina. Z naszych źródeł wynika, że to jego nowa „wychowanka”. Niech cię nie zmyli jej niepozorny image. Ta dama ma tak naprawdę dwadzieścia cztery lata. Wyleciała z trzeciego roku historii sztuki w Krakowie.

- A to ładne rzeczy - kręciłem głową. - Nie powiem, udało jej się mnie nabrać. Powinna zdawać do PWST.

- Jak na razie uciekła ze swoim mentorem. Szukamy ich, ale wsiąkli jak kamfora. Cała policyjna operacja, która naraziła was na stres i niebez­pieczeństwo, miała jedno priorytetowe zadanie: złapać Baturę na gorą­cym uczynku. Niestety, nie udało się. Szkoda. Awans mi przepadł.

Wyciągnąłem z kieszeni kurteczki jakiś kwitek. Położyłem go na sto­le. Był to kwit z pralni.

- Wyjąłem go z kieszeni Kolekcjonera - wyjaśniłem. - Przypad­kowo. Dopiero teraz sobie przypomniałem o tym kwicie. Sprawdź tę pral­nię. Obserwujcie ją uważnie. Pewnie któregoś pięknego dnia Kolekcjo­ner zjawi się w niej z brudną odzieżą.

- Nie mów, że to pralnia w Milanówku?

- Blisko. W Brwinowie. Tam zaczęła się ta przygoda.

Kamila ucieszyła się. Miała w ręku trop prowadzący do Batury, a zara­zem przepustkę do awansu. Tak w ogóle, to panią podkomisarz wyznaczono do tej sprawy z tego względu, że była nową twarzą w policyjnym oddziale do walki z przemytem dzieł sztuki. Obawiano się, że Batura może znać policyjną kadrę, więc postawiono na kogoś nowego. Otrzy­mała rozkaz współpracy z naszym departamentem.

Już dwa dni wcześniej wyjaśniła się sprawa jej obecności w lesie. Otóż, Kamila obserwowała mnie na Ursynowie. Przypadkowo stała się świadkiem mojego porwania. Pojechała za fordem pod Warszawę i tam ostatecznie wpadła w ręce szajki. Jej samochodem zajął się jeden z po­rywaczy. A nikomu z nas nie przyszłoby do głowy szukać Kamili w miejscu, z którego ją porwano, to jest w lesie pod Nadarzynem! Z kolei porwana policjantka nie mogła wiedzieć, że w kawalerce pana Tomasza podsta­wiono sierżanta i dlatego w ruderze zareagowała z właściwą sobie ner­wowością na jego oświadczenie w tej sprawie. Poczuła się urażona, że nic o tym nie wiedziała, ale decyzja „góry” zapadła w ostatniej chwili.

Wiemy też, że to Batura przekazywał wiadomości swoim ludziom za po­mocą „pluskwy” ukrytej w pidżamie. Z reguły to on odbierał rzekome te­lefony od Ikara, lecz przekazywał nam swoje własne polecenia. Spryciarz. Potem zjawiła się Malina, ale te wydarzenia są Wam już dobrze znane.

Jaguar, którym jeździł Ikar był wypożyczony na fałszywe dokumenty, więc ów trop nie miał szans powodzenia.

Jeszcze jedna sprawa nie została do końca wyjaśniona.

- Nie wiemy, jaki był cel całej operacji - mówiła Kamila. - Ikar nie zna wszystkich szczegółów. Jak wspomniałam, był on tylko wyko­nawcą rozkazów Kolekcjonera, pośrednikiem między górą a dołem. Do­myślamy się, że Batura przygotowywał się do ataku na bazę danych rękami młodego geniusza od komputerów...

- Haker? - uniosłem wyżej brwi.

- To tylko podejrzenia. Kod dostępu ułatwiłby mu kontrolę nad ryn­kiem dziełami sztuki w kraju. Będziemy obserwować willę mecenasa Ślipeckiego w Milanówku. Kto wie, czy nie miały miejsce porachunki mię­dzy największymi złodziejami i w danych mecenasa nie tkwią jakieś szcze­góły niezwykle cenne dla Batury. Na przykład może chodzić o nazwisko kupca, którego pośrednikiem był mecenas Ślipecki.

- Ciekawa hipoteza - mruknąłem.

- W obecnych czasach informacja jest kapitałem. Zanim Batura zaplanuje skok, musi dokładnie wiedzieć, co chce ukraść i gdzie.

Kamila obejrzała raz jeszcze kwit z pralni.

- Myślę, że prędzej czy później złapiemy Kolekcjonera, a co za tym idzie Baturę. To tylko kwestia czasu. Ludzie niechętnie zmieniają swoje przyzwyczajenia.

- Trzymam cię za słowo - uśmiechnąłem się. - Złap go.

Jakaś siła kazała mi musnąć jej dłoń zaciskającą się na filiżance kawy. Już zamierzałem to zrobić, gdy zadzwoniła moja komórka.

- Cześć, Pawle - usłyszałem głos szefa. - Słuchaj, bardzo cię przepraszam za tę historię... no wiesz... w końcu nie powiedziałem ci całej prawdy. Musisz jednak wiedzieć, że przed spotkaniem z Baturą w naszym departamencie porozumiałem się z Komendą Główną. Popro­szono mnie o przysługę. Mieliśmy współpracować z Jerzym, a ciebie „po­święcić” dla dobra sprawy. Nie mogłem powiedzieć ci prawdy o Kamili,- gdyż wykonywałem ścisłe polecenia policji. Miałeś o niczym nie wiedzieć,
żeby nie spłoszyć Batury. Znasz go, więc wiesz, że jest podejrzliwy i zna
nas jak własną kieszeń. I wiesz także to, że nie cierpię oszukiwać pra­cowników. Ale zrozum mnie, gorąco o to proszono. To był właściwie rozkaz! Czasami kłamstwo jest usprawiedliwione, prawda? Ja musiałem „za­trudnić” nowego pracownika. Przepraszam jeszcze raz. Dzisiaj, wyobraź sobie, zadzwonił do mnie sam inspektor z przeprosinami, bo sytuacja nie­co wymknęła się spod kontroli Komendy Głównej. Na szczęście spisałeś się jak zwykle znakomicie w sytuacji zagrożenia.

Zrobił pauzę. Mnie nie chciało się jakoś mówić.

- Powinieneś zaprosić podkomisarz Nowakowską na kawę - oświadczył nagle. - Tak między nami facetami: jest tego warta. To przy­zwoita dziewczyna.

- Pomyślę o tym - zaśmiałem się pod nosem.

Kamila uważnie mi się przypatrywała, jakby wyczuwała, że rozma­wiam o niej. Szef podobnie do mnie nie lubił kobiet pracujących w wybit­nie męskich zawodach, ale widocznie polubił Kamilę. Zdaje się, że ona lubiła także mnie i szefa.

Znowu się zaśmiałem.

- Słyszę, że ci wesoło - kontynuował szef. - Bardzo dobrze, że dopisuje ci samopoczucie, gdyż jest pewna misja do wykonania. W ostat­nich dniach zaniedbałeś ciekawie zapowiadające się śledztwo w Czersku nad Wisłą. A tamtejszy proboszcz wpadł na istotny trop. Kiedy się tym zajmiesz?

Już zapomniał, że obiecał mi urlop.

- Oddzwonię - powiedziałem. - Teraz jestem bardzo zajęty. Przy­goda może choć raz poczekać.

KONIEC

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2
PS 45 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Fałszerze
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
PS 49 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pruska Korona
PS 26 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginiony Pociąg
PS 63 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Mumia Egipska
PS 31 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Zaginione Poselstwo
PS 60 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Pasażer Von Steubena
PS 18 Szumski Jerzy Pan Samochodzik i Bursztynowa Komnata t 2
PS 40 Oszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Potomek Szwedzkiego Admirała

więcej podobnych podstron