11 Kaye Barbara Wędrowny ptak


BARBARA KAYE

WĘDROWNY PTAK


PROLOG

Laurie Tyler siedziała przy kuchennym stole, na którym piętrzyły się rachunki do zapłacenia. Człowiek od samego rana musi się trzymać za kieszeń, pomyślała ponuro i zabrała się do wypisywania czeków. Nienawidziła tego zajęcia. Żyli skromnie, a mimo to wydatki były nadspodziewanie duże.

Już po chwili wiedziała, że i w tym miesiącu nie uda się jej zaoszczędzić nawet najmniejszej sumy. Zawsze miała taką nadzieję, chociaż sama się sobie dziwiła dlaczego. Uparta optymistka. Teraz elektryczność i kolejny czek. Listopad, święta za pasem. Westchnęła. Na szczęście Andy i Jill nigdy nie domagali się niczego nadzwyczajnego i nawet symboliczny drobiazg w pełni ich zadowalał. Doskonale zdawali sobie sprawę, że starsza siostra, która od dziewięciu lat samodzielnie ich wychowuje, ustawicznie boryka się z trudnościami. Nauczycielska pensja ledwo starczała na troje.

W całym domu panowała cisza. Słychać było jedynie tykanie starego zegara. Jill jeszcze nie wróciła, Andy już z nimi nie mieszkał. Latem zrobił dyplom i przeniósł się do San Antonio, gdzie dostał pracę. Dobre dzieciaki. Przerażające wizje czekających ją trudności wychowawczych nie sprawdziły się. Laurie miała ze swoim rodzeństwem tylko zwykłe, drobne, normalne problemy, jak z nastolatkami w ich wieku. A teraz są dorośli, za dwa lata Jill skończy studia i też wyfrunie z gniazda. U wyjścia z tunelu zaczynało już migać słabe światełko.

Koniec. Wszystkie czeki wypisane, znaczki na kopertach przyklejone. Laurie wstała, podeszła do okna. Jesień w górach zachodniego Teksasu zapierała dech w piersiach. Niespotykanie obfite deszcze tego roku ucieszyły farmerów, ale na sytuację finansową Laurie pogoda nie miała wpływu. Chociaż wszyscy w Davis Mountains nadal nazywali posiadłość ranczem Tylerów, od lat już nie wypasano tu bydła. Laurie przypomniała sobie krowy rasy Hereford, które hodował ojciec, cynamonowe z białymi pyskami, i zastanawiała się, czy kiedykolwiek wróci tu życie. Nauczycieli nie stać na zakup stada i wynajęcie ludzi, by obrabiali dwustuakrowe gospodarstwo.

Zamyśliła się. Zależy mi jeszcze na tym? Kiedy Jill skończy college, będę miała trzydzieści cztery lata. Czy będzie mi się jeszcze chciało odbudowywać ranczo od zera? Może sprzedać ziemię i zacząć całkiem nowe życie? Ale jeszcze nie pora na tego rodzaju decyzje. Na razie będę robiła dokładnie to samo, co dotychczas: uczyła, płaciła rachunki i starała się jakoś przetrwać.

Gdyby dziesięć lat temu ktoś spróbował powiedzieć Laurie, że tak minie trzydziesty drugi rok jej życia, roześmiałaby się. Od kiedy dorosła na tyle, by snuć plany na przyszłość, wyobrażała sobie, że nie będzie dzielić losu tutejszych mieszkańców. Marzyła o magisterium, posadzie na dużym uniwersytecie, a może małym, za to prestiżowym. Do tego czasu założyłaby też pewnie własną rodzinę. Widocznie, westchnęła ze smutkiem, nie było mi to sądzone.

Nagle usłyszała nadjeżdżający samochód. Poszła do jadalni i zerknęła przez okno. Zobaczyła pikap z DO, rancza Cassie Maitland, i oczywiście pomyślała, że przyjaciółka wpadła z niespodziewaną z wizytą. Laurie wyszła na ganek akurat w chwili, gdy z kabiny wyłonił się George Whittaker, zarządca DO, którego szczupłą sylwetkę i zawadiacko przekrzywionego stetsona rozpoznałaby wszędzie. Serce zabiło jej mocniej. Ta odruchowa reakcja zawsze niezmiernie irytowała Laurie, bo chociaż George od dawna jej się podobał, było to zainteresowanie jednostronne. Ledwo ją zauważał, nie oszukujmy się. Raz w tygodniu - wskutek nalegań Cassie, Laurie była tego pewna - George przyjeżdżał na ranczo Tylerów. Przycinał krzewy, naprawiał płoty, łatał rozmaite dziury, a później zostawał jeszcze chwilę, żeby napić się kawy czy piwa. W owe dni Laurie siedziała w szkole jak na szpilkach i nawet największe urwisy z szóstej klasy nie musiały się obawiać, że każe im za karę zostać po lekcjach.

Doprawdy żałosne, pomyślała teraz, że godzina spędzona z tym człowiekiem przy kuchennym stole jest główną atrakcją mojego życia. Musiała z ręką na sercu przyznać, że niewiele pamięta z ich rozmów, gdyż George nigdy nie używał dwóch słów, gdy wystarczało jedno. Zawsze jednak był uprzejmy i, jak zauważyła, niezwykle nieśmiały w kontaktach z kobietami. A co gorsza, nigdzie długo miejsca nie zagrzał i cenił sobie swoją wolność. Określenie „włóczykij" byłoby może w stosunku do niego trochę niesprawiedliwe (przepracował przecież u Cassie cztery lata), ale miał ten dziwny wyraz oczu, jakby zapatrzonych w odległy horyzont.

Jednym słowem, źle ulokowała swoje uczucia. George mógłby niejednej dziewczynie złamać serce i nawet o tym nie wiedzieć. Wystarczyło, że się uśmiechnął i spojrzał tymi swoimi niebieskimi oczyma, a biedaczka traciła głowę.

Laurie zastanawiała się, po co przyjechał. To nie był ,jego" dzień. Może wpadł ot tak, bez powodu, pomyślała i ciepło jej się zrobiło na sercu.

- Dzień dobry - odezwała się odgarniając włosy z czoła i osłaniając oczy od słońca. - Dni ci się pomieszały?

- Hej - odpowiedział. - Nie, nie, wiem, który dzisiaj... - George zatrzymał się u podnóża schodów i spojrzał w górę. Minę miał bardzo poważną. - Prawdę mówiąc, przyjechałem się pożegnać.

Laurie bezradnie opuściła rękę. Starała się opanować. Na zewnątrz niby się nie zmieniła, ale czuła, że wewnątrz niej coś, pewnie marzenie, umarło. Głupie, zupełnie nieuzasadnione marzenie.

- Co? Wyjeżdżasz?

- Tak. Jadę do Oklahomy zobaczyć się z rodziną. A potem... potem jeszcze nie wiem. Tam. - Wskazał na zachód.

- Rozumiem. - Laurie wzięła głęboki oddech. Wiadomość była nieoczekiwana, ale wcale nie taka zaskakująca. Mężczyźni pokroju George'a nie miewali zazwyczaj powodu, by siedzieć w jednym miejscu. Dobrze o to dbali.

- Powodzenia.

- Dziękuję.

- Miło z twojej strony, że wstąpiłeś się pożegnać.

- Drobiazg.

- I dziękuję za pomoc.

- Żałuję, że nie udało mi się zrobić jeszcze czegoś więcej. - George rozejrzał się dookoła. - Przydałby ci się ktoś na stałe, kto by pracował regularnie, a nie tylko od czasu do czasu.

- Tak. - Laurie zaśmiała się niewesoło. - Chyba masz rację.

George czubkiem buta wiercił dziurę w ziemi. Nagle podniósł wzrok i powiedział:

- Zawsze chciałem... chciałem cię o coś zapytać, ale uważałem, że to nie mój interes. I pewnie nie mój.

- Słucham. Nie krępuj się.

- Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? Przecież ładna z ciebie dziewczyna.

Zapadła kłopotliwa cisza. Nigdy dotąd nie rozmawiali na tematy osobiste i Laurie nie miała okazji opowiedzieć George'owi o narzeczonym, który ją rzucił wkrótce po śmierci rodziców. Nie wspomniała też, że ucząc w szkole i wychowując młodsze rodzeństwo, nie miała czasu na rozrywki i zawieranie nowych znajomości.

- Och, miałam obowiązki. Byłam potrzebna innym.

Dźwigałam na sobie to wszystko, od czego ty w życiu uciekasz - dodała nie mrugnąwszy nawet okiem.

George wyglądał, jakby otrzymał cios prosto w serce. Laurie nie miała wcale zamiaru o nic go oskarżać, ale wypowiedzianych raz słów nie da się już cofnąć. Zauważyła, że próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Kiwnął tylko głową.

- Taak. Chyba masz rację. No to... do zobaczenia. - Dotknął ronda kapelusza i odwrócił się, unikając intensywnego spojrzenia Laurie.

- Zaczekaj! - Laurie wciągnęła powietrze głęboko w płuca i zeszła na dół. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe... - Uniosła głowę (później zastanawiała się, jak w ogóle się na to zdobyła) i ku zdumieniu George'a pocałowała go lekko w usta. - Do zobaczenia i bezpiecznej drogi. Życzę ci, żebyś w nowym miejscu znalazł to, czego szukasz. Przyślij mi widokówkę. - Po czym ostatnim wysiłkiem woli uśmiechnęła się, odwróciła i wbiegła na schody. Przeszła przez ganek i zniknęła we wnętrzu domu.

Bezpieczna za zamkniętymi drzwiami uroniła łzę, a może nawet dwie. Ogarnął ją smutek. Doznała kolejnego zawodu. Nie, nie miała złamanego serca, uświadomiła sobie tylko, że pożegnanie z George'em było ostateczne i że będzie go jej brakowało. Nigdy go już nie zobaczy, ale co tam, jakoś przeżyje. Kobiety takie jak ona łatwo się nie załamują.

Elegancki dwupiętrowy budynek z klinkierowej cegły, stojący przy spokojnej, wysadzanej drzewami cienistej ulicy w Oklahoma City, na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał jak klinika psychiatryczna. George zatrzymał się i przyjrzał okazałemu wejściu. Zadzwonił. Usłyszawszy brzęczyk, pchnął drzwi. Znalazł się w imponującym holu z wypolerowaną jak lustro posadzką. Przed sobą miał schody prowadzące na piętro. W panującej tu ciszy dosłyszał słaby dzwonek telefonu gdzieś w głębi domu. Zastanawiał się, czy trafił pod właściwy adres. Trzymał się ściśle wskazówek, ale w tej dzielnicy wiele rezydencji zamieniono na biura.


Rozdział 1

CZTERY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

Nagle usłyszał jakiś szmer na schodach i uniósł głowę. Zobaczył tęgawą siwowłosą kobietę, która zapytała:

- Pan Whittaker?

- Tak - odpowiedział George i zdjął swojego stetsona.

- Proszę tędy. To ja jestem doktor Frances Ames - przedstawiła się kobieta.

Chociaż George zwątpił nagle w celowość tej wizyty, posłusznie udał się za doktor Ames na górę do dużego pokoju, który zupełnie nie sprawiał wrażenia gabinetu lekarskiego. Bardziej przypominał salon, w którym zbiera się modne towarzystwo. Stała tu wzorzysta kanapa zarzucona szydełkowymi poduszkami, a po obu stronach kominka pasujące do niej fotele. Na niskim stoliku do kawy umieszczono bukiet sztucznych kwiatów. Do okna z ciężkimi storami przysunięto olbrzymie zawalone papierami biurko, doktor Ames jednak nie zajęła miejsca przy nim. Zabrała tylko papierową teczkę z dokumentami i usiadła na jednym z foteli obok. George'owi wskazała drugi.

- Proszę spocząć - zaprosiła. - Pan jest bratem pani Greene, prawda?

- Tak...

George nie mógł uwierzyć, że ta starsza pani wyglądająca jak dobrotliwa babcia należy do czołówki lekarzy psychiatrów w kraju. Położył kapelusz na kolanach, nieświadomie zaciskając dłonie na jego rondzie jak na kole ratunkowym. Nigdy w życiu nie czuł się tak niepewnie. Jestem ostatnią osobą, która powinna tutaj przyjść, pomyślał, ale z drugiej strony, kto inny miał to zrobić? Macocha? Wykluczone. Ani on, ani Ellen jakoś nie zdołali się z nią zżyć. Ojciec? Też nie, gdyż jego początkowe współczucie dla córki przerodziło się w gniew.

Doktor Ames włożyła okulary i uśmiechnęła się serdecznie, jakby czytała w jego myślach i zdawała sobie sprawę z jego skrępowania.

- Proszę się uspokoić. Tu może pan mówić wszystko. Moim zadaniem jest panu pomóc.

- To nie ja potrzebuję pomocy.

- Ujmijmy to w ten sposób: jestem tutaj, żeby panu pomóc zrozumieć czyn pańskiej siostry i doradzić, jak postępować dalej. Lekarz, który przeprowadzał badania wstępne, twierdzi, że jej stan jest ciężki.

- Próbowała odebrać sobie życie - odezwał się George tępo. Myślał, że jeśli to powie na głos, łatwiej uwierzy. Mylił się jednak. - Niektórzy lekarze mówili, chyba z uprzejmości, że to mógł być przypadek. Ale ja nie dałem się nabrać. Gdyby nie sąsiadka, która zajrzała, jak tylko zauważyła...

- Niech pan nie wyciąga zbyt pochopnych wniosków. Niemożność koncentracji czy osłabienie pamięci to częste symptomy zaburzeń psychicznych. Ellen mogła po prostu zapomnieć, że już raz zażyła lekarstwo...

- Proszę pani. Połknęła tyle tych piguł, że zabiłyby konia. Zrobiła to z głupoty, czy dlatego że jest chora?

- A jak się panu wydaje? - spytała doktor Ames. - To nie jest normalne zachowanie. To choroba umysłowa.

- Cóż. Nie myli się pani. Nie wiem, dlaczego ona to sobie... nam wszystkim, zrobiła.

- Nam? - powtórzyła lekarka, zachęcając do dalszych wyjaśnień.

- Mnie, ojcu, dzieciakom. Chociaż podejrzewam, że Stacy i Dee Ann są jeszcze za smarkate i nie rozumieją, o co tu chodzi.

- Ile mają lat?

- Dwanaście. To bliźniaczki.

Doktor Ames uśmiechnęła się do George'a ponownie, ale tym razem ze smutkiem.

- Niech pan nie będzie zbyt pewny, że dziewczynki nie wiedzą, co się dzieje. Dzieci w tym wieku bywają o wiele bystrzejsze niż nam się wydaje. No i oczywiście, to one są prawdziwymi ofiarami podobnych tragedii. Jak znoszą całą tę sytuację?

- Zadziwiająco dobrze. Tęsknią za mamą, to zrozumiałe, no i nudzą się chyba na farmie dziadka. Nie odstępują mnie. Staram się poświęcać im tyle czasu, ile mogę. Kiedy są ze mną, wszystko układa się dobrze, ale na pewno przeżyły wstrząs.

Lekarka kiwnęła potakująco głową. Zerknęła do teczki z dokumentami.

- Ellen zaczęła chorować zaraz po rozstaniu z mężem, czy tak?

- Tak. Wystarczyłoby już samo to, że ją zostawił, ale on, na dodatek, rzucił ją dla innej.

- Długo byli małżeństwem?

- Prawie czternaście lat.

- Dawno odszedł?

George zaczął się wiercić w fotelu. W ciągu całego swojego trzydziestotrzyletniego życia nigdy nie musiał ujawniać tak osobistych szczegółów przed kimś obcym. Nawet nie wyobrażał sobie podobnej sytuacji. Wskutek jednak uporczywego nalegania Joe Lindsaya, ich domowego lekarza, zmusił się do odwiedzenia doktor Ames. Ale z radością oddałby cały majątek za możliwość wstania i podziękowania lekarce za tę chwilę rozmowy. Pragnął zapomnieć o siostrze, jej problemach, gniewie ojca i nieszczęsnych bliźniaczkach, zapomnieć o tym wszystkim. Sumienie mu jednak nie pozwalało.

- W połowie listopada przyjechałem do nich w odwiedziny, a to stało się zaraz potem. Okazało się, że związek z tamtą kobietą trwał już jakiś czas. Nasz ojciec od dawna coś podejrzewał, ale Ellen stanowczo zaprzeczała. Ja byłem daleko i o niczym nie wiedziałem.

Doktor Ames zamyśliła się.

- Czyli cztery miesiące temu. Wynika z tego, że pański szwagier zostawił rodzinę na krótko przed Bożym Narodzeniem, tak?

- Zgadza się. Miło, prawda? Nie będę ukrywał, że nigdy go nie lubiłem. On mnie zresztą też. Ale kiedy odszedł, Ellen kompletnie się załamała i wszystko się tak piekielnie pop... pomieszało...

- Jak reszta rodziny zareagowała na depresję Ellen?

- Nasza macocha nigdy nie miała własnych dzieci i chyba nie bardzo wie, jak się zachować. Ojciec nie jest już młody, a próba samobójstwa Ellen tak nim wstrząsnęła, że wpadł dosłownie w furię. Dziewczynki? Co takie dzieciaki mogą wiedzieć? Ni stąd, ni zowąd ojca po prostu nie ma, a matka bez przerwy płacze. Przyznam się, że miałbym ochotę moją siostrą dobrze potrząsnąć albo nawet spuścić jej lanie. Oszczędzę pani opisu tego, co zrobiłbym ze Steve'em.

Doktor Ames słuchała tego wszystkiego z nie zmienionym wyrazem twarzy.

- A pan ma żonę? - spytała.

- Dzięki Bogu nie i nigdy w życiu nie miałem. Lekarka zamknęła teczkę z dokumentami i pochyliła się odrobinę do przodu.

- Spróbuję wytłumaczyć panu - zaczęła poważnym, ale miłym tonem - jak niektórzy ludzie reagują, kiedy ukochany małżonek lub małżonka odejdzie, a już szczególnie wtedy, gdy na horyzoncie pojawia się ktoś trzeci.

- Przerwała, jakby szukając właściwych słów. - To tak, jakby ziemia usunęła się im spod nóg. Solidne podstawy, na których opierało się ich życie, nagle znikają. Ci ludzie tracą poczucie własnej wartości. Zamiast bezpieczeństwa pojawia się lęk. Przyszłość nie ma już żadnego sensu. Nie znajdują pocieszenia ani we własnych rozmyślaniach, ani w rozmowach z krewnymi, przyjaciółmi, duszpasterzem, czyli z tymi, do których normalnie człowiek zwraca się w rozpaczy. Wpadają w panikę, to właśnie słowo, moim zdaniem, dobrze oddaje istotę tego stanu.

George potarł zmęczone oczy. Spędził wiele bezsennych nocy zamartwiając się całą tą sprawą i był ledwie żywy.

- Jak długo to trwa?

- Kto może przewidzieć? U niektórych taka panika szybko przeradza się w gniew, potem godzą się z losem. Inni zamykają się w sobie tak szczelnie, że terapia trwa latami. Zostawieni bez pomocy potrafią targnąć się na swoje życie. - Przerwała. - Proszę opowiedzieć mi o małżeństwie siostry - powiedziała.

George namyślał się chwilę.

- Przez większość tego czasu przebywałem z dala od rodziny, ale kiedy wpadałem z wizytą, Steve i Ellen...

- zawahał się. Nie wiedział, jak to wyrazić i czy w ogóle warto o tym wspominać. - Ona za nim szalała. Zawsze. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć, ale tak właśnie było. Steve był Słońcem, a Ellen obracała się wokół niego.

- Hmm. Mogłam się domyślić. Ludzie, którzy są tak uzależnieni od partnera, szybciej wpadają w depresję. To nie jest najszczęśliwszy model związku kobiety i mężczyzny.

- Może nie, ale przez czternaście lat się sprawdzał.

- Byli dobrymi rodzicami?

- Nigdy nie miałem dzieci, więc trudno mi coś powiedzieć, ale dziewczynki są miłe. Były.

- Pojawiły się jakieś problemy?

- Do tej pory nic szczególnie groźnego. Fochy. Zwracanie na siebie uwagi, takie rzeczy. Ale mojemu ojcu mocno działają na nerwy.

- Co z ich własnym ojcem? Nie zaproponował, że się nimi zajmie w tym trudnym okresie?

W odpowiedzi George prychnął drwiąco.

- Nie mamy najmniejszego pojęcia, gdzie facet się podział. Podobno dostał jakąś posadę w Ameryce Południowej. Z zawodu jest geologiem. Tamta kobieta zresztą też. Wyjechali razem. Steve nawet nie wie, co się stało.

- I nie zostawił żadnych pieniędzy?

- Bank co miesiąc przysyła pewną sumę.

- Wobec tego może wiedzą, jak się z nim skontaktować?

- Mnie też to przyszło do głowy, ale żaden z pracowników nie umie powiedzieć, gdzie on się teraz podziewa. Przed wyjazdem otworzył specjalne konto i zlecił im, żeby ostatniego dnia każdego miesiąca wysyłali rodzinie czek. Najwidoczniej nie życzy sobie, by go namierzono. I lepiej niech się modli, żebym go nie dostał w swoje ręce.

Doktor Ames zapisywała coś w notatniku. Potem zamknęła zeszyt i opierając na nim splecione dłonie dyskretnie zerknęła na George'a.

- Przypuszczam, że zna pan diagnozę. Ellen może stanowić zagrożenie dla siebie i dzieci.

- Tak, wiem. - George spuścił głowę.

- Odwiedzałam ją wielokrotnie i oboje z doktorem Lindsayem uważamy, że powinna znaleźć się w szpitalu.

- Doktor Lindsay mówił mi o tym. Przyznam się, że jestem przerażony.

- To tylko świadczy, że jest pan normalny.

- Mnie nie chodzi o to, że Ellen ma iść do szpitala psychiatrycznego - wyjaśnił George pospiesznie. - Zdaję sobie sprawę, że powinna znaleźć się pod opieką ludzi, którzy będą wiedzieli, jak z nią postępować. Boję się o dzieci. Co się z nimi stanie? Zamartwiam się tym, ale nie widzę żadnego wyjścia.

- Mają przecież rodzinę. Dziadka.

- Naprawdę wolałbym, żeby ojciec nie brał na siebie takiej odpowiedzialności. Kiedy się urodziłem, przekroczył już czterdziestkę. Jest trochę za stary na opiekę nad dwunastoletnimi wnuczkami. Poza tym, z czasem zaczął odnosić się do problemów Ellen z coraz mniejszym zrozumieniem. Twierdzi, że ona po prostu chce nas wszystkich unieszczęśliwić. A w psychiatrię nie wierzy. Uważa, że to, za przeproszeniem, bzdury.

- Cóż, zostaje więc tylko pan. - Doktor Ames uśmiechnęła się. - Robi pan wrażenie zrównoważonego i widać, że los dzieci leży panu na sercu.

- Wątpię, czy nadaję się na opiekuna. Nie posiadam nawet własnego domu. Jestem kowbojem, często przenoszę się z miejsca na miejsce. Gdyby nie sprawa z Ellen, już dawno by mnie tutaj nie było.

- Ale przyzna pan, że najważniejsze teraz jest dobro dzieci. Ojca nie można odnaleźć, matka będzie poza domem kilka miesięcy, a może nawet dłużej. Tak się nieszczęśliwie składa, że w momentach kryzysowych dzieci przypisują sobie całą winę. Bliźniaczkom potrzebna jest teraz troskliwa opieka, spokojny dom. Jeśli nikt z państwa nie potrafi im tego zapewnić, będzie je trzeba po prostu umieścić w rodzinie zastępczej.

George spojrzał na rozmówczynię z przerażeniem.

- Nie! Wykluczone! - zaprotestował wstrząśnięty do głębi. - Stacy i Dee Ann nie mogą iść do obcych.

Lekarka westchnęła. Spojrzała z sympatią na George'a i rzekła:

- Życie jest pełne niespodziewanych zakrętów. Jeśli umieszczenie siostrzenic w rodzinie zastępczej nie wchodzi w rachubę, musi pan pogodzić się z faktem, że na jakiś czas przestanie pan być wędrownym ptakiem.

Jazda z Oklahoma City na farmę, gdzie spędził większą część dzieciństwa, trwała dwie godziny i George miał mnóstwo czasu na myślenie, zastanawianie się i martwienie. Wystarczy moment i wszystko w życiu ulega zmianie. Cztery miesiące temu miał ściśle określone plany: wakacje u rodziny, a potem na zachód, Montana, może Idaho, tam, gdzie go jeszcze nie było. Tak wyglądało całe jego dorosłe życie. Coś go gnało przed siebie. Odkąd w wieku dziewiętnastu lat zrezygnował ze studiów i najął się do pracy na ranczo w Panhandle, wciąż wędrował. Nie obrósł w rzeczy, nie wszedł w żadne trwałe związki, nie przywiązał się do miejsc. Kiedy życie stawało się zbyt wygodne, a jutro zbyt łatwe do przewidzenia, ruszał przed siebie.

Gdyby jednak chciał być wobec siebie całkiem szczery, musiałby przyznać, że z wiekiem coraz trudniej było mu się żegnać. W listopadzie, gdy po czteroletnim pobycie rzucał pracę w Davis Mountains, odkrył, że wcale nie ma ochoty wyjeżdżać. Zostawiał ludzi, z którymi nie chciał się rozstawać: po pierwsze Cassie Maitland, bezapelacyjnie najlepszego szefa, z jakim kiedykolwiek pracował, po drugie Homera „Shota" Barnesa, najlepszego kumpla do wypitki, jakiego w życiu znalazł, i po trzecie Laurie Tyler, najbardziej szykowną dziewczynę, jaką na swojej drodze spotkał. I mimo kłopotów związanych z załamaniem nerwowym Ellen, w ciągu ostatnich czterech miesięcy często o nich wszystkich myślał.

George wierzył w takie rzeczy, jak małżeństwo, dom, rodzina i zawsze w głębi duszy wiedział, że kiedyś w końcu gdzieś osiądzie, choćby po to, by uniknąć smutnego losu zmęczonego kowboja snującego się po jakimś ranczo i wykonującego rozmaite drobne prace. Wiedział, że osiąść to założyć rodzinę. Ale nie tu, nie w Oklahomie, gdzie uprawiają głównie bawełnę! I nie teraz! No, a żeby mieć rodzinę, czyli dzieci, trzeba się najpierw ożenić. Cholera! Jeszcze nie! Jeszcze nie jestem gotów!

Nagle przypomniał sobie buzie Stacy i Dee Ann i słowa doktor Ames: „Dziewczynkom potrzebna jest troskliwa opieka, spokojny dom". Czy zdoła im to zapewnić? Boże! Na samą myśl o wzięciu na siebie odpowiedzialności za dwójkę dzieci ogarnął go strach. Jeszcze gorsza wydała mu się perspektywa utknięcia na farmie ojca, skąd jako dziewiętnastolatek szczęśliwie uciekł. Nie tylko Ellen miała skłonność do depresji i wpadania w panikę.

George poczuł, że jakaś ręka zatrzaskuje za nim drzwi więziennej celi.

Zwolnił i skręcił z asfaltowej szosy na ubitą polną drogę przecinającą płaskie jak stół bezkresne pola. Za kilka tygodni zacznie się orka. Przyjechawszy w listopadzie, George akurat zdążył pomóc ojcu przy zbiorach, ale nie miał zamiaru zostawać aż do pory sadzenia. Chociaż jedno musiał przyznać: bawełna to jedna z najpiękniejszych roślin uprawnych, jakie znał. Ale niestety to było wszystko, co miał na ten temat do powiedzenia.

George zaparkował ciężarówkę z boku drewnianego farmerskiego domu i udał się na poszukiwanie ojca. Znalazł go w szopie majsterkującego przy traktorze. Słysząc skrzypienie drzwi, Jonas podniósł głowę.

- Wróciłeś! No i co ta paniusia miała ci do powiedzenia?

George oparł nogę w wysokim kowbojskim bucie o stopień kabiny.

- Biorą Ellen do szpitala. Przynajmniej na jakiś czas. Jonas milczał. Po chwili coś mruknął jakby na znak, że usłyszał, ale nie powiedział ani słowa. Za to jego mina wyraźnie świadczyła, iż uważa całą tę sprawę za kompletny nonsens. George musiał uczciwie przyznać, że go trochę rozumie. Jonas i Anna byli prostymi farmerami żyjącymi w swoim zamkniętym kręgu i świat zewnętrzny niewiele ich obchodził. Całe życie borykali się z trudnościami i stwierdzenie, że ktoś nie potrafi sobie poradzić z własnymi problemami, brzmiało dla nich jak słowa z obcego języka.

- Rzecz w tym - mówił George - skąd wziąć na to wszystko forsę?

- Od Steve'a - odparł Jonas. - Dowiadywałem się o jego ubezpieczenie. Według prawa Ellen nadal jest jego żoną.

- Dobrze. Teraz ważniejszy kłopot. Co z dzieciakami? Lekarka mówi, że potrzebna im jest solidna opieka.

- Mogą zostać tutaj - powiedział Jonas.

- Nie bardzo. Oboje z Anną macie całe gospodarstwo na głowie, a one są jak lokomotywa pod parą.

- Masz jakiś lepszy pomysł?

George wziął głęboki oddech i oświadczył:

- Ja sam się nimi zajmę.

- Ty?! - Jonas skoczył na równe nogi. - To nie dla ciebie. W siodle będziesz je woził?

- Spokojna głowa. Jakoś sobie poradzę. Widzisz inne wyjście?

- Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar tu zostać? Tak?

- Lekarka przebąkiwała coś o rodzinie zastępczej. Przecież ich nie oddamy!

- To nie dla ciebie, synu. Za miesiąc będziesz gryzł meble ze złości.

- Niewykluczone - odparł George i zacisnął usta. - Przyznam, że wolałbym wypasać bydło, ale zrobię, co do mnie należy. Stacy i Dee Ann są ważniejsze. Mógłbym, na przykład, zamieszkać z nimi w domu Ellen.

- Dom trzeba sprzedać. Kosztuje nas majątek. I gdzie znajdziesz robotę w mieście?

- Nie wiem! - wrzasnął George. - Coś znajdę, jak będę musiał! Będę nalewał benzynę, targał ludziom zakupy w supermarkecie... - Gdy to mówił, słyszał szczęk zasuwy w drzwiach więzienia.

- Skąd ty się urwałeś? Teraz ludzie sami tankują benzynę, a do zakupów są wózki.

- Dobra. Zapomnijmy o tym. Chciałbym się po pierwsze dowiedzieć, czy to trzeba gdzieś zgłosić. Porozumieć się z adwokatem, takie rzeczy.

- Po co? Tatuś zwiał, mamuśka u czubków, to rodzina opiekuje się dzieciakami. Rodzina, czyli ty i ja. Kto może mieć jakieś pretensje?

- Chyba masz rację.

- Jeszcze raz ci radzę, dobrze się nad tym wszystkim zastanów.

- Przez ostatnie dwie godziny nic innego nie robiłem. Wróciły już ze szkoły?

Jonas kiwnął głową i spojrzał w stronę domu.

- Szkolny autobus przywiózł je jakiś kwadrans temu.

George znalazł siostrzenice na piętrze, w sypialni, z której korzystały podczas pobytów na farmie, czyli teraz praktycznie cały czas. Sympatyczne ciemnowłose smarkule wydawały się nie do odróżnienia, ale kiedy poznało się dziewczynki bliżej, widać było, że Stacy jest odrobinę wyższa, ma bardziej pucołowatą buzię i zdecydowanie przewodzi. Słodka i miła Dee Ann była znacznie spokojniejsza od siostry. Drzwi do pokoju stały otworem, George jednak zapukał, chcąc zwrócić na siebie uwagę.

- Wujek George! - zapiszczała Stacy i podskoczyła na łóżku. - Gdzie byłeś?

- Miałem coś do załatwienia w mieście. A jeśli, szanowne panie, poświęcicie mi minutę lub dwie, chciałbym z wami chwilkę porozmawiać.

Usiadł na drugim łóżku obok Dee Ann i zmierzwił jej włosy. Spojrzała na niego z uwielbieniem i uśmiechnęła się.

- O co chodzi? - spytała Stacy i usiadła prosto. Rozmowa z bliźniaczkami nigdy nie sprawiała George'owi trudności. Sam był tym zaskoczony, gdyż nie uważał, by miał jakiś specjalny talent pedagogiczny. Zazwyczaj nie wiedział, jak się wobec nich zachować, rozmawiał więc z nimi jak z dorosłymi, nawet gdy były jeszcze całkiem małe, i tak niechcący nawiązywał z dziewczynkami kontakt. Stacy i Dee Ann, z kolei, uważały go za dzielnego romantycznego bohatera, prowadzącego żywot nie skrępowany konwenansami, którym podporządkowywali się inni dorośli. Wszystko, co ich rodzicom spędzało sen z powiek, dla niego jakby w ogóle nie istniało. Jednym słowem, wuj był fajny. George z miejsca przystąpił do rzeczy.'

- Wasza mama będzie musiała iść do szpitala. Siostry wymieniły spojrzenia. Potem Stacy odezwała się:

- Tyle to się same domyśliłyśmy.

- Nie chciałybyście zamieszkać ze mną, dopóki nie wyzdrowieje?

Chwilę trwało, zanim do nich doszło, co powiedział. Nagle Stacy zerwała się na równe nogi i podbiegła do łóżka, na którym George siedział z Dee Ann.

- Hurra! Słyszałaś? Jedziemy do Montany! - wołała sadowiąc się z drugiej strony wuja.

George roześmiał się.

- Nie, nie do Montany. To nie dla was. Może zamieszkamy w waszym domu w mieście.

- To zostajesz? - spytała Stacy marszcząc nos. - A mama mówiła, że ty nigdy długo nie siedzisz w jednym miejscu. Że od urodzenia coś cię gna.

- A tata mówił, że jesteś pędziwiatr i ladaco - cichym głosikiem wtrąciła Dee Ann, która nigdy nie mówiła wiele, ale kiedy się odzywała, waliła prosto z mostu, nie dbając o to, czy zrobi komuś przykrość.

- Tak? Tak powiedział? Może nigdy nie miałem powodu, żeby długo siedzieć w jednym miejscu. Ale kiedy moje ukochane siostrzenice mnie potrzebują, zostaję.

Nagle nastąpiło coś, czego George absolutnie się nie spodziewał. Stacy wychyliła się do przodu i spojrzała na siostrę, potem podniosła wzrok i oświadczyła:

- My wcale nie chcemy tutaj zostawać. Chcemy wyjechać daleko, daleko stąd.

- Co?!

- W szkole wszyscy wiedzą, co się stało - wyjaśniła Stacy smutnym głosikiem. - Wiedzą, że tata od nas odszedł. Wiedzą, że mama połknęła te pastylki. Dzieciaki szepcą za naszymi plecami, za to nauczyciele starają się być dla nas bardzo mili. To okropne! Chcemy stąd wyjechać. Zabierz nas ze sobą do Montany. Będziemy grzeczne. Umiemy prasować i gotować... no, tak trochę. Lubisz zapiekanki z serem?

- Uwielbiam. - George doznał nagle uczucia, jakby w sercu miał dwudziestokilowy kamień. Przygarnął obie dziewczynki do siebie i pocałował w czubek głowy najpierw jedną, potem drugą.

- Ale zabiłyście mi ćwieka. Nie mogę... po prostu nie mogę zabrać was do Montany.

- Dlaczego? - spytała Dee Ann rzeczowo.

- Bo... za daleko. Poza tym, w Montanie nie mam gdzie mieszkać. Chciałem nająć się do pracy na jakimś ranczo, ale wtedy spałbym z innymi w baraku. A wam potrzebny jest spokojny dom, nie barak. Teraz muszę znaleźć sobie inne zajęcie.

- Nie spodoba ci się - prorokowała Stacy. Nagle coś jej przyszło do głowy i spojrzała na niego przestraszona. - Nie zostawisz nas tutaj, prawda? Tu jest okropnie nudno. Nie ma nic do roboty.

George'owi nie trzeba było tego tłumaczyć. Sam doskonale wiedział.

- Nie zostawię. Daję wam słowo honoru.

Uff! Co za dzień! Tyle rzeczy naraz się na niego zwaliło. Przyjął, co prawda, na siebie odpowiedzialność za dziewczynki, dopóki ich matka nie wyzdrowieje, ale nie miał czasu zdecydować, co z nimi zrobi. Teraz, kiedy się nad tym wszystkim spokojnie zastanawiał, uświadomił sobie ogrom całego zadania. Do tej pory, jako wędrowny kowboj, martwił się tylko o siebie.

- Nie wiem, co zrobimy - przyznał się szczerze. - Muszę to jeszcze przemyśleć. A jak coś postanowię, dowiecie się o tym pierwsze. Zgoda?

Stacy i Dee Ann uszczęśliwione zgodnie kiwnęły głowami. Od razu poczuły się lepiej. Wujek George pospieszył im na ratunek i było im wszystko jedno, gdzie pojadą, byle daleko.

- Zobaczymy się przy kolacji - rzucił George wstając.

Przeszedł przez pokój, a kiedy był już przy drzwiach, Stacy zapytała:

- Wujku?

- Tak?

- Może ty nam powiesz... Dlaczego tata nas zostawił? Dlaczego mama połknęła te tabletki? Przecież ma jeszcze nas. My jej nie wystarczymy?

George poczuł ucisk w gardle. Oczy go zapiekły.

- Przykro mi, ale nie wiem - odparł.

Wiedział za to, że będzie dla nich najlepszym opiekunem, jakiego w życiu miały, lepszym od rodzonego ojca...

Po kolacji bliźniaczki wróciły na górę odrabiać lekcje. George nie miał ochoty oglądać z ojcem telewizji, poszedł więc do swojego pokoju, wyciągnął się na łóżku, poduszkę wetknął pod plecy. Panika, która go ogarnęła podczas powrotnej jazdy, minęła. Czas stawić czoło twardej rzeczywistości. Zwariował biorąc na siebie odpowiedzialność za bliźniaczki? Trudno by było znaleźć mniej kompetentnego opiekuna. Głowę by dał, że lista spraw, których sobie nawet nie uświadamiał, a które łączyły się z wychowywaniem dwóch dziewczynek, była długa. Może i lepiej, pomyślał ponuro, bo to, co już wiedział, wystarczyło, by skóra mu cierpła ze strachu. Po pierwsze, to dziewczynki. Co ja, do diabła, wiem o dziewczynkach? Przecież, kiedy nabroją, nie spiorę ich po tyłkach ani nie wytargam za uszy.

Nagle przypomniała mu się Laurie Tyler. Gdyby tu była, westchnął z głębi serca. Ona przez to przeszła, sama wychowywała przecież młodsze rodzeństwo. Mogłaby mu powiedzieć, jak postępować. Albo przynajmniej poradzić, jak traktować i czym karmić takie dwunastolatki. Spokojna, łagodna Laurie była dla George'a istnym wzorem doskonałości. Miała dobre serce. Szlachetna, zrównoważona, dobrze wychowana, nawet nie potrafił wyliczyć wszystkich jej zalet. Co prawda George czuł się przy niej niczym prostak, ale słuchałby jej wskazówek jak ewangelii. I co z tego? Laurie była setki mil stąd i nie mogła przyjść mu z pomocą.

I tak, ni stąd, ni zowąd, wpadł mu do głowy pomysł, od którego nie mógł się już uwolnić. Dlaczego by nie? zadawał sobie w duchu pytanie. Dlaczego nie? Przecież gdzieś musimy zamieszkać. Długo bił się z myślami, a w końcu gwałtownie spuścił nogi na podłogę, wyszedł na korytarz i skierował się do sypialni dziewczynek.

- Macie minutę?

Stacy i Dee Ann uniosły głowy i uśmiechnęły się.

- Pewnie.

- A gdybyśmy tak pojechali do Teksasu? Co wy na to? Miny im się wyciągnęły.

- Eeee - zaczęła Stacy. - W Teksasie byłyśmy już milion razy.

George zaśmiał się. Bez przesady, najwyżej z dziesięć.

- Nie miałem na myśli strefy przygranicznej. Chciałem się zapuścić znacznie dalej w głąb stanu. Jakieś pięćset mil stąd.

Pięćset mil zabrzmiało dla nich prawie jak wyprawa w kosmos.

- Iiiii!! - zapiszczały z radości.

- Dobrze - powiedział George i wziął głęboki oddech. - W takim razie jedziemy.

- 'Kiedy?

- Niedługo. Może za tydzień, może trochę później. Kiedy uda nam się wszystko tutaj załatwić. Ale chcę, żebyście mi coś obiecały. Jeśli dojdziecie do wniosku, że wam się tam nie podoba, jeśli poczujecie się nieszczęśliwe, macie mi o tym powiedzieć. Niczego nie ukrywać. Zgoda?

- Zgoda - oświadczyła rozpromieniona Stacy. - Obiecujemy.

- No to do zobaczenia rano.

- Dzięki, wujku George.

Dzięki. George miał nadzieję, że za miesiąc też będą mu dziękować. Z drugiej strony miał też nadzieję, że on sam nie będzie sobie pluł w brodę. Whittaker, rozkazał sobie w duchu, tylko spisz się dobrze.


Rozdział 2

DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ

- Jill, chyba nie mówisz poważnie! - Laurie patrzyła na siostrę z niedowierzaniem.

- Jak najpoważniej.

- Ślub? Wykluczone. Nie zgadzam się. Ty chyba rozum straciłaś! Ledwo od ziemi odrosłaś.

- Za miesiąc kończę dwadzieścia lat. Nie jestem już dzieckiem, a ty chciałabyś - dodała Jill z ironicznym uśmieszkiem w kącikach ust - żebym wciąż była małą dziewczynką.

Laurie zignorowała tę ostatnią uwagę.

- Nadal uważam, że dwadzieścia lat to za wcześnie, żeby myśleć o małżeństwie.

- Chcesz, żebym czekała i w końcu została starą... - Jill ugryzła się w język.

- Panną? - Laurie dokończyła za siostrę. - Co za oryginalne określenie. Starą panną jak ja, to miałaś na myśli?

- Nnnie... Och... Wiem, co przeszłaś. Kiedy rodzice zginęli, musiałaś opiekować się dziadkiem, wychowywałaś Andy'ego i mnie... Wiem, że nie było ci łatwo. Oboje z Andym często rozmawialiśmy o tobie i o tym, jakie mieliśmy szczęście w nieszczęściu. Gdyby nie ty, wylądowalibyśmy w rodzinie zastępczej albo w domu dziecka. Zawsze było nam żal, że przez nas nawet nie masz czasu nigdzie pójść. - Jill podbiegła do siostry i objęła ją. - Ale kiedy Tony i ja się pobierzemy, nareszcie będziesz wolna! Myślałam, że się ucieszysz.

- Ucieszę?! - wykrzyknęła Laurie. - Posłuchaj. Przez wszystkie te lata uczyłam w szkole i utrzymywałam te żałosne resztki rancza, żebyście ty i Andy mieli dom. Jedyne, czego chciałam, to żebyście oboje skończyli studia. Andy już zrobił dyplom i ty, moja panno, też zrobisz. To moje ostatnie słowo. Nie będziemy więcej rozmawiać na ten temat! - oświadczyła i wymaszerowała z pokoju.

Po pięciu minutach wróciła.

- Jill, kochanie, musimy to jeszcze raz przedyskutować - powiedziała.

Jill wcale się nie przejęła wybuchem Laurie. Dobrze znała swoją starszą siostrę. Młodsze rodzeństwo zawsze umiało owinąć ją sobie koło małego palca. Ilekroć czegoś chcieli, oczywiście w granicach rozsądku, Laurie zawsze zdołała to dla nich zdobyć, chociaż czasami jedynie ona i sam Pan Bóg wiedzieli, jakim cudem tego dokonała.

- Tony kończy uczelnię w maju - zaczęła Jill. - Jego ojciec otwiera sklep w Albuquerque i chce, żeby Tony go prowadził. Przeniosę się do tamtejszego college'u. Wiem, jak ci na moich studiach zależy. Zrobię dyplom. Obiecuję.

- Och, Jill... - westchnęła Laurie. Ramiona jej opadły. Chociaż od pewnego czasu wiedziała, że Jill i Tony myślą o sobie poważnie, wiadomość o planowanym ślubie spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Przed niecałym kwadransem wróciła z pracy z zamiarem spędzenia spokojnego popołudnia i weekendu, a Jill swoimi rewelacjami ścięła ją z nóg. Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że nie może zabronić dziewczynie wyjść za mąż. Jill jest, jej zdaniem, jeszcze za młoda, ale w świetle prawa jest na tyle dorosła, że nie musi prosić o oficjalne pozwolenie. Serce Laurie wypełnił głęboki żal, że coś traci. Zdumiał ją też własny upór. Ale z drugiej strony, tłumaczyła sobie, od wielu wielu lat całe moje życie kręciło się przecież wokół Andy'ego i Jill.

Każdy, kto znał Laurie, zrozumiałby jej rozterkę. Przez ostatnie dziewięć lat była głową rodziny, a zaledwie przekroczyła trzydziestkę. Gdy oboje rodzice zginęli w wypadku samochodowym, Jill miała dziesięć lat, Andy dwanaście. Żył jeszcze staruszek dziadek, który mieszkał razem z nimi. Laurie z beztroskiej młodziutkiej nauczycielki, szczęśliwej i planującej własny bliski ślub, w mgnieniu oka zmieniła się w żywicielkę, matkę i pielęgniarkę w jednej osobie. Biorąc te wszystkie obowiązki na barki, nie uświadamiała sobie jednak w pełni, jak radykalnie zmieni się całe jej życie.

Len McFarland, z którym była zaręczona, wykładowca na pobliskim uniwersytecie stanowym Sul Ross, wkrótce zniknął ze sceny. Rozgoryczenie z powodu dezercji narzeczonego szybko minęło. Laurie była przede wszystkim dziewczyną praktyczną i nie winiła ukochanego. Cóż, miał wówczas tylko dwadzieścia sześć lat. Czy będąc na jego miejscu, chciałaby brać sobie na głowę żonę z dwojgiem rodzeństwa i niedomagającym staruszkiem na dodatek? Wątpiła.

Te dziewięć ostatnich lat nie było łatwe. Obowiązki, zmartwienia, kłopoty finansowe. Z drugiej strony jednak, Laurie prowadziła życie pełne i nie narzekała na brak zajęcia. Rodzeństwo kochała miłością bardziej macierzyńską niż siostrzaną, a szczególnie opiekuńczo traktowała Jill, najmłodszą w rodzinie.

- Wiem, że jesteś zakochana. - Westchnęła. - To normalne. Lubię Tony'ego. Naprawdę. Znakomity młody człowiek z głową na karku, ale widzisz... Jeśli poślubisz go mając dwadzieścia lat, kawał wspólnego życia przed wami. Przynajmniej tego należy wam życzyć. Mnie tylko chodzi o to, żebyś sobie wszystko dobrze przemyślała. Małżeństwo to nie żarty.

- Wiem. Zastanawiałam się nad tym - odparła Jill rzeczowym tonem. Odwróciła na moment wzrok, ale zaraz znowu spojrzała na Laurie. - Kocham Tony'ego. Zainwestowałam w niego już dwa lata swojego życia. Nie mam zamiaru wypuścić go z rąk i pozwolić, by jakaś inna kobieta go pocieszyła, bo taki samotny. Nie dam mu wyjechać do Albuquerque beze mnie.

Trzeźwa dziewczyna, stwierdziła Laurie w myśli. Zawsze taka była. Andy dawał się czasami namówić do zmiany zdania, ale z Jill, jeśli raz się na coś zdecydowała, nie było dyskusji. Klamka zapadła. Laurie zerknęła na siostrę i ujrzała dorosłą kobietę, której przedtem nie chciała w niej dostrzec. Nieukształtowaną, niedoświadczoną, ale jednak kobietę. Człowieka zdolnego do decydowania o sobie.

- Rozumiem - powiedziała i ponownie westchnęła. - Wyprawię ci najpiękniejszy ślub, na jaki mnie będzie stać bez zaciągania długów.

Jill rozpromieniła się i mocno uścisnęła siostrę.

- Och, Laurie! Wiedziałam, wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz. Jesteś wspaniała. Cudowna. Mówiłam Tony'emu. Będzie wściekły, że ci powiedziałam bez niego, ale już nie mogłam wytrzymać, a on właśnie dzisiaj po południu ma ćwiczenia z biologii. Wiesz, kiedy już się oswoisz z myślą o moim ślubie, będziesz mogła robić własne plany. Nie porozmawiałabyś znowu z tym facetem z banku, z tym, który pytał, czy jesteś zainteresowana sprzedażą domu?

Laurie zupełnie zapomniała o kuszącej propozycji, którą otrzymała, gdy Jill skończyła szkołę średnią. Postanowiła wówczas, że przez najbliższe dwa lata sprzedaż nie wchodzi w rachubę, ale teraz...

- Kto wie. Kto wie...

- Masz rację. Jeszcze za wcześnie o tym mówić. Chociaż forsa by się przydała.

- Nie jestem wcale pewna, czy byłoby tego wiele. Nie traktowałam wtedy tej propozycji poważnie i nawet nie zapytałam o szczegóły.

- Ile by nie było, przyda się. Mogę zaprosić Tony'ego na kolację? Ma dosyć stołówkowego wiktu.

- Oczywiście.

- Może wspólnie coś wymyślimy? Co trzy głowy to nie jedna.

- Słusznie.

- Mamy się spotkać o wpół do piątej. Lecę. Taka jestem podniecona!

Jill podskakiwała po całym pokoju i tańczyła z radości. Nagle stanęła i przyjrzała się Laurie poważnie.

- Zobaczysz, jaka to będzie dla ciebie ulga. Po tych wszystkich latach nareszcie będziesz miała czas myśleć wyłącznie o sobie, robić to, na co masz ochotę, a nie to, co musisz.

Dziewczyna narzuciła na siebie dżinsową kurtkę, porwała ze stolika portfelik i klucze, wesoło pomachała siostrze ręką na pożegnanie i już jej nie było.

Laurie dłuższą chwilę stała na środku pokoju walcząc z ogarniającym ją przygnębieniem. Odejście Jill było nieuniknione, tłumaczyła sobie w duchu, naturalne, nawet jeśli następuje wcześniej niż się spodziewałam. Skąd więc ten smutek? Ile razy marzyłam o tym, żeby nareszcie uwolnić się od obowiązków? Kiedy rok temu Andy skończył studia i podjął pracę w San Antonio, potrafiłam rozstać się z nim bez płaczu. Ale wtedy sytuacja była inna, zostawała jeszcze Jill, która mnie potrzebowała. Za to teraz naprawdę będę wolna i będę mogła robić, co mi się spodoba.

Sedno sprawy tkwiło jednak w tym, że Laurie nie miała najmniejszego pojęcia, co chciałaby robić. Kłopoty codzienne tak ją absorbowały, że nie zdążyła zaplanować własnej przyszłości. Przyszłość nadeszła, a z nią... pustka i samotność.

Laurie przeszła do kuchni i nastawiła czajnik. Czekając aż woda się zagotuje, otworzyła szufladę i wyjęła kolorową tekturową teczkę. Z górą rok temu prosiła o przysłanie reklamowych broszur, ale ostatni raz zaglądała do nich kilka miesięcy temu. Na okładce folderu widniała przystojna opalona para. Siedzieli na pokładzie wycieczkowego statku, uśmiechali się i machali przyjaźnie. W poprzek zdjęcia biegł czerwony napis: „Południowy Pacyfik czeka na ciebie". Laurie leniwie przerzuciła strony, które czytała już dziesiątki razy. Przed oczyma migały jej nazwy - synonimy romantycznej przygody: Hawaje, Tahiti, Samoa, Sydney, Aukland. Dwa tygodnie na morzu, czyli że praktycznie taka wycieczka zajmie prawie cały miesiąc. Laurie snuła mgliste plany na kwiecień, kiedy na półkuli południowej jest jesień. Miło było marzyć o wyjeździe, chociaż zawsze wiedziała, że to tylko płonne nadzieje. Z trudem udałoby się jej może zaoszczędzić na lot do Los Angeles, ale na rejs już nie. Wsunęła folder z powrotem do szuflady.

Chwilę później siedziała przy dużym drewnianym stole w kuchni. Pijąc kawę patrzyła na kapiący kran. Trzeba wymienić uszczelkę. Dobrze, że chociaż z tym umie sobie poradzić sama. Prawdę mówiąc, Laurie wiele rzeczy potrafiła zrobić sama. Musiała. Dom był stary i wymagał stałej konserwacji, na co zawsze brakowało czasu i pieniędzy. A jednak był to jedyny dom, jaki w życiu miała i, co ciekawe, przy wszystkich swoich niedostatkach dawał jej ukojenie.

Już w roku 1954, kiedy wkrótce po ślubie Tylerowie go kupili, nie był nowy. Zbudował go, Laurie coś mgliście sobie przypominała, pewien człowiek, który w latach kryzysu szukał w Davis Mountains ucieczki od nędzy panującej w przemysłowych ośrodkach na wschodzie. Ojciec Laurie to i owo poprzerabiał, dobudował drugą łazienkę i dodatkową sypialnię, do kuchni kupił zlew, nowy piec, lodówkę. Na ostatku postawił na tylnym podwórzu mały bungalow. Ranczo nieźle prosperowało i ojciec miał zamiar nająć jakieś małżeństwo do pomocy w gospodarstwie. Bungalow ten okazał się zresztą istnym błogosławieństwem dla Laurie. Przez wszystkie późniejsze lata wynajmowała go, chociaż aktualnie stał pusty. Za życia rodziców, którzy zresztą nigdy nie byli zbyt bogaci, dom zawsze wyglądał ładnie. Teraz robił wrażenie opuszczonego i zaniedbanego, mimo że wewnątrz panowała idealna czystość.

Laurie wstała i z filiżanką w ręce podeszła do zlewu. Zerknęła przez okno i zdążyła zobaczyć jeszcze koniec rudego ogona. Księżniczka, wielka leniwa kocica, która teoretycznie należała do Millerów mieszkających kawałek dalej, czuła się tu jak u siebie. Pewnie trzeba jej dosypać jedzenia, pomyślała Laurie i poszła sprawdzić miskę za domem. Uzupełniła pokarm, wyprostowała plecy i rozejrzała się dookoła. Marzec, smutno, niebo szare, ale wiosna tuż - tuż i podwórze znowu wyglądać będzie jak obraz nędzy i rozpaczy. A jeszcze cztery miesiące temu snuła plany, że tego roku wreszcie zajmie się jakimś remontem. George mówił...

Dość tych rozmyślań. Laurie weszła z powrotem do środka. George! Jedyne głupstwo w jej wyjątkowo rozsądnym życiu. Ale wciąż za nim tęskni. Cholera! Za kim tu tęsknić? Za mężczyzną, który w charakterze „złotej rączki" spędzał tutaj jeden dzień w tygodniu i to tylko dlatego że Cassie Maitland, jego pracodawczyni i jednocześnie przyjaciółka Laurie, o to prosiła, o ile mu tego nawet nie poleciła. Nie oszukujmy się, taka jest wymowa faktów.

Laurie prychnęła sarkastycznie. Czy w ogóle jest o czym mówić? Może z tuzin razy wypili z George'em Whittakerem kawę albo piwo i pogawędzili trochę, to wszystko. Wiedziała o nim tylko kilka podstawowych rzeczy. Nigdy nie uczynił żadnej bardziej osobistej uwagi ani nie dał po sobie poznać, że widzi w niej powabną, albo nawet zwyczajną, kobietę. Nigdy jej nie dotknął. A potem pewnego pięknego dnia powiedział „Cześć" i odjechał w tak zwaną siną dal, jak nakazuje uświęcony tradycją kodeks wolnych kowbojów. Laurie miała poważne wątpliwości, czy od tamtego czasu w ogóle o niej pomyślał. Dlaczego w takim razie ona tak uparcie go wspomina? Zauroczenie George'em było dla niej źródłem największej frustracji w życiu. Jestem o wiele za stara, by wzdychać do miłego uśmiechu i pary błękitnych oczu.

Kobieta może się nabawić cholernego kompleksu niższości, jeśli zbyt długo zaprząta sobie głowę tym, że obydwaj mężczyźni, na których jej najbardziej w życiu zależało, odeszli bez widocznego żalu. Pewnego dnia, pocieszała się, spotkam tego jedynego, kochającego, dbałego, który nie zblednie na myśl o domowym ognisku i obowiązkach, który z radością osiądzie w jednym miejscu... który stanie się dla mnie oparciem. Miło będzie, marzyła, wesprzeć się na kimś dla odmiany, zamiast samej wciąż służyć innym za podporę. A kiedy znajdę ów ideał, tak go omotam, że facet kompletnie straci głowę. Laurie nie miała zamiaru do końca życia być sama.

Pomyślała znów o Jill. Albuquerque! A Andy, dla odmiany, w San Antonio. Już pół roku go nie widziałam. Boże, jeśli Jill wyjdzie za mąż, naprawdę będę sama, uświadomiła sobie z przerażeniem. W głowie jej huczało. Wśród tylu sprzecznych emocji znalazło się, jak Jill słusznie przewidziała, i całkiem ludzkie uczucie ulgi. Nagle osaczyły ją wspomnienia ostatnich dziewięciu lat: pospieszny wyjazd Lena, żmudne spłacanie odziedziczonych po rodzicach długów, śmierć dziadka, i wszystkie rozmowy z surowym dyrektorem szkoły, który utrzymywał, że Andy jest „niesubordynowany". Potem noc, kiedy Jill dostała ataku wyrostka i trzeba ją było natychmiast odwieźć do szpitala na operację. Niepokój o Andy'ego, gdy robił prawo jazdy. I ten ustawiczny brak pieniędzy.

Ale były przecież i radosne chwile: kiedy Andy, a potem Jill kończyli szkołę, kiedy Andy zrobił dyplom. A największą satysfakcję Laurie czerpała ze świadomości, że to dzięki jej wysiłkom rodzina się nie rozleciała.

Z zadumy wyrwał ją ostry dzwonek telefonu. Laurie sięgnęła po słuchawkę zawieszonego na ścianie aparatu.

- Laurie? Tu Cassie - usłyszała znajomy głos.

- Hej! Co słychać?

- Wszystko świetnie. Lepiej już chyba być nie może.

- Cieszę się. Pozdrów ode mnie Scotta. - Laurie uśmiechnęła się do siebie. Cassie wyszła za Scotta Maitlanda niewiele ponad cztery miesiące temu i wciąż jeszcze bujała w obłokach.

- Dziękuję. Przekażę. A co u ciebie nowego? - spytała Cassie takim tonem, jakby oczekiwała nowin, co odrobinę zdziwiło Laurie. Nie mogła przecież jeszcze nic wiedzieć o Jill... Skąd?

- Jill i Tony mają zamiar się pobrać zaraz po jego dyplomie.

Z drugiej strony rozległ się przeciągły gwizd.

- Nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Pamiętam, jak Jill za nim tęskniła, kiedy w zeszłym roku gdzieś wyjechał. A co ty na to?

- Jestem chyba trochę... trochę rozczarowana. Nie, nie mam nic przeciwko Tony'emu i wiem, że potrafi zapewnić dziewczynie byt. Jego ojciec ma dobrze rozwijający się interes i pewnego dnia Tony wszystko przejmie. Dobrana z nich para, ale szczerze mówiąc miałam jednak nadzieję, że Jill też skończy studia.

- Rozumiem. - Cassie zamilkła na chwilę, potem spytała: - To wszystko? Nic więcej się nie wydarzyło?

Laurie zachmurzyła się.

- Więcej? To ślub Jill nie wystarczy?

- Nie miałaś żadnych niespodziewanych wizyt?

- Nie. A o co chodzi?

- Dzwonię nie bez powodu. Ja też mam nowiny. Zgadnij, kto dziś po południu u mnie był.

Laurie zaśmiała się.

- Tom Cruise?

- Pudło.

- W takim razie Paul Newman.

- Zimno.

- Książę Karol?

- Cieplej. Czy nazwisko Whittaker coś ci mówi? Laurie zesztywniała.

- G.. .George? Wrócił? Żartujesz?

- Bynajmniej. Jest tutaj. Taki sam, jak zawsze. Oczom nie mogłam uwierzyć.

Udawanie czegokolwiek przed Cassie byłoby stratą czasu i energii. Cassie była jedyną bratnią duszą na ziemi, która znała uczucia Laurie do George'a, i Laurie pragnęła, żeby tak zostało. Wrócił! Ogarnęły ją sprzeczne emocje, w większości mało przyjemne.

- Wpadł chyba przejazdem - powiedziała do przyjaciółki. - Mężczyźni, tacy jak George, zawsze są w drodze.

- Nie - zaprzeczyła Cassie. - Przyjechał do mnie, bo szuka pracy. Spytałam, co go sprowadza z powrotem. Powiedział, że tęsknił za naszymi górami.

Laurie parsknęła śmiechem.

- Podobno wybierał się do Montany. Tam też są góry.

- Ale to nie takie - powiedziała Cassie z naciskiem. - Poza tym wydaje mi się, że to nie o miejsce chodzi. Wiem, że George był tutaj szczęśliwy. Kiedy w listopadzie zawiadomił mnie, że odchodzi, miałam takie dziwne wrażenie, że robi to wbrew sobie. No i wrócił. Może to koniec wędrówki? Może złowiła go na haczyk kobieta?

- Nie fantazjuj, Cassie. Gdyby George się mną zainteresował, dałby to do zrozumienia wcześniej.

- Może. Podejrzewam, że podobałaś mu się bardziej niż chciał przyznać, albo że po prostu nie potrafił ci tego okazać. Niektórzy mężczyźni usiłują zdusić w sobie uczucie, i George do nich należy.

- Odkąd wyszłaś za mąż, stałaś się znawczynią męskiej duszy. Dałaś... dałaś mu pracę?

- Oczywiście. To najlepszy zarządca, jakiego kiedykolwiek miałam, a zresztą akurat kogoś szukałam. Zaczyna w poniedziałek. Jest kilka rzeczy, które musi załatwić i właśnie w związku z tym dzwonię. Nie uwierzysz, ale... Przepraszam cię na moment. Nie odkładaj słuchawki, dobrze? Jakieś zamieszanie przed domem.

Po minucie czy dwóch Cassie podeszła do telefonu i zdyszanym głosem wyjaśniła:

- Wybacz, ale nie dają sobie rady beze mnie. A George na pewno wkrótce się u ciebie zjawi.

Mam nadzieję, że nie, odparła Laurie w myśli. Akurat teraz mam głowę zajętą zupełnie czym innym i nie potrzeba mi tutaj jeszcze tych jego niebieskich oczu.

- Chciałam cię tylko ostrzec - dodała Cassie jakby czymś rozbawiona - że w życiu George'a nastąpiła zasadnicza zmiana.

- Zmiana?

- Posłuchaj, marzę o tym, żeby z tobą poplotkować, ale naprawdę muszę pędzić. Przygotuj się na niespodziankę. Dużą niespodziankę. Później pogadamy. Pa!

Laurie odwiesiła słuchawkę kompletnie oszołomiona. Boże! Ale tym razem będzie się trzymać z daleka. I nie będzie wiązała żadnych romantycznych nadziei z George'em ani z nikim, kto by go nawet tylko słabo przypominał. Jeśli zapuka do jej drzwi, cóż... będzie uprzejma, ale zachowa dystans. George chyba długo nie zostanie. Ten dziwny niepokój, czy jak to nazwać, który zawsze gna kowbojów gdzieś przed siebie, któregoś dnia znowu da o sobie znać.

Laurie zupełnie nie wiedziała, dlaczego George się jej podoba, pociągał ją jednak, i w związku z tym najlepsze, co może zrobić, to go unikać, postanowiła.

Zdawała sobie jednak sprawę z narastającego w niej dziwnego, niezrozumiałego napięcia, a może nawet lęku. Jeśli George zamieszka w okolicy, nie sposób będzie go nie spotykać, szczególnie, że zatrudnił się u Cassie. Ta perspektywa nie powinna jej przerażać, a jednak na samą myśl o nim Laurie robiło się słabo. W życiu nie znała nikogo takiego jak on. Wystarczyło, że się tylko uśmiechnął, a zupełnie traciła głowę. Już nawet nie starała się tego zrozumieć. Jedyna rada to przejść nad tym do porządku dziennego.

Otrząsnąwszy się z myśli o wędrownym kowboju, Laurie zajęła się obiadem. Tony zawsze rzucał się na jedzenie niczym wygłodniały źrebak, a ponieważ wcale nie był wybredny, nie musiała się specjalnie wysilać. Po namyśle wyjęła z zamrażalnika dwie paczki filetów z kurczaka i położyła na blacie, żeby mięso się rozmroziło. Może trochę za dużo, ale to, co zostanie, zjedzą po prostu jutro. Każda gospodyni wie, że jeśli gość jest rodzaju męskiego i wychował się w Teksasie, smażony i obficie polany gęstym sosem filet z kurczaka to jest to.

Laurie pokręciła się jeszcze po kuchni przygotowując to i owo do posiłku i właśnie szła na górę się przebrać, kiedy usłyszała zgrzyt opon na żwirowanym podjeździe. Zawróciła. Weszła do frontowego pokoju i zerknęła przez szpary w żaluzjach na podwórze. Nie znany jej czerwony pikap parkował przed domem. Wytężyła wzrok starając się dostrzec sylwetkę kierowcy. Mężczyzna w stetsonie odwrócił się właśnie do tyłu. Przez żaluzje nie widziała dokładnie twarzy, ale przecież nie potrzebowała. Wystarczył jej kapelusz i rzut oka na profil przybysza. Laurie przysięgłaby, że na kilka sekund jej serce przestało bić. Przyłożyła dłoń do czoła, zamknęła oczy. Dlaczego musiał przyjechać akurat teraz? Ja po prostu nie jestem na to przygotowana. Diabli wzięli moje spokojne popołudnie!

George zawsze był zdania, że podróżując wielkimi transkontynentalnymi autostradami, łączącymi poszczególne stany, nie można ani niczego ciekawego zobaczyć, ani przyzwoicie zjeść, wszędzie to samo według jednego wzorca. I dlatego korzystał, jeśli to tylko było możliwe, z dróg lokalnych. Tak też zrobił i tym razem. Zeszłej nocy zatrzymał się z dziewczynkami w małej farmerskiej osadzie. Przenocowali w "Loveless Motel", którego nazwa - Bez miłości - rozśmieszyła go. W zajeździe było czysto, a na śniadanie dostali jajka na szynce i hash browns, o których można by było napisać poemat. George najadł się tak, że wystarczyłoby mu do wieczora, nie wziął jednak pod uwagę apetytów bliźniaczek. Dokładnie o dwunastej w południe ich wewnętrzne zegarki przypomniały o posiłku. Akurat dotarli do celu, co prawda dwie godziny później niż to sobie zaplanował, chociaż nie wiedział, po co w ogóle układał jakiś plan.

George zgasił silnik. Samochód, kupiony zaledwie dwa dni temu, był jego pierwszym od wielu lat. Mając jednak pod opieką dziewczynki, uznał pewny środek transportu za absolutną konieczność. Spojrzał przez ramię na swoje pasażerki.

- Pracę już mam, więc teraz pora znaleźć jakieś lokum. Na razie możemy przez kilka dni mieszkać w motelu, ale chciałbym odwiedzić pewną panią. - Siedźcie grzecznie, a ja zobaczę, czy jest w domu.

- Jeść nam się chce - poskarżyła się Stacy. George wzniósł oczy ku niebu.

- Niemożliwe! Znowu?!

- Znowu.

- Boże! Albo chce wam się jeść, albo siusiać. Dobrze. Niedługo coś przekąsimy. Czekajcie.

Wysiadł z samochodu i przez chwilę stał na udeptanej ziemi na podwórzu i rozglądał się. Dom przydałoby się pomalować, pomyślał. Szczerze mówiąc, wiele rzeczy trzeba tu zrobić. Mieć tylko trochę czasu, no i kupę forsy, a ranczo byłoby nie do poznania. Rudera, ale jeszcze do uratowania.

Wchodząc po schodach ostrożnie stuknął czubkiem buta w ostatni stopień. W październiku sam go reperował i ucieszył się, że się jeszcze trzyma. Przeszedł przez ganek i zapukał do drzwi.

Otworzyły się. George oniemiał z zachwytu. Laurie wciąż ubrana była w to, co w szkole: wąską niebieską spódniczkę i pasujący do niej sweterek, którego rękawy lekko podciągnęła do góry. Na szyi miała podwójny złoty łańcuszek, w uszach też błyszczało coś złotego. Jej miodowoblond, miękko podwinięte włosy sięgały prawie ramion. Laurie zawsze wyglądała elegancko, bez względu na okazję, bez względu na to, co włożyła. Mogła to być umiejętność nabyta przez lata pracy pod superkrytycznym okiem nastolatków, ale George doszedł do wniosku, że nie. Są kobiety, które narzucą na siebie jakiś stary łach i wyglądają wspaniale, i właśnie Laurie do nich się zaliczała. Od samego początku go to uderzyło.

Najlepiej jednak zapamiętał jej oczy - ciepłe, brązowe, chociaż „brązowe" brzmiało może zbyt zwyczajnie. Najpiękniejsze, najbardziej niezwykłe oczy, jakie w życiu widział, rzucały złote błyski. Sposób bycia Laurie, maniery prawdziwej damy, onieśmielał go trochę i George bał się przy niej odezwać. Nigdy nie był szczególnie rozmowny, ale w jej obecności zupełnie tracił kontenans.

- Cześć - bąknął na powitanie.

Laurie uśmiechnęła się nieznacznie, jej spokój jednak był tylko pozorny. Dobrze opanowała sztukę obserwowania George'a w sposób dla niego niezauważalny i teraz już przychodziło jej to bez wysiłku. Zauważyła, że pod dżinsową kurtką gość ubrany był jak zawsze. George nie był bardzo wysoki, miał poniżej metra osiemdziesięciu, ale trzymał się nadzwyczaj prosto i przez to robił wrażenie wyższego. Oczy miał tak niebieskie, że już bardziej nie można, a pod dużym, wciśniętym na czoło stetsonem kryły się bujne ciemne włosy, trochę falujące na karku i skroniach. Był schludny i krzepki, jak prawdziwy kowboj. W jego twarzy najbardziej zwracał uwagę uśmiech. Kiedy George uśmiechnął się od ucha do ucha, tajał nawet najtwardszy lodowiec. Jak to dobrze, że Cassie mnie uprzedziła! Gdyby przyjaciółka jej nie zawiadomiła, Laurie nie opanowałaby się ujrzawszy George'a na progu, chyba rzuciłaby się mu na szyję. Ale by się zdziwił! I nawet teraz, otrzymawszy przecież ostrzeżenie, czuła lekki zawrót głowy, lecz mimo to nie straciła zimnej krwi.

- Cześć - odpowiedziała. - Miło cię znowu widzieć.

- Mnie też - odpowiedział.

Chociaż George nie dał tego po sobie poznać, czuł się trochę zbity z tropu brakiem zdziwienia na twarzy Laurie. Wydawać by się mogło, że ostatni raz widzieli się cztery dni, a nie cztery miesiące temu.

- Co cię sprowadza w te strony?

- Nie zgadniesz. Jak leci?

- Dobrze.

- Co u Jill?

- W porządku. Latem wychodzi za mąż.

- Tak? - George uniósł brew. - Za tamtego chłopaka?

- Za Tony'ego. Zamieszka w Albuquerque.

- Będzie ci jej brakowało.

- Będzie.

Rozmowa dziwnie się nie kleiła, ale Laurie jakoś nie miała ochoty się starać. Jej postanowienie, że nie będzie sobie zawracać głowy kimś takim jak George, było głębokie i szczere. Używając języka jej ulubionych zresztą piosenek country, George był wędrownym ptakiem, i nawet przez chwilę się nie łudziła, że wrócił na stałe. Nic nie mogła poradzić na to, że się jej podoba, ale mogła być panią sytuacji. Jeśli została jej jeszcze odrobina zdrowego rozsądku, powie mu, że właśnie wychodzi, że musi gdzieś jechać... obojętne gdzie. Podziękuje mu za odwiedziny i pójdzie w swoją stronę. Tak będzie najlepiej. George jednak zapytał:

- Masz wolną chwilę?

- Tak. Chyba tak - odparła.

George odwrócił się i pomachał w stronę samochodu. Laurie też spojrzała w tamtym kierunku. Ku swojemu zdziwieniu zobaczyła, jak drzwi samochodu otwierają się. Z kabiny wysiadły dwie dziewczynki w niebieskich dżinsach, podbiegły do George'a i stając z jednej i drugiej strony uczepiły się jego rąk.

- Moje siostrzenice - przedstawił George. - Stacy i Dee Ann.

- Och - zdumienie Laurie nie miało granic. - Miło was poznać.

- A to jest panna Tyler - George dokończył prezentacji. Bliźniaczki dygnęły.

- George! Jak to...?

- To długa historia - przerwał jej George.

- Będziemy mieszkać razem - pochwaliła się Stacy.

- Och - Laurie zrobiła wielkie oczy. - Naprawdę?

- Powiedziałem, że to długa historia. - George uśmiechnął się potulnie. - Muszę z tobą pomówić, więc jeśli masz wolną chwilę...

Laurie poświęciłaby mu nie tylko chwilę, ale nawet kilka godzin, gdyby zaszła potrzeba. Umierała z ciekawości. A jeszcze kilka minut temu szukała sposobu, żeby się go pozbyć! Teraz już nie pozwoli mu odejść, zanim nie wysłucha tej „długiej historii", która zapowiada się całkiem ciekawie. Laurie szerzej otworzyła drzwi i cofnęła się, żeby zrobić przejście. - Proszę. Wejdźcie - zaprosiła.


Rozdział 3

W domu Laurie George zawsze czuł się swobodnie. Przypominał mu dom rodzinny w Oklahomie - przytulny, wygodny, czysty i taki całkiem zwyczajny. Dom, do którego miło wpaść w odwiedziny. George uświadomił sobie teraz, że tego domu też mu bardzo brakowało, gdy tęsknił za tutejszymi górami. Zobaczył, że Laurie z zainteresowaniem przygląda się dziewczynkom i uśmiecha do nich.

- Zrobić wam coś do picia albo do jedzenia?

- Dzięki - odparła Stacy bez chwili wahania. - Umieramy z głodu.

- Trzy godziny temu jedliśmy hamburgery i frytki - pospiesznie wyjaśnił George, na wypadek gdyby Laurie pomyślała, że źle traktuje swoje podopieczne. - Niemożliwe, żebyście były aż tak głodne! - dodał i zwracając się do Laurie zapytał: - Czy wszystkie dzieci bez przerwy chcą tylko jeść? Laurie roześmiała się.

- One rosną. Wiecie, kupiłam furę lodów. Jill je uwielbia. Macie ochotę?

- Mmmm - odpowiedziały chórem.

- Mogą? - spytał George. - Boję się, że stracą apetyt na kolację.

- Nie stracą. Ani na kolację, ani na nic.

- To chodźmy.

Laurie poprowadziła gości przez frontowy pokój i jadalnię do kuchni. Właśnie kuchnię George najlepiej zapamiętał. Przy tym okrągłym drewnianym stole wypili z Laurie niejeden kubek kawy i zawsze tu tak wspaniale pachniało. Jak na kobietę pracującą, Laurie sporo gotowała. George nigdy nie próbował jej potraw, ale z doświadczenia wiedział, że jeśli coś dobrze pachniało, to dobrze też potem smakowało.

Kiedy obie dziewczynki dostały już swoje lody na patyku, George zarządził:

- Idźcie na dwór. Rozprostujcie nogi, bo cały dzień przesiedziałyście w samochodzie, a ja porozmawiam z Laurie.

Siostry nie zaprotestowały, co Laurie powitała z radością. Już nie mogła dłużej wytrzymać z ciekawości. George i dwie małe dziewczynki! Niewiarygodne! Kiedy tylko za Stacy i Dee Ann zatrzasnęły się drzwi, powiedziała:

- Siadaj. Napijesz się piwa?

- Z przyjemnością. - George odsunął krzesło, usiadł, kapelusz położył na stole. - Uff. Miałem męczący dzień.

Laurie otworzyła dwie butelki piwa i usiadła naprzeciwko niego. Kompletnie zapomniała, że wcale nie chciała go u siebie przyjmować ani nawet oglądać z daleka. Mnóstwo pytań cisnęło się jej na usta, ale postanowiła poczekać, aż George sam jej wszystko opowie.

- Są przemiłe - powiedziała jedynie.

- Racja. Dobrze się ze sobą rozumiemy, chociaż mogłyby zsynchronizować pęcherze. Od granicy z Oklahomą stawaliśmy chyba ze trzydzieści razy.

Laurie roześmiała się.

- Tak to jest, kiedy się podróżuje z dziećmi. George pociągnął potężny łyk piwa i odstawił butelkę.

- Będę znowu pracował w DO - oświadczył. Laurie już miała się przyznać, że wie, ale w ostatniej

chwili ugryzła się w język. Nie chciała, by się dowiedział, iż Cassie uznała jego powrót za wydarzenie tej miary, że chwyciła za telefon i bezzwłocznie zawiadomiła przyjaciółkę.

- Wyobrażam sobie... jak się Cassie musiała ucieszyć.

- Przyjemnie być miło powitanym.

George szukał w twarzy Laurie znaku, że ona także cieszy się z jego powrotu. Nadaremnie. Nie miał, co prawda, żadnych podstaw do przypuszczeń, że na jego widok dziewczyna będzie skakać z radości, spodziewał się jednak, że przywita go serdecznie, jak starego znajomego. Może nagłą wizytą w czymś jej przeszkodził? Rozczarował się trochę, bo jemu spotkanie z Laurie sprawiło niespodziewaną przyjemność.

- Cieszysz się, że Jill wychodzi za mąż? - zapytał.

Ślub wydawał się bezpiecznym tematem do rozpoczęcia rozmowy.

- Och - Laurie westchnęła i na chwilę spuściła wzrok. - Nie. Czuję się... rozczarowana. I smutna. Oboje są tacy młodzi.

- Ale lubisz Tony'ego?

- Tak. Tony jest w porządku.

- To dobrze. Ja nigdy nie czułem szczególnej sympatii do faceta, za którego wyszła moja siostra, i niestety okazało się, że miałem rację. To przez niego dzieci są teraz ze mną. Pewnie jesteś ciekawa szczegółów?

- Nie przeczę - odparła Laurie. Splotła przed sobą dłonie i zamieniła się w słuch.

- Planowałem, że do tej pory będę już daleko stąd - powiedział George kończąc swoją opowieść - ale sprawa dzieci pokrzyżowała mi plany. Kiedy Ellen wyzdrowieje, zawiozę je oczywiście z powrotem do domu, ale tymczasem... Przyznam się, że jestem w kropce. To głównie z twojego powodu zdecydowałem się przywieźć je tutaj.

- Z mojego powodu?

- Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która może udzielić mi wskazówek, powiedzieć, jak mam postępować. Sama przez to przeszłaś. Nie każdemu się do tego przyznam, ale te smarkule mnie przerażają.

Laurie świetnie go rozumiała.

- Wiem - powiedziała po prostu. - Wierz mi, wiem, co czujesz. Ile one mają lat?

- Dwanaście.

- Andy miał dokładnie tyle samo, kiedy nasi rodzice zginęli. To wdzięczny wiek, może nawet najlepszy między dzieciństwem a dorosłością. W tym wieku dzieci potrafią już zaakceptować swoje braki, ponieważ odkryły, że nikt nie jest doskonały. Ale mają przed sobą jeszcze trudny okres.

Poza garścią podstawowych faktów George niewiele wiedział o przeszłości Laurie, podziwiał jednak jej samozaparcie, dzięki któremu zdołała utrzymać rodzinę razem. Nie mogła być dużo starsza od Jill, kiedy to wszystko na nią spadło. Przez moment zastanawiał się, dlaczego teraz, na myśl o ślubie siostry, Laurie nie odczuwa ulgi. Dlaczego w jej oczach jest tyle smutku?

Nie zaprzątał sobie jednak długo tym głowy. Zawsze zaliczał Laurie do kategorii ludzi „twardych jak skała". Laurie przyzwyczaiła się do tego, że jest dla innych opoką, i każdy, kto nawet krótko ją znał, wiedział, że na punkcie rodzeństwa ma absolutnego bzika. Kiedy Jill wyfrunie z gniazda, Laurie może się poczuć niepotrzebna. Niektórym ludziom odpowiedzialność za innych jest tak samo niezbędna do życia, jak tlen, i Laurie prawdopodobnie do nich należała. Czy słusznie liczę, że ta kobieta zaszczepi we mnie podobne poczucie obowiązku? Zawsze przecież byłem wolny jak ptak.

Nagle, zupełnie niespodzianie, coś, co powiedziała przy rozstaniu, jak echo powróciło do niego w pamięci. Zapytał wówczas (z czystej ciekawości, przecież to nie jego sprawa), dlaczego nigdy nie wyszła za mąż. Nie obraziła się, ale spojrzała mu w oczy w sposób, którego nie można zapomnieć, i odparła: „Miałam obowiązki. Byłam potrzebna innym. Dźwigałam to wszystko, od czego ty uciekasz". George uważał, że jest niesprawiedliwa. Zawsze był samotnikiem. To prawda, że lubił wędrowne życie, ale to przecież nie znaczy, że ucieka, nie?

Pamiętał, że zaraz po tych słowach go pocałowała.

Może to za dużo powiedziane, musnęła jego usta wargami, ale tego też nie był w stanie zapomnieć.

- Co masz zamiar zrobić? - zapytał.

- Zrobić?

- No, po wyjeździe Jill.

Laurie zachmurzyła się. Utkwiła wzrok w kubku z kawą i powiedziała:

- Nie wiem, ale jest kilka wyjść. W zeszłym tygodniu miałam telefon od Teda Weeksa z banku. Ktoś, przedstawiciel jakiejś firmy ze wschodniego wybrzeża, szuka tutaj w okolicy dwustuakrowej posiadłości. Pojęcia nie mam, po co. Ted pytał, czy interesuje mnie ta transakcja. Powiedziałam mu wtedy, że w ciągu najbliższych dwóch lat, to znaczy dopóki Jill nie skończy studiów, nie przewiduję żadnych tego typu radykalnych zmian w moim życiu. Ale teraz sytuacja się zmieniła. Jeśli się rzeczywiście pobiorą.

- Jeśli? - wtrącił George.

- Różnie się może zdarzyć.

- Ale chyba na to nie liczysz?

- Nie - odpowiedziała Laurie po chwili. Zgarbiła się trochę. - Jill jest stała w uczuciach, poza tym chodzi z Tonym od dłuższego czasu. W każdym razie, teraz mogę porozmawiać z Tedem poważnie.

- Sprzedałabyś ranczo? Wyjechałabyś?

Czy w głosie George'a naprawdę zabrzmiał niepokój, czy tylko tak się jej zdawało? Chyba jednak to drugie.

- Niewykluczone - powiedziała, bardziej do siebie niż do niego.

To było jak deklaracja niezależności, potwierdzenie, że jest teraz wolna od zobowiązań. Chciała mu dać jasno do zrozumienia, że kiedy ich drogi znowu się rozejdą - co w sposób nieunikniony musi przecież nastąpić - może to ona pierwsza powie „do widzenia". Nigdy więcej nie będzie wiązała nadziei, nawet najbardziej mglistych, z człowiekiem takim jak George.

- Kiedy i Jill wyjedzie, nic już nie będzie mnie trzymać tu w górach - dodała.

- Chyba nie - stwierdził George i też spuścił wzrok. Dziwne, nigdy nie przyszło mu do głowy, że Laurie może pragnąć czegoś innego niż to, co posiada. Zawsze wydawała mu się całkiem szczęśliwa, zadowolona z losu. Ale, z drugiej strony, czy dobrze jej się przyjrzał? Dopiero po odjeździe zrozumiał, jak dobrze się czuł blisko niej.

Mimo uprzednich mocnych postanowień, Laurie nie potrafiła siedzieć obok George'a obojętnie. Widziała jego niebieskie oczy, równe białe zęby i gęste ciemne włosy, które aż kusiły, by przeczesać je palcami. George był przystojny, nawet za bardzo. Zatęskniła za dawnymi marzeniami. Żałowała, że wrócił, ale zaraz pomyślała o dziewczynkach. George potrzebował pomocy i rady, a Laurie, która od dziesięciu już lat pracowała właśnie z dziećmi w ich wieku, miała słabość do dwunastolatków.

- George? Dlaczego, do diabła, wziąłeś na siebie taką odpowiedzialność? - spytała.

- Ktoś musiał. I okazało się, że jestem jedyną osobą, która może się tego podjąć.

- Zdajesz sobie sprawę, co cię czeka?

- Chyba nie. Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Laurie zastanawiała się, od czego zacząć.

- Nie będziesz mógł ruszyć się nawet za próg, nie zapewniwszy im przedtem opieki. Tak naprawdę, zanim coś zrobisz, będziesz musiał wpierw pomyśleć o nich. Dzieci chorują, trzeba zwalniać się z pracy, żeby je zaprowadzić do lekarza. A jeśli to coś poważnego, trzeba albo samemu siedzieć w domu i pielęgnować je, albo wynająć kogoś do opieki. Kiedy są zdrowe, zamieniasz się w ich szofera. Musisz wstawać z kurami, żeby przygotować im pożywne śniadanie przed szkołą, no i dać pieniądze na lunch. Dziewczynki lubią ubierać się tak, jak ich koleżanki, co sporo kosztuje. Jeśli już mowa o ubraniu, umiesz prać? Dzieci strasznie się brudzą. Co zrobisz latem, kiedy nie będzie szkoły? Ty pójdziesz do pracy, a co z nimi? Będziesz pracować w DO i podczas jesiennego spędu przez kilka dni w ogóle cię nie będzie. Dziewczynki nie są, co prawda, już takie małe, ale nie można ich zostawić samych na tak długo. - Laurie przerwała i wzięła głęboki oddech. - Słuchaj, mogłabym tak wyliczać bez końca. I jeszcze jedno ci powiem. Kiedy ma się pod opieką dzieci, koniec z życiem towarzyskim. Wiem to z własnego doświadczenia.

- Cholera - wymamrotał George i spojrzał na Laurie ponuro. - Dobrze, że nie porozmawiałem z tobą wcześniej, bo bym się zląkł.

- Nie chciałam cię zniechęcać, tylko uprzedzić. Wziąłeś na siebie najtrudniejszą rolę na świecie.

- Jaką?

- Rolę pracującej matki. I grozi ci jeszcze jedno niebezpieczeństwo.

- Wal.

- Tak bardzo się do nich przywiążesz, że strasznie ciężko ci będzie się z nimi rozstać.

George zastanowił się nad tym, co powiedziała, i potrząsnął głową.

- Nie, o to nie muszę się martwić. One są miłe i na razie dla nas trojga to w pewnym sensie przygoda. Ale... na ojca się nie nadaję.

Oczywiście, pomyślała Laurie. Nie martw się. Ty się nigdy do nikogo nie przywiążesz, bo po prostu nie chcesz. Mimo to jest w tobie coś pociągającego. Na czym to polega?

Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze, coś, o czym trudno będzie rozmawiać, ale o czym koniecznie trzeba mu przypomnieć.

- Posłuchaj. Wiesz, że dziewczynki w tym wieku zaczynają. .. zaczynają się zmieniać.

Minęła dobra minuta, zanim George pojął, o co chodzi. Nagle z zażenowaniem poczuł, że jego policzki robią się czerwone.

- Boże! - westchnął głośno.

Jeszcze nigdy z żadną kobietą nie rozmawiał o tych sprawach. Owszem, spotkał w życiu dziewczyny, które chętnie gawędziłyby o seksie nawet całą noc, gdyby i on tego chciał, ale ten temat jakoś się nie pojawiał.

George był tak skonsternowany, że Laurie zrobiło się go żal.

- Powinieneś postarać się wysondować, co one już wiedzą. To ważne.

George bezradnie kiwnął głową.

- A jeśli nic nie wiedzą?

- No to wtedy... przyślij je do mnie.

- Dzięki - powiedział George i nagle doszedł do wniosku, że podjęcie się tego zadania było z jego strony idiotyzmem. Gorszego uczucia chyba nie znał. Był bezradny jak ryba wyciągnięta z wody.

Nagle przed domem rozległ się jakiś hałas. Trzasnęły frontowe drzwi, słychać było głosy i w następnej chwili do kuchni wpadła Jill, za nią jej narzeczony, a na końcu Stacy i Dee Ann.

- Zobacz, co znaleźliśmy na podwórzu - powiedziała Jill wskazując dziewczynki. - Twierdzą, że przyjechały z wizytą, ale... - urwała zdumiona i oczy jej zabłysły. - George! - wykrzyknęła uradowana.

Laurie przypomniała sobie, że Jill zawsze darzyła George'a uczuciem gorącym, chociaż platonicznym.

- Co tutaj robisz? Czyżbyś to ty był „wujkiem George'em"?

George wstał i uśmiechnął się szeroko.

- Przyznaję się do winy.

- No, no. A ja myślałam, że porzuciłeś nas dla zielonych pastwisk.

- Żyć bez was nie mogłem.

- Cudownie. Znasz Tony'ego? George wyciągnął do chłopaka rękę.

- Oczywiście. Cieszę się, że cię znowu widzę. Tony zrobił krok naprzód i ściskając dłoń George'a powiedział:

- Dziękuję. Ja też się cieszę.

Tony był wysokim, przystojnym, dobrze ułożonym młodym człowiekiem, który prawie cały czas wodził za Jill pełnym uwielbienia wzrokiem, jak szczeniak. Jill, na szczęście, myślała Laurie, nigdy nie starała się wykorzystać owego nie ukrywanego przywiązania i okazywała Tony'emu akurat tyle względów, ile trzeba.

- Wiesz, Laurie - paplała Jill - Tony ma fantastyczną nową kasetę. Muszę jej posłuchać. Nie nastawimy zbyt głośno. Obiecuję. Pójdziemy na górę do mojego pokoju. Chodźcie, dziewczynki, wy też możecie posłuchać. Och, George! Cudownie znowu cię zobaczyć! Zostajecie na kolacji, prawda?

Zdumiona Laurie szybko rzuciła okiem na porcje mięsa wyłożone na blacie szafki. Trzy gęby więcej. Automatycznie sięgnęła do zamrażarki i wyjęła jeszcze jedną paczkę filetów. Dzięki Bogu, że wymyślono kuchenki mikrofalowe z programem do odmrażania. Gdyby Laurie mogła wybierać, wolałaby, żeby George nie zostawał na kolacji. Spędzili razem najwyżej pół godziny, a już czuła, że ulega jego urokowi, który tak bezwiednie, ale skutecznie wokół siebie roztaczał. W tej chwili szczerze żałowała, że doszło do ponownego spotkania.

Och, nie bądź głupia, strofował ją wewnętrzny głos. Cały czas trzymasz się przecież na baczności. Nic się nie dzieje. Tym razem nie masz się czego obawiać.

Racja. Wytrzyma te kilka godzin, chociaż jego obecność w kuchni czuje wszystkimi zmysłami.

- Tak. Koniecznie musicie zostać na kolacji - powiedziała podtrzymując zaproszenie.

George spojrzał na nią niepewnie.

- Nie chciałbym przeszkadzać.

- Skądże - uspokoiła go Laurie. Wzięła głęboki oddech i dodała: - Zostańcie. Pomożecie nam uczcić bliskie zaślubiny. Usmażę filety z kurczaka. Lubisz, prawda?

- Nie wiedziałaś - odparł George z rozbrajającym uśmiechem - że w niebie dają same smażone kurczaki, meksykańskie potrawy i barbecue?

Laurie odsunęła się z krzesłem od stołu.

- Zabiorę się lepiej do roboty. Potem przebiorę się w coś wygodniejszego. A tymczasem, proszę, częstuj się piwem.

Najtrudniejszą sztuką, doszła do wniosku Laurie, jest powstrzymywanie się od patrzenia na osobę siedzącą vis - a - vis. Ilekroć zerknęła na George'a, miała wrażenie, że on się jej przygląda. Pewnie tak się jej tylko zdawało... a może podświadomie tego pragnęła. Chyba powinno jej schlebiać, że właśnie do niej zwrócił się o radę w sprawie dziewczynek. To znaczy, że zrobiła na nim wrażenie. Powinna się z tego cieszyć, ale wcale nie była zadowolona.

Na szczęście nie musiała zagajać rozmowy. Jill i Tony, oboje gadatliwi, mówili bez przerwy. Nie ma obawy, pomyślała, w małżeństwie nie grożą im milczące wieczory. Dyskutowali o ślubie. Przysłuchując się ich planom, Laurie stwierdziła, że mowy nie ma o skromnej uroczystości. Kłopot polegał na tym, że mieszkali w Da - vis Mountains od urodzenia i wszyscy w okolicy ich znali. Więc albo tylko bliska rodzina, albo już tłum gości. Laurie nieraz widziała, jak w takiej sytuacji wszystko wymyka się spod kontroli. Nie po to latami wielu rzeczy sobie odmawiała, żeby skromne oszczędności wydać na dwudziestominutową uroczystość. Jutro odbędę z Jill poważną rozmowę, postanowiła.

Jill skończyła właśnie raczyć towarzystwo dykteryjkami o profesorze filozofii, którego silny niemiecki akcent umiała znakomicie naśladować, i zwracając się do George'a powiedziała:

- Stacy i Dee Ann opowiedziały nam już trochę o tym, jak to się stało, że postanowiłeś się nimi zaopiekować. Rozumiem, że przez jakiś czas zostaniesz w okolicy?

- Taki mam aktualnie zamiar - odparł George. - W poniedziałek zaczynam znowu pracę w DO, więc cały weekend będę szukał jakiegoś mieszkania. Może wiesz, jak się do tego zabrać? Musi to być coś odpowiedniego dla naszej trójki.

Jill zastanawiała się chwilę, nagle oczy jej zabłysły i strzelając palcami wykrzyknęła:

- Mam! Nasz bungalow! Ten za domem, no wiesz! Co myślisz, Laurie? Chciałaś go znowu wynająć.

- Jest wolny? - spytał George wyraźnie zainteresowany tą propozycją.

Laurie omal się nie udławiła.

- Może ktoś ma ochotę na dokładkę? Stacy? Dee Ann? Zostało mnóstwo jedzenia - częstowała.

- Laurie? Pytałam, co ty sądzisz o moim pomyśle? - powtórzyła Jill.

- Och, George'a na pewno nie zainteresuje taki baraczek.

- Dlaczego? - dopytywała się Jill niewinnym głosem. - Mnie się wydaje, że lepsze to niż jakieś stare mieszkanie. Tu przynajmniej dziewczynki miałyby gdzie się bawić.

Tony podniósł głowę znad pełnego talerza i na chwilę przerwał jedzenie.

- Uważam, że to świetne wyjście. Nigdy mi się nie podobało, że mieszkacie same na takim odludziu.

Laurie wstała od stołu, żeby dołożyć puree z kartofli. Zastanawiała się, co zrobić, jak uciąć rozmowę, zanim będzie za późno. Zdawała sobie sprawę z tego, że siostra miała dobre intencje, i że traktuje George'a jak zwykłego znajomego. Jej propozycja wydawała się więc całkiem naturalna. Ale, na Boga! myślała Laurie, ja wcale nie chcę, żeby on tutaj mieszkał! Nie chcę go codziennie oglądać. Nie mogę.

- Pamiętasz ten domek, prawda? - ciągnęła Jill zwracając się do George'a. - Nie ma tam żadnych luksusów, ale jest czysto i wygodnie. I nawet bardziej nowocześnie niż tutaj. Wiesz, kiedy się z Tonym wyprowadzimy, będę spokojniejsza wiedząc, że to ty tam mieszkasz. Za każdym razem, kiedy wynajmujemy pawilon, boimy się, jacy okażą się nowi lokatorzy. Boże! Jedni mało nie doprowadzili Laurie do obłędu. A ciebie już znamy.

Stojąc przy kuchence, Laurie usiłowała dyskretnie rzucić siostrze ostrzegawcze spojrzenie, lecz Jill patrzyła na George'a. Ani ona, ani Tony, nie mówiąc już o George'u, w ogóle nie zdawali sobie sprawy z jej rozterki.

Laurie napełniła salaterkę i wróciła do stołu. Wiedziała, że została pokonana. Ale z drugiej strony może to wcale nie jest taki zły pomysł? Dobrze będzie nie mieszkać tu zupełnie samej.

- Po kolacji cię tam zaprowadzę - powiedziała z trudem i już całkiem gładko spytała: - Komu jeszcze ziemniaków?

Goście przysięgli, że nie są już w stanie zjeść ani kęsa. Jill zerwała się, żeby sprzątnąć ze stołu, panowie też wstali.

- Stokrotne dzięki za wspaniałą kolację - powiedział Tony.

- Ja też się do nich dołączam - dodał George. - W życiu nie jadłem tak znakomitego kurczaka. Masz uszczelkę? Widzę tu dla siebie małą robótkę.

- Co widzisz? - spytała Laurie.

- Cieknący kran - odparł George wskazując zlew. Ach, kran. Całkiem o tym zapomniała. I nic dziwnego.

- Ostrzegałam, żebyś się za dużo nie spodziewał - mówiła Laurie zapalając lampy i pokazując George'owi pokoiki. - Po prostu tylko dach nad głową i niewiele więcej.

George i dziewczynki szybko rozejrzeli się po domku. Laurie przesadza, nie jest tak źle, pomyślał George. Domek jest mały, to prawda, umeblowany bardzo oszczędnie, też prawda, ale dla człowieka, który większość swojego dorosłego życia mieszkał w wynajmowanych pokojach albo barakach, nie wspominając już o spaniu w szałasach czy wręcz pod gołym niebem, wydawał się niemal pałacem.

Bungalow składał się z dwóch sypialni. W jednej stało duże podwójne łoże, w drugiej dwa osobne. Znakomicie. Oprócz tego była przyjemna łazienka i pokój dzienny z wnęką kuchenną ukrytą za harmonijkowymi drzwiami. Było tu wszystko, co trzeba: łóżka, komody, kanapa, krzesła i stół, a poza tym wszędzie panowała nieskazitelna czystość.

- Pachnie nowością - zauważył George.

- Kiedy ostatni lokatorzy wyprowadzili się, całość odmalowałam. Ich dziecko uwielbiało wprost mazać kredkami ściany, ale nie zauważyłam żadnych innych szkód. Te meble to nic nadzwyczajnego, kupowałam używane, ale na łóżka nie żałowałam. Są w najlepszym gatunku.

George pokiwał głową i zaśmiał się krótko.

- Nawet nie marzyłem, że uda się nam coś podobnego znaleźć. No, dziewczynki, jak wam się podoba?

- Ładnie - odezwała się Stacy, a Dee Ann milcząco przytaknęła.

- W porządku. Bierzemy go - zadecydował George i zwracając się do Laurie dodał: - To teraz powinniśmy chyba porozmawiać o pieniądzach.

Laurie nigdy nie miała ustalonej ceny. Jeśli uznała, że lokator może zapłacić, żądała trzystu pięćdziesięciu dolarów, ale brała też mniej. Pieniądze z czynszu nie były dla niej kwestią życia czy śmierci. Laurie zazwyczaj odkładała je na nieprzewidziane wydatki dla Andy'ego czy Jill. Musiała też brać pod uwagę, że George ma obecnie pod opieką dwójkę dzieci, których utrzymanie będzie go kosztowało o wiele więcej, niż się spodziewał.

- Dwieście siedemdziesiąt pięć - rzuciła bez większego namysłu. - Woda jest już wliczona, ale za elektryczność płacicie osobno.

- To bardzo mało - odparł George marszcząc czoło. - Taki domek wart jest co najmniej trzysta piętnaście.

- Dwieście siedemdziesiąt pięć - powtórzyła Laurie.

- Co z kaucją?

- Bez kaucji. Gdybyś miał małe dzieci, albo gdybym cię nie znała, to co innego, ale tak to nie trzeba.

George roześmiał się i sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów po portfel.

- Niech będzie. Dwieście siedemdziesiąt pięć.

- Teraz daj mi tylko połowę, do końca miesiąca zostały dwa tygodnie.

George odliczył pieniądze i wręczył Laurie.

- Widzę, że będę miał bardzo zgodnego gospodarza i że się dogadamy. Są jakieś zakazy?

- Zakazy?

- Wszyscy, którzy wynajmują, ustalają jakieś reguły. A ty nie masz żadnego kodeksu postępowania dla nowych lokatorów?

- Po pierwsze nie pozwalam na dzikie przyjęcia - Laurie przybrała lekki ton.

George zauważył, że odprężyła się trochę, i od razu poczuł się lepiej. Całe popołudnie była taka spięta, ale może to z powodu ślubu JUL Miał taką nadzieję, bo wolałby nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji. Dla niego samego byłaby to wątpliwa przyjemność. Zawsze uważał, że z Laurie łączy go przyjaźń, może niezbyt zażyła, ale jednak.

- Nie mam zastrzeżeń. Nie będę urządzał przyjęć, hucznych ani w ogóle żadnych.

- Miałam zwyczaj uprzedzać nieżonatych mężczyzn, że nie życzę sobie przyjmowania tutaj kobiet. Kiedy Andy i Jill wszędzie wściubiali nosy, nie mogłam na to pozwolić. Widzę jednak - spojrzała na Stacy i Dee Ann, które prawie nie odstępowały wuja - że twoje życie tak się skomplikowało, że problem sam się rozwiązał.

- To prawda. - W oczach George'a pojawiły się wesołe błyski. - Coś jeszcze?

- Nie, już nic. Bungalow stoi na tyle daleko od domu, że nie słychać radia ani innych odgłosów - powiedziała, dodając w myśli, że jak na jej gust odległość jest i tak niewystarczająca. Obecność George'a nie będzie dla niej łatwa.

Zanim wepchnęła pieniądze do kieszeni koszuli, Laurie przyjrzała się im chwilę. Może teraz zacząć odkładać na ślub. Otrzyma cztery pełne wpłaty, a to nie bagatela. Niemniej przyjmując pieniądze miała dziwne uczucie. Gdyby tydzień temu ktoś jej powiedział, że George wróci i że ona wynajmie mu mieszkanie, wyśmiałaby go. Prawdopodobnie zrobiła największe głupstwo w życiu, ale znalazła się w sytuacji, z której nie widziała dla siebie wyjścia z honorem. I nawet teraz, gdyby udało jej się wymyślić jakiś sposób na cofnięcie danego słowa, nie posunęłaby się do tego. Klamka zapadła.

Co za dzień! Najpierw Jill chce brać ślub co najmniej dwa lata za wcześnie. Potem na progu pojawia się George, chociaż gotowa była założyć się o cały swój majątek, że już go nigdy w życiu nie zobaczy. Nie dość tego! George, ten beztroski niespokojny duch, przywozi ze sobą dwójkę dzieci, a ona pozwala im zamieszkać tuż pod bokiem! Ciekawe, co powie Cassie?

Laurie przyjrzała się bliźniaczkom. Padały z nóg.

- Chcielibyście już dziś tutaj przenocować? - spytała George'a. - Mogłabym dać wam pościel i wszystko co potrzeba. Dziewczynki zasypiają na stojąco.

- Co wy na to? - George zwrócił się do swoich podopiecznych. - Macie ochotę już dziś spać w naszym nowym domu?

- Tak - odparła Stacy. - Chce nam się spać.

- Zdradź mi coś. Skąd zawsze wiesz, czy Dee Ann też jest śpiąca albo głodna?

- Mówi mi, oczywiście.

- No to postanowione - powiedziała Laurie raźnym głosem. - Zaparkuj tutaj albo od frontu, wszystko jedno. Aha, jeszcze telefon - wskazała aparat na stoliku w kącie. - To przedłużenie linii z domu. Tutaj jest brzęczyk. Jeśli będzie do was, naciskam dwa razy, ale gdybyś chciał założyć sobie oddzielną linię, zawsze można to zrobić później.

- Wygląda na to, że taki układ będzie dobry. Muszę oczywiście być w stałym kontakcie z ojcem, więc kiedy dostaniesz rachunek, powiesz mi, ile jestem winien...

- Oczywiście. - Laurie położyła ręce na głowach bliźniaczek. - Powiedzcie, jak mam was odróżnić?

- Ja jestem Stacy - odezwała się jedna z sióstr. - Jestem wyższa.

- O półtora centymetra - uzupełnił George i uśmiechnął się.

- Wujek mówi, że jestem bardziej pucołowata - dodała Stacy.

Laurie przyjrzała się dziewczynkom z poważną miną.

- Wujek ma chyba rację - stwierdziła. - Postaram się zapamiętać.

- I jak nietrudno zauważyć, to Stacy cały czas mówi - dodał George i spojrzał na Dee Ann. - A tobie kot odgryzł język? - zażartował.

Dee Ann potrząsnęła głową i przytuliła się do wuja. Uwielbiają go, pomyślała Laurie oniemiała ze zdumienia. Odkrywała nowe cechy charakteru George'a, o których nie miała pojęcia, a które czyniły go w jej oczach jeszcze bardziej pociągającym.

- Założę się, że chciałybyście się wykąpać - powiedziała. - Pobiegnę do domu i przyniosę ręczniki i pościel. Wątpię, czy wujek George wozi takie rzeczy ze sobą.

- Nie. Zawsze wszystko dostaję na miejscu. Podróżuję z małym bagażem.

- Bez balastu, rzeczy, ludzi. - Laurie potrząsnęła głową. - Tak to sobie urządziłeś. Boże, George - westchnęła - jak sobie dasz radę?

- Nie pytaj. Jakoś sobie dam, bo muszę. Kto takie rzeczy wie lepiej od ciebie?

- Masz rację.

Ich oczy spotkały się na moment i Laurie, po raz już nie wiadomo który od momentu, kiedy cztery lata temu poznała George'a, zaczęła się zastanawiać, czym ją tak oczarował. Jest przystojny, to prawda, ale przecież zna wielu przystojnych mężczyzn. Nigdy nie zdołała zrozumieć, co ją tak w nim pociąga. Przez te wszystkie miesiące po jego wyjeździe nie potrafiła całkiem usunąć go z myśli, niemniej zrobiła pewne postępy. Uporczywie wmawiała sobie, że nie aprobuje ludzi, którzy unikają zobowiązań i w końcu nawet prawie w to uwierzyła. Musiała jednak przyznać, że łatwiej jej było oceniać go negatywnie, kiedy go nie widziała.

- Zaraz wracam - rzuciła i wybiegła z domu. George długo patrzył za oddalającą się postacią, aż

nagle poczuł, że Dee Ann szarpie go za rękaw. Ocknął się z zamyślenia i rzekł:

- Dobrze. Przyprowadzę samochód i możemy zacząć się rozpakowywać.

- Pójdziemy z tobą - oświadczyła Stacy.

- Dlaczego tu nie poczekacie?

- Tu nawet nie ma telewizora. George rozejrzał się.

- Nie ma? To nic. Możemy kupić albo jeszcze lepiej wypożyczyć.

George nie miał zamiaru gromadzić rzeczy. Ellen w końcu wyzdrowieje i nie wiadomo, co się z nim stanie ani gdzie się przeniesie.

Zanim Laurie wróciła, George z dziewczynkami zdołali rozładować pikapa. Zjawili się też Jill i Tony, niosąc ogromne naręcza prześcieradeł, koców, ręczników i poduszek. Wszyscy zabrali się zaraz do słania łóżek i zagospodarowywania łazienki. Kiedy dom był gotowy do zamieszkania, narzeczeni wycofali się. Laurie została jeszcze, żeby wręczyć George'owi klucz.

- Najlepiej dołącz go do kluczyków od samochodu, bo taki pojedynczy łatwo zgubić, nawet jeśli jest na kółku.

- Chyba masz rację.

George wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu. Były nawleczone na kółko ze skórzanym rzemieniem. Dodał do nich klucz od domku i chwilę trzymał je na dłoni. Dziwne uczucie być posiadaczem kluczy nie tylko od auta, ale i od domu. Lekki uśmieszek igrał na jego ustach. Ostatni raz nosił klucze chyba jeszcze na rodzinnej farmie. Schował cały pęk do kieszeni.

- Przyjdźcie na śniadanie - powiedziała Laurie już z ręką na klamce - bo kuchnia jest jeszcze pusta. Mam trochę naczyń, które tutaj przynoszę, jeśli ktoś sobie tego życzy, ale są w pudle na strychu. Rano je wydobędę.

- Posłuchaj, Laurie. Kupię, co nam będzie potrzeba, a co do śniadania, możemy przecież pojechać do miasta. I tak już dużo dla nas zrobiłaś. Nie chciałbym sprawiać ci więcej kłopotu.

- Ale ja chciałabym dać dzieciom śniadanie, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Ósma wam odpowiada? Nigdy nie udaje nam się spać dłużej, nawet w soboty.

- Ósma? Tak. Dziękuję... za wszystko.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Dobranoc.

- Dobranoc.

Idąc przez oświetlone księżycową poświatą podwórze, Laurie nie wiedziała, że George zatrzymał się na progu i odprowadza ją wzrokiem aż do samych drzwi domu. Zbyt była zajęta własnymi myślami. Spokojnie, mówiła do siebie w duchu, spokojnie. Powrót George'a to nie żadna katastrofa. Szkoda nerwów. Miewałaś gorsze problemy, pamiętasz? Spłata odziedziczonych po ojcu długów, ciągłe gimnastykowanie się, żeby jakoś związać koniec z końcem. I dałaś sobie z tym wszystkim radę.

Możliwe, westchnęła, niemniej ile razy na niego spojrzę, coś dziwnego się ze mną dzieje. I dlatego jego obecność tutaj w charakterze lokatora będzie mnie bardzo dużo kosztować. Załóżmy, że on, chociaż tylko przelotnie, pomyśli o mnie jak o kimś więcej niż o zwykłej znajomej (hej, czy nie za bardzo bujasz w obłokach?) - co wtedy? George urodził się wędrownym ptakiem, dziką gęsią, a prawdziwej natury człowieka nie da się zmienić. Kiedy tylko jego siostra wyzdrowieje, pewnie znowu wyruszy na szlak. A moje życie, rozmyślała Laurie, zawsze było zorganizowane i podporządkowane obowiązkom. Największym, jak dotąd, moim „wyskokiem" jest ten rejs po południowym Pacyfiku, ale nawet gdyby jakimś cudem udało mi się zrealizować to marzenie, miesiącami planowałabym przedtem każdy krok. Bardziej różnić się od siebie niż ja i George już chyba nie można, a jednak w ciągu ostatnich czterech lat straciłam mnóstwo czasu śniąc o nim na jawie, pragnąc go.

Laurie pchnęła kuchenne drzwi i weszła do środka. Wewnętrzny głos syczał zniecierpliwiony: „Nudna jesteś. Wyolbrzymiasz wszystko. George wrócił. Wielka mi rzecz! Pomyśl o tych wszystkich lokatorach, którym całymi latami wynajmowałaś bungalow. Przecież prawie ich nie widywałaś. Dlaczego z George'em miałoby być inaczej?"

Może, pomyślała, chociaż inny głos mówił jej, że trzymanie się od George'a z daleka będzie prawie niemożliwe.


Rozdział 4

George odwiesił słuchawkę i w zamyśleniu zapatrzył się przed siebie. Spełnił obowiązek, zadzwonił na farmę. Teraz ojciec i Anna wiedzieli, gdzie jest, mieli numer telefonu i Jonas obiecał zawiadomić go, gdyby w stanie Ellen nastąpiła jakakolwiek zmiana. Nie robił jednak George'owi nadziei. Według jego relacji, Ellen przyjęła wiadomość o wyjeździe dzieci z wyraźnym brakiem zainteresowania. Lekarka określiła jej reakcję jako „ucieczkę od rzeczywistości", ale według Jonasa był to po prostu dowód osłabienia kręgosłupa moralnego.

George wyciągnął nogi, splótł ręce za głową i ciężko westchnął. Potem rozejrzał się po małym pokoju w pierwszym domu, jaki w życiu wynajął. Prawdziwy dom z prawdziwą kuchnią. A co jeszcze bardziej niewiarygodne, obok, za ścianą mocnym snem śpią dwie małe dziewczynki, które, tak jak dom, należały na razie do niego. Czuł się dziwnie nieswojo. Od tamtego pamiętnego dnia, w którym postanowił zaopiekować się Stacy i Dee Ann, minęły dwa tygodnie, ale wówczas mieszkali jeszcze na farmie i pozornie nic się nie zmieniło. Nawet podczas jazdy przez Oklahomę nie bardzo zastanawiał się nad zadaniem, które go czeka, głównie zresztą dlatego, że podróż była dla bliźniaczek tak podniecającą przygodą.

Ale teraz znajdowali się już na miejscu i George był zdany tylko na siebie. W poniedziałek „przygoda" się skończy i zacznie normalna praca. Będą musieli wymyślić jakiś „rozkład jazdy", program dnia, i trzymać się go. W życiu nie zawracał sobie głowy żadnymi rozkładami zajęć, obca mu była wszelka rutyna. Dopiero teraz zaczął sobie w pełni uświadamiać cały ogrom zmian, jakie pociągała za sobą jego decyzja. Wpadł w dziwny nastrój i nie bardzo wiedział, jak to wrażenie nazwać. Może było to poczucie, że nie dorasta do sytuacji, a może zwykły strach?

Czyli że tak wygląda obowiązek. George zadumał się. Skłamałby, gdyby powiedział, że przyjmuje go z otwartymi ramionami.

Odsunął od siebie rozterki jako niegodne mężczyzny. Od tej chwili głowa do góry. Dostrzegaj tylko jasne strony - to będzie jego dewiza. George wstał, podszedł do okna, zapatrzył się w ciemność. Na wsi, w nocy, człowiek czuje się czasami bardzo mały i samotny. George niezliczoną ilość razy nocował pod gołym niebem, sześćdziesiąt kilometrów od najbliższej osady, mając do towarzystwa jedynie konia. Zawsze lubił taką samotność. Ale kiedy ma się pod opieką dwójkę dzieci, to wszystko wygląda inaczej.

Zerknął przez podwórze na duży dom. Zobaczył samotne światło w oknie na piętrze. U Laurie? Skąd mógł to wiedzieć? Zastanawiał się, czy ją też kiedyś, tak jak jego dziś, nawiedziło uczucie totalnej bezradności i strachu, że nie sprosta zadaniu. Czy kiedykolwiek czuła się tak ze wszystkich stron osaczona, że chciało się jej wyć? Na pewno. Przecież jest kobietą, a kiedy stała się jedyną opiekunką rodzeństwa, była młodsza od niego. Chwilami na pewno musiała być śmiertelnie przerażona.

Cholera! Jeśli jej się udało, jemu też się uda, a jeśli znajdzie się w kropce, zapyta po prostu, co robić. Ona będzie wiedziała i na dodatek go zrozumie. George'owi natychmiast poprawił się humor. Sprytnie postąpił, że tu wrócił. Nie miał zamiaru na nikim pasożytować, ale zawsze dobrze mieć sojusznika.

Poczucie niepewności i bezradności minęło. Teraz będzie mógł zasnąć.

Spał jak dziecko. Łóżko było wyjątkowo wygodne, w całym domu panowała cisza, a on był bardziej zmęczony, niż mu się wydawało.

Nagle obudził się i czując, że Stacy nim potrząsa.

- Wujku! Mówiłeś, że mamy iść na śniadanie na ósmą, a jest już wpół.

George powoli dochodził do siebie. Przeciągnął się, ziewnął.

- Dobrze, już dobrze. Ubierajcie się. Zaraz do was przyjdę.

- My już jesteśmy ubrane.

George uniósł powiekę. Zobaczył obie siostry starannie uczesane, w dżinsach i czystych podkoszulkach.

- Aha. Widzę. Pięknie. No dobrze. Wstaję.

Już zaczął odgarniać koce, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie, że jest nagi jak go Pan Bóg stworzył. Psiakrew, z babami w domu człowiek o tylu rzeczach musi pamiętać.

- Panie wybaczą... - powiedział.

Stacy i Dee Ann zachichotały i czmychnęły zamykając za sobą drzwi.

Podczas weekendu obawy Laurie, że trudno jej będzie utrzymać dystans, sprawdziły się. Już od sobotniego śniadania George ciągle kręcił się w pobliżu. Była to zresztą głównie wina Jill. Tony pojechał do domu zawiadomić rodziców o bliskim ślubie i dziewczyna snuła się po domu, nie bardzo wiedząc, co robić. Postanowiła więc, że dla zabicia czasu zajmie się urządzeniem sypialni bliźniaczek, a to pociągnęło za sobą wyprawę na strych, w której wszyscy wzięli udział. Znalazły się i żółte narzuty, pamiątka z dzieciństwa Jill, i naczynia kuchenne, i rozmaite ozdobne drobiazgi, i, oczywiście, fotografie rodzinne, których oglądanie zawsze jest dobrą okazją do śmiechu. Ku zdumieniu Laurie, Jill odkryła mnóstwo zapomnianych zdjęć starszej siostry. Jedno z nich szczególnie zaciekawiło George'a.

- A to kto? - spytał.

Laurie zerknęła przez ramię i skrzywiła się. Dlaczego nie wyrzuciła tej fotografii dawno temu?

- Ja - odparła.

- Widzę, że ty. Ale ten facet?

- Nazywał się Len McFarland.

- Ale kim był dla ciebie?

- Kiedy robiono to zdjęcie, moim narzeczonym. George długo przyglądał się parze. Aha, kiedyś była

jednak zaręczona. Sympatyczny chłopak. A Laurie taka młoda i taka szczęśliwa. „Beztroska" to właściwe słowo. George położył zdjęcie razem z innymi, ale później, kiedy Jill i bliźniaczki nie mogły go usłyszeć, zapytał:

- Co się stało? A może to nie mój interes? Laurie wzruszyła ramionami.

- Żadna tajemnica. Stare dzieje. Pstryknęli nas na krótko przed śmiercią rodziców. Niedługo potem Len... rozstaliśmy się. - Spojrzała pytającym wzrokiem na George'a, chcąc sprawdzić, czy rozumie, co miała na myśli. Chyba rozumiał.

- Aha. Ulotnił się, kiedy go najbardziej potrzebowałaś.

- Miał wówczas zaledwie dwadzieścia sześć lat - dodała Laurie jakby tytułem wyjaśnienia, chociaż doprawdy nie wiedziała, dlaczego chciała usprawiedliwiać postępowanie Lena.

- Ale ty nie wypłakiwałaś sobie za nim oczu.

- Och... miałam wtedy tyle na głowie, że nie pamiętam, jak się czułam. - Skłamała, oczywiście. Czuła się zdradzona i minęło wiele czasu, zanim doszła do siebie.

- Myślałem o Ellen.

- Wiem.

- Chyba nigdy nie zdołam zrozumieć, jak kobieta może dopuścić, by jeden mężczyzna tyle dla niej znaczył. Zapomnieć o własnych dzieciach!

- Nie sądź jej zbyt surowo. Len odszedł, bo zostając, musiałby wziąć na siebie więcej obowiązków niż w danej chwili pragnął. Mąż Ellen rzucił ją dla innej po wielu latach małżeństwa. To olbrzymia różnica.

- Chyba masz rację - zgodził się George, chociaż wcale tak nie uważał. Podzielał zdanie ojca. Według niego, Ellen, zamiast stawić czoło, poddała się. Laurie natomiast ulepiona była jakby z innej gliny. Ona nigdy nie ustąpiłaby pola. George był przekonany, że nie ma takiej życiowej sytuacji, z którą Laurie nie umiałaby sobie poradzić. I należało ją za to podziwiać.

- A w twoim życiu był ktoś... ktoś wyjątkowy? - zapytała Laurie nie mogąc oprzeć się pokusie.

- Raz.

Dziwne. Laurie gotowa była się założyć, że otrzyma odpowiedź przeczącą.

- Gdzie? W Oklahomie?

- Nie. W Wyoming. Ale oficjalnie nigdy się nie zaręczyliśmy.

Laurie miała już na końcu języka pytanie „dlaczego", ale milczała. George zresztą sam wyjaśnił:

- Wyszła za właściciela sklepu z towarami żelaznymi. Tryb życia, jaki wybrałem, nie jest zbyt... zbyt atrakcyjny dla kobiety. Wy lubicie mieć dom i rodzinę.

Laurie skinęła głową. Dzięki za przypomnienie, pomyślała ze smutkiem.

W tej samej chwili podeszła do nich JUT dźwigając olbrzymie pudło. Za nią dreptały dziewczynki.

- Idziemy do was - poinformowała i zwracając się do George'a dodała: - Zaczekaj, aż skończymy. Nie poznasz domu.

George nigdy nie widział swoich siostrzenic równie uszczęśliwionych. Odprowadził je wzrokiem i potrząsając głową powiedział do Laurie:

- Jesteście obie nieocenione. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby się nagle okazało, że tęsknią za domem...

- Dałbyś sobie jakoś radę. Człowiek zazwyczaj robi to, do czego zmuszają go okoliczności.

- Jakie masz plany na dzisiaj? - George zmienił temat.

- Nadrobić wszystkie zaległości z całego tygodnia. Na początek zakupy.

George'owi twarz się rozpromieniła.

- Mogę pojechać z tobą? Muszę nakupić dla nas jedzenia i nie mam najmniejszego pojęcia, co.

Mogła odmówić? A łudziła się, że uda się jej trzymać z daleka! Laurie całą siłą woli starała się wmówić sobie, że George to tylko zwykły znajomy, ale nie umiała traktować go tak lekko, jak on ją. Wszystkimi zmysłami czuła jego fizyczną bliskość. Serce nie sługa. Kiedy dziś rano George razem z dziewczynkami ukazał się w drzwiach, serce zabiło jej mocniej. Znała już to zdradzieckie uczucie. Od pierwszej chwili, od momentu gdy go cztery lata temu ujrzała, w obecności George'a działo się z nią coś przedziwnego. A teraz, na dodatek, mają razem jechać do sklepu! To ponad jej siły.

Później doszła jednak do wniosku, że dobrze się stało, że z nim pojechała. George, trudno się zresztą dziwić, zachowywał się tak, jak gdyby nigdy w życiu nie był w nowoczesnym supermarkecie. Bóg jeden wie, co by kupił, gdyby nim nie pokierowała. Kiedy wrócili, pomogła mu urządzić się w kuchni. A później Jill oświadczyła, że przygotuje wspólny lunch dla wszystkich. I tak minął weekend. Laurie jak nigdy wyglądała poniedziałku. Miała nadzieję, że może praca odwróci jej uwagę od George'a.

George musiał stawić się w DO bardzo wcześnie rano, więc Laurie sama zawiozła dziewczynki do szkoły, załatwiła formalności i sprawdziła, który autobus odwiezie je po południu do domu. A ponieważ George zapomniał dać bliźniaczkom pieniądze na lunch, wcisnęła im do kieszeni jakieś drobne. Biedny George, tyle będzie się musiał nauczyć. Zauważyła, że kiedy odjeżdżał, wyglądał na trochę zmęczonego, musiał się pewnie porządnie natrudzić, zanim wyszykował dzieci do wyjścia. Zobaczymy, jak sobie poradzi z odrabianiem lekcji, pomyślała Laurie. Tak, czeka go jeszcze wiele niespodzianek.

Dla George'a powrót do pracy w DO był jak ożywczy zastrzyk witamin. Wstąpił z kurtuazyjną wizytą do Cassie, a potem przywitał się ze wszystkimi znajomymi. Ostatni zjawił się Shot Barnes.

- Patrzcie chłopaki, kto do nas wrócił! - rechotał Shot. - Żyć bez nas nie mogłeś?

- Szefowa mnie wezwała, żebym zrobił porządek z tą bandą nierobów. Uważaj, Shot. Skończyło się obijanie. Od dzisiaj solidnie zagonię was do roboty! - odpowiedział George takim samym rubasznym tonem.

Po godzinie już czuł się tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał. Boże! co za wspaniałe uczucie pracować ze starą paczką, robić to, co lubił najbardziej. Po długiej przerwie cieszyłaby go praca na każdym ranczo, ale DO było wyjątkowe. W starym stylu. Dziki pofałdowany teren, prawie nie ogrodzone wolne przestrzenie, po których swobodnie można było jeździć konno. George był w swoim żywiole i dzień minął, jak z bicza trzasł.

Kiedy kończyli pracę, Shot zaprosił kumpla, żeby wstąpił przywitać się z jego żoną, Joan, i przy okazji napił się piwa, jak to wielokrotnie robił w przeszłości. George z radością przyjął zaproszenie.

Trudno wyjaśnić, dlaczego Shot Barnes i George tak się zaprzyjaźnili. Oprócz zamiłowania do pionierskiego stylu życia, niewiele więcej ich łączyło. Shot urodził się w górach i był tu postacią w pewnym sensie legendarną. Cieszył się sławą zabijaki, a poza tym piętnaście lat temu udało mu się namówić najpiękniejszą pannę w hrabstwie Brewster, żeby za niego wyszła. Joan została kiedyś nawet wicemiss Teksasu i wiadomość o tym, że zadaje się z facetami pokroju Shota, wywołała małą sensację w okolicy. George miał na ten temat własną teorię: Joan związała się z Shotem, bo było to dla niej swego rodzaju wyzwanie. Wciąż miała konkursową figurę modelki i twarz bogini, ale pod tą wspaniałą powłoką biło serce zagorzałej reformatorki. Jak dotąd jednak nie odniosła oszałamiającego sukcesu.

Joan traktowała samotnych kumpli męża z wrodzoną wszystkim żonom podejrzliwością, nie ucieszyła się więc zbytnio powrotem George'a. On zaś podejrzewał, że gdyby miała kolegom męża wystawić stopnie, jemu dałaby raczej wysoką notę, ponieważ dbał o swój wygląd i miał lepsze maniery niż reszta kowbojów. Z drugiej strony jednak, nie miał żony i rodziny, która odciągałaby go od butelki, więc, w przekonaniu Joan, nie można mu było tak całkowicie ufać. Według niej, wszyscy kawalerowie szukali tylko guza i wywierali zgubny wpływ na żonatych kolegów. W rzeczywistości to raczej Shot był w tym tandemie złym duchem, a nie George.

- Och, George! Wróciłeś? - powitała go z rezerwą.

- Nie fatyguj się, nie rozwijaj czerwonego dywanu - zażartował George i uśmiechnął się do niej.

- Znowu będziesz pracował w DO? - spytała Joan, ale nie odwzajemniła uśmiechu.

- Tak.

- Hm - mruknęła.

- Jak mam to rozumieć?

- Zwyczajnie. Hm... Pewnie znowu co piątek będziecie rżnęli w pokera?

George spojrzał na Shota zdziwiony.

- To co, nie graliście?

- Eeee... To już nie to samo. Po twoim wyjeździe wszyscy jakoś skapcanieli. Joanie, przyniesiesz nam piwa?

Joan rzuciła mężowi miażdżące spojrzenie.

- Czy ja wyglądam jak czyjaś służąca? - syknęła opryskliwie i energicznym krokiem pomaszerowała do innego pokoju.

George roześmiał się i usiadł.

- Kochana Joanie, zawsze taka sama.

- Ach, nie zwracaj na nią uwagi. Czasami przypomina sobie, że to przeze mnie wyrzucili ją ze szkoły. Sam przyniosę to piwo.

Tematów do rozmowy nie brakowało. Miejscowe plotki, kto gdzie wyjechał i co robił. W pracy nie było czasu na takie pogawędki. George, zadowolony, że nie musi dużo mówić, tylko zadawał pytania, za to Shotowi usta się nie zamykały. Z dziesięciu minut zrobiła się godzina. Pili właśnie trzecią kolejkę, kiedy do pokoju weszła Joan, tym razem w lepszym humorze. George nigdy nie mógł zrozumieć, jak kobiety potrafią zmieniać nastrój niczym ubranie.

- Mieszkasz w DO? - spytała.

- Nie. Wynajmuję bungalow Laurie Tyler.

- Naprawdę? - Joan ożywiła się. - Laurie uczy naszą córkę. Melissa ją uwielbia i trzeba przyznać, że Laurie dokonała z nią istnych cudów. Bardzo miła kobieta. Ciekawe, dlaczego nie wyszła za mąż.

- Nie nasz interes - uciął Shot. - Niejeden oddałby całą pensję, żeby tylko spojrzała w jego stronę.

- Phi - prychnęła Joan z pogardą. - Powiedz im, że to próżne marzenia. Laurie Tyler nigdy nie spojrzy na byle jakiego łachudrę. Ona poczeka na faceta z forsą i z klasą.

George nie wiedział, dlaczego przy słowach Joan ścisnęło go w dołku. Przecież całkowicie podzielał jej zdanie.

- No cóż - powiedziała Joan. - Dzieciaki pewnie zaraz wrócą ze szkoły, więc pora przygotowywać kolację. Zostaniesz?

- Nie, dziękuję... - Nagle coś zaskoczyło w jego mózgu. Przerażony spojrzał na zegarek. Dzieciaki! Zerwał się na równe nogi.

- Psiakrew! - wykrzyknął. - Dzieciaki!

- Dzieciaki? - Joan i Shot wymienili zdumione spojrzenia. - Jakie dzieciaki?

- Moje! - George sięgnął po kapelusz, wcisnął go na głowę i ruszył do wyjścia. - Na śmierć o nich zapomniałem!

- To ty masz dzieci? - spytał Shot zupełnie oszołomiony. - Hej, chłopie...

- To moje siostrzenice - rzucił George przez ramię. - Jutro ci wszystko opowiem. Teraz lecę. Dzięki za piwo.

Serce waliło mu tak mocno, że aż rozsadzało pierś. Jechał jak szalony, ścinał zakręty nawet nie zwalniając, a słońce w rekordowym tempie znikało za horyzontem. Psiakrew! Psiakrew! Psiakrew! Tatuś się znalazł! wymyślał sobie. Oczyma wyobraźni widział Stacy i Dee Ann, jak siedzą same i zamartwiają się, gdzie wujaszek się podział. Może się boją? Na tę myśl poczuł gwałtowny skurcz w żołądku. Jak mógł tak kompletnie o nich zapomnieć?! Nie mógł sobie tego wybaczyć.

Żwir pryskał spod kół. George z piskiem opon zatrzymał pikapa przed domem. Wyskoczył z kabiny, dopadł drzwi bungalowu, ale gdy tylko je otworzył, zobaczył, że chociaż pali się światło, w środku nikogo nie ma.

- Stacy! Dee Ann! - wołał.

Nikt nie odpowiadał. George pomknął do Laurie i załomotał do kuchennych drzwi. Na progu ukazała się Jill.

- Hej, nie pali się. Wystarczy zapukać - powitała go.

- Jill, szu... - urwał.

Za plecami dziewczyny zobaczył Laurie i bliźniaczki siedzące przy stole. Kamień spadł mu z serca. Oparł się ciężko o framugę. Ściągnął kapelusz.

- Zaczęliśmy bez ciebie - wyjaśniła Jill ustępując mu z drogi.

- Hej! Wujku! - zawołała rozpromieniona Stacy. - Gdzie byłeś? Laurie znowu ugotowała kurczaka.

Laurie wstała od stołu i biorąc talerz podeszła do kuchenki. Kiedy dziewczynki zjawiły się u niej z wiadomością, że George'a jeszcze nie ma, natychmiast odgadła, co się stało. Pierwszy dzień w pracy, starzy kumple, któryś proponuje piwo. Kto by w takiej chwili pamiętał o dzieciach?

- Zostałeś po godzinach? - spytała z domyślnym uśmiechem.

- Nie ... - George nie mógł złapać tchu. - Wpadłem do jednego kumpla i... i się zasiedziałem. Przepraszam. Naprawdę nie chciałem, żebyś znowu nas karmiła.

Laurie postawiła pełny talerz na stole.

- Zjedz coś. Wyglądasz okropnie.

George usiadł. Czuł się też okropnie. Nie nadaje się na opiekuna. Ale się wygłupił. Dziewczynki za to, zupełnie nieświadome jego stanu, tryskały humorem.

- Będziesz musiał pomóc nam odrabiać lekcje - oświadczyła Dee Ann.

- Dobrze - zgodził się potulnie, chociaż nie wiedział, czy potrafi. - Jak wam się podobała szkoła? - spytał sądząc, że właśnie takie pytania zadają rodzice.

- Jak szkoła - odparła Stacy. - Musimy jeszcze umyć dziś włosy - dodała - ale to umiemy same.

- Dobrze.

- Mamy suszarkę?

- Mamy.

- Chcę uprasować bluzkę na jutro. Mamy żelazko?

- Nie.

- Ale my mamy - wtrąciła się Jill chichocząc.

- Stacy, Dee Ann, już i tak narobiliśmy dość kłopotu - upomniał George. - Nie możecie poczekać z tym jeszcze jeden dzień? Jutro kupię żelazko.

- Daj spokój, George - odparła Jill. - Jeśli chcesz, kupisz żelazko, ale dzisiaj mogą skorzystać z naszego.

Po skończonym jedzeniu Laurie i Jill automatycznie zabrały się za sprzątanie stołu. George też wstał, spojrzał na siostrzenice i zarządził:

- No, zmykajcie. Same zacznijcie odrabiać lekcje.

Zaraz przyjdę. - A zwracając się do Jill dodał: - Pomogę Laurie. Mam do niej sprawę.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Nie krępuj się.

Kiedy zostali sami, George zaczął się usprawiedliwiać.

- Naprawdę przepraszam za dzisiejszy wieczór. To się już nie powtórzy. Obiecuję.

- Nie przejmuj się tak. Nie ma sprawy.

- Nie wiem, jak to się stało. Tak jakoś...

- Wyleciało ci z głowy?

- Hm.

Laurie zakręciła kran i spojrzała na niego ze współczuciem.

- Nie rób sobie zbytnich wyrzutów. Coś ci opowiem. Pierwszego dnia po śmierci rodziców wyszłam o wpół do czwartej z pracy i zobaczyłam Lena. Czekał na mnie. Chciał mnie zaprosić na kawę, a później na zakupy. Zgodziłam się. Już miałam wsiąść do jego samochodu, kiedy coś zaświtało mi w głowie. Przecież nie mogę. Kobieta, która siedziała z dziadkiem, musiała wyjść dokładnie o czwartej piętnaście, a Jill i Andy mniej więcej o tej samej porze wracali ze szkoły. Zrozumiałam, że nigdzie nie mogę pójść, ani dzisiaj, ani żadnego innego dnia w dającej się przewidzieć przyszłości. To był dla mnie szok, prawdziwy szok.

George zastanawiał się, czy to prawda, czy Laurie tylko starała się go pocieszyć, żeby nie czuł się takim kompletnym kretynem. Niewykluczone, że jednak mówiła prawdę. Zmyślanie czegokolwiek nie było w jej stylu. No tak, obowiązki spadły na nią, ale oczywiście i na mężczyznę, z którym była związana. Czyli tak wyglądał początek końca ich romansu.

- Jeszcze raz dzięki - powiedział George. - To się nie powtórzy.

Laurie wierzyła mu. George był naprawdę przerażony. Dzisiejszy wieczór dał mu wiele do myślenia. Zastanawiała się jednak, kiedy będzie miał tego wszystkiego dość. W towarzystwie Laurie i Jill dziewczynki czuły się na tyle swobodnie, że zaczęły opowiadać o domu. O matce powiedziały tylko, że „zachorowała". Więcej mówiły o wujku George'u, który w ich oczach był rycerzem - wybawicielem. Rozgadały się też o należącej do dziadka plantacji bawełny, której nie cierpiały i gdzie, gdyby nie wuj, musiałyby nadal mieszkać. Laurie wątpiła jednak, czy taki wolny duch jak George, zdoła przywyknąć do roli p.o. ojca. Bała się, że biedne dzieci niedługo zostaną wyprawione z powrotem na tę znienawidzoną plantację, i że spotka je kolejna krzywda, a to byłoby po prostu straszne.

- Nic się nie stało - powiedziała.

- Spróbuję zajrzeć do ich zeszytów. Ślepy poprowadzi kulawego - zażartował. - Jeszcze raz ci dziękuję. Dobranoc.

- Dobranoc.

George przebiegł przez podwórze. Wszedł do domku. Zobaczył, że dziewczynki, zamiast pracowicie odrabiać lekcje, siedzą w dużym pokoju na podłodze i bawią się z... kotem!

- Skąd go wzięłyście? - zażądał wyjaśnień.

- To jest Księżniczka - odparła Stacy podnosząc głowę. - Laurie mówi, że ona często się włóczy w pobliżu, a teraz, jak my jesteśmy, będzie przychodzić jeszcze częściej, bo bardzo lubi dzieci. Trzeba pamiętać, żeby kupić dla niej konserwy.

Cudownie, westchnął George w duchu. Tego mi tylko potrzeba. Mało mam bab na głowie!


Rozdział 5

We wtorek po południu Jill nie miała zajęć i obiecała być już w domu, kiedy podjedzie szkolny autobus. Laurie natomiast, trochę z ciekawości, wstąpiła po pracy do banku porozmawiać z Tedem Weeksem. Dyrektor, którego znała od dziecka, powitał ją wylewnie.

- Laurie, moja droga, jak miło cię znowu zobaczyć! Czy to, co słyszę o Jill, to prawda?

Miejscowa poczta pantoflowa działała, jak widać, niezawodnie: Jill powiedziała siostrze o swoich planach w piątek, a dyrektor banku wiedział o ślubie już we wtorek!

- Prawda - potwierdziła Laurie. - Ślub ma się odbyć latem.

- Mój Boże! A jeszcze tak niedawno była całkiem małą dziewczynką.

- Wiem. Moja wizyta spowodowana jest decyzją Jill. Pomyślałam, że mogłabym sprzedać ranczo. Przyszłam porozmawiać o tej ofercie, którą otrzymałeś.

- Racja. Siadaj, proszę. Gdzieś ją tu mam - Ted grzebał chwilę w szufladzie biurka. Wyjął tekturową teczkę, otworzył. - Zaraz, zaraz... hmmm - zastanawiał się. - Na tym etapie nie mam prawa ujawniać nazwiska ewentualnego kupca, mogę jedynie zdradzić, że wstępnie mowa jest o siedemdziesięciu pięciu tysiącach.

- Dolarów? - spytała Laurie zdumiona.

- Oczywiście, że dolarów. - Ted roześmiał się. - To dobra, solidna oferta - dodał.

Laurie nie potrafiła nawet wyobrazić sobie tylu pieniędzy naraz.

- Ale dlaczego - dziwiła się - ktoś chciałby kupować ten żałosny, zaniedbany kawałek ziemi?

- Przykro mi, moja droga, ale pozwolono mi jedynie ujawnić proponowaną cenę.

- Czy ta osoba ma zamiar hodować bydło?

- Niestety, na to pytanie też nie mogę odpowiedzieć. Laurie zachmurzyła się. Nie lubiła tajemniczych transakcji.

- Dziwne - stwierdziła.

- Możliwe - przyznał Ted. - Ale niektórzy klienci wolą zachować pewne informacje dla siebie, szczególnie jeśli chodzi o ziemię.

- Czy ta osoba chciałaby przejąć ranczo od razu?

- Takie odniosłem wrażenie.

Laurie przygryzła górną wargę. W takiej sytuacji trzeba się decydować szybko. Pora jednak na przeprowadzkę była fatalna. A ślub? A George i dzieci? Wiedziała, że nie powinna się nimi przejmować; za tydzień albo za miesiąc wyjadą, niemniej teraz byli i potrzebowali jej. A może zresztą i ona także, właśnie w tym momencie swego życia, też ich potrzebuje?

- Powiem ci coś, Ted - zaczęła. - Jeśli pozwolisz, wstrzymam się z decyzją do ślubu Jill. Mam teraz po prostu zbyt dużo spraw na głowie. Ale obiecuję, że jeszcze tego lata dam ci wiążącą odpowiedź. Tak albo nie.

- Oczywiście. To twoja posiadłość. Pamiętaj jednak, że lepszej ceny nie dostaniesz.

- Wiem. Nie dlatego zwlekam. Ale widzisz, zanim uczynię tak radykalny krok, muszę uporządkować kilka spraw osobistych.

Laurie postanowiła na razie, dopóki nie będzie gotowa do podjęcia decyzji, nie myśleć o tej ofercie, ale kiedy jechała do domu, pokusa, by trochę pomarzyć, okazała się silniejsza. Siedemdziesiąt pięć tysięcy! Ile mogłaby zrobić! Same procenty od takiej sumy wystarczą, by zacząć prowadzić zupełnie inne życie. Rejs po południowym Pacyfiku? Żaden problem. Mogłaby przenieść się do miasta, znaleźć się w centrum wydarzeń. Zamieszkałaby w eleganckim małym mieszkaniu, w którym ustawiłaby stoliki z blatami ze szkła i długą beżową kanapę. I hodowałaby mnóstwo roślin doniczkowych, istną dżunglę. Musiałaby, oczywiście, w dalszym ciągu pracować (siedemdziesiąt pięć tysięcy to znowu nie aż taka fortuna), wieczorami jednak mogłaby chodzić na koncerty i brać udział w warsztatach jazzowych. Mogłaby nareszcie zrobić magisterium i zacząć wykładać w college'u, za odpowiednio, ma się rozumieć, wyższą pensję. Jadałaby w modnych restauracjach, oglądała najnowsze filmy i kupowała kosmetyki w wyspecjalizowanym stoisku w domu towarowym, a nie razem z jedzeniem w samoobsługowym supermarkecie. I już nigdy nie spojrzałaby na przecenione rajstopy -

Miło pomarzyć, w dodatku to nic nie kosztuje. Kiedy jednak przekraczała próg swojego domu (jak to robiła dosłownie każdego popołudnia przez całe życie), zatrzymała się na moment i rozejrzała dokoła. Radio u Jill ryczało jak zwykle. Dziwne, że ta dziewczyna dożyła dwudziestki i bębenki w uszach jeszcze jej nie popękały. Chociaż, gdyby Jill będąc w domu nie włączyła radia, Laurie natychmiast zmierzyłaby jej temperaturę.

Stacy i Dee Ann, wyciągnięte na kanapie w dużym pokoju, oglądały telewizję. Spostrzegły Laurie i buzie uśmiechnęły im się szeroko.

- Hej! - zawołała Stacy. - Jill pozwoliła nam włączyć telewizor, bo odrobiłyśmy już lekcje.

- Chciałyśmy skończyć, zanim wujek wróci i zechce nam pomagać - rzuciła Dee Ann przez ramię. - Jest do niczego.

- Nie sądźcie go zbyt surowo. Myślę, że wasz wujek już bardzo, bardzo dawno nie znalazł się na tyle blisko szkoły, żeby chociaż usłyszeć dzwonek - odpowiedziała Laurie.

Śmiejąc się przeszła do kuchni, gdzie powitały ją smakowite zapachy. Och! Jill, która była całkiem niezłą kucharką, zaczęła szykować kolację! Dom. Laurie nie mogła oprzeć się temu uczuciu. Dom. Marzenia są może i miłe, ale czy kogoś, a szczególnie ją, Laurie Tyler, ucieszyłaby tak radykalna zmiana trybu życia?

Niebawem zjawił się George. Przyszedł po dziewczynki, a na odchodnym rzucił:

- Jeśli pogoda pozwoli, chciałbym już w ten weekend zacząć malowanie domu. Zeszłej jesieni planowałem się do tego zabrać, ale nie wyszło.

- Czy to nie będzie dla ciebie zbyt duży kłopot? - sumitowała się Laurie.

Szczególnie, dodała już w myśli, że zaledwie przed chwilą rozważałam, czy go nie sprzedać. Opłakany stan posiadłości nie odstraszył najwidoczniej nabywcy. Z drugiej jednak strony... Akurat teraz wcale nie jest dobry moment na sprzedaż.

- Żaden kłopot. Naprawdę chcę to zrobić - nalegał George.

- No dobrze... Dzięki.

Dom! Laurie wyjątkowo silnie odczuwała dziś emocjonalną więź z domem. Ale później rozsądek znowu nieuchronnie zaczął swoje podszepty: „Teraz wszystko wydaje się cudowne i miłe, ale przecież oni wszyscy, Jill, George, bliźniaczki, już za kilka tygodni wyjadą. Nie wolno ci o tym zapominać. Musisz nauczyć się myśleć dla odmiany o sobie. Andy już się wyniósł, wkrótce to samo zrobi Jill. Dziewczynki mają swój dom gdzie indziej, a George... Czyś się jeszcze nie nauczyła, że na nim można polegać mniej więcej tak samo jak na pogodzie?"

Musi się przyzwyczaić do myśli, że wracając po południu z pracy nie zastanie nikogo. Położone na odludziu ranczo nie jest odpowiednim miejscem dla samotnej kobiety. Zestarzeje się tutaj - i co ją, czeka? Najbardziej ponury ze stereotypów: stara panna i na dodatek nauczycielka.

Laurie doszła do wniosku, że chyba latem zdecyduje się sprzedać ziemię. Kiedy zostanie sama, nie będzie już tu tak jak dawniej.

„No to po co George ma się naharować malując dom?" - pytał wewnętrzny głos.

„Nie wiem" - odpowiedziała. - „Może nie chcę, żeby któreś z nich domyśliło się, że ten układ jest tylko tymczasowy? Może podświadomie chcę podtrzymać iluzję rodzinnej więzi tak długo, jak tylko się da?"

„Miałem cię za rozsądniejszą" - skarcił ją głos.

„I ja także. Ja także."

Laurie spodziewała się, że któregoś dnia Cassie wstąpi do niej po drodze. Podejrzewała, że przyjaciółka umiera z ciekawości i nie może się wprost doczekać relacji o George'u. Nie była więc zaskoczona, kiedy w czwartek po południu w swojej przegródce w pokoju nauczycielskim znalazła krótki liścik. Było to zaproszenie na obiad: wpół do siódmej, sami swoi. Laurie ucieszyła się. Będę mogła odetchnąć od towarzystwa George'a, pomyślała.

Za każdym razem, kiedy Laurie odwiedzała Cassie i Scotta, przeżywała lekki szok. Rezydencja Maitlandów odznaczała się tak wytworną elegancją, że w porównaniu z nią dom Tylerów wyglądał wyjątkowo mizernie. Dom mieszkalny zbudowano w części posiadłości DO zwanej Horseshoe Ranch. Znajdowały się tu malownicze, soczyście zielone pastwiska i zagrody dla dorodnego bydła, zupełnie jak na jakimś kiczowatym obrazku. Tak wyobrażają sobie „ranczo" mieszczuchy. Laurie natomiast wiedziała, że na wsi niewielu ludzi żyje w takim luksusie.

- Chodź, napijemy się czegoś i poplotkujemy, zanim przyjedzie reszta - zapraszała Cassie, prowadząc ją do salonu.

- Reszta? - zdziwiła się Laurie.

- Och, po prostu Scott, ojciec i jeden z jego przyjaciół - wyjaśniła Cassie i zmieniając temat dodała: - Mało nie zemdlałam z wrażenia, kiedy George mi powiedział, gdzie zamieszkali.

- Myślę.

- Wydarzyło się coś... coś ciekawego?

- Nic. Nic się nie wydarzyło. Ani ciekawego, ani nieciekawego.

- Jak się czujesz, mając go tak blisko? - Cassie nie dawała za wygraną.

- Dziwnie - przyznała Laurie szczerze.

- Wyobrażam sobie. To kismet, czyli przeznaczenie. Pamiętaj, los daje ci jeszcze jedną szansę. Tym razem jej nie zmarnuj, złotko.

Laurie roześmiała się.

- Zapomniałam już, jak się kokietuje mężczyzn, zresztą może nigdy tego nie umiałam? A poza tym, nie oszukujmy się. George to George. On nie spojrzy na kobietę, o ile sam nie zechce.

Nagle Laurie ucieszyła się, że może z kimś porozmawiać o całej tej sprawie, i że tym kimś jest właśnie Cassie.

Są przyjaźnie, które rozwijają się powoli, całymi latami. Ludzi łączą wspólne zainteresowania, zbliżają ich do siebie zmienne koleje losu. Przyjaźń Laurie i Cassie zrodziła się w jednej chwili, jakby jakaś iskra elektryczna przeskoczyła od jednej do drugiej.

Wszystko zaczęło się wiele lat temu na zebraniu związku hodowców bydła. Chociaż Laurie znała Cassie ze słyszenia (rodzinę Ferenbachów znali wszyscy), nigdy nie została jej oficjalnie przedstawiona. Zresztą nigdy przedtem nie brała udziału w zebraniach. Ale w pierwszych miesiącach po śmierci rodziców wciąż naiwnie łudziła się, że zdoła utrzymać stado. Nie wiedziała jeszcze, że aby spłacić długi ojca, będzie musiała sprzedać nie tylko zwierzęta, lecz wszystko, co przedstawiało jeszcze jakąś wartość.

Wśród obecnych na sali były jedynymi kobietami, odruchowo więc trzymały się razem. Po skończonych obradach Cassie zaprosiła Laurie do DO na spóźniony posiłek. Kobieta, która opiekowała się dziadkiem, zgodziła się zostać tego dnia aż do dziesiątej wieczorem, więc Laurie z radością przyjęła zaproszenie. Przyjemnie było wyrwać się z domu chociaż na jeden wieczór.

Przyjemnie było też pogawędzić z bratnią duszą. Siedziały w dużej kuchni DO, jadły zimne mięsa i sałatkę z ziemniaków i rozmawiały, aż zrobiło się bardzo późno i Laurie naprawdę musiała wracać do siebie. Opowiedziała Cassie dosłownie całą historię swojego życia, a w zamian dowiedziała się, jak Cassie wyszła za mąż za Roberta Tate i jak owdowiała. Dowiedziała się wszystkiego o synu Cassie, Bobie, i trochę o historii rodziny Ferenbachów. Zaskoczyło je, jak wiele mają z Cassie wspólnego. Obie żyły w regionie zdominowanym przez mężczyzn. Obie były samotne. Obie los tragicznie doświadczył, gwałtownie zmieniając bieg ich życia. Od tamtego wieczoru stały się bliskimi przyjaciółkami i opowiadały sobie o wszystkich wydarzeniach, zarówno ważnych, jak i błahych. Laurie była świadkiem początku romansu Cassie ze Scottem Maitlandem, Cassie z kolei pierwsza dostrzegła zainteresowanie Laurie George'em.

Cofając się myślą wstecz, Laurie śmiała się w duchu z wysiłków przyjaciółki, która usilnie (czasami nawet mimo woli osiągając komiczne efekty) starała się zbliżyć ich do siebie. Wzruszało ją zaangażowanie Cassie, ale wciąż jej powtarzała, kim George naprawdę jest: wędrownym ptakiem, który dobrze się pilnuje, by nie wpaść w sidła. Cassie nie dawała się przekonać, aż do owego listopadowego dnia, kiedy George odjechał w siną dal. Gdy wrócił, zaczęła ich swatać od nowa.

Laurie postanowiła stłumić jej zapędy w zarodku.

- Nie mam zamiaru doprowadzać się do takiego stanu jak w listopadzie - oświadczyła zdecydowanym tonem. - Nigdy więcej. George wrócił i skłamałabym twierdząc, że jest mi to obojętne, ale mam nadzieję, że w międzyczasie zmądrzałam.

Cassie natomiast od tak dawna marzył się wielki romans tych dwojga, że nie dawała za wygraną. A na dodatek, jako świeżo upieczona mężatka, pragnęła, żeby wszyscy na świecie byli zakochani.

- A fakt, że byłaś pierwszą osobą, jaką odszukał po powrocie, nie wydaje ci się znaczący? - spytała. - Co prawda wstąpił po drodze do mnie, ale ja się nie liczę. Potrzebował pracy. Potem poszedł już prosto do ciebie.

- Cassie, posłuchaj. Ja jestem przede wszystkim realistką. George odszukał mnie z jednego powodu, z powodu tych dwóch dziewczynek. Czuje się jak ryba wyciągnięta z wody i potrzebuje po prostu fachowej porady. Gdyby nie Stacy i Dee Ann, nigdy bym go już nie zobaczyła. Codziennie sobie to powtarzam.

Co za ulga rozmawiać z kimś, kto zna całą historię od początku i przed kim nie trzeba udawać!

- George, który ma pod opieką dwie dziewczynki! Trudno to sobie wyobrazić. - Cassie roześmiała się ubawiona. - Ale trzeba przyznać, że los jest sprawiedliwy. Jak on sobie daje radę?

- Całkiem nieźle. Lepiej, niż można by się spodziewać, denerwuje się i brak mu pewności siebie. Zachowuje się trochę tak, jak świeżo upieczona mama, ale trudno się dziwić.

- Jakie są te bliźniaczki?

- Przemiłe. Ale nie chcę zbytnio się do nich przywiązywać. Siostra George'a prędzej czy później poczuje się lepiej i odjadą. - Laurie spuściła wzrok i dodała: - Taka jest kolej rzeczy.

- A co ze ślubem Jill? - dopytywała się Cassie.

- Przyznam ci się, że niewiele zdziałałyśmy, ale będziemy musiały ostro wziąć się do roboty. Skóra mi cierpnie na samą myśl o tym.

- Mówisz o ślubie czy o jej wyjeździe?

- O jednym i drugim.

- Aha.

Syn Cassie z pierwszego małżeństwa, Bob, wstąpił do Akademii Lotniczej i też miał we wrześniu wyjechać, Laurie nie miała więc wątpliwości, że przyjaciółka dobrze ją rozumie. Zamyśliły się. Po chwili Cassie przerwała milczenie, mówiąc energicznym tonem:

- Jest jeszcze pewna ważna sprawa, którą chciałam z tobą omówić. Chodzi o tę ofertę kupna twojej ziemi.

- Boże! - wykrzyknęła Laurie zdumiona. - A ty skąd o tym wiesz?

- Ojciec jest przecież jednym z dyrektorów banku, zapomniałaś?

- Racja.

- Wczoraj mieli zebranie. Wiem, że Ted Weeks nie może ci zdradzić, kto jest zainteresowany kupnem, aleja nie muszę zachowywać tajemnicy. Ofertę złożył pewien prawnik, który reprezentuje dużą firmę budowlaną z Nowego Jorku. Chcą tu zbudować całe osiedle domków jednorodzinnych z basenami i podziemnym systemem nawadniającym. Z pięćdziesiąt willi. Potem sprzedadzą je mieszczuchom poszukującym świeżego powietrza i wspaniałych plenerów. - Cassie przerwała i prychnęła pogardliwie: - Spokojna głowa, zbiją na tym fortunę. Tobie dadzą siedemdziesiąt pięć tysięcy za ziemię, a potem zbudują pięćdziesiąt „mini - rancz" wartych dwa razy tyle każde. Rozmawiałam już o tym z kilkoma członkami związku hodowców i wszyscy są przerażeni tą perspektywą. Taka kolonia potrzebna jest tu jak (żebym tylko nie powiedziała w złą godzinę) siedmioletnia susza. Co ci będę tłumaczyć. Obniży się poziom wód gruntowych. Proszę cię, błagam, zaklinam, co chcesz. Nie możesz im sprzedać ziemi. Po prostu nie możesz!

Psiakrew! zaklęła Laurie w duchu. Powinna się była domyślić, że w tym wszystkim tkwi jakiś haczyk. Oferta brzmiała zbyt pięknie i gdyby znalazła czas, by ją spokojnie przemyśleć, sama doszłaby do wniosku, że nikt, kto naprawdę chce zagospodarować ranczo, nie dawałby za nie tyle forsy. Czuła się solidarna z sąsiadami i wiedziała, że takie osiedle nie przyniesie korzyści okolicznym mieszkańcom. Zyska jedynie firma budowlana.

Wiedziała też, jak żywiołowo Cassie reaguje na takie zagrożenia. Cassie była tradycjonalistką w prawdziwym znaczeniu tego słowa.

Z drugiej strony, pomyślała trochę mimo wszystko dotknięta Laurie, Cassie jest w zupełnie innej sytuacji niż ja. Jej posiadłość od pokoleń należała do rodziny. Kupiono ją i spłacono bardzo dawno temu i na dodatek była tak ogromna, że zawsze przynosiła jakieś zyski i żadne wahania rynku nie były w stanie jej zagrozić. Już nikt nigdy nie da mi tyle pieniędzy, westchnęła Laurie. Dlaczego podejmowanie decyzji zawsze musi być takie trudne? Dlaczego trzeba brać pod uwagę interes innych? Nie pamiętała, żeby choć raz w życiu mogła swobodnie zrobić to, na co miała ochotę.

- Widzisz, Cassie - powiedziała na głos - łatwo ci mówić, żebym nie sprzedawała. Ale kto inny da mi tyle?

- Tak ci zależy na pieniądzach? - Cassie spochmurniała.

- Cóż, miło by było mieć trochę grosza, dla odmiany.

Wbrew intencjom Laurie zabrzmiało to bardzo gorzko. Czuła się zawiedziona, że przyjaciółka przestała ją rozumieć. Co Cassie wie o kłopotach finansowych? Nie dość, że odziedziczyła DO, to jeszcze dzięki małżeństwu ze Scottem weszła do jednego z legendarnych już klanów naftowych. Nie jest w stanie pojąć, ile te siedemdziesiąt pięć tysięcy dla mnie znaczy.

- Poza tym, kiedy Jill się wyprowadzi, po co mi ranczo?

- A jeśli George zostanie?

- Aleś się do niego przyczepiła! - zirytowała się Laurie. - George nie zostanie tu wiecznie.

Cassie wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni przyjaciółki.

- Posłuchaj. Wierzę, że jest jakieś wyjście, jakieś rozwiązanie, które zadowoli nas wszystkich. Na razie więc, proszę, wstrzymaj się z tym, dobrze?

- Zgoda. Zajmę się tą sprawą dopiero po ślubie.

- Popytam. Niewykluczone, że trafi się ktoś, może nie jeden, może kilku, którzy chętnie odkupią od ciebie tę ziemię. Nie masz nic przeciwko rozparcelowaniu jej?

Dlaczego Cassie o to pyta? O co tym razem chodzi? Przecież to tylko dom i kawał ziemi, z którym jest wyłącznie kłopot.

- Nie - westchnęła. - Chyba nie. Ja się przecież wyprowadzę. Dla mnie to żadna różnica.

Aha, więc to po to ją tu dziś zaproszono. A ponieważ miał przyjść jeszcze ojciec Cassie, Laurie podejrzewała, że zechce wtrącić swoje trzy grosze. J.B. Ferenbach należał do czwartej generacji ranczerów i był tradycjonalistą. Jego przyjaciel jest pewnie taki sam. Scott Maitland prawdopodobnie nie powie wiele. Sprowadził się tu i został hodowcą całkiem niedawno i nie przesiąkł jeszcze całą tą ideologią, że ziemia to „świętość". Ale J.B. i jego kumpel to co innego. Będzie musiała wysłuchać ich gorących perswazji, które będą miały jeden cel: wzbudzić w niej przeświadczenie, że przyjmując ofertę, przedstawioną jej przez Teda Weeksa, popełni ciężki grzech.

Przewidywania Laurie sprawdziły się co do joty. Nie mogła wprost uwierzyć, że pięcioro ludzi, zaproszonych do luksusowej rezydencji Maitlandów, nie potrafi znaleźć ciekawszego tematu do rozmowy. Nie. Ich interesował jedynie skrawek ziemi nazywany ranczem Tylerów, gdzie, na dodatek, od lat nie pasła się ani jedna krowa. Cassie, J.B. i ten trzeci, też ranczer nazwiskiem Amos Thompson, snuli przerażające wizje tego, co się stanie, jeśli „ci z północy" się tu sprowadzą. Laurie patrzyła na nich obojętnym wzrokiem, słuchała i nie mogła zrozumieć, co za różnica? Góry są tak ogromne, że wydają się wprost bezkresne, i tyle hałasu o marne dwieście akrów.

Kilkakrotnie w ciągu wieczoru miała wrażenie, że Scott przygląda się jej tak, jakby rozumiał jej rozterki. Na początku, gdy się tylko tutaj sprowadził, on i Cassie stali się zażartymi antagonistami. Cassie krytykowała każde jego posunięcie, aż.. .zakochała się w nim. Teraz zapanowało między nimi pokojowe współistnienie. Scott zarządzał ranczem Horseshoe, które stanowiło maleńką część DO, a Cassie całością. Zawarli rozejm, bo się kochali. Nie znaczyło to wcale, że Cassie aprobowała poglądy Scotta na temat nowoczesnego gospodarowania. Nie znaczyło także, że Scott nie potrafił zrozumieć problemów Laurie.

Laurie zawsze lubiła towarzystwo Cassie, niemniej ten wieczór nie sprawił jej przyjemności. Komu byłoby miło, gdyby robiono z niego zdrajcę i wymuszano wyrzuty sumienia? Może, myślała, nie jestem dzisiaj w odpowiednim nastroju? Może patrzyłabym na to wszystko inaczej, gdybym sama była właścicielką olbrzymiego rancza, które od wielu pokoleń należałoby do mojej rodziny? Przejmowałabym się jego przyszłością.

W swojej sytuacji jednak pragnęła jedynie postąpić jak najkorzystniej dla siebie i swoich bliskich. Tym razem postanowiła tylko to mieć na uwadze.

Stacy i Dee Ann podobne były do siebie jak dwie krople wody, usposobieniem jednak różniły się bardziej niż się przy pierwszym spotkaniu mogło wydawać. Obserwując je w domu i podczas lekcji angielskiego w szkole, Laurie stwierdziła, że udało się jej trafnie rozpracować charaktery dziewczynek. Stacy była towarzyska i tryskała energią, Dee Ann natomiast odznaczała się wyjątkowym zmysłem obserwacji. Laurie miała wrażenie, że nic nie ujdzie bacznej uwagi tej cichej dziewczynki. Stacy była bardzo dobrą uczennicą, Dee Ann zapowiadała się na nieprzeciętną. Stacy lubiła aktywne zajęcia w grupie, a gdy nie miała nic do roboty, zadowalała się telewizją, bo przynajmniej coś się ruszało na ekranie. Dee Ann za to chowała nos w książkę i zapominała o całym bożym świecie. I między innymi dlatego, kiedy Laurie szykowała kolację, lubiła siedzieć przy kuchennym stole i czytać, podczas gdy w tym samym czasie jej siostra bawiła się z Jill i Tonym przed domem. Pewnego dnia (dziewczynki mieszkały już u Laurie ponad tydzień) Dee Ann podniosła głowę znad lektury i powiedziała:

- Zgadnij, co będę robić, jak dorosnę.

- Co? - odpowiedziała Laurie, odwracając się od zlewu i uśmiechając się do niej.

- Będę pisać powieści.

- Cudownie. Ale po co czekać, aż dorośniesz? Zacznij już teraz.

- Tak? Jeszcze teraz nie umiem napisać powieści.

- No to nie powieść. Może być opowiadanie.

- Naprawdę?

- Spróbuj.

- Ale o czym?

- To zależy od ciebie. Napisz o czymś, co znasz. Na przykład o dwóch siostrach mieszkających na farmie dziadka.

- Aha!

- To był tylko taki pomysł. Wcale nie musisz. Możesz pisać, o czym chcesz.

Ziarno zostało zasiane. Od tej chwili, kiedy tylko dziewczynki miały czas na zabawy, Dee Ann zasiadała z ołówkiem i notatnikiem i coś zawzięcie pisała.

- Mam nadzieję, że nie wypuściłam diabła z pudełka - zwierzyła się Laurie George'owi.

- Przynajmniej ma zajęcie.

Nadszedł dzień, kiedy Dee Ann uznała, że może pokazać Laurie swoje opowiadanie. Laurie spodziewała się bajki o królewiczu i pięknej królewnie albo o nieśmiałej nastolatce zakochanej po uszy w najprzystojniejszym chłopaku z całej szkoły. Nic podobnego. Dee Ann pisała o dziewczynce, której tata opuścił rodzinę. Jedno szczególnie zdanie natychmiast uderzyło Laurie. „Kiedy tata odszedł, mała dziewczynka poczuła, jakby w jej sercu wyrosły kolce."

Laurie zakryła usta dłonią, łzy nabiegły jej do oczu. Gdy tylko zostali z George'em na chwilę sami, natychmiast pokazała mu opowiadanie Dee Ann. Na to zdanie zareagował identycznie jak ona. Miała wrażenie, że właśnie wtedy w pełni zrozumiał i zaakceptował ogrom zadania, jakie przyjął na siebie. Był wstrząśnięty. Laurie pocieszającym gestem dotknęła jego ramienia, jak gdyby chciała go zapewnić, że pragnie mu ze wszystkich swoich sił pomóc.

- Cholera - powiedział George zachrypniętym głosem. Oczy mu zwilgotniały. - Musimy... musimy znaleźć jakiś sposób, żeby usunąć te kolce.


Rozdział 6

Nadszedł kwiecień. Minął szybko. Laurie przystosowała się do nowej sytuacji, a George i dzieci, całkiem wbrew jej woli, dyktowali rytm dnia, jak niegdyś Andy i Jill. Jill uroczyście obchodziła dwudzieste urodziny. Dom został odmalowany i różnica była kolosalna. Trzeba przyznać, że George większość weekendów spędzał krzątając się po obejściu i reperując to i owo. Laurie nieustannie mu powtarzała, że wcale nie musi niczego naprawiać, lecz on puszczał te uwagi mimo uszu i robił swoje. W duchu przyznawała, że para zręcznych, chętnych i silnych rąk potrafi zdziałać cuda. Nie mogła jednak pozwolić, by tylko on wkładał tyle pracy w dom. Więc kiedy malował, ona pełła grządki, którymi latami nikt się nie zajmował, i oddzielała poprzerastane kępy lilii od irysów. Albo gdy George naprawiał płot, przytrzymywała deszczułki. Czasami nie robiła nic, stała tylko obok, podawała narzędzia i wspierała na duchu. W rezultacie przebywali ze sobą o wiele częściej, niż pierwotnie planowała. Każda chwila spędzona w jego towarzystwie sprawiała jej ogromną przyjemność i Laurie zastanawiała się, czy jego też, choćby w najmniejszym stopniu, cieszy jej bliskość.

Cieszyła. Coraz częściej dochodził do wniosku, że Laurie jest najbardziej bezpośrednią osobą, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia. Z natury samotnik, zazwyczaj czuł się zmęczony przebywaniem dłuższy czas w czyimś towarzystwie, ale z Laurie było inaczej. Zaskoczyło go to, gdyż tak niewiele mieli ze sobą wspólnego. Ona była wykształcona i oczytana, podczas gdy on większość swojego dorosłego życia spędził oglądając krowie ogony. Dla mężczyzny kochającego wolność pędzenie bydła jest wspaniałym zajęciem, intelektu jednak nie rozwija. Mimo to nigdy nie milczeli długo. Laurie zawsze potrafiła znaleźć jakiś temat do rozmowy. Może dlatego że jest nauczycielką, zastanawiał się George. Z drugiej strony nigdy nie była to tylko czcza paplanina. Kiedy Laurie się odzywała, zazwyczaj miała coś zabawnego albo ciekawego do powiedzenia. Często opowiadała mu, jak dawniej wyglądało ranczo Tylerów. Raz powiedziała:

- W tamtej szopie, wówczas dopiero co postawionej, tata trzymał wielki stary traktor. Jak byłam mała, uwielbiałam siedzieć wysoko na jego kolanach. Zabierał mnie na przejażdżki po polach. Mieliśmy krowy, konie, kurczęta i pszczoły. Dawały najlepszy miód z koniczyny, jaki w życiu jadłam.

George zaczynał rozumieć, że kiedyś musiało tu być bardzo pięknie, i żałował, że tego nie widział. Ale dlaczego żałował, nie miał pojęcia. Nigdy nie przywiązywał się do miejsc.

Z różnych wtrąconych tu i tam słówek zaczynał się też orientować, że Laurie ustawicznie boryka się z kłopotami finansowymi. Nie było jeszcze najgorzej, płaciła rachunki, ale ledwo wiązała koniec z końcem. George sam nigdy nie miał zbyt wiele pieniędzy, z drugiej strony jednak nigdy ich tyle nie potrzebował, zawsze jakoś wystarczyło na jego skromne potrzeby. Każda, drobna nawet suma, byłaby dla niej darem niebios. Ciekawe, czy Laurie trwa w zamiarze sprzedania ziemi po ślubie Jill, zastanawiał się. Ciekawe, o czym ona wciąż tak myśli? George normalnie niezbyt dbał o to, co robią inni, więc obecne zainteresowanie sprawami Laurie było dla niego samego czymś nowym.

Przede wszystkim jednak był na tyle inteligentny, by docenić, jak bardzo Laurie pomogła mu wejść w nową rolę. Zawsze mógł liczyć na rzetelną radę. Dumny był z tego, że udało mu się nawiązać dobry kontakt z dziećmi, i wiedział, że zawdzięcza to właśnie Laurie. Do tej pory zdarzył się tylko jeden niefortunny incydent, ale dzięki Bogu szybko wybrnął z sytuacji. Jeszcze teraz George krzywił się na wspomnienie owego wieczoru, kiedy zebrał się na odwagę i zaczął „uświadamiającą" rozmowę. Usadził dziewczynki w dużym pokoju na kanapie, sam zajął miejsce naprzeciw. Patrząc na ich skupione buzie, usiłował przypomnieć sobie dokładnie słowa, jakich użyła Laurie.

- Posłuchajcie. Wydaje mi się, że wchodzicie już w wiek, kiedy zaczynacie się... wasza fizjologia zaczyna się... zmieniać.

Stacy i Dee Ann zerknęły na siebie, potem spojrzały na wujka.

- Chcesz powiedzieć - odezwała się Stacy - że niedługo już dostaniemy okres. Tak? - spytała.

- Tak. Właśnie to miałem na myśli. Chciałem sprawdzić, czy wiecie... czy jesteście na to przygotowane.

- W zeszłym roku pokazywali nam w szkole taki film. Opowiedzieć ci?

- Nie! Eeee... ciekaw byłem tylko, czy może wy będziecie chciały o coś zapytać?

Bliźniaczki potrząsnęły głowami.

- Mamy książkę. Chcesz poczytać?

- Nie! - wzbraniał się George, ale zaraz się zreflektował. - Dobrze. Może powinienem. W każdym razie, gdybyście miały jakieś pytania, zwróćcie się do... do Laurie. Zgoda?

- Tak.

Umył od tego ręce, ale miał nadzieję, że Laurie nie będzie miała pretensji. Upoważniła go przecież. Nie wyobrażał sobie, co by bez niej zrobił.

George czuł, chociaż nie bardzo wiedział, na czym to dokładnie polega, że między nim a Laurie nieśmiało zawiązuje się pierwsza w jego dorosłym życiu prawdziwa przyjaźń. Laurie natomiast, całkiem wbrew własnej woli, coraz bardziej się do niego zbliżała, jak ćma do płomienia.

Ślubne plany Jill nabierały konkretnych kształtów. Obawy Laurie sprawdziły się, wszystko wskazywało na to, że uroczystość będzie ją kosztowała dwa razy tyle, ile wstępnie obliczyła. Chociaż jej zdaniem w sklepie dla młodych par znalazłoby się z pół tuzina ładnych i tańszych sukien, to widząc rozczarowanie na twarzy siostry, jak zwykle uległa. Poza tym musiały zaprosić aż cztery druhny, ponieważ Jill miała właśnie cztery przyjaciółki od serca i każda z nich obraziłaby się, gdyby ją pominięto. Na szczęście dom został odnowiony i nie wstyd było urządzić w nim przyjęcie. Zawsze wypadnie to odrobinę taniej.

Stacy i Dee Ann robiły wrażenie szczęśliwych i całkiem już w Teksasie zadomowionych. Dee Ann pisała coraz weselsze opowiadania, co, zdaniem Laurie, świadczyło, że George ma na dzieci zbawienny wpływ. Jeśli cierpiały z powodu rozłąki z rodzicami, nie dawało się tego zauważyć. W szkole znalazły sobie koleżanki, wśród których najbardziej lubiły Melissę Barnes, córeczkę Shota i Joan. Całe życie spędziły na wysuszonej słońcem równinie, więc zielone zbocza gór i kryształowo czyste potoki fascynowały je. Kiedy wracały do domu, Stacy godzinami buszowała po okolicznych pagórkach, zbierała odłamki skał i polne kwiaty. Dee Ann natomiast nie rozstawała się ze swoimi książkami, ołówkiem i notatnikiem.

Wieści z Oklahomy nie były dobre. Ellen raz czuła się lepiej, raz gorzej. George utrzymywał stały kontakt z doktor Ames. Jonas co miesiąc przysyłał czek od Steve'a i Laurie dobrze wiedziała, jak te pieniądze się przydawały. George narzekał, iż nie miał pojęcia, ile kosztuje utrzymanie dzieci.

Laurie miała teraz mnóstwo spraw na głowie, musiała jednak przyznać, że generalnie życie biegnie spokojnym rytmem. Jedynie obecność George'a wprowadzała w jej duszy pewien zamęt, ale to już była jej wina, nie jego. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego pociąga ją mężczyzna, który traktuje ją jak przyjaciółkę w biedzie... i na dodatek niezbyt bliską przyjaciółkę. Odnosi się do niej zawsze grzecznie, uprzejmie, nawet okazuje względy, a ona jest na to czuła. Nie spotkałam drugiego takiego faceta, myślała Laurie. Można się przy nim sfrustrować na śmierć.

Musiała jednak przyznać, że siostrzenicami opiekuje się na rzymską piątkę. Wędrowny kowboj zniknął, a jego miejsce zajął dbały o wszystko opiekun. Od owego pierwszego wieczoru, kiedy wstąpił do Shota, nigdy już się nie spóźnił. Po pracy przyjeżdżał prosto do domu i brał dzieci pod swoje skrzydła. Jeśli coś mu nie wychodziło, to nie dlatego, że się nie starał. Laurie miała wrażenie, że George naprawdę usiłuje wejrzeć w umysły dziewczynek i zrozumieć ich mentalność. Szkoda, że dorośli zbyt rzadko podejmują taki wysiłek, ale za to w nagrodę bliźniaczki obdarzały go bezgranicznym przywiązaniem. Był dla nich wyrocznią i najwyższym autorytetem.

Laurie podejrzewała, że od czasu do czasu George ma tego wszystkiego dość. Taka sytuacja każdemu dałaby się we znaki, a co dopiero takiemu niezależnemu duchowi jak on. Dzieci potrafią zmęczyć nawet najczulszego rodzica. Co George porabia nocą, kiedy musi siedzieć tam z dziewczynkami? zastanawiała się Laurie. Czy nie patrzy przez okno na góry i nie marzy, by znaleźć się daleko stąd? Nie ma tu żadnego towarzystwa, przynajmniej ona nic o tym nie wie. Sama też, co prawda, nigdzie nie bywa, ale przyzwyczaiła się już do takiego trybu życia. Może mężczyźnie jest trudniej? Czasami ogarniała ją ciekawość, ale powstrzymywała się od zadawania pytań. Nie jej sprawa.

Nie zaszkodzi jednak zaproponować, że któregoś wieczoru zaopiekuje się Stacy i Dee Ann. Będzie mógł odetchnąć. Przy najbliższej okazji napomknęła mu o tym.

George nie ukrywał, że jest jej bardzo wdzięczny. Kiedy Shot dowiedział się, że kumpel ma pod opieką dwunastoletnie bliźniaczki, ryknął gromkim śmiechem i roztrąbił nowinę po okolicy. Od tamtej pory ilekroć koledzy go gdzieś zapraszali, a on odmawiał, George musiał znosić liczne, dobroduszne zresztą, docinki o pantoflarzach. Trochę mu to dokuczało, więc propozycja Laurie była bardzo kusząca.

- Na pewno? Będziesz mogła? - spytał.

- Oczywiście. Żaden kłopot - zapewniła go. - Inaczej bym nie proponowała.

- Piątek wieczorem?

- Dobrze. W piątek.

Dlaczego właśnie w piątek? pomyślała Laurie.

- Dzięki. Chyba nigdy nie zdołam ci się za to wszystko odwdzięczyć.

W piątek wieczorem, gdy Stacy i Dee Ann czekając na kolację bawiły się z Jill i Tonym w dużym pokoju, Laurie przez okno zobaczyła, jak George wsiada do swojego samochodu i odjeżdża. Wmawiała sobie, że nic jej nie obchodzi, co George robi, ale to wcale nie była prawda. Ma randkę? Dużo by dała, żeby się dowiedzieć, gdzie pojechał i, co ważniejsze, z kim.

„Okazja" okazała się być partyjką pokera w barakach DO. Miejsce wybrali obarczeni rodzinami koledzy, ponieważ nie było tam telefonu i ich żony nie mogły zadzwonić. George nigdy nie potrafił zrozumieć, co to za różnica, ale najwidoczniej dla nich było to ważne. Podjechał pod barak równocześnie z Shotem.

- Widzę, że Joanie spuściła cię dziś wieczorem ze smyczy - zażartował.

- Joanie nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie jestem. Powiedziałem jej, że jadę do miasta na zakupy.

- Dlaczego nie powiesz jej, gdzie idziesz? - spytał George potrząsając głową.

- Bo wtedy to nie byłaby żadna frajda. Nie rozumiesz? Takie są reguły gry. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

- Nie wierzę, że Joanie zabrania ci pograć czasami z kumplami w pokera.

- Nie zabrania, ale gada. To też należy do gry.

George nigdy nie rozumiał, na jakich zasadach funkcjonuje małżeństwo Barnesów. Jego zdaniem psycholog też łamałby sobie nad tym głowę. Pierwszym cudem było już to, że Shot i Joanie w ogóle się pobrali. Następnym, że mieli trójkę dzieci i że wytrzymali ze sobą aż piętnaście lat. Joanie w dalszym ciągu usiłowała trzymać męża twardą ręką, a Shot nadal brykał i robił, co chciał. George chętnie by się założył, że za następnych piętnaście lat wszystko między nimi będzie wyglądało tak samo.

Trzy godziny później sześciu mężczyzn wciąż siedziało przy dużym drewnianym stole. George dziwił się, dlaczego kiedyś uważał, że coś traci, nie mogąc brać udziału w tych wieczorach. Już dawno rozegrał swoją ostatnią partię, przez cały wieczór wypił dwa piwa, a ponieważ do jedzenia mieli tylko solone orzeszki, był głodny jak wilk. Shot upił się jak bela i trzeba go będzie odwieźć do domu. Szczerze mówiąc, George nie mógł już się doczekać, kiedy wreszcie się rozejdą.

W końcu sam dał hasło. Wstał, wcisnął kapelusz na głowę i potrząsnął Shotem

- Rusz się. Odwiozę cię do domu.

- Sam pojadę.

- Nie. Nie widziałeś plakatów? Straż obywatelska czuwa. Prawdziwy przyjaciel nie pozwoli pijanemu kumplowi usiąść za kółkiem.

- Nie jestem wcale pijany - protestował Shot zaczepnym tonem.

- Wiem. Za to ja jestem. No, jazda. Dwadzieścia minut później George zatrzymał się przed domem Barnesów.

- Uff... Dojechaliśmy. Cali i zdrowi.

- Wejdź ze mną. Napijemy się jeszcze jednego. Na drogę. Strzemiennego - zapraszał Shot, który nie znał umiaru.

George potrząsnął odmownie głową.

- Nie chcę strzemiennego, a ty też już masz na dziś dość.

- Chodź - Shot nie ustępował. - Nie idziesz, to ja też nie idę. Jak Joanie zobaczy ciebie, nie będzie krzyczeć.

Pomylił się jednak. Joanie przywitała ich z miną jak chmura gradowa, jakby zaraz miała ochotę rozpętać piekło.

- Homer? A niech cię diabli! Gdzie się szlajałeś? - ryknęła.

Shot zatoczył się.

- Widzisz, moja droga... Znasz - zaczął Shot i uśmiechnął się szeroko - Russa Nolana? Parszywa historia. Przewrócił się i złamał nogę... Biedaczysko, strasznie cierpi. I widzisz, George i ja, no... postanowiliśmy go odwiedzić. Rozerwać trochę... Joan patrzyła na męża kilka sekund w milczeniu.

- Ty parszywy łgarzu! - wrzasnęła. - Ty gnido! Widziałam Russa Nolana dziś po południu. Wyglądał jak okaz zdrowia. Nie zauważyłam, żeby miał złamaną nogę.

- A która to była, złotko? - Przyćmiony alkoholem umysł Shota analizował fakty całkiem sprawnie.

- Koło trzeciej. Co za różnica?

- No... bo... Russ złamał girę coś koło czwartej.

- Słuchaj, Shot! - Oczy Joan wyglądały jak szpareczki. - Jakieś pięć razy na tydzień wygadujesz mi tu różne kłamstwa, ale czegoś podobnego jeszcze nie wymyśliłeś!

George z trudem utrzymywał powagę, tym bardziej że teraz Joan zwróciła się do niego. Z wyrazu jej twarzy wyczytał, że żywi dla niego tylko odrobinę mniejszą pogardę niż do męża. Wbiła w mężczyznę swój lodowaty wzrok i charakterystycznym dla siebie niezgłębionym tonem wycedziła:

- Urządzamy jutro pieczenie kiełbasek w ogrodzie. Z nim - ruchem głowy wskazała Shota - albo bez niego. Nie miałam zamiaru zapraszać żadnych pojedynczych facetów, ale on się uparł, że ty masz być. Znajdź sobie jakąś dziewczynę. Nie chcę żadnego wystawania po kątach, zalewania się piwskiem i szukania guza.

- Co za miłe zaproszenie! Jak mógłbym odmówić? Stroje wieczorowe?

- Zamknij się, George - ucięła Joan, odwróciła się i strzepując ze złością ścierkę do naczyń, wyszła.

Kiedy tylko zostali z Shotem sami, George wybuchnął gromkim śmiechem. Potrząsając głową i wycierając łzy żartował:

- Mam nadzieję, chłopie, że nigdy nie będziesz musiał bujaniem zarabiać na życie. Nie spotkałem nikogo mniej zdolnego od ciebie.

Shot uśmiechnął się szerokim pijackim uśmiechem.

- Wiesz, George, jesteś moim najlepszym kumplem

- wybełkotał. - Nawet jeśli Joanie poderżnie mi dziś we śnie gardło, warto było, Ale ubaw, nie?

Skręcając na żwirowany podjazd, George jeszcze się zaśmiewał z historii o złamanej nodze Russa Nolana. Nagle stwierdził z radością, że znalazł się już z powrotem w domu. Zobaczył, że u Laurie we wszystkich oknach palą się światła, a na podwórzu stoi samochód Tony 'ego, postanowił więc wstąpić i zapytać o dziewczynki. Taki przynajmniej będzie miał pretekst. Cicho zapukał do drzwi.

- Strasznie wcześnie wracasz - zdziwiła się Laurie. Spodziewała się, że George będzie balować do świtu.

- Dobrze się bawiłeś?

- Chcesz usłyszeć prawdę? Wcale nie było aż tak wesoło. Dziewczynki jeszcze nie śpią?

- Jakieś pół godziny temu zapędziłam je do łóżek w dawnym pokoju Andy'ego. Wejdź.

Jill i Tony siedzieli na kanapie. Oglądali telewizję. George pomachał im ręką i poszedł za Laurie do jadalni. Na stole leżała jakaś nie sprzątnięta gra.

- Jadłeś coś? - spytała Laurie.

- Uhm. Piwo i solone orzeszki. Laurie skrzywiła się.

- To, co zostało z obiadu, włożyłam do lodówki. Odgrzej coś sobie, a ja tymczasem schowam tę grę.

- Nie trzeba. Zjem u siebie.

- Dlaczego? Przecież jest mnóstwo jedzenia.

- Zgoda. Umieram z głodu. Nie miałaś z nimi kłopotu?

- Och, nigdy nie mam żadnego kłopotu ze Stacy i Dee Ann.

- Tak. Miłe z nich dzieciaki. Udusiłbym Ellen za to, co im zrobiła.

Regularnie, w każdą niedzielę wieczorem, George dzwonił do ojca. Nawet gdyby nie wspominał jej o tym, Laurie i tak by wiedziała, gdyż skrupulatnie uiszczał należność za telefon. I w każdą niedzielę wieczorem wydawało jej się, że to właśnie dzisiaj George może otrzymać dobrą wiadomość: Ellen czuje się lepiej i dopytuje o dzieci. Doznawała wówczas dziwnego kłucia w sercu. Bała się nazywać to uczucie strachem. Nie, bez przesady. Z uporem powtarzała sobie, że życzy Ellen powrotu do zdrowia. Przecież tak powinno być. Dziewczynkom potrzebna jest matka. Wiedziała jednak, że gdy George i dzieci wyjadą, będzie jej ich okropnie brakowało. Zabroniła sobie nawet myśleć o tym, co zrobi dalej George. Z góry wiedziała, jak będzie.

Odłożyła grę na miejsce i poszła do kuchni. George jadł łapczywie. Usiadła przy nim. Nagle uświadomiła sobie, że dawno już szczerze ze sobą nie rozmawiali. Co prawda George nigdy nie mówił wiele, ale ostatnio stał się bardziej otwarty i wyzbył się nieśmiałości. Tematu zazwyczaj dostarczały im dzieci. One były pomostem między nimi. Ale George nadal nie traktował siebie i jej jak równych i tej bariery Laurie wciąż nie potrafiła przełamać.

Nie szkodzi, doszła do wniosku. Przecież nie pragnie zostać jego przyjaciółką od serca, więc może dobrze, że pewien dystans jednak istnieje? Dzięki temu nie marzy jej się zbyt wiele.

- Co robiliście? - spytał George znienacka.

- Ja poprawiałam klasówki, a Jill i Tony grali z dziewczynkami w „Monopoly".

Lepszy sposób spędzenia piątkowego wieczoru niż granie w pokera w barakach, pomyślał George. Nagle przyszło mu coś do głowy. Zresztą nie po raz pierwszy miał ochotę o to zapytać.

- Powiedz, co robisz, kiedy chcesz się trochę rozerwać?

- Rozerwać? - powtórzyła Laurie, jakby pierwszy raz słyszała to słowo. - Nie wiem... o co ci chodzi?

- No, odpocząć. Zabawić się.

- Chyba nic.

- To straszne.

- Tak uważasz? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Prawda, jej życie biegło swoim utartym torem, ale inni też tak żyli. Niewykluczone, że gdyby mogła kilka godzin dziennie spędzić w towarzystwie bliskiego mężczyzny, któremu też by na niej zależało, to może nawet zwykłe przyziemne czynności stałyby się z czasem „rozrywką" Ale sama? Co za przyjemność spełniać wciąż te same obowiązki i płacić rachunki? Wątpiła, czy na całym świecie znalazłoby się z dziesięć osób, których życie wypełniałyby ekscytujące wydarzenia.

- Kiedyś jeździłam w rozmaite miejsca z Cassie, ale teraz ona wyszła za mąż. Nie rozumiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu mąż jest dla niej bardziej atrakcyjny niż ja - zażartowała.

Milczeli. Nagle George odezwał się:

- Nie miałabyś ochoty pojechać jutro ze mną na przyjęcie? - spytał takim tonem, jakby spodziewał się, że odmówi.

- Przyjęcie?

- Shot i Joanie Barnes urządzają pieczenie kiełbasek w swoim ogrodzie. Chciałbym, żebyś ze mną poszła. Może Jill i Tony dadzą się namówić i zostaną z dziewczynkami?

Zaproszenie było niespodziewane i kuszące. Laurie rozpromieniła się na moment, ale zaraz ogarnęły ją wątpliwości.

- Dziękuję, ale widzisz... Melissa Barnes jest moją uczennicą. Muszę zachować pozory. Joan Barnes znam tylko z zebrań rodziców i nie chciałabym, żeby czuła się skrępowana.

Geoge usiłował wyobrazić sobie Joanie na zebraniu z rodzicami, ale nie mógł. Żona Shota potrafiła się maskować. Podejrzewał, że przy oficjalnych okazjach trzymała swój piekielny temperament na wodzy.

- Och, kto jak kto, ale Shot i Joanie na pewno potraktują to normalnie, że nauczycielka ich córki wypije kufel piwa i trochę potańczy. Proszę cię. Nigdzie przecież nie chodzisz.

- Nie uszło to twojej uwagi.

Szkoła i dom, dom i szkoła, to było jej życie. Wieczór spędzony z George'em, z miłymi ludźmi... Powinna zdobyć się na odmowę, ale pokusa była zbyt silna.

- Chyba mogę zapytać Jill i Tony'ego, czy mają na jutro jakieś plany, z których ewentualnie mogliby zrezygnować. .. - powiedziała.

- Wiesz, jak dawno nie umawiałem się z dziewczyną?

Laurie gotowa była się założyć, że od czasu kiedy ona ostatni raz umawiała się z chłopakiem, George miał dziesiątki randek. Była strasznie podniecona perspektywą spędzenia z nim wieczoru, ale nie chciała się z tym za bardzo zdradzić. Jill oczywiście zgodziła się zostać z dziećmi, zapytała jednak nie kryjąc zdziwienia:

- Wybierasz się gdzieś?

- George zaprosił mnie na przyjęcie. Pomyślałam, że będzie zabawnie - rzuciła niedbale.

- George? Ciebie?

- Tak.

- No, no.

Laurie nie wiedziała, jak ten pomruk interpretować.


Rozdział 7

W sobotę było pięknie, słonecznie, wieczór zapowiadał się przyjemny i ciepły. Idealna pogoda na pieczenie kiełbasek. Kiedy Laurie i George przyjechali, w domu Barnesów huczało już jak w ulu. Ponieważ pogoda dopisała, większość gości przeniosła się na dwór i skupiła wokół długich stołów, które uginały się od jedzenia, na razie przykrytego folią. Węgiel drzewny w dwóch przenośnych piecach do barbecue już zapalono i czekano, aż się dobrze nagrzeje. W olbrzymiej plastykowej wannie pełnej lodu chłodziły się puszki z piwem i innymi napojami. Laurie nie spodziewała się spotkać tylu ludzi, ale ucieszyła się nawet. W tłumie łatwo się zgubić, a to jej właśnie odpowiadało. Rozejrzawszy się dookoła stwierdziła, że zna może jedną trzecią zaproszonych i to głównie dzięki temu, że aktualnie uczy, albo kiedyś uczyła, ich dzieci.

Nikt nie zauważył wejścia nowej pary, ale raptem Joan dostrzegła George'a i głośno zawołała go po imieniu. Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. George odruchowo przysunął się do Laurie i objął ją w pasie. Sam się sobie dziwił, że zdobył się na ten władczy gest, ale Laurie wyglądała tak cudownie, że gdy na nią patrzył, serce biło mu mocniej. Miała na sobie jaskraworóżową letnią sukienkę i sandałki na płaskim obcasie, a bolerko od sukienki niedbale przewiesiła przez ramię. Spostrzegł, że uczesała się dziś inaczej niż zwykłe. Włosy zebrała do tyłu i splotła w niby - warkocz, który podkreślał kontur głowy. George był kompletnym ignorantem w tych sprawach, ale podejrzewał, że niewiele kobiet wyglądałoby w takiej fryzurze równie pięknie jak ona. Do tego, stwierdził w myśli, trzeba mieć tak pociągającą twarz jak Laurie.

George chciał powiedzieć swojej towarzyszce, że w życiu nie widział piękniejszej dziewczyny, ale nie wiedział, jak zacząć. W duchu przeklinał swój brak elokwencji. Całe dorosłe życie spędził pracując niemal wyłącznie wśród mężczyzn i po prostu nie miał wprawy w wypowiadaniu tych gładkich frazesów, którymi inni sypali jak z rękawa. Za nic na świecie nie odezwałby się pierwszy do kobiety. No, może po kilku piwach w knajpie odważyłby się zaczepić jakąś wesołą dzierlatkę, ale do kobiety pokroju Laurie sam nie podszedłby nigdy. Za to z Joanie był za pan brat.

Żona Shota, ubrana w strój, który znakomicie uwydatniał jej zmysłową figurę - obcisłe białe dżinsy i przylegającą do ciała jaskrawoczerwoną bluzkę, wyglądem zakasowała wszystkich. Uśmiechała się promiennie i jasne było, że z okazji przyjęcia, niczym kameleon, przybrała miły wyraz twarzy i najlepsze maniery uroczej gospodyni. Ktoś, kto nie znał jej bliżej, myślałby, że z jej ust zawsze płynie tylko miód.

- George! - wykrzyknęła. - Cudownie znowu cię widzieć!

- Hej! - odparł George z trudem powstrzymując się od śmiechu. - Mam nadzieję, że wczoraj nie poderżnęłaś Shotowi gardła we Śnie.

Zauważył, że Laurie odwróciła głowę w jego stronę. Przez twarz Joanie przemknął cień irytacji, ale błyskawicznie się opanowała.

- Zwariowałeś - rzuciła lekkim tonem.

- To znaczy, że on jeszcze żyje. Zresztą złe wieści dotarłyby już do mnie. Wiem, że Shot chce, bym niósł jego trumnę.

Joan omal nie zabiła go wzrokiem, uśmiech jednak nie schodził z jej twarzy.

- George lubi żartować - powiedziała zwracając się do Laurie.

- Tak? - Laurie przechyliła głowę udając, że bacznie się mu przygląda. - To cecha, której jeszcze nie poznałam.

- Joan, znasz Laurie, prawda? - wtrącił George.

- Oczywiście. Cieszę się, że przyszłaś.

- Dziękuję. Ja też się cieszę. Jak się bawicie?

- Wspaniale! Nie krępujcie się, proszę. Dołączcie do nas i sami przedstawcie się tym, których jeszcze nie znacie. Jest mnóstwo jedzenia i picia, więc jeśli będziecie głodni, wasza wina.

- Piwo? - zapytał George.

- Z przyjemnością.

- Poczekaj. Przyniosę.

Kiedy tylko się odwrócił, do Laurie podeszła jakaś znajoma, a Joan skorzystała z okazji i dogoniła George'a.

- Jak, do diabła, udało ci się ściągnąć tu Laurie?

- Zaprosiłem ją.

- I ona się tak po prostu zgodziła?

- Po prostu.

- No, no. Muszę przyznać, że twoje akcje poszły u mnie w górę.

- Dzięki Bogu - George udał, że oddycha z ulgą. - Martwiłem się, że już nie mam u ciebie żadnych szans.

- Drań. - Joan obdarzyła go swoim najsłodszym uśmiechem.

- Za to z ciebie anioł - odparł George robiąc do niej oko.

Rozstali się i George szybkim krokiem poszedł po piwo. Nie chciał długo zostawiać Laurie samej. Podejrzewał, że niewiele osób tu zna, a poza tym wydawało mu się, że jest jakby odrobinę stremowana.

Laurie jednak szybko się przekonała, że nie można się nie odprężyć i źle bawić w towarzystwie Shota, Joan i paczki ich wesołych przyjaciół. Nigdy nie spotkała ludzi tak swobodnie się zachowujących i tak ze sobą zgranych. Zauważyła, że lubią sprośne dowcipy, które w miarę upływu czasu stawały się coraz mniej wyszukane, ale nie bądźmy pruderyjni, nie było w nich nic obraźliwego. Jadąc tu bała się, że będzie się czuła obco w tym towarzystwie, ale wszyscy traktowali ją jak swoją i cudownie się bawiła.

Ciekawe, że to właśnie George czuł się skrępowany, chociaż z większością gości był przecież zaprzyjaźniony. Im dłużej obserwował Laurie, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że przyprowadzenie jej tutaj wcale nie było takim dobrym pomysłem. Ona miała klasę, a ta cała banda nie. W jego oczach Laurie wyglądała jak cieplarniana orchidea włożona do jednego wazonu z polnymi kwiatami, i czuł się winien, że naraził ją na przebywanie z takimi prostakami. Na dodatek, wcale mu nie odpowiadał sposób, w jaki niektórzy kumple na nią patrzyli, a szczególnie Don Hobson. Jeszcze mniej mu się podobał sposób, w jaki Laurie zaśmiewała się z czegoś, co Hobson właśnie powiedział. Don też pracował w DO i był znanym uwodzicielem.

Nagle Don wyciągnął rękę i dotknął ramienia Laurie. George poczuł, jak żółć go zalewa. Łapy przy sobie, Hobson, pomyślał. I nie przewracaj tak tymi gałami.

- Coś cię ugryzło? - usłyszał za plecami.

Pytanie otrzeźwiło go. Odwrócił się i zobaczył uśmiechniętego od ucha do ucha Shota.

- Taaak. Ten drań Don Hobson za dużo sobie pozwala - burknął.

Shot wyciągnął szyję, żeby lepiej zobaczyć.

- Ma chłopak chętkę na "Hrabinę".

- Na kogo?

- Na tę Laurie Tyler. „Hrabinę".

- Kto ją tak nazywa? - obruszył się George.

- Chłopaki.

- Dla takich jak wy i cała wasza banda ona jest panną Tyler, zrozumiano?

- Przepraszam. Nie wiedziałem. - Shot zrobił minę niewiniątka. - Myślałem, że tylko ja mam kaca po wczorajszym pokerze. Chodź, bracie. Wypij jeszcze jedno piwo. Może humor ci się poprawi.

Za dziesięć dziesiąta George miał już dosyć. Wziął Laurie pod rękę i odciągnął od towarzystwa, z którym rozmawiała.

- Chcesz już iść?

- Iść? - spytała zdziwiona i rozejrzała się po rozbawionym tłumie. - Przecież jeszcze nikt nie wyszedł.

- Ktoś musi być pierwszy. Trzeba wracać i zobaczyć, co z dzieciakami.

- Nonsens. Na pewno wszystko w porządku. Jill wie, gdzie jesteśmy. Gdyby coś się stało, zadzwoniłaby.

- Chodźmy, dobrze?

Musiałam coś zrobić nie tak, pomyślała Laurie. Nie miała wprawdzie pojęcia co, ale widocznie tak było. Przez cały czas, prawie od samego początku, George zachowywał się jakoś dziwnie. Ilekroć spojrzała w jego kierunku, wydawało się jej, że nie spuszcza z niej wzroku. Usiłowała odgadnąć, czym zawiniła. Dobrze się bawiłam, to wszystko, pomyślała. Wypiłam tylko dwa piwa. Nie mówiłam ani zbyt głośno, ani zbyt wiele. Nic z tego nie rozumiem.

Nagle przyszło jej do głowy, że George się nudzi. Wygląda na znudzonego. No, może nie, ale minę ma niezadowoloną. Laurie posmutniała. Przyjęcie było niezwykle udane, przyszli sami jego dobrzy znajomi, więc tylko z jej powodu mógł stracić humor. I tak oto się kończy nasza pierwsza i bez wątpienia ostatnia randka, pomyślała.

Usiłując nic nie dać po sobie poznać, kiwnęła głową i rzeczowym tonem powiedziała:

- No dobrze, chodźmy. Poszukam tylko Joan i Shota, żeby im podziękować za tak miłą zabawę. Zaraz wrócę.

Milczący i poważni jechali do domu. Atmosfera w kabinie furgonetki była napięta. W pewnej chwili George zaryzykował i spojrzał na Laurie, ale ona, sztywna i zamknięta w sobie, siedziała wciśnięta w kąt i wyglądała przez okno. George uważał, że winien jest jej jakieś wyjaśnienie. Zaskoczyło go to, że Laurie tak niechętnie wychodzi z przyjęcia. Może umizgi Dona Hobsona sprawiały jej przyjemność? Ta myśl jeszcze bardziej popsuła mu humor.

Światła w dużym domu paliły się. George zajechał od tyłu, gdzie była tylko jedna żarówka nad kuchennym wejściem, i zaparkował. Laurie nie spieszyła się z wysiadaniem, więc opuścił okno i zapatrzył się w ciemność. Usiłował wymyślić, co mógłby powiedzieć, by zacząć rozmowę, ale Laurie sama się odezwała, oszczędzając mu wysiłku:

- Dobrze. Może wytłumaczysz mi, co takiego zrobiłam, jaką straszną gafę popełniłam, że kazałeś mi wyjść.

- Ty? Gafę?

- To dlaczego uparłeś się, żebyśmy wracali?

- Och, Laurie - westchnął George. - Nie widzisz, że ty po prostu do tej całej bandy nie pasujesz?

Laurie patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Usta miała lekko uchylone, brwi ściągnięte. W końcu przemówiła:

- Mogę zapytać, dlaczego?

- To chyba oczywiste.

- Ale widocznie nie jestem aż taka bystra jak ty. Dla mnie nic nie jest oczywiste.

- Bo ty... ty jesteś... jesteś inna.

Laurie nie miała najmniejszego pojęcia, o czym George mówi. Starała się jak mogła dostroić do towarzystwa, ale najwyraźniej się jej to nie udało. Może dlatego że tak dawno nigdzie nie była?

- Na czym to polega?

- Jesteś damą. Nie pasujesz do nich.

Dopiero po chwili zrozumiała. Kiedy doszło do niej znaczenie tych słów, odchyliła się na oparcie, potrząsnęła głową i roześmiała się. Taka opinia powinna jej pewnie schlebiać, ale było wręcz przeciwnie - przeraziła ją. Laurie znała swoje miejsce w tutejszej małej społeczności i bardzo uważała na zachowanie, ale wcale nie pragnęła, by uważano ją za sztywną nauczycielkę.

- Ależ to absurd! George, rozejrzyj się dookoła i powiedz, co widzisz? Pałac? Urodziłam się i wyrosłam tutaj, na tej starej obskurnej farmie. I taka jestem! Bardzo mi się podobało dzisiejsze przyjęcie. Świetnie się bawiłam z twoimi znajomymi. Nie masz pojęcia, jaka to była dla mnie odmiana i jaka frajda.

George potarł oczy. Zachował się głupio i naprawdę było mu wstyd przed Laurie. Powinien był zostawić jej inicjatywę i nie zmuszać do wyjścia.

- Przepraszam - powiedział ze skruchą. - Nie bardzo podobały mi się te wszystkie dowcipy i...

- O Boże! - wykrzyknęła Laurie. - Zapewniam cię, że takie rzeczy słyszałam już przedtem. Nie wychowałam się pod kloszem. Mój ojciec wyrażał się dosadnie, a poza tym miałam w domu dwoje nastolatków, dla których szokowanie mnie było sprawą honoru.

- Nie podobało mi się, jak Don Hobson na ciebie patrzy.

Aha, zauważył, pomyślała Laurie. Dawno nic nie sprawiło jej większej przyjemności. Don poczynał sobie może trochę zbyt ostro, ale ją to tylko jeszcze bardziej ubawiło. Zerknęła kątem oka na George'a. Zaczęła rozumieć, dlaczego nigdy nie udało się jej zbliżyć do niego. Wbił sobie do głowy, że na drabinie społecznej ona stoi od niego o szczebel wyżej. Nie, nie życzy sobie, by ją sadzano na piedestale. Chwyciła jego dłoń, przytrzymała chwilę w swojej, potem przyłożyła sobie do szyi.

- Dotknij. Czujesz? - powiedziała. - Nie jestem porcelanową lalką i nie chcę, by mnie za taką uważano.

Na George'a dotknięcie jej gładkiej ciepłej skóry podziałało jak wstrząs elektryczny. Nigdy mu do głowy nie przyszło, że mógłby dotknąć Laurie. Nawet w marzeniach nie posunął się aż tak daleko. W ciągu tych wszystkich lat kilka razy zastanawiał się, jak by to było, gdyby ją pocałował, ale zawsze odsuwał od siebie te myśli, uważając je za zupełnie nierealne. A teraz palcami czuł, a nawet uciskał jej skórę. Wsunąwszy kciuk pod brodę, uniósł twarz Laurie ku sobie. Było prawie zupełnie ciemno, widział jednak jej poważne uporczywe spojrzenie. Przesunął wzrok niżej. Przyjrzał się jej ustom. Patrząc na te nieziemskie oczy i pełne wargi nie mógł uwierzyć, że do tej pory nie znalazł się żaden mężczyzna, który chciałby ją posiąść. Czekał na jakąś zachętę z jej strony... na następny ruch. Z trudem przełknął ślinę. Jeden niewinny pocałunek w zaparkowanym samochodzie... Czy to zbyt wiele? Dostrzegł, jak żyły na jej skroniach zaczynają pulsować. Może ona chce tego samego? Na samą myśl o tym ogarnęło go podniecenie. Poczuł, że drży.

Laurie serce uwięzło w krtani. Wydawało się jej, że siedzą tak wpatrzeni w siebie całą wieczność. Bała się, że gdy się poruszy, czar pryśnie. George, nieruchomy, patrzył na nią zdumionym wzrokiem jak zahipnotyzowany. Czyżby milcząco o coś pytał? Tak, pocałuj mnie, zaklinała w myśli. Ile to razy marzyła, śniła o podobnej chwili! Czuła, że nie wytrzyma, jeśli marzenie się nie urzeczywistni, jeśli nie zaspokoi swojej ciekawości, jeśli się nie przekona, jak smakuje jego pocałunek. Instynkt podpowiadał jej, że jeśli naprawdę tego pragnie, sama musi zrobić pierwszy krok, bo ten głuptas może się tak gapić na nią przez następną godzinę.

Laurie pochyliła się odrobinę do przodu. Ręka George'a dotknęła jej karku, potem ześliznęła się niżej. Laurie usłyszała lekkie cmoknięcie, jakby przełykał ślinę. Przysunęła się do niego, położyła mu dłonie na piersi, potem objęła za szyję. Uniosła twarz. Ich usta spotkały się.

To nie był przelotny pocałunek. George z początku musnął tylko kontur ust Laurie, lecz jej uległość i żarliwość, z jaką zaciskała dłonie na jego karku, dodała mu odwagi. Rozchylił wargi i ssącym ruchem objął nimi jej usta. Przyciągnął Laurie do siebie i chociaż wciąż jakby się jej bał, całował ją coraz śmielej, pieścił jej język, kąsał. W życiu nie zaznał większej słodyczy.

Czyli to tak, pomyślała Laurie. Jej ciekawość nareszcie została zaspokojona. Lecz nawet kiedy w jej krtani wzbierał pomruk rozkoszy, kiedy na wargach czuła coraz mocniejszy ucisk ust George'a, kiedy jego język coraz głębiej wsuwał się między jej zęby, trzeźwy racjonalny umysł Laurie nie przestawał pracować. Pod wpływem ciepła jego ramion łatwo wpaść w euforię, czy coś się jednak zmieniło? Kilka pocałunków w kabinie furgonetki nie odmieni duszy wędrowca. George jest, jaki jest. Możliwe, że teraz, ilekroć na niego spojrzy, będzie przypominała sobie tę chwilę. A może ciekawość jest bezpieczniejsza, mniej bolesna od wiedzy?

Trochę za późno na refleksje, stwierdziła w duchu. Odsunęli się od siebie, brakło im tchu. Bojąc się, że na jej twarzy malują się wszystkie najgorętsze uczucia, Laurie schowała głowę na ramieniu George'a i mocno się do niego przytuliła. George trzymał ją w silnym uścisku, milczał. Zastanawiał się, co powinien zrobić, i czy w ogóle powinien coś robić. To się stało tak nagle. Usiłował przypomnieć sobie, czy to była jego inicjatywa, lecz umysł miał tak zamglony, że prawie nie pamiętał, jak się nazywa.

Ale jedno wiedział na pewno. Laurie mu się nie opierała. Do diabła, była uległa, a nawet go zachęcała. Zawsze uważał, że panna Tyler należy do wyższych sfer, ona najwidoczniej była innego zdania. Musi się z tym odkryciem oswoić.

Usłyszał, że Laurie westchnęła. Poruszyła się. Wydawało mu się, że nie mogą tak w nieskończoność siedzieć złączeni w uścisku, że wypada coś powiedzieć.

- Laurie, ja... - zaczął.

- Ciii... bo powiesz coś głupiego.

- Obawiam się, że tak.

- Proszę, nic nie mów.

Laurie uniosła głowę i wycisnęła na ustach George'a mocny pocałunek, gorętszy i jeszcze bardziej namiętny niż ten pierwszy. Potem jej wargi prześliznęły się po jego brodzie, aż wyczuły małe wgłębienie pod jabłkiem Adama. Laurie poznawała dotyk jego skóry, wdychała jej piżmowy zapach. Zsunęła dłonie po cienkiej bawełnianej koszuli i nagle zamarła w bezruchu. Pod palcami poczuła silne bicie męskiego serca. Jej dłoń zatrzymała się. Laurie westchnęła. Przytuliła policzek do nagiego, odsłoniętego w rozpiętej pod szyją koszuli torsu. Wyobrażała sobie, że całe ciało George'a musi być tak samo delikatne i gładkie. Zapragnęła rozerwać guziki i wsunąć ręce pod poły koszuli, sprawdzić, nasycić ciekawość. Ciało George'a było cudowne, mocne i ciepłe. Zawsze wiedziała, że takie właśnie jest. Boże! myślała. Ja go naprawdę kocham. I to nie jest tylko jakieś głupie, chwilowe zauroczenie. Odkąd go poznałam, inni mężczyźni przestali dla mnie istnieć.

George oparł brodę o czubek głowy Laurie. Wydawała się taka lekka w jego ramionach. W życiu nie obejmował kobiety o tak pięknym i tak cudownie pachnącym ciele. Pachnącym nie perfumami, ale czystością i słodyczą, która w jego wyobraźni kojarzyła się z zapachem niemowlęcia. W oczach George'a Laurie była chodzącą doskonałością, i nagle okazało się, że ma w sobie tyle kobiecego wdzięku i ciepła i że odkryła je właśnie jemu. Serce zabiło mu mocniej. Może wyniknie z tego coś więcej? Historia zna bardziej nieprawdopodobne przypadki. Oboje jesteśmy dorośli, bez zobowiązań, myślał. George nie miałby nic przeciwko intymnemu związkowi z kobietą, która wzbudza w nim tyle miłości i czułości.

Tylko że akurat w tej chwili miłość i czułość ustąpiły zwyczajnemu fizycznemu pożądaniu, które zaczynało w nim wzbierać. Nie pierwszy raz pragnął kobiety, ale teraz chodziło o Laurie. Ogarnęła go dziwna rozkosz.

Laurie poruszyła się jego ramionach. Pogładził ją po plecach, na moment zatrzymał dłoń na jej talii, potem przesunął rękę do góry. Końcami palców musnął jej pierś. Znieruchomiał. Serce jakby przestało mu bić, a ciało ogarnęła niemoc. Mógłby objąć miękką wypukłość całą dłonią. Ta myśl wydała mu się niesłychanie podniecająca. Zapragnął pieszczotami doprowadzić Laurie do utraty przytomności, przycisnąć ją do siebie, przywrzeć do niej, uśmierzyć własny ból. Zmusił się jednak do opanowania. Podniósł dłoń i dotknął twarzy Laurie. Delikatnie pogładził jej policzek i brodę.

- Laurie?

- Hm?

- Jesteś bardzo... bardzo miła.

Na miłość boską, Whittaker! Nie mogłeś zdobyć się na nic bardziej oryginalnego?

Laurie jednak uniosła głowę i obdarzyła go najsłodszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek w życiu widział.

- Ty też - powiedziała. - Wiesz - dodała - nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś mnie jeszcze raz pocałował.

Gdyby mogła, trzymałaby go tu na podwórzu całą noc. Było to, oczywiście, śmieszne i niemądre, ale po tylu latach nadziei i marzeń nie miała zamiaru psuć sobie tej chwili przyjemności żadnymi rozsądnymi skrupułami, czy to wypada, czy nie.

- To posuń się - mruknął George. - Nie można poważnie się całować tkwiąc za tym kółkiem.

- To mamy zamiar się poważnie całować? - Laurie cofnęła się i oparła plecami o drzwi.

- Chyba że każesz mi przestać - oświadczył George i wyśliznął się zza krępującej ruchy kierownicy.

- Możesz być pewny, że nie każę - obiecała Laurie, objęła go za szyję i pociągnęła ku sobie. Jej usta rozchyliły się zapraszająco. Na jedno mgnienie błysnęły jej przed oczami odsłonięte w uśmiechu białe zęby George'a. Poczuła jego wargi na swoich.

W tej samej chwili rozległo się walenie do drzwi od strony kierowcy. George poderwał się i gwałtownie odwrócił głowę. W obramowaniu okna zobaczyli uśmiechniętą od ucha do ucha buzię Stacy.

- Co tu robicie?

- O co chodzi? - spytał George starając się oddychać równomiernie.

- Zobaczyłam przez okno twoją furgonetkę, a Jill nie chce nam dać prażonej kukurydzy, chyba że ty pozwolisz.

George mruknął coś pod nosem. Zastanawiał się, czy Stacy widziała, jak obejmował Laurie. Jemu było wszystko jedno, ale może jej nie.

- Ummm... nie widzę przeszkód - odezwał się sztucznie spokojnym tonem. - Która godzina?

- Dziesiąta trzydzieści - odpowiedziała Stacy przechylając głowę, żeby za plecami wuja dojrzeć Laurie.

- No dobrze. Możecie zjeść trochę kukurydzy. Stacy zeskoczyła ze stopnia i pomknęła z powrotem do domu.

- Powiem Jill, żeby zrobiła i dla was! - zawołała.

- Ot, uroki posiadania dzieci - zażartowała Laurie. Siedzieli obok siebie w milczeniu. Cokolwiek miało być, nie zdarzy się już tej nocy. Może nawet nigdy, pomyślała Laurie z żalem. Ale to nic. Przeżyła swoją chwilę rozkoszy, zachowa ją w pamięci i będzie do niej wracać, znowu i znowu.

Nagle George ocknął się z zadumy i sięgnął do klamki.

- Chyba musimy wejść do środka. I tak już wszyscy wiedzą, że wróciliśmy.

- Masz rację - zgodziła się Laurie i westchnęła. - Prażona kukurydza, komu, komu?

Stacy wpadła do pokoju, gdzie siedzieli Jill, Tony i Dee Ann.

- Możemy jeść popcorn - zakomunikowała. - Wujek George i Laurie już wrócili.

- Gdzie są? - spytała Jill.

- W samochodzie, za domem. - Stacy zakryła usta dłonią, żeby stłumić chichot. - Całują się!

- Wydawało ci się! - wykrzyknęła Jill ze śmiechem.

- Wcale nie. Naprawdę się całowali! - Stacy spojrzała na siostrę. - Dee, naprawdę! - powiedziała i obie dziewczynki zaczęły chichotać jak opętane.

Jill odwróciła się do Tony'ego.

- Laurie i George? - spytała przyciszonym głosem.

- Wielkie rzeczy - odezwał się Tony. - Wrócili z przyjęcia i pocałował ją na dobranoc. A wy robicie z tego sensację. - Spojrzał na rozchichotane bliźniaczki. - Co was tak rozbawiło? Przecież nie raz widziałyście, jak całuję Jill.

- To co innego - oświadczyła Stacy.

- Dziwne - odezwała się Jill. - George tyle czasu mieszkał w pobliżu i do niczego między nimi nie doszło.

- Skąd wiesz? - tym razem zachichotał Tony.

- Na pewno bym się domyśliła. Laurie ma uczucia wypisane na twarzy.

- Nie bądź aż taka pewna, złotko. A poza tym, pocałunek na dobranoc jeszcze nie dowodzi, że coś między nimi jest. - Tony wstał. - Chodźcie, dziewczynki, zaczniemy przyrządzać tę kukurydzę.

Kiedy Laurie i George chwilę później zjawili się w kuchni, Jill pilnie obserwowała starszą siostrę. Laurie robiła wrażenie speszonej, myślami jakby nieobecnej, i przez resztę wieczoru unikała wzroku George'a. George też wyglądał inaczej... taki jakiś nieswój. Tak już bywa, że ludzie, którzy usiłują na siebie nie patrzeć, zwracają uwagę otoczenia jeszcze bardziej niż para zapatrzona w siebie.

Mnie nie nabiorą, skomentowała w duchu Jill. Kto by pomyślał? Laurie i George. No, no.

W ciągu następnych tygodni, choć to się może wydawać niewiarygodne, Laurie ani na moment nie została z George'em sam na sam. Zawsze były jakieś obiektywne przyczyny. Po pierwsze, dnie stawały się coraz dłuższe i w związku z tym praca w DO też trwała dłużej. Mimo że Cassie, wyrozumiała dla nowej sytuacji, w jakiej znalazł się jej zarządca, powiedziała mu, że może kończyć o zwykłej porze, George był zbyt sumienny, by z tej propozycji skorzystać. Po drugie, zbliżał się koniec roku szkolnego i Laurie miała więcej zajęć niż zwykle, a na dodatek każdą wolną chwilę pochłaniały przygotowania do ślubu. Laurie miała wrażenie, że jest w ciągłym pędzie.

Czas mijał i wspomnienie przyjęcia u Shota i Joan zbladło. Laurie zastanawiała się, czy namiętność, z jaką George ją całował, nie była przypadkiem urojona. Kobieta taka jak ona, pozbawiona życia osobistego, łatwo może dać się ponieść fantazji i zdawkowym gestom przypisywać głębsze treści. Dziewczynki i ich wuj często jadali kolacje w dużym domu i Laurie kilkakrotnie wydawało się, że George wodzi za nią rozmarzonym wzrokiem. Ale może to też było tylko złudzenie? Gdyby chciał być ze mną sam na sam, myślała odrobinę zawiedziona, znalazłby jakiś sposób. Mężczyźni rozwijają niesłychaną inwencję, jeśli im na czymś bardzo zależy.

Czasami rozsądek brał górę i Laurie pytała się w duchu, czego właściwie oczekuje. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Tamtego wieczoru poddała się po prostu biegowi wydarzeń. Podejrzewała, że gdyby znowu znaleźli się w podobnej sytuacji, postąpiłaby identycznie. Podejrzewała również, że na pocałunkach mogłoby się nie skończyć. George jest mężczyzną, ona kobietą. Oboje mają skłonności heteroseksualne, żadne z nich nie jest związane uczuciowo z innym partnerem. Ona na pewno nie, a George? Jeśli nawet ktoś w jego życiu jest, to trafił na najcierpliwszą i najmniej wymagającą z kobiet. Nie owijając dłużej rzeczy w bawełnę, Laurie sądziła, że bez większych trudności mogłaby zaciągnąć go do łóżka.

I co potem? Nie należała do kobiet, które zadowoliłby przelotny romans. Może szkoda? Ale na trwały związek z George'em raczej nie mogła liczyć. Doszła do wniosku, że ponosi ją wyobraźnia.

Prawdą natomiast, nie bajką, była troskliwa opieka, jaką George otaczał Stacy i Dee Ann. Siostrzenice odpłacały mu za to absolutnym uwielbieniem. Laurie miała wrażenie, że ją też polubiły. Ona, w każdym razie, przepadała wprost za nimi i w każdą niedzielę, gdy George telefonował do Oklahomy, przeżywała męki. Nie mogła znieść myśli, co będzie, kiedy wyjadą.

George'a zaś pragnienie spędzenia kilku chwil sam na sam z Laurie doprowadzało do obłędu. Myślał o niej o nieprawdopodobnych porach. Nie wiedział, co lepsze: widywać się z nią czy nie widywać. Wspomnienia owego wieczoru w samochodzie nie zbladły. Zadziwiająco dokładnie pamiętał każdy szczegół. Kiedy jednak wracał pamięcią do tamtego epizodu, odczuwał dziwny lęk. Pocałował Laurie, ale to nie wszystko. Najważniejsze, że ona oddała mu pocałunek. Na wspomnienie, jak delikatne, jak lekkie, było jej ciało, gdy ją trzymał w objęciach, krew zaczynała szybciej krążyć w jego żyłach i wydawało mu się, że oszaleje, jeśli znowu nie poczuje jej w swoich ramionach.

Nie miał, oczywiście, podstaw, by sądzić, że Laurie chce tego samego. Gdyby tego pragnęła, dałaby mu jakiś znak albo zrobiła jakąś aluzję. A może całe to zdarzenie nie zrobiło na niej takiego wrażenia jak na nim? Nie da się ukryć, nie zachował się wtedy jak doświadczony amant. Miał tremę jak jakiś gołowąs na swojej pierwszej randce. Smutna to prawda, ale na świecie pełno jest facetów bardziej szarmanckich od niego.

Życie jest dziwne. Zaledwie kilka miesięcy temu marzył o tym, żeby spakować trochę niezbędnych rzeczy, wsiąść na konia i uciec na jakieś odludzie, gdzie mógłby spędzać noce pod gwiazdami. A teraz myślał tylko o zapewnieniu bytu dwóm małym dziewczynkom i gorących pocałunkach oraz słodkim uśmiechu pięknej kobiety.

Shot i inni kumple przestali go już zapraszać. Chłopie - powiedział Shot pewnego razu - jesteś jeszcze bardziej uwiązany, niż gdybyś miał żonę. George bowiem zazwyczaj używał Stacy i Dee Ann jako wymówki, chociaż dziewczynki były na tyle rozsądne, że mogły zostać same. A prawda była taka, że George'a już takie spotkania nie interesowały.

Może to sprawa wieku? Pod wpływem obowiązków człowiek szybko dorasta. Rzeczy, które go kiedyś bawiły, teraz wydawały się dziecinadą. Nie sądził, by kiedykolwiek minęła mu miłość do koni, bydła i otwartych przestrzeni. To miał we krwi. Ostatnio jednak zaczął przemyśliwać, czy nie osiąść gdzieś w jednym miejscu. A zaledwie kilka miesięcy temu już sama taka myśl stałaby się bodźcem do odlotu. Spakowałby manatki i pognał do najbliższego autobusu.

George rzucał się po małych pokoikach bungalowu jak tygrys po klatce. Bliźniaczki z wyrazem rozanielenia na buziach oglądały jakiś bzdurny program w telewizji. Czy nie pozwala im zbyt długo siedzieć przed telewizorem? Ale przecież szkoła już się skończyła i nie muszą odrabiać lekcji...

George był w rozterce. Może powinien poradzić się Laurie? Wciąż jeszcze tylu rzeczy nie wiedział, ale z drugiej strony, w ciągu tych trzech miesięcy mnóstwo się nauczył. W postępowaniu z dziewczynkami zdał się na intuicję i pocieszał się, że skoro bardzo je kocha, tak bardzo, że w ich obronie gotów jest rzucić się z gołymi pięściami nawet na rozjuszone lwy, to wykluczone, by w ich wychowaniu popełnił jakiś zasadniczy błąd. Miał jednak świadomość, że opieka nad siostrzenicami byłaby o wiele trudniejsza, gdyby nie Laurie.

Laurie! Ilekroć wspomniał to imię, a jeszcze bardziej, gdy je głośno wypowiadał, czuł, że coś dziwnego się z nim dzieje. Podszedł do frontowego okna. Duży dom wyglądał teraz cicho i spokojnie, ale trochę wcześniej wrzało tam jak w ulu. Co pięć minut podjeżdżał jakiś samochód. Do ślubu Jill zostało już tylko kilka dni i na ranczo wciąż coś się działo. A im bliżej ceremonii, tym będzie gorzej. George miał wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku tygodni zdołał zamienić z Laurie zaledwie kilka słów.

Za plecami usłyszał, jak dziewczynki gaszą telewizor. Wstały.

- Uczeszemy się teraz - zakomunikowała Stacy. - Jill nauczyła nas pleść francuski warkocz. Poćwiczymy sobie jedna na drugiej.

- Boże, potraficie się czesać bez końca - westchnął George odwracając się. Może one wcale nie wpadają w telewizyjny nałóg? - Znaczy, że przez najbliższy czas będziecie zajęte?

- Do końca świata! - odparła Dee Ann przewracając figlarnie oczami.

- W takim razie ja się... się przejdę. Odetchnę wieczornym powietrzem przed snem.

- Świetnie! - chórem zawołały bliźniaczki i odmaszerowały w stronę łazienki.

George wyszedł na ganek. Wsunął ręce do kieszeni, wziął głęboki oddech. Potem, jakby bezwiednie, skierował kroki w stronę dużego domu. Za kuchenną szybą dostrzegł sylwetkę stojącej przy zlewie Laurie. Skupiona, ze spuszczoną głową coś tam robiła. George wytężył słuch, ale oprócz cykania świerszczy nie usłyszał żadnych odgłosów. Obszedł dom, zbliżył się do frontowego wejścia. Zobaczył zaparkowane samochody Laurie i Jill. Pomyślał, że Jill może siedzieć z Tonym w swoim. Może też być w domu.

Cholera! Co za różnica? Czy będzie w tym coś złego, jak wstąpi, powie „Cześć" i zapyta, co słychać? Od kiedy potrzebne mu jest specjalne zaproszenie?

Może od momentu, kiedy zapragnął spotkać się z Laurie sam na sam? Od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Nie zastanawiając się dłużej, George odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył z powrotem wokół domu. Zapukał i nie czekając aż mu otworzą, pchnął kuchenne drzwi.

- Można?

Laurie podskoczyła zaskoczona. Nóż wypadł jej z ręki i stuknął o dno zlewu. Serce podeszło do gardła. Cały dzień myślała o George'u. Miała na głowie przynajmniej z pięćdziesiąt innych spraw, a nie mogła przestać myśleć właśnie o nim.

- Och... George. Proszę.

George zamknął za sobą drzwi i stojąc chwilę nieruchomo, przyglądał się Laurie.

- Zajęta? - zapytał.

- Nie wiem, w co ręce włożyć. Robię paszteciki z ciasta francuskiego. Zamrożę je do wesela. George spostrzegł, że jest bardzo zmęczona.

- Za dużo pracujesz - powiedział.

- Cóż, nikt za mnie tego wszystkiego nie zrobi.

- Chętnie pomogę, powiedz tylko, w czym.

- Dziękuję, ale jakoś dam sobie radę. - Laurie nie mogła się zdobyć na to, by prosić go o pomoc w lepieniu pasztecików.

George podszedł bliżej i oparł się biodrem o blat.

- Chyba się cieszysz, że już widać koniec.

- Tak. Im prędzej, tym lepiej, bo inaczej Jill wyląduje w domu wariatów. Nerwy ma biedaczka napięte do ostateczności. Nie sposób nad wszystkim zapanować.

George nasłuchiwał. Z wnętrza domu nie dochodziły żadne dźwięki.

- A gdzie nasza panna młoda?

Laurie metodycznie ułożyła ostatnie paszteciki na blasze do pieczenia i przykryła folią.

- Pojechali z Tonym do miasta na spotkanie z jego rodzicami. Chcą omówić szczegóły jutrzejszej próby uroczystości. Powinni... to znaczy Jill powinna już niedługo być.

George poczuł, jakby nagle tchu mu w piersi zabrakło.

- Straszny ruch tu był przedtem.

- Tak. Znajomi przywozili prezenty. Ale już... wszyscy poszli.

Laurie stwierdziła w duchu, że nareszcie poznała, co oznacza określenie „brzemienna cisza". Podniosła blachę, zrobiła krok w stronę spiżarni, lecz George zagrodził jej drogę i biorąc blachę spytał:

- Do zamrażarki? Laurie kiwnęła głową.

- Środkowa półka. Tam już stoją trzy takie same. Do tej pory ciasto zmroziło się pewnie na kość, więc po prostu postaw tę na wierzchu.

Podczas gdy George porał się z blachą, Laurie wypucowała zlew. Boże, myślała, ale ze mnie głupia gęś. Najbardziej na świecie pragnęła teraz zarzucić mu ręce na szyję i mocno się przytulić. Czekając, aż wróci ze spiżarni, energicznie polerowała zlew, który już i tak błyszczał jak lustro. Nagle poczuła, że George stoi za nią. Spłukała zlew, chwyciła ręcznik i zaczęła powoli, starannie wycierać ręce. W końcu jednak musiała się odwrócić i stawić czoło sytuacji. George obserwował ją z namysłem.

- Kawy?

- Nie, dziękuję.

- Co robią dziewczynki?

- Układają sobie włosy - odparł George i jakby cień uśmiechu przemknął mu po twarzy. - Mam spokój co najmniej przez godzinę. - Instynktownie zerknął na zegar ścienny.

Laurie wytarła dłonie o dżinsy.

- A propos. Jill pytała, czy nie zechcielibyście wziąć udziału w próbie. Nie miałbyś ochoty?

- Chyba nie. Nie należymy przecież do rodziny ani...

- To prawda, ale czasami mam takie dziwne wrażenie, jakbyście byli...

- Rodziną?

- Nie tyle ty, George, co raczej dziewczynki... no wiesz.

- Taak.

Laurie spuściła wzrok, ale zaraz podniosła oczy. . - Miałeś jakieś wiadomości o Ellen?

- W zeszłym tygodniu dzwoniłem nawet do niej do szpitala.

- Tak? To coś nowego, prawda?

- Doktor Ames uznała, że już pora. Twierdzi, że stan Ellen poprawia się.

- Świetnie. - Laurie z trudem przełknęła ślinę i nie patrząc na George'a spytała: - A ty jakie odniosłeś wrażenie?

- Bardzo dobre. Doktor Ames powiedziała mi jednak, że Ellen jeszcze często popłakuje. Zbyt często...

Nagle George prychnął zniecierpliwiony i palcami przeczesał gęste ciemne włosy. Kiedy ostatni raz byli sami, Laurie owinęła się wokół niego jak wąż. A teraz zachowywali się tak, jak przy przypadkowym spotkaniu w supermarkecie.

- Laurie, ja... - zaczął George i zająknął się, gdyż właśnie w tej samej chwili głośno trzasnęły drzwi frontowe i rozległo się wołanie.

Laurie spojrzała zaniepokojona i pobiegła do holu, George za nią. W przejściu natknęli się na purpurową z wściekłości Jill.

- Jill, kochanie, co...?

- Nie będzie żadnego ślubu! Zerwaliśmy ze sobą! - wrzasnęła Jill i pobiegła na górę.

- Co?!

- Słyszałaś przecież! - ryknęła Jill.

Laurie podeszła do schodów. Aż się gotowała ze zdenerwowania.

- Nie możesz mi tego zrobić! - krzyknęła. - Dwa dni przed ślubem! Goście zaproszeni, suknia kupiona, frak wypożyczony, a w zamrażarce mamy tonę jedzenia!

- Mało mnie to obchodzi!

- Twój brat przyjeżdża z San Antonio! - Laurie wiedziała, że taka wymiana zdań jest bez sensu, ale kto na jej miejscu myślałby logicznie?

Dziewczyna zatrzymała się na górnym podeście schodów.

- Odeślij wszystko. Nie mam zamiaru spędzić reszty życia z tym samolubnym, nieokrzesanym gburem.

- Mówisz o Tonym? - spytała Laurie z niedowierzaniem.

- Tak - odparła Jill i wybuchnęła płaczem. Pomknęła do swojego pokoju i zatrzasnęła drzwi.

Laurie spojrzała na George'a.

- Nie mogę... nie mogę wprost uwierzyć. - Była tak oszołomiona, że nie mogła zebrać myśli.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Ponieważ Laurie nie zareagowała, George poszedł otworzyć. Na progu stał zmartwiony narzeczony.

- Muszę porozmawiać z Jill - wybąkał i minąwszy George'a podszedł do Laurie. - Wynikło małe nieporozumienie - wyjaśnił.

- O co poszło? - spytała Laurie dotykając pulsującej żyły na skroni.

- Nieopatrznie wspomniałem, że nasz hotel w Kolorado organizuje polowania i że mogłoby to być zabawne. Jill wpadła w szał. Powiedziała, że jeśli mam chęć polować podczas naszego miodowego miesiąca, to widocznie się co do mnie pomyliła. Nienawidzi polowań, bo to takie nieromantyczne. Zrozum, rzuciłem tylko luźny pomysł. Jeśli Jill nie ma ochoty, to nie pojedziemy na polowanie. Po prostu! A ona robi z tego kwestię życia i śmierci.

Laurie spojrzała chłopakowi prosto w oczy.

- Na pewno o nic więcej wam nie poszło?

- Nie. Nie rozumiem, co w nią wstąpiło. Nie mogę się odezwać, bo zaraz jest jakaś awantura.

- Tony, okaż odrobinę cierpliwości. Jeszcze tylko dwa dni - błagała Laurie.

- Do diabła! Idę z nią porozmawiać! - oświadczył Tony i pomknął na górę.

Laurie poczuła, że kolana się pod nią ugięły.

- Wiesz, George - wyszeptała - ten ślub mnie wykończy.

- Nie będzie tak źle - pocieszył ją George uśmiechając się ze współczuciem.

- Ja tego nie przeżyję.

- Jesteś przemęczona. Połóż się, wyśpij. Rano spojrzysz na wszystko inaczej. No, muszę sprawdzić, co tam moje smarkule wyprawiają.

- Słodkie obowiązki? - zażartowała Laurie uśmiechając się melancholijnie.

George podszedł bliżej i dotykając policzka Laurie powiedział:

- Uszy do góry. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Dobranoc.

- Dobranoc.


Rozdział 8

] - Słońce szczęście pannie młodej wróży! - zawołała Laurie wchodząc do pokoju siostry.

Nareszcie nadszedł ów wielki dzień. Nareszcie ślub się odbędzie. Nareszcie będzie to miała z głowy, cieszyła się.

- Och, Jill! - wykrzyknęła zatrzymując się w pół kroku.

- Cudowna, prawda? - pytała Jill tańcząc przed lustrem.

Dziewczyna wyglądała jak obrazek. Suknia, która w pracowni krawieckiej nie zrobiła na Laurie wielkiego wrażenia, miała łódkowaty dekolt, bufiaste rękawy, dopasowany stanik wyszywany perełkami i spódnicę z długim, długim trenem.

- Nie wiem, jak ci dziękować, że się na nią zgodziłaś'!

Po raz nie wiadomo który łzy napłynęły Laurie do oczu. W tym momencie astronomiczna suma, jaką zapłaciła, wydała się bez znaczenia. Jej rozsądek buntował się przed wydaniem tylu pieniędzy na strój, który się włoży tylko raz w życiu, okazało się jednak, że w głębi serca też jest romantyczką. Machnęła więc ręką. W ostatecznym rozrachunku liczą się przecież wspomnienia.

- Tony zemdleje, kiedy cię zobaczy. Poczekaj, zrobię ci zdjęcie. - Laurie sięgnęła po leżący na toaletce aparat.

- I jeszcze jedno z Andym.

- Przecież płacisz Gordonowi Woodsowi, żeby robił zdjęcia.

- Do rodzinnego albumu wolę mieć własne. Gdzie Andy?

O wilku mowa, a wilk tuż. Andy zjawił się jak na dany sygnał. W smokingu wyglądał sztywno, oficjalnie i... wytwornie. Spotkanie z bratem po długim niewidzeniu wzruszyło Laurie. Wydał się jej starszy, chociaż „dojrzalszy" byłoby właściwszym określeniem. Zrobił się z niego prawdziwy biznesmen. Chłopak nabrał pewności siebie i sprawiał wrażenie bardzo zrównoważonego. Laurie była tą zmianą zaskoczona. Dla niej wciąż był urwisem, który, gdy dorastał, przynajmniej kilka razy w tygodniu przyprawiał ją o atak serca.

- Hm, niczego sobie - powiedziała, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.

- Dzięki Bogu, że nie muszę tego nosić zbyt często - skarżył się Andy, usiłując rozluźnić kołnierzyk. - Kiedy ja się będę żenił, pójdziemy do urzędu. Szast - prast i po wszystkim.

- Zobaczymy. Twoja narzeczona może być innego zdania - roześmiała się Laurie. - Stań obok Jill.

Kiedy Laurie pstryknęła rodzeństwu kilka zdjęć, Andy wziął od niej aparat.

- Chcemy mieć jedno z tobą. Wyglądasz przepięknie, prawda, Jill? Świetnie się trzymasz, staruszko.

- To może we trójkę? - wtrąciła Jill.

- Ale kto zrobi nam takie zdjęcie? - zastanawiała się Laurie.

- George z dziewczynkami już czekają na dole - powiedział Andy kierując się ku drzwiom. - Poproszę go.

- Niech Stacy i Dee Ann też przyjdą - zawołała za nim Jill. - Chcę zobaczyć ich sukienki!

Po chwili zjawił się Andy, za nim maszerowały bliźniaczki, a pochód zamykał George. Na widok panny młodej dziewczynki wydały z siebie piski, ochy i achy, a Jill i Andy z kolei długo podziwiali ich stroje, dając w ten sposób Laurie i George'owi czas na przyjrzenie się sobie nawzajem.

Laurie nigdy nie widziała George'a ubranego inaczej niż po kowbojsku. Kiedy chciał być elegancki, zamieniał niebieskie dżinsy na gabardynowe spodnie, ciężkie robocze buciory na lżejsze, ale też wysokie, a słomkowy kapelusz na filcowy. Dzisiejszego popołudnia jednak miał na sobie ciemny garnitur, pastelową koszulę i krawat w prążki. Laurie mogłaby przysiąc, że w życiu nie widziała przystojniejszego mężczyzny, w żadnym magazynie, filmie czy w telewizji.

George'owi natomiast wprost mowę odjęło, kiedy zobaczył Laurie. Z obecnych w pokoju widział tylko ją.

Zawsze uważał ją za wzór naturalnej elegancji, ale teraz jej uroda zaparła mu dech w piersi. Laurie miała na sobie powiewną suknię koloru brzoskwini i olbrzymi przystrojony kwiatami kapelusz w tym samym odcieniu. Brzoskwiniowy kolor nadawał blasku cerze, a oczy jej błyszczały, kiedy na niego patrzyła.

- George - powiedziała podchodząc bliżej. - Wyglądasz cudownie.

- Tak? Czuję się jak karawaniarz. Nie wiem - George wziął głęboki oddech - czy powinnaś iść na ten ślub, Laurie - zaczął. - Przyćmisz pannę młodą.

Komplement nie wyszedł mu gładko i George czuł się głupio mówiąc te słowa, ale było mu wszystko jedno. Laurie wyglądała... oszałamiająco.

Teraz Andy trzyma w wyciągniętej dłoni aparat fotograficzny. Głosy wypełniają pokój, wzajemne zauroczenie pryska. George i Laurie odsuwają się od siebie.

Takiego ślubu nie było w okolicy od dobrych kilku lat. Kiedy Laurie ujrzała Jill prowadzoną przez Andy'ego środkiem nawy do ołtarza, doszła do wniosku, że chociaż ich konto bankowe znacznie się skurczyło, to ten widok wart był każdego wydanego centa. Po uroczystości z zażenowaniem odbierała od wielu osób pochwały, że tak wspaniale wychowała „tę dwójkę". Nigdy nie uważała, że wychowywanie młodszego rodzeństwa było czynem wyjątkowym albo szczególnie szlachetnym. Robiła po prostu to, co było trzeba.

Kościół pękał w szwach. Wychodząc Laurie usiłowała dostrzec w tłumie George'a i bliźniaczki, ale się jej nie udało. Nie mogła zresztą zbyt długo tam stać. Musiała się spieszyć do domu i sprawdzić, czy przyjęcie gotowe.

Właśnie biegła do swojego samochodu, kiedy zatrzymał ją Ted Weeks z banku.

- Piękny ślub - zaczął od gratulacji. - Muszę z tobą porozmawiać, Laurie. I to im szybciej, tym lepiej. Najdalej w przyszłym tygodniu.

Boże! Na śmierć zapomniała o tej ofercie. Co gorsza, wciąż nie podjęła żadnej decyzji, a teraz chwila była zupełnie nieodpowiednia, żeby zawracać sobie tym głowę.

- Dobrze... oczywiście - rzuciła. - W przyszłym tygodniu.

Ledwie Ted zdążył się pożegnać, a natychmiast u boku Laurie wyrosła Cassie.

- Było fantastycznie - powiedziała.

- Dziękuję. Cieszę się, że udało ci się przyjść - odpowiedziała Laurie.

- Ślub Jill był najważniejszy. Aha. Widziałam, jak rozmawiałaś z Tedem Weeksem. Błagam, nie podejmuj żadnych kroków. Kilku ranczerów chciałoby się złożyć na wspólny fundusz, by móc wykupywać gospodarstwa takie jak twoje i potem czekać, aż zjawi się odpowiedni nabywca. Skontaktuję się z tobą w najbliższych dniach.

Cudownie, pomyślała Laurie ponuro. Dziwiło ją, że niepozorny skrawek ziemi wzbudza takie zainteresowanie.

George nie cierpiał ślubów. Może nie tak bardzo jak pogrzebów, ale prawie. Całe popołudnie czuł się jak piąte koło u wozu. Osoby, które w tym tłumie znał, mógłby policzyć na palcach jednej ręki. Parę słów zamienił z Cassie i jej mężem, Scottem Maitlandem. Przywitał się też z J.B. Ferenbachem, ojcem swojej pracodawczyni. Dostrzegł kilku farmerów z okolicy, z którymi zetknął się w DO, lecz większość gości stanowili długoletni przyjaciele rodziny Tylerów, nauczyciele ze szkoły, w której uczyła Laurie, koledzy Jill i Tony'ego.

Za to Stacy i Dee Ann nie martwiły się, że nikogo nie znają. Z podniecenia dostały wypieków i wdzięczyły się do wszystkich w swoich ślicznych nowych sukienkach. Nagle George uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, skąd się te sukienki wzięły. Laurie i Jill musiały się tym zająć. George zanotował w pamięci, żeby koniecznie zwrócić im koszty. Przyglądając się siostrzenicom, zauważył, że starają się zachowywać jak młode damy, i poczuł wyrzuty sumienia. Sądził, że dziewczynkom wystarczą dżinsy i bawełniane podkoszulki. Teraz zorientował się, że potrzebne są im też ładne sukienki. I nie wiadomo który raz stwierdził, że tyle się jeszcze musi nauczyć.

Obiecał, że będą mogły spróbować poczęstunku, i miał zamiar dotrzymać słowa. Ale potem, przy najbliższej nadarzającej się sposobności, zabierze je do domu, zmusi do zjedzenia talerza zupy (nie będą chyba bardzo głodne) i zapędzi do łóżek. Zasną. Ich organizmy działały jak zegarki. Nie podejrzewał też, by ktokolwiek zauważył jego nieobecność. Laurie będzie cały czas zajęta, aż padnie, więc już jej dzisiaj nie zobaczy. A właściwie tylko tego jednego pragnął. Gdyby nie ona i nie dziewczynki, nie przyszedłby na wesele. Zazwyczaj unikał takich imprez jak zarazy.

Kiedy wychodzili z kościoła, dostrzegł Laurie na schodach. Rozmawiała z jakimiś ludźmi. Nóg już pewnie nie czuła, a sprawiała wrażenie tak wypoczętej, jakby cały dzień nic innego nie robiła, tylko siedziała na kanapie i przeglądała ilustrowane pisma. Ślub był wspaniały (jeśli ktoś lubił tego typu okazje), a panna młoda była zdecydowanie królową dnia. George nie bardzo rozumiał, po co urządza się takie okazałe uroczystości. O ile dobrze pamiętał, ostatni raz był na ślubie Ellen, ale tamten był o wiele skromniejszy. Laurie czekają ciężkie chwile, kiedy to wszystko się skończy.

Nareszcie koniec. Mamy to za sobą. W jednej chwili dom tętnił od tłumu rozbawionych gości, ruchu, gwaru i podniecenia, w następnej świecił pustką. Jill i Tony odjechali. Rodzice Tony'ego też już byli w drodze do siebie. A Andy z paczką dawnych szkolnych kolegów wypuścił się gdzieś w miasto. Laurie nie miała pojęcia, gdzie zniknął George. Pewnie kładzie dzieci spać. Po dniu tak pełnym wrażeń muszą być bardzo podekscytowane i trudno je uspokoić, pomyślała.

Wszędzie panował, łagodnie mówiąc, bałagan, ale przyjęcie tak fantastycznie się udało, że warto było wywrócić dom do góry nogami. Gdyby nie była tak wykończona, sama wymierzyłaby sobie klapsa za to, że chodząc z pokoju do pokoju i oglądając obraz zniszczeń, wyliczała, ile czasu, wysiłku i pieniędzy wymagało przygotowanie wesela, które trwało tyle co mgnienie oka.

Nagle ogarnęły ją czarne myśli. Uczucie osamotnienia nie było jej obce - nawiedzało ją, ilekroć na jej drodze zaczynały się piętrzyć problemy - ale to było nic w porównaniu z tym, co przeżywała teraz. Co pocznie ze sobą jutro, pojutrze? Nagle nie miała już nikogo, kim musiałaby się opiekować.

Są jeszcze Stacy i Dee Ann, szeptał znajomy wewnętrzny głos. Szkoła się skończyła, Jill wyjechała, możesz się nimi zajmować do woli.

Laurie jednak szybko odsunęła od siebie ten pomysł. Nie, nie ma zamiaru wpaść w zastawioną pułapkę, przywiązać się do tych dzieci i zaraz musieć się z nimi żegnać.

Nie potrafiła wykrzesać z siebie ani krzty entuzjazmu, by wziąć się do jakiegoś sprzątania, w ogóle ruszyć chociaż ręką. Poszła do kuchni i zapominając, że od śniadania nie miała nic w ustach, wyjęła z lodówki wazę z resztą ponczu przyrządzonego prawie z samego szampana. Potem usiadła przy kuchennym stole i sącząc drinka zaczęła rozczulać się nad sobą.

Straciła już rachubę czasu i... szklanek, kiedy usłyszała pukanie. Zanim zdążyła się ruszyć, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich George. Bez marynarki i krawata, ale wciąż w spodniach od garnituru. Kołnierzyk i przód koszuli miał rozpięte, rękawy zawinął po łokcie. Chociaż otumaniona szampanem, na widok George'a natychmiast się ożywiła.

- Hej - powiedział przyglądając się jej bacznie. - Zastanawiałem się, czy zajrzeć do ciebie. Chcesz zostać sama czy dotrzymać ci towarzystwa?

Laurie nie pragnęła nikogo widzieć, ale George nie był przecież nikim.

- Zostań. Śpią?

- Uhm. Trudno je było zapędzić do łóżek. Bawiły się wspaniale. Chyba jak nigdy w życiu. - George rzucił okiem dookoła - Wygląda jakby przeszedł tędy huragan.

- Dalej jest jeszcze gorzej. George spojrzał na Laurie uważnie.

- Co robisz?

- Rozczulam się nad sobą.

- Frustrujące zajęcie.

- Tak? Opowiedz mi o tym. Weź sobie piwa. I wszystko, na co masz ochotę.

George podszedł do lodówki, potem usiadł przy stole i otworzył puszkę piwa. Wskazując szklankę Laurie, zapytał:

- To ta różowa mikstura z przyjęcia?

- Aha - mruknęła Laurie i zachichotała.

- Nie wiem, jak ludzie mogą pić takie świństwo. Już wolałbym bimber niż to.

- Piłeś kiedyś bimber?

- Taak - roześmiał się George. - Idzie się w las, na umówionym pieńku kładzie dolara, wraca po pół godzinie i znajduje pełen kubek. Smakowało lepiej niż martini w Beverly Hilton.

- A byłeś kiedyś w Beverly Hilton?

- Nie. Co ja bym tam robił?

- Miałeś ciekawe życie.

- Nie powiedziałbym, żeby picie bimbru w lesie szczególnie o tym świadczyło.

- Założę się jednak, że widziałeś dużo rozmaitych miejsc.

- Nie tak znowu wiele - George wzruszył ramionami - jeśli pomyśleć, ile jest na świecie do zobaczenia...

- Byłeś w Bostonie, Nowym Jorku, San Francisco albo Nowym Orleanie?

- Nie. Ale byłem w Gyumon w Oklahomie, w Craig w Kolorado, w Douglas w Wyoming - wyliczał George śmiejąc się.

Zamiast odpowiedzi, Laurie upiła łyk ponczu. Wodząc w zamyśleniu palcem po brzegu szklanki powiedziała:

- Piękny ślub, prawda?

- Pewnie, Powinnaś być z siebie dumna.

- Jestem. Przynajmniej tak mi się wydaje. Jill wyglądała prześlicznie.

- Nie mówiąc o jej siostrze.

- Dziękuję. Miło z twojej strony.

- Gdzie Andy?

- Poszedł gdzieś z kolegami. Wróci pewnie o świcie. Laurie wlała sobie jeszcze jedną szklankę ponczu.

George zmarszczył brwi, ale się nie odezwał. Jeśli chce się zalać, jej prawo.

- Mówiłam ci - spytała nagle Laurie - ile mi dają za to ranczo?

- Nie.

- Siedemdziesiąt pięć tysięcy. George gwizdnął.

- Wspaniale, nie? Mogłabym nareszcie zafundować sobie wycieczkę na Hawaje, Tahiti, do Sydney i w tyle innych miejsc, o których się naczytałam. Z taką forsą stać by mnie było na wiele rzeczy. Mogłabym się gdzieś przenieść, zainwestować te pieniądze... nie wiem. Nigdy w życiu nie wyjeżdżałam ani nie obracałam gotówką.

- Czy to jest w ogóle ważne?

- Dla kogoś, kto wiódł tak monotonne życie jak ja, tak.

W głosie Laurie brzmiał smutek. George poczuł dziwny ucisk w żołądku. Kiedy ludzie roztkliwiają się nad sobą, różne rzeczy przychodzą im do głowy.

- Sprzedasz?

Laurie nie odpowiedziała od razu. Dopiero po chwili rzekła:

- Nie wiem. Cassie jest temu przeciwna.

- Cassie? Dlaczego?

- Bo ci, którzy chcą to ranczo kupić, mają zamiar wybudować tutaj osiedle willowe. Z basenami. A związek hodowców bydła sobie tego nie życzy. Nie jestem pewna, czy powinnam postąpić wbrew sąsiadom. Może lepiej te kolorowe prospekty z biur podróży cisnąć do kosza i o wszystkim zapomnieć? I tak to tylko marzenia.

Żal w jej słowach wzruszył George'a. Poza tym wzmianka o sprzedaży rancza nie wiadomo dlaczego zaniepokoiła go.

- Może się przecież trafić inny kupiec - powiedział.

- Na to samo liczy Cassie. Ale który ranczer w okolicy da mi siedemdziesiąt pięć tysięcy?

George doszedł do wniosku, iż główna różnica między nimi polega na tym, że on przez większość życia robił dokładnie to, co chciał, podczas gdy Laurie robiła to, czego żądali od niej inni.

- A jeśli nie sprzedasz? Będziesz to ciągnąć?

- Nie wiem. To niezbyt nęcąca perspektywa zestarzeć się w samotności. Mogłabym wziąć sobie psa, nawet dwa. Trzymać konia. Kiedy byłam mała, zawsze miałam konia. - Pod wpływem wspomnień Laurie rozmarzyła się. - Ojciec miał takie plany i tak ciężko harował. A mama uprawiała warzywa w ogródku niedaleko waszego bungalowu. Wszędzie rosło mnóstwo kwiatów i...

W trakcie rozmowy George uważnie obserwował Laurie. Nie miał pojęcia, ile wypiła, ale nie ulegało wątpliwości, że sporo. Jeśli była tylko lekko wstawiona, to w porządku, ale nie chciał, by się pochorowała, a już na pewno nie, by się upiła na smutno i rozpłakała. Później czułaby się tylko jeszcze bardziej zażenowana.

Laurie jednak wpadła już w rzewny nastrój. George nigdy jej takiej nie widział, zawsze była bardzo pogodna. Domyślał się, że czasami musiała mieć gorszy humor, jak każdy, ale zawsze udawało się jej tego nie okazywać.

Z głową opartą na ręku George słuchał wspomnień Laurie. Rozgadała się. Mówiła o szkole podstawowej, średniej, o college'u. O dawno zmarłych krewnych. O operacji wyrostka, jaką przeszła Jill, i o eskapadach Andy'ego. Wciąż miała na sobie tę samą wspaniałą suknię, co na ślubie, oczywiście bez kapelusza. Jej miodowoblond włosy sięgały podbródka, a od czasu do czasu podnosiła dłoń i zakładała wymykający się kosmyk za ucho. Oczy jej błyszczały (częściowo pewnie z powodu wypitego alkoholu). Tak ożywionej jeszcze jej nigdy nie widział. Dobrze, że przyszedł. Potrzebny jej był ktoś, przed kim mogłaby to wszystko z siebie wyrzucić.

Nagle Laurie urwała i potulnie spojrzała na George'a.

- Boże! Usta mi się nie zamykają.

- Słucham z przyjemnością - odparł George. A widząc, że sięga po wazę z ponczem, delikatnie dotknął jej ręki. - Lepiej uważaj. Podobno kac po szampanie należy do najgorszych. Jadłaś kolację?

Potrząsnęła głową.

- Coś ci przygotuję.

- Nic nie będę jadła.

George uśmiechnął się i wstał. Zajrzał do lodówki.

- Jeśli człowieka odrzuca od jedzenia, to znaczy że najwyższy czas coś przekąsić.

- George?

- Uhm?

- Co zrobisz, kiedy Ellen wyzdrowieje i zabierze dzieci do siebie?

- Nie wiem - odpowiedział. Słysząc to pytanie, poczuł skurcz w żołądku.

- Montana?

- Boże! Nie pomyślałem o Montanie od... od nie wiem jak długiego już czasu.

Znalazł wreszcie coś do kanapek. Wszystko jedno, co zje, byle nie miała pustego żołądka. Biodrem zatrzasnął drzwi lodówki, postawił jedzenie na kredensie, otworzył pojemnik z pieczywem.

- Zabierzesz mnie ze sobą? George spojrzał na nią przez ramię.

- Co?

- Zabierzesz mnie ze sobą do Montany, kiedy będziesz tam jechał?

George'a zatkało.

- Jutro rano przypomnę ci, o co mnie prosiłaś.

- Mówię na serio. Dotrzymywałabym ci towarzystwa, a ty robiłbyś to, na co miałbyś ochotę.

- Damie takiej jak ty mój tryb życia nie przypadłby do gustu.

- Może mogłabym się zmienić? Powiem ci coś w tajemnicy: bycie damą wcale nie jest takie zabawne.

Cholera. Przegapił moment, kiedy trzeba było ją nakarmić. Alkohol uderzył jej do głowy. George przekroił kanapkę na pół, położył na serwetce i podał Laurie.

- Możliwe. Możliwe też, że jutro zobaczysz wszystko w jaśniejszych barwach. - Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa. - Jedz.

Laurie chwyciła głowę George'a w obie dłonie i przyciągnęła jego twarz do swojej. Wycisnęła na jego ustach długi, namiętny pocałunek. George nie protestował, oddał całusa, ale potem oswobodził się z objęć Laurie.

- Jedz.

- Ty też nie jesteś zabawny - powiedziała i spałaszowała kanapkę. Zgniotła serwetkę, odsunęła na środek stołu i zapytała: - Dobrze. Co mam teraz zrobić?

- Iść do łóżka.

- Pójdziesz ze mną? - spytała uśmiechając się do niego uwodzicielsko.

George wybuchnął śmiechem.

- Ty się naprawdę zalałaś! Nie, nie pójdę z tobą.

- Sama nie idę.

- Właśnie, że idziesz. - George wstał, podszedł do stołu i bez większego wysiłku postawił Laurie na nogi. Oparła się o niego, objęła w pasie.

- Chodźmy - powiedział George łagodnie. - To był ciężki dzień. Padasz ze zmęczenia.

Laurie schowała twarz na ramieniu George'a, wargami zaczęła delikatnie skubać go w szyję.

- Jest mi cudownie - szepnęła.

- Boże! - mruknął George. - Widzę, że trzeba zastosować bardziej radykalne metody. - Pochylił się i ująwszy Laurie pod kolana wziął ją na ręce. Laurie chichotała. Kiedy omijając sprzęt przechodził przez jadalnię, powiedziała:

- Zawsze marzyłam, że zjawi się prawdziwy mężczyzna, weźmie mnie na ręce i zaniesie daleko, daleko stąd.

- Tylko na górę.

- Bez różnicy. To takie romantyczne.

- Dla mnie nie - stwierdził George pokonując schody. - Ważysz z tonę.

- Dziękuję za komplement. Widać, że masz mało poetycką naturę. - Laurie śmiała się i całowała go w podbródek.

Kiedy dotarli na piętro, George zapytał:

- Gdzie jest twój pokój?

- Tam - wskazała szerokim ruchem ręki.

Sypialnia z łóżkiem nakrytym kwiecistą narzutą wyglądała tak jak jej właścicielka - schludnie i bardzo kobieco. George postawił Laurie na podłodze, ona jednak wciąż przytulała się do niego. Czuł jej ponętne ciało ocierające się o niego, pieszczoty gładzących rąk. Dławiło go w gardle.

- Laurie, kochanie, rozbieraj się. Oczy Laurie rozbłysły.

- Powiedziałeś do mnie „kochanie".

- Przejęzyczenie. Proszę, zdejmij sukienkę.

- Dobrze. Rozepnij mi zamek.

- Nie będę cię rozbierał.

- Och, dobrze, już dobrze. Ale rozepnij mi zamek.

Laurie odsunęła się od niego i stanęła tyłem. Zobaczył długi zamek błyskawiczny biegnący od dekoltu aż poniżej talii. Pociągnął. Rozsuwający się ekler odsłonił gładkie plecy przecięte beżowym paseczkiem biustonosza. George siłą woli powstrzymał się, żeby nie dotknąć ciepłej skóry Laurie. Była taka uległa. Nie. To zbyt łatwe...

Zbyt łatwe. Nie wykorzysta jej w takiej chwili. Cofnął się w obawie, by pożądanie nie zwyciężyło nad rozsądkiem.

- Zrobione - oświadczył lekko schrypniętym głosem.

Odwróciła się twarzą do niego. Wargi miała lekko rozchylone.

- Dziękuję. Zaraz wracam. - Z tymi słowami zniknęła w łazience.

W tym czasie George ściągnął z łóżka narzutę, odchylił błękitne, gładkie jak jedwab prześcieradła. Pościel Laurie przesiąknięta była słodkim zapachem jej ciała. Sądząc z dochodzących z łazienki odgłosów - szumu wody, otwierania i zasuwania szuflad - można było wnioskować, że Laurie daje sobie jakoś radę.

Szczęknęły drzwi. George wyprostował się (wygładzał właśnie kołdrę w nogach łóżka) i znieruchomiał z zachwytu. Do sypialni weszła Laurie ubrana w długą do kolan, ściągniętą pod biustem szatę. W stroju tym nie było nic nieprzyzwoitego, wręcz przeciwnie, negliż należał do skromnych, ale w oczach George'a był to najseksowniejszy strój, jaki w życiu widział. Może dlatego że kojarzył się z łóżkiem.

- Jestem, tatuśku. Grzeczna dziewczynka idzie do łóżeczka.

- Łóżeczko już na nią czeka.

- Pocałuj mnie na dobranoc.

- Laurie, zlituj się... - opierał się George.

Laurie zrobiła krok naprzód i mocnym uściskiem objęła go w pasie. Ramiona George'a same się wyciągnęły, a fala pożądania ogarnęła go całego. Słodka woń jej ciała, ciepło nagiej skóry, które przenikało przez cieniutki materiał, jej uległość, wszystko to sprawiło, że omal nie stracił panowania nad sobą. Wiedział, że w tej chwili Laurie bardzo potrzebuje łagodności i pieszczot. Wiedział, że jemu też to jest potrzebne...

Ale nie dzisiaj. Jeśli kiedykolwiek będą się kochać (George nie mógł wprost uwierzyć, że odważył się o tym pomyśleć), zrobią to na trzeźwo, z szeroko otwartymi oczami. Opuścił ramiona. Sięgnął do tyłu, by rozpleść złączone dłonie Laurie.

- Chodź. Pora spać.

- Tchórz - wymamrotała Laurie.

Pozwoliła się jednak zaprowadzić do łóżka. Wsunęła się pod kołdrę i poprawiła poduszkę. Przymknęła powieki.

- Lepiej? - spytała sennym głosem. - Twoja cnota przetrwała jeszcze jeden dzień.

Przyglądając się Laurie zwiniętej jak dziecko, George czuł wzbierającą w sercu czułość.

- Och, Laurie - westchnął. - Zasłużyłem na aureolę. Poczekał, aż zasnęła. Potem wrócił na dół i wyszedł przez kuchnię. Zajrzał do dziewczynek. Spały tak, jak je zostawił. W nogach Stacy dostrzegł kulę rudego futra. Prychnął i kotka leniwie zeskoczyła.

- Dobrze, dobrze, Księżniczko. Doskonale wiesz, że nie wolno.

Wypuścił kota na dwór, potem nastawił czajnik i zrobił sobie mocnej kawy. Z kubkiem w ręce wrócił do dużego domu. Chciał sprawdzić, czy z Laurie wszystko w porządku. Kursował tam i z powrotem, dopóki nie wrócił Andy. Chłopak zdziwił się trochę zastawszy George'a na posterunku.

- Pilnowałem Laurie - powiedział George tytułem wyjaśnienia.

- Och! Dlaczego?

- Trochę za dużo wypiła.

- Laurie?! - wykrzyknął Andy zdumiony.

- Ostatnie tygodnie były dla niej bardzo trudne.

- Rozumiem. Dziękuję, że się nią zająłeś.

- Nie ma za co. Za nic na świecie nie zostawiłbym jej samej w takiej chwili. Dobranoc.

George wrócił do siebie. Szykując się do spania, cały czas myślał o tym, że Laurie została już raz brutalnie porzucona. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś będzie świadkiem takiej sceny jak dzisiaj... bez uciekania się do szampana.

Jutro będzie miała straszny dzień, pomyślał trzeźwo. Andy musi wracać do San Antonio i w domu zapanuje grobowa atmosfera. Może wyrwać by ją gdzieś stamtąd na kilka godzin? Pojechaliby we czwórkę, on, Laurie, Stacy i Dee Ann. Może w góry? Urządziliby sobie piknik. Dobry pomysł.

Jak na kogoś, komu przez trzydzieści trzy lata życia udało się unikać bliższych kontaktów osobistych z kimkolwiek, bardzo szybko przywiązał się do trzech istot jednocześnie. Dziwne. Wcale nie czul się przy tym skrępowany ani osaczony. W niezrozumiały dla niego samego sposób troska o innych wyzwoliła go.


Rozdział 9

Laurie obudziła się ze straszliwym bólem głowy. Nie pamiętała, jak trafiła do łóżka. Siadając usiłowała coś sobie przypomnieć. Siedziała w kuchni, tak, piła poncz i rozmawiała z George'em. Chyba trochę za dużo mówiła. Reszta zlewała się w jej pamięci w jedno. Przeraziło ją to całkiem nowe dla niej doznanie.

Umyła twarz i zęby. Trochę się chwiała na nogach, ale poza tym czuła się całkiem dobrze. Kiedy wychodziła z łazienki, poczuła zapach bekonu i kawy. Jak miło, pomyślała. Kawalerskie życie zmieniło Andy'ego nie do poznania. Mieszkając w rodzinnym domu nigdy palcem nie tknął gospodarstwa.

Laurie włożyła dżinsy i bawełnianą koszulkę i zeszła na dół. Zamiast Andy'ego zastała w kuchni George'a i dziewczynki. Gdyby wiedziała, ubrałaby się staranniej.

- Dzień dobry.

George, który stał przy kuchence, odwrócił się i uśmiechając krzywo odpowiedział:

- Dzień dobry. Jak się czujesz?

- Hmm... dobrze.

- Kłamczucha. Nie masz nic przeciwko temu, że się tutaj rządzimy?

- Skądże. Kawa pachnie bosko.

- Siadaj. Dostaniesz kubek.

Laurie usiadła obok Dee Ann i zmierzwiła jej włosy.

- Prawdziwa uczta. Czemu zawdzięczam tyle troski?

- Pomyślałem - powiedział George, stawiając przed Laurie kubek z kawą i uśmiechając się do niej szeroko - że dziś rano potrzebna ci będzie niewielka, nazwijmy to, pomoc.

Laurie miała straszliwą ochotę wypytać George'a o wczorajszy wieczór, zdecydowała jednak, że lepiej nie poruszać tego tematu.

- Andy już się pokazał? - spytała.

- Jeszcze nie.

- Wiesz co? - odezwała się Stacy. - Wujek zabiera nas dzisiaj na piknik.

- Piknik? - Laurie spojrzała na George'a jakby szukając potwierdzenia. - Prawdziwy piknik?

- A dlaczego by nie?

Talerz jajek smażonych na bekonie wyglądał tak apetycznie, że Laurie rzuciła się na jedzenie.

- Powiedz, kiedy ostatni raz byłaś na pikniku?

- Nie wiem. Bardzo, bardzo dawno.

- I wiesz, poszukamy kamieni - mówiła Stacy pełna entuzjazmu. - Takich rzadkich. Wujek wie, jakie to są.

Laurie nie bardzo wierzyła w jego znawstwo, przyzwyczaiła się już jednak do tego, że George posiada wiele cech charakteru, o których nie miała pojęcia. Dawniej uważała go za człowieka nieskomplikowanego, ot, taki włóczykij i poganiacz krów, który nigdzie miejsca nie zagrzeje i o nic w świecie nie dba. A przekonała się, że o George'u można było powiedzieć o wiele, wiele więcej.

- Wygląda na to, że wszystko już zaplanowaliście. W takim razie, muszę się wziąć do roboty. Dom jest w opłakanym stanie.

- Pomożemy ci - zaofiarowała się Stacy. - Prawda, Dee?

Dee Ann potakująco kiwnęła głową.

W tym samym momencie wkroczył do kuchni Andy.

- Muszę jechać - oznajmił.

- Już?

- Chciałbym przed nocą dotrzeć do Uvalde.

- Zjedz coś.

- Dziękuję. Zatrzymam się gdzieś po drodze. Rano nie mam apetytu.

Laurie zapomniała o własnym śniadaniu.

- Dopiero przyjechałeś i już wyjeżdżasz?

- Niestety. Czas szybko mija. Jeśli nie uda mi się odwiedzić cię wcześniej, obiecuję na pewno wpaść na Boże Narodzenie.

Gdzie ja będę na Boże Narodzenie, pomyślała Laurie. Na głos zaś powiedziała:

- Jedź ostrożnie.

- Dobrze.

- I zadzwoń, jak dotrzesz do domu.

- Tak.

Odkąd Andy skończył szesnaście lat, Laurie powtarzała mu te same rzeczy i podejrzewała, że obecnie Andy zwraca na jej słowa tak samo mało uwagi, co dawniej. Trudno wyjść z roli opiekunki.

George nie spuszczał wzroku ze smutnej twarzy Laurie. Tak, ten piknik to dobry pomysł. Nie można jej dziś zostawić samej.

Niedziela była przepiękna. Dno doliny usłane było polnymi kwiatami, porosłe zielenią zbocza rozciągały się we wszystkich kierunkach. Cała czwórka wcisnęła się do kabiny pikapa, a George podjechał tak wysoko, jak tylko mógł bezpiecznie manewrować samochodem. Zamierzał dotrzeć do pewnego znanego mu miejsca, gdzie w skałach było dużo agatów. Obiecał dziewczynkom, że jeżeli znajdą ładne okazy, dadzą je do oszlifowania. Dziwne, pomyślała Laurie, poszukiwacze kamieni półszlachetnych z całego kraju ściągają w tutejsze góry, a mnie to jakoś nigdy dotąd nie zainteresowało. Słuchała więc wskazówek George'a tak samo zafascynowana, jak Stacy i Dee Ann.

George z siostrzenicami wdrapywali się po wulkanicznych skałach w poszukiwaniu ukrytych w nich kamieni, Laurie tymczasem rozpostarła pod drzewem koc, usiadła na nim, skrzyżowała nogi i obserwowała całą trójkę. Jakże pragnęła odkryć jakiś sposób, by ich do siebie przywiązać nierozerwalnymi więzami. Nie, to oczywiście nie jest możliwe. Żadne z nich do niej nie należy, a ona sama w najbliższej przyszłości musi podjąć decyzję w sprawie rancza. Jeśli je sprzeda, przetnie ostatnią nić łączącą ją z dawnym życiem.

Dzień jest tak piękny, po co psuć go sobie czarnymi myślami? Będzie jeszcze czas się martwić. Niech idylla trwa, najlepiej wiecznie.

George w końcu zostawił dziewczynki same na skałach i przysiadł się do Laurie. Zdjął nieodłącznego stetsona, położył go obok siebie, oparł rękę na zgiętym kolanie. Uśmiechając się (nikczemnik, pomyślała Laurie widząc ten uśmieszek) zapytał:

- Dobrze się czujesz?

- Świetnie.

- Nie boli cię głowa ani nic w ogóle?

- Rano mnie bolała, ale...

- Pewnie. Szampan jest z tego znany.

- Chyba... chyba wypiłam za dużo, prawda? Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Nie jestem przyzwyczajona do alkoholu.

- Tego się domyśliłem.

- Czy wczoraj... - Laurie zawahała się. - Czy wczoraj zrobiłam albo powiedziałam coś, czego nie powinnam? - spytała ostrożnie.

- Nie. Mówiłaś, że może kupisz sobie psa albo konia. Wspominałaś dzieciństwo. Nic nadzwyczajnego. Aha, prosiłaś mnie, żebym cię zabrał ze sobą do Montany. - George nie mógł się oprzeć pokusie, żeby tego nie dodać.

- Niemożliwe! - protestowała przerażona Laurie.

- Powiedziałaś też, że bycie damą to żadna przyjemność.

- Boże!

- I że wcale nie jestem zabawny.

Laurie zamknęła oczy.

- Go mnie sprowokowało?

- Chciałem, żebyś przestała mnie całować i zaczęła jeść.

- Zmyślasz.

- Nie.

- Żałuję, że w ogóle o to spytałam. Chyba nie chcę znać dalszych szczegółów.

George stłumił śmiech. Przyglądał się Laurie, która podciągnęła kolana pod brodę i objęła nogi ramionami. Potem, jakby zawstydzona, schowała twarz. Promienie słońca igrały w jej włosach. George zapragnął ich dotknąć, tylko dotknąć, nic więcej. Włosy Laurie wyglądały jak jedwab, chciał się przekonać, jakie są w dotyku. Poddał się impulsowi. W chwili, gdy koniuszkami palców musnął złote pasmo, Laurie podskoczyła i gwałtownie obróciła głowę. Ich oczy spotkały się. Serce George'a waliło w piersi jak pioruny w górach. Żałował, że nigdy się nie nauczył tych gładkich czułych słówek, które kobiety tak lubią słyszeć. Chciał powiedzieć Laurie, że nie ma się czego wstydzić. Chciał jej powiedzieć, że zobaczywszy ją wczoraj bez oficjalnej maski - i teraz też - taką opromienioną słońcem, poczuł, że znika dzielący ich dystans. Chciał jej powiedzieć, że dzięki poznaniu jej bardzo się zmienił, chociaż nie pojmując w pełni tych zmian, nie mógł nawet próbować jej tego wytłumaczyć. Tyle rzeczy chciał jej powiedzieć! Ale najbardziej pragnął objąć Laurie, przyciągnąć do siebie i po prostu dzielić z nią tę chwilę. Żeby wiedziała, że nie jest taka samotna, jak myśli.

Może to będzie nie fair, zastanawiał się. Kto wie, co przyniesie kolejny tydzień, miesiąc? Jeden telefon z Oklahomy wystarczy, żeby wszystko zburzyć.

- Świetnie się bawią - odezwała się znienacka Laurie, którą zaniepokoiła ta nagła cisza.

- Słucham?

- Stacy i Dee Ann - Laurie ruchem głowy wskazała dwie dziecięce figurki uganiające się po zboczu góry.

- Aha. One zawsze się dobrze bawią. Niewiele trzeba, by je rozbawić. Może dlatego że są dwie?

- Takie miłe, nie zepsute dzieciaki. Nie zdziwiłabym się, gdyby po tym, co stało się z ich rodzicami, były z nimi problemy, ale wygląda na to, że nie ma żadnych. Kolce w sercu Dee Ann chyba zniknęły. Dzięki tobie.

George spuścił wzrok. W zamyśleniu przesunął palcem po wargach. Chrząknął.

- Zabawne, że to właśnie ja się nimi zająłem, nie? I na dodatek wcale nie narzekam.

- W tym nie ma nic zabawnego. Wspaniale dajesz sobie radę.

- Znam kupę ludzi, którzy by w to nie uwierzyli.

- Może w twoim życiu brakowało... celu?

- Możliwe. Nigdy go nie miałem.

Minęła dłuższa chwila, zanim Laurie zapytała:

- Jaka była tamta dziewczyna w Wyoming?

- Kto? - George spojrzał na Laurie nie rozumiejąc.

- Tamta kobieta w Wyoming. Jedyna kobieta, która coś w twoim życiu znaczyła.

Boże! Że akurat to musiała zapamiętać!

- Och, trudno powiedzieć... - George sięgnął do lamusa wspomnień. Nie miał pojęcia, od czego zacząć.

- Jak miała na imię? - ponaglała Laurie.

- Wanda. - Przynajmniej tyle pamiętał. - Była miła.

Zwykła wiejska dziewczyna, wychowana wśród koni. Sądziliśmy, że właśnie zamiłowanie do koni nas połączy, ale tak się nie stało. Ona oczekiwała od życia o wiele, wiele więcej, niż ja mogłem jej zapewnić. Miałem wówczas zaledwie dwadzieścia cztery lata, niespokojnego ducha i niewiele rozumu w głowie.

- Zastanawiasz się czasem, co się z nią stało?

- Wiem. Ze dwa lata temu jeden facet, z którym tam pracowałem, najął się do DO na spęd. Powiedział mi, że ona ma trójkę dzieciaków, a jej mąż powiększył swój sklep. Widać z tego, że dobrze im się powodzi.

- To dobrze. - Laurie nie miała pojęcia, dlaczego tak powiedziała. Co ją obchodzi jakaś Wanda z Wyoming? Może po prostu dlatego że lubi, kiedy ludzie się pobierają, zakładają rodzinę, prosperują. Uniosła wzrok.

- Dziewczynki wracają.

Stacy i Dee Ann biegły ku nim niosąc mnóstwo kamieni. Wykładając z koszyka jedzenie, Laurie przysłuchiwała się, jak George tłumaczył, które kawałki można zatrzymać, a które należy wyrzucić.

- Och! - wykrzyknął nagle podekscytowany. - To może być śliwkowoczerwony agat!

- To coś specjalnego? - spytała Stacy.

- Zobaczysz, jak go oszlifują. Są wyjątkowo piękne.

- Można za nie dostać pieniądze? - zainteresowała się jak zawsze praktyczna Dee Ann.

- Chyba tak. Szczególnie jeśli się zbierze ich dużo. Ale my naszych nie sprzedamy. Są za ładne.

Cała czwórka zasiadła po turecku na kocu i zabrała się do jedzenia. Był pieczony kurczak, fasola, chleb z masłem i lemoniada, a na deser śliwki i winogrona.

- Skąd wytrzasnąłeś kurczaka? - spytała Laurie.

- Kupiłem mrożonego. Wystarczy włożyć do pieca.

- Znakomity.

- Aha. Udają mi się takie potrawy, z którymi nie ma zachodu.

- Dobrze sobie radzisz. Dziewczynki nie wyglądają na zagłodzone. - Śmiejąc się Laurie wskazała wypięty brzuch Dee Ann.

- Już nie mogę - skarżyła się mała.

- Ani ja - oświadczyła Stacy.

- To posprzątajcie, a potem utnijcie sobie drzemkę - zaproponował George. - Przyznam - sięgnął po kapelusz i oparł się wygodnie o pień drzewa - że to całkiem niegłupi pomysł.

Sprzątnęli resztki i ułożyli się do sjesty. Obraz był iście sielankowy. George nakrył twarz kapeluszem, splótł ręce na piersi, wyciągnął nogi przed siebie i skrzyżował je w kostkach. Dee Ann przywarła do biodra Laurie, Stacy przytuliła się do siostry. Wyglądały jak dwa dopasowane do siebie kawałki puzzla. Laurie rozglądała się, gdzie skłonić głowę.

Kiedy George poczuł ciężar na podołku, mięśnie jego brzucha napięły się, ale zaraz się odprężył. Kciukiem uniósł rondo kapelusza i zerknął w dół na miodowozłote włosy rozrzucone na białej koszuli. Laurie odwróciła twarz. Spojrzała w górę i uśmiechnęła się. George dotknął jej policzka. Laurie uniosła rękę i wierzchem dłoni potarła jego szyję. George poczuł delikatne muśnięcie, jakby przeleciał motyl. Pod wpływem tego prostego gestu jego myśli zaczęły płynąć zadziwiającym torem.

Kiedy tamtej nocy po raz pierwszy pocałował Laurie w kabinie pikapa, wszystko stało się tak szybko. Może to był impuls, który wymknął się rozumowi? A może zapisane w scenariuszu typowe, banalne zakończenie przyjemnego wieczoru w towarzystwie miłej dziewczyny?

Drugi raz... nie, wczorajsza noc się nie liczy. Laurie nawet nie pamięta tych pocałunków.

Ale następnym razem... Następnym razem każdy ruch będzie przemyślany, wyczekiwany, upragniony. Następnym razem pocałunki będą jedynie preludium, czuł to. Wydawało mu się, że w oczach Laurie dostrzega tęsknotę i pragnienie, które trafiło mu wprost do serca. Odchylił głowę, oparł się o pień i westchnął. Czy przeżył kiedyś taki dzień jak dzisiaj? Pół roku temu nawet mu się nie śniło, że z piękną kobietą i dwojgiem dzieci wybierze się na piknik, że będzie siedział na łące poprzetykanej polnymi kwiatami, że będzie mu jak w siódmym niebie. Gdzie znikł wewnętrzny przymus, który kazał mu dosiadać konia i pędzić, pędzić przed siebie? Co za zdumiewająca przemiana się w nim dokonała? Kiedy? Jak? Przypomniał sobie, że kilka miesięcy temu Laurie go ostrzegała. Ona przewidziała, że tak będzie. Wówczas jej nie wierzył.

Jakże inaczej wszystko mogło się potoczyć, rozmyślał George. Dzięki Laurie nie czuł się tak uwiązany przy Stacy i Dee Ann. A nade wszystko, stwierdził, jej towarzystwo nigdy go nie nużyło. Co więcej, godzinami mógł z nią przebywać i nigdy nie miał dość.

Nagle nowa myśl zaczęła kiełkować w jego głowie i nie dawała spokoju. Myśl, która miała powracać częściej niż się spodziewał: „Nie chcę się z nimi żegnać. Jesteśmy sobie we czwórkę bliżsi niż wiele rodzin". Uświadomienie sobie tego faktu było tak niespodziewane, tak dogłębne, że nim wstrząsnęło.

O czym on myśli? zastanawiała się Laurie, podczas gdy George pogrążony był w zadumie. Ma taki dziwny wyraz twarzy. Wyczuła, że jego myśli w jakiś sposób muszą być związane z siostrzenicami, i miała nadzieję, że dla niej też jest tam gdzieś miejsce. Stop! Obawiała się, że poniosła ją fantazja. W marzeniach Laurie niejednokrotnie widziała siebie i George'a idących razem przez życie. A w rzeczywistości dane im było tylko kilka chwil, tamten wieczór w kabinie samochodu i to dzisiejsze złote popołudnie.

Słońce zaczęło się zniżać. Sielanka dobiegła końca. Spakowali manatki i wrócili do domu. Ledwo wkroczyli do kuchni, zadzwonił telefon. Laurie pobiegła odebrać.

- Laurie? Nareszcie! Tu Joan Barnes. Dzwoniłam do ciebie przez całe popołudnie. Postanowiłam spróbować jeszcze jeden raz i dać sobie spokój.

- Byliśmy na pikniku. Miło, że dzwonisz.

- Chciałam zapytać, czy dziewczynki nie miałyby ochoty przyjechać. Melissa wierciła mi dziurę w brzuchu, żeby urządzić jej przyjęcie. Stacy i Dee Ann mogą potem przenocować.

Laurie serce zamarło, potem zaczęło bić jak szalone. Po raz pierwszy, odkąd u niej zamieszkali, bliźniaczki nocowałyby poza domem. Zerknęła na George'a, który wypakowywał koszyk. Wzajemne podniecenie między nimi wzrastało przez całe popołudnie. Teraz nadarzała się okazja zostania sam na sam. Decyzja jednak nie należała do niej.

- Będziesz musiała spytać George'a. Zaraz go poproszę. - A oddając mu słuchawkę, uprzedziła: - Dzwoni Joan Barnes.

- Cześć Joan. Jak leci?

George nie przerywając słuchał, co mówi Joan. Nagle podniósł wzrok na Laurie, która unikała jego spojrzenia.

- Rozumiem - odezwał się. - Moment - powiedział jakimś nieswoim głosem i zwrócił się do dzieci:

- Stacy, Dee Ann... Melissa urządza przyjęcie i zaprasza was. Z nocowaniem. Chcecie pojechać?

- Pewnie! - krzyknęły obie naraz.

George podniósł odłożoną na bok słuchawkę. Zwracając się do Joan, nie spuszczał wzroku z Laurie. Laurie wiedziała, o czym George myśli, ponieważ ona myślała dokładnie o tym samym: Nareszcie sami. Bez dzieciaków, bez Jill, bez Andy'ego, bez nikogo. Sami.

- W porządku. Za pół godziny je przywiozę. George odłożył słuchawkę na widełki i popędził bliźniaczki. Wciąż patrzył Laurie prosto w oczy. Nie padło ani jedno słowo. Przecież, jeśli nie liczyć tamtego wieczoru w samochodzie i wczorajszej nocy, nigdy nic między nimi nie było. A gdyby George zechciał się głębiej zastanowić, na co nie miał ochoty, doszedłby do wniosku, że nic nie wie o kobietach takich, jak Laurie. A jednak ogarnęło go przeczucie, że dzisiejsza noc będzie nocą jego życia.

- Nie wychodź - odezwał się do Laurie lekko gardłowym głosem. - Wrócę za niecałą godzinę.

Dla Laurie była to najdłuższa godzina w życiu. W oczekiwaniu, co przyniesie noc, to podniecona, to zatrwożona, chodziła po pokojach. Podniecona, gdyż jej wygłodniałe ciało tęskniło do pieszczot, zatrwożona, gdyż romans z George'em nie dawał żadnej gwarancji stabilizacji. Kiedyś głęboko wierzyła, iż gdy znowu w jej życiu pojawi się miłość, będzie pełna obietnic i planów na przyszłość. Jak to więc możliwe, że rzuca się w ramiona mężczyzny, dla którego przyszłość to najdalej jutrzejsze popołudnie?

Musi się czymś zająć, by odwrócić myśli i skrócić wyczekiwanie. Pobiegła na górę, wzięła szybki prysznic, zaczęła się zastanawiać, w co się przebrać. Gdyby miała spędzić wieczór sama, włożyłaby po prostu podomkę. Przecież nie przywita George'a w szlafroku! Każda radykalna zmiana stroju będzie zbyt jednoznaczna. Laurie naciągnęła więc czyste dżinsy i koszulową bluzkę i zszedłszy na dół podjęła wędrówkę po pokojach.

Absolutnie nie ma powodu tak się denerwować, mówiła do siebie. W kontaktach z mężczyznami nie ma, co prawda, wielkiego doświadczenia, ale nie jest przecież całkiem zielona. Rzecz jednak w tym, że George różni się od mężczyzn, jakich do tej pory spotykała. Jest w nim coś... coś niewinnego. Uśmiech przemknął po twarzy Laurie. Wyobrażała sobie, że, słysząc tę opinię, sam zainteresowany wybuchnąłby gromkim śmiechem. Chociaż to prawda". George wykonywał ciężką fizyczną pracę w towarzystwie ludzi o niewyparzonych gębach, a jednak nie stracił pewnej delikatności w obejściu. Nie wyobrażała sobie, by był zdolny do brutalności czy okrucieństwa, zwłaszcza wobec kobiet. Nie był też zarozumiały, nie obnosił się ze swoją męskością. W przeciwieństwie do wielu facetów, nie uważał, że przyszedł na ten świat po to, by zabawiać płeć piękną i schlebiać jej. Jedyną prawdziwą wadą George'a była jego żądza przygód.

Jedyną? zastanawiała się Laurie. To jego najcięższa wada! I nie próbuj jej bagatelizować!

W zlewie wciąż stał termos i plastykowe kubki, które przywieźli z pikniku. Umyła je. Nagle usłyszała samochód pod oknem. Poczuła gwałtowny skurcz w żołądku. Ale gdy George cicho zapukał, a potem pchnął drzwi i wszedł, odwróciła się w jego stronę i uśmiechnęła jak gdyby nigdy nic. W obcowaniu z George'em nabrała już takiej wprawy w udawaniu pełnej swobody, że chociaż nerwy miała napięte do ostateczności, bez specjalnego wysiłku, jak aktorka podczas dwusetnego spektaklu, zaczęła grać swoją rolę.

Laurie przyjrzała się George'owi. Dla niej trwało to długie minuty, w rzeczywistości minęło zaledwie kilka sekund. Niektórych mężczyzn kapelusz odmładza, szczególnie jeśli głębiej nasuną go na czoło, George jednak wyglądał młodziej z odkrytą głową. Chłopięco niemal. I był zabójczo przystojny.

- Dojechaliście szczęśliwie? - Tylko takie pytanie przyszło jej na myśl.

- Tak. Podziwiam Joan. Zwariowałbym, gdybym miał całą noc zajmować się tą rozchichotaną gromadą.

- Kiedy Jill chodziła do szkoły, kinderbale z nocowaniem były dla mnie zmorą. Zjesz coś?

- Nie... dziękuję.

- Piwo? Kawa?

- Też nie, chyba że ty będziesz piła. - George czuł się bardziej skrępowany niż oczekiwał.

- Na pewno nie chcę piwa, nie po doświadczeniach wczorajszej nocy - odparła Laurie.

Przy wzmiance o wczorajszej nocy George odrobinę się odprężył. Wczoraj to on zachowywał się rozsądnie i panował nad sytuacją, podczas gdy Laurie kompletnie się rozkleiła. Uśmiechnął się do niej przekornie i odparł:

- To nie było piwo. Nawet nie czysty szampan, tylko doprawiony jakimś słodkim świństwem - podszedł bliżej - pod wpływem którego i ty stałaś się słodka. Laurie wzięła głęboki oddech.

- Słuchaj, George. Nie chcę już nic więcej słyszeć o wczorajszym dniu. Wyprawiałam pewnie jakieś straszne...

- Straszne? - przerwał jej George. - Nieee. - Uśmiechnął się do niej szerzej i dodał:

- Chyba że to jest dla ciebie straszne. - Pochylając się dotknął wargami kącika jej ust. Potem przechylił głowę i pocałował Laurie z drugiej strony, wolno, długo, namiętnie, ale poza tym nawet jej nie dotknął. Gdy uniósł głowę, zobaczyła nad sobą jego oczy, błyszczące jak szafiry.

- Straszne? - zapytał cicho.

Laurie oblała się rumieńcem. Miała ochotę powiedzieć mu, że to najcudowniejsze doznanie na świecie. Powstrzymała się jednak.

- Moim zdaniem tak, jeśli następnego dnia już już tego nie pamięta.

- Możesz mi wierzyć. Nie zrobiłaś nic, czego musiałabyś się wstydzić - zapewnił George widząc smutek w jej oczach.

- Wierzę ci na słowo.

Nie wiedząc, co robić dalej, George objął ją i delikatnie przyciągnął do siebie. Na razie to wystarczyło. Pochylił głowę i potarł policzek o pachnące świeżością włosy Laurie. W życiu nie trzymał w ramionach kobiety, która by tak rozkosznie pachniała wiosną. Siłą woli powstrzymywał się, by nie przytulić jej silniej. Czekał, aż Laurie sama da mu jakiś znak, że jest gotowa uczynić następny krok.

Laurie czuła lekki, uspokajający dotyk George'a. Przywarła do niego, położyła głowę na piersi, pod dłonią czuła silne bicie jego serca. Na moment zapomniała, że George jest wolnym człowiekiem, że uosabia ten rodzaj wolności, którego ona nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, i że z tej wolności dla nikogo nie zrezygnuje. Ale teraz cała poddała się chwili. Jak dobrze mi w jego ramionach, myślała. Jej ciało stało się uległe. Westchnęła.

George już nie czekał. Objął Laurie mocniej i trącając ją brodą zmusił do uniesienia głowy. Całował jej oczy, czubek nosa, policzki, kąciki warg. Laurie, zniecierpliwiona, obróciła ku niemu twarz. Ich usta spotkały się, języki splotły.

W pewnej chwili George cofnął się. Wyczekiwanie i podniecenie odjęło mu siły. Spojrzał na uniesioną ku niemu twarz Laurie. Nie mógł uwierzyć, że spełnienie jest tuż - tuż.

- Jeśli teraz - szepnął - każesz mi odejść, odejdę. Ale jeśli - głos mu drżał - zostanę, chcę się z tobą kochać.

Minęła wieczność, zanim Laurie odpowiedziała.

- Pogaś światła i zamknij drzwi na zasuwkę.

- Chcesz tego?

- Tak.

- Teraz?

- Tak.

George czuł dławiącą suchość w gardle. Nie mógł już wydobyć głosu, ale czy trzeba było więcej słów? Kiwnął potakująco głową, wypuścił Laurie z objęć, podszedł do drzwi. Laurie sama zgasiła światło nad zlewem. Potem wzięli się za ręce, przeszli przez sień, gdzie Laurie sprawdziła frontowe wejście, i zgasili lampę w holu.


Kiedy podeszli do schodów, George'owi przemknęło przez myśl, że mógłby zanieść Laurie na górę, lecz dzisiaj ten pomysł wydał mu się strasznie banalny. Szedł za Laurie przyglądając się ruchom jej bioder. Pożądanie paliło mu wnętrzności.

W sypialni Laurie zasunęła zasłony i zapaliła nocną lampkę. George cofnął się do drzwi, ale przypomniał sobie, że nie ma potrzeby ich zamykać. Byli sami, z dala od wszystkich. W niebie.

Laurie pochyliła się nad łóżkiem, odwinęła prześcieradła. George przyglądał się jej jak w transie. Kiedy do niego podeszła, poczuł się strasznie głupio. Czy ma zdejmować z niej ubranie, warstwa po warstwie, i szeptać czułe słówka, jakie mężczyźni mówią przy takiej okazji? Jego poprzednie przygody z kobietami były wesołe i swawolne i nie zawracał sobie głowy takimi sprawami, ale teraz emanujące z obojga podniecenie wypełniało cały pokój odbijając się od ścian jak fale radiowe. Kiedy Laurie przeciągnęła dłonią po napiętych mięśniach jego brzucha i piersi, George stracił zdolność racjonalnego myślenia. Sięgnął do guzików koszuli. Laurie powstrzymała go kładąc dłoń na jego ręce.

Chociaż palce jej drżały, szybko uporała się z zapięciem i wyszarpnęła poły koszuli ze spodni. Tak jak sobie wyobrażała, George miał skórę opaloną, gładką, nieowłosioną. Przesunęła dłonie po jego torsie w górę, do ramion. Zsunęła rękawy koszuli, która upadła na podłogę. Rozpinając klamerkę paska, Laurie myślała: Boże! To się naprawdę stanie! Ta myśl poraziła ją. Straciła jakby odwagę. George sam rozpiął pasek. Laurie sięgnęła do błyskawicznego zamka.

- Najpierw buty - wymamrotał George.

- Racja - odpowiedziała z trudem przełykając ślinę.

George usiadł na brzegu łóżka i zdjął kowbojskie buty. Stuk, stuk, upadły na podłogę. Teraz na mnie kolej, pomyślała stremowana Laurie. Ale poszło łatwo. Zrzuciła pantofle, rozpięła dżinsy i razem z figami zsunęła z bioder. To jakby obojgu nadało przyspieszenia. Dwie pary dżinsów przefrunęły przez pokój, za nimi koszula i stanik Laurie. George wziął ją za ramiona i delikatnie obrócił. Stanęli na wprost siebie wpatrzeni w swoje nagie ciała.

Jaki on piękny, pomyślała Laurie.

Nie ma piękniejszej kobiety na świecie, pomyślał George. Całował jej usta, pieścił piersi i łono. Zadrżała. Kolana się pod nią ugięły. George przytrzymał ją mocniej i szepnął:

- Powiedz, jak lubisz? Zrobię, co zechcesz. Dobrze jest, jak jest, pomyślała Laurie. W objęciach

George'a nie pragnęła już niczego więcej.

- Kochaj mnie... Po prostu.

George posłusznie skinął głową i podprowadził Laurie do łóżka. Potem przysiadł na chwilę na brzegu materaca. Słyszała jakiś ruch, a kiedy się odwrócił, zobaczyła, co robił.

- Zawsze jesteś taki... przygotowany? - spytała zdumiona.

- Nie zawsze. - George wśliznął się pod prześcieradło obok niej. Uśmiechnął się. - Wracając wstąpiłem do drogerii. Ty przecież niczego nie używasz, prawda?

- Dotąd nie było potrzeby.

Ostrożność George'a wzruszyła Laurie. Spojrzała na niego z podziwem i pogłaskała po policzku. Namiętność uczyniła go jeszcze przystojniejszym. Błękitne oczy pociemniały, przypominały letnie niebo przed burzą.

Obejmowali się, dotykali, całowali. Wargi George'a muskały szyję Laurie, piersi, brzuch, biodra. Jemu te wstępne pieszczoty na pewno nie były potrzebne, sądził jednak, że ona ich potrzebuje. Nagle dotknął jej wilgotnego krocza. Laurie wydała z siebie gardłowy jęk i wiedział, że jest gotowa.

Laurie mocno zacisnęła powieki. George przyciągnął ją silnie do siebie. Chociaż była niesłychanie spięta, rozluźniła się i ulegle poddała jego ciału. Czuła, jak ostrożnie i delikatnie, coraz głębiej w nią wchodzi, a potem nagle nieruchomieje, jakby się bał poruszyć. Zacisnęła uda wokół jego bioder, przytrzymała, czekała.

Ich ciała znalazły wspólny naturalny rytm. Laurie niezliczoną ilość razy śniła o tej chwili, o idealnej harmonii splecionych ramion i nóg, zwartych ze sobą spragnionych warg. Rzeczywistość przerosła jej najśmielsze marzenia. Pragnęła, by ta noc trwała wiecznie. George okazał się doświadczonym i czułym kochankiem, a jego nieśmiałość zniknęła.

Laurie poczuła nowy przypływ pożądania. Była nienasycona. Uśpiona namiętność ożyła. George szeptał jej coś do ucha, ale nie mogła rozróżnić słów. Czy to ważne? Słowa się przecież nie liczą, liczą się uczucia. Chciała, by George na zawsze zapamiętał tę noc. Nawet jeśli to niemożliwe, pragnęła, żeby tak było.

George znowu zamarł na moment, potem uniósł się lekko. Zmienił rytm, dostosował się do jej ruchów. Ujął twarz Laurie w obie dłonie. Otworzyła oczy, jakby chcąc się przekonać, że to właśnie on.

- George, Geooorge - jęknęła.

George zadrżał, jakby dźwięk jego imienia przyspieszył orgazm. Spiął mięśnie, parł, a potem rozluźniwszy się opadł przykrywając Laurie swoim ciałem. Poczuła eksplozję złotych fajerwerków i fala gorąca ogarnęła ja całą. Doznała uczucia nieziemskiej, nieopisanej rozkoszy.

Dużo później Laurie leżała pogrążona we śnie, spokojna, zwinięta w kłębek, przytulona do ramienia George'a. Zasnęła natychmiast, gdy tylko zwolnił miażdżący uścisk, w jakim ją trzymał. George nie wiedział, jak długo ją obserwuje, ale na pewno minęła już dłuższa chwila. Nie mógł spać. Gdyby zapadł w sen, prysnąłby cały czar tej cudownej nocy.

Przeżyli nieziemskie uniesienie. Ale co teraz? Ktoś mniej wrażliwy nie zawracałby sobie pewnie głowy, ale George'a to pytanie zaczęło nurtować. Laurie potrzebowała czegoś więcej, nie trwającej jedną noc przygody. Potrzebowała mężczyzny, który by dzielił z nią łoże, ale też i kubek kawy na śniadanie. Potrzebowała i zasługiwała na towarzysza życia, na którym mogłaby polegać w każdej minucie dnia i nocy, z którym rozmawiałaby i śmiała się, i na którego piersi mogłaby się wypłakać. A właśnie te cechy George przez całe życie w sobie tłumił.

Czyżby aż tak się zmienił? Czyżby pragnął tej zmiany? Nie wiedział i to go przerażało. Nie mógł sobie sam ze sobą poradzić. Wydarzenia wymknęły mu się spod kontroli.

Laurie poruszyła się, przeciągnęła, zamruczała jak kotka. Uniosła się na łokciu i spojrzała na George'a. Jej oczy były rozmarzone, senne.

- Mmmm... jesteś mistrzem - szepnęła przymilnie.

- Myślałem, że umarłem i znalazłem się w raju. A może naprawdę jestem w niebie? Jeśli tak, to cieszę się, że zawsze prowadziłem wzorowe życie. Jesteś jak dynamit, Laurie.

- Tak? To chyba komplement. Ciekawa byłam, na jaką ocenę zasłużę.

- Nie miałem wiele doświadczeń z kobietami, ale czegoś więcej niż to, co ty mi dałaś, chyba bym nie wytrzymał.

- I pomyśleć, że zawsze uważałam cię za nieśmiałego!

- Bo tak na mnie działałaś. W twojej obecności język mi kołowaciał. Masz takie eleganckie, wielkopańskie maniery. Czułem, że stoję od ciebie o wiele niżej.

Laurie uśmiechnęła się uwodzicielsko i zaczęła delikatnie kąsać ucho George'a. Gładkie jak jedwab udo oparła mu o brzuch. Bawiła się jego płaskimi sutkami, potem jej dłonie rozpoczęły wędrówkę w dół. George poczuł ogarniające go pożądanie, tężenie w lędźwiach. Palce Laurie zamknęły się na jego nabrzmiałym członku. George poddał się pieszczotom, zamienił w uległego samca, z którym kobieta robiła, co chciała. Laurie uniosła się, dosiadła go, jej piersi kusząco zawisły nad jego głową. Złapał różowy koniuszek miedzy wargi.

- Wsuń się pode mnie - szepnęła Laurie. - Zademonstruję ci te swoje wielkopańskie maniery.


Rozdział 10

Następnego dnia rano George, po raz pierwszy jak pamięcią sięgnąć, spóźnił się do pracy. Nikt, co prawda, tego nie zauważył, a nawet gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, pomyślałby, że zarządca po prostu rozmawia z Cassie. Na ranczo nikt nie potrzebował poleceń z góry. Każdy sam wiedział, co robić.

George był w wyśmienitym nastroju, tryskał energią i dobrą wolą, do wszystkich odnosił się nadzwyczaj uprzejmie. Shot pierwszy zauważył jego wyjątkowo dobre samopoczucie. Korzystając z wolnej chwili zbliżył się do przyjaciela i cichym głosem zapytał:

- Co cię wprawiło w tak świetny humor, chłopie? Baba, hę?

- Strzał jak zwykle w dziesiątkę - odparł George. - Chciałbym z tobą pogadać.

- Wal.

- Nie teraz. Powiem ci kiedy.

Około południa George postanowił zajrzeć do źrebaków na pastwiskach położonych trochę wyżej na zboczach rozległej doliny. Takiego przynajmniej użył pretekstu, by się oddalić. Przywołał Shota. Wsiedli do ciężarówki i porytym głębokimi koleinami szlakiem udali się w góry. W pobliżu wiatraka dostrzegli sześć młodych koni. Zagwizdali na nie i zwierzęta natychmiast przygalopowały. Oglądając źrebaki George odkrył, że jeden ma paskudnie przeciętą przednią nogę. Shot także zbadał ranę.

- Jakiś lew tu krąży, czy co? - zastanawiał się.

- Nie sądzę, żeby tu był jakiś drapieżnik - powiedział George potrząsając głową. - Musiał się skaleczyć podczas zabaw z innymi końmi. To nic takiego. Wrócę później i opatrzę go - zdecydował i prostując się dodał:

- Powiedz mi coś, Shot. Chodzi mi o... kobiety... małżeństwo... Wiesz. - Było mu strasznie głupio. Nie wiedział, jak przyjaciel zareaguje na takie pytania.

- O co? - Shot parsknął śmiechem. - No, no! W końcu i tobie któraś zawróciła w głowie.

George zignorował rubaszne uwagi.

- Ja naprawdę wielu rzeczy nie wiem - przyznał się.

- Pokaż mi takiego, co twierdzi, że wszystko wie, a ja pokażę ci kłamcę.

- Zapytam inaczej. Gdybyś miał jeszcze raz wybierać, ożeniłbyś się? Z tą samą dziewczyną?

- Pewnie!

- Naprawdę? Przecież wy się ciągle kłócicie.

- Nie ciągle. Kłócimy się, to prawda, ale po to, żeby nie było zbyt nudno. Już ci kiedyś tłumaczyłem, takie są reguły gry. Ale tak szczerze, to żyć bym bez niej nie mógł. Skóra mi cierpnie na myśl, że zostałbym sam.

George'owi przypomniały się te wszystkie okazje, gdy wracając z odwiedzin w domu Shota myślał, że Joanie, kobieta, o której poślubieniu każdy facet mógłby tylko marzyć, jest straszliwą megierą. Podejrzewał jednak, że tę parę musi łączyć głęboka więź, inaczej nie wytrzymaliby ze sobą tak długo. I dlatego postanowił zwrócić się ze swoimi rozterkami właśnie do Shota. Potrzebował porozmawiać z kimś, kto miał w tych sprawach dobrą zaprawę.

- Dlaczego ona ci się tak podoba? - spytał.

- Nie wiem. - Shot wzruszył ramionami. - A dlaczego mi się podoba moja prawa ręka?

George spojrzał na niego zdumiony.

- Nie rozumiem.

- Widzę. Posłuchaj. Nasze małżeństwo nie jest idealne. Ale gdybym nie był żonaty, to przy moim zamiłowaniu do kieliszka, kobiet i kart dawno miałbym marskość wątroby, jakiegoś syfa i ani grosza przy duszy. To dzięki poczciwej Joanie jeszcze żyję.

- Jesteście po ślubie już piętnaście lat. I wciąż macie o czym rozmawiać?

- Nie przypominam sobie, żebyśmy długo milczeli - Shot roześmiał się. - Zawsze jest o czym rozmawiać.

George czubkiem buta kopał dziurę w ziemi. Potem spojrzał w niebo.

- Nie tęsknisz za kawalerskim życiem?

- Może na samym początku raz czy dwa zatęskniłem. Dokładnie nie pamiętam, jak to było. Chcesz znać prawdę? Teraz nawet nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego kiedyś uważałem, że życie kawalera jest takie fantastyczne.

George zastanawiał się chwilę nad tymi słowami.

- Powiedz mi coś jeszcze. Kiedy wszędzie kręcą się dzieciaki, jak sobie radzicie z tymi sprawami? Wiesz, o co mi chodzi.

- Wiem.

- Czekacie, aż wszyscy pójdą spać?

- Zamyka się drzwi sypialni. - Shot wzruszył ramionami. - Kiedy dzieciaki podrosną, już się tak ciągle nie interesują tym, co robią rodzice. Mają swoje zajęcia. Przekręcasz klucz i po wszystkim. Szybki numer po południu, to jest to.

- Słyszałem, że po pewnym czasie żony już tego tak bardzo nie lubią. Jeszcze jeden obowiązek, jak prasowanie koszul. To prawda?

- Mam nadzieję, że nie! - wykrzyknął Shot. - Bo jeśli tak, to Joanie musiałaby być niezłą aktorką. Mogłaby grać w filmie. Powiem ci coś. Według mnie, jak babie stuknie trzydzieści pięć, czterdzieści lat, to lubi te rzeczy nawet bardziej od męża.

- Bujasz.

- Co ty myślisz, że jestem jakimś seksuologiem?. Kup sobie książkę, poczytaj. - Shot spojrzał na George'a z całą powagą, na jaką potrafił się zdobyć. - Jakaś cię usidliła, co? Przyznaj się.

George skubał brodę.

- Nawet się tego nie spodziewałem. Tak jakoś się stało.

Shot uśmiechnął się do przyjaciela pocieszająco.

- Zróbmy mały eksperyment - Eksperyment?

- Tak. - Shot wskazał przed siebie. - Co tam widzisz?

- Góry - George zmrużył oczy - dolinę, wąwóz, niebo.

- I nie kusi cię zajrzeć, co jest po drugiej stronie?

- Wiem, co tam jest. - George wzruszył ramionami. - Mniej więcej to samo, co tutaj.

- To znaczy, że już dojrzałeś, żeby gdzieś osiąść na stałe. - Shot klepnął kumpla po plecach. - Głowa do góry. Pamiętaj, że i tak wytrzymałeś dłużej niż większość z nas.

George żywił nadzieję, że rozmowa z Shotem w jakiś cudowny sposób pomoże mu podjąć decyzję. W życiu jednak nic nie jest takie proste. Gdy sobie uświadomił, że Laurie tak całkowicie zawładnęła jego sercem, doznał wstrząsu, z którego jeszcze się nie otrząsnął. Zawsze uważał się za człowieka szczęśliwego, zadowolonego z życia, jakie prowadzi. Nie wtrącał się do innych i nie lubił, by się do niego wtrącano. "Miłość" zdarzała mu się z pełnymi temperamentu kobietami, dla których noc z nowym mężczyzną była mało znaczącą przygodą. Potem „do widzenia" i nikt z tego powodu nie cierpiał.

A może fakt, że nikt nie cierpiał, dowodził, że żadnej z nich tak bardzo na mnie nie zależało, pomyślał teraz George. Smutne, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Wiedział, że Stacy i Dee Ann są do niego przywiązane, cieszył się z tego. Podejrzewał, że Laurie też darzy go ciepłym uczuciem, i serce zabiło mu mocniej. Wczorajszej nocy ziemia się pod nim zatrzęsła.

Może jego życie wędrowca wcale nie było takie wspaniałe? Może wciąż szukał jakiejś stałej wartości, która wskazałaby mu kierunek? Teraz czuł ową wartość w zasięgu ręki. Dlaczego więc jej nie chwyta?

Na to pytanie nie było mu łatwo odpowiedzieć. Po pierwsze wątpił, czy Laurie zrobiłaby dobry interes wiążąc się z nim. W ciągu ostatnich czterech miesięcy nauczył się myśleć o innych, opiekować się drugimi, ale czasami jeszcze robił to jakby wbrew sobie. Trudno przełamać stare przyzwyczajenia. Całe życie martwił się tylko i wyłącznie o siebie.

Nie chciałby wyrządzić Laurie krzywdy, wiedział jednak, że czasami, nawet nieświadomie, to zrobi. A potem będzie żałował, starał się wszystko naprawić i nie zawsze mu się to uda. Na dodatek, chociaż miał trochę odłożonego grosza, było tego za mało, by ulżyć jej w kłopotach.

Poza tym, nie dorównywał jej intelektem. Laurie prawdopodobnie zlekceważyłaby ten jego kompleks niższości i nazwała śmiesznym, ale to prawda.

Nie miał ani majątku, ani klasy, a ona zasługiwała na faceta mogącego się wykazać i jednym, i drugim.

George doszedł do wniosku, że wszystko, co mógłby dla niej zrobić, to kochać ją. Nigdy jednak nie kochał kobiety i bał się, czy potrafi. Nie wiedział nawet, czy uczucie, które go ogarnęło, to rzeczywiście miłość. Jednego był tylko pewny: jeszcze nigdy czegoś podobnego nie przeżył.

Do diabła! zniecierpliwił się. Z babami tak zawsze.

Zaraz po tym, jak Laurie z bliźniaczkami zjadły lunch, zadzwonił telefon. To Jill telefonowała z hotelu w Kolorado. Nie powiedziała jeszcze nawet dwóch słów, a Laurie już zorientowała się, że coś jest nie w porządku.

- Ty płaczesz, kochanie? - spytała z niedowierzaniem.

- Och, Laurie. Tak się boję.

- Na miłość boską, czego?

- Tęsknię za wami. I... jestem... jestem mężatką! Nie musisz mi tego mówić, pomyślała Laurie cierpko.

Mam na to rachunki.

- O co chodzi? Mów.

- Do końca życia będę musiała z nim być! - zaszlochała Jill.

- Gdzie jest teraz Tony?

- Na dole. Strzyże się.

- Chyba się nie pokłóciliście?

- Nnnnieee. Ale strasznie się boję.

Laurie ciężko opadła na krzesło i przez następne dwadzieścia minut najbardziej spokojnym i pełnym otuchy tonem wyjaśniała, że prawdopodobnie dziewięćdziesiąt procent nowożeńców przeżywa podobne chwile zwątpienia, ale ostatecznie wszystko kończy się dobrze. Jill i Tony'ego czeka wspaniała wspólna przyszłość. Dzisiejsza chandra to nic innego jak odreagowywanie napięcia towarzyszącego przygotowaniom do ślubu. Kiedy Jill odpocznie, spojrzy na rzeczywistość innymi oczami. Laurie pocieszała siostrę tak długo, aż wyczerpała wszystkie pomysły, jakie jej przyszły do głowy, ale żegnając się, miała wrażenie, że dziewczyna uspokoiła się trochę. Za to ona, gdy odłożyła słuchawkę, była zupełnie roztrzęsiona.

Ledwo zdołała dojść trochę do równowagi, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Laurie zdziwiła się. Rzadko kiedy ktoś do niej wpadał ot tak, wczesnym popołudniem. Jeszcze bardziej się zdumiała ujrzawszy na progu grupę czołowych przedstawicieli miejscowej socjety. Byli wśród nich Ted Weeks z banku i Rebeka Spenser, właścicielka największego w okolicy biura pośrednictwa handlu nieruchomościami. Ich matki przyjaźniły się ze sobą, ale Laurie już bardzo dawno nie widziała Rebeki. Pozostałych dwóch mężczyzn, Chestera Dobbsa, zajmującego się sprzedażą samochodów, i Hoyta Bennetta, prezesa Izby Handlowej, znała tylko z widzenia. Należeli (wspólnie z czterema czy pięcioma innymi) do elity, która trzęsła tutejszą społecznością i inicjowała najróżniejsze komitety i akcje. To ich zdjęcia zamieszczały niedzielne gazety. Była to, oględnie mówiąc, dziwna delegacja.

Hoyt Bennett, wysoki, o miłej aparycji, uprzejmy, jakby urodzony do pełnienia funkcji publicznych, wziął inicjatywę w swoje ręce.

- Dzień dobry, Laurie - przywitał gospodynię domu z jowialnym uśmiechem. - Chyba wszystkich nas znasz, prawda? Wybacz tę nie zapowiedzianą wizytę, ale mamy do ciebie pewien ważny interes.

Interes? Jaki ci ludzie mogą mieć do mnie interes? zastanawiała się Laurie wpuszczając gości do środka. Przegoniła bawiące się we frontowym pokoju Stacy i Dee Ann, poprosiła przybyłych, by usiedli i zaproponowała poczęstunek. Nie skorzystali.

Ted, który najlepiej znał Laurie, wyłożył, o co chodzi.

- Chcieliśmy omówić z tobą - wyjaśnił przechodząc od razu do rzeczy - tę ofertę, o której ci już wspominałem.

- Słucham?

- Dowiedzieliśmy się, że pewni farmerzy wywierali na ciebie naciski w tej sprawie.

- Naciski to może zbyt mocno powiedziane, ale zorientowałam się, że nie odpowiada im projekt zagospodarowania tego terenu.

- Nie będę udawał, że rozumiem ich stanowisko - powiedział Ted i chrząknął. - Wciąż mówią tylko o historycznej spuściźnie i o zagrożeniu starych, tradycyjnych wartości, a tak naprawdę chcieliby, żeby wszystko wyglądało jak sto lat temu. A my musimy iść na naprzód. Z postępem.

Słysząc te słowa, Laurie pomyślała, że hasło „postęp" nie zawsze miało znaczenie pozytywne. Uświadomiła sobie teraz, że bliższe są jej poglądy rodziców, ludzi związanych z ziemią. I dlatego przychylała się bardziej do zdania reprezentowanego przez farmerów.

- Posłuchaj, Laurie - zaczęła Rebeka, pochylając się do przodu i przybierając poważny ton. - Pomyśl, jak takie przedsięwzięcie wpłynie na gospodarkę, ile przybędzie miejsc pracy. Ile się będzie budować.

I sprzedawać ziemi, dodała Laurie złośliwie w duchu. Rebeka była agresywną, energiczną kobietą interesu. Laurie gotowa się była założyć, że to ona właśnie utrzymywała kontakt z ową składającą ofertę firmą i że chciałaby się zająć sprzedażą mających powstać willi. Na handlu nieruchomościami zbiła przecież majątek.

- Prawdę powiedziawszy - odezwała się Laurie - jeszcze nie podjęłam decyzji co do sprzedaży.

Po nocy spędzonej z George'em przyszłość rysowała się przed Laurie jeszcze bardziej mgliście. Z jednej strony zdawała sobie sprawę z tego, że nie może dopuścić, by wszystkie jej marzenia o zmianach nagle się rozwiały, jednak z drugiej strony istniała ewentualność, że coś się między nimi zaczęło. Cokolwiek by to nie było, jak długo czy krótko by nie trwało, nie zrezygnuje z tego. I dlatego nie chciała zakłócać ani burzyć istniejącego status quo.

Przyjrzała się swoim gościom. Zrozumiała, że każdy z nich ma w tej transakcji swój interes. Zysk Rebeki był ewidentny. Sześć procent od kilku milionów tworzy okrągłą sumkę. Ludzie, których stać na kupno takich luksusowych willi, zdeponują pokaźne sumy w miejscowym banku i będą kupować drogie samochody. Czyli to tłumaczy obecność Teda i Chestera. Hoyt, jako prezes Izby Handlowej, zwietrzył możliwość zwerbowania nowych członków. A farmerzy też mają na uwadze swoje korzyści. Więc teraz ona sama musi zdecydować, co dla niej będzie najlepsze.

Cała czwórka nie przestawała mówić, bardziej między sobą, niż zwracając się do Laurie. Prześcigali się w argumentowaniu, iż transakcja jest dla gminy niesłychanie korzystna. W pewnej chwili wszystkie oczy znowu skierowały się wyczekująco na właścicielkę rancza.

- Jedyne, co mogę w tej chwili powiedzieć - oznajmiła Laurie - to to, że jeszcze nie podjęłam żadnej decyzji.

Ted wyciągnął ostatniego asa.

- Słuchaj, Laurie - zaczął. - Powiedziałem naszemu klientowi, z którym jestem w kontakcie telefonicznym, że farmerzy chcą cię zniechęcić do tej transakcji. Upoważnił mnie do zaoferowania takiej sumy, jaka będzie potrzebna. Możliwe, że nawet osiemdziesięciu pięciu tysięcy.

Laurie zesztywniała. Czyli że dają jej propozycję, której nie może się oprzeć, a, co więcej, takiej sumy farmerzy nie będą zdolni przebić.

- To bardzo hojna oferta - powiedziała - ale aktualnie mam lokatorów wynajmujących bungalow. Mężczyznę z dwiema dziewczynkami. Oni nie mogą się teraz wyprowadzić.

Ted zawahał się.

- Niestety, nie mogę zwodzić tych ludzi w nieskończoność.

- Rozumiem - odparła Laurie.

- Oni chcieliby już zaraz zburzyć dom i przystąpić do robót.

- Zburzyć?

- No tak.

Oczywiście. Dlaczego przedtem o tym nie pomyślała? Przecież dom pasowałby do tych eleganckich willi jak pięść do nosa. Dziwne, że ją to tak bardzo obeszło. Przecież jeśli go sprzeda, nie jej interes, co się z nim stanie.

- Przykro mi, ale po prostu nie mogę jeszcze dać wiążącej odpowiedzi. - Laurie przyglądała się swoim dłoniom.

- Rozumiem - odparł Ted. Chrząknął. - Nie chciałbym wywierać na ciebie presji, ale muszę mieć odpowiedź szybko... Umówmy się, że najpóźniej za trzy tygodnie. Zgoda?

- Dobrze. W ciągu trzech tygodni dam ci znać.

Wszystko zostało uzgodnione. Goście wstali, pożegnali się i wyszli. Laurie zaczęła szukać Stacy i Dee Ann. Znalazła je na podwórzu, skakały przez skakankę. Wróciła do siebie, zakrzątnęła się koło kolacji. Z góry założyła, że George i dzieci zjedzą razem z nią, jak również, że tej nocy ona i George znajdą chwilę dla siebie. Cały dzień wynajdowała dla dziewczynek zajęcia, nie tylko po to, by się nie nudziły, ale raczej po to, by potem dobrze spały. Dochodziła piąta. Laurie czuła wzbierające w niej oczekiwanie.

Nie miała ochoty myśleć teraz o niczym innym, chociaż wiedziała, że zachowuje się głupio. Osiemdziesiąt pięć tysięcy! Rany boskie! Los nareszcie się do niej uśmiechnął. Gdyby miała trochę oleju w głowie, zgarnęłaby forsę i zaczęła układać sobie przyszłość.

Właśnie w tej chwili pod oknem kuchni mignął pikap George'a i resztki oleju wyparowały z głowy Laurie. To była przyszłość, na jakiej jej zależało. W jej postanowieniu kryła się zimna kalkulacja. Laurie dokładnie wiedziała, czego w obecnej chwili chce.

Patrzyła, jak Stacy i Dee Ann podbiegają do samochodu. George wysiada, obejmuje każdą i wręcza im mały pakunek. Dziewczynki siadają pod drzewem, rozpakowują go, a George kieruje się prosto ku kuchennym drzwiom. Zobaczywszy Laurie w oknie uśmiecha się rozbrajająco. Otwiera drzwi, zamyka, rozkłada ramiona. A wszystko to dzieje się jakby jednym nieprzerwanym ciągiem.

- Hej.

- Hej.

- Co im przywiozłeś?

- Puzzle. Układanki. Wystarczy, by zająć ich dociekliwe umysły na kilka godzin. - Postukał się w czoło. - Główka pracuje.

Laurie roześmiała się. Objęła George'a mocno w pasie i głośno pocałowała. Potem szybko wsunęła i wysunęła koniuszek języka spomiędzy jego warg. George poczuł w żyłach falę gorąca. Jęknął chrapliwie.

- Cały dzień o niczym innym nie myślałem.

- Ani ja - odparła Laurie.

- Czujesz to samo, co wczorajszej nocy? - spytał George.

- Uhm. Jak to możliwe, że wracając z obory tak bosko pachniesz? - zdziwiła się.

- Wziąłem prysznic w DO. Nie chciałem tracić czasu, kiedy już tu dotrę.

Zdjął kapelusz, położył na najbliższej szafce, potem chwycił Laurie za rękę i zaczął ciągnąć w stronę holu.

- George?

- Na górę.

- One... - Laurie ruchem głowy wskazała drzwi.

- Jak myślisz, po co te łamigłówki?

Ku swojemu zaskoczeniu, Laurie poczuła się jakby uskrzydlona. Biegła niemal w powietrzu, by nadążyć za George'em, który już w połowie schodów zaczął rozpinać klamrę paska. Kiedy znaleźli się na piętrze, wepchnął Laurie do jej sypialni i błyskawicznie zamknął drzwi na klucz. Porwał ją w ramiona i przytulił tak silnie, że nie mogła złapać tchu, potem rozluźnił żelazny uścisk i pokrył jej twarz gorącymi, łapczywymi pocałunkami. Jego ręce wędrowały po całym ciele Laurie, biodra przywierały do jej bioder, popychały ją w stronę łóżka. Leżąc już George rozpiął jej dżinsy, potem ściągnął je razem z bielizną. Laurie leżała na plecach, oczy miała zamknięte, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Usłyszała zgrzyt rozpinanego eklera, a po sekundzie czy dwóch George nakrył ją swoim ciałem.

Nie było wstępnych pieszczot. Nie było na to czasu.

Ponaglało ich pożądanie, chęć spełnienia. Laurie szeptała gorące słowa w ucho George'a i czuła, jak on mocno, twardo w nią wchodzi. Prawie nieprzytomna z rozkoszy splotła nogi wokół jego bioder. Idealnie do siebie pasowali. Pragnęła, by ta magiczna chwila trwała wiecznie. Wszystko jednak skończyło się tak nagle i gwałtownie, jak się zaczęło, chociaż pośpiech nie wpłynął na intensywność przeżyć. Chwilę leżeli nieruchomo, George zsunął się na bok, ale wciąż trzymał jedną nogę na łonie Laurie. Jego oddech muskał jej ucho.

- Czy to właśnie się tak miło nazywa „szybkim numerkiem"? - zapytała.

- Przepraszam.

- Nie ma za co. Było cudownie i bardzo... podniecająco.

- To dobrze.

- Spędzimy tę noc razem?

- Liczyłem na to.

- Pozwólmy więc dziewczynkom szaleć, dopóki nie padną. Położymy je w jednym z pokoi na dole.

George mruknął na znak, że mu ten plan odpowiada.

- Tylko, żebym się znowu nie spóźnił do pracy.

- A propos dziewczynek. Wstań i wyjrzyj przez okno. Ciągle są na podwórzu?

George podniósł się z łóżka, poprawił ubranie. Po chwili oznajmił:

- Są. Wygląda na to, że nie ruszały się nawet na krok. Laurie włożyła dżinsy, wepchnęła koszulę w pasek.

- To dobrze. Nie chciałabym, żeby... żeby myślały o nas coś niestosownego.

- Takie dwunastolatki? - zdumiał się George.

- Zapominasz, że w szkole mam z nimi do czynienia na co dzień. Niektóre dzieci wiedzą takie rzeczy, że włosy by ci stanęły dęba. To zależy oczywiście od wychowania. Ale zazwyczaj dwunastolatki już zaczynają poważnie interesować się seksem.

- Żartujesz!

- Wcale nie. Nasze dziewczynki są jeszcze bardzo niewinne, ale nie wiemy, co słyszą od rówieśników.

Nasze dziewczynki, powtarzał George w myśli, kiedy schodzili na dół. Nasze. To prawda. Stacy i Dee Ann pod wieloma względami były ich wspólnymi dziećmi. Jak cudownie by było, gdybyśmy mogli być we czwórkę! George miał szczery zamiar porozmawiać dziś wieczorem z Laurie, zaproponować zalegalizowanie ich związku, małżeństwo. Na dźwięk tego słowa już się nie wzdragał, chociaż jeszcze kilka miesięcy temu bladł z przerażenia. Całe dzisiejsze popołudnie, pracując w kurzu i słońcu, zbierał w myśli argumenty przemawiające za związaniem się na resztę życia z Laurie.

Laurie jest piękna i przyprawia go o drżenie serca.

Jej towarzystwo nigdy go nie męczy.

Jest jedyną kobietą, którą nie znudził się po pierwszej wspólnie spędzonej nocy, ale przeciwnie, zapragnął się z nią kochać bez końca.

Laurie nie jest humorzasta, pusta, ekstrawagancka.

Jest za to mądra.

Urodziła się po to, by być matką.

Lista zalet Laurie rosła, a na końcu, jak gdyby potrzebny mu był jeszcze jeden mocny argument, George dodał, że Laurie jest najlepszą kucharką na świecie.

Ich wspólne życie zapowiadało się wprost idealnie. To dlaczego się jeszcze zastanawia? Czy boi się, iż pewnego ranka otworzy oczy i poczuje zew krwi? Czy się boi, że ona go nie puści? Nie mogła tak dobrze udawać. Kochając się z nim odczuwała taką samą rozkosz jak on. Ale czy to znaczy, że zechce się z nim związać do śmierci? Czy któregoś dnia po przebudzeniu nie zacznie się zastanawiać, jak to się stało, że poślubiła parobka?

George oczu nie mógł oderwać od Laurie. Przyglądał się jej, jak krzątała się po kuchni szykując kolację. Nakrył do stołu, nalał wody do szklanek i wciąż ją obserwował. Widział, jak stojąc w drzwiach woła dziewczynki, potem jak pilnuje, by umyły ręce, zanim usiądą do stołu. Stacy i Dee Ann rzuciły się na jedzenie niczym zgłodniałe wilki. Były zdrowe i szczęśliwe. Stacy przez cały czas paplała, Dee Ann także wtrąciła swoje trzy grosze. Ktoś obserwujący ich z boku na pewno by stwierdził, że oto ma przed sobą typową rodzinę przedstawicieli klasy średniej. Czyżby, sądząc po panującej w kuchni atmosferze - nikt zaraz po jedzeniu nigdzie się nie spieszy, nie pędzi do ciekawszych zajęć - aż tak bardzo się pomylił? Laurie miała cudowny wpływ na dzieci. Ellen nie może mu zarzucić, że źle się nimi zajmował.

Wspomnienie Ellen otrzeźwiło go trochę. Spojrzał na siostrzenice i serce mu się ścisnęło. Przywiązał się do nich. Polubił. Spojrzał na Laurie. Przywiązał się i do niej, do wszystkich. Mogliby z Laurie mieć własne dzieci, pomyślał. Stacy i Dee Ann miałyby cioteczne rodzeństwo.

Byłoby tak cudownie, po raz kolejny mówił sobie w duchu. Och, Laurie, daj mi jakiś znak, co czujesz, jak przyjęłaś ten zwrot w naszych wzajemnych stosunkach. Dodaj mi odwagi... albo mi ją odbierz. Muszę wiedzieć, czy mam rację, czy się tylko łudzę.

- Niewiele mówisz - zwrócił się do Laurie. - Jak miną] dzień?

- Miałam niespodziewaną wizytę. Odwiedziła mnie delegacja szacownych obywateli naszego miasta. Okazało się, że bardzo im zależy na tym, żebym sprzedała ranczo. Tak bardzo, jak Cassie i farmerom, bym tego nie robiła. Podnieśli cenę. Teraz dają mi osiemdziesiąt pięć tysięcy. - Spojrzała na George'a, chcąc zobaczyć, jak zareaguje.

- To... to kupa forsy.

- Tak. Ale tylko za ziemię. Dom chcą zburzyć.

- Ten dom? - George zesztywniał.

- Ten.

George rozejrzał się dookoła, jakby tu był po raz pierwszy w życiu. W tych ścianach zaznał wiele szczęścia, więcej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Dla niego dom i Laurie to jedno. A teraz ktoś chce go zrównać z ziemią.

- Co im odpowiedziałaś?

- Że jeszcze nie wiem, czy sprzedam ranczo.

- To prawda?

- Prawda... pewne wydarzenia trochę zachwiały... - nie dokończyła. Nie znajdowała słów.

George bacznie obserwował Laurie. Pewne wydarzenia mogą oznaczać tylko jedno: ich. Czy to jest właśnie ów znak, na który czekał?

- Poza tym dzwoniła Jill z Kolorado. Zapłakana, zagubiona, stęskniona. - Laurie cichutko zachichotała. - Nabrała wątpliwości, czy chce być mężatką. Akurat odpowiedni moment na refleksje, prawda? Powiedziałam jej, że wszyscy nowożeńcy miewają od czasu do czasu chwile zwątpienia.

Och, Laurie. Musiałaś to powiedzieć akurat teraz?

Ostry dzwonek telefonu przerwał te rozmyślania. Laurie podniosła się, by odebrać. Kiedy odwróciła się ku niemu ze słuchawką w ręku, zauważył, że ma jakiś szczególny wyraz twarzy.

- To twój ojciec - powiedziała. George palnął się w czoło.

- Kompletnie zapomniałem, że miałem do niego wczoraj zadzwonić! - A odbierając od Laurie słuchawkę, uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i dodał:

- Zupełnie nie wiem, jak to się stało. Laurie zaczęła sprzątać ze stołu.

- Dam wam lody - zwróciła się do dziewczynek - ale pod warunkiem że zjecie na dworze.

Stacy i Dee Ann kiwnęły skwapliwie głowami i pobiegły do zamrażarki. Trzasnęły kuchenne drzwi. Laurie z drżeniem serca słuchała, co mówi George. To zawsze on dzwonił, jego ojciec nigdy. Oczywiście, zaniepokoił go brak wiadomości od syna, tłumaczyła sobie, sama w to nie wierząc. Szóstym zmysłem wyczuwała, że zaszły jakieś zmiany. Gardło jej się ścisnęło.

- Tato - zaczął George - przepraszam, że nie zadzwoniłem. .. - umilkł. Słuchał. Nagle wykrzyknął: - Co?!

Laurie podskoczyła. George ściskał słuchawkę w dłoni tak mocno, że aż zbielały mu kostki palców. Twarz wyrażała wpierw zdumienie, potem gniew. Zmrużył oczy, zacisnął wargi.

- Skurwysyn! Pewnie, że go podam do sądu! Do Najwyższego!

Laurie skamieniała ze zdumienia. Dzięki Bogu, że dzieci są na dworze. George nie miał zwyczaju kląć, nie był też człowiekiem wybuchowym. Teraz żyły nabrzmiały mu na skroniach z wściekłości. Bez wielkiego trudu można było się domyślić, że stało się coś strasznego. W końcu George ciężko westchnął i przecierając oczy powiedział:

- W porządku, tato. Rozumiem. Zajmę się tym. Potem odłożył słuchawkę na widełki tak mocno, że telefon cudem nie odpadł od ściany.

- Co się stało? - spytała Laurie przykładając rękę do piersi.

- Steve wrócił z Ameryki Południowej. Awanturuje się, że ten pętak, czyli ja, zabrał mu jego dzieci.

- Boże! - Laurie ze współczuciem dotknęła ramienia George'a.

- Złożył skargę do sądu rodzinnego i jakąś godzinę temu szeryf zawiadomił o tym ojca. - George spojrzał Laurie prosto w oczy. Na jego twarzy malowała się wściekłość zmieszana ze strachem. - Mam cztery dni na odwiezienie Stacy i Dee Ann do Oklahomy, bo w przeciwnym razie... Steve oskarży mnie o ich porwanie.


Rozdział 11

To koniec, pomyślała Laurie. Chciało jej się płakać. To nie fair. Wszystko się skończyło, zanim na dobre zaczęło. Nawet nie mieli szansy sprawdzić, do czego chcą razem dojść, jaki wspólny cel chcą osiągnąć. Jak tylko George odwiezie bliźniaczki do Oklahomy, wróci do dawnego wędrownego trybu życia. Przyjechał tutaj tylko ze względu na Stacy i Dee Ann, sam się przecież do tego przyznał.

- Tak mi przykro - powiedziała słabym głosem. George uderzył zaciśniętą mocno pięścią o dłoń drugiej ręki.

- Cholera! Nie dopuszczę, żeby ten łajdak je dostał!

- Co masz zamiar zrobić?

- Nie wiem. Coś. Jak sąd może oddać dziewczynki ojcu, który opuścił własne dzieci i ich matkę?

- Posłuchaj, George. Nie znam się na tych sprawach, ale pracując w szkole zetknęłam się z kilkoma podobnymi przypadkami. Sędziowie z reguły biorą stronę rodziców naturalnych, bez względu na to, jak są nieodpowiedzialni. O ile dziecko nie jest fizycznie maltretowane, matka czy ojciec, który chce zachować dzieci przy sobie, dostaje je.

- I gdzie tu sprawiedliwość? Steve wcale nie chce swoich córek! - ryczał George. - Jemu chodzi tylko o to, żebym ja się nimi nie opiekował. Zobaczymy. Ja tego tak nie zostawię!

- Co zrobisz?

- Nie mam pojęcia. Porozmawiam z Ellen. Gdyby ona się już dobrze czuła, sprawa byłaby rozwiązana. Przecież Steve ją rzucił.

- Nie możesz rozmawiać z Ellen bez zgody lekarza. Mógłbyś jej zaszkodzić, zamiast pomóc.

- Racja. Dobrze. Zrobię... Do diabła! Nie mam pojęcia, co zrobię. Ale przede wszystkim muszę je zawieźć do Oklahomy. Jak mnie wsadzą do więzienia, to już nic nie zdziałam.

Laurie podeszła do zlewu i zaczęła zmywać naczynia. Czuła się tak, jak gdyby miała w piersi nóż, który kroi jej serce na malutkie kawałki. Za jej plecami George chodził tam i z powrotem po kuchni mamrocząc coś pod nosem. Laurie miała wrażenie, że zapomniał o niej i o dzisiejszej nocy, o wszystkim, z wyjątkiem zagrożenia, jakie zawisło nad głowami dziewczynek. Wiedziała, że to i jej powinno przysłonić wszystko inne. I tak, do pewnego stopnia, było. Niemniej dusiło ją uczucie doznanego zawodu i obawa przed bliskim rozstaniem.

Straszliwe przygnębienie spowiło ją niczym całun. Jak się z nimi pożegnać? Może zniknąć, gdy będą odjeżdżali, pójść załatwiać jakieś sprawunki? Ale potem i tak trzeba będzie wrócić do pustego gniazda. Samotność ją zje, zniszczy. Zanim w jej życie wkroczyli George, Stacy i Dee Ann, nauczyła się akceptować egzystencję bez wzlotów i upadków, monotonny ciąg podobnych do siebie jak dwie krople wody dni. I nagle zjawili się oni, wypełnili dom śmiechem i gwarem, a jej serce uczuciem, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. Jak będzie istnieć, kiedy znikną z jej życia? Jak ma mieszkać w tym domu sama, przytłoczona wspomnieniami?

Dlatego też nie może tutaj zostać. Sprzeda ranczo temu, kto da najwięcej. Do diabła z farmerami, ich przywiązaniem do bezkresnych pastwisk, tradycją rodzinną sięgającą stu lat i kredytem w banku. Ani tygodnia nie zostanie tu sama.

- Pierwsza rozprawa jest już w poniedziałek - odezwał się znienacka George.

- Co? - Laurie odwróciła się gwałtownie.

- W poniedziałek - powtórzył George. - Rozprawa wstępna dla wszystkich „zainteresowanych" stron. A ponieważ mam dostarczyć dzieci Ellen na farmę dziadków do czwartku, to znaczy że muszę wyjechać w środę bardzo wcześnie rano. Boże! Jest tyle rzeczy do załatwienia! Muszę porozmawiać z Cassie. Jestem pewien, że mnie zrozumie, mam jednak nadzieję, że nie wpędzę jej w zbytnie kłopoty.

- Nie martw się. Zrozumie - wyszeptała Laurie. Oczy miała pełne łez, nie chciała jednak ich wycierać.

George by to zauważył. Dlatego też stała do niego tyłem i całą siłą woli starała się powstrzymać łkanie.

George ujął ją za ramiona i obrócił twarzą ku sobie.

- Laurie? Co to? Ty płaczesz? - Przyciągnął ją do siebie i przytrzymał w objęciach. Na jego koszuli powstała mokra plama od łez. - Nie płacz. Nie pozwolę, by Stacy i Dee Ann stało się coś złego. Zrobię takie piekło, że jeszcze za dwadzieścia lat ludzie będą o tym gadali. Steve ich nie dostanie.

To nie o to chodzi, duży głuptasie, miała ochotę krzyknąć. Chodzi o to, że cię stracę. Czuję to. Przesadą by było, oczywiście, twierdzenie, iż George kiedykolwiek naprawdę do niej należał, ale dał jej coś więcej niż inni mężczyźni. Już raz stąd odszedł i strasznie za nim tęskniła. A wówczas tak niewiele ich łączyło. Teraz zaś... Laurie doszła do wniosku, że byłaby kretynką, gdyby pozwoliła mu wyjechać i nie powiedziała choćby słowa, nie zrobiła żadnego gestu. Potem do śmierci zastanawiałaby się, czy ich związek miał być tylko przelotnym romansem, czy miłością, o jakiej każdy marzy.

W jednej sekundzie w jej głowie powstał cały plan. Może nie bardzo szczegółowy, taki raczej desperacki pomysł. Cofając się o krok splotła ręce na piersi i patrząc George'owi śmiało w oczy oświadczyła:

- Jadę z wami.

- Co?

- Słyszałeś. Jadę do Oklahomy z tobą, Stacy i Dee Ann. Posłuchaj, jestem jedyną osobą na świecie, która z bezpośredniej obserwacji wie, jak troskliwie się nimi opiekowałeś. Nie dam ci iść na żadną rozprawę wstępną beze mnie w charakterze twojego świadka. I nie próbuj mnie od tego odmówić.

Twarz George'a rozjaśnił szeroki uśmiech. Dlaczego od razu o tym nie pomyślał? Wiedział, że Laurie robi to dla dziewczynek, ale przynajmniej będzie ją miał przy sobie. Łatwiej zniesie gehennę, która go czeka.

- Dlaczego uważasz, że będę próbował wybić ci to z głowy?

- Weźmiemy mój samochód i dziewczynki będą się mogły wygodnie rozłożyć z tyłu.

Oznacza to również, że bez względu na to, komu sąd przyzna opiekę nad bliźniaczkami, George będzie musiał wrócić po swojego pikapa. Laurie zdumiała się własną przebiegłością.

- I masz rację - mówiła dalej. - Jest mnóstwo spraw do załatwienia. Co powiesz dzieciom?

- Nie jestem pewien - przyznał się George i podrapał się w czoło - ale coś wymyślę. Lepiej od razu z nimi pogadam.

Nie było go może z dziesięć minut. Kiedy wrócił, Laurie obrzuciła go pytającym spojrzeniem.

- Powiedziałem, że dzwonił ich dziadek i że muszę jechać na farmę, załatwić pewne rodzinne sprawy. Wyjaśniłem, że ty jedziesz z nami, bo masz ochotę się przewietrzyć, i że zrobimy sobie po prostu rodzinną wycieczkę.

- One są bystre. Uwierzyły ci?

- Nie wiem. - George rozłożył ręce. - Nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.

- Muszę zawiadomić Andy'ego, gdzie będę - myślała na głos Laurie - i Jill, jeśli ją złapię. Chyba nikogo więcej.

- Jutro z samego rana powiem Cassie i Shotowi. Ale chyba tylko Cassie musi wiedzieć, co mi grozi, prawda?

- Słusznie.

- I wolałbym, by Stacy i Dee Ann nie orientowały się, że mogą zapaść decyzje... - umilkł i przełknął ślinę, jakby następne słowo utkwiło mu w gardle - ostateczne.

- Zgadzam się z tobą - powiedziała Laurie. Całą siłą woli powstrzymywała łkanie. Drgał jej podbródek.

George natomiast odprężył się trochę. Nabierał pewności, iż tam na miejscu, w Oklahomie, zdoła zapanować nad sytuacją. Spojrzał znacząco na Laurie, jakby sobie o czymś przypomniał i spytał:

- Wieczorem? Nadal aktualne?

- Tak - odpowiedziała cicho. - Przekonałam się, że lubię się budzić z tobą u boku.

Twarz George'a odrobinę spoważniała.

- Na farmie trudno nam będzie znaleźć jakieś miejsce dla siebie.

Laurie kiwnęła głową. W ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin to, co było tylko pragnieniem, przerodziło się w gorączkę namiętności.

- Tym bardziej musimy spędzić tę noc wyjątkowo.

O dziewiątej George zapomniał jakby zarządzić spanie, a dziewczynki mu o tym nie przypominały. Dopiero około dziesiątej zaczęły ziewać i sennie kiwać głowami.

- Wasz wuj chciałby obejrzeć nocny film - Laurie kłamała jak z nut. - Pobiegnijcie po swoje piżamy i prześpicie się tutaj, co?

Trudno powiedzieć, dlaczego propozycja spania w nie swoich łóżkach tak im się spodobała, ale zgodziły się z ochotą. Kiedy już się położyły, Laurie i George usiedli na dole na kanapie obejmując się i całując jak nastolatki. O wpół do jedenastej Laurie wstała i pogasiła światła.

Potem wyciągnęła do George'a rękę i objęci poszli do jej sypialni.

- Zajrzę do dziewczynek - szepnęła przed drzwiami.

George kiwnął głową i wszedł do sypialni. Zaczął rozpinać guziki koszuli. Chwilę później wróciła Laurie. Zamknęła drzwi i nie powiedziawszy ani jednego słowa przytuliła się do niego. Nie chciała myśleć, nie chciała mieszać bólu z rozkoszą. Co ją czeka? Niepewność jutra. Któż może przewidzieć, kiedy znowu znajdzie się w ramionach George'a... może już nigdy?

Wtorek był wypełniony zajęciami, ale o zmierzchu samochód Laurie stał przygotowany do drogi. W lodówce było tylko to, co na śniadanie. Wszyscy, których należało zawiadomić, zostali zawiadomieni. W środę rano George, Laurie i bliźniaczki mogli wstać, zjeść coś i ruszać.

Laurie już od bardzo bardzo dawna nie podróżowała nigdzie dalej samochodem, a jazda do Oklahomy - prawie siedemset pięćdziesiąt kilometrów, przeważnie dwupasmową szosą biegnącą wśród pól uprawnych - była żmudna i mało atrakcyjna. Po drodze napotykało się wiele farmerskich osiedli, gdzie musieli się zatrzymywać. Kiedy tylko opuścili górzyste tereny, zrobił się morderczy upał. Widać było, że w tych okolicach od dłuższego czasu nie spadła kropla deszczu. Im dalej na północ, tym bardziej wypalone słońcem pola.

George planował, że prowadząc na zmianę z Laurie, dotrą na miejsce bez nocowania, dziewczynki jednak nie wytrzymywały takiego tempa. Po sześciu godzinach jazdy zaczęły marudzić i kłócić się ze sobą. Musiały odpocząć, a i George stwierdził, że miałby ochotę coś zjeść i dobrze się wyspać. Do Oklahomy musi dojechać w dobrej formie, by móc sprawnie myśleć i działać. Zatrzymali się w farmerskim miasteczku okalającym zbudowany w stylu wiktoriańskim gmach sądu. Znaleźli przyjemny z wyglądu motel z restauracją i basenem. Właściciel, który siedział w recepcji, naturalnie uznał ich za rodzinę.

- Jest prawie komplet gości - tłumaczyła jego żona. - Jutro w naszej bibliotece ma się odbyć zjazd producentów orzeszków ziemnych. Też w nim uczestniczycie?

George zbladł na myśl, że ktoś mógłby go kojarzyć z orzeszkami ziemnymi.

- Nie - odpowiedział. - Jedziemy z Davis Mountains.

- Rozumiem. Hodujecie bydło, tak? Mogę państwa umieścić w pokoju 117 z podwójnym łóżkiem. Dla dzieci coś dostawimy. To będzie dwa dolary drożej.

George zerknął niepewnie na Laurie. Zakładał, że będzie wolała osobny pokój.

- Dobrze - Laurie zwróciła się do właścicielki. - Cokolwiek, byle głowę przyłożyć.

- Chcemy popływać - oświadczyła Stacy.

- A macie kostiumy? - spytała Laurie. Zupełnie nie wiedziała, co zabrały ze sobą.

Dziewczynki zgodnie kiwnęły głowami.

- Na farmie jest staw. Dziadek pozwala nam się w nim kąpać, jeśli jest wystarczająco dużo wody.

Kiedy wniesiono dodatkowe posłanie, pokój hotelowy zrobił się strasznie ciasny, ale było tu czysto. Przecież nie zostajemy tutaj na zawsze, uspokajała się Laurie, tylko na jedną noc. Stacy i Dee Ann, wypuszczone z samochodu, poczuły nowy przypływ energii. Migiem przebrały się w kostiumy i pobiegły na basen. George też poszedł, żeby mieć je na oku. Laurie, korzystając z chwili spokoju, wyciągnęła się na jednym z łóżek i natychmiast mocno zasnęła.

Nagle ktoś pogładził ją po włosach. Otworzyła oczy i zobaczyła, że George stoi obok i przygląda się jej.

- Przepraszam - odezwał się cicho. - Chciałem cię tylko pogłaskać. Nie miałem zamiaru cię budzić.

Laurie założyła ręce za głowę i przeciągnęła się.

- Nie powinnam tak długo spać. Co będę robić w nocy? - Unosząc się na łokciu, rozejrzała się po pokoju i spytała:

- Gdzie dziewczynki?

- Na basenie. Jest tam jeszcze jedna rodzina, grają z nimi w piłkę. A poza tym naprawdę nie trzeba ich pilnować. W wodzie ryby mogłyby się od nich uczyć. Posuń się.

George usadowił się obok. Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odezwało. Patrzyli w sufit. Nagle George westchnął.

- Popatrz. Jesteśmy w motelu, w jakiejś zakazanej mieścinie, gdzie pies z kulawą nogą nas nie zna. Moglibyśmy zaciągnąć rolety, zamknąć się tu na kilka dni i zapomnieć o całym świecie.

Laurie uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.

- Ale mamy dwie dziewczynki pod opieką i jutro już będziemy w Oklahomie, gdzie... jeden tylko Bóg wie, co nas czeka.

Milczeli.

- Nie wiem, jak bym sobie przez te kilka miesięcy poradził, gdyby nie ty - odezwał się George.

- Nie zrobiłam przecież nic nadzwyczajnego.

- Zrobiłaś nawet więcej, niż ci się wydaje. Niejeden raz chciałem spakować manatki i odwieźć dzieciaki na farmę. I wtedy zawsze coś takiego zrobiłaś albo powiedziałaś, że nabierałem nowej wiary w siebie.

Laurie nie podobał się ten ton. Taki ostateczny. Widać było, że nie sądzi, by udało mu się wrócić z dziewczynkami do Teksasu. Jakby na potwierdzenie jej obaw, George dodał:

- Martwię się. - Jego głos brzmiał płasko, głucho.

- Wiem. - Westchnęła. - Ja też.

W duchu dokończyła: I mam więcej powodów niż ty. Jeśli wrócą w góry bez Stacy i Dee Ann, co go będzie tam trzymać? Dobrze by było powiedzieć: „masz przecież mnie", ale Laurie była realistką. Wiedziała, że wiele dla George'a znaczy, że on ją lubi, że jej pragnie, ale nie oszukujmy się. Nie zakochał się w niej, płonne nadzieje. Słabo jej się robiło na myśl, że ją znowu opuści. Zaborczość to moja wielka wada, stwierdziła w duchu. Rozstanie z kimś bliskim kompletnie ją załamywało.

George odwrócił się na bok. Jego twarz znalazła się zaledwie centymetr od twarzy Laurie. Żartobliwie ugryzł ją leciutko w koniuszek nosa. Laurie ujęła jego dłoń i przytrzymała w swojej. Ogarnął ich taki spokój i takie poczucie jedności, że leżeli bez ruchu i nie drgnęli nawet wówczas, gdy drzwi z impetem się otworzyły. Zawinięte w hotelowe ręczniki bliźniaczki wpadły jak burza do pokoju. Zobaczywszy Laurie i wuja leżących obok siebie, zatrzymały się, ale nawet jeśli zaskoczyła je ta scena, nie dały tego po sobie poznać. Jednym susem znalazły się w łóżku i usadowiły obok swoich opiekunów. Stacy przytuliła się do pleców George'a, Dee Ann wsunęła pod uniesione w zapraszającym geście ramię Laurie. Dziewczynki były całe mokre, ale kto by się tym przejmował. Objęci, ściśnięci, zmieścili się wszyscy na wąskim pojedynczym posłaniu.

George poczuł gulę dławiącą mu gardło. To niesprawiedliwe, by rozdzielono naszą czwórkę. Laurie ma taki dobry kontakt z dziewczynkami, uczy je takich drobiazgów, jakie mnie by nigdy nawet nie przyszły do głowy. Wychowuje przy tym i mnie, dodał w myśli. George zawsze uważał, że posiadł wszystko, był wolny, mógł przyjeżdżać i znikać, kiedy zapragnął, żaden balast nie ciągnął go do ziemi. Te trzy kobiety, duża i dwie małe, wtulone teraz w niego, pokazały mu, jak bardzo się mylił. I nagle uderzeniem sędziowskiego młotka, decyzją jakiegoś opiekuna społecznego, może mu zostać odebrane to, co najcenniejsze.

Próbował wyobrazić sobie życie bez nich. Perspektywa nie była zbytnio zachęcająca. Stary tryb życia wydał mu się ograniczony i egoistyczny. Teraz już wiedział, że pełnię osobowości osiąga się tylko dzieląc się sobą z innymi.

Dee Ann zaczęła się wiercić i Laurie, chcąc zrobić jej więcej miejsca, przysunęła się jeszcze bliżej George'a. Jej piersi dotknęły jego torsu, oddech muskał podbródek. Ich błyszczące oczy spotkały się. George pochylił twarz odrobinę w jej stronę i długim pocałunkiem przywarł do jej ust. Wciąż czuł ucisk w gardle.

- Laurie - szepnął - nie wytrzymam.

- Wiem, wiem. Ja też nie.

George przymknął oczy, wciągnął powietrze głęboko w płuca. Czuł bliskość Laurie. Dotknął jej brzucha. Zapadł w dziwny stan, ni to sen, ni to marzenie na jawie. Nie chciał się ruszać, chociaż wiedział, że powinni wstawać. Dziewczynki muszą się przebrać, trzeba zjeść kolację, wcześnie położyć się spać. Jutro zapowiada się ciężki dzień... Jeszcze tylko chwilkę.

W końcu któreś się poruszyło. Chyba Stacy. Potem Dee Ann szeroko ziewnęła i otrząsnęła się z półsnu.

- To łóżko jest dla nas wszystkich stanowczo za wąskie - narzekała.

- Chce mi się jeść - oznajmiła Stacy. - Kiedy pójdziemy na kolację?

- Zaraz, córeczko. Wyskakujcie z tych mokrych kostiumów.

Moment błogiego spokoju minął.

Przejechawszy pierwszego dnia taki szmat drogi, dotarli na farmę w czwartek już w południe. Rano, przed opuszczeniem motelu, George zadzwonił do ojca i uprzedził go. Czekano na nich z lunchem.

Na powitanie Jonas wyszedł na ganek.

- Więc to ty jesteś Laurie? Nie przypominam sobie, żebym ostatnio o kimś słyszał tyle dobrego, co o tobie. Chciałbym bardzo ci podziękować za wszystko, co zrobiłaś dla tych dzieciaków. I dla mojego syna. Gdyby nie ty, byłoby mu bardzo trudno.

Laurie trochę inaczej wyobrażała sobie ojca George'a. Stał przed nią niski szczupły mężczyzna z pomarszczoną, wiecznie opaloną od ciągłej pracy w polu twarzą. Wyglądał za staro, by mieć trzydziestoletniego syna. Ile może mieć lat? Aha, siedemdziesiąt trzy czy cztery, przypomniała sobie. To tłumaczy, dlaczego dwunastoletnie bliźniaczki go tak irytują.

Stacy i Dee Ann wbiegły do środka, a ich dziadek, korzystając z tego, że nie mogą usłyszeć, zapytał:

- Wiedzą?

- Nie - odparł George.

- Wobec tego niech już tak zostanie. - Jonas kiwnął głową. - Porozmawiamy po lunchu. Chodźcie. Anna przygotowała takie żarcie, jak na przyjęcie księdza. Później wniesiecie bagaże.

Dom przypominał Laurie jej własny. Zbudowano go prawdopodobnie mniej więcej w tym samym okresie. Rozkład pomieszczeń także był podobny. Lunch, który tutaj nazywano obiadem, stanowił główny posiłek dnia. Do wspólnego stołu, razem z rodziną, zasiadało dwóch pracowników. Laurie umierała z ciekawości, jak sprawy stoją. Podejrzewała, że George też ledwo może wytrzymać. Ze względu na obecność dzieci rozmawiano jednak o sprawach obojętnych, a głównie wypytywano o nią, rodziców, rodzeństwo. Od razu zauważyła, że bliźniaczki prawie się nie odzywają. W Teksasie przy jedzeniu paplały bez przerwy, tutaj widocznie wyznawano zasadę, że dzieci i ryby głosu nie mają. Doszła do wniosku, że lepiej im było w górach, i zrobiło się jej ich żal. Nie tylko zresztą ich... także George'a... siebie samej.

Po lunchu każdy poszedł w swoją stronę, robotnicy do pracy, Stacy i Dee Ann na górę. George zamknął drzwi pomiędzy jadalnią a kuchnią, żeby głosy nie niosły się po pustym domu. Od razu przystąpili do rzeczy. Anna i Laurie głównie się przysłuchiwały.

- Widziałeś się ze Steve'em? - spytał George. Jonas potrząsnął głową.

- Nie. Rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Pytał, co mi do głowy strzeliło, żeby pozwolić ci odjechać z jego dziećmi.

- I co mu odpowiedziałeś?

- Prawdę. Że to ty sam chciałeś się nimi zająć. Że moim zdaniem jesteś na tyle młody, by temu podołać. Wbił sobie do łba, że ciągasz je ze sobą z miejsca na miejsce, wciąż zmieniasz pracę, i żadne moje tłumaczenia nie skutkowały.

George zaciął usta.

- Jak to wygląda od strony prawnej?

- Na razie, jak twierdzi opiekun społeczny, dzieci mogą przebywać tutaj, do czasu podjęcia jakiejś decyzji. Z początku mówili, że mają wrócić do Steve'a. Koniec dyskusji. Ale kiedy ode mnie usłyszeli, że cacany tatuś uciekł i zostawił rodzinę, a matka wylądowała przez to w szpitalu, trochę zmiękli. Powiedziałem im też, że Stacy i Dee Ann uwielbiają cię i są pod twoją opieką szczęśliwe. Mam nadzieję, że nie kłamałem.

Jonas spojrzał na Laurie, jakby szukając u niej potwierdzenia. Kiwnęła potakująco głową.

- Świata poza nim nie widzą, a on znakomicie daje sobie radę. Dziewczynki naprawdę są szczęśliwe. Może mi pan wierzyć.

- Pani ma dzieci?

- Nie. Jestem panną. Ale pracuję w szkole i uczę klasy w tym wieku. Znam dzieci. George jest dla Stacy i Dee Ann lepszym ojcem niż wielu rodziców, z którymi się zetknęłam.

Jonas spojrzał na syna zdumiony. George dobrym ojcem? A on już dawno machnął na niego ręką. Ciekawe. Ciekawe też, jaką rolę w tym wszystkim odegrała ta ładna kobieta. Żył jednak na tym świecie na tyle długo, by niczemu się już nie dziwić.

- Opiekunka społeczna, nazywa się Prescott, oświadczyła w końcu, że wysłucha obu stron. Stąd ta rozprawa wstępna wyznaczona na poniedziałek. Obiecała, że będą obiektywni i sprawiedliwi, ostateczna decyzja jednak należy do sędziego. Uprzedziła mnie, że sąd zazwyczaj sprzyja naturalnym rodzicom i że oddanie dziewczynek pod twoją opiekę to z ich punktu widzenia to samo, co oddanie ich rodzinie zastępczej.

- Psiakrew! - wykrzyknął George i walnął pięścią w stół. - To niesprawiedliwe.

- Cóż. Możesz za to podziękować swojej siostrze. Gdyby Ellen nie wyczyniała fanaberii, do niczego takiego by nie doszło. Mąż ją opuścił, dzieci przypadają jej. Koniec kropka. Będziesz się musiał pofatygować do szpitala i wlać jej trochę oleju do głowy.

- Nie mogę z nią rozmawiać bez zezwolenia lekarza. Jonas prychnął pogardliwie.

- Może ciebie posłucha. Już zaczynała dopytywać się o córki i wydawało się, że się cieszy, że są z tobą. Rozmawiałem z nią wczoraj przez telefon. Wie, że przyjeżdżasz w ten weekend. Chce się z tobą zobaczyć.

- Pyta o Steve'a?

- Nie.

- Wie, że wrócił?

- Nie. Jeden z tych, pożal się Boże, lekarzy, tłumaczył mi, że ona pogodziła się z faktem, że odjechał. Twierdzi, że lepiej tej sprawy nie rozdrapywać. Ellen musi nauczyć się dawać sobie radę w trudnych sytuacjach. Kiedy tam byłem ostatni raz, wszyscy tańczyli giga. Wiesz dlaczego? Bo poszła z opiekunką do sklepu i kupiła szampon! W życiu nie słyszałem podobnych bzdur. Dają jej jakieś leki o kilometrowych nazwach i muszę przyznać, że poprawa jest. Ale podobno za każdym razem, kiedy tylko pomyśli o powrocie do domu, wpada w panikę. Moim zdaniem, ona już za długo siedzi w tym szpitalu. Musi wyjść stamtąd i wziąć się do jakiejś roboty. Od razu będzie zdrowa.

- To wszystko nie jest takie proste, tato - westchnął George. - Niestety.

Milczeli. Po dłuższej chwili Jonas wstał.

- No, na mnie czas - oznajmił. - Przyznam ci się, że naprawdę nie wiem, jak to wszystko ugryźć. - I z tymi słowami wyszedł.

- Strasznie go to załamało - powiedziała Anna. Od momentu powitania z Laurie odezwała się teraz po raz pierwszy. - Nie jest już młody.

- Wiem - odparł George - ale Ellen potrzebuje otuchy, nie krytyki.

Anna w zamyśleniu przyglądała się swoim dłoniom.

- Coś ci powiem, George. Kiedy Ellen wyjdzie ze szpitala, na jakiś czas będzie musiała tutaj zamieszkać. Lekarz mówi, że z początku będzie zalękniona i zagubiona i nie powinna tak od razu mieszkać sama. Martwię się, jak to się wszystko ułoży.

Laurie myślała o Stacy i Dee Ann. W tym układzie też będą musiały wprowadzić się do dziadka. Doskonale wiedziała, jak im będzie ciężko. Z której strony by na to nie spojrzeć, nie było korzystnego wyjścia z tej całej sytuacji.

- No tak - powiedział George smutno. - Wszyscy musimy stopniowo przyzwyczajać się do myśli, że Ellen wróci i trzeba będzie jej pomóc.

Anna kiwnęła głową, podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu.

- Chyba masz rację - powiedziała.

- Pomogę - zaofiarowała się Laurie. - Obiad był wyśmienity.

- Dziękuję ci, kochanie, ale zajmij się George'em. Ja muszę trochę pomyśleć w samotności.

Laurie świetnie ją rozumiała. Czasami mający dobre chęci, ale odzywający się nie w porę pomocnicy, tylko człowiekowi przeszkadzają. Przeszła więc za George'em przez jadalnię i hol do dużego frontowego pokoju. Mimo upału, dzięki zamkniętym okiennicom i zawieszonemu pod sufitem wiatrakowi (dom nie miał klimatyzacji) panował tutaj przyjemny chłód. Powinnam zajrzeć do dziewczynek, pomyślała Laurie, sprawdzić, co oznacza ta podejrzana cisza. George jednak wyglądał tak smętnie, że postanowiła zostać z nim. Opadł na kanapę, zgarbił się. Uosobienie nieszczęścia. Laurie przysiadła się do niego.

- Odrobinę się obróć - poprosiła cicho - pomasuję ci barki. Umiem to bardzo dobrze robić.

George obrócił się posłusznie.

- Założę się, że to prawda. Wszystko co robisz, robisz dobrze.

Zręcznymi palcami zaczęła ugniatać napięte, twarde mięśnie. Okrężnymi ruchami kciuków masowała kark. George zaczął się powoli, stopniowo odprężać.

- Ty też odniosłaś wrażenie - spytał George - że Ellen mogłaby już wrócić do domu, gdyby nie była taka przerażona?

- Tak.

- Podobno, kiedy matka boi się o dzieci, zapomina o sobie, prawda?

- Podobno.

George milczał. Po dłuższej chwili znowu się odezwał.

- Jutro pojadę zobaczyć się z Ellen. Nie mogę tak siedzieć bezczynnie.

- Musisz bardzo uważać na to, co jej powiesz.

- Wiem. Porozmawiam z nią po prostu o dziewczynkach, o tym, co przez ten czas robiły i jakie to miłe dzieciaki. W tym stylu. Nie wspomnę o Stevie, chyba że sama zacznie. - George pochylił się lekko do przodu. - Hmmmm. Wspaniałe uczucie. Naprawdę dobrze ci to wychodzi.

Laurie nie przerwała kojącego masażu, dopóki nie poczuła, że George'a ogarnia błogi bezwład. Objęła go w pasie, przytuliła policzek do jego pleców. Domyślała się, jakie rozterki go trapią. Jeśli Ellen sprowadzi się na farmę, problem Steve'a zostanie, co prawda, rozwiązany, ale dziewczynki już do Teksasu nie wrócą. Laurie była z George'a taka dumna, dumna dlatego że sobie tak świetnie radził z dziećmi, tak się do nich przywiązał, jakby były jego. Może to od początku nie było mądre z jego strony? Ale cóż, serce i rozum rzadko idą w parze.

George poruszył się i, aczkolwiek niechętnie, otrząsnął z półsnu.

- Martwienie się jeszcze nigdy niczego nie rozwiązało. Dowiem się, który pokój dała ci Anna. Wypakujemy samochód i rozlokujemy się. Potem zawołamy dzieciaki i skoczymy do miasta. Wy pójdziecie sobie we trójkę na lody, a ja spróbuję odszukać starego kumpla.


Rozdział 12

George wysadził Laurie i bliźniaczki przy centrum handlowym, a sam pojechał na posterunek policji. Człowiek, z którym chciał się skontaktować, nazywał się Tom Sargent, był policjantem i szkolnym kolegą George'a. Padli sobie w ramiona, powspominali dawne czasy, a potem poszli do najbliższego baru na kawę. Tam George od razu opowiedział Tomowi całą historię, począwszy od tego, jak w listopadzie mąż Ellen rzucił rodzinę, a skończywszy na poniedziałkowym telefonie ojca.

- Wiem, że bardzo długo pracowałeś w wydziale dla nieletnich. Powiedz mi bez ogródek. Jakie mam szanse zatrzymać te dzieciaki przy sobie?

- Mizerne.

- Jesteś pewny?

- Niestety.

- Ale dlaczego? - wykrzyknął George. Twarz mu spurpurowiała. - Do cholery! Steve nie zasługuje na to, by mu je oddać!

- Może nie, ale jest ich ojcem. - Tom oparł się wygodniej i obrzucił George'a trzeźwym spojrzeniem. - Opowiem ci pewną historię. Kilka lat temu pewien facet stąd został śmiertelnie postrzelony na polowaniu. Miał żonę i synka, pięcio - ,a może sześcioletniego. Żona kompletnie się załamała i zaczęła brać środki uspokajające jak narkotyki. Chodziła do wszystkich lekarzy w mieście, była też u kilku w Duncan. Wykupywała recepty chyba w każdej aptece w naszym okręgu. Zrobiła się z niej kompletna ruina człowieka. Kota bym jej nie powierzył nawet na godzinę. Dzieciakiem wcale się nie zajmowała. Praktycznie mógłby mieszkać osobno, bo i tak był bez opieki. Przyjechała więc ciotka, siostra matki, i zabrała chłopca do siebie. Minął rok. Matka zaczęła twierdzić, że nic już nie bierze i zażądała zwrotu syna. Ciotka odmówiła. Sprawa trafiła do sądu. Nietrudno zgadnąć, kto wygrał.

- Matka, oczywiście - westchnął George.

- Oczywiście. Kiedy ostatni raz o tej rodzinie słyszałem, matka znowu łykała prochy, a ciotka znowu przybyła chłopcu na ratunek. Całkiem możliwe, że sprawa kolejny raz trafiła do sądu, ale nie mógłbym przysiąc. Rzecz w tym, iż sąd zazwyczaj uważa, że dziecku lepiej jest z naturalnymi rodzicami, nawet jeśli opiekę ma żadną, niż u kogoś obcego. Widziałem dziesiątki podobnych przypadków.

- Ale ja nie jestem nikim obcym! - wybuchnął George. - Jestem rodzonym wujem Stacy i Dee Ann i kocham je!

- Spokojnie, spokojnie. Znam cię i wiem, że mówisz szczerze. Sędzia jednak ciebie nie zna. Będzie się pytał, z czego żyjesz, czy jesteś żonaty i tak dalej. Gdy usłyszy, że jesteś kawalerem i kowbojem... Cóż, nie policzy ci tego na plus.

- A Steve? Opuścił żonę i dzieci i pół roku mieszkał z inną kobietą w Ameryce Południowej. To lepiej?

- Przykro mi, przyjacielu. - Tom uśmiechnął się smutno. - Jest jeden sposób, żeby Steve ich nie dostał. Twoja siostra musiałaby wyjść ze szpitala i sama zaopiekować się dziećmi.

- Czyli, że nie ma szans, bym ja się nimi zajmował do momentu jej wyzdrowienia?

- Nie twierdzę, że nie ma szans... wszystko jednak za tym przemawia.

- To niesprawiedliwe.

- Może, ale takie jest życie.

Przez całą drogę powrotną George był ponury i zamyślony. Laurie nie mogła go o nic pytać ze względu na dziewczynki. Kiedy jednak dojechali na miejsce, wysiadła i pochylając przedni fotel powiedziała:

- Zmykajcie. Chcemy porozmawiać. Poczekała, aż zniknęły we wnętrzu domu i zwróciła się do George'a:

- Widzę, że nic dobrego.

George oparł się o kierownicę, potrząsnął głową. Poczuł się tak, jakby dodano mu lat.

- Nie dadzą mi ich, Laurie. Nie dadzą - powiedział. Laurie serce się ścisnęło.

- Musisz próbować! - wykrzyknęła zaalarmowana jego pełną rezygnacji postawą. - Musisz iść na tę rozprawę i próbować!

- Pójdę. Pójdę - odparł George. - Ten facet, z którym się spotkałem, pracuje w policji. Zajmuje się nieletnimi. Nie robił mi wielkich nadziei. Wręcz przeciwnie, oblał mnie kubłem zimnej wody.

- Pójdę z tobą - zdecydowała Laurie i położyła mu rękę na ramieniu.

- Dziękuję.

- Jeśli mnie dopuszczą do głosu, powiem, co wiem.

- Oni! - George odwrócił głowę i prychnął pogardliwie. - Oni! Nie znają ani mnie, ani ciebie, ale przesądzą o naszym losie.

- Będą się chyba starali...

- Nie wyobrażam sobie - odezwał się George po dłuższej chwili - jak mógłbym się z tymi smarkulami rozstać.

Laurie oglądała swoje paznokcie.

- Mnie też to boli - wyznała. - Ja też je kocham. Bardzo by chciała dodać: i ciebie. Gdybyś przyjął moją miłość, gdybyś pozwolił, bym stała się częścią twojego życia, dopuścił mnie do swojego serca, wówczas rozstanie ze Stacy i Dee Ann nie oznaczałoby końca świata. Mielibyśmy jeszcze siebie nawzajem. Moglibyśmy mieć własne dzieci. Dla bliźniaczek byłabym ciocią, spędzałyby z nami wakacje...

Ale Laurie oczywiście mu tego nie powie, dopóki George nie da jej jakiegoś znaku. Postawiłaby go tylko w kłopotliwej sytuacji, zmusiła do wypowiedzenia kilku szlachetnych słów. Albo jeszcze gorzej: do ostrożnego wycofania się. Bez względu na to, jaki obrót przyjmą tutejsze sprawy, będą przecież musieli wrócić do Teksasu razem i tam dopiero się okaże, jak długo George zostanie. Laurie nie chciałaby, żeby po prostu od niej uciekł.

George ujął jej dłoń. Był to gest solidarności dwojga ludzi stojących przed wspólnym problemem.

- Wiem, że je kochasz - powiedział. - One też cię kochają. Żałuję, że sędziowie i opiekun społeczny nie widzieli, jak wspaniale potrafiłaś nawiązać z nimi kontakt. Kto wymyślił takie przepisy? Kto ma prawo decydować, które rozwiązanie jest lepsze?

- Oni - odpowiedziała Laurie ze smutnym uśmiechem.

- Masz rację - w głosie George'a zabrzmiała nuta goryczy. - Oni.

Powietrze w zamkniętym samochodzie stało się aż ciężkie od frustracji. Jakby na dany sygnał oboje równocześnie otworzyli drzwi i wysiedli. Wchodząc na ganek, George zatrzymał się i odwrócił do Laurie.

- Wiesz, coś sobie nagle uświadomiłem.

- Co?

- Spędzałaś z nimi całe dnie. Słyszałaś, by kiedykolwiek mówiły o ojcu?

Laurie zastanowiła się.

- Nie. Chyba nie. Czasami rozmawiają o Ellen, ale o ojcu... Nie, nie przypominam sobie.

- Ani ja. Dziwne, prawda? Jakby w ogóle przestał dla nich istnieć.

- Może to zbyt bolesny temat?

- Albo już im tak na nim nie zależy.

- Chyba posuwasz się za daleko, George.

- Pewnie masz rację, ale muszę się czymś zająć.

Objął Laurie, przesunął dłonią po jej plecach i delikatnie popchnął ku drzwiom domu.

- Zanim zobaczę się jutro z Ellen, postaram się porozmawiać z doktor Ames. Może ona ma jakiś wpływ na tego sędziego.

- Miło mi pana znowu widzieć - powitała go doktor Ames. - Proszę usiąść.

George usiadł w jednym z foteli na wprost kominka. Trudno mu było uwierzyć, że od jego ostatniej bytności w tym gabinecie minęło zaledwie kilka miesięcy. Dla niego było to kilka lat. Tyle się w tym czasie wydarzyło! A przede wszystkim on sam był wówczas kimś innym. Tylko strach odczuwał taki sam, chociaż teraz z innych niż wówczas powodów.

- Chciałbym podziękować, że zgodziła się pani tak od razu mnie przyjąć - zaczął.

- Ucieszyłam się, słysząc, że to pan. Bardzo byłam ciekawa wiadomości, jak pan i bliźniaczki dajecie sobie radę.

- Całkiem dobrze, można nawet powiedzieć, że świetnie. Bardzo się do nich przywiązałem i przyznam, że właśnie dlatego przyszedłem.

- Słucham.

- Ojciec Stacy i Dee Ann wrócił z Ameryki Południowej i chce je wziąć do siebie. A raczej chodzi mu o to, by nie zostawały pod moją opieką.

- Pamiętam. Mówił mi pan, że jesteście ze szwagrem w nie najlepszych stosunkach.

George przysiągł sobie, że podczas rozmowy będzie spokojny i opanowany, ale już teraz czuł ogarniające go coraz większe zdenerwowanie. Nie potrafił ukryć desperacji w głosie, gdy mówił:

- Stacy i Dee Ann są ze mną szczęśliwe. Staliśmy się jedną rodziną. Steve nie ma do nich żadnego prawa.

- Jest ich ojcem - wtrąciła lekarka łagodnie. Boże! Jeszcze raz usłyszę to słowo, a zdemoluję ten gabinet!

- Co z niego za ojciec, jeśli znika i zostawia rodzinę?!

- Zanim odszedł, zabezpieczył je finansowo, nie można go więc oskarżać o ucieczkę. Nigdy nie znęcał się fizycznie ani nad żoną, ani nad dziećmi. Obawiam się, że niewierność nie jest wystarczającym powodem do odbierania władzy rodzicielskiej. - Doktor Ames przyjrzała się bacznie George'owi. - Proszę opowiedzieć mi o tych kilku miesiącach. Miał pan jakieś trudności?

- Może na początku, ale zdążyłem o nich zapomnieć. To był najlepszy okres w moim życiu. - I w sposób najbardziej zwięzły, jak potrafił, George opowiedział o pobycie w Teksasie. Nie miał zamiaru wspominać o Laurie, ale gdy doktor Ames spytała, kto opiekował się dziećmi, podczas kiedy on był w pracy, został do tego zmuszony.

- Laurie Tyler, u której mieszkaliśmy, znakomicie nawiązała z nimi kontakt. Uczy w szkole i lubi dzieci. Stacy i Dee Ann ją uwielbiają.

Doktor Frances Ames czuła słabość do George'a Whittakera. Kiedy zjawił się u niej w marcu, uderzyła ją jego troska o siostrzenice. Uznała za zupełnie wyjątkowe, że taki wędrowny ptak postanawia zaopiekować się dwójką dzieci. A teraz, na dodatek, widać, że się bardzo do nich przywiązał. Nie chciała jednak robić mu zbytniej nadziei.

- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie wrażenie to wywrze w sądzie? Naturalny ojciec występuje przeciwko nieżonatemu wujowi, który o opiekę nad dziewczynkami zmuszony jest prosić swoją gospodynię.

- To wcale nie tak! - wykrzyknął George purpurowiejąc na twarzy. - Jesteśmy sobie bardzo bliscy... jak... rodzina. A dziewczynki są szczęśliwe. Czy to się w ogóle nie liczy?

- Dobrze by było, gdyby sędzia, na pewno będzie nim Fred Benson, porozmawiał z dziewczynkami, ale ponieważ dzieci takie przesłuchania ogromnie przeżywają, lepiej się z tym wstrzymać. I zapomnieliśmy - lekarka uśmiechnęła się - że one mają przecież matkę. Nie chce się pan dowiedzieć, jak się siostra czuje?

- Ależ oczywiście. Przepraszam. Cała ta sprawa kompletnie wytrąciła mnie z równowagi. Miałem zamiar odwiedzić Ellen po rozmowie z panią.

- Jestem bardzo zadowolona z postępów w kuracji.

- Ale kiedy będzie mogła wrócić do domu? - spytał George z natarczywością w głosie.

- Już teraz... gdyby zechciała. Musi tylko przezwyciężyć lęk.

- Nie rozumiem. Czego się boi?

- Życia. Ellen wyszła za mąż zaraz po szkole. Nigdy nie pracowała poza domem. Jest żoną i matką, ale we wszystkim, włączając w to dobrą kondycję psychiczną, uzależnioną od męża. Teraz, kiedy znajdzie się wśród ludzi, będzie musiała pójść do pracy, podejmować decyzje, od których wcześniej była zwolniona. Trudno jest wziąć na siebie odpowiedzialność, jeśli nigdy się nie zaznało takiego uczucia. Ellen zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Ona się nie boi tak zwyczajnie, ona jest sparaliżowana strachem. Na dodatek uważa, że wasz ojciec wykazuje kompletne niezrozumienie jej problemów.

O Boże, westchnął George w myśli. Za dużo tego dobrego na moją biedną głowę. Mam teraz tylko jedno marzenie: zapakować Laurie i dziewczynki do samochodu i wracać do domu. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął myśleć o całej ich czwórce i o domu w Teksasie jakby na jednej fali, ale wydawało mu się to zupełnie naturalne. Stopniowo się przyzwyczaił i tak już zostało.

Płonne nadzieje. Dziewczynki nie należą do niego, wszyscy mu to aż do znudzenia powtarzają. Cholera, Laurie też do niego nie należy. Zainkasuje te osiemdziesiąt pięć tysięcy i ucieknie. Może na Hawaje, potem do Australii i do wszystkich tych miejsc, o których mówiła. Z drugiej strony najwyższy czas, by mogła robić to, na co ma ochotę. Zasłużyła sobie na to.

Zupełnie podświadomie George starał się już teraz przygotowywać do życia bez niej i bez bliźniaczek. Nie powinno być z tym trudności. Zawsze bardzo łatwo przystosowywał się do nowych warunków. Zamykał jeden rozdział i natychmiast otwierał nowy. Ale tym razem rozstanie było nie tylko trudne, graniczyło wprost z niemożliwością.

- Proszę mi powiedzieć, o czym mógłbym z Ellen porozmawiać?

- O wszystkim.

- Czy można jej powiedzieć o Stevie? Lekarka spoważniała.

- Lepiej nie dawać jej tak z miejsca obuchem w głowę. Chciałabym, żeby pan jej powiedział, jak bardzo pragniecie, by wróciła do domu. Niech Ellen ma poczucie, że jest kochana i potrzebna. Trzeba jej dodać otuchy, wesprzeć. Przekonać, że jest otoczona bliskimi ludźmi. Taka wiara czyni cuda. Zobaczy pan.

George podziękował doktor Ames, że poświęciła mu tyle czasu, i pojechał do Ellen. Kompleks nowoczesnych pawilonów z czerwonej cegły przypominał bardziej jasny, wesoły, ekskluzywny motel niż szpital, a pokoje pacjentów urządzono też w stylu hotelowym.

Ellen ucieszyła się z wizyty brata, przytuliła się do niego, całowała i nie chciała wypuścić z objęć. George był ogromnie wzruszony. Robiła wrażenie zdrowej i zadowolonej z życia, chociaż jeśli się dłużej patrzyło w jej oczy... Tak, te oczy wylały zbyt wiele łez. Ellen była cztery lata starsza od brata, ale zawsze wyglądała bardzo młodo i to George'a uważano za starszego. Cóż, straciła młodzieńczy wygląd i mocno schudła.

Gdy dorastali, mówiono im, że są bardzo do siebie podobni, ale George tego podobieństwa jakoś nigdy nie dostrzegał. Siebie uważał za przeciętnego, Ellen za to odznaczała się wybitną urodą. Trzymając ją w ramionach, czuł, że to skóra i kości, a jednak wciąż była uderzająco piękną kobietą.

- Och, George, tak się cieszę! - wykrzyknęła Ellen ściskając mocno brata. Oczy jej zwilgotniały z radości. - Chodź, niech ci się przyjrzę.

- Ja też się bardzo cieszę, że cię widzę. Naprawdę. Usiedli na ustawionej frontem do okna kanapce. Ellen ujęła twarz George'a w dłonie i powiedziała:

- Kocham cię. Przepraszam, wiem, że nigdy nie lubiłeś, kiedy tak do ciebie mówiłam.

- Ale teraz lubię. Ja też cię kocham.

- Myślałam, że przywieziesz dzieci.

- Dzisiaj nie mogłem. Miałem coś do załatwienia.

- Jak wyglądają?

- Świetnie. Znakomicie.

- Pytają o mnie?

- Tak. Ciągle. - Skłamał. Stacy i Dee Ann rzadko teraz wspominały matkę, chociaż na pewno odczuwały jej brak. Po prostu oboje z Laurie starali się tak je zająć, by odwrócić ich myśli od kłopotów rodzinnych. - Wszyscy chcielibyśmy, żebyś już wróciła do domu - dodał.

Ellen przygryzła wargę i uśmiechnęła się słabo.

- Każdego ranka, kiedy się budzę, mówię sobie, że już dziś nadszedł ten dzień...

- Dziś albo jutro. Przyjadę, zabiorę cię do domu i zostanę, żeby ci pomóc.

- Zostaniesz? Jak długo?

Ba! Czy może prosić Laurie, żeby też została? I na jak długo? Tutaj na farmie nie miała nic do roboty. Anna pilnie strzegła swojego królestwa i nie tolerowała nikogo obcego w kuchni. Wkrótce Laurie się tu znudzi, a prawdę mówiąc, i on też.

- Tak długo, jak będziesz mnie potrzebowała - oświadczył spokojnym tonem. - Tylko wróć do domu.

- Gdzie jest mój dom? Tam już nie wrócę.

- Nie musisz. Mówiłem o farmie. Ellen skrzywiła się.

- Mam wrócić na farmę i słuchać, jak ojciec krytykuje każdy mój krok? On mnie nie aprobuje.

- Mylisz się. On cię tylko nie rozumie. Ojciec myśli, że cały świat powinien być tak prosty i nieskomplikowany, jak on sam. A oboje świetnie wiemy, że to nie jest możliwe ani nawet pożądane.

- Och, George - westchnęła Ellen. - Kiedy stąd wyjdę, będę musiała zorganizować sobie i dziewczynkom całkiem nowe życie. Nie mam najmniejszego pojęcia, z której strony się do tego zabrać. Jedno jest pewne. Nie mogę zamieszkać na farmie. Muszę znaleźć jakąś pracę. Pojęcia nie mam, jaką. Kiedy o. tym wszystkim myślę, czuję... czuję, jakby ciężki kamień przygniatał mi pierś. Ja przecież nigdy nic nie robiłam!

- W głowie mi się nie mieści, jak kobieta, która odchowała dwójkę dzieci, może twierdzić, że w życiu nic nie robiła! Nie ma trudniejszego zadania na świecie.

- Wiem, o co ci chodzi. Chciałam powiedzieć, że nigdy nie pracowałam zarobkowo.

- Na wszystko przyjdzie czas - perswadował George. - Nikt nie twierdzi, że już zaraz jutro musisz podbić świat. Skoncentruj się na dzieciach. To najcudowniejsze dziewczyny pod słońcem. Wiem, co mówię. Zupełnie mnie zawojowały.

Ellen spojrzała na niego z ukosa..

- Zmieniłeś się - stwierdziła.

- W jaki sposób?

- Nie wiem, ale się zmieniłeś.

- Cóż, to chyba dzięki twoim córkom. Poczułem się ojcem.

- Założę się, że Stacy i Dee Ann mają z tobą świetną zabawę. - Ellen uśmiechnęła się do brata serdecznie. - Zawsze byłeś ich idolem. Pewnie je rozpuściłeś do niemożliwości.

- Nie ma obawy. Możesz być spokojna. Znalazł się ktoś, kto udzielał mi rozsądnych rad.

George opowiedział Ellen o Laurie, starając się jednak, by odniosła wrażenie, iż łączy ich wyłącznie przyjaźń. Sądził, że siostra nie będzie chciała słuchać o romansie, sam zresztą nie był pewien, czy to, co przeżył, to miłość. Do tej pory skłonny był tak to w myśli nazywać, ale Bóg raczy wiedzieć, co czuła Laurie.

Ellen, która doskonale znała swojego brata, natychmiast wyczuła, że za jego słowami kryje się coś więcej.

- Zdajesz sobie sprawę z tego - spytała - że po raz pierwszy w życiu mówisz mi tyle o jakiejś, obojętne jakiej, kobiecie? Laurie musi wiele dla ciebie znaczyć.

- Nie wiem, co bym bez niej zrobił, szczególnie na samym początku - odparł George z nadzieją, że Ellen się tym zadowoli.

Pomylił się.

- Jaka ona jest? - siostra nie dawała za wygraną. Jakby tu opisać Laurie? Gdyby wyznał Ellen, jak

naprawdę widzi swoją przyjaciółkę, pomyślałaby, że zrobił się straszliwie sentymentalny.

- Miła - odpowiedział ogólnikowo. - Polubisz ją.

- Mam nadzieję, że kiedyś ją poznam.

- Poznasz. Musisz tylko przyjechać do domu. Ellen wzięła brata za rękę i wstała.

- Chodźmy do jadalni. Napijemy się kawy. Chcę, żebyś mi opowiedział o dzieciach i o Teksasie... o wszystkim. Tak się cieszę z tego spotkania, że chce mi się płakać.

Ku zdumieniu brata, Ellen objęła go ramionami w pasie i przytuliła policzek do jego piersi. Zrobiło mu się jej strasznie żal, jak nigdy nikogo w życiu. Taka mała i bezbronna. Przypominała mu Stacy i Dee Ann.

- Zostaniesz do wieczora? Zjesz ze mną obiad? - pytała Ellen. - Całkiem dobrze nas tu karmią - zachęcała.

- Chciałbym, ale mam wyrzuty sumienia, że zostawiam Laurie tyle czasu samą.

- Rozumiem - westchnęła Ellen.

- Napijemy się za to kawy. Porozmawiamy. George niecierpliwie czekał powrotu na farmę. Chciał uwolnić Laurie od męczącej nudy, ale Ellen też go potrzebowała. Postanowił więc zostać jeszcze trochę, aż już absolutnie będzie musiał jechać. Czasy, kiedy jak struś chował głowę w piasek, gdy trzeba było coś z siebie dać, minęły bezpowrotnie.


Rozdział 13

Laurie po raz kolejny spojrzała na zegar. Niech George się pospieszy. Niech już wraca, myślała. Popołudnie wlokło się niemiłosiernie, weekend zapowiadał się podobnie. Dziewczynki zrobiły się niesforne, niecierpliwiły się i wciąż pytały, kiedy wuj skończy tutaj swoje sprawy i będą mogli wrócić do domu. Słysząc to Laurie czuła, że serce się jej kraje. Ranczo w teksaskich górach nazywają domem. To była ta kropla, która dopełniała miary. Laurie wielokrotnie próbowała wyobrazić sobie scenę pożegnania z bliźniaczkami, nic mądrego jednak nie potrafiła wymyślić i w rezultacie popadała tylko w jeszcze większe przygnębienie. Cóż, stwierdziła w duchu, kiedy przyjdzie ta chwila, zachowam się pewnie z taką samą stoicką determinacją, jak zawsze w trudnych sytuacjach, których życie mi nie szczędziło.

Był zbyt duży upał, by przebywać na dworze, w domu też nie bardzo miała się czym zająć. Anna była miła, ale zupełnie niekomunikatywna. A zresztą, czy znalazłyby jakiś wspólny temat do rozmowy? Laurie wątpiła. Zajrzała na górę do sypialni dziewczynek. Leżały na swoich łóżkach, pod sufitem obracał się wiatrak. Dee Ann czytała, Stacy zasnęła. Zobaczywszy Laurie, Dee Ann uśmiechnęła się i schowała nos w książkę. Chcąc się czymkolwiek zająć, Laurie wzięła prysznic, umyła włosy i włożyła cieniutką batystową sukienkę, najlżejszą, jaką miała. Potem wróciła na dół. W dużym pokoju spostrzegła stos ilustrowanych pism. Zaczęła je przeglądać. A nuż trafi na coś interesującego?

Bezruch upalnego popołudnia udzielił się w końcu i jej. Pół drzemiąc usłyszała nagle dzwonek do drzwi. Czekała chwilę, pewna, że Anna otworzy. Kiedy jednak dzwonek odezwał się po raz drugi, pomyślała, że gospodyni musiała gdzieś wyjść. Wstała więc i sama poszła na spotkanie gościa. Na ganku stał wysoki, przystojny blondyn ubrany w letnie spodnie i koszulkę polo. Obrzucił Laurie zdziwionym spojrzeniem i oświadczył:

- Chciałbym zobaczyć się ze Stacy i Dee Ann. Laurie zesztywniała. Zupełnie niespodziewanie poczuła się zagrożona.

- Dziewczynki śpią - powiedziała.

- To proszę je obudzić. Jestem ich ojcem.

- Aha. To pan nazywa się Steve?

- Tak. Z kim mam przyjemność?

- Laurie Tyler, znajoma George'a.

W spojrzeniu Steve'a pojawił się domyślny błysk. Stało się, zmartwiła się Laurie. Trzeba było powiedzieć, że jestem znajomą rodziny.

- Rozumiem. No cóż, Laurie, chcę się zobaczyć z dziećmi.

- Były bardzo zmęczone... Nie chciałabym ich budzić.

- Posłuchaj, Laurie - Steve przeszył ją lodowatym wzrokiem - wyrażę się jaśniej. Przyjechałem, żeby porozmawiać z córkami. Gdzie są Jonas i Anna?

- Nie wiem. Gdzieś tutaj.

- A George?

- Również gdzieś... w pobliżu - skłamała.

- Ale w domu ich nie ma?

- Nnnniiiee.

- To dobrze. Nie mam ochoty rozmawiać z nikim innym, tylko ze Stacy i Dee Ann.

Laurie nie wiedziała, co robić. Intruz zachowywał się obcesowo i bezczelnie. Może spodziewał się sprzeciwu ze strony osoby, która otworzy mu drzwi, i dlatego przyjął tak agresywną postawę? Przygotował się na to, że nie przywitają go z otwartymi ramionami. Laurie doskonale się orientowała, iż pozwalając temu mężczyźnie rozmawiać z bliźniaczkami postąpi bardzo nierozsądnie, ale jak ma odmówić ojcu zobaczenia własnych dzieci?

Nie panowała nad sytuacją. Steve bezceremonialnie ją wyminął i wszedł do środka.

- Przyprowadzę je - wybąkała Laurie.

- Nie trzeba. Znam drogę - odparł i skierował się prosto ku schodom.

Laurie modliła się w duchu, by nadjechał George. Tylko on mógłby coś teraz zaradzić. Nie wiedziała, jak długo Steve przebywał na górze. Dwadzieścia minut? W tym czasie sama poszła szukać Jonasa i Anny, ponieważ uważała, że ktoś jeszcze powinien wiedzieć o tej wizycie, nie znalazła jednak nikogo. Wróciła do domu i czekała.

Wkrótce mąż Ellen pojawił się na schodach. Z zaciśniętymi ustami, bez słowa opuścił dom. Serce Laurie zaczęło walić jak oszalałe. Pobiegła na górę. Spojrzały na nią dwie pary zalęknionych oczu.

- Laurie! Co się stało? - spytała drżącym głosem Stacy.

- O co ci chodzi, córeczko?

- Tata tu był. Mówi, że zabiera nas do... do Ameryki Południowej, - Stacy rozpłakała się i w tej samej sekundzie Dee Ann też wybuchnęła płaczem.

Laurie podbiegła do nich, przysiadła na łóżku, objęła i przytuliła obie siostry do siebie.

- Nie, nie. Nie płaczcie - uspokajała je. - Nikt nie da wam wyjechać do Ameryki Południowej. Przestańcie płakać.

- Gdzie wujek? - chlipała Stacy.

- Wybrał się do miasta, do mamy, zapomniałaś?

- Jak wróci, wsiądźmy wszyscy do samochodu i jedźmy z powrotem, dobrze? - błagała Dee Ann.

Boże, sama bym tak chciała, pomyślała Laurie, lecz milczała.

- My się boimy - mówiła Stacy. - Odkąd tu jesteśmy, wujek się jakoś dziwnie zachowuje. Jakby się coś stało, ale nikt nam nic nie chce powiedzieć. Wracajmy! Prosimy!

- Nie martw się, kochanie. Ani ty, ani Dee Ann nie musicie się niepokoić. Wujek George wszystkim się zajmie, jestem tego pewna. - Chociaż sama miała wątpliwości, Laurie starała się, by zabrzmiało to bardzo przekonująco.

- Tata dopytywał się o ciebie - powiedziała Dee Ann.

- O mnie? - zdziwiła się Laurie. - O co was pytał?

- Och, kim ty jesteś i... tak w ogóle.

- Co mu powiedziałyście? - spytała sztucznie swobodnym tonem.

- Że bungalow, w którym mieszkamy, należy do ciebie - relacjonowała elokwentna Stacy. - Potem pytał, gdzie ty mieszkasz, to powiedziałyśmy, że też tam, ale w większym domu obok. Potem pytał o ciebie i wujka George'a. Czy naprawdę jesteście tylko dobrymi znajomymi, czy co innego.

Boże! Dlaczego musiałam wyrwać się z tym, że jestem znajomą George'a? wyrzucała sobie Laurie.

- Rozumiem. Jeszcze czegoś chciał się dowiedzieć?

- Nie mogę sobie przypomnieć... - Stacy zamyśliła się. - Aha. Już wiem. Pytał, czy widziałyśmy, jak wujek ciebie całuje. Powiedziałyśmy, że tak, pewnie, ale że to normalne, bo się przyjaźnicie. - Widząc zmieniony wyraz twarzy Laurie, Stacy wykrzywiła buzię w podkówkę. - Zrobiłyśmy coś złego? - zaniepokoiła się. - Nie trzeba było tak mówić?

- Nie, nie, córeczko. Wiesz, że nikt nie czyni źle, mówiąc prawdę - uspokajała ją Laurie, chociaż sama była w ciężkiej rozterce.

Uparła się towarzyszyć George'owi, bo pragnęła służyć mu moralnym wsparciem. To prawda. Z drugiej strony jednak, jej motywy nie były takie altruistyczne. Myślała także o sobie, chciała być blisko, pilnować, by wrócił z nią w góry. Może powinna trzymać się od całej tej sprawy z daleka? Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli z jej powodu wynikną jakieś dodatkowe kłopoty.

Z rozkoszą udusiłaby Steve'a własnymi rękami. Tyle miesięcy oboje z George'em pracowali nad tym, by w tym trudnym dla dzieci okresie zapewnić im ciepło i poczucie bezpieczeństwa. A teraz nagle zjawia się kochany tatuś i w niecałe pół godziny doprowadza je do stanu takiego przerażenia, w jakim nigdy nie widziała ani Stacy, ani Dee Ann. I jak facet śmie wypytywać je o prywatne życie George'a?!

Gdzie on się, do cholery, podziewa? Laurie była przyzwyczajona sama załatwiać wszystkie sprawy, ale teraz nie czuła się upoważniona... nie miała prawa się wtrącać. W głębi serca uważała bliźniaczki za swoje córki, rozsądek jednak nakazywał ostrożność w działaniu.

- Wiecie, Anna upiekła rogaliki - powiedziała. - Chodźmy, dobierzemy się do nich i napijemy lemoniady.

Zanim George wrócił, Laurie udało się uspokoić trochę dziewczynki i wynaleźć im jakieś zajęcie. Sama wciąż była roztrzęsiona, chociaż patrząc na nią, nikt by się nie zorientował. Gdy tylko usłyszała, że otwierają się drzwi frontowe, kazała bliźniaczkom kończyć jedzenie, a sama pobiegła do holu.

- Muszę z tobą pomówić - powiedziała na wstępie.

- Coś się stało? - zaniepokoił się George.

Laurie pociągnęła go za sobą do dużego pokoju i szepnęła:

- Był tutaj ich ojciec.

- Steve? Tutaj? Widział się z nimi? - syknął George przez zaciśnięte zęby.

- Tak.

- Cholera! Dlaczego mu pozwoliłaś?

- Co mogłam zrobić? - Laurie uraził jego ostry ton.

- Pomyśl rozsądnie.

- Przepraszam. Nie potrafię już się opanować. Czego chciał?

- Oświadczył im, że zamieszkają razem w... w Ameryce Południowej.

- Po moim trupie!

- Doprowadził obie do płaczu. Są przerażone. Ja też. On nie może tego zrobić, prawda? Nie może zabrać ich do Ameryki Południowej!

- Nie. Przynajmniej... tak mi się wydaje. - George zawahał się. W głowie rozbrzmiewały liczne głosy powtarzające mu bezustannie: „On jest ich ojcem, ich ojcem, ich oj..."

- To jeszcze, niestety, nie wszystko. Steve wypytywał je o nas.

- O ciebie i mnie? Laurie kiwnęła głową.

- To moja wina. Widzisz, przedstawiłam się jako twoja znajoma. On chyba też czuje, że jego pozycja nie jest zbyt mocna. Dziewczynki powiedziały mu, że widziały, jak się całujemy... Tak mi przykro.

- Nie martw się. - George otoczył Laurie ramieniem.

- Nie myśl już o tym. Żadne z nas nie oszukuje współmałżonka ani nie porzuca rodziny. Mówisz, że Steve

- George skubał brodę - wraca do Ameryki Południowej. Czyli, że pewnie przyjechał po rozwód.

- Biedna Ellen. Jeśli go wciąż kocha, będzie rozpaczać.

- Posłuchaj. Według mnie, Ellen jest w całkiem dobrej formie. Fantastycznie spędziliśmy razem czas. Gdyby tylko udało mi się namówić ją do powrotu do domu! Gdyby wyzbyła się lęku, uwierzyła w siebie. Problem opieki nad dziećmi sam się wówczas rozwiąże.

Laurie milczała. Spuściła wzrok, przyglądała się swoim dłoniom. Nagle podniosła na George'a oczy pełne łez i spytała:

- Rozwiąże się? Zostaną tutaj? Nie pojadą w góry? A wciąż się dopytywały, kiedy załatwisz swoje sprawy i będziemy mogli wrócić do domu.

George westchnął.

- Przynajmniej będą z Ellen, a Steve nie będzie się miał do czego przyczepić.

- Ty będziesz mógł je widywać, kiedy tylko zechcesz... do końca życia. Jesteś dla nich taki dobry. Dziewczynkom potrzebny jest bohater, wspaniały mężczyzna. One cię bardzo kochają.

- Nie bardziej niż ciebie.

- Ale ty jesteś ich rodzonym wujem, a ja tylko...

- Ich najlepszą w życiu przyjaciółką. Nie zapominaj, że Jill i Andy wyszli na ludzi, bo ty nimi kierowałaś.

- Czyżbyśmy zakładali Towarzystwo Wzajemnej Adoracji? - zażartowała Laurie i uśmiechnęła się słabo.

- A czy to nieprawda? - George otoczył Laurie ramieniem i skierował kroki do kuchni. - Wygląda na to, że do poniedziałku nic nowego nie zdziałamy, wymyślmy więc, jak wesoło spędzić wspólny weekend i trochę rozerwać nasze dzieciaki. Wszystkim nam należy się odpoczynek od kłopotów.

- Wspaniale. Masz jakiś pomysł?

- Nie musi być nic nadzwyczajnego. Zrobimy domowe lody, rozpalimy ognisko i upieczemy kiełbaski, może zabierzemy Stacy i Dee Ann do miasta, pójdziemy do kina albo zagramy w mini - golfa? Trzeba odwrócić ich uwagę. Nie chcę, by się zadręczały. Bóg jeden wie, co jeszcze przed nami.

Po kolacji, którą na farmie spożywano stosunkowo wcześnie, całą czwórką pojechali do miasta na lody, a kiedy wrócili, usiedli na stopniach werandy i podziwiali zachód słońca. W górach noc zapada bardzo szybko, lecz tutaj, na nizinie, zachód był całym ciągnącym się bardzo długo widowiskiem. Dom stał zwrócony na zachód, widok więc był fantastyczny, zwłaszcza że nic nie zakłócało linii horyzontu. Zauroczona Laurie siedziała wpatrzona w znikającą złotą poświatę.

- Boże! Mam ochotę klaskać jak w teatrze - powiedziała.

- Ja też - przyznał się George. - Teraz nareszcie się trochę ochłodzi.

Siedział głaszcząc włosy Stacy, która oparła głowę na jego kolanach. Dee Ann przykleiła się do boku Laurie, coraz częściej zresztą tak się mościła. Cicha dziewczynka lgnęła do łagodnej opiekunki. George przesunął się nieznacznie, tak, by udem dotknąć uda Laurie. Żałował, że nikt nie może zrobić im takiego zdjęcia, po to, by mógł je pokazać w sądzie. Potem zapytałby ową „władzę", czy dzieciom naprawdę będzie lepiej w Ameryce Południowej pod opieką ojca, którego nie widziały od ośmiu miesięcy, i nieznanej kobiety. Niech szczerze odpowiedzą.

- Hej tam - przemówiła w końcu Laurie. - Nie macie ochoty się wykąpać i iść spać?

- Ja tak - odparła Dee Ann sennym głosem. - Cała się lepię.

- Ty pierwsza - zadecydowała Stacy, tłumiąc ziewnięcie. - A ja zaraz przyjdę.

Dee Ann kiwnęła zgodnie głową, wstała, potem pochyliła się i wyściskała Laurie i George'a na dobranoc. Kiedy już zniknęła we wnętrzu domu, Stacy przekręciła się, by móc spojrzeć wujowi prosto w twarz i oświadczyła:

- Jeśli tata spróbuje zabrać nas do Ameryki Południowej, uciekniemy. Tak postanowiłyśmy.

Laurie wstrzymała oddech. Wymienili z George'em zdumione spojrzenia. Zmartwiony wuj przyglądał się siostrzenicy. Jeśli omówiły sprawę między sobą, znaczy, że są bardzo przestraszone.

- To prawda? A dokąd to zamierzacie uciec?

- Z powrotem w góry.

- Aha. Jak się tam dostaniecie?

- Autobusem - odparła Stacy bardzo serio.

- Autobusem? - powtórzył George. - To kosztuje. Przyznaj się, dostałyście jakieś pieniądze, o których nic nie wiem?

- Dziadek będzie musiał nam dać.

- Przypuszczam, że możemy oszczędzić dziadkowi wydatków. - George uśmiechnął się do niej szeroko. - Bo nie pozwolę wam jechać do Ameryki Południowej.

Stacy zamyśliła się.

- Przypuśćmy, że ktoś nam każe.

- Kto?

- Nie wiem. Policja albo ktoś taki. Co wtedy?

- Hmm. Wtedy... wtedy ja z Laurie będziemy musieli pojechać za wami.

Serce Laurie przestało na moment bić. Ja z Laurie, tak powiedział. Ja z Laurie będziemy musieli pojechać. To oczywiście tylko po to, by podnieść dziewczynki na duchu, niemniej miło było te słowa usłyszeć.

Stacy natychmiast zerwała się jak wańka - wstańka.

- Naprawdę? Pojedziecie?

- Nie wyobrażam sobie, jak wy mogłybyście pojechać i nas zostawić.

- Hurra! Zaraz powiem Dee! - wykrzyknęła Stacy. Uścisnęła ich mocno oboje i pognała na górę.

Laurie odetchnęła.

- Mam nadzieję, że nie będziemy musieli dotrzymywać słowa - powiedziała.

- Ja także. Nie chciałem, by się cały weekend zamartwiały.

- Brzmiało to bardzo przekonująco. Przez moment sama w to wierzyłam. - Laurie otarła pot z karku. - Chciałam już wcześniej zapytać o Ellen. Twierdzisz, że jest w dobrej formie?

- Moim zdaniem, tak. Ale się boi. Przyznała, że czuje jakby straszny ciężar na piersi.

- Okropne.

- Prawdę mówiąc, kiedy myślę o dzieciach, czuję się prawie tak samo.

- Wiem - westchnęła Laurie.

George oparł się na założonej do tyłu, za plecy Laurie, ręce. Laurie skłoniła głowę na jego ramieniu. Milczeli wpatrzeni w zapadający zmierzch. Wieczorny wiaterek niósł błogosławioną ochłodę, rosnący w pobliżu krzak kapryfolium roztaczał słodką woń, wokoło bzyczały najróżniejsze muszki i inne owady. Laurie wcale nie miała ochoty iść do siebie. Nie mogłaby zasnąć w dusznej sypialni. Za to tu było przyjemnie, a bliskość George'a działała tak krzepiąco... Po raz pierwszy od przyjazdu byli sami. Zamknęła oczy, rozkoszowała się tą chwilą. Przy odrobinie dobrej woli mogłaby uwierzyć, że kłopoty podryfowały w dal.

George schował twarz w jej włosach. Zapach szamponu wypełnił mu nozdrza. W tym potwornym upale wcale nie było łatwo zachować świeżość, ale Laurie się to jakoś udawało. Podczas kolacji oczu od niej nie mógł oderwać. Wyglądała tak słodko, że chciało się ją schrupać. Nigdy jeszcze tak gorąco jej nie pragnął. Wraz ze wspomnieniem wróciło pożądanie.

Laurie poruszyła się.

- Zajrzę do dziewczynek - powiedziała.

- Zaczekam tutaj.

- Kładą się - oznajmiła Laurie wracając. - Ta wymyślona przez ciebie bajeczka chyba poskutkowała. Wydają się przekonane, że uratujesz je z opresji gorszej dla nich niż śmierć. Zaraz pewnie zasną.

George nie musiał pytać, czy Jonas i Anna są jeszcze na dole. Z wyjątkiem zimy, rytm ich dnia dyktowało słońce. Wstawali i kładli się wraz z nim.

Podniósł się, zanim Laurie zdążyła usiąść. Przez moment bała się, że i on pójdzie spać. Powiedział jednak:

- Chodź. Przejedziemy się.

- Przejedziemy?

- Szare komórki ciężko popracowały - roześmiał się od ucha do ucha - ale w końcu wymyśliłem sposób, żebyśmy byli sami.

- Hm. Lubię pomysłowych facetów.

- Poczekaj. Zaraz wracam.

Kluczyki do przedpotopowego samochodu, a raczej półciężarówki Jonasa zawsze wisiały na kołku w kuchni. George chwycił je, potem poszedł na oszkloną werandę, służącą raczej za pakamerę i pod stosami nieprawdopodobnych gratów znalazł to, czego szukał: dwa turystyczne materace. Wetknął je sobie pod pachę, wyszedł na dwór i wrzucił na platformę. Następnie wrócił po Laurie.

- Pojedziemy nad staw - powiedział. - Kiedy byłem mały, zawsze mi się wydawało, że tam temperatura jest przynajmniej dziesięć stopni niższa niż tutaj. Droga, jeśli można to nazwać drogą, jest straszna, ale wehikuł ojca da jeszcze radę.

Półciężarówka rzeczywiście była zabytkowa, ale sprawna. Silnik zapalił już za drugim razem i wóz ruszył z głośnym warkotem, podskakując na wyboistej, porytej głębokimi koleinami polnej drodze.

Staw pośrodku równiny przypominał pustynną oazę. Wokół rosły wspaniałe drzewa, jedyne na całej plantacji, a na dobrze nawodnionym gruncie wybujały olbrzymie krzewy bawełny. George zaparkował w pobliżu jednego z nich. Wyłączył silnik. Przez otwarte okna wpadał do kabiny wiatr z południa.

Laurie przekonała się, że George miał rację. Tutaj nad jeziorem było o wiele chłodniej. Wokół panowała cisza, trochę tajemnicza, niesamowita. Dom majaczył w oddali, a nieliczne palące się w nim światła wyglądały jak żarzące się w ciemności robaczki świętojańskie. Laurie usiadła, wygodnie oparta o fotel, splotła ręce na piersiach i spojrzała na George'a. Uśmiechał się do niej. Odwzajemniła uśmiech, zachichotała.

- Co cię tak rozśmieszyło? - spytał przechylając przekornie głowę.

- Przypomniało mi się, jak ostatni raz siedzieliśmy w zaparkowanym samochodzie.

- Och. Byłem tak cholernie podniecony... bałem się, że słowa z siebie nie wykrztuszę. - Przysunął się bliżej. - Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze wszystkiego, prawda? Dużo się od tamtej nocy wydarzyło.

- Uhm. Niektóre z tych rzeczy były bardzo miłe... George porwał ją w ramiona i pocałował. Namiętnie, przeciągle.

- To miałaś na myśli? - zapytał.

- Przecież wiesz - szepnęła i oparła głowę na jego piersi. - Jaki spokój. Jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na ziemi.

- Wiele razy marzyłem, żeby tak było.

Laurie przytuliła się mocniej do niego. George obsypał ją pocałunkami, które ona gorąco, łaknąco odwzajemniała. Jego niespokojne ręce pieściły, rozpalały całe jej ciało. Nagle jedna dłoń zastygła na zapięciu sukienki. Palce rozpięły cztery guziczki, wsunęły się pod materiał. Laurie zareagowała żywiołowo. Z jękiem chwyciła głowę George'a w obie dłonie, pociągnęła ku sobie. Zadrżała, gdy poczuła, jak wargi kochanka chwytają nabrzmiały koniuszek jej piersi.

Świadomość, że wyzwolił w niej falę pożądania, podziałała na George'a jeszcze bardziej podniecająco. Nie podejrzewał, że pod maską opanowania kryje się tak wrażliwa, żądna seksu kobieta. Oddawała mu się nie tylko ciałem. W miłosny akt wkładała duszę, serce, nawet rozum. Z dłonią na jednej piersi, ustami łapczywie ssąc drugą, czuł, jak Laurie wypręża się pod nim, słyszał jej pomruki. Wolną rękę wsunął pod sukienkę i zaczął wolno gładzić nagie, jedwabiste uda. Dotknął jej łona, usłyszał ciche westchnienie rozkoszy. Uniósł głowę i zajrzał w piękne, rozmarzone oczy.

- Proszę... Już... Teraz... - usłyszał. Wydawało mu się, że się rozpłacze.

- Tu ci nie będzie wygodnie - szepnął.

- Nieważne.

- Dla mnie tak. - Sięgnął do klamki, otworzył drzwiczki kabiny. - Chodź.

Laurie z trudem zdołała utrzymać się na nogach i wysiąść. George zeskoczył za nią, objął ją mocno i nie przestając całować zaprowadził na tył samochodu. Opuścił klapę, uniósł Laurie w górę lekko jak piórko i posadził na platformie. Zręcznie wskoczył za nią, błyskawicznie rozwinął materace i położył jeden na drugim.

- Przezorny zawsze ubezpieczony - zażartowała Laurie.

- Raczej zdesperowany - odparł. - I bardzo ciebie spragniony. Potrzebuję cię, Laurie. Nigdy nie myślałem, że jakaś kobieta będzie mi kiedyś tak potrzebna jak ty.

- Ja też cię potrzebuję. I dla mnie to także coś zupełnie nowego.

George ukląkł obok niej i chwilę milczał. Potem wsunął dłoń pod rozpiętą sukienkę Laurie, dotknął jej piersi, poczuł, jak tężeje pod jego palcami.

- Masz bardzo wrażliwe piersi.

- Nawet o tym nie wiedziałam - przyznała się. - I nie tylko o tym.

George położył się obok Laurie. Wsunął jej ramię pod głowę, wolną ręką nie przestawał jej pieścić. Pocałował w usta, przesunął wargi na piersi. Laurie cichutko jęknęła, jej ciało wyprężało się z rozkoszy. George uniósł jej sukienkę, odsłonił uda. Laurie odszukała klamrę jego paska, rozpięła, wsunęła dłonie pod dżinsy. Przeszył go dreszcz podniecenia.

- Szkoda, że nie mamy łóżka - szepnął jej do ucha. - Chciałbym cię rozebrać, kochać się z tobą całą noc.

- Kiedy dwoje ludzi chce się kochać, łóżko wcale nie jest im potrzebne - odparła. - To moje kolejne odkrycie.

George nakrył ją swoim ciałem. Laurie zsunęła dżinsy z jego bioder.

- Będzie ci niewygodnie - powiedziała.

- Nie, nie. W porządku.

Rozpięła mu koszulę, czubkami palców odnalazła sutki. Uniosła głowę i musnęła je wargami.

- To nie fair, że ty możesz mieć ze mnie więcej niż ja. George płonął. Nigdy jeszcze nie doznał tylu wrażeń, ile rozbudzała w nim Laurie. A przecież nie należała do kobiet mających dużo doświadczenia z mężczyznami. Słuchała własnego instynktu. Bał się, że spełnienie może nastąpić zbyt szybko.

Laurie uniosła nogi i biodra i opasała kochanka miłosnym uściskiem. Fala rozkoszy ogarnęła ją całą. Poddała się rytmowi jego ruchów, wyprężała się. Chociaż tworzyli jedno ciało, chciała zespolić się z nim jeszcze bardziej. Przygryzła wargi, skurcz przemknął po jej twarzy.

- Krzycz. Nikt cię tu nie usłyszy - mówił George, na którego czole wystąpiły kropelki potu. - Krzycz. Nie bój się.

Nie krzyknęła, tylko jego imię wyrwało się z jej ust. George doznał szczytowego uniesienia. Ta chwila trwała w nieskończoność.

Przyspieszony oddech Laurie wyrównał się, uniosła powieki, zobaczyła pochyloną nad sobą twarz ukochanego.

- Było cudownie - szepnęła.

- Pomyślisz, że nie ma na świecie drugiego tak niecierpliwego faceta.

- Nie... naprawdę. Wierz mi, było cudownie.

George spojrzał na Laurie. Taka właśnie mu się podobała, emanująca zmysłowością, z rozrzuconymi włosami, w pomiętej sukience, z wyrazem przeżytej rozkoszy na twarzy. Nie rozumiał, dlaczego nie otwiera ust i nie mówi, co czuje: Potrzebuję cię, Laurie. Potrzebuję twojego gibkiego ciepłego ciała, dobrego serca, słodyczy. Potrzebuję twojej klasy, twojego wsparcia. Po prostu potrzebuję ciebie. Zaczynał myśleć, że potrzebuje jej jak powietrza, że żyć bez niej nie może.

To dlaczego jej tego wszystkiego nie powie? Większość mężczyzn w jego wieku mówiła to samo dziesiątkom kobiet, których teraz nawet nie pamiętają. Dlaczego on nie może? Czego się boi? Osiadłego życia? Odmowy z jej strony? Różnic, które się między nimi pojawią? Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, bliźniaczki są jedynym ogniwem, które ich łączy, a niebezpieczeństwo, że je straci, jest bardzo realne.

Z drugiej strony Laurie zasługuje na to, by zrekompensować jej te wszystkie lata, które powinny być beztroskie, a nie były. Doskonale pamiętał jej pełen goryczy ton, gdy w dniu ślubu Jill mówiła: „Nic nie osiągnęłam, nigdzie nie byłam". Cóż, nie miał środków na rozrywki i podróże. Laurie nietrudno się będzie tego domyślić. Nie miał jej nic do zaoferowania, tylko swoje potrzeby i gorącą namiętność. To, co teraz razem przeżywają, jest najpiękniejszym doświadczeniem, jakie go spotkało, lecz wątpił, czy na nim można budować małżeństwo. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak należy dbać o kobietę taką jak Laurie. Przerażała go myśl, że może nadejść dzień, w którym ona pożałuje, iż związała swój los z nim.

Ni stąd, ni zowąd przypomnieli mu się Shot i Joanie. Dla przygodnego obserwatora była to para z piekła rodem, podczas gdy w rzeczywistości ich małżeństwo wcale się nie rozpadało, a na dodatek Shot, ten nieokrzesany gbur Shot, przyznał, że nie wyobraża sobie życia bez żony. Dawniej George'owi żal było Shota skazanego na tę sekutnicę, teraz mu zazdrościł. Czy to nie wspaniale iść przez życie z kimś, bez kogo człowiek nie może istnieć?

Pod wpływem wszystkich tych myśli George miał w głowie jeszcze większy zamęt.

- O czym myślisz? - spytała Laurie gładząc go po policzku.

- O tym, jaka jesteś piękna.

Szkoda, że obciągnęła sukienkę, uwielbiał patrzeć na jej nogi. Ale górę miała wciąż rozpiętą. Na jej piersi też uwielbiał patrzeć. Dotknął ich. Na rozmarzonej twarzy Laurie pojawił się uśmiech.

- Ostrożnie. Wiesz już, jaka jestem. Moment i rzucę się na ciebie.

- Obiecuję, że nie będę kopał ani krzyczał. Patrzyli na siebie rozpromienieni. Nagle Laurie spoważniała.

- George?

- Uhm.

- Przytul mnie.

- Z chęcią.

Położył się obok, objął ją, przytulił. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że istnieje tuzin wygodniejszych miejsc niż platforma starej półciężarówki. Laurie była u szczytu szczęścia. Z sercem przepojonym błogością, wpatrzona w gwiazdy, leżała w ramionach George'a. Odnalazła jedną, bardzo, bardzo odległą.

- Wenus - szepnęła.

- I księżyc też na nas patrzy. Czuję, że cały świat się zmienia.

- Może to prawda?

Pocałowali się, raz, drugi, słodko, miękko. Potem pocałunki stały się coraz bardziej żarliwe i namiętne. Zaczęli się obejmować, podniecać i pieścić, tym razem mniej gorączkowo, wolniej, czulej.

- Nie będę taki niecierpliwy - powiedział George stłumionym głosem.

Ku zdumieniu, a także radości Laurie, zaczął jej szeptać do ucha niewiarygodne erotyczne zwierzenia. Co czuje, kiedy jest w niej. Co czuje, gdy ona przeżywa swój orgazm. Laurie nigdy by nie uwierzyła, że George kiedykolwiek w życiu zdobędzie się na takie słowa. Sam George nie pojmował, skąd płynęły. Chyba z natchnienia.

Byli jedynymi ludźmi na ziemi. Nie myśleli o poniedziałku, który wszystko może zniweczyć. Czas się dla nich zatrzymał. Nie było już jutra, ale tylko i tylko teraz.


Rozdział 14

W ten weekend Laurie i George uwijali się jak mogli, by zająć dzieci i siebie. Nie myśleć o zbliżającej się rozprawie. Nie zastanawiać się nad jej wynikiem. Podświadomie jednak wciąż układali sobie w głowach, co powiedzą. Bliźniaczki jakimś szóstym zmysłem wyczuwając owo podskórne napięcie, ale ufne w wuja, po prostu dobrze się bawiły i cieszyły, że wszyscy są razem.

Rozprawę wyznaczono na dziesiątą rano. Laurie nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak się denerwowała, chociaż cały czas powtarzała sobie, że to dopiero nieoficjalne przesłuchanie wstępne, że żadne decyzje dzisiaj jeszcze nie zapadną. Niemniej żadne zebranie odbywające się w sądzie z udziałem sędziego nie jest przecież całkiem "nieoficjalne". Oczekiwanie na wyjazd było nie do zniesienia i dopiero gdy znaleźli się w samochodzie, trochę się odprężyła.

Podczas jazdy do miasta kilkakrotnie zerkała ukradkiem na George'a. Jego napięcie było widoczne. Przez cały ranek trudno było się z nim porozumieć. Ledwo tknął jedzenie, chociaż zawsze lubił obfite śniadania. Chodził po domu z miną człowieka, który dźwiga na barkach cały świat. Laurie była pewna, że w nocy nie zmrużył oka. Ona zresztą też niewiele spała. Jeśli sprawa będzie się wlokła, oboje wykończą się nerwowo.

Ku zadowoleniu Laurie rozprawa miała się odbyć nie w sali sądowej, lecz w gabinecie sędziego. Usadzono ich w skórzanych fotelach stojących półkolem naprzeciwko biurka. Miejsca z jednej strony zajęli Steve z jakąś dziewczyną (prawdopodobnie jego kochanką), która sprawiała wrażenie, jakby pragnęła uciec stąd na drugi koniec świata. Laurie oceniła jej wiek na dwadzieścia pięć lat. Dalej siedziały: pani Prescott, opiekunka społeczna, miła starsza kobieta, którą George przedstawił Laurie jako doktor Ames, lekarza psychiatrę zajmującego się Ellen, i oni. George był dozgonnie wdzięczny doktor Ames za przybycie aż z Oklahoma City.

Sędzia Fred Benson stwierdził na wstępie, że dzisiejsze spotkanie ma na celu określenie, jakie rozwiązanie jest najbardziej korzystne z punktu widzenia dobra dzieci. Chciałby dać szansę obu zainteresowanym stronom, by zaprezentowały swoje racje, a pozostałych obecnych zachęca do wyrażenia opinii. Następnie poprosił panią Prescott o krótkie zreferowanie sprawy, co uczyniła w sposób suchy i zwięzły. Całość dała się sprowadzić do tego, iż George, brat matki dzieci, kwestionuje prawo ojca do opieki nad córkami.

Sędzia, wysłuchawszy z uwagą, o co chodzi, podziękował pani Prescott i udzielił głosu George'owi, uprzedzając go, że może wypowiadać się bez ograniczeń. Serce podskoczyło Laurie do gardła, żołądek zamienił się w kamień. Jak czuł się George? Mogła się domyślić. Wyglądał żałośnie, zmęczony, stremowany, ale gdy zaczął mówić, głos miał nadspodziewanie silny i opanowany.

- Wysoki Sądzie - zaczął. - W listopadzie zeszłego roku, gdy mój szwagier rzucił rodzinę, Ellen przeżyła to bardzo ciężko. Powiem więcej. Kompletnie się załamała. Sądziłem, że to reakcja typowa, zbagatelizowałem więc trochę jej stan. Myślałem, mój ojciec zresztą też, że rozpacza, ale z czasem, kiedy uświadomi sobie, jakiego drania poślubiła, wróci do równowagi.

- Proszę, panie Whittaker - wtrącił sędzia unosząc dłoń - bez inwektyw.

- Przepraszam. Dałem się ponieść. A więc, tak rzecz się miała przed świętami Bożego Narodzenia. Ze względu na dzieci staraliśmy się spędzić je jak najradośniej - przerwał i rzucił Steve'owi jadowite spojrzenie - i możliwe, że nie poświęciliśmy Ellen wystarczająco dużo uwagi. Pewnego dnia jednak stwierdziłem, że jej stan nie tylko się nie poprawia, lecz wręcz przeciwnie, pogarsza. Ani ja, ani ojciec nie jesteśmy przecież specjalistami, nalegałem więc, by zbadał ją nasz domowy lekarz. Zapisał jej środki uspokajające, które skutkowały... aż pewnego dnia połknęła na raz pozostałe pół opakowania. Wówczas postawiono diagnozę, że siostra cierpi na głęboką depresję.

George przerwał dla nabrania oddechu. Chcąc mu dodać otuchy, Laurie dotknęła na moment jego ręki. Uważała, że znakomicie sobie daje radę.

- Zetknąłem się wówczas z doktor Ames, która zakomunikowała mi, że Ellen musi zostać w szpitalu. Powiedziała również, że dzieci potrzebują solidnej opieki i spokojnego domu. Mogły, oczywiście, mieszkać na farmie, ale one niezbyt dobrze się tam czują. Ojciec przekroczył już siedemdziesiątkę i stałe przebywanie z dziećmi go męczy. Wówczas to powziąłem decyzję, że sam się nimi zajmę. Miałem pracę na ranczo w Teksasie, postanowiłem więc tam wrócić. Wszystko się świetnie ułożyło. Wynajmujemy domek. Stacy i Dee Ann są szczęśliwe, niczego im nie brakuje. Są wśród ludzi, mają gdzie się bawić. Zaprzyjaźniły się z innymi dziećmi. W szkole otrzymują oceny powyżej średniej. Bardzo je kocham i one mnie też. Jesteśmy jak jedna rodzina. Oczywiście, kiedy siostra wyzdrowieje, a zdaniem doktor Ames to może nastąpić już bardzo szybko, dzieci zamieszkają razem z nią... ale do tego czasu - głos George'a stał się jakby o ton wyższy - nie widzę powodu, dlaczego miałbym pozwolić im jechać do Ameryki Południowej z ojcem, który je zostawił. Tu, gdzie są, są szczęśliwe. Wysoki Sądzie, gdyby Sąd zapytał obie dziewczynki, z kim chcą teraz pojechać, na pewno odpowiedzą, że ze mną. Zagroziły nawet, iż uciekną, jeśli się je wywiezie do ojca. Nie sądzę, by to naprawdę zrobiły, ale oświadczyły mi to, co uważam za bardzo znamienne.

Sędzia przysłuchiwał się z beznamiętną miną. Splecione dłonie oparł przed sobą i kiwnąwszy głową rzekł:

- Dziękuję. A teraz pańska kolej, panie Greene, jeśli ma pan coś do dodania.

Steve przełknął ślinę.

- Wysoki Sądzie, oczywiście, że mam coś do dodania. Mój szwagier w różowych barwach odmalował obraz rodzinnej sielanki, ale zapomniał, że znamy się od piętnastu lat. W tym czasie nigdy nie pracował w jednym miejscu dłużej niż kilka lat, nigdy nie wziął na siebie odpowiedzialności za nic ani za nikogo. Dbał tylko o siebie. Nigdy się nie ożenił, nie założył domu, nawet nie kupił samochodu. O ile mi wiadomo, nigdy nawet nie miał żadnej kobiety...

- Proszę pana - przerwał mu sędzia. - Bez osobistych opinii.

- Przepraszam. To kowboj, pędziwiatr, włóczykij. Od czasu do czasu zjawia się, zazwyczaj, by wziąć udział w rodzinnych uroczystościach, potem odjeżdża w siną dal. Natura ludzka, Wysoki Sądzie, się nie zmienia. Chciałbym Wysokiemu Sądowi przypomnieć, że mój szwagier opiekuje się dziećmi zaledwie pięć miesięcy. Co się z nimi stanie, jeśli poczuje zew krwi? A na pewno poczuje. Włóczykij zawsze zostanie włóczykijem. Moja żona darzyła brata romantycznym sentymentem, jak gdyby jego tryb życia był godny podziwu. Ja jednak patrzę na to wszystko inaczej. Kategorycznie się sprzeciwiam, by moje córki pozostawały pod jego opieką. Jako ich ojciec, mam do tego prawo.

- A moim zdaniem zrzekłeś się tego prawa, kiedy od nich w listopadzie uciekłeś! - wykrzyknął George z gniewem.

- Proszę pana! Nie chciałbym pana ponownie przywoływać do porządku - upomniał go sędzia i zwracając się do Steve'a stwierdził:

- Ten fakt jednak nie może zostać pominięty. Pan opuścił rodzinę i przez prawie dziewięć miesięcy z nikim się nie kontaktował, prawda?

Steve wiercił się na krześle, jego towarzyszka wyglądała na zażenowaną.

- Skąd mogłem wiedzieć, że Ellen to wariatka? Codziennie mnóstwo ludzi się rozwodzi i świat się nie kończy. A moja żona rozdziera szaty. Nie kontaktowałem się z nimi, bo chciałem dać jej czas, by się trochę uspokoiła, zanim zaczniemy rozmawiać o rozwodzie.

George już bardzo dawno nie miał takiej ochoty strzelić kogoś w mordę, jak teraz. Gdyby nie znajdowali się w gabinecie sędziego, powybijałby Steve'owi zęby.

Sędzia Benson skierował następne pytanie do doktor Ames.

- Jaki jest obecny stan pani Greene?

Lekarka powiedziała w zasadzie to samo, co George'owi. Sędzia słuchał z namysłem.

- Czy istnieje niebezpieczeństwo, iż stany depresyjne powrócą? Przyznaję, że mało się na tym znam.

- U pewnych ludzi stany takie wielokrotnie powracają, u innych zaś nie. Szczególnie jeśli depresja została wywołana jakimś jednym dramatycznym wydarzeniem, śmiercią członka rodziny, czy, jak w przypadku pani Greene, rozstaniem z mężem. Nie będę twierdzić, że choroba na pewno nie wróci, jednak tego nie przewiduję. A jeśli Wysoki Sąd pozwoli, chciałabym podzielić się z Sądem pewnym osobistym spostrzeżeniem.

- Słucham.

- Kiedy w marcu tego roku poznałam pana Whittakera, byłam pod wrażeniem jego autentycznej troski nie tylko o zdrowie siostry, ale i o dobro dzieci. Jego decyzja, by ze względu na nie całkowicie zmienić swój tryb życia, jest godna najwyższego podziwu. I, trzeba też dodać, uczynił coś, co inni zaniedbali... umożliwił siostrze odpowiednie leczenie.

Laurie uderzyła jedna rzecz. Kiedy mąż Ellen mówił, ani razu nie wspomniał, że pragnie odzyskać córki. Dobro dzieci było jak gdyby na ostatnim miejscu. George miał rację: Steve nie chciał Stacy i Dee Ann, chodziło mu wyłącznie o to, by nie przyznano opieki nad nimi szwagrowi. Obaj panowie darzyli się nawzajem serdeczną antypatią. Laurie zastanawiała się nad niektórymi słowami Steve'a i doszła do wniosku, że może jest on po prostu zazdrosny o miłość Ellen do brata. Możliwe też, że zazdrości George'owi braku jakichkolwiek obowiązków. Wszystko jest możliwe. Nie, nie może dłużej milczeć. Podnosząc rękę, by zwrócić uwagę sędziego, spytała:

- Czy mogę coś powiedzieć?

- Oczywiście.

- Wysoki Sądzie - zaczęła nauczycielskim, mobilizującym uwagę słuchających głosem - chciałabym, by wszyscy tutaj zebrani wiedzieli, iż obraz pana Whittakera odmalowany przez pana Greene'a nie odpowiada prawdzie. W ciągu ostatnich kilku miesięcy miałam okazję obserwować, jak opiekuje się siostrzenicami. Nikt nie zrobiłby tego lepiej niż on, a dziewczynki go uwielbiają. Gdyby Wysoki Sąd ich razem widział, uznałby, że jest nie tylko odpowiednim, ale wręcz nadzwyczajnym opiekunem. Uczę w szkole i doskonałe potrafię zauważyć anomalie w zachowaniu czy problemy emocjonalne u dzieci. Stacy i Dee Ann nie wykazują żadnych zaburzeń, a zważywszy na kryzys rodziny, miałyby do tego zrozumiałe prawo. To nie jest dzieło przypadku. Jedna z bliźniaczek, Dee Ann, lubi pisywać opowiadania. Pierwsze, które napisała, zaraz po przyjeździe w góry, o dziewczynce rozpaczającej, gdy jej rodzina się rozpadła, ściskało wprost za serce. Szkoda, że Wysoki Sąd nie może przeczytać opowiadań, jakie teraz pisze. I jestem głęboko przekonana, że to wyłącznie zasługa jej wuja. Poza tym nazywanie go „włóczykijem" i „pędziwiatrem" jest bardzo niesprawiedliwe. Od prawie pięciu lat pan Whittaker pracuje u mojej serdecznej przyjaciółki, która ma o nim jak najlepsze zdanie. George nie zmienia miejsca pobytu częściej niż zawodowi wojskowi, przedstawiciele dużych firm czy... geolodzy. Nie wyobrażam też sobie, by George rzucił swoją rodzinę - zakończyła i posyłając Steve'owi pełne pogardy spojrzenie, usiadła.

- Wysoki Sądzie - Steve ponownie zabrał głos - uważam, że należałoby ustalić, kim jest ta kobieta. Z tego, co wiem, jest ona właścicielką domu, który mój szwagier od niej wynajmuje, domu, gdzie moje córki muszą mieszkać. Dom ten i dom tej pani stoją na jednej posesji. Ona i brat żony są, jak powiedziały mi córki, „dobrymi przyjaciółmi". Całują się. Co więcej, gdy George idzie do pracy, zostawia dzieci pod jej opieką. Chciałbym się dowiedzieć, co tych dwoje łączy.

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Laurie.

- Jestem narzeczoną pana Whittakera - oświadczyła czując, że się rumieni. Za nic na świecie nie spojrzałaby teraz na George'a. Nie chciała wiedzieć, jak zareagował na niespodziewaną wiadomość, że jest zaręczony. - Mamy zamiar wkrótce się pobrać. Mieszkam na ranczo w Davis Mountains - brnęła. - To bardzo... bardzo piękne miejsce. Stacy i Dee Ann od razu je pokochały.

Boże, modliła się w duchu, żeby tylko nikomu z nich nie przyszła ochota tam pojechać i zobaczyć tę nędzę.

- Wysoki Sądzie! - wybuchnął Steve. - Moje córki znalazły się w rękach wędrownego kowboja i jego przyjaciółki!

- Ale ja nie rzuciłem rodziny! - wrzasnął George. - Swoją podwójną moralność zostaw dla siebie, nam jej oszczędź!

- Zwracam się do Wysokiego Sądu z prośbą, by opiekę nad dziećmi powierzył mnie - odezwał się Steve.

- A ja zwracam się do Wysokiego Sądu z prośbą, by dzieci mogły zostać ze mną, dopóki ich matka nie wyzdrowieje - wypalił George. - Dzieci powinny być przyznane jej.

- Nie byłbym tego aż taki pewny - zaoponował Steve. - Moja żona cierpi na wyraźne zaburzenia psychiczne.

- Wysoki Sądzie - George pochylił się do przodu i zwrócił się do sędziego. - Skoro celem tej rozprawy jest znalezienie najlepszego rozwiązania dla dobra dzieci - mówił z przejęciem - stwierdzam, że zabranie ich w tym momencie mnie narusza to dobro. Zbrodnią byłoby oddanie ich pod opiekę ojca, który je przedtem porzucił, oraz nieznanej kobiety i pozwolenie, by wywieziono je do Ameryki Południowej. A skoro mój szwagier uznał za stosowne wypytywać o pannę Tyler, chciałbym również... - przerwał i spojrzał na towarzyszkę Steve'a. - Przepraszam panią, nie dosłyszałem nazwiska.

- Cynthia Black - bąknęła dziewczyna.

- Rozumiem, że pani wraca do Ameryki Południowej?

- T...tak.

- Jest pani bardzo młoda - ciągnął George. - Czy chce się pani podjąć opieki nad dwunastoletnimi dziewczynkami?

- No - Cynthia spojrzała niepewnie na Steve'a - jeśli Steve tego chce...

George miał ochotę wrzeszczeć albo porozbijać meble. Ta kobieta wcale nie chciała Stacy i Dee Ann, tak samo jak ich ojciec. Zgarbił się, a kiedy znowu przemówił, w głosie jego słychać było znużenie i świadomość porażki.

- Stacy i Dee Ann nie chcą jechać do Ameryki Południowej.

- Bo dzieci nie lubią zmian - odparł Steve - ale szybko się adaptują.

- Wyjazd do innego kraju - wtrącił sędzia - może być w tym wieku bardzo kształcący. Miejsce, jakie pan Greene wybierze na wspólne zamieszkanie, nie jest istotne dla sprawy. Cóż, usłyszałem już wszystko, co trzeba. Wspólnie z panią Prescott rozważymy argumenty i kontrargumenty i w niedługim czasie skontaktuję się z państwem. Dzieci, rozumiem, przebywają na farmie dziadka, czy tak?

- Tak - odparł Steve. - Chciałbym w związku z tym wnieść protest.

- Tymczasem, proszę pana, zostawmy to, jak jest - zdecydował sędzia. - Życzę państwu dobrego dnia.

Rozprawa skończona. Jeszcze nigdy w życiu George nie czuł się taki bezsilny. Słyszał szuranie nóg, wszyscy wstawali. Nagle poczuł na ramieniu dotyk dłoni Laurie.

Ponaglała go do wyjścia. Westchnął, podniósł się z krzesła. Trzymając się za ręce przeszli do holu, gdzie natknęli się na doktor Ames, która czekała, by zamienić z George'em kilka słów.

- Nie wiem, jak pani dziękować za przyjście - powiedział George.

- Żałuję, że tylko tyle mogłam zrobić.

- Proszę mi uczciwie powiedzieć, jakie mam szanse?

- Kto to może wiedzieć? - lekarka uśmiechnęła się do niego smutno. - Ja wiem tylko, co sama bym zdecydowała.

- Co?

- Oddałabym dziewczynki pod opiekę panu, oczywiście. Pan Greene, moim zdaniem, okazuje mało zrozumienia dla ludzi. Jako osoba, która ma na co dzień do czynienia z chorymi psychicznie, silnie reaguję na określenia typu „wariat". Niech się pan odzywa. Do widzenia.

- Do widzenia.

Odchodząc, lekarka zatrzymała się jeszcze.

- Zapomniałabym - powiedziała uśmiechając się do obojga. - Gratulacje.

- Słucham?

- Gratulacje z powodu ślubu. Życzę dużo szczęścia.

- Och... dziękujemy.

Kiedy lekarka zniknęła, Laurie spojrzała na George'a wzrokiem pełnym skruchy.

- Przykro mi - powiedziała. - Nie miałam wcale zamiaru... tak jakoś samo wyszło. Jesteś kawalerem i to działa jakby na twoją niekorzyść, wydawało mi się więc, że jeśli sędzia się dowie, że masz się ożenić...

- Cóż, przyznam, że wiadomość o zaręczynach trochę mnie zaskoczyła, ale... Och, nie rób takiej miny.

Wiem, dlaczego to powiedziałaś i doceniam twoje dobre intencje.

- Zastanawiam się, czy to jednak nie krzywoprzysięstwo.

- Nie byliśmy przecież zaprzysiężeni.

George wziął Laurie pod rękę i wyszli z gmachu sądu. Na ulicy panował nieopisany upał, wyjątkowo nieprzyjemny w porównaniu z chłodem wewnątrz budynku.

- Masz ochotę coś zjeść? - zapytał George.

- Aha. Dobry pomysł.

- W barze koło posterunku policji całkiem dobrze karmią. Przynajmniej kiedyś tak było.

- To chodźmy tam.

Gdy już usiedli i zamówili dania, Laurie powiedziała:

- Zobacz, czy to nie dziwne? Mam takie poczucie winy, kiedy idziemy gdzieś bez Stacy i Dee Ann. Wiem, jak się okropnie nudzą na farmie,

- Tak. Biedaczki. - George wpatrywał się w stojącą przed nim szklankę wody. - Nie dadzą mi ich. Czuję to. Będziemy musieli je tutaj zostawić.

- Obawiam się, że możesz mieć rację - odparła Laurie.

Gorące łzy napłynęły jej do oczu. Wiedziała już, jak będzie wyglądało ich życie bez dziewczynek. George nie będzie chciał zostać w bungalowie. Rozsądek wskazywał, by przeprowadził się do DO, a wówczas widywać się będą rzadko i tylko z jego inicjatywy, bo przyjazd do niej będzie łączył się z pewnym wysiłkiem z jego strony. Bez bliźniaczek, które stanowiły jak gdyby pomost między nimi, kto wie, co będzie chciał dalej robić? Przecież dozgonnej miłości nie deklarował. Niewykluczone, że Steve Greene miał odrobinę racji, przyznała niechętnie, twierdząc, iż George „ustatkował się" tylko na te pięć miesięcy. George nie może przysiąc, że nie odezwie się w nim zew prerii. Natura ludzka się nie zmienia, nie aż tak.

Czyli że teraz nadszedł czas ostatecznych rozstrzygnięć. Zostać czy sprzedać ranczo? Jeśli sprzedać, to komu? I gdzie ona sama potem pójdzie? W ciągu ostatnich miesięcy udawało jej się uniknąć podejmowania decyzji, ale obecnie nie może dłużej zwlekać.

George pochłonięty był własnymi myślami.

- Muszę zrobić wszystko, by Steve ich nie zabrał.

- Posłuchaj, to nie zależy od ciebie.

- Wiem. Ale od Ellen tak. Ona musi wrócić do domu.

- Obawiam się, że na to też nie masz wpływu. Sędzia zdecyduje, co z dziećmi, a lekarz, co z Ellen. Ty czy ja nie mamy tu nic do powiedzenia.

- Musi być jakiś sposób - oświadczył George trzęsącym się głosem. - Ellen musi się o wszystkim dowiedzieć. Jestem pewny, że wówczas wróci.

- Chyba nie zamierzasz rozmawiać z nią bez pozwolenia doktor Ames? - Laurie spojrzała na niego poważnie. - Obiecaj, że tego nie zrobisz.

- Och, zadzwonię do niej jeszcze dziś po południu i powiem, co chcę zrobić. Nie sądzę, by doktor Ames darzyła Steve'a większą sympatią niż ja.

- A jeśli ci powie, żebyś zrezygnował? - dopytywała się Laurie.

George milczał. Wzrok wbił w talerz.

- Tak czy inaczej to zrobię.

Laurie odłożyła widelec i przyłożyła rękę do czoła.

- W takim razie, zdradź mi swój plan.

- Jutro ty, Stacy, Dee Ann i ja złożymy Ellen wizytę.

Miło, na luzie. Chcę, żeby zobaczyła dzieci. Obejmą ją, przytulą się, wiem, że to zrobią. Kiedy już się sobą nacieszą, weźmiesz dziewczynki na dół do kawiarni. Wówczas ja powiem Ellen, że Steve chce zabrać córki do Ameryki Południowej. Jeśli to nie podziała, sprawa stracona. Chcę obudzić w niej instynkt lwicy broniącej swoich małych, nie wspominając o innych, mniej pochlebnych instynktach. Doktor Ames powiedziała mi kiedyś, że Ellen pogodziła się z faktem odejścia Steve'a, który, mówiąc po prostu, oszukał ją. Liczę na to, że minęło dość czasu i że terapia dała wyniki. Na to, że Ellen będzie i dobra, i szalona.

- Och, George - westchnęła Laurie. - Mam takie koszmarne przeczucie, że igramy z ogniem, pakujemy się w coś, o czym żadne z nas nie ma najmniejszego pojęcia.

- Możliwe, ale nie mam innego wyjścia. Muszę tak postąpić. Muszę.

Laurie grzebała widelcem w talerzu. Potem podniosła wzrok, uśmiechnęła się i powiedziała:

- W takim razie masz moje stuprocentowe poparcie. Tylko mi powiedz, co mam robić.

George zadumał się nagle, jego oczy stały się jakby nieobecne.

- To niemożliwe. Tak zupełnie szczerze, to chcę, byś wsadziła Stacy i Dee Ann do samochodu i zawiozła z powrotem w to miejsce, które nazywają domem. Ostrzegałaś mnie tamtego pierwszego dnia... że się do nich przywiążę, a ja byłem taki pewny, że mi to nie grozi. I co? Teraz jestem tutaj i czuję się jak mały chłopiec, który się zgubił na wiejskim jarmarku.

Laurie sięgnęła przez stół i nakryła jego dłoń swoją.

- I tak samo wyglądasz. Już nie tak butnie jak pies myśliwski. Przyszło mi na myśl, George, że wszystkie te lata udawałeś.

- Udawałem?

- Wcale nie jesteś tym wolnym ptakiem, za jakiego chcesz uchodzić. W głębi duszy należysz do tej kategorii mężczyzn, którzy w portfelu zamiast pieniędzy noszą zdjęcie żony i dzieci.

- Ja? Mylisz się. Czy tacy ludzie mają mordercze instynkty?

- Najgorsze. Nie zapominaj o lwicy z małymi.

- Wiem jedno: Steve nie zabierze dzieci na południe. Jeśli chce walki, będę z nim walczył.

Gdy decyzja została podjęta, George jakby się odprężył. Teraz miał do spełnienia misję, cel.

Wróciwszy na farmę, Laurie poszła prosto do dzieci, a George do telefonu. Dobre pół godziny konferował z doktor Ames, a kiedy skończył, uśmiechał się, najwyraźniej zadowolony, że lekarka nie kazała mu zrezygnować z planu.

- Chce być przy mojej rozmowie z Ellen. Mówi, że Ellen jej ufa. Mamy się spotkać w szpitalu o drugiej. W ten sposób dziewczynki będą mogły wpierw spędzić trochę czasu z matką.

- Wspaniale! - ucieszyła się Laurie. - Nie wiemy jeszcze, co z tego wyniknie, ale pierwszy krok jest już zrobiony.

- Racja. Umówiliśmy się jednak z doktor Ames, że w momencie gdy da mi znak, żebym był cicho, nie powiem już ani słowa i nie będę zadawał żadnych pytań. Ale jestem przekonany, że do tego nie dojdzie. - Westchnął. - No, a teraz najtrudniejsze.

Laurie spojrzała na niego nie rozumiejąc.

- Muszę pogadać z ojcem. Nie po to tak się namęczyłem, żeby on mi wszystko zepsuł. Musi zrozumieć, że Ellen naprawdę była chora i że będzie potrzebowała jego pomocy. Wierz mi, wcale nie mam ochoty na tę rozmowę. To tak jakbyś mówiła do tej ściany.

Znalazł Jonasa na polach. Stał zapatrzony w dal. George dziwił się, co może być takiego frapującego w rzędach zielonych roślin. Dla niego był to najbardziej monotonny widok na świecie, ojciec jednak potrafił przyglądać się bawełnie długie minuty. To fascynacja ziemią czyni z niektórych mężczyzn farmerów, pomyślał George.

- Masz chwilę, tato? - zapytał.

- Patrzę, jak rośnie. - Jonas uśmiechnął się do syna. - Mam tyle czasu, ile ci trzeba. Jak poszło?

George przysiadł na piętach, przyjmując wygodną pozycję, jakiej się nauczył przy niezliczonych ogniskach. Jonas nadal stał.

- Nie najlepiej. Przynajmniej dla mnie. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Jutro zabieramy dzieci do miasta, do Ellen. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, stanę na głowie, by sprowadzić ją tutaj. To jedyny sposób, żeby Steve nie dostał Stacy i Dee Ann. Lekarka też tam będzie.

- Dziwne, że on robi wokół tego tyle hałasu. Taki niby kochający tatuś, a nigdy go w domu nie było. Pod koniec to w ogóle dzieciaków nie widywał.

- Jemu chodzi o to, żeby nie przyznano ich mnie. Jest ojcem i sąd patrzy na to jakby przez końskie okulary. W każdym razie, jeśli Ellen wróci do domu, będzie potrzebowała dużo serca. - Przerwał czekając na reakcję ojca. Jonas jednak milczał, więc George mówił dalej:

- Ona naprawdę była chora. Po prostu chora, jakby miała... zawał. Depresja to nie brak silnej woli, przekonałem się o tym. I będzie potrzebowała czasu na rekonwalescencję, jak każdy po chorobie. Trzeba jej dodać otuchy, pomóc nabrać pewności siebie i pokonać strach przed znalezieniem pracy i usamodzielnieniem się. Ale o pracę nie jest łatwo i będzie musiała zamieszkać na jakiś czas tu na farmie. Żaden dorosły nie lubi wracać do domu na garnuszek taty. Duma mu nie pozwala. Liczę... liczę na ciebie, tato. Nie chodzi mi o to, byś udawał, Ellen od razu by się zorientowała. Ale chodzi o... o odrobinę dobroci.

George pomyślał, że jak na kogoś, kto nigdy nie był zbyt elokwentny, strasznie dużo mówi.

Jonas patrzył w dal, nie odzywał się. Po dłuższej chwili milczenia chrząknął i powiedział:

- Wiesz co, synu? Cieszę się, że nie jestem młody. Dawniej życie było prostsze. Stuknięte były tylko gwiazdy filmowe i inni podobni wariaci. Jak umarła twoja matka, bardzo rozpaczałem, ale nie dałem się. Co by się wtedy stało z tobą i Ellen? Gdybym komuś powiedział, że jestem przygnębiony i muszę iść do lekarza, cała okolica by mnie wyśmiała. Kiedy byłem w twoim wieku, nie znałem żadnego rozwodnika ani rozwódki. Żadnego. Nam nikt nie wmawiał, że mamy być całe życie szczęśliwi. Jakiego to słowa wszyscy teraz używają? Już wiem, samorealizacja. Wszyscy teraz chcą się samorealizować. W młodości nigdy nawet nie słyszałem tego słowa. Ludzie byli zbyt zajęci zdobywaniem chleba powszedniego. Tak, dawniej życie było o wiele lepsze.

George nie miał ochoty wysłuchiwać wspominek ojca. Te „dawne dobre czasy" wydawały mu się okropne.

- Inne, tato, niekoniecznie lepsze - zaprotestował.

- Ellen nie jest winna ani swojej choroby, ani rozpadu małżeństwa. Mogę na ciebie liczyć?

- Chyba tak, synu. Muszę przecież myśleć o wnuczkach.

George wstał i wyciągnął do ojca rękę.

- Dziękuję.

Jonas wpatrywał się w dłoń syna, potem ujął ją i silnie potrząsnął.

- Nie ma za co.

Wracając do domu George stwierdził, że chyba pierwszy raz w życiu rozmawiali jak ojciec z synem.

Kiedy wrócili z Teksasu na farmę, Stacy i Dee Ann błyskawicznie zauważyły dziwne napięcie w zachowaniu George'a. Teraz równie szybko wyczuły jego odprężenie. Gdy wuj poinformował je, że następnego dnia pojadą odwiedzić Ellen, uznały, że widocznie matka czuje się lepiej i dlatego poprawił mu się humor. Ucieszyły się, chociaż ich radość zmieszana była z żalem. Zostawszy same, zaczęły o tym rozmawiać.

- Może mama wyjdzie ze szpitala? - zastanawiała się Stacy.

- Może - odparła Dee Ann. - Jeśli tak, to odtąd będziemy z nią.

- Hmmm - mruknęła Stacy, a po chwili zapytała:

- Ciekawe, czy wprowadzimy się do naszego starego domu?

- Nie mam pojęcia. - Dee Ann wzruszyła ramionami. Przypomniała sobie, że Laurie wciąż jej powtarzała, by wyrażała się dokładniej. - Nie wiem. Słyszałam, jak dziadek mówił, że trzeba go sprzedać. Nie mam ochoty znowu tam mieszkać.

- Mnie brak będzie gór - rozmarzyła się Stacy.

- A mnie Melissy. I Laurie nie będzie nas już uczyć.

- Głupia - zirytowała się Stacy. - I tak by nas nie uczyła. Zdałyśmy do siódmej, a ona uczy tylko szóste klasy.

- Tak. Zapomniałam. I już nigdy nie zobaczymy Księżniczki.

- I tak, odkąd do Millerów przyjechały ich wnuki, rzadko się pojawiała. Słuchaj, Dee, uważam, że nie powinnyśmy tego wszystkiego mówić ani wujkowi, ani Laurie. Tylko by się zmartwili. A jeśli będziemy za bardzo żałować Laurie, mamie zrobi się przykro.

- Dobrze. Nic nie powiem - obiecała Dee Ann.

- A wiesz, jak by było najlepiej? - spytała Stacy.

- Wiem.

- No jak?

- Żebyśmy wszyscy, mama, my, wujek George i Laurie, mieszkali razem.

- Aha. Najbardziej żal mi Laurie - stwierdziła Stacy. - Teraz już nie będzie miała przy sobie nikogo.

- Może wujek z nią zostanie? - zastanawiała się Dee Ann.

- Nie - zaprzeczyła Stacy. - Wiesz, jaki on jest. Lubi przenosić się z miejsca na miejsce. To tylko ze względu na nas tam siedział.

- A gdybyśmy go poprosiły, może by z nią został? Powiemy mu, że Laurie będzie całkiem sama i że powinien.

- Zapomniałaś, że mamy nic takiego nie mówić? - zdenerwowała się Stacy. Oparła brodę na dłoni i zamyśliła się. - Moja kolekcja kamieni już się nie powiększy. Skąd tutaj kamienie? Czy tu w ogóle może coś być? Dziadek pół dnia zrzędzi, a Anna jest ciągle zajęta. Ta farma jest strasznie... - przerwała szukając odpowiedniego słowa - strasznie ponura. Wiesz, Dee, któregoś dnia słyszałam, jak dziadek i wujek mówili, że mama musi iść do pracy.

- To chyba znaczy, że tata już do nas nie wróci - powiedziała Dee Ann.

- Zależy ci? - spytała siostra.

- Tak naprawdę to nie. - Dee Ann wzdrygnęła się.

- Śmieszne, prawda? Kiedy odjechał, czułam się tak okropnie, a teraz jest mi wszystko jedno.

- Dziwnie będzie, jak mama zacznie pracować. Oj, chyba sprzykrzy się nam ta farma.

- No. Bez wujka i Laurie... - Dee Ann zagryzła wargi. - Chociaż dobrze, że nie jest w Ameryce Południowej.

Przyszła pisarka miała dar dostrzegania istoty rzeczy.


Rozdział 15

Ellen rozpłakała się na widok córeczek. Jej łzy jednak nikogo nie zmartwiły ani nie zaniepokoiły, były to łzy radości. Stacy i Dee Ann sprawiały wrażenie troszeczkę speszonych, chociaż ucieszyły się ze spotkania z matką. Rano Laurie zrobiła okropnie dużo zamieszania wokół ich strojów i dziewczynki wyglądały prześlicznie. Bliźniaczki nigdy nie ubierały się jednakowo, ale dzisiaj bez umawiania się zrezygnowały z szortów, w których biegały całe lato, i włożyły lekkie bawełniane sukienki, Stacy niebieską, Dee Ann koralową. Kręcone włosy Stacy lokami otaczały jej dziecinną buzię, Dee Ann zaś uczesała się tak jak lubiła, schludnie i nie krępująco: we francuski warkocz. Laurie siłą powstrzymywała się, by ich nie zacałować na śmierć. Cały czas nie mogła przestać myśleć o tym, że krok po kroku ona i George zwracają dzieci matce. Z pustką emocjonalną, która po ich odejściu zostanie, będzie musiała sobie jakoś poradzić później, sama.

- Musicie mi wybaczyć - przepraszała Ellen wciąż pochlipując. - Nie sądziłam, że się tak wzruszę. To spotkanie zupełnie mnie ścięło z nóg. - Obejmowała córki, to przytulając je do siebie, to patrząc na nie ze strachem. Dotykając włosów Dee Ann zauważyła: - Co za skomplikowana fryzura!

- Ja ją uczesałam - pochwaliła się rozpromieniona Stacy. - Jill mnie nauczyła.

- Jill?

- Moja młodsza siostra - wtrąciła się Laurie. - Bardzo polubiła pani córki.

- Jill wyszła za mąż - powiedziała Stacy. - Miałyśmy na ślub nowe sukienki. Zobaczysz. Są prze - prze - przecudne!

- Wyobrażam sobie. - Ellen w końcu oderwała wzrok od dzieci i spojrzała najpierw na George'a, potem na Laurie. - Winna jestem wam... wam obojgu stokrotne, tysiąckrotne dzięki.

- Nic nam nie jesteś winna - zaprotestował George. - Wiem, że Laurie myśli tak samo. Każda chwila spędzona z twoimi smarkulami była dla nas wyłącznie radością.

Stacy wywinęła się z objęć matki i powiedziała:

- Musisz zobaczyć moje kamienie. Gdzie twoja torebka, Laurie?

Laurie ruchem głowy wskazała torebkę. Obserwowała, jak dziewczynka z dumą pokazuje swoje cenne agaty i objaśnia, co jest co. Przyglądając się Ellen, Laurie nie zauważyła widocznych oznak przebytej choroby, może z wyjątkiem pewnego wyrazu znużenia w oczach. Co prawda nie znała tej kobiety wcześniej, nie mogła więc stwierdzić, czy się bardzo zmieniła.

Jedno nie ulegało wątpliwości, Ellen była uszczęśliwiona spotkaniem z córkami, a to należało uznać za objaw zdecydowanie pozytywny. Laurie zerknęła na George'a, nabrał otuchy. Sytuacja rozwijała się w zawrotnym tempie, więc była nadzieja na rychłe zakończenie. Można przystępować do rzeczy, a spraw do omówienia było bez liku.

Punktualnie z wybiciem drugiej Laurie, zgodnie z ustalonym planem, wstała i zaproponowała:

- Stacy, Dee Ann. Chodźmy się czegoś napić do kawiarni, dobrze? Umieram z pragnienia. A wasza mama będzie mogła spokojnie zamienić kilka słów z wujkiem.

Gdyby pobyt w kawiarni nie wystarczył, w rezerwie miała jeszcze zimowy ogród i sklep z upominkami, które po drodze spostrzegła. Jakoś sobie poradzi, by George miał tyle czasu, ile potrzebuje.

Bliźniaczki tak się już przyzwyczaiły do słuchania poleceń Laurie, że bez protestów dały się wyprowadzić.

- Urocza - powiedziała Ellen do George'a. - Nie dziwię się, że tak ci przypadła do serca. Niewielu ludzi potrafi nawiązać bliski kontakt z obcymi dziećmi.

- Jest nauczycielką. Poza tym po śmierci rodziców samodzielnie wychowywała rodzeństwo. Dzieciaki jej nie przerażają.

George wstał i podszedł do okna. Nagle poczuł ogarniającą go tremę: Pragnął, by doktor Ames jak najszybciej przyszła i żeby miał to już za sobą. Udział psychiatry w zaplanowanej rozmowie był dla niego błogosławieństwem. Przypomniał sobie wszystkie ostrzeżenia Laurie. Mało wiedział o tych sprawach. Miał wrażenie, że stąpa po cienkim lodzie, i wierzył, iż obecność lekarki uchroni go przed utonięciem.

- Jesteś zdenerwowany - zauważyła Ellen. - Coś się stało?

- Nie, nic. Jak znalazłaś dziewczynki?

- Och, wyglądają cudownie.

- Prawda? Zdrowe i szczęśliwe. Dobrze nam było razem.

Ellen splotła ręce na kolanach i uśmiechnęła się do brata.

- Kiedy ojciec powiedział mi, że zabrałeś je ze sobą, pomyślałam, że z nimi zwariujesz! Widzę, że się myliłam.

- Przyznam, że na początku... - George roześmiał się.

- Wyobrażam sobie. Zadziwiasz mnie.

- Och, one są takie zabawne.

- Czasami ludzie, po których najmniej się czegoś spodziewasz...

- Co?

- Nic. Przyznaj się. Jaki jest udział Laurie w tej twojej zadziwiającej przemianie?

- Ogromny - przyznał George szczerze.

- Może niedługo założysz własną rodzinę? Dziwne. Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała, ale widzę, że byłbyś wspaniałym ojcem. Zastanawiałeś się nad tym?

- Tak. Czasami.

- Wiesz, dawniej martwiłam się, że jeśli w ogóle kiedykolwiek zjawisz się u nas z dziewczyną, będzie to jakaś wysztafirowana lala albo córka farmera wyglądająca jakby przed chwilą zsiadła z konia. I oto przywozisz piękną, kulturalną kobietę, która sprawia wrażenie salonowej damy.

- Ja też z początku tak uważałem, ale gdy ją bliżej poznasz, przekonasz się, że zna życie.

- Czyli, że poważnie myślisz o małżeństwie. - Ellen potrząsała z niedowierzaniem głową.

- Powiedzmy, że świta mi taki pomysł, ale jeszcze nie wspomniałem o tym Laurie.

- Co cię powstrzymuje?

- Nie mam pojęcia, jak ona to przyjmie. To jedno. Druga sprawa to to, że Laurie straciła swoje beztroskie lata i nie miałbym jej za złe, gdyby chciała to teraz odrobić. Po trzecie, nie wiem, jakim byłbym mężem. Co ja mogę ofiarować takiej kobiecie jak ona?

- Miłość? - spytała Ellen rozsądnie.

George nie zamierzał wcale poruszać tematu miłości i małżeństwa. Nie sądził, by to był dobry pomysł. Gorączkowo próbował wymyślić jakiś sposób, by skierować rozmowę na inne tory, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi. Na widok doktor Ames poczuł niewysłowioną ulgę.

Wymieniwszy między sobą zwyczajowe grzeczności, od razu przeszli do sedna sprawy.

- Słuchaj, Ellen - powiedziała lekarka - twój brat ma do ciebie bardzo ważną sprawę.

Cień przemknął przez twarz Ellen. Odwróciła się do brata i spojrzała na niego z uwagą.

- Tak. - George sądził, że uda mu się jakoś dawkować nowiny, gdy przyszedł jednak ten moment, nie znajdował słów. - Steve wrócił - oświadczył zwięźle.

Ellen jakby zesztywniała, ale jej reakcja nie była tak dramatyczna, jak się obawiał. Zacięła usta, gryzła wargi. Zauważył jej przyspieszony oddech.

- Czy ta kobieta jest z nim? - spytała.

- Tak. - George zerknął na doktor Ames, która gestem dała mu znak, by mówił dalej. - Właśnie dlatego przywiozłem dzieci z powrotem. Steve groził, że oskarży mnie o ich porwanie.

- To absurd! Śmieszne! - wybuchnęła Ellen. - On to robi z czystej nienawiści.

- Wiesz, jakie zawsze miał o mnie zdanie.

Ellen spojrzała w bok. Ze wzrokiem utkwionym w donicy z rośliną, którą ofiarował jej ojciec na początku pobytu w szpitalu, powiedziała:

- Wydaje mi się, że on zawsze był o ciebie zazdrosny.

Dla George'a była to rewelacja. Zawsze sądził, że szwagier go po prostu nie lubi, że istnieje między nimi konflikt osobowości.

- O mnie? A dlaczego, do licha, miałby się czuć o mnie zazdrosny?

- Złościło go to, że i ja, i dziewczynki tak bardzo cię lubimy.

- Ale na miłość boską! Przecież jestem twoim bratem! Miałabyś mnie nienawidzić?

- Steve czuje się pod wieloma względami zagrożony. On potrzebuje ustawicznych zapewnień, że jest najinteligentniejszy, najprzystojniejszy, najbardziej kochany i tak dalej. Myślę, że jednym z powodów, dla których się ze mną ożenił, było moje bezgraniczne oddanie. Karmił nim swoje ego. Smutne w tym wszystkim jest tylko to, że ja się na to do tego stopnia godziłam, że zatraciłam zupełnie własną indywidualność.

Serce George'a wezbrało nadzieją. Skoro Ellen tak głęboko potrafiła zanalizować swoje małżeństwo, wiele zostało już osiągnięte. Posunął się więc o krok dalej.

- Wczoraj odbyła się w sądzie rodzinnym rozprawa wstępna. Wystąpiłem o przyznanie mi opieki nad Stacy i Dee Ann, dopóki nie wyzdrowiejesz. Steve wniósł protest. Obawiam się... - George przeszedł szybko przez pokój i usiadł obok siostry. Ujął ją za ręce i ciągnął: - Obawiam się, że w tej sytuacji sąd mi ich nie przyzna. Szanse są połowiczne, a nawet jeszcze mniejsze. Sąd trzyma stronę naturalnych rodziców, a przeciwko mnie przemawiają dwa argumenty: zawód i stan cywilny.

W głosie George'a zabrzmiała nuta jakby histerii, chociaż przysięgał sobie, że zachowa spokój. Wpatrywał się badawczo w twarz siostry z nadzieją, że dostrzeże znak, iż to, co mówi, do niej dociera. Twarz Ellen nie wyrażała jednak niczego. George zląkł się, że teraz doktor Ames w każdej chwili może nakazać mu, by przestał.

- Musisz wrócić do domu i zająć się dziećmi. Inaczej Steve i tamta kobieta wywiozą je do Ameryki Południowej.

Ellen z trudem chwytała ustami powietrze. Odepchnęła rękę George'a, zerwała się gwałtownie z miejsca i podeszła do okna. Przez dłuższą chwilę stała nie odzywając się. George spojrzał bezradnie na doktor Ames. Czyżby posunął się za daleko? Reakcja Ellen nie zrobiła jednak na lekarce żadnego wrażenia. Przecież teraz ona zna ją lepiej niż ja, pomyślał.

W końcu Ellen odwróciła się od okna i zaczęła mówić:

- A więc mój kochany mężulek chce odzyskać dzieci. Dziwne, dawniej nigdy nie miał dla nich czasu. Wiesz, George, jaki efekt ma psychoterapia? Powiem ci. Sprawia, że wnikasz głęboko w siebie i dobrze się sobie przyglądasz. Wierz mi, to co zobaczyłam, nie wprawiło mnie w euforię. Mogłabym wyliczyć wszystkie te razy, kiedy udawałam, że nic się nie dzieje, podczas gdy każda rozsądniejsza kobieta wywęszyłaby flirt. Ta dziewczyna nie jest pierwszą, co do tego nie mam wątpliwości. Tylko że ten romans jest najpoważniejszy ze wszystkich. Przyjęłam zasadę, że jak długo Steve będzie przy mnie, przymknę oczy, wytrzymam, byle nasze małżeństwo trwało. Och, to było dla mnie najważniejsze. Wszystko, tylko nie powrót do domu i przyznanie się przed ojcem do porażki.

- Zbyt surowo siebie osądzasz - przerwał jej George.

- Przeciwnie, ta surowa ocena okazała się błogosławieństwem. Spojrzenie jakby przez mikroskop na własną głupotę wyzwoliło mnie. Pozwoliłam, by Steve stał się pępkiem świata, a on wyssał ze mnie całą krew. Nie wiem, dlaczego lękam się być sama. Przecież zawsze byłam sama. Sama wychowywałam dzieci, bo on był „zajęty", a ja bałam się dowiedzieć, co robił. Ale koniec. Tym razem przebrał miarkę. Chce zabrać mi dzieci, by zamieszkały z obcą kobietą, w obcym kraju! O nie! Po moim trupie! Czy pani może mnie wypisać? - Ellen zwróciła się do lekarki.

- Oczywiście, moja droga - odparła spokojnie doktor Ames. - Z tym że wpierw odbędziemy jeszcze jedną długą rozmowę. Chcę zyskać pewność, że jesteś zupełnie przygotowana do wyjścia ze szpitala.

- A ty, kochany bracie, możesz mi załatwić dobrego adwokata, doświadczonego w prowadzeniu spraw rozwodowych?

Ellen drżała, znowu bliska łez. George wstał, podszedł do siostry i otoczył ją ramionami. Wiedział, że dalej nie pójdzie tak gładko. Teraz Ellen była wściekła, jej organizm wytwarzał zwiększoną ilość adrenaliny, ale potem, gdy się uspokoi, paraliżujący strach powróci. Ale zrobiła już krok, ba! gigantyczny skok naprzód.

- Może to nie będzie konieczne? - pocieszał ją. - Kiedy Steve się dowie, że wróciłaś do domu, może sam się zgodzi na rozwód bez orzekania o winie i na przyznanie dzieci tobie? Obejdzie się bez szumu i kosztów.

- Dobrze, zrobię, jak mówisz - szepnęła. - Ale pomożesz mi przez to wszystko przejść?

- Tak - obiecał po chwili milczenia. - Jeśli mnie potrzebujesz, pomogę.

- Dzięki. Jeśli istnieje krzyż zasługi dla braci, mianuję cię jego kawalerem.

W życiu żaden komplement tak go nie ucieszył. George nie został u Ellen już zbyt długo. Zostawił ją z doktor Ames. Lekarka odprowadziła go na korytarz.

- Pańska siostra bardzo dobrze się trzyma. Teraz ma coś, co odwróciło jej myśli od ciągłego analizowania siebie. Zagrożenie dzieci i konieczność ich ratowania może okazać się tym, czego potrzebowała. Porozmawiam z nią i jeśli rezultaty będą takie, jak się spodziewam, Ellen bardzo szybko znajdzie się z powrotem w domu.

- Dziękuję pani. Mam nadzieję, że ona zdaje sobie sprawę z tego, jakie miała szczęście dostając się pod pani opiekę.

- Ellen ma szczęście, że ma pana - odparła lekarka. - I ona też chyba o tym wie.

George żałował, że nie znajduje w sobie więcej optymizmu. Nie ulegało wątpliwości, że Ellen pomiesza Steve'owi szyki i storpeduje jego plan wywiezienia dzieci do Ameryki Południowej, niemniej Stacy i Dee Ann będą musiały zamieszkać z matką na farmie, a to już go mniej cieszyło. Tym bardziej że już wkrótce będzie im musiał o tym powiedzieć.

Laurie i dziewczynki znalazł w zimowym ogrodzie. Siedziały koło fontanny.

- Biegnijcie na górę pożegnać się z mamą - powiedział. - My tutaj na was zaczekamy.

- Mama wraca do domu? - spytała Stacy.

- Raczej tak. W najbliższym czasie.

Kiedy bliźniaczki się oddaliły, George usiadł obok Laurie.

- To prawda? - spytała.

- Na to wygląda. Ellen zarzeka się, że nie odda dzieci. Ma rację. Steve ich nie dostanie, jeśli ona będzie na tyle silna, by z nim walczyć. Instynkt lwicy dał o sobie znać.

- To... to wspaniale. - Laurie spojrzała w bok, nie chcąc zdradzić się z najgłębszymi obawami, że to wspaniale jednak tylko do pewnego stopnia. Bo odtąd już nie będzie tak jak przedtem.

- Posłuchaj, Laurie... - zaczął George z wahaniem w głosie. - Tak jakby obiecałem Ellen, że zostanę, dopóki będzie mnie potrzebowała.

- A co z twoją pracą?

- Chciałbym ją utrzymać, ale jeśli Cassie będzie musiała mnie zwolnić, to cóż... Zresztą nie będę się martwił na zapas. Chodzi mi teraz o co innego. O ciebie. Zdaję sobie sprawę z tego, jak się niepokoisz. Nie mogę prosić cię, byś tutaj siedziała w nieskończoność.

Szkoda, pomyślała Laurie ze smutkiem. Tak bym chciała, byś mnie błagał, żebym została przy tobie. Byś przysiągł, że nawet kwadransa nie możesz beze mnie przeżyć. Na głos zaś powiedziała:

- W domu nie mam teraz nic specjalnie pilnego do roboty. A wiesz, że nie spieszę się do rozstania z dziewczynkami.

George poczuł, że kamień spadł mu z serca. Gdyby Laurie powiedziała, że musi wracać, nie wyobrażał sobie, co by wówczas zrobił. Z nią jakoś przetrzyma.

- Zgoda. Ale obiecaj, że mi powiesz, kiedy będziesz chciała wyjechać, dobrze? Zawiozę cię. Niewykluczone, a nawet bardzo prawdopodobne, że potem będę musiał tu wrócić, ale i tak pojadę z tobą. Przecież muszę zabrać swojego pikapa.

To był odpowiedni moment. Powinna skłamać, że musi jechać. Powinna teraz skończyć z tym wszystkim. Później wcale nie będzie jej łatwiej.

- Zgoda.

W tym samej chwili zjawiły się Stacy i Dee Ann i całą czwórką pojechali na farmę. Bliźniaczki, zazwyczaj rozgadane i paplające o niczym, dzisiaj były bardzo zamyślone. Kiedy zjeżdżali z głównej szosy, George przerwał milczenie:

- Zbiera się na burzę.

Laurie dopiero wtedy spostrzegła groźne chmury.

- Boże! - wykrzyknęła. - Tuż nad naszymi głowami.

- Spokojnie. Mamy jeszcze z godzinę. Trudno się przyzwyczaić do płaskiej równiny.

Burza rozpętała się tuż przed kolacją. Tutaj na nizinie oznaczało to siekące ściany deszczu, wicher wiejący z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i grzmoty tak silne, że dom trząsł się w posadach.

- Może powinniśmy zejść do piwnicy? - zaniepokoiła się Anna.

- Zaryzykuję i zostanę - burknął Jonas. - Nie mam ochoty na towarzystwo tego całego pełzającego paskudztwa, od którego się tam aż roi.

Stacy i Dee Ann wymieniły przerażone spojrzenia, a Laurie pomyślała, że ewentualnie może tylko sama Gwardia Narodowa zaciągnęłaby ją na dół.

- To tylko letnia burza. Zaraz przejdzie - uspokajał ich George.

I miał rację. Burza zlała wszystko do cna i przemieściła się na wschód. Powietrze się odświeżyło, ziemia napiła, temperatura spadła.

- Dobrze będzie się spało - stwierdził Jonas. - Czujecie ten wiaterek?

Wieczór nie różnił się od innych na farmie. Gdy tylko zjedli, Anna wypędziła wszystkich z kuchni. Laurie przestała już odczuwać wyrzuty sumienia, że jej nie pomaga, jasne było, że gospodyni nie lubi, jak ktoś się przy niej kręci. Jonas zasiadł przed telewizorem. Programy wybierał według swojego gustu i nie znosił, jeśli ktoś hałasował. Dlatego George i Laurie starali się zająć czymś dziewczynki, aż przyjdzie pora spać. Jeśli nie jechali do miasta, siadali na werandzie, rozmawiali, oglądali zapadający zmierzch. Kładli się wcześnie. Rutyna, monotonia, dławiąca nuda. W domu Laurie miała zawsze wieczorami tyle zajęć, był gwar, śmiech, ruch.

Oczywiście, gdy dom był pełen, pomyślała. Za to kto się będzie śmiał teraz?

Tego wieczoru chłodniejsze powietrze sprawiło, że na werandzie było bardzo przyjemnie. Bawili się w zgadywanki (do czego nie potrzeba żadnych rekwizytów, prócz wyobraźni), aż w końcu Stacy i Dee Ann zaczęły ziewać.

- Jazda do łóżek - zarządził George, a bliźniaczki posłuchały bez słowa protestu.

Dorośli rozmawiali jeszcze trochę o tym i owym, ale w pewnej chwili Laurie przyznała, że też jest śpiąca.

- Kiedy słońce wzejdzie, nici ze snu - skarżyła się. - To ten upał.

- Może jutro nie będzie tak źle - pocieszał ją George patrząc na nią z tęsknotą. - Dobranoc.

W maleńkiej sypialni dziś wyjątkowo panował przyjemny chłód. Mimo to Laurie nie mogła zasnąć. Tęskniła za własnym łóżkiem, własnym domem, własną kuchnią. Czuła się wewnętrznie rozdarta. I chciała wracać, i jakiś głos przypominał, że przecież to już nie będzie to samo. Dlaczego by więc nie miała zostać w Oklahomie tak długo jak tylko się da?

Leżąc z szeroko otwartymi oczyma usłyszała, że drzwi jej pokoju otwierają się. Uniosła się na łokciu i zobaczyła George'a. Wszedł, zamknął drzwi. Teraz dobiegł ją charakterystyczny szczęk zamka. Serce w niej załomotało, całe ciało ogarnęła fala ciepła docierająca do każdego naczynia, każdej komórki. George był bosy, na wpół ubrany. Miał na sobie dżinsy i rozpiętą, wyciągniętą ze spodni koszulę. Zbliżył się do łóżka, usiadł na brzegu i wierzchem dłoni dotknął policzka Laurie.

- Hej - szepnął.

- Hej - odpowiedziała. - Naprawdę sądzisz, że... możesz być tutaj?

- Nie wiem. Może i nie - George wzruszył ramionami - ale nie mogłem bez ciebie wytrzymać. A na jazdę nad staw za duże błoto.

Laurie uśmiechnęła się odrobinę niepewnie. Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej.

- Bardzo się cieszę, że jesteś.

Całowali się żarliwie głodnymi ustami. Nagle George zrzucił koszulę i dżinsy. Bielizny na sobie nie miał. Zanim wśliznął się obok niej pod prześcieradło, Laurie przesunęła palcem po jego nagim biodrze.

- Wiesz, że jesteś pięknym mężczyzną?

- Różne mnie w życiu spotkały komplementy, ale jeszcze nikt mi nigdy nie powiedział, że jestem piękny.

- Kobiety, z którymi miałeś do czynienia, musiały w takim razie być ślepe - skomentowała ten fakt Laurie.

George przygarnął ją do siebie, wtulił twarz w jej szyję. Obsypywał Laurie pocałunkami, pieścił jej piersi. Kochali się gorąco i namiętnie, delikatnie i powoli. Laurie przywarła ustami do jego ciała tłumiąc okrzyki rozkoszy. George wypełniał ją sobą, dostarczał sił witalnych.

Co zrobię bez niego? Zwiędnę i umrę? Spędzę resztę życia jako stara panna? Będę dalej uczyć? Przeniosę się w jakieś nowe miejsce i zacznę wszystko od nowa, tak jak sobie kiedyś planowałam?

To niekoniecznie musi się tak skończyć, cichutko szeptał wewnętrzny głos. Wiesz, że dla niego jesteś kimś wyjątkowym. Niewykluczone, że z tobą zostanie.

Nie potrafiła się jednak z tym podszeptem zgodzić. Nawet w najśmielszych marzeniach nie potrafiła wyobrazić sobie ich razem pędzących wspólny żywot tam, w górach. A Bóg świadkiem, że bardzo się starała. Niemniej George ze swoim wrodzonym charakterem po prostu nie pasował do tego obrazu.

Laurie przypomniała sobie pewną rozmowę z Cassie. Powiedziała wówczas przyjaciółce, że widzi George'a, jak samotnie idzie przez życie. Od tej wizji nawet teraz nie mogła się uwolnić. Serce jej się ścisnęło z żalu. Pamiętała, co rzucił na pożegnanie: „ No to... do zobaczenia!" Co powie tym razem? Podziękuje za miłe wspomnienia?

- Jak sądzisz, kiedy Ellen wyjdzie ze szpitala? - spytała.

- Wydaje mi się, że prędko. To nie więzienie. Lekarz stwierdza, że można chorego wypisać i już. Rozmowa doktor Ames z Ellen chyba przebiegła pomyślnie, bo gdyby wynikły jakieś trudności, na pewno by mnie zawiadomiła.

- Z początku będzie jej trudno.

- Wiem. Mam nadzieję, że ojciec zachowa się przyzwoicie.

Laurie poczuła rosnącą gulę w gardle. Jakże pragnęła zapytać George'a o jego własne plany! Ale nie. I tym razem schowa głowę w piasek. To już jej weszło w krew.

- Dziewczynki zostawiły u mnie dużo swoich rzeczy - powiedziała.

- Trzeba je będzie spakować i przesłać - odparł George trochę niepewnym głosem.

- Słusznie.

Laurie przytuliła się do George'a. W jego ramionach zawsze odczuwała taki spokój i zadowolenie. Dziś jednak magiczne działanie prysło. Zastanawiała się, co powiedzieć, ale milczała. W głębi duszy pragnęła mu wyznać, że go kocha i potrzebuje, nie tylko ciałem, ale i duszą, że odczuwa te tysiące, tysiące pragnień, jak każda kobieta. Ale teraz nie był moment na tego typu rozmowy. Czy taki moment w ogóle kiedykolwiek nadejdzie? zastanawiała się. W ciągu tych wszystkich miesięcy, jakie spędzili razem, nie dostrzegła z jego strony ani jednego najdrobniejszego znaku, że chciałby te słowa od niej usłyszeć. Co poza tym zostało do powiedzenia? O Stacy, Dee Ann, Ellen? Wszystko już zostało powiedziane.

George poruszył się.

- Powinienem wracać do siebie.

- Szkoda - westchnęła. Podejrzewała, że George wie, co czuła.

- Wolałbym zostać.

Minęło jeszcze trochę czasu, zanim George zmusił się do wstania. Od drzwi posłał jej dłonią pocałunek, potem wyszedł i bezszelestnie przekradł się do swojej sypialni. Po jego odejściu Laurie ogarnęło straszne przygnębienie. Tak źle chyba nigdy w życiu jej jeszcze nie było. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie, myślała, tak się do niego przywiązałam? Dotknęła wgłębienia w poduszce, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą George opierał głowę. Poczuła jego ciepło. Wtuliła twarz w zagłębienie i w końcu nareszcie zasnęła.


Rozdział 16

Dalej wypadki potoczyły się już szybko. W ciągu trzech dni Ellen wróciła do domu. Zalecenia doktor Ames były proste: przyjmować nadal leki i co miesiąc, a w razie potrzeby częściej, zgłaszać się na kontrolną wizytę. Steve zaprotestował przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale jakby jedynie pro forma, utwierdzając George'a w przekonaniu, że nigdy tak naprawdę nie pragnął odzyskać dzieci. Zgodził się również na rozwód oraz alimenty. Zdawał się być usatysfakcjonowany, osiągnął to, co chciał, znienawidzony szwagier nie będzie sprawował opieki nad jego córkami.

Tego ranka, gdy George pojechał po Ellen, Laurie została z dziewczynkami. W domu na farmie, chociaż dużym, miejsc do spania było niewiele. Zdecydowano więc, że Laurie zajmie wspólną sypialnię z jedną z bliźniaczek, Ellen z drugą wprowadzi się do pokoju George'a, a on przeniesie się do małego pomieszczenia, w którym dotychczas mieszkała Laurie. W praktyce oznaczało to, że będą mieli jeszcze mniej prywatności niż dotychczas, co George od razu sobie uświadomił, a o czym Laurie starała się nie myśleć. Jego nieobecność wykorzystała na przeprowadzkę i „poważną" rozmowę z pomagającymi jej Stacy i Dee Ann. Chciała im dodać otuchy.

- Zdajecie sobie sprawę z tego, że waszą mamę trzeba teraz otoczyć miłością i opieką? - zaczęła.

Siostry niepewnie kiwnęły głowami.

- Taki długi pobyt w szpitalu dla nikogo nie jest łatwy. Traci się jakby kontakt ze światem zewnętrznym. Rozumiecie, prawda? Wujek i ja liczymy, że pomożecie mamie przyzwyczaić się do nowych warunków. Pokażcie jej, jak się cieszycie, że jest z powrotem w domu.

W odpowiedzi dziewczynki znowu jednocześnie kiwnęły głowami.

- Przyzwyczaiłyście się do tego, że wujek George albo ja mówimy, co macie zrobić. Ale odtąd musicie pytać się o wszystko mamusię.

- A ty jak długo z nami zostaniesz? - spytała Stacy.

- Nie wiem, kochanie - odparła Laurie, starannie składając narzutę. - Raczej niezbyt długo. Dawno nie byłam w domu, a tam na mnie czekają pewne sprawy.... pewne sprawy do załatwienia.

- Jakie? - zainteresowała się Dee Ann. - Co masz tam do roboty? Przecież nikogo nie ma.

- Och. To i owo.

- To chyba musisz wracać, prawda?

- Oczywiście, córeczko. To mój dom. Tam mieszkam.

- Założę się, że będzie ci nudno bez nas - stwierdziła Dee Ann.

Laurie nie patrzyła na dziecko.

- Ja też tak myślę.

- Napiszesz do nas?

- Oczywiście. Ale musicie mi obiecać, że odpiszecie.

- Na pewno. I powiedz Jill, że jeśli napisze, jej też odpiszemy.

Laurie czuła ołowiany ciężar w sercu. I kolce, jak w opowiadaniu Dee Ann. Była pewna, że gdy nadejdzie moment ostatecznego rozstania, nie uda jej się nad sobą zapanować.

Z ulgą przyjęła przyjazd George'a i Ellen. Dziewczynki pognały na dół przywitać się z matką, Laurie jednak została chwilę na górze, by się uspokoić. Dopiero potem zeszła.

Pierwszy dzień minął łatwo, drugi też. Stacy i Dee Ann miały matce tyle do opowiedzenia, że od śniadania do kolacji buzie im się nie zamykały. Wieczorem zaś Ellen długo rozmawiała z bratem, aż w końcu wszyscy padali ze zmęczenia.

Jonas z początku okazywał córce nadmierną troskę, co tylko krępowało Ellen, ale ponieważ takie zachowanie nie leżało w jego charakterze, szybko z niego zrezygnował. Najczęściej on i Anna schodzili młodym z drogi.

Tylko dwukrotnie dziewczynki zapomniały się i z pytaniem o pozwolenie zwróciły się do Laurie. Wówczas spokojnie odpowiedziała:

- Musicie spytać o to waszą mamę.

W sumie powrót Ellen należało uznać za udany.

Trzeciego dnia George po raz pierwszy wspomniał o jakiejś posadzie dla siostry. Wzmianka ta jednak zaniepokoiła Ellen, więc szybko zmienił temat, ale w tym samym momencie uświadomił sobie, że Ellen będzie potrzebowała więcej czasu, by dojść do równowagi, niż z początku sądził.

Czwartego dnia Laurie otrzymała telefon i wszystkie jej obawy urzeczywistniły się. Odebrał George.

- Do ciebie. Jill - zakomunikował krótko. Laurie wyrwała mu słuchawkę z ręki.

- Jill? Coś się stało? Gdzie jesteś? - pytała zaniepokojona.

- Dlaczego sądzisz, że jak telefon, to od razu coś złego musiało się stać? - roześmiała się Jill. - Wszystko w porządku. Jesteśmy u rodziców Tony'ego. Kiedy wracasz?

- Hmm... Nie wiem. Dlaczego pytasz?

- Spójrz w kalendarz. W przyszłym tygodniu wyjeżdżamy do Albuquerque i muszę przetransportować nasze prezenty ślubne. Poza tym są jeszcze inne moje rzeczy do zabrania, a nie mam klucza od domu. Może u kogoś zostawiłaś?

- Nie, nie zostawiłam. - Laurie zagryzła wargi. - Głupio zrobiłam, ale był taki pośpiech.

- Trudno. Muszę zabrać stamtąd wszystkie te rzeczy i kilka drobiazgów z pokoju. Poza tym miałam nadzieję, że się zobaczymy. Nie mam pojęcia, kiedy nadarzy się następna okazja.

- Ja też chcę się z tobą zobaczyć.

Jak mogłaby nie zobaczyć się z Jill przed jej wyjazdem do Albuquerque!

- Nie miałam pojęcia, że będziesz siedziała w Oklahomie tak długo - dziwiła się Jill.

- Ja też nie, ale sprawy George'a zabrały więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Poczekaj... porozmawiam z nim.

George stał krok czy dwa od telefonu i uważnie przysłuchiwał się rozmowie. Był omal że pewny, co się stanie dalej. Gdy Laurie wyjaśniła mu, w czym rzecz, westchnął i powiedział: - W porządku. Zawiozę cię.

- Kiedy? - spytała.

- Chyba jutro. - Czuł się strasznie. - Po co to odwlekać?

- Racja. Po co?

- Bez dzieciaków, prowadząc na zmianę, dojedziemy jednym ciągiem. A z powrotem wezmę... wezmę swoje rzeczy.

Laurie podniosła słuchawkę do ucha.

- Wyruszymy jutro. Nie będziemy zatrzymywać się po drodze, więc możesz przyjeżdżać już pojutrze.

- W porządku. Jak dziewczynki?

- Dziewczynki?... Dobrze.

- A George?

- Też dobrze

- To pozdrów wszystkich i powiedz, że za nimi tęsknię. .. No, tak jakby - dodała Jill chichocząc.

- Rozumiem, że polubiłaś małżeństwo.

- Polubiłam.

- To dobrze. Ucałuj ode mnie Tony'ego i do zobaczenia za kilka dni.

Laurie położyła słuchawkę na widełki i dobrą chwilę wpatrywała się w aparat. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przypomniała sobie starą maksymę. Co za sens opóźniać wyjazd?

Poszła do jadalni, gdzie Ellen i George tak byli pochłonięci rozmową, że nawet nie zauważyli jej wejścia.

- Wyjeżdżasz? - Ellen pytała brata z paniką w głosie. - Przecież obiecałeś.

- To tylko na kilka dni - uspokajał ją George, kładąc dłonie na ramionach siostry. - Zawożę Laurie, zabieram samochód i wracam. Wiesz, że cię nie zostawię. Wrócę i zostanę tak długo, jak będę ci potrzebny.

A to, dodała Laurie w duchu, potrwa bardzo, bardzo długo. Tak długo, że George prawdopodobnie straci posadę u Cassie, a tym samym kolejny powód, by wracać w góry. Tak długo, że wspomnienia wspólnie przeżytych chwil zbledną. Jutrzejszy dzień można więc uznać za początek końca.

Laurie nie pamiętała, jak przebrnęła przez kolację. Smaczne dania przygotowane przez Annę nie przechodziły jej przez gardło i tylko z największym wysiłkiem udało jej się coś przełknąć. Ilekroć spojrzała na Stacy i Dee Ann, miała uczucie, że zaraz wybuchnie płaczem. W końcu nadszedł błogosławiony koniec. Laurie poszła na górę spakować rzeczy. Modliła się w duchu, by bliźniaczki zajęły się telewizją i zostawiły ją samą. Nie mogła przecież rozkleić się w ich obecności.

Modliła się oczywiście na próżno. Dziewczynki doskonale wiedziały, że to ich ostatni wieczór z Laurie i nie odstępowały jej ani na krok. Zazwyczaj tryskające radością, teraz nieśmiało wsunęły się za nią do sypialni.

- Hej - powiedziały chórem. - Hej.

- Pakujesz się? - spytała Stacy.

- Uhm.

- Wujek George powiedział, że jak trochę podrośniemy, będziemy mogły cię odwiedzić. O ile zostaniesz w górach - dodała niepewnie. - A gdzie indziej mogłabyś mieszkać?

Dobre pytanie, pomyślała Laurie.

- Wiesz, jest ktoś, kto chce kupić ode mnie ziemię i zastanawiam się, czy mu nie sprzedać rancza. Ale jeszcze nic nie postanowiłam.

- Gdzie byś pojechała?

- Nie wiem, słoneczko.

- Ale zawiadomisz nas, gdzie jesteś, prawda?

- Oczywiście. Zawsze będziecie wiedziały, gdzie jestem - obiecała, głęboko wzruszona ich pragnieniem pozostania w kontakcie.

Ale to się zmieni, pomyślała. Z czasem zdobędą nowe zainteresowania i któregoś dnia będą ją tylko pamiętać (jeśli w ogóle nie zniknie z ich wspomnień) jako kogoś miłego, u kogo w dzieciństwie spędziły kilka miesięcy.

Bliźniaczki usadowiły się na drugim łóżku. Uważnie obserwowały Laurie, która nagle zorientowała się, że kolejny raz składa i rozkłada tę samą bluzkę. Cisnęła ją do walizki i sięgnęła po następną.

- Wiesz co, Stacy? Może poszukam ci więcej kamieni do twojej kolekcji? Nie znam się na tym tak dobrze, jak ty i George, ale spróbuję. Potem oddam je do oszlifowania i przyślę. Chcesz?

- Naprawdę to zrobisz?

- Naprawdę. Teraz nie będę już taka zajęta... A jeśli chodzi o ciebie, Dee Ann, obiecaj, że zapiszesz się do kółka literackiego, jak tylko będzie okazja. Dobrze?

Mała rozpromieniła się i skwapliwie kiwnęła głową.

- Przyślę ci więcej opowiadań - przyrzekła.

- Świetnie. Ucieszę się.

- Powiesz Melissie, że jest nam przykro, że się z nią nie pożegnałyśmy?

- Oczywiście.

- I uściskasz od nas Księżniczkę?

- Uściskam - obiecała Laurie, starając się mówić normalnym głosem.

Niech już sobie idą do swoich zabaw! Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak źle. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad uczuciami.

Zaległo teraz uciążliwe milczenie. Laurie udawała, że pochłonięta jest pakowaniem, chociaż prawie nie widziała, co wpycha do walizki, tak miała oczy zasnute łzami. Cholera! W końcu usłyszała szuranie. Bliźniaczki wstały i kierując się do drzwi powiedziały:

- Chyba pójdziemy się już myć.

- Dobrze.

- Zobaczymy się później? I rano przed twoim wyjazdem?

- Kochane - Laurie podniosła głowę. - George mówi, że wyruszymy bardzo rano i...

- Ale przecież musimy - zaprotestowała Dee Ann żałosnym głosikiem.

- Dobrze - zgodziła się Laurie.

Czyli że dziś jeszcze nie koniec. Pożegnanie odbędzie się bez taryfy ulgowej.

Gdy tylko dziewczynki opuściły sypialnię, Laurie otarła dłonią łzy, prawie zła na siebie, że stała się taka płaczliwa. Boże, jak będzie za nimi tęsknić! Jak długo będzie musiała czekać, aż ból stępieje i ogarnie ją zobojętnienie? Jeśli naprawdę wyruszą z George'em o świcie, jutro o tej porze będzie już w domu. Co teraz przerwie monotonię dni? Nigdy już nie zobaczy Stacy i Dee Ann, taka jest kolej rzeczy. George wypocznie i zaraz ruszy z powrotem. Niewykluczone, że jego też już więcej nie spotka. Potem Jill wpadnie na dzień czy dwa, pogna do Albuquerque i odwiedzać ją będzie dwa, trzy razy w roku. Każde spojrzenie na bungalow w ogrodzie obudzi wspomnienia. Nie zdobędzie się, by go komuś innemu wynająć. Ogarnęło ją uczucie totalnej samotności. Wzdrygnęła się.

Sprzedam to przeklęte ranczo! Przedtem było potrzebne Jill i Andy'emu, jak macierzysty port. Teraz przenieśli się gdzie indziej, a dom nawiedzają wspomnienia, które muszę ze swojej świadomości wymazać. Zgarnę forsę i ucieknę!

Stanowcza decyzja powinna przynieść jej ulgę, Laurie jednak nie poczuła różnicy. Właśnie zastanawiała się, czy nie zejść na dół, gdy do pokoju weszła Ellen.

- Przeszkadzam? - spytała cicho.

- Nie. Akurat skończyłam pakowanie.

- Zauważyłam, że cały wieczór zbierało ci się na płacz - powiedziała Ellen ze współczuciem. - Wiem, jak to jest.

- Przywiązałam się do twoich córek.

- Przyszłam ci podziękować.

- Nie dziękuj, proszę.

- Nawet bym nie wiedziała jak - przyznała Ellen z rozbrajającym uśmiechem.

- Stacy i Dee Ann obiecały do mnie napisać. Zachęcaj je. Z czasem kontakt osłabnie, ale na początku... Będzie mi miło. Chciałabym wiedzieć, co u nich słychać.

- Oczywiście.

- Uważaj na siebie. Pamiętaj, nie wszystko osiąga się od razu.

- Czasami przeraża mnie myśl o spotkaniu starych przyjaciół. Zastanawiam się, czy może mają mnie za wariatkę albo...

- Ci, co tak uważają, nie są twoimi przyjaciółmi.

- Mam wyrzuty sumienia, że zabieram ci George'a. Co za dziwne stwierdzenie, wzdrygnęła się Laurie.

- Posłuchaj, Ellen. Co do jednego nie mam absolutnie żadnych wątpliwości: George zrobi, co będzie chciał.

- Żałuję, że nie miałyśmy czasu lepiej się poznać i zaprzyjaźnić ze sobą.

- Ja też - odparła Laurie.

Czy aby naprawdę? zastanawiała się w duchu. Zaprzyjaźnianie się z niektórymi członkami tej rodziny smutno się dla mnie skończyło, dodała ze szczyptą sarkazmu.

Noc była ciężka, ale ranek okazał się dla Laurie istną gehenną. Wstała o świcie i poszła do łazienki zmyć z siebie zmęczenie. Potem po cichu ubrała się i wepchnęła nocną bieliznę do walizki. Cały czas starała się nie patrzeć na śpiącą na drugim łóżku Dee Ann. Miała nadzieję, że George też już wstał i będą mogli zaraz wyruszyć. Dopiero po opuszczeniu tego miejsca zacznie dochodzić do siebie.

George istotnie był już na nogach. Zanim wyjechali, Anna wmusiła w nich olbrzymie śniadanie i chociaż Laurie nie była wcale głodna, starała się zjeść w miarę przyzwoity posiłek. W pewnej chwili dołączyła do nich Ellen. Wyglądała lepiej niż kiedykolwiek.

W końcu George nareszcie dał sygnał do drogi. Laurie odetchnęła z ulgą. Pożegnanie z dziewczynkami zostanie jej oszczędzone, pomyślała, wdzięczna za to zrządzenie losu.

Pomyliła się jednak. Gdy wszyscy razem wyszli do holu, gdzie George postawił walizkę Laurie, ujrzeli dwie zaspane figurki w przykrótkich piżamach, siedzące na najniższym stopniu schodów. Stacy i Dee Ann wyglądały żałośnie. Zobaczywszy Laurie, zerwały się, podbiegły i uczepiły kurczowo jej boków, jakby nie chciały puścić. Któraś, a może obie, cicho pochlipywała. Laurie zamknęła oczy, głosu nie mogła z siebie wydobyć. Po chwili spojrzała błagalnie na George'a. Pomóż mi! wołały jej oczy.

George zrozumiał i serce mu się ścisnęło ze współczucia. Podszedł szybko do dzieci i obejmując je uwolnił Laurie z ich uścisku.

- Przecież niedługo zobaczycie się z Laurie - tłumaczył.

- Kkkk...kiedy?

Laurie nie wiedziała, która z dziewczynek zadała to pytanie. Wybiegła z domu i nie oglądając się za siebie wsiadła do samochodu. Kolejne rozstanie było ponad jej siły. Gdy po chwili George wrzucił jej walizkę do tyłu i usiadł za kierownicą, zalewała się łzami.

George nie mógł patrzeć na jej płacz.

- Laurie, najdroższa, nie płacz - prosił. - One do nas przyjadą.

- To już nie będzie to samo - chlipała.

George'a ogarnęło uczucie bezradności, czego nie znosił.

- Wiesz - powiedział - zostanę z tobą kilka dni dłużej. Do przyjazdu Jill, chcesz? A potem znowu wrócimy tu razem. Co ty na to?

- To tylko przedłużanie agonii.

- Przykro mi. Bardzo chciałbym coś zrobić.

- Nie możesz. Jedźmy już, proszę.

George włączył silnik i ruszył w stronę głównej szosy. Laurie odchyliła się na oparcie fotela i głęboko westchnęła. Teraz, gdy już to miała za sobą, przychodziły jej do głowy rozmaite sposoby uniknięcia tego żałosnego zakończenia.

I co? - dręczył ją wewnętrzny szept. Już od pierwszego dnia wszystko było przesądzone. Angażując się w sprawy George'a i jego siostrzenic popełniłaś największy błąd.

Wiem, wiem o tym, kontynuowała dialog ze sobą, ale co mogłam zrobić?

Przecież to wszystko działo się poza tobą: rozwód, choroba Ellen, niechęć Steve'a do George'a. Stało się to, co się stać musiało. Już nic nie da się zrobić.

Nieprawda, próbowała się pocieszyć. Musi być jakieś rozwiązanie.

Marzenia ściętej głowy...

W tym momencie Laurie popełniła kolejny błąd. Powodowana jakimś masochistycznym impulsem, by przedłużać własne cierpienia, wykręciła się w fotelu i obejrzała do tyłu na dom. Stacy i Dee Ann wyszły na ganek i usiadły na górnym stopniu frontowych schodków. Wyglądały jak porzucone psiaki. Laurie przypomniały się te wszystkie wieczory, kiedy we czwórkę siedzieli na tym samym ganku podziwiając zachód słońca i bawiąc się w zgadywanki. Kto teraz będzie się z nimi przekomarzał?

Nagle doznała olśnienia. Serce zaczęło jej walić jak młotem. Odwróciła się do George'a i widząc szosę zaledwie kilkanaście metrów przed nimi wykrzyknęła:

- Zatrzymaj się!

- Co?

- Zatrzymaj! Zjedź na bok! Chcę... chcę ci coś powiedzieć.

- Mamy cały dzień na rozmowy - powiedział niezadowolony, ale stanął.

- Zastanawiałam się... - zaczęła Laurie.

- Nie moglibyśmy o tym porozmawiać podczas jazdy? Mamy osiem czy dziewięć godzin do dyspozycji.

- Nie.

- No dobrze. Więc się zastanawiałaś. Nad czym? Problem tkwił w tym, że wcale się nie zastanowiła. To był impuls, nagłe olśnienie, różne myśli kłębiły jej się teraz w głowie. Trudno. Mówiąc spróbuje je jakoś uporządkować.

- Ellen czuje się już dobrze. Dostanie rozwód i jakby się z tym pogodziła, prawda? - zaczęła.

- Tak. - George sięgnął do kluczyków. - Posłuchaj, Laurie - powiedział tonem łagodnej perswazji. - Naprawdę nie palę się jechać taki szmat drogi tam i z powrotem w ciągu kilku dni. Będziemy roztrząsać stare dzieje jadąc, dobrze?

- Nie! Posłuchaj.

George oparł się wygodnie i trochę jakby ubawiony, trochę zaintrygowany powiedział:

- Zaczynaj.

- Wydaje mi się, że Ellen ma teraz jeden problem: spotkanie ze starymi znajomymi i znalezienie pracy, czyli trapi ją pytanie, jak urządzić życie na nowo dla siebie i dzieci. Wcale jej nie winię, że ucieka w chorobę. Dla kobiety po trzydziestce szukanie pierwszej posady w życiu, konkurencja młodych dziewczyn świeżo po szkole... Z drugiej strony, jej koleżanki na pewno mają mężów... Wszystko to razem nie jest dla niej korzystne.

- Racja, ale będzie musiała poradzić sobie również z wieloma innymi sprawami. Na tym polega jej rekonwalescencja. - George nie miał pojęcia, do czego zmierza cały ten przydługi wstęp.

Laurie sama nie bardzo wiedziała. Po prostu myślała na głos. Chciała jednak, by to, co mówi, brzmiało w miarę rozsądnie i przekonująco.

- Na początku otrzyma jakąś marnie płatną posadkę. Dom będzie musiała sprzedać i szukać jakiegoś mieszkania, a przyzwoite lokum dla niej i dzieci będzie sporo kosztować. Do jej powrotu z pracy Stacy i Dee Ann będą się pętać po ulicy z kluczami na szyi.

- Wiem o tych problemach - George znużony potarł oczy. - Ona też wie.

- Problemów jest mnóstwo. Zbyt wiele, jak dla kogoś usiłującego stanąć na nogach po przebytej depresji. I dlatego... - Laurie zawiesiła głos i z nadzieją w głosie spojrzała na George'a. Oczy jej błyszczały. - Posłuchaj. U mnie na ranczo jest przecież mnóstwo miejsca, cały duży dom i bungalow, i tylko ja jedna.

- Laurie, ja...

Ale Laurie nie dała mu dojść do słowa. Nie pozwoli, by oblał ją kubłem zimnej wody i zniszczył jej marzenia.

- Dziewczynki uwielbiają góry. Mają koleżanki. Lubią tamtą szkołę. Znam trochę ludzi i w Alpine, i w Fort Davis, i w Marfie. Niektórzy mają nawet wobec mnie pewne zobowiązania. Wiem, że pomogliby Ellen znaleźć pracę. Tam Ellen naprawdę mogłaby zacząć od nowa. Dzieci zawsze byłyby pod czyjąś opieką i... - przerwała, bo tchu jej zabrakło.

George uśmiechnął się do Laurie serdecznie. Wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk włosów z jej czoła.

- A ty nie chcesz zacząć od nowa? Co z tymi osiemdziesięcioma pięcioma tysiącami? Taka kupa forsy.

- Wiem. O tym też pomyślałam. Bank wie, ile mi zaproponowano, tak? Dlaczego nie mieliby pożyczyć mi tej sumy na zakup bydła, paszy i rozkręcenie hodowli od nowa? Jeśli się nie zgodzą, pójdę do banku federalnego. Oni udzielą mi kredytu. Nikt nie ma tak dobrej opinii jak ja. Wiedzą, że wywiążę się ze spłat. Może ci nie mówiłam, ale gdy moi rodzice zginęli, została po nich fura długów. Spłaciłam wszystko. Trwało to latami, ale spłaciłam co do grosza i wszyscy o tym pamiętają. Przysięgłam sobie, że nigdy nie pożyczę od nikogo nawet dolara, ale to śmieszne. Wszyscy ranczerzy od czasu do czasu muszą zaciągać kredyty. Cassie udzieli mi wszelkich porad, pokieruje mną. Czy nie będzie cudownie zobaczyć znowu ranczo Tylerów tętniące życiem? A dla dziewczynek to istny raj. Tyle zwierząt dookoła. Pomyśl, ile się nauczą.

George przyglądał się Laurie trzeźwym okiem. Nareszcie doszło do niego, co proponuje. Ogarnęło go radosne podniecenie.

- Zadziwiasz mnie. A co z Hawajami, Tahiti, Sydney i wszystkimi podróżami, na które miałaś ochotę?

- Nie uciekną. Poczekają, aż... - umilkła i uśmiechnęła się do siebie. Uświadomiła sobie nagle, że to, co przed chwilą wydawało się wariactwem, staje się zupełnie realne. - Aż będę potentatem hodowlanym.

George przysunął się do niej i wziął ją w ramiona. Oparł brodę o czubek jej głowy.

- Będziesz potrzebowała kogoś do pomocy. Cassie tobą pokieruje, ale kto będzie robił czarną robotę? - spytał.

- A nie znasz przypadkiem jakiegoś kowboja, który nie boi się ciężkiej pracy od świtu do nocy za marne grosze, a może i to nie?

- Hmm. Miewałem już takie posady. Mógłbym się podjąć. Naprawdę chciałabyś, żebym z tobą został?

- Oczywiście.

- Tak po prostu?

- Tak po prostu.

George odsunął się odrobinę i spojrzał na zaróżowioną, rozradowaną twarz Laurie.

- Powiedz mi coś. Co by było, gdyby sędzia odkrył, że blefujesz i oświadczył, że mogę sprawować opiekę nad Stacy i Dee Ann wyłącznie pod warunkiem, że się natychmiast ożenię? Nie wycofałabyś się?

- Nie.

- Ze względu na mnie i na dzieci?

- Och, George! - Laurie westchnęła i uniosła oczy ku niebu. - Zadziwiasz mnie czasami. Nie, zakuta pało! Zrobiłabym to dla siebie! Gdybyś miał rozum na swoim miejscu, wiedziałbyś, że od lat jestem w tobie zakochana.

- Laurie!

- Wydaje mi się, że ostentacyjnie dawałam ci to do zrozumienia. Wychodziłam z siebie, by być inteligentna, miła i atrakcyjna. Robiłam wszystko, byś mnie zauważył, ale na próżno.

- Teraz ty mnie zadziwiasz. Nigdy ani słowa, ani jednej aluzji...

- Przecież nie byłam u siebie!

- Na miłość boską, czy masz na myśli wszystkie te lata, kiedy pracowałem w DO? Wydawało mi się wtedy, że prawie nie wiesz o moim istnieniu.

- To wprost niewiarygodne, że facet w twoim wieku nie widzi tego, co samo ciśnie się w oczy. Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego tak często wpadałam do DO?

- Nie. Przecież Cassie jest twoją przyjaciółką.

- To prawda - Laurie roześmiała się i potrząsnęła głową. - Cassie jest moją przyjaciółką i lubię ją, ale bez przesady. Myślisz, że wzajemne towarzystwo jest dla nas takie podniecające? I nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego Cassie prosiła cię, albo nawet poleciła, byś raz w tygodniu pracował u mnie? W ten sposób chciała dać mi okazję wywarcia na tobie piorunującego wrażenia.

George uniósł kapelusz, przeczesał palcami czuprynę.

- Nie wierzę ani w jedno słowo z tego, co powiedziałaś.

- Tak pragnęłam miłości! A kiedy w listopadzie odjechałeś, miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Rozpaczałam po miłości, której nawet nie zaznałam. Może to nie była miłość? Jak można być zakochanym w kimś, kto poza „dzień dobry" prawie się nie odzywa? Ale intrygowałeś mnie i pragnęłam, byś się mną zainteresował. Na próżno. Mówiłam sobie, że lepiej się zająć czymś prostszym, rozwiązać na przykład problem głodu na świecie albo doprowadzić do zakończenia którejś z wojen. A ty byłeś dla mnie zawsze taki uprzejmy, że wyć mi się chciało.

- Tłumaczyłem ci już... Jesteś taką damą. Nie miałem odwagi. Wyobrażasz sobie faceta, który do królowej matki zwraca się mniej więcej w ten sposób: „Cześć, laluniu, jak leci?" Tak się przy tobie czułem.

- Ale teraz wiesz - Laurie dotknęła jego policzka - że jestem zwyczajną kobietą z krwi i kości.

- Nie jesteś zwyczajną kobietą i nigdy nie będziesz.

- George objął ją i przytulił do siebie. - Och, Laurie! - westchnął. - Zupełnie nie mam pojęcia, jak być mężem.

- Tego nikt nie wie z góry. Czy mam to traktować jak... jak oświadczyny? - Laurie myślała, że serce wyskoczy jej z piersi.

- Chyba tak.

- Lepiej się dobrze zastanów, bo nigdy cię już od siebie nie puszczę. Nie będziesz mógł usiedzieć w miejscu? Trudno. Będziesz uwiązany, spętany, ocechowany. Nie odczepisz się ode mnie do śmierci. Wydaje ci się, że poznałeś, co to obowiązki, ale naprawdę pojęcia nie masz o tym, co to znaczy. Będziesz miał na głowie ranczo, żonę i, mam nadzieję, co najmniej dwójkę dzieciaków. Nigdy się nie wzbogacimy, może nawet trudno nam będzie związać koniec z końcem. Jeszcze przez rok czy dwa popracuję w szkole, dopóki hodowla się nie rozwinie, a potem już będziemy zdani na siebie. Obawiam się, że nigdy nie zobaczysz Montany, tak jak ja nigdy nie zobaczę Sydney. Więc lepiej dobrze to sobie przemyśl.

- Jakoś nic z tego, co powiedziałaś, mnie nie odstrasza.

Odsunął ją od siebie. W jego oczach była miłość i dobroć, i radość.

- Kocham cię, Laurie. Nie wiem, dlaczego tak trudno mi było powiedzieć to słowo, ale w moich myślach tkwiło już od miesięcy. W tym czasie, dzięki tobie, nauczyłem się więcej niż przez trzydzieści trzy lata. Oglądając się wstecz na swoje wędrowne życie, myślę, że wciąż szukałem czegoś lub kogoś. Kogoś, do kogo mógłbym się przywiązać. Sądziłem, że jestem szczęśliwy, a w rzeczywistości nigdzie nie zaznałem spokoju. I dopiero ten czas spędzony z tobą i dziećmi... dopiero to był szczęśliwy okres. Miałem po co wstawać rano z łóżka i do kogo wracać po pracy. Nawet niesione przez wiatr nasiona padają pod jakimś płotem i zapuszczają korzenie. Ja zapuszczam korzenie przy tobie i jest mi z tym cholernie dobrze.

Oczy Laurie wypełniły się łzami.

- Och, Geoge - szepnęła drżącym głosem. - Ile razy byłam taka samotna. Po śmierci rodziców miałam tyle kłopotów, nie wiedziałam, w którą stronę się zwrócić. Ale nauczyłam się żyć z tą samotnością. Później zjawiłeś się ty i dziewczynki i wypełniliście moje życie ogromną radością. Nie pozbierałabym się po waszej stracie.

- Utrata mnie ci nie groziła.

- Skąd mogłam wiedzieć? Bałam się, że bez Stacy i Dee Ann nie będziesz miał powodu zostawać.

- Powinienem był ci powiedzieć od razu.

- Teraz będę miała was wszystkich z powrotem. Bo - że! Chyba umrę ze szczęścia.

Nagle George coś sobie przypomniał.

- A Ellen? Ma co miesiąc zgłaszać się do doktor Ames - powiedział zmartwiony.

- Proszę, z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, wystarczy się zastanowić. Znajdziemy dla niej dobrego terapeutę. I raz w miesiącu pojedziemy do San Angelo albo El Paso. Nie ma sprawy. Przy okazji i dla nas będzie to jakaś rozrywka. Zrobimy dla Ellen wszystko, co będzie trzeba. Prawda?

- Ja tu tylko pracuję. To ty rządzisz.

- Cieszę się, że to spostrzegłeś. Posłuchaj, to jest taki tylko ogólny plan. Trzeba dać Ellen trochę czasu, by się pozbierała, zawiadomiła doktor Ames, zmusiła Steve'a do podpisania wszystkich papierów potrzebnych do rozwodu i tak dalej. Powiedzmy tydzień. Potem przyjedzie do nas i już zostanie. Zgoda?

- Zgoda.

- Ale dziewczynki chciałabym zabrać od razu. George pocierał brodę w zamyśleniu.

- Rozumiem, ale lepiej nie. To mogłoby tylko rozdrażnić Steve'a. Poza tym muszą się przyzwyczaić, że teraz o wszystkim decyduje matka. Wiem, że nie będzie nam łatwo, ale my też musimy wejść w nowe role wujka i ciotki.

- Tak. - Laurie odprężyła się. - Chodźmy im o tym powiedzieć. Chyba nie zaprotestują?

- Żartujesz! Stacy i Dee Ann będą skakać z radości, a dla Ellen takie rozwiązanie to dar z nieba.

George uścisnął i pocałował Laurie, raz, drugi, trzeci. Potem włączył silnik, zakręcił i pojechał z powrotem.

Bliźniaczki wciąż siedziały na ganku. Widząc zawracający samochód, otarły łzy z oczu i wymieniły pytające spojrzenia.

- Zapomnieli o czymś? - odezwała się Dee Ann.

- Tak - odpowiedziała Stacy i buzia jej się rozpromieniła. - O nas!

Dziewczynki zerwały się z miejsca. Wymachując rękami i wznosząc okrzyki radości pobiegły na spotkanie wuja i Laurie.


Rozdział 17

Zburzyć ten dom! Akurat! Laurie chodziła po pokojach jedynego domu, jaki mogła nazwać swoim, patrząc nań jakby nowymi oczyma. Wiedziała teraz, że będzie tu mieszkać do śmierci, ale to jej nie przeszkadzało. Prawdopodobnie nigdy nie ujrzy tych wszystkich wspaniałych miast, o których marzyła, ale to też nie było ważne. Kiedyś była całkowicie pewna, że spędzi życie gdzie indziej, a teraz nie mogła sobie tego wyobrazić. To jest jedyne miejsce dla niej.

Było już późno. Po długiej jeździe George i Laurie dotarli bezpiecznie na miejsce, oboje śmiertelnie zmęczeni, oboje podnieceni planami. Laurie rozpakowała walizkę, a segregując ubranie - to do szafy, tamto do prania - uśmiechała się na wspomnienie dzikich okrzyków radości, jakimi bliźniaczki powitały nowiny. Ellen z początku odniosła się do propozycji Laurie i George'a z rezerwą, ale bardzo szybko zrozumiała, że staje przed niezwykłą szansą i że naprawdę może zacząć wszystko od nowa. Tak więc, za tydzień, dziesięć dni, rodzina się połączy. Laurie już dawno nie czuła się taka beztroska i bezpieczna.

Wziąwszy kosmetyczkę z przyborami do makijażu, zaniosła ją do łazienki i postawiła obok maszynki do golenia George'a. Widok maszynki przypomniał jej o potrzebie uporządkowania szuflad i szaf, by miał gdzie włożyć swoje rzeczy. Co za dziwne i cudowne uczucie dzielić dom z mężczyzną!

Laurie wyszła z łazienki i wyjrzała przez okno sypialni. W bungalowie świeciły się światła. George sprawdzał, czy wszystko w porządku. Teraz zamieszkają tam Ellen i dzieci. Z pewnością nie znalazłyby lepszego domu, a powrót tutaj da Stacy i Dee Ann poczucie stabilizacji. Laurie miała nadzieję, że gdy dorosną i wyfruną w świat, zechcą wracać na ranczo Tylerów.

Światła w domku kolejno gasły i zaraz potem George wyszedł na podwórze. Laurie zbiegła na dół. Weszła do kuchni jednocześnie z nim. George przyniósł naręcze ubrań, które na razie rzucił po prostu na stół. - Dzwoniłem do Ellen - powiedział. Minę miał zadowoloną.

- I co?

- Chciałem się upewnić, czy zaczęła już załatwiać wszystkie sprawy. Miała dla mnie niezwykle interesujące nowiny. - George roześmiał się, potrząsając jakby z niedowierzaniem głową.

- Och! Co to za nowiny?

- Po południu długo rozmawiała przez telefon z doktor Ames, która uważa nasz plan za fantastyczny. Powiedziała, że wie, iż otoczę Ellen dobrą opieką. Zostawiła też dla mnie wiadomość. - George zrobił efektowną przerwę i zachichotał. - Kontaktowała się z sędzią Bensonem, który ucieszył się z takiego obrotu sprawy. Zdradził, że zamierzał oddać dziewczynki pod moją opiekę. Uznał mnie za odpowiedzialnego faceta. Doktor Ames wiedziała, że mnie to podbuduje.

- George! - wykrzyknęła Laurie uradowana. - Nie mówiłam? Nie mówiłam, że w głębi duszy jesteś... jesteś domatorem i potrzebujesz rodziny? Sędziemu wystarczyło pół godziny, żeby cię przejrzeć.

- Ja! Pomyśleć tylko!

Laurie podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyje.

- Jestem z ciebie dumna - oświadczyła i ucałowała go. - Z ciebie i z tego, jak się cały czas dzielnie trzymałeś. Jesteś jak... jak... - urwała szukając właściwego określenia - jak port w czasie sztormu.

- Tyle pochwał, jeszcze woda sodowa uderzy mi do głowy. - George uśmiechnął się. - Boże! Jak cudownie być w domu, prawda?

- Prawda - przyznała Laurie cicho.

- Chyba już nigdy nie będę miał ochoty jechać dalej niż do granicy stanu - roześmiał się i dodał:

- I mamy cały tydzień dla siebie.

- Nie cały - westchnęła Laurie. - Jutro albo pojutrze przyjeżdża Jill, zapomniałeś?

- Nie. Cóż, mając przed sobą całe życie, możemy poświęcić jej kilka dni, prawda?

- Całe życie - szepnęła. - Jeśli chcemy wykonać to, co sobie zaplanowaliśmy, nie wolno nam zmarnować ani sekundy. - Ujęła George'a za rękę i powiedziała:

- Pogaś światła, kochany. Kładźmy się.

- Wedle rozkazu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Barbara Kaye Wędrowny ptak
11 Metoda Barbary Zakrzewskiej prezentacja
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 38 Wędrowny ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy8 Wędrowny ptak
11 Cartland Barbara Niegrzeczny aniołek
204 Rainville Rita Jak wędrowny ptak
38 Wędrowny ptak
11 Wedrowka Izraelitow przez pustynieid 12662
scenariusze uroczystości 11 listopada, scenariusz uroczystość 11 listopada 008, OPRACOWANIE: MGR BAR
Plan obozu wędrownego 11, TURYSTYKA, Plany obozów wędrownych
Rozdział 11, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
11 Wedrowka Izraelitow przez pustynie
Barbara Rosiek Jak Ptak Przytwierdzony Do Skały
barbara ptak

więcej podobnych podstron