Sondra Stanford Miasteczko Hope i jego mieszkancy


SONDRA STANFORD

Miasteczko Hope i jego mieszkańcy

Hearts Of Hope

Tłumaczył: Janusz Węgiełek

Przepis Sondry Stanford - Orzechowe kulki

Połam cukierki i czekoladę na drobne kawałki, a następnie wrzuć je do garnka i rozpuść na wolnym ogniu, stale mieszając, tak, aby tworzyły jedną masę. Możesz też włożyć garnek z cukierkami i czekoladą do większego, z gotującą się wodą, albo rozpuścić je w kuchence mikrofalowej. Wtedy na pewno się nie przypalą.

Gdy toffi i czekolada są już całkowicie rozpuszczone i dobrze wymieszane, do gorącej masy wsyp orzechy. Wymieszaj je dokładnie tak, aby wszystkie zostały w całości zanurzone. Następnie wyjmuj je łyżeczką i układaj na papierze pergaminowym lub bibułce. Poczekaj, aż wystygną i stwardnieją, a potem... smacznego!

Rozdział pierwszy

Mary Shelton pchnęła ciężkie dębowe drzwi szkoły podstawowej w Hope i w towarzystwie przyjaciółki, Jan Crane, też nauczycielki, wyszła na szkolny dziedziniec.

Świeciło blade, grudniowe słońce. Jednak w łagodnej jasności tego popołudnia było coś zwodniczego. Po raz pierwszy tej zimy w powietrzu można było wyczuć ostre szpileczki chłodu. Wełniany żakiet Mary chronił ją przed zimnem, jednak Jan, która przyszła tego dnia do pracy w samej sukience, drżała teraz jak listek osiki.

- Podrzucić cię do domu, Mary? - zapytała, szukając w torebce kluczyków do samochodu. - Ależ zrobił się ziąb.

- Nie, dziękuję. Mieszkam kilka kroków stąd, a poza tym krótki spacer pomoże mi uporządkować myśli.

- Tylko nie rezygnuj - poradziła Jan. - Jestem pewna, że wspaniale sobie poradzisz z przygotowaniem jasełek.

Mary skrzywiła się. Jej grymas oznaczał ostrożny sceptycyzm.

- Mam nadzieję, ale czułabym się pewniej, gdybym miała w tej dziedzinie choćby niewielkie doświadczenie. Po tym, co usłyszałam, myślę, że trudno mi będzie dorównać Jackie Murphy.

Na zebraniu grona pedagogicznego, które właśnie się skończyło, dyrekcja poinformowała Mary, że na nią padł obowiązek przygotowania z dziećmi gwiazdkowego przedstawienia. Nauczycielka, która od wielu lat zajmowała się organizowaniem szkolnej choinki, leżała w szpitalu w Houston, gdzie dochodziła do zdrowia po operacji wyrostka robaczkowego.

- Robiła to rzeczywiście doskonale - zgodziła się Jan - ale nie ma obaw, że okażesz się gorsza. Lydia Willis na pewno chętnie ci pomoże. Pracowała z Jackie w ostatnich latach i poznała wszystkie jej sekrety.

- Czy w takim razie nie byłoby lepiej, gdyby to ona podjęła się tego zadania, a ja byłabym jej asystentką?

Mary pracowała w tej szkole dopiero od września i nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by kierować tak ważnym przedsięwzięciem.

- Lydia nie ma muzycznego wykształcenia. Oprócz Jackie tylko ty potrafisz odczytywać nuty. Nie było więc wyboru i odpowiedzialność spadła na twoje barki.

- Rozumiem. - Długie jasne włosy Mary, spięte w węzeł kościanym grzebykiem, rozsypały się przy kiwnięciu głową. - Słyszałam, że na szkolne jasełka schodzi się całe miasto.

Jan uśmiechnęła się.

- Nie mamy w Hope, mieścinie w sercu teksaskiej prowincji, zbyt wielu rozrywek kulturalnych. Ale nie ma powodu do paniki. Ostatecznie nie zapominaj, że będziesz reżyserowała przedstawienie, a nie występowała w nim jako gwiazda. Aktorami będą dzieci. To dla nich zejdą się wszyscy: mamusie i tatusiowie, i dziadkowie, i dalsi krewni, i przyjaciele rodzin. Będzie to publiczność najmniej wymagająca, a równocześnie najbardziej życzliwa. O tobie nawet nie pomyśli, wpatrzona i wsłuchana w swoich milusińskich. Mary roześmiała się.

- Serdeczne dzięki! Potrafisz schlebiać czyjejś próżności! Jan również wybuchnęła śmiechem.

- Jadę, bo przemarznę na kość, a muszę jeszcze wstąpić do sklepu. Pete wybrał się dziś do Nacodoches w poszukiwaniu pracy. Należy mu się odpoczynek i dobry gorący obiad.

- Nie miałam pojęcia, że się przeprowadzacie.

Cień smutku przemknął po twarzy Jan. Gdy przed siedmioma miesiącami zamknięto w mieście zakład produkujący lodówki, jej mąż razem z innymi pracownikami dostał wymówienie.

- Jeśli znajdzie gdzieś dobrze płatną pracę, będziemy musieli wyjechać. Czy mamy zresztą jakiś wybór? Należymy teraz do rzeszy bezrobotnych, tak jak cała załoga fabryki. Jeśli w najbliższym czasie nic się nie zmieni, szkoła zacznie tracić uczniów, bo ich rodzice przeniosą się do innych miejscowości. - Wzruszyła ramionami i dodała filozoficznie: - Zresztą nie ma sensu stać tutaj i debatować o sprawach beznadziejnych. Do jutra, Mary.

Mary, mimo zimna, szła wolnym krokiem. Nie było jej spieszno do pustego domku, który wynajmowała na Oak Grove Street.

Zjawiła się w Hope pod koniec lata, tuż przed początkiem roku szkolnego. Urodziła się i wychowała na ranczo w zachodnim Teksasie jako jedynaczka, lecz nigdy nie cierpiała z tego powodu. Dopiero podczas kilku ostatnich miesięcy odkryła, że samotność potrafi boleśnie doskwierać.

Ze strony kolegów nauczycieli doświadczała na co dzień przyjaźni i życzliwości, ale byli to ludzie dużo od niej starsi. Tylko Jan była jej rówieśnicą, dwudziestosześciolatką, i to pozwoliło im na bardziej serdeczne stosunki. Jan jednak miała męża i dziecko, więc poza szkołą spotykały się rzadko.

Pan Starr, sąsiad z naprzeciwka, mężczyzna w podeszłym już wieku i wdowiec, przerwał na chwilę zamiatanie werandy i machnął jej na powitanie ręką. Odwzajemniła pozdrowienie.

Otworzyła frontowe drzwi domku. Cisza pustego mieszkania zaatakowała ją z całą bezwzględnością. Nikt jej nie witał - ani mąż, ani dziecko, ani matka. Nie miała nikogo, kim mogłaby się opiekować, o kogo musiałaby się troszczyć.

Mary zrzuciła pantofle i zrobiła sobie herbatę. Z parującym kubkiem przeszła do saloniku, gdzie usiadła przy pianinie. Po chwili spod jej palców popłynęła popularna melodia „Jingle Bells”.

To głównie z uwagi na pianino zdecydowała się wynająć ten, domek. Należało do zmarłej siostry gospodyni, podobnie zresztą jak cale umeblowanie. Instrument był znakomitej jakości, Mary mogła więc grać godzinami. Muzyką starała się wypełnić pustkę...

Marzyła wręcz o jakichś dodatkowych obowiązkach. Wolała rzucić się w wir zajęć, niż marnować czas na ponurym rozmyślaniu. Jednak perspektywa opracowania scenariusza i wyreżyserowania szopki bożonarodzeniowej napełniała ją niepokojem.

Bała się bliskiej już Gwiazdki. Jak zdoła sprostać wyzwaniu? Równie mocno dręczyła ją świadomość, że spędzi te święta samotnie. W ostatnie Boże Narodzenie cieszyła się towarzystwem babki i... Wayne'a. W tym roku nie miała przy sobie nikogo bliskiego.

Jej dłoń opadła z całą mocą na szczerzące się w ironicznym uśmiechu klawisze. Kakofonia dźwięków natychmiast przegoniła złe myśli. Mary zamknęła wieko i pobiegła do holu. Założyła żakiet, chwyciła torebkę i opuściła dom.

Najlepszym lekarstwem na depresję było działanie. I cóż z tego, że będzie siedziała sama przy wigilijnym stole? I cóż z tego, że nie będzie miała z kim wymienić prezentów? Przygotuje się do tych świąt tak, jakby miały być najlepsze w jej życiu.

Wsiadła do swojej trzyletniej szarej hondy i pojechała do centrum miasta. Zaraz za apteką, na okolonym drutem placyku, stał przenośny metalowy barak. Ginął pod zielonymi gałązkami opartych o jego ściany świerków i jodeł.

Mary zaparkowała wóz przed furtką. Zamierzała kupić największą, najpiękniejszą, najbardziej pachnącą choinkę.

Rob Green stał w niedbałej pozie, oparty o drzwi prowizorycznej budy. Jego wytarte dżinsy były poplamione smarem i czerwoną ziemią. Błękitna koszula również wyglądała, jakby pucowano nią traktor. Tylko flanelowa kurtka, chociaż spłowiała i stara, była czysta. Spękane i zakurzone buty z cholewami dowodziły, że mężczyzna nie stronił od ciężkiej fizycznej pracy.

Uważnie obserwował klientów przechadzających się wśród wystawionych na sprzedaż choinek. Czasami w jego ciemnobrązowych oczach pojawiała się wesołość, na przykład wtedy, gdy jakaś rodzina zawzięcie dyskutowała o wyższości jednego drzewka nad innym, zanim dokonała ostatecznego wyboru.

Ed Watson, przyjaciel i sąsiad Roba, działał na terenie parceli. Wyciągał spod powalonych drzewek wskazany świerk lub jodłę, ociosywał pnie do stojaków, wiązał choinki sznurkiem i ładował je na platformy półciężarówek.

Piękny słoneczny dzień kończył się wilgotnym, mglistym, zimnym wieczorem. Ostatni klient odjechał i Ed mógł dołączyć do czekającego przyjaciela.

- Chcesz kawy? - zapytał, kiedy wszedł do blaszanej budy, szumnie zwanej biurem.

- Chętnie - odparł Rob.

- A co właściwie porabiasz o tej porze w miasteczku? - rzucił od niechcenia Ed, nalewając z dużego termosu kawę do kubków.

- Czekam, aż będę mógł zabrać Holly. - Było to imię jego ośmioletniej córeczki. - Jest teraz u swojej koleżanki z klasy. Robią coś razem na szkolną choinkę. Matka tej dziewczynki zaprosiła Holly na obiad, więc umówiłem się, że wpadnę dopiero o ósmej. - Rzucił okiem na swój roboczy ubiór. - Nawet nie miałem czasu umyć się i przebrać. Naprawiam ogrodzenie i cały dzień spędziłem na ciągniku.

Ed kiwnął ze zrozumieniem głową. Obaj byli synami farmerów i wychowali się na graniczących ze sobą gospodarstwach. Ed gospodarzył na ziemi ojców. Wziął też w dzierżawę większość gruntu, który Rob odziedziczył po rodzicach. Ten bowiem, zamiast pracą na roli, zajął się handlem nieruchomościami. Mieszkał jednak nadal na farmie w wybudowanym przez siebie domu, i zatrzymał tyle ziemi, by wystarczyła mu dla kilku sztuk bydła i koni.

- Jak leci interes? - zapytał Rob, popijając kawę.

- Nieźle, zważywszy, że mamy dopiero początek miesiąca. Jeśli chcesz, możesz wybrać dla siebie choinkę.

Rob uśmiechnął się.

- Przecież znasz Holly. Dla niej tylko ta choinka jest prawdziwa, którą wytnie razem ze mną w lesie.

Ed kiwnął głową. Stosunek jego dzieci do świątecznego drzewka był identyczny.

Chciał właśnie to powiedzieć, kiedy poczuł, że musi sięgnąć po chusteczkę. Kichnął, wytarł nos i znowu kichnął.

- Przeziębiłeś się - skomentował Rob ze współczuciem.

- Chyba tak. To ta wieczorna, lodowata mgła.

- Najlepiej będzie, jeśli zamkniesz budę, wrócisz do domu i wskoczysz pod pierzynę.

Ed po raz kolejny użył chusteczki.

- I chyba właśnie tak zrobię. - Nagle uderzył dłonią w czoło. - Na śmierć zapomniałem! Obiecałem nauczycielce Randy'go, że po skończonej pracy zawiozę jej choinkę do domu.

Rob wydawał się lekko zaskoczony.

- A odkąd to dostarczasz klientom drzewka do domu?

- Tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy na przykład ktoś jest stary i niedołężny jak panna Phillips. A nauczycielka wybrała tamto drzewko. - Wskazał wysoką, gęstą, pięknie ukształtowaną choinkę. - Jej mała honda zupełnie nie nadawała się do przewozu, więc obiecałem wyświadczyć tę przysługę, którą zresztą - uśmiechnął się z zażenowaniem - winny jestem za codzienne poskramianie tego małego hultaja.

Siedmioletni syn Eda był niczym żywe srebro i dodawało mu to nawet uroku.

Rob spojrzał na zegarek.

- Gdzie mieszka ta nauczycielka? Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc mogę cię wyręczyć.

- Bóg ci wynagrodzi, chłopie - wymamrotał Ed zza mokrej już całkiem chusteczki.

Piętnaście minut później Rob Green zatrzymał samochód przed skromnym domkiem na Oak Street. Na podjeździe stała szara honda.

Rob nie wytworzył sobie w wyobraźni żadnego konkretnego wizerunku nauczycielki, ale na pewno nie spodziewał się ujrzeć aż tak pięknej i młodej kobiety, jaka ukazała mu się w otwartych drzwiach. Miała długie, złociste włosy i świetną figurę. Ciekaw był, jakiego koloru są jej oczy, ale stał zbyt daleko.

- Czy panna Shelton?

Potwierdziła skinieniem głowy, jednak, gdy się odezwała, w jej głosie słychać było daleko idącą ostrożność.

- Czym mogę panu służyć?

Rob dotknął daszka czapki i skłonił się w stylu teksańskiego dżentelmena z epoki wojny secesyjnej. Uczynił to zresztą całkiem nieświadomie.

- Przywiozłem choinkę - oznajmił.

- Ależ... oczekiwałam pana Watsona...

- Właśnie on mnie przysłał. Mam wnieść drzewko do środka czy zostawić na frontowym ganku?

- Wolałabym, jeżeli jest pan tak uprzejmy, aby doczekało świąt na werandzie od strony ogródka.

- Oczywiście.

- W takim razie zapalę światła na dworze.

Rob, wracając do półciężarówki, upajał się wizją lekko zadartego noska, pełnych, ponętnych warg i ogromnych oczu. Nauczycielka z pewnością od niedawna mieszkała w miasteczku, gdyż w przeciwnym razie nie umknęłaby jego uwadze.

Światła wokół domku zapaliły się i Rob bez trudu trafił z drzewkiem na tylną werandę. Panna Shelton czekała tam już, z rękami splecionymi na piersiach, jakby tym gestem chciała się zabezpieczyć przed przejmującym chłodem grudniowej nocy.

- To dość potężna choinka - powiedział Rob wchodząc po schodkach - prawdopodobnie będzie pani musiała skrócić ją co najmniej o metr.

- Ma pan rację - przyznała. - Kupując drzewko zdawałam sobie sprawę z jego wysokości, ale jest tak piękne, że nie mogłam się oprzeć. - Zaśmiała się z nutką samokrytyki.

Rob zdążył już polubić słodki, melodyjny ton jej głosu. Wytarł ręce o dżinsy i zbliżył się do nauczycielki. W świetle nisko wiszącej lampy mógł obejrzeć ją dokładniej i znalazł potwierdzenie swojej pierwszej oceny. Panna Shelton była więcej niż atrakcyjną kobietą.

Spojrzał na jej wargi i zastanowił się, jaki mogą mieć smak. Czy jej włosy, lśniące i gęste, w dotyku przypominają jedwab? Był zaskoczony swoimi myślami. Minęły całe wieki, odkąd po raz ostatni zareagował tak na kobiece piękno.

I tej reakcji ani nie potrafił, ani nawet nie próbował ukryć. Odbijała się w jego oczach jako wyraźny dowód oczarowania.

Zaledwie zdołał na tyle zebrać myśli, aby zadać w miarę sensowne pytanie.

- Zapewne będzie potrzebowała pani kogoś, kto skróci choinkę i obsadzi ją w stojaku?

Mary nie usłyszała pytania.

Jej uwagę pochłonął bez reszty stojący przed nią mężczyzny.

Był taki duży! Mary, drobna i niewysoka, czuła się oszołomiona. Wyrastał przed nią niczym wieża, a jego szerokie ramiona wzmacniały jeszcze wrażenie ogromu. Emanował fizyczną siłą i jakimś specyficznym zapachem teksaskiej prowincji, w którym wyczuwało się prerię i konie, ale też maszyny i chemikalia. Był dokładnym zaprzeczeniem urzędnika bankowego, ale jego twarz nie miała znamion prostactwa czy wulgarności. Bez wątpienia zarabiał na życie pracą fizyczną. Świadczyły o tym zarówno jego poplamione dżinsy i brudne buty, jak i duże, szorstkie, zgrubiałe dłonie.

Zatrzymała na nich wzrok. I nagle, całkiem niezależnie od swej woli, pomyślała, jak delikatne mogą być w miłosnym uścisku. Zakręciło się jej w głowie.

- Czy dobrze się pani czuje? - W głosie nieznajomego brzmiał niepokój.

Mogła tylko mieć nadzieję, że nie potrafił czytać w jej myślach. Zaczerwieniła się. Ogromnym wysiłkiem woli zdobyła się na uśmiech.

- Ależ oczywiście. Przepraszam... Zdaje się, że pan coś powiedział?

- Wspomniałem o skróceniu choinki. Dzisiaj nie mam czasu, ale gdyby potrzebowała pani kogoś do pomocy, to jutro wieczorem mogę przyjechać z piłą.

Kusiło ją, by przyjąć ofertę. Nie miała narzędzi, poza tym potężne drzewko wymagało silnych ramion mężczyzny. Nie mogła jednak wykorzystywać jego uprzejmości. Był zapewne zmęczony całodzienną ciężką pracą, a nic nie wskazywało na to, że jutro będzie inaczej.

- Dziękuję, ale sama dam sobie radę.

Rob zareagował na odmowną odpowiedź krótkim, prawie żołnierskim kiwnięciem głową.

- W porządku. W takim razie dobranoc.

- Dobranoc.

Kiedy schodził po schodkach werandy, Mary przypomniała sobie o banknocie. Wyjęła go z portfela zaraz po zapaleniu zewnętrznych świateł i do tej chwili ściskała w garści.

- Proszę zaczekać! - zawołała za odchodzącym mężczyzną.

Zatrzymał się i odwrócił. - Tak?

Zeszła dwa stopnie niżej i wyciągnęła rękę.

- To za usługę. Omal nie zapomniałam, przepraszam...

Rob speszył się jak mały chłopiec. Panna Shelton najzwyczajniej brała go za pracownika Eda Watsona. Nie wiedział, czy w tej sytuacji śmiać się, zrobić obrażoną minę czy też odgrywać swą rolę do końca.

Próbując zachować pełną szacunku powagę, wyciągnął rękę w odmownym geście.

- To naprawdę zbyteczne.

- Ależ proszę! - W głosie Mary zawierała się cała udręka wręczania napiwków. - W cenę choinki nie wliczono przecież kosztów dowozu do domu. Poświęcił pan swój cenny czas i spalił określoną ilość benzyny. Proszę... Jeśli nie przyjmie pan tych pieniędzy, będę się czuła strasznie...

Rob nadal walczył z ogarniającym go rozbawieniem.

- Wobec tego - powiedział, udając głęboki namysł - przyjmuję. Ostatnią rzeczą, jakiej bym naprawdę pragnął, to wpędzić panią w jakiś fatalny nastrój.

Wziął pognieciony banknot i schował do kieszeni kurtki. Przy okazji dotknął na ułamek sekundy palców panny Shelton. Były miękkie i delikatne jak palce pianistki.

Uniósł dłoń ku daszkowi czapki.

- Bardzo pani dziękuję. Dobranoc.

Odwrócił się i szybkim krokiem poszedł do samochodu.

Uruchamiając silnik zastanawiał się, jak zwrócić nauczycielce pieniądze bez urażenia jej dumy. Zaraz jednak porzucił kwestię napiwku i skupił się na samej kobiecie. Jej uroda zakłóciła spokój jego duszy, wywołała stan napięcia i niepokoju, którego już kiedyś doświadczył. Dobrze go pamiętał.

Rob Green nie chciał powtarzać doświadczeń przeszłości. Zraniły go zbyt boleśnie. Czy wytrzyma ten ból jeszcze raz?

Rozdział drugi

Mary oceniła ostatnią klasówkę z arytmetyki i odłożyła kartkę na kupkę. Westchnęła, zamyśliła się na chwilę, po czym schowała testy do szuflady biurka. Wstała i podeszła do szafy wmurowanej w ścianę. Wyjęła z niej parasolkę i płaszcz przeciwdeszczowy. Od rana padało i boisko za oknem przypominało już niewielkie, błotniste jezioro.

Kiedy szła korytarzem w stronę głównego holu, echo jej kroków na marmurowej posadzce zdawało się rozchodzić po całym budynku. Opuszczała dziś szkołę ostatnia. Za chwilę zostanie tu tylko dozorca, którego zresztą nigdzie nie mogła dostrzec.

Skręciwszy z korytarza do przestronnej sieni, ze zdumieniem dostrzegła małą dziewczynkę, która stała przy drzwiach wejściowych. Ubrana była w dżinsy i sportową, niebiesko-różową kurtkę. Z noskiem rozpłaszczonym na szybie wpatrywała się w padający równo deszcz.

Dziewczynka usłyszała kroki i odwróciła się gwałtownie. Mary rozpoznała w niej jedną z uczennic pani Daniel, a także uczestniczkę bożonarodzeniowego przedstawienia. Na dzisiejszej próbie dostała ważną rolę.

Była prześlicznym dzieckiem z długimi, prostymi, niemal czarnymi włosami, związanymi w dwa gęste kucyki. W tej chwili na jej twarzyczce malowała się żałość, a z oczu wyzierał niepokój.

Mary uśmiechnęła się.

- Nazywasz się Holly Green, prawda? Dziewczynka potwierdziła.

- Dlaczego wciąż jesteś w szkole? Minęła już czwarta.

- Tatuś obiecał przyjechać po mnie, czekam, ale ciągle go nie ma. - Głos dziecka drżał i cichł w miarę mówienia.

Sekretariat, w którym był telefon, zamykano po lekcjach, Mary musiała więc zaopiekować się dzieckiem.

- Odwiozę cię do domu.

- Dziękuję, panno Shelton - powiedziała Holly z jakąś ogromną ulgą w głosie. - Ale co będzie z tatusiem?

- Zostawimy dla niego wiadomość.

Wspólnie zredagowały dwuzdaniowy liścik i przytwierdziły go taśmą klejącą na szybie drzwi od wewnętrznej strony.

Holly mieszkała kilkanaście kilometrów za miastem. Mary miała więc czas, aby dowiedzieć się czegoś o dziewczynce, a równocześnie ciepłymi żartami rozproszyć jej niepokój.

Deszcz bębnił o dach małej hondy, wycieraczki ledwie nadążały ze zgarnianiem wody.

- Czy twój tatuś jest farmerem?

- Trochę tak, a trochę nie. Mamy kilka sztuk bydła, ale wuj Eddie obrabia ziemię, którą tatuś dostał po dziadziusiu.

- Rozumiem. - Najwidoczniej pan Green wydzierżawił pole i zajmuje się czymś innym. - A więc twój tatuś pracuje w mieście?

Holly kiwnęła główką.

- Sprzedaje domy i place.

- Coś sobie przypominam. Widziałam świetlną reklamę z nazwiskiem Green przed nazwą agencji. A twoja mama? Czy również pracuje w Hope?

Holly nie od razu odpowiedziała. Przez chwilę wpatrywała się w swoje dłonie.

- Nie mam mamusi. Umarła, kiedy byłam zupełnie mała.

- Przykro mi. - Głos Mary tchnął delikatnością i współczuciem. - Musi ci jej bardzo brakować.

Holly wzruszyła ramionami.

- Nawet jej nie pamiętam.

Mary przeniosła prawą rękę z kierownicy na ramię dziewczynki. Wiedziała z własnego doświadczenia, jak bolesny może być brak wspomnień o najbliższej osobie. Człowiek odkrywa wtedy lukę, której nie da się zapełnić.

- Ile nam jeszcze zostało do domu? - zapytała zmieniając temat.

- Nie więcej niż kilometr. Czy widzi pani te zbożowe silosy? Skręcamy zaraz za nimi.

Kiedy wjechały na wysadzaną sosnami drogę dojazdową, Holly zauważyła:

- Nie ma samochodu tatusia.

- Dostaniesz się do domu?

- Mam klucz.

- W takim razie zaczekam z tobą do jego powrotu. Obietnica ta wywołała na twarzyczce dziecka olśniewający uśmiech.

Dom okazał się nieregularną ceglaną bryłą, zbudowaną głównie z prostopadłościanów, w sposób, który sugerował dużą wyobraźnię przestrzenną autora projektu. Rozległe podwórze chełpiło się stuletnimi dębami i kilkoma okazami drzew pekanowych. Dalej, aż po horyzont, rozciągały się pola, na których osowiałe bydło mokło w ulewie.

Weszły do ładnie umeblowanego salonu. Wygodne sofy i fotele zgrupowane były w pobliżu kamiennego kominka. Na półkach stało dużo książek, poprzetykanych tu i ówdzie jakąś kasetą lub ilustrowanym tygodnikiem. Sprzęt elektroniczny zajmował oddzielny kąt.

Mary usiadła na sofie, Holly zaś poszła zadzwonić do biura agencji, w nadziei, że może zastanie tam jeszcze ojca. Wróciła z wiadomością, że telefon nie działa.

- To się czasami zdarza podczas większego deszczu. Mary kiwnęła głową. Ona też wychowała się na wsi i znała wszystkie niedogodności prowincji.

- Czy kiedy twój tata pracuje, zostajesz sama w domu? Dziewczynka zaprzeczyła.

- Po lekcjach idę do pani Dudley, skąd wieczorem zabiera mnie tatuś, albo przyjeżdżam szkolnym autobusem tutaj i zostaję z panną Maggie. Mieszka w tamtym domu za drogą.

Pod maską zewnętrznego spokoju Mary kipiała. Jej złość na pana Greena, który skandalicznie się spóźniał, wzrastała z minuty na minutę. W głębi duszy obwiniała go o zaniedbywanie ośmioletniego dziecka, które, gdyby nie ona, stałoby do tej pory w szkolnym przedsionku.

- Na pewno niecierpliwie czekasz na święta... - stwierdziła Mary, wprowadzając do rozmowy najmilszy z tematów.

Opony zapiszczały na mokrym asfalcie, gdy Rob, jadąc z dużą szybkością, skręcił w kierunku szkoły. Był straszliwie spóźniony. Prześladowała go wizja zalanej łzami twarzyczki Holly.

Opuszczał właśnie biuro, kiedy zadzwonił ważny klient z Houston. Rozmówca wykładał sprawę rozwlekle, z najdrobniejszymi szczegółami, aby w końcu wyliczyć wszystkie powody, które jego zdaniem wymagają wnikliwego rozpatrzenia przed podjęciem decyzji. Zapewnił jedynie Roba, że jego propozycja będzie rozważona.

Szkolny parking był pusty. Green zatrzymał się przed głównym wejściem. W budynku ani jednego światła. Podbiegł do drzwi i szarpnął za klamkę. Zamknięte na głucho.

Gdzie jest Holly?

Z bijącym sercem wrócił do samochodu. W pośpiechu zapomniał zabrać z biura kurtkę i teraz jego koszula była zupełnie przemoczona. Poczuł dreszcze.

Zmusił się do kilku głębokich oddechów. Spokojnie, nie ma powodów do paniki. Holly była rozsądnym dzieckiem. Nie mogąc doczekać się jego przyjazdu, najpewniej pobiegła do pani Dudley. Poczuł wyraźną ulgę.

Ale kilka minut później pulchna pani Dudley szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, kiedy ujrzała przemoczonego Roba na progu swego domu.

- Nie widziałam dziś Holly.

Poczuł, że zaczyna mu brakować powietrza. Przez głowę przeleciała mu chmara czarnych myśli, niczym stado rozkrakanych wron. - Prawdopodobnie poszła do domu którejś z koleżanek. - Pani Dudley starała się go pocieszyć.

- Jasne. Wydaje się to zupełnie logiczne.

Ale Rob wiedział, że ten wariant najmniej pasował do Holly.

- W takim razie skorzystaj z mojego telefonu i zadzwoń do jej koleżanek - zaproponowała. Postanowił spróbować. Wszedł za panią Dudley do holu.

Po dziesięciu minutach odłożył słuchawkę. Wykorzystał już wszystkie możliwości. Nigdzie ani śladu Holly. Kilkakrotnie też dzwonił do domu i do panny Maggie, jednak nikt tam nie odbierał telefonu. Poczuł, że zaczyna go ogarniać strach.

- A może zadzwonimy do Charliego? - delikatnie podsunęła pani Dudley.

Rob zwiesił ponuro głowę. Charlie był jej synem, ale również miejscowym szeryfem.

- Muszę wracać do domu, na wypadek, gdyby Holly jakoś tam dotarła. Przypuszczam, że z powodu deszczu telefony we wsi nie działają. Proszę, niech pani zadzwoni do syna i poprosi go, by wysłał kogoś na poszukiwanie małej dziewczynki. I proszę mu powiedzieć, że jest ubrana w dżinsy, niebiesko-różową kurtkę i adidasy.

Przez całą drogę do domu Rob szczękał zębami. Ogrzewanie w samochodzie niewiele pomagało. Miał przemarznięte ciało, ale przede wszystkim - bał się. Holly, jego dziecko, jego maleństwo... Jego całe życie. Jeżeli również ją straci...

- Dobry Boże, błagam, nie zabieraj mi jej! Wjeżdżając na podwórze, natychmiast zauważył szarą hondę. Było w niej coś znajomego, bliskiego nawet, ale zdenerwowanie nie pozwoliło mu zastanawiać się nad tym. Nacisnął na hamulec, zgasił silnik i puścił się biegiem ku domowi. Honda wzbudziła w nim nowy niepokój, kontrastowała bowiem ze znanym otoczeniem. A może Holly została ranna... lub stało się coś jeszcze gorszego?

Wpadł do środka niczym szarżujący byk.

Holly wybiegła mu naprzeciw. Chwycił ją w ramiona i z całej siły przycisnął do piersi. Dziewczynka krzyknęła, ale bardziej z zaskoczenia niż z bólu.

- Gdzie się podziewałaś, kochanie? Martwiłem się okropnie, gdy nie zastałem cię w szkole.

Holly gorąco ucałowała ojca.

- Czekałam na ciebie, tatusiu, długo, bardzo długo. Wszyscy sobie poszli, a kiedy nie zjawiałeś się, panna Shelton przywiozła mnie tutaj.

- Kocham cię, mój skarbie. Przytulił twarz do włosów córki.

- Ja też cię kocham - odwzajemniła wyznanie. Pochyliła głowę i potarła noskiem o jego nos. Nagle zachichotała i poprosiła: - Puść mnie, tatusiu...

Teraz dopiero dostrzegł kobietę siedzącą na kanapie. Nie był to nikt inny, tylko ta nauczycielka od napiwku i ogromnej choinki.

Straszliwe napięcie, które towarzyszyło mu przez kilka ostatnich godzin, częściowo tylko rozładowane ulgą, znalazło teraz ujście w wybuchu.

- Jak pani śmiała zabrać dziecko ze szkoły bez pozostawienia kartki z wiadomością? Czy w ogóle wyobraża pani sobie, co przeżyłem? Przychodziły mi do głowy najgorsze myśli o porwaniu, wypadku samochodowym i Bóg wie jeszcze o czym!

Mary była wzruszona oglądaną przed chwilą sceną. Ale teraz poderwała się na równe nogi, patrząc wyzywająco w oczy ogromnego mężczyzny. Tego samego, uświadomiła sobie nie bez zdumienia, który wczoraj dostarczył jej choinkę.

Tego samego, którego uraczyła hojnym napiwkiem, bo doszła do wniosku, że wypada, a nawet trzeba zapłacić mu za usługę. Dzisiaj zamiast tamtego brudnego roboczego ubrania miał na sobie błękitną, popelinową koszulę, krawat i ciemne spodnie z miękkiej flaneli. Wiedziała też, że mieszka w dużym, komfortowo urządzonym domu i prowadzi własny interes. Musiał skręcać się ze śmiechu, kiedy wracał wczoraj do siebie z napiwkiem w kieszeni!

Teraz nie wyglądał jednak na rozbawionego, trząsł się ze złości i patrzył na nią gniewnie, więc nie zdołała opanować wybuchu.

- Proszę spojrzeć lepiej na siebie! Prawdziwy ojciec nie spóźnia się godzinami, kiedy umawia się z ośmioletnim dzieckiem, i to jeszcze w taką pogodę! Powinien pan raczej podziękować mi, że zaopiekowałam się pana córką. A nawiasem mówiąc, zostawiłam wiadomość. Holly przykleiła ją na szybie drzwi frontowych. Ślepy by zauważył!

- Nie było żadnej kartki - powiedział, tracąc pewność siebie. - Podszedłem do samych drzwi, ale nie zauważyłem żadnej wiadomości.

- Musiała tam być - rzuciła niecierpliwie.

- Załóżmy się - zaproponował sarkastycznym tonem.

- Tatusiu - nieśmiało wtrąciła się Holly - my ją zostawiłyśmy. Daję ci na to słowo honoru. Sama ją przyklejałam.

- Więc cóż się z nią stało?

- A skąd mam wiedzieć? - odparowała Mary. - Może zabrał ją jakiś żartowniś?

- A może przykleiłam ją za słabo - powiedziała Holly ze łzami w oczach. I zaraz rozpłakała się.

- Jest pan zadowolony? - Mary nie ustawała w ataku. - Pana córka teraz płacze przez pana.

Rzucił jej spojrzenie mordercy, po czym wśród pieszczot zaczął zapewniać Holly, że w najmniejszym stopniu jej nie wini.

- Nie jestem aż tak nieodpowiedzialna - ciągnęła Mary - by zabierać czyjeś dziecko bez pozostawienia odpowiednich wskazówek. Ciekawa jestem, czy pan przeszedłby obojętnie obok dziecka, które czeka na spóźniającego się nieprzyzwoicie ojca?

- Tatusiu, proszę, nie kłóć się z panną Shelton. - Holly próbowała zapobiec nowemu wybuchowi ojca.

Jej prośba odniosła natychmiastowy skutek. Rob i Mary spojrzeli najpierw na dziecko, a potem na siebie.

- Bardzo panią przepraszam - powiedział Rob już całkiem normalnym tonem. - Kompletnie puściły mi nerwy. Szczerze jestem wdzięczny za odwiezienie córki do domu. Byłem tak...

W Mary również dokonała się przemiana.

- Dobrze pana rozumiem - odparła miękko. - Mogę sobie wyobrazić, co pan czuł. Zbyt późno dowiedziałam się, że ma pan biuro w mieście, gdyż tam przede wszystkim zawiozłabym Holly. Poza tym pana córka próbowała dodzwonić się stąd do pańskiego biura, ale bezskutecznie.

- Ja również dzwoniłem tutaj. To na pewno wina deszczu.

- Gdzie byłeś, tatusiu?

- Chciałem właśnie jechać po ciebie, gdy zadzwonił bardzo ważny klient. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. - Zwrócił się do Mary: - Zatrudniam dwie osoby, lecz jedna rozchorowała się na grypę, druga miała do załatwienia pilne sprawy prywatne. Najważniejsze, że Holly jest cała i zdrowa.

- Tak, to najważniejsze - zgodziła się Mary. - Wobec tego mogę już iść.

Rob zbliżył się o krok.

- Raz jeszcze dziękuję za opiekę i przepraszam za ten mój niesprawiedliwy wybuch.

Mary uśmiechnęła się.

- Nie ma sprawy.

Rob był zachwycony dołeczkami w jej policzkach. Była jeszcze ładniejsza niż wczoraj. Przypomniał sobie o choince.

- Proszę jeszcze chwilkę zaczekać. Zmienię tylko ubranie i wrócimy razem do miasta. Wciąż leje i wolałbym nie puszczać pani samej. Nigdy nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś się pani stało w drodze powrotnej do domu.

- Ależ naprawdę nie ma potrzeby - zaprotestowała.

- Bardzo proszę - nalegał. - Ponieważ telefon jest zepsuty, i tak muszę osobiście zawiadomić szeryfa, że zguba się odnalazła. Jego ludzie są chyba w trakcie poszukiwań.

- W takim razie zaczekam. Zresztą jazda we dwójkę w taką pogodę nie jest najgorszym pomysłem.

- A czy mam zabrać ze sobą piłę? - Rob uśmiechnął się. - Po wizycie u szeryfa mógłbym zająć się pani choinką.

Zaczerwieniła się po białka oczu, przypominając sobie o napiwku.

- Dziękuję, ale dam sobie radę.

- Wiem. Słyszałem to już wczoraj, ale chciałbym w minimalnym choć stopniu spłacić dług wdzięczności.

Mary wahała się przez chwilę. Nagle zmrużyła oczy.

- Czy lubi pan chili, panie Green?

- Przepadam.

- A ty, Holly? - Mary zwróciła się z uśmiechem do dziewczynki, która skinęła głową.

- W takim razie zapraszam. Gdy pan będzie się męczyć przy choince, ja przygotuję kolację. A potem we troje przystroimy drzewko.

- Hura! - wykrzyknęła triumfalnie dziewczynka.

- Mam tylko jedną prośbę - ciągnęła Mary - żeby Holly mogła jechać ze mną. Kiedy pan będzie u szeryfa, my, kobiety, wpadniemy do kilku sklepów. Prawdę mówiąc, nie pomyślałam jeszcze o zabawkach na choinkę, a bardziej ufam gustowi Holly niż swemu własnemu.

- Tak, moja córeczka jest w tych sprawach prawdziwym ekspertem - zgodził się Rob. Sięgnął do kieszeni spodni po portfel i wyjął z niego jakieś pieniądze. - A oto mój udział w przystrajaniu choinki.

Mary spojrzała na banknot i zaczerwieniła się jak piwonia. Jej pięciodolarowy napiwek wracał do niej jak bumerang.

Rob wybuchnął śmiechem. Lecz zanim zdążyła przywołać go do porządku, popędził gdzieś w głąb domu przebrać się w suche rzeczy.

Rozdział trzeci

Wspólnymi siłami przenieśli choinkę do saloniku i przyjrzeli się jej z podziwem. Dolne gałęzie dosięgały z jednej strony drzwi, z drugiej zaś kładły się na kanapie. Drzewko zajmowało prawie połowę niewielkiego pomieszczenia. Mocny, buńczuczny wierzchołek z jasnobrązową szyszką dotykał sufitu.

- Dlaczego zdecydowała się pani na coś tak wielkiego, panno Shelton? - zapytał Rob, wyjmując ze swetra długie zielone igły.

- To proste - odparła Mary. - Zupełnie zwariowałam. Jak inaczej mogę to wytłumaczyć?

Holly zaniosła się śmiechem.

- To niemożliwe. Nauczyciele nigdy nie wariują, są na to za mądrzy.

- Hmm. Nie jestem tego taka pewna - powiedziała Mary i patetycznie załamała ręce. - Teraz muszę ponieść konsekwencje tego szaleństwa.

- Możemy ostatecznie wymienić ją u Eda na mniejszą - zasugerował Rob.

Mary potrząsnęła głową.

- Nie zgadzam się, by pana praca poszła na marne. A poza tym rozmiary tej choinki będą mi przypominać jedną wielką prawdę...

- Jaką mianowicie?

- Nie bądź zachłanna. Co za dużo, to niezdrowo, a większe nie zawsze jest lepsze.

- Słyszysz, mała? - Rob zwrócił się do Holly.

- Jasne, tatusiu!

- Holly ma kucyka, ale ostatnio zachciało się jej konia. Tłumaczę, że jeszcze przynajmniej rok musi poczekać.

- Konspiracyjnie puścił oko do Mary. - Myślę, że zgodzi się pani ze mną, panno Shelton?

- O, nie! - zaśmiała się Mary, unosząc ręce w obronnym geście. - Nie uda się wam wciągnąć mnie w rodzinne spory. Lepiej pójdę sprawdzić, co z naszym chili.

- Mądra kobieta - mruknął Rob z rozbawieniem. - Nawet jeżeli dostała bzika na punkcie choinki.

Mary raz jeszcze spojrzała na gigantyczne drzewko, a potem na Roba.

- Więc nie wybaczy mi pan tego błędu?

- Przeciwnie. Za historyjkę o choince, która zajmuje pół pokoju, i drugą o napiwku, będę przez kilka najbliższych miesięcy pił darmową kawę w tutejszej kawiarni.

- Ależ z pana zimny drań, panie Green - rzuciła oschłym tonem.

- Taką ocenę mojej osoby słyszałem już z niejednych ust - przyznał ironicznie. - Ale wolę to, niż cieszyć się opinią faceta miłego, uprzejmego i nudnego jak flaki z olejem.

- Jak ten na przykład, który z czystej dobroci serca przytaszczył drzewko do domu pewnej nieznajomej, by na drugi dzień gimnastykować się przy nim przez godzinę? To też jest zabawna historyjka, panie Green. Jeśli obiegnie miasto, może odbić się fatalnie na czyjejś reputacji. Niewykluczone nawet, że zaważy na całym życiu tego kogoś.

Rob gwałtownym skokiem przypadł do Mary i żelazną dłonią chwycił ją za nadgarstek.

- Nie ośmieli się pani! - warknął.

- Pan opowie swoje historyjki, ja opowiem moje - stwierdziła bezlitośnie.

- Tatusiu! - krzyknęła Holly. - Dlaczego bijesz się z panną Shelton?

Rob natychmiast puścił Mary i zwrócił się ku córce. Za wszelką cenę musiał ją uspokoić. Nieraz sprzeczali się ze sobą w żartach, kiedy Holly zbyt uparcie przy czymś obstawała. Ale naczelną zasadą, jakiej Rob starał się przestrzegać w stosunkach z córką, była otwartość, szczerość i wzajemne zaufanie. Ostatecznie mieli tylko siebie.

- Kłóciliśmy się tylko na niby, kochanie. Wiesz, co to znaczy, bo nieraz sami tak żartujemy.

Holly z powagą, ale i nieufnie, patrzyła mu w oczy. Odwzajemnił się jej równie poważnym spojrzeniem.

- Czy możesz mi dać słowo honoru? - zapytało dziecko serio i z naciskiem.

Kiwnął głową i położył dłoń na sercu.

- Jeśli nie wierzysz, zapytaj pannę Shelton. Holly przeniosła wzrok na nauczycielkę.

- Twój ojciec mówi prawdę, Holly. To były tylko żarty. Na twarzy Holly pojawił się wreszcie psotny uśmieszek.

Wskazała na dwoje dorosłych i powiedziała z surowością sędziego trybunału:

- W porządku. Bo nie pozwalam na żadne prawdziwe kłótnie i bijatyki.

- Tak jest, proszę pani - odrzekła Mary z lekkim ukłonem.

Wszyscy roześmiali się, a Rob nie mógł oderwać wzroku od rozjaśnionych oczu nauczycielki.

- Najwyższy czas, bym jednak zajrzała do naszego chili - oznajmiła. - A tymczasem ty, Holly, zajmij się rozpakowaniem pudełek z bombkami, dobrze?

- Już się robi.

- A ja będę degustatorem - zadeklarował Rob tonem nie znoszącym sprzeciwu, wchodząc za Mary do kuchni.

- A kto powiedział, że ktoś taki jest mi w ogóle potrzebny?

- Każda szefowa kuchni uważa degustatora za swoją prawą rękę.

- W taki razie niniejszym otrzymuje pan nominację - powiedziała Mary, nabierając z garnka chili na łyżkę i zbliżając ją do ust Roba.

Spróbował, wpatrzył się gdzieś w przestrzeń niczym rozmarzony poeta, po czym zamknął oczy.

- I jak? - zapytała tłumiąc śmiech.

- Chyba muszę się upewnić... Dostał następną porcję.

- I jak? - powtórzyła pytanie.

- Przydałaby się trzecia łyżka. Nie chciałbym wydawać zbyt pochopnych sądów.

- Hmm. Pana dążenie do perfekcji najpewniej skończy się tym, że dla mnie i Holly nic nie zostanie.

- A miałem nadzieję - powiedział z uśmiechem - że się pani nie zorientuje w moich zamiarach. Ale, jak mówi Holly, nauczycielom nigdy nie brakuje rozumu. Pani, panno Shelton, jest prawdziwą mistrzynią w przyrządzaniu chili.

- Serdecznie dziękuję za komplement. Ale jeżeli choć raz jeszcze powie pan do mnie „panno Shelton”, obejdzie się pan smakiem. Wciąż słyszę ten zwrot, bo tak mnie nazywają moi uczniowie. W życiu prywatnym wolałabym inną formę.

- Wielkie nieba! - wykrzyknął. - A jaką to, jeśli można wiedzieć? „Pani nauczycielko” albo „hej, ty tam”?

- Mam na imię Mary. A pan?

- Robert, ale wszyscy mówią do mnie Rob. Czy w takim razie mogę być z tobą szczery?

- Oczywiście, Rob.

- Masz chili na brodzie. Nie trzeba było tak gwałtownie odbierać łyżki.

- Och!

Chwyciła ścierkę i zaczęła wycierać nią twarz.

- Nie w tym miejscu, Mary.

Wziął od niej ścierkę i sam zajął się plamą. Przez chwilę ich twarze dzieliła zaledwie kilkucentymetrowa odległość. Mary wstrzymała oddech. Jego dotknięcie miało w sobie wręcz kobiecą delikatność, ale wycieranie małej plamki trwało chyba zbyt długo.

Gdy skończył, ciągle nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy. Odwróciła się do szafki.

- Dzięki. Pokroję teraz chleb kukurydziany i włożę do piekarnika na grzanki.

- Uwielbiam grzanki. Holly zresztą również.

Śledził z prawdziwą przyjemnością jej płynne, pełne wdzięku ruchy, kiedy krzątała się po kuchni.

- Czy w naszej szkole uczysz dopiero od jesieni? Nigdy cię przedtem nie widziałem.

- Tak, sprowadziłam się tutaj pod koniec sierpnia.

- I jak ci się żyje w takiej małej mieścinie? Wzruszyła ramionami.

- Całkiem dobrze. Wychowałam się na ranczo w pobliżu niewiele większego miasteczka.

- A więc jesteś wiejską dziewczyną, przyzwyczajona do życia na prowincji.

- Tak. Ale mieszkańcy małych miasteczek z trudem przyzwyczajają się do obcych.

Nie chciała wspominać o swojej samotności. Jej koledzy ze szkoły byli dla niej bardzo mili, ale nie uczestniczyła w ich życiu prywatnym. Nagle uświadomiła sobie, że Rob i Holly byli pierwszymi gośćmi, których przyjmowała w tym domu.

- Ludzie, zanim dobrze kogoś poznają, odgradzają się od niego murem nie do przebicia. Lynn często się na to skarżyła. Lynn - wyjaśnił - była moją żoną. Umarła cztery lata temu.

- Holly wspomniała mi o matce. Bardzo mi przykro. Musi być ci ciężko samotnie wychowywać córkę.

- Powiedzmy, że nie jest to łatwe - zgodził się Rob. - Ale rozmawialiśmy o małych miasteczkach...

- Zgadza się. Rzecz jasna, tęskno mi za ludźmi, wśród których wyrosłam, ale muszę przyznać, że lata spędzone na uniwersytecie, a potem w Abilene, gdzie uczyłam, zaliczam do najwspanialszych.

- Więc dlaczego tu przyjechałaś?

Mogłaby odpowiedzieć: Ponieważ chciałam zaszyć się na jakiejś dalekiej prowincji, by wyleczyć rany. Ponieważ kiedy rozpaczliwie pragnęła uciec z Abilene, uciec od Wayne'a, szkoła w Hope jako pierwsza zaoferowała jej pracę. Mary mogłaby tak odpowiedzieć, ale nie obcemu człowiekowi, jakim, bądź co bądź, nadal był Rob. Więc tylko wzruszyła ramionami i stwierdziła ogólnikowo:

- Po prostu nastał czas na zmiany.

Rob spojrzał na nią z powątpiewaniem. Nie wyglądało to na szczerą odpowiedź. Na pewno jakiś mężczyzna krył się za taką decyzją, ale nie chciał być wścibski. Sam przecież zachował w tajemnicy, że Lynn, zanim zmarła, rozwiodła się z nim i ponownie wyszła za mąż.

Mary zafascynowała go cichą urodą zwyczajnej dziewczyny, jakże różną od wyrafinowanego, chłodnego piękna Lynn. Łączyła w sobie w cudownej równowadze subtelność i powszedniość, poezję i prozę, jeżeli prozą można nazwać jej zdrowy rozsadek, niski wzrost i teksaski akcent. Nie był to jednak wystarczający powód, aby od razu pragnąć wiedzieć o niej wszystko. Po przeżyciach z Lynn Rob złożył sobie solenne przyrzeczenie, że nie zwiąże się już więcej z żadną kobietą. Zbyt boleśnie przeżył rozpad swojego małżeństwa.

- Lepiej pójdę zawiesić lampki na choince - odezwał się nagle chrapliwym, dość nieprzyjemnym głosem i, nie czekając na odpowiedź, wyszedł do kuchni.

Mary poczuła się niezręcznie. Rozmawiali niemal jak przyjaciele, czemu więc Rob wyszedł nagle z tak chmurną miną? Czy spowodowała to wzmianka o śmierci żony?

Jakiekolwiek były tego przyczyny, Mary cieszyła się z darowanych jej kilku minut samotności. Musiała pomyśleć w spokoju choć chwilę. Przede wszystkim alarmujący był fakt, że Rob ją zauroczył. A przecież przyjechała tu, by wyleczyć się z ran po jednym mężczyźnie, a nie wpadać w ramiona drugiego. Gdyby tak się stało, byłaby skończoną idiotką.

Kwadrans później, siedząc przy stole, Mary dziękowała Bogu, że jest z nimi Holly, bowiem rozmowa między nią a Robem zupełnie się nie kleiła. Dziewczynka natomiast z dziecięcą beztroską paplała o szkole.

- Pani Murphy, tatusiu, leży w szpitalu na ślepą kiszkę, a panna Shelton zastępuje ją w przygotowywaniu choinkowego przedstawienia.

- To musi być ciężka praca i wielka odpowiedzialność - zauważył Rob.

- Przekonałam się o tym wczoraj - przyznała Mary. - Każde dziecko w ten czy inny sposób bierze udział w jasełkach, choćby tylko wnosiło coś na scenę lub coś z niej znosiło.

- Rozumiem. - Rob uśmiechnął się. - Wedle zasady, że nikt nie może zostać pominięty. Bożonarodzeniowy spektakl jest największym artystycznym wydarzeniem w naszym miasteczku.

Mary kiwnęła głową.

- Spotkałam się już z taką oceną. Ale najbardziej w tej chwili leżą mi na sercu dekoracje. Robił je dotąd mąż pani Murphy, ale, jak wiesz, zmarł w tym roku. Nie mam pojęcia, do kogo zwrócić się o pomoc.

- Co ci jest potrzebne?

- Dwa różne warianty tła. Jeden przedstawiałby typowe wnętrze salonu z oknem, drzwiami i kominkiem, a drugi ruchliwą ulicę z budynkami i sklepami.

- A więc nic skomplikowanego - mruknął Rob w zamyśleniu. - Może da się coś zrobić. Naszkicuję oba projekty, a moja firma pokryje koszt robocizny i materiałów.

Mary zarumieniła się z radości.

- Dziękuję, Rob. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna.

- Nie dziękuj za wcześnie. Jeszcze nie widziałaś projektów.

- Jestem pewna, że będą cudowne.

Oczy Mary jaśniały takim blaskiem, że Rob z trudem oderwał od nich wzrok.

Po kolacji przystąpili do strojenia choinki. Holly przypadł zaszczyt zawieszenia gwiazdy betlejemskiej. Potem pojawiły się na gałązkach elektryczne lampki, bombki, świecidełka, na końcu zaś łańcuchy i włos anielski. Efekt przekroczył oczekiwania. Zgodnie uznali, że nigdy jeszcze nie widzieli tak pięknego drzewka. Dumne, lecz nie pyszne, błyszczące, lecz nie tandetne - pachniało igliwiem i żywicą. Odczuli coś w rodzaju wzruszenia.

Na koniec Mary podała gorącą czekoladę i prażoną kukurydzę.

- Czy to pianino oznacza - zapytał Rob wskazując instrument - że potrafisz wydobyć z niego coś w rodzaju muzyki?

Mary uśmiechnęła się.

- Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Ja również potrafię grać - obwieściła Holly. - Uczę się już od dwóch lat.

- W takim razie zagraj nam jakąś melodię związaną ze świętami Bożego Narodzenia - zaproponowała Mary.

Dziewczynka siadła przy pianinie i zagrała wesoło, „Jingle Bells”. Dorośli śpiewali. Głęboki baryton Roba był doskonale zgrany z ciepłym altem Mary.

Potem ona zasiadła do pianina. Tak pięknie zagrała wiązankę popularnych kolęd, że wszyscy troje poczuli prawdziwie świąteczne wzruszenie.

- To było wspaniałe przeżycie - wyznał Rob, kiedy skończyła grać. Uśmiechnął się do Mary. - Powinienem to zresztą powiedzieć o całym wieczorze.

Odwzajemniła uśmiech.

- Dla mnie również.

Ich oczy spotkały się i przez dłuższą chwilę nie byli w stanie oderwać od siebie wzroku...

Rob oprzytomniał pierwszy i gwałtownie wstał z fotela.

- Na nas czas. Holly dawno powinna być w łóżku.

Kilka minut później Mary została sama, ze swoim olbrzymim, rozjarzonym lampkami drzewkiem. Cisza, jaka zapanowała po odejściu Roba i Holly, wydawała się tak złowroga i posępna, że Mary zaczęła wręcz żałować ich odwiedzin. Samotność, jak zimna, mokra noc za oknem, ogarnęła ją czarną płachtą smutku i lęku.

Rozdział czwarty

W czwartek po skończonych lekcjach, kiedy dzieci z radosnym wrzaskiem opuściły szkołę, Mary rozstawiła drabinę, by rozwiesić wzdłuż ścian pod sufitem grube łańcuchy ze srebrnej i złocistej folii. Jutro uczniowie dokończą świąteczną dekorację klasy, ale tę czynność musiała wziąć na siebie. Stanęła więc na jednym z wyższych szczebli i z taśmą klejącą w jednej ręce, a z łańcuchami w drugiej, zaczęła swoją pracę.

W pewnym momencie drzwi otworzyły się i wszedł Rob z jakimś owiniętym w papier przedmiotem. Ustawił pakunek na biurku i odwrócił się do Mary. Nie usłyszała jego wejścia, nie wiedziała więc, że na nią patrzy.

Tymczasem on, zatrzymawszy się o dwa kroki od drabiny, spoglądał z dołu na kobietę, z której ramion zwisały, niczym złocisty tren, puszyste węże łańcuchów. Wyglądała jak anioł. Rob podziwiał w milczeniu jej figurę, z typowo męskim zainteresowaniem koncentrując uwagę na długich, smukłych nogach.

- Cześć - powiedział wreszcie, kładąc dłoń na drabinie.

Na dźwięk jego głosu drgnęła, gwałtownie odwróciła głowę i straciła równowagę. Przez ułamek sekundy jej ręce rozpaczliwie szukały oparcia. Bezskutecznie. Spadła wprost w zapraszająco nadstawione ramiona. Rob przycisnął ją mocno do piersi i spojrzał w rozszerzone strachem oczy.

Wpatrywali się w siebie jak zahipnotyzowani. Rob zbliżył wargi do jej lekko rozchylonych ust. Opanował się dosłownie w ostatnim momencie. Mary była przecież nauczycielką, której obiecał pomoc. Niewykluczone, że w przyszłym roku będzie uczyć również jego córkę, a ich bliskie stosunki postawiłyby dziewczynkę w trudnej, niezręcznej sytuacji. A poza tym - jaką miał gwarancję, że Mary również ma ochotę na ten pocałunek?

- Wszystko w porządku? - zapytał, z trudem opanowując dławiący gardło ucisk.

- Tak. Myślę, że tak - wyszeptała. Ostrożnie postawił ją na podłodze.

W chwili kiedy stanęła o własnych siłach, natychmiast odsunęła się od Roba na bezpieczną odległość. Jej serce biło jak oszalałe. Czuła ulgę, że ojciec Holly nie wykorzystał tego magicznego momentu i nie pocałował jej.

Była mu za to wdzięczna, ale... uldze towarzyszyło rozczarowanie. Jego wargi były tak blisko i były tak ponętne. Czy w pocałunku jest coś zdrożnego, szczególnie gdy całuje mężczyzna, który już wzbudził sympatię? Z drugiej jednak strony dobrze się stało, że ten właśnie mężczyzna tak brutalnie rozproszył czar zbliżenia. Jakże upokorzeni czuliby się oboje, gdyby ulegli własnym pragnieniom... Przecież nadal musieliby się spotykać w tej małej mieścinie i z czasem mogłoby się to okazać nie do zniesienia. Tak jak tamte codzienne spotkania z Waynem, z którym łączył się nadludzki wysiłek udawania, że jej serce bije regularnym rytmem... Dawnych błędów nie wolno powtarzać. Stan zakochania jest bolesną, ponurą przypadłością duszy i serca.

Podeszła do biurka i zobaczyła pakunek.

- Co to jest? - zapytała przez ramię.

- Odwiń papier, a przekonasz się.

Z papieru wyłoniła się w całej swej wspaniałości poinsecja, zwana też wilczomleczem pięknym lub, popularnie, „gwiazdą betlejemską”. Na jej długiej, ponad półmetrowej łodydze pysznił się wśród zielonych liści ognistoczerwony wielki kwiat Koszyk, w którym znajdowała się roślina, ozdobiony był z przodu aksamitną czerwoną kokardą i sosnową szyszką.

- Jaka piękna! - wykrzyknęła Mary. - Czy to dla mnie?

Potwierdził z uśmiechem.

- Ale za co?

- Za uratowanie mojej córki.

- Nie żartuj. Nikogo nie uratowałam. W każdym razie dziękuję, sprawiłeś mi ogromną przyjemność.

- Cieszę się. O to mi właśnie chodziło - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Czy na dzisiaj już skończyłaś?

Spojrzała na zwisający łańcuch.

- Niezupełnie, ale nie będę kusić licha i nie wejdę już na drabinę. Dokończę jutro rano, przed lekcjami. - Wysunęła szufladę biurka i wyjęła z niej torebkę. - To był długi, pracowity dzień.

Podeszła do szafy, zdjęła z wieszaka żakiet i chciała go właśnie włożyć, kiedy odebrał go z jej rąk i pomógł przy wkładaniu. Poczuła, jak przygładzając kołnierz żakietu muska palcami jej szyję.

Kiedy po chwili zmierzała ku drzwiom, dobiegło ją z tyłu pytanie Roba:

- Nie zabierasz ze sobą „gwiazdy betlejemskiej”? Odwróciła się i potrząsnęła głową.

- Gdybym wzięła ją do domu, cieszyłaby tylko moje oczy. Wystarczy, że o świętach przypomina mi moja mamucia choinka. Zostawię poinsecję tutaj, aby sprawiała radość również uczniom. Będzie bardziej zdobiła klasę niż cokolwiek innego, nie sądzisz?

Przyznał jej rację, po czym wyszli na korytarz. Idąc obok Mary, Rob rozmyślał ciepło o jej dbałości i trosce o innych. Był przekonany, że jej uczniowie uwielbiają swoją nauczycielkę.

Na szkolnym dziedzińcu nie było córeczki Roba, co zdziwiło Mary. Z jakichś niejasnych względów sądziła, że Holly czeka tu na nich.

- Gdzie jest Holly? - zapytała. - Myślałam, że przyjechałeś po nią.

- Nie. Wpadłem tu tylko po to, aby ofiarować ci „gwiazdę betlejemską”. W czwartki Holly ma lekcje gry na pianinie. Jej nauczyciel mieszka dwa kroki stąd, więc Holly idzie piechotą. Później maszeruje kilkaset metrów dalej do pani Dudley, u której czeka na mnie, aż wrócę z cotygodniowego czwartkowego zebrania.

Wysłuchawszy tego wyjaśnienia, Mary zamiast na parking skierowała się w stronę bramy. Po kilku krokach zatrzymała się.

- Tutaj się pożegnamy - powiedziała. - Nie jeżdżę do szkoły samochodem, chyba że zmusza mnie do tego okropna pogoda. Raz jeszcze dziękuję za cudowną poinsecję.

Rob najpierw popatrzył gdzieś w bok, potem nagle zdecydował się.

- Przyznam ci się, Mary - rzekł impulsywnie - że nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić przez najbliższą godzinę, jaka dzieli mnie od zebrania. Może dałabyś się namówić na kawę z szarlotką?

Mary zawahała się. Wiedziała, że ten mężczyzna jest zbyt atrakcyjny, aby mogła znaleźć w jego towarzystwie jedynie rozrywkę i odprężenie. Wiedziała też, że wyrwana ze swojej samotności może stać się zbyt podatna na wszelkie pokusy.

Ale wiedziała przede wszystkim, że w domu czekają przytłaczająca pustka i cisza. I ten obraz obudził w niej bunt Chciała uciec wreszcie od samotności... bez względu na konsekwencje.

- Dlaczego nie? - usłyszała swój głos. - Z przyjemnością.

Skromne wnętrze kawiarni było już świątecznie przystrojone. Sztuczny śnieg leżał na parapetach okien, z sufitu nad bufetem zwisały dzwoneczki z różnokolorowego papieru, zaś w rogu stała obwieszona świecidełkami i słodyczami choinka.

Pojawienie się Roba i Mary wzbudziło zainteresowanie gości przy stolikach. Na chwilę znaleźli się w centrum powszechnej uwagi. Prowadząc Mary ku stolikowi przy ścianie, Rob witał znajomych i wymieniał z nimi świąteczne życzenia. Mary pod ostrzałem spojrzeń czuła się mniej swobodnie.

- Biorą nas za parę kochanków - szepnęła do Roba, kiedy zajęli miejsca.

Roześmiał się.

- Nie przejmuj się. Wiesz przecież, jacy są mieszkańcy małych miasteczek. Zapomną o nas z chwilą, gdy coś innego przyciągnie ich uwagę. A teraz opowiedz mi o swoim pracowitym dniu.

Zagłębili się w rozmowie. Kawa okazała się mocna, a szarlotka świeża i krucha. Wydawało im się, że ich stolik oddalony jest od innych o cale kilometry.

Nagle z grupy mężczyzn, siedzących w pobliżu drzwi, odłączył się jeden i podszedł do nich. Rob przedstawił go Mary jako Dana Baxtera. Mężczyźni rozmawiali przez chwilę.

Żegnając się, Dan Baxter rzucił uprzejmie:

- Miło było panią poznać. - Po czym zwrócił się do Roba: - Do zobaczenia na posiedzeniu rady.

- Będę na pewno - odparł Rob.

- Posiedzeniu rady? - powtórzyła Mary, kiedy znów znaleźli się sami.

- Obaj jesteśmy członkami rady miejskiej.

- Och, nie wiedziałam. To zaszczytna funkcja. Rob westchnął.

- Z tym, że pełnienie jej nie należy do najłatwiejszych. Traktuję to jako obowiązek, który wbrew wszystkiemu muszę wykonywać. Jeden z większych zakładów, zatrudniających tutejszych mieszkańców, niedawno zbankrutował. Mnóstwo ludzi straciło pracę.

- Tak, słyszałam o tym. Prawdziwe nieszczęście.

- Naprawdę nieszczęście - zgodził się ze smutkiem. - Ludzie zostali bez grosza w kieszeni i rozpaczliwie rozglądają się za jakąś pracą. Rada miejska próbuje ściągnąć do Hope nowych inwestorów. Ja prowadzę pertraktacje z dyrekcją dość prężnego przedsiębiorstwa w Houston, które w przyszłorocznych planach uwzględnia budowę filii w naszym stanie. Chodzi o skłonienie ich, żeby wybrali lokalizację właśnie w Hope. Z kolei Dan umizguje się, jeżeli wolno tak powiedzieć, do pewnej spółki handlowej w Kolorado. Podobnie inni radni. - Znów westchnął. - Wierz mi, nie jest łatwo zainteresować poważnych partnerów taką mieściną jak Hope. Większość rozgląda się za miastami, gdzie kwitnie rozrywka, kultura i szkolnictwo.

Mary ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Smutno jest stwierdzić, że z roku na rok wiele takich miasteczek po prostu umiera. Mimo wszystko mam nadzieję, że powiedzie ci się, z korzyścią dla wszystkich. Jedna z nauczycielek poskarżyła mi się niedawno, że musi z całą rodziną przeprowadzić się do innego stanu, gdyż mąż nie może znaleźć tu pracy. Dodaj do tej rodziny wiele, wiele innych, a drobni przedsiębiorcy i nauczycielki też nie będą mieli co robić.

- Ten stan już odbija się niekorzystnie na moich interesach. Ostatnio mam więcej sprzedających niż kupujących. Nastały ciężkie czasy dla wszystkich. - Uśmiechnął się nagle. - Mam wrażenie, że niechętnie opuszczałabyś Hope. Czyżbyś zdążyła już polubić naszą mieścinę?

Mina Mary należała do tych nieodgadnionych.

- Człowiek się szybko przyzwyczaja.

- A może - dopytywał się, robiąc żartobliwą, uwodzicielską minę - nie tyle polubiłaś miasteczko, co jedną, konkretną osobę? Na przykład kogoś, kogo niedawno poznałaś?

Nie wierzył własnym uszom. Flirtował na całego, w dodatku w stylu bardzo prowincjonalnym. Ale mniejsza z tym. Ważne, że pancerz wokół jego serca zdawał się rysować i pękać. A kiedy Mary roześmiała się głośno, Rob stwierdził, że mógłby słuchać jej śmiechu w nieskończoność.

Mary rozbawiły te uwodzicielskie próby, ale też pochlebiły jej. Była w nich pewna doza bezczelności i wiele uroku.

Przechyliwszy głowę i trzepocząc rzęsami niczym Madame Butterfly wachlarzem, odrzekła z aktorską manierą:

- Byyć mooże...

Rob zachichotał. Odpłaciła mu pięknym za nadobne.

- A któż jest tym szczęśliwcem? - zapytał. - O ile oczywiście nie wściubiam nosa w cudze sprawy?

- Ależ wściubiasz go - odpowiedziała, a w jej głosie wibrował śmiech. - Jeśli już musisz wiedzieć, to ogłaszam wszem i wobec, że tą osobą jest Holly Green. Sprawiła mi wczoraj swoją wizytą taką radość, że myślę już tylko o tym, jak powtórzyć ten wieczór.

- I nie tęskniłabyś za nikim innym? - nalegał. Skierowała oczy ku górze, udając, że się zastanawia. Po chwili stwierdziła:

- Pytałeś tylko o jedną osobę. Wymieniłam ją.

- Dobrze, dobrze, poddaję się! Wygrałaś.

- Sam jesteś sobie winien. Kto bierze na polowanie wiatrówkę, niech nie spodziewa się ustrzelić bizona.

Rob odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się serdecznie. Ta nowa nauczycielka przypadła mu bardzo do serca, i podejrzewał, że gdyby wyjechała, bardzo by za nią tęsknił.

Rozdział piąty

Kiedy następnego dnia Mary wyszła z domu, zobaczyła pana Starra, sąsiada z naprzeciwka, który rozwieszał elektryczne lampki na cisach i tujach, gęsto porastających jego przydomowy ogródek.

Przeszła przez ulicę, aby zamienić z nim kilka słów.

- Dzień dobry. Widzę, że pamięta pan o innych.

- Pamiętam, córeczko, przede wszystkim o mojej żonie, która z myślą o dzieciach, przechodniach i sąsiadach całe serce wkładała w świąteczną dekorację otoczenia domu. Umarła ubiegłej jesieni.

Mary kiwnęła głową. Podzielił się z nią wiadomością o swojej stracie już podczas pierwszego spotkania.

- Robię to - kontynuował - ponieważ wiem, że sprawię tym Wilmie przyjemność.

Mary poczuła się wzruszona.

- Wspaniały dowód miłości - powiedziała ciepło i serdecznie.

Życzyli sobie dobrego dnia i Mary pomaszerowała do szkoły.

Przez całe przedpołudnie dzieci były podekscytowane myślą, że po lunchu będą przystrajać klasę. Co jakiś czas Mary musiała nawet poskramiać nadmierny entuzjazm swych uczniów.

Dekorowanie przebiegło nad wyraz sprawnie, efekt zadowolił wszystkich i nastała pora kolejnej próby przedstawienia.

Mary przeglądała nuty w szkolnej auli, gdy zbliżyła się do niej Holly Green.

Przywitały się, po czym dziewczynka podała nauczycielce białą kopertę.

Nim Mary zdążyła przeczytać krótki liścik, Holly zdradziła jego treść:

- Zapraszamy panią dziś wieczór do naszego domu na kolację i ubieranie choinki.

„Chcemy zrewanżować ci się kolacją, więc nie odmawiaj, proszę - pisał Rob, z góry wykluczając jakąkolwiek wymówkę. - Przyjedź wcześnie, około szóstej. Stroje wieczorowe nie obowiązują. Projekty dekoracji mam już gotowe, ale chciałbym, żebyś je obejrzała”.

Mary pomyślała w pierwszej chwili, że właściwie nie powinna tam jechać. Stanowczo zbyt często widywała się ostatnio z Robertem Greenem. Cieniutkie niteczki sympatii stawały się coraz mocniejsze, i to w zastraszająco szybkim tempie. Mary miała tego świadomość i ciągle towarzyszył jej lęk przed kolejnym rozczarowaniem.

Lecz zaproszeniu Roba bardzo trudno było się oprzeć. Przymilne naleganie Holly przeważyło szalę.

- Proszę przyjechać, panno Shelton, bardzo proszę. Z panią to będzie zupełnie inny wieczór. I choinka też będzie piękniejsza.

Mary uśmiechnęła się.

- Oczy wiście, że przyjadę.

Rob Green powitał Mary w fartuchu, na którym pijanymi literami wypisane było: „Pocałuj kucharza”. Bez słowa wskazał na napis. Mary próbowała zachować powagę, lecz bez rezultatu.

- Czy muszę?

- Bezwzględnie, jeśli chcesz zobaczyć cokolwiek na swoim talerzu.

Zrobiła zrezygnowaną minę, poskarżyła się, że jest głodna, po czym złożyła niewinny pocałunek na policzku Roba.

- Widzę, że chcesz się wykpić nędzną namiastką, tanią atrapą - skomentował patetycznie, pokazując tym razem na swoje usta.

Nagle, niespodziewanie dla samej siebie, Mary stwierdziła, że unosi ku niemu twarz i że ich wargi dotykają się.

Pocałunek trwał tylko sekundę, tyle co westchnienie, jednak po nim przez długi czas nie mogli oderwać od siebie oczu. Oboje wyglądali na zaskoczonych. Stała się oto jedna z tych rzeczy, nad którymi trudno przejść do porządku. Cisza, jaka zapadła między nimi, mogła oznaczać wszystko, lecz świadczyła przede wszystkim o oszołomieniu.

Rob pierwszy odzyskał głos.

- Wejdź, proszę.

Usunął się na bok, a ona przekroczyła próg domu. W salonie, w zielonym plastikowym kuble z ziemią, stała choinka, oczekując chwili przystrojenia. Biła od niej tak intensywna woń lasu, że Mary mogła iść o zakład, iż jeszcze dziś rano na tym drzewku siadały ptaki.

- Pieczemy kurczaki - oznajmił Rob. - Chodź ze mną do kuchni, trzeba ich pilnować.

Holly i jej przyjaciółka, Amy Grant, krzątały się przy sałatce.

- W czym mogę wam pomóc? - zapytała Mary, odpowiadając uśmiechem na zgodne powitanie dziewcząt.

- Tatuś powiedział - odparła Holly - że pani jest gościem, a goście nie pomagają.

- Wolę zakasać rękawy, niż stać tak bezczynnie. - Odwróciła się do Roba, który właśnie przewracał kurczę w piekarniku. - Serio. Co mam robić?

- Ostatecznie możesz siedzieć bezczynnie. Ale przy okazji... Czy potrafisz robić bitą śmietanę?

- Czy potrafię robić bitą śmietanę? - zmrużyła oczy z niedowierzaniem. - To tak, jakby pytać, czy naprawdę istnieje święty Mikołaj. - Mrugnęła w stronę dziewczynek. - Zdobyłam światową sławę dzięki mojej bitej śmietanie.

- Twoja skromność nas zawstydza - odparował Rob. - Ale skoro tak, to bita śmietana jest na twojej głowie. Ma być z czekoladą, orzechami i pomarańczami.

- Tatuś nie potrafi ubić śmietany - zdradziła ojca Holly.

- To pech - zaśmiała się Mary.

Obiad okazał się niezwykle smaczny i upłynął w wesołym, beztroskim nastroju. Rob żartował sobie z Mary i dziewczynek, a one odpłacały mu ukąszeniami swoich żądełek. Przy stole nie było podziału na starszych i młodszych, i ta równość w obcowaniu bardzo się Mary podobała.

Po obiedzie Mary rzuciła hasło, że pozmywają kobiety. Rob nawet nie próbował oponować, tylko błyskawicznie zniknął w salonie. Dziewczynki, co prawda, nie były zachwycone, lecz grzecznie się podporządkowały.

Przy zmywaniu doszło do aktu wielkiej poufałości. Mary pozwoliła dziewczynkom mówić do siebie po imieniu. Zastrzegła tylko, aby unikały tej formy w szkole i w obecności koleżanek i kolegów.

Po pracy nadeszła pora na przyjemności. Holly i Amy zajęły się wyciąganiem ze schowka zabawek i bombek, Mary zaś obejrzała szkice dekoracji. Nie miała żadnych uwag. Rob przyrzekł, że do realizacji projektu przystąpi jutro.

Ubieranie drzewka okazało się pyszną zabawą. Rob, prowokacyjnie, zawiesił wszystkie srebrne sople na jednej gałęzi, a złote szyszki na drugiej. Dziewczynki zaprotestowały, on zaś przez chwilę próbował bronić swojej wizji choinki. W końcu uległ pod ciosami miażdżących argumentów. Uznał się za człowieka niekompetentnego i zajął się rozpalaniem ognia na kominku. Nie przestawał jednak gnębić ich i drażnić, zwędzając od czasu do czasu jakąś cukrową laseczkę lub czekoladowe cacko.

Te próby sabotażu na nic jednak się nie zdały. Choinka wyglądała jak przeniesiona z czarodziejskiej baśni. Lampki mrugały i każde takie mrugnięcie odbijało się w dziesiątkach bombek, w szklanych oczach pajacyków i w skrzydłach srebrzystych łabędzi.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Dziewczynki pobiegły otworzyć i po chwili do salonu weszła Joanne Grant, matka Amy. Rob dokonał prezentacji, po czym poprosił Joanne, aby usiadła.

- Dzięki, ale nie mogę. Brad czeka w samochodzie. Pospieszcie się, dziewczynki. - I dodała: - Pożyczyliśmy na dzisiejszy wieczór rysunkowy pełnometrażowy film Disneya.

Dziewczynki zapiszczały z zachwytu i pobiegły galopem po rzeczy Holly.

Rob wyjął z portfela kilka banknotów i wręczył je Joanne.

- To powinno wystarczyć na lunch dla Holly i prezenty. Jeżeli jednak przy czymś będzie się bardzo upierała, to po głębokim zastanowieniu...

- To po głębokim zastanowieniu udzielę jej w razie czego pożyczki - śmiejąc się dokończyła Joanne. Widząc zaś pytające spojrzenie Mary, wyjaśniła: - Zabieram jutro Amy i Holly do Houston na przedświąteczne zakupy.

- Dzielna kobieta - powiedział Rob z miną, jakby patrzył nie na kobietę, ale na posąg narodowej bohaterki.

W tym samym momencie wróciły dziewczynki z torbą z osobistymi rzeczami Holly i zaczął się rozgardiasz pożegnań.

Nagle Mary i Rob zostali sami. Milczeli. Słychać było tylko trzask polan i szum ognia na kominku.

- Jak wiesz... - zaczaj Rob.

- Wiem, że zastawiłeś na mnie pułapkę, Rob - przerwała mu Mary.

- Kto? Ja?

Zrobił minę takiego niewiniątka, że w głębi duszy poczuła się rozbrojona. Przypominał w tej chwili chłopca, który został przyłapany na podjadaniu konfitur.

- Świadomie okłamałeś mnie - ciągnęła oskarżycielskim tonem. - Bo jak inaczej mogę tłumaczyć zawartą w twoim zaproszeniu sugestię, że c a ł y wieczór spędzę razem z Holly?

- Po prostu - bronił się - coś nie zostało do końca dopowiedziane. Czy trzeba od razu uznawać to za zbrodnię? Czy przebywanie tylko w moim towarzystwie jest aż tak straszne?

Obrony tej nie powstydziłby się najlepszy adwokat. Pomieszanie i niepewność opanowały serce i umysł Mary. Pomyślała z dużą dozą fatalizmu, że właściwie było to nieuniknione od samego początku. Problem nie leżał w „czy”, tylko w „kiedy” i „gdzie”.

Wiedziała już, że „tu” i „teraz”.

Otoczył ją ramionami, pochylił głowę i bez chwili wahania przylgnął wargami do jej ust.

Przez ciało Mary przebiegło drżenie, zatonęła w gwałtownych odczuciach, obcych jej do tej chwili. Uniosła dłoń i pieszczotliwymi muśnięciami gładziła twarz Roba.

- Dziękuję, że pojawiłaś się w moim życiu - szepnął prosto w jej rozchylone wargi.

Po tych zdumiewających słowach Mary z trudem złapała oddech.

- Nikt jeszcze nie dziękował mi za samo istnienie... - nie mogła opanować wzruszenia.

- Bo znałaś dotąd samych ślepców, mężczyzn, którzy nie umieli cię docenić, Mary Shelton. - Palcami odgarnął włosy z jej policzka. - Byłem taki samotny... i trwało to tak długo. To szczęście, że jesteś tutaj... ze mną...

Wspięła się na palce i pocałowała go w brodę.

Tym spontanicznym odruchem sprawiła, że ogarnęła go fala pożądania. Zamknął ją w namiętnym uścisku. Zdawało się, że jego ramiona już nigdy się nie otworzą.

- Ja również jestem szczęśliwa - wyszeptała. - Nie spodziewałam się, że coś takiego może jeszcze spotkać mnie w życiu.

- Ani ja - wyznał zachrypniętym głosem. - Mówimy sobie cudowne rzeczy.

Zburzył jej włosy i pozwolił, aby opadły jedwabistą zasłoną na jej twarz. Złączeni w pocałunku, oddali się zapamiętaniu i czułości.

Mary bezwolna i na poły tylko świadoma tego, co się z nią dzieje, poczuła, że Rob bierze ją na ręce i kładzie na kanapie. Poczuła też jego ciało obok swojego, a na piersiach dotyk gorących dłoni. Przytuliła się do niego, nie chcąc, aby oglądał jej nagość. Ale on musiał na nią patrzeć, jakby nie wierzył, że kobieta w jego ramionach istnieje naprawdę. W gorączce, która trawiła ich oboje, dotarł dłonią do zapięcia jej spodni.

Nie mogli walczyć z nieuniknionym. Ich wzajemne pożądanie przynosiło słodki, rozdzierający ból, łamało wszelkie bariery, domagało się spełnienia...

Nagle usłyszała, że Rob coś do niej mówi, ale nie rozumiała słów. Wreszcie dotarło do jej świadomości, że prosi ją, aby przeszła razem z nim do sypialni.

Otworzyła oczy w momencie, kiedy Rob wstawał z kanapy. Zobaczyła najpierw jego wyciągniętą dłoń, a potem swój zsunięty pod brodę sweter, rozpięty biustonosz i obnażone piersi. Widok ten przyniósł otrzeźwienie. To nie może się stać, nie wolno im tego zrobić!

Usiadła na kanapie i trzęsącymi się dłońmi poprawiała ubranie.

- Chodźmy - powtórzył, wciąż stojąc w wyczekującej postawie, z wyciągniętą dłonią.

- Wybacz, Rob - szepnęła. - Naprawdę bardzo mi przykro, ale nie mogę tego zrobić.

W oczach mężczyzny pojawiło się zaskoczenie i niepokój.

- Czyżbym cię źle zrozumiał? Przecież pragniesz mnie, a ja ciebie... - nerwowo przesunął dłonią po włosach. - Czuję się jak gwałciciel, a przynajmniej jak brutal, który chce miłość wymusić.

- Nie! - wykrzyknęła, zrywając się na nogi. - Ani mi to przez myśl nie przeszło! Nie zrobiłeś nic złego. Pragnęłam cię. - Spuściła głowę i wyznała namiętnie: - I nadal cię pragnę.

Postąpił krok do przodu, chcąc ją ponownie wziąć w ramiona. Odsunęła się.

- Pragniesz, ale równocześnie uciekasz ode mnie. To czyste szaleństwo. Zupełnie nie wiem, co o tym sądzić. A może - dodał z nagłą podejrzliwością - jesteś mężatką?

Potrząsnęła głową z bolesnym uśmiechem.

- Nie mam męża. - Szczerość w jej głosie nie pozostawiała wątpliwości.

- Co w takim razie cię powstrzymuje? - zapytał nie bez gniewu.

- Po prostu nie mogę. Nie chcę zachorować na miłość do ciebie - dokończyła łamiącym się głosem.

Nie spodziewał się takiego powodu. Był całkiem oszołomiony. Podniósł ręce w geście, który oznaczał, że on, Rob, już jej więcej nie dotknie.

- Jest mi strasznie przykro - wyszeptała bliska płaczu.

- Zupełnie niepotrzebnie - rzekł szorstko. - To moja wina. Nie powinienem był cię całować, a tym bardziej... - przerwał, widząc rumieniec na jej twarzy. - Ja również nie chcę zakochać się w tobie. Byłoby lepiej dla nas obojga, gdybym o tym pamiętał, zanim zaprosiłem cię tutaj. Więc jeśli ktoś powinien przeprosić, to ja.

Spojrzeli na siebie smutno. Nie mieli już sobie nic do powiedzenia.

Mary sięgnęła po żakiet i torebkę. Tym razem nie pomógł jej, jak wtedy w szkole. Odczuła przejmujący ból.

Na progu zatrzymała się.

Rob przytrzymywał drzwi ręką, a w zaciśnięciu jego ust było widać jakąś surową nieugiętość.

- Wybacz mi - wyszeptała.

- Dobranoc - odpowiedział.

Rozdział szósty

W sobotę Mary rzuciła się w wir domowych zajęć. Zmywała, odkurzała, prała, prasowała, cerowała, a wszystko po to, by nie mieć czasu na myślenie, zapomnieć o Robie i nieszczęsnym zakończeniu wczorajszego wieczoru.

Od czasu do czasu wyglądała przez okno, obserwując pana Starra, który nadal dekorował dom i ogródek. Już nie tylko krzewy i drzewa, ale też okna, ściany i dach ubrane były elektrycznymi lampkami. Oczywiście, pan Starr nie mógł pominąć skrzynki na listy, furtki i żywopłotu. Jego metodyczność, drobiazgowość i ukryta pasja zaczynały wręcz fascynować. Mary przyłapała się na tym, że coraz dłużej zatrzymuje wzrok na pracowitym sąsiedzie.

W niedzielę rano, szukając ukojenia, wybrała się do kościoła. Zjawiła się dziesięć minut przed czasem i zajęła miejsce w pustej ławce. Próbowała właśnie skupić się na słowach modlitwy, gdy ktoś przy niej stanął. Podniosła głowę i zobaczyła pastora Harwicka.

- Dzień dobry, wielebny ojcze.

- Bóg z tobą, Mary. Powiedziano mi, że grasz na pianinie. A na organach?

- Tak.

- A czy byłabyś tak dobra i akompaniowała do dzisiejszej mszy? Jackie Murphy, którą zastępujesz w przygotowaniu jasełek, jest również naszą organistką. Bez niej nasze niedzielne modlitwy nie mają odpowiedniej oprawy.

- Oczywiście - bez chwili namysłu zgodziła się Mary i udała się za pastorem w stronę prezbiterium.

Usiadła przy instrumencie, kiedy zaś wierni wypełnili świątynię, odegrała kilka hymnów sławiących dobroć Pana. Na czas kazania przeniosła się na najbliższą ławkę. Przyjrzała się zgromadzonym ludziom. Wtem jej wzrok padł na Roba, który wraz z córką siedział po przeciwnej stronie środkowego przejścia. Ich oczy spotkały się na moment, ale ta chwila wydawała się całą wiecznością.

Ten krótki kontakt sprawił, że nie była już w stanie skupić się na słowach pastora. Zbyt bolesna była świadomość, że ukochany człowiek znajduje się tuż obok, a przecież tak daleko.

Nie mogła już dłużej ukrywać przed sobą, że zakochała się w Robercie Greenie. Bolała ją myśl, że nie zje już z nim więcej wspólnej kolacji ani nie złączą się w namiętnym uścisku. Ale dobrze się stało, jak się stało. Dzisiejsza dolegliwość była lepsza od jutrzejszych męczarni. Zbyt boleśnie podeptano jej uczucia, aby mogła znowu na coś takiego się narażać.

Po kazaniu Mary wróciła do swojej nowej roli i zagrała kilka pieśni.

Zamykała właśnie wieko organów, kiedy usłyszała głos Holly.

- Dzień dobry, panno Shelton.

- Witaj, Holly.

Zanim jeszcze odwróciła głowę, wiedziała, że za chwilę zobaczy Roba. W ciemnoszarym garniturze, białej koszuli i gustownym krawacie wyglądał bardzo elegancko.

Wymienili pozdrowienia.

Holly pobiegła gdzieś za przyjaciółką i nagle zostali sami.

- Pięknie dzisiaj wyglądasz. - Rob pierwszy przerwał ciszę. - A twoja gra była prawdziwym koncertem.

- Dzięki. Ty również wspaniale wyglądasz.

Po tej wymianie komplementów znów zapadła między nimi męcząca cisza. W pewnym momencie, gdy milczenie stawało się już kłopotliwe, mieli wręcz ochotę uciec od siebie, ale obydwoje nie potrafili tego zrobić.

Wybawicielem okazał się pastor Harwick.

- Dziękuję za akompaniament, moja droga - powiedział.

- Czy możemy liczyć na dalsze usługi? Chodzi o niedzielne msze i zajęcia z chórem, ale i o okres świąt, przede wszystkim o pasterkę. Oczywiście, otrzymasz wynagrodzenie.

- Pomogę z prawdziwą przyjemnością, ale nie za pieniądze - odparła. - Niech to będzie świąteczny prezent ode mnie dla parafii.

- Doceniam twój gest, Mary.

Powiedziawszy to, pastor Harwick pożegnał się. Znowu zostali sami.

Rob spoglądał na Mary i dziwił się własnej słabości. Przedwczoraj postanowił wyrzucić z serca rodzące się uczucia, wypalić po nich wszelki ślad i już myślał, że udało mu się to osiągnąć. Tymczasem.

To Mary sprawiła, że piątkowego wieczoru rzeczy nie wymknęły się spod kontroli. Broniła się przed miłością do niego, jakby przed miłością można się było obronić! Odpowiedział podobnie, ale bardziej z racji urażonej dumy niż ze świadomego wyboru. A teraz stwierdzał, że były to słowa rzucone na wiatr.

Patrząc na Mary, tak piękną w błękitnej jedwabnej sukience, zadawał sobie pytanie, jakie przeżycia sprawiły, że ta młoda kobieta tak bardzo boi się miłości.

Odwróciła się i poszła środkowym przejściem między ławkami. Wyszedł za nią przed kościół. W powietrzu trwał jeszcze chłód poranka, ale dzień zapowiadał się ciepły.

Na trawniku w pobliżu rozłożystego dębu Holly gawędziła z przyjaciółkami.

Rob stanął obok Mary. Poczuł, że wraca poprzednie skrępowanie. Jakże nienawidził tego napięcia między nimi!

- Uroczy dzień, prawda? - zagadnęła Mary.

- Tak. Zbyt piękny, aby go zmarnować. - Nagle zaryzykował: - Co planujesz na popołudnie?

Wzruszyła ramionami.

- Och, mam mnóstwo zajęć w domu...

- Zapomnij o nich - przerwał jej. - Nieczęsto w grudniu zdarzają się takie dni jak dzisiejszy. Wychowałaś się na ranczo, z pewnością więc lubisz konie. Co powiesz na małą przejażdżkę?

Zawahała się. Powinna właściwie odmówić. Wiedziała, że każde następne spotkanie to większe uwikłanie i zarazem mniejsza szansa na przecięcie więzów. Ale... móc galopować! Trzymać cugle, pędzić i słuchać świstu powietrza! Ileż czasu minęło od ostatniej takiej przygody!

Rob zauważył malujące się na jej twarzy pragnienie i wewnętrzną walkę.

- Nie ma w mojej propozycji żadnych podstępnych motywów - zapewnił ją. - Holly będzie naszą przyzwoitką.

Oczy Mary rozjaśniły się, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Uwielbiam konie - powiedziała z takim wewnętrznym żarem, że serce Roba zabiło jak rozkołysany dzwon.

Trzy godziny później siedzieli na kocu nad brzegiem wąskiej, wijącej się rzeczki. Ich wierzchowce stały nie opodal, przywiązane do starej akacji. Holly i jej przyjaciółka Amy pokłusowały przed minutą do domu matki Eda Watsona, licząc na miłe powitanie, ale przede wszystkim - na ciasto i mleko. Kucyk Holly został dziś w stajni. Rob wybrał inne rozwiązanie, sadzając obie dziewczynki na poczciwą szkapinę o imieniu Honey. Dla siebie osiodłał gniadego ogiera, Mary zaś przypadła młoda, szybka i nerwowa klacz Winnie. Najpierw, oczywiście, Mary musiała zaprezentować swoje umiejętności.

Ubrana była w stylu typowo kowbojskim. Z wypłowiałym błękitem jej dżinsów i kurtki wspaniale kontrastowała zawiązana na szyi chustka w kolorze dojrzałej wiśni. Było widać, że w siodle czuje się bardzo pewnie i swobodnie.

- Jeździsz z wielką klasą - powiedział Rob, nie kryjąc zachwytu. - Musiałaś być chyba sadzana na konia od kołyski.

Mary uśmiechnęła się.

- Prawie. Dziadek uczył mnie jeździć konno, kiedy byłam zupełnie małą dziewczynką. W wieku Holly brałam już udział w wyścigach podczas święta plonów w naszym miasteczku. Jako nastolatka zdobyłam kilka nagród w chwytaniu cielaka na lasso. - Westchnęła. - Czasami tęsknię za tamtymi szaleństwami. I bardzo brakuje mi mojego konia, Championa.

- Co się z nim stało? - zapytał Rob.

Ponownie uśmiechnęła się, ale tym razem ze smutkiem pełnym czułości.

- Po prostu się zestarzał, tak jak twoja Honey. Przed wyjazdem na uniwersytet podarowałam go córeczce naszych sąsiadów. Ciągle go trzymają, ale nikt już na nim nie jeździ.

- Wszystko wskazuje na to, że miałaś ciekawe dzieciństwo. Mieszkałaś blisko swoich dziadków?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Mieszkałam z nimi. Oni mnie wychowali.

- A rodzice?

Mary umknęła ze spojrzeniem i utkwiła je w malejącej coraz bardziej sylwetce Honey, na której grzbiecie widać jeszcze było maleńkie figurki Holly i Amy. Dojeżdżały do celu podróży i za chwilę znikną za węgłem domu pani Watson.

- Ojca nigdy nie widziałam - odparła. - Moi rodzice nie byli małżeństwem. Kiedy miałam siedem lat, moja matka wyjechała z mężczyzną, który obiecał ją poślubić. Nie zgodził się, by wzięła mnie ze sobą.

Rob współczującym gestem dotknął jej dłoni.

- Bardzo mi przykro - rzekł ściszonym głosem. - A czy twoja matka żyje?

- Nie mam pojęcia. Przez kilka lat otrzymywaliśmy od niej okolicznościowe kartki. Wysyłane były z różnych miejsc i nie miały zwrotnego adresu. Przestały przychodzić, pamiętam, gdy zdałam do szóstej klasy.

Zacisnął mocniej dłoń na jej ręce.

- Nie rozumiem, jak można wyrządzić dziecku taką krzywdę. Wzruszyła ramionami, a jej odpowiedź była krótka:

- Cóż, zdarza się.

- Tym gorzej dla nich - stwierdził gniewnie. - Mówię o twoich rodzicach. Nie znają cię, nie obserwowali, jak dorastasz, stajesz się mądra i piękna.

- Dzięki. - Głos Mary drżał. - Lecz jeśli jest we mnie coś dobrego, to zawdzięczam to moim dziadkom. Tylko oni mnie kochali.

- To niemożliwe. - Cofnął dłoń, czując, że w pocieszaniu Mary nie wolno mu posuwać się zbyt daleko. - Nie mów mi tylko, że nie kochał cię żaden mężczyzna, bo nigdy w to nie uwierzę!

Spodziewał się wszystkiego, ale nie wybuchu gniewu.

- To prawda! Chcesz znać tę stronę mojego życia? - I nie czekając na odpowiedź, ciągnęła podniesionym, zadyszanym głosem: - W ogólniaku nigdy nie chodziłam na randki. Mieszkałam zbyt daleko, aby jakiemuś chłopcu chciało się przyjechać po mnie, a potem odstawić do domu. Na uniwerku z kolei miałam opinię nieśmiałej i niedoświadczonej, co odstręczało chłopaków. Pragnęłam upodobnić się do innych dziewcząt, lecz uparcie pozostawałam sobą. Nie wiem, czy w ciągu wszystkich lat studiów umówiłam się więcej niż dwa, trzy razy.

- A później?

- Dostałam dyplom, znalazłam pracę w szkole podstawowej w Abilene. Poszczęściło mi się, przynajmniej pod względem lokalizacji, gdyż podczas weekendów mogłam odwiedzać moją osamotnioną babcię. Dziadek zmarł, gdy byłam na ostatnim roku studiów. - Przerwała i westchnęła głęboko. - W szkole, w której uczyłam już pełne dwa lata, pojawił się nowy nauczyciel. To był Wayne. Z jakiegoś powodu spodobałam mu się i zaczęliśmy się spotykać. Zabierałam go nawet na weekendy do babci. Wkrótce zaręczyliśmy się. Planowaliśmy wziąć ślub latem, na początku lipca. Nie mogę powiedzieć, żebym z miłości traciła głowę, ale myślę, że go kochałam. I ufałam mu.

- Mam zgadnąć, co było dalej? Wykorzystał cię...

- Myślę, że to, co zrobił, było gorsze - powiedziała drżącym głosem. - Kiedy pod koniec pewnego tygodnia, jak to miałam w zwyczaju, wyjechałam do babci, ożenił się z inną kobietą. Była w ciąży. Podczas gdy... podczas gdy my zawarliśmy umowę, że będziemy czekać do nocy poślubnej.

Z jej oczu popłynęły łzy.

Rob był oszołomiony. Nie wierzył własnym uszom. Mary przed chwilą wyznała, że jest dziewicą!

Poczuł, że wzruszenie ściska go za gardło. Przytulił ją do siebie, a ona oparła głowę na jego ramieniu. Gładził ją po włosach i plecach, jakby pocieszał małą dziewczynkę.

- Dobrze, już dobrze. Ten łajdak nie zasługiwał na ciebie, wierz mi.

Podniosła głowę i roześmiała się z wyraźną nutką autoironii.

- Racja, nie zasługiwał na mnie. Nie umniejsza to jednak w niczym mojego bólu i samotności.

- Rozumiem cię, Mary. - przyznał ze smutkiem. - Te uczucia nie są mi obce.

Była przeświadczona, że Rob miał na myśli żałobę po stracie żony.

Pociągnęła nosem.

Puścił ją z objęć i zaofiarował chusteczkę.

- Wytrzyj nos - rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wykonała polecenie, po czym z udanym oburzeniem zauważyła:

- Zachowujesz się jak dyktator. Uśmiechnął się.

- Człowiek przyzwyczaja się do takiej roli, gdy na co dzień obcuje ze słodką Holly. - Po chwili milczenia zapytał: - W czasie przerwy świątecznej będziesz u babci?

Zadał to pytanie, gdyż pomyślał, jak bardzo puste będzie Hope bez niej przez dwa tygodnie. Potrząsnęła głową.

- Umarła miesiąc po ślubie Wayne'a.

Ogarnął ją współczującym spojrzeniem.

- Chyba już wiem, dlaczego tu przyjechałaś. Uciekałaś po prostu od tych wszystkich nieszczęść.

- Tak. Codzienne spotykanie się z nim w szkole było dla mnie nie do zniesienia. Czułam się upokorzona, dusiłam się ze wstydu. Mogłam ostatecznie przenieść się do innej szkoły w mieście, ale po śmierci babci sprzedałam ranczo i nic mnie już nie trzymało w Abilene. Chciałam uciec gdziekolwiek, a przypadek sprawił, że trafiłam tutaj.

- I nie żałujesz tego?

Otarła ostatnią łzę i bardzo energicznie potrząsnęła głową.

- Nie. Cieszę się, że jestem tutaj. Rob, wierz mi, bardzo mi przykro z powodu tamtego wieczoru. Wpadłam w panikę.

- Nie musisz się tłumaczyć - zapewnił ją łagodnie. A rzuciwszy okiem nad jej głową, dodał: - Wracają nasze panienki.

Rozdział siódmy

Kiedy tego samego dnia wieczorem Rob i Holly odwieźli Mary do domu, olśniła ich wspaniała iluminacja ogrodu i domu pana Starra. Setki i tysiące różnokolorowych lampek migotało i jarzyło się, tworząc baśniowe girlandy, spirale, pnącza, łańcuchy i gwiazdy. Ta świetlna dekoracja na tle ciemnej nocy nasuwała na myśl „wiszące ogrody” Semiramidy lub iluminowane w dni karnawału czy zwycięstwa frontony pałaców dawnych władców.

Holly zauważyła rezolutnie:

- Pan Starr chyba jeszcze nie skończył. Brakuje tu szopki, świętego Mikołaja, jego sań i renifera.

- Daj mu jeszcze trochę czasu - powiedział z uśmiechem Rob, po czym zwrócił się do Mary z wyjaśnieniem: - Z roku na rok dekoracja pana Starra staje się coraz bardziej imponująca. Dawniej pomagała mu żona. Przed świętami ludzie specjalnie przejeżdżają tędy, aby ją podziwiać.

- Kiedy patrzyłam, jak pan Starr zawiesza na krzewach pierwsze lampki, nie miałam pojęcia, że rozrośnie się to do takich rozmiarów - powiedziała Mary, nie kryjąc zdumienia i podziwu.

Rob odprowadził ją do samych drzwi. Czując za plecami wzrok Holly, która została w samochodzie, musiał oprzeć się pokusie pocałowania jej na dobranoc. Poza tym wiązało go ciągle słowo honoru, dane jej przed kościołem, że dzień ten spędzą ze sobą tylko i wyłącznie jako dobrzy znajomi.

Mary, jakkolwiek w głębi duszy bardzo pragnęła tego pocałunku, była mu wdzięczna za okazaną jej dzisiaj dobroć i przyjaźń. Czuła, że ten dzień bez jednego namiętnego słowa czy gestu zbliżył ich bardzo do siebie.

W poniedziałek przed południem, kiedy jej klasa wybiegła na boisko na lekcję gimnastyki, Mary poszła do pokoju nauczycielskiego, by napić się kawy. Jakież było jej zdumienie, gdy zastała tam Roba.

- Czy coś się stało? - zapytała.

- Nie, nic złego. Przyjechałem z prośbą. Za godzinę muszę wyjechać w ważnej sprawie do Houston. Chodzi o spotkanie z dyrekcją przedsiębiorstwa, o którym ci już wspominałem.

- Tego, które chcesz ściągnąć do Hope?

- Tak. Cała sprawa zaczyna nabierać całkiem realnych kształtów. Ale prawdopodobnie będę musiał zostać tam do jutra. Tymczasem obiecałem Holly, że pochodzimy dzisiaj po sklepach i poszukamy dla niej kostiumu na jasełka. Czy mogłabyś mnie zastąpić, a po zakupach odwieźć Holly do pani Watson, u której spędzi noc?

- Oczywiście - odparła bez chwili namysłu. - Ale dlaczego mam ją odwozić? Przecież może zostać u mnie, mam dużą sypialnię. Po zakupach wpadniemy tylko do was po niezbędne drobiazgi, a później wrócimy do Hope. Przed zaśnięciem popatrzymy sobie jeszcze na dekorację pana Starra.

Rob uśmiechnął się.

- Jesteś pewna, że chcesz wziąć na siebie ten kłopot? O wiele prościej byłoby przecież zostawić Holly u pani Watson.

- Tylko w przypadku, jeśli Holly woli panią Watson ode mnie.

Rob wydawał się rozbawiony.

- Holly przepada za nią, ale żali się równocześnie, że pani Watson zbyt wcześnie wygania ją do łóżka.

- Więc postanowione. Już cieszę się na te godziny, które spędzę z Holly. To urocza dziewczynka.

Kiwnął głową z uśmiechem i dodał żartobliwie:

- To oczywiste, jest przecież moją córką. Mary roześmiała się.

- Jak mogłam o tym nie pomyśleć.

Zamilkli i spojrzeli na siebie z wielką czułością. Nie padło ani jedno słowo, ale tym długim spojrzeniem wyznali sobie niemal wszystko.

- Cóż, chyba odszukam Holly - odezwał się w końcu Rob. - Powiem jej o wszystkim i jadę. Nie mogę się spóźnić na to spotkanie.

Mary kiwnęła głową.

- Jedź ostrożnie - rzuciła na pożegnanie.

Po szkole Mary i Holly wyruszyły do miasta. Kupiły aksamitną czerwoną sukienkę z białym koronkowym kołnierzykiem, pasujące do niej czarne lakierowane butki i białe rajstopy. Dodatkiem do stroju, a zarazem zwieńczeniem poszukiwań, okazała się duża czerwona spinka do włosów, imitująca kokardę. Holly, która grała w przedstawieniu anioła, wyglądała jak prawdziwy anioł, chociaż taki bardziej nowoczesny. Rob będzie z niej dumny jak paw, pomyślała Mary.

Gdy zajechały przed dom Greenów, były zmęczone, lecz zadowolone z zakupów. Poszły prosto do pokoju Holly, by wrzucić do torby trochę ubrań i przyborów toaletowych.

Był to typowo dziewczęcy pokoik, utrzymany w biało-różowej tonacji i pełen kwietnych motywów. Na łóżku leżały pluszowe misie, koniki o długich plecionych grzywach i ogonach oraz złotowłose lale, a na komódce z lustrem stała oprawiona w ramkę fotografia pięknej kobiety.

- To moja mamusia - objaśniła dziewczynka, uchwyciwszy spojrzenie Mary. - Piękna, prawda?

- Tak. Bardzo piękna, a ty jesteś do niej podobna, Holly.

Mary pomyślała z żalem, że okrutna śmierć nie pozwoliła tej kobiecie obserwować, jak rozwija się i dorasta jej córka.

Nagle zadzwonił telefon. Holly pobiegła do holu, skąd zaraz doleciał jej radliny okrzyk:

- Cześć, tatusiu.

Nastąpiła cisza, po której mała strojnisia zaczęła opisywać podnieconym głosikiem kupioną dziś sukienkę, butki i inne rzeczy. Mary, słysząc to, nie mogła powstrzymać uśmiechu. W pewnym momencie Holly pojawiła się w drzwiach.

- Tatuś chce z tobą mówić - oznajmiła. - Telefon jest w pokoju.

Wchodząc pospiesznie do sypialni Roba, Mary poczuła się jak intruz. Zdążyła zauważyć tylko pomieszanie brązów z błękitami.

Usiadła na brzegu łóżka przy nocnym stoliku.

- Halo, Rob - rzuciła do słuchawki. - Jak udało się spotkanie?

- Jestem umiarkowanym optymistą - odpowiedział. - Jeszcze nie zdecydowali się na inwestowanie u nas, lecz są gotowi rozszerzyć rozmowy na innych członków rady miejskiej. Jutro dołączy do mnie burmistrz z dwoma radnymi i natychmiast przystąpimy do dalszych negocjacji. Prawdopodobnie będę musiał tu zostać co najmniej do pojutrza, a może nawet dłużej. Przykro mi to mówić, ale w takiej sytuacji mogę nie zdążyć z dekoracjami. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to, nie chciałem cię zawieść.

- Nie ma sprawy, Rob. Nowe miejsca pracy dla mieszkańców Hope to coś o wiele ważniejszego niż sceniczna makieta. Wystawimy jasełka po prostu na tle choinki. Damy sobie radę, nie przejmuj się. Ostatecznie publiczność przyjdzie wyłącznie po to, aby obejrzeć dzieciarnię, i nawet nie zauważy braku dekoracji.

- Potrafisz dużo zrozumieć i jeszcze więcej wybaczyć - powiedział ściszonym głosem.

- Zrozumieć tak, ale o wybaczaniu Jak już powiedziałam, nie ma w ogóle mowy.

- Dzięki. Holly zdążyła się już pochwalić przede mną jakąś wspaniałą sukienką...

- Twoja córka wygląda oszałamiająco. Na pewno ci się spodoba.

- Wiem, że mnóstwo serca włożyłaś w te zakupy.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Zaśmiała się. - Fajnie było wydawać twoje pieniądze.

Odpowiedział też śmiechem.

- Jestem pewien, że Holly również się cieszyła, że wydajesz moje pieniądze. Wie przecież, spryciara, że jej tata byłby na pewno mniej rozrzutny.

- Z twoją kartą kredytową i ze świadomością, że twoje skąpstwo przeniosło się do Houston, widziałam przed sobą bezkresne horyzonty.

- Bogowie, ratujcie mnie! Wygląda na to, że jestem bankrutem.

Mary zaśmiała się głośno.

- Prawie, prawie.

Skwitował tę informację bolesnym jękiem.

- Jadłyście już obiad?

- Nie. Pomyślimy o tym, kiedy wrócimy do miasta. Holly ma ochotę na pizzę.

- Tak bardzo chciałbym być teraz z wami - powiedział z czułością. - Tymczasem muszę zaprosić dziś wieczór dwóch oficjeli z przedsiębiorstwa do restauracji. Zanim wrócę do hotelu i rozprostuję kości, minie z pewnością północ.

- Jesteś zmęczony...

- To prawda - przyznał.

- A może ten wieczór okaże się milszy, niż przypuszczasz?

- Wątpię - odpowiedział, po krótkiej zaś przerwie Mary usłyszała jego zmieniony głos: - Idę o zakład, że siedzisz na moim łóżku.

Poczuła, że się rumieni.

- Cóż... chyba zgadłeś.

- Wyobrażam też sobie, jak kładziesz się na nim, twoje rozrzucone włosy zakrywają poduszkę, a twoje nagie ciało...

- Rob, przestań! Za daleko posuwasz się w swoich fantazjach. Przede wszystkim jestem od stóp do głów ubrana i siedzę na samym brzeżku łóżka. Nigdy nie pozwoliłabym sobie...

- Hmm. To źle, to bardzo źle. Możesz śmiało spędzić dzisiejszą noc w moim łóżku. Już sama myśl o tym przyniosłaby mi wiele przyjemności.

- Rob, zlituj się nade mną! Wczoraj przyrzekłeś mi, że nie poruszysz już więcej tych tematów.

- O nie, Mary - szybko zaprotestował. - Obiecałem jedynie nie próbować cię uwodzić podczas konnej przejażdżki. I dotrzymałem słowa, ale żadnych zobowiązań na przyszłość nie składałem. Lubię wyobrażać sobie ciebie w moim łóżku, dlaczego więc miałbym się tego wyrzec?

- Proszę cię, Rob - zaczęła błagalnym tonem. - Już ci wyjaśniłam, że...

- Wiem - przerwał jej. - Raz się sparzyłaś i odtąd nie chcesz bawić się ogniem. Rozumiem to. Ale każdego dnia stajesz mi się coraz bliższa i bliższa. Myślę też, że i ja nie jestem ci obojętny. Dlaczego dwoje dorosłych ludzi, którzy się lubią i mają takie same pragnienia, ucieka przed zbliżeniem?

- Bo jedna z tych osób bardzo boi się rozczarowania i bólu - wyszeptała.

- Ja również, wierz mi. - Ku zdziwieniu Mary w glosie Roba pojawił się gniew. - Obawiam się, że nie zniósłbym ponownej klęski. Szczególnie, gdybyś to ty przyczyniła się do niej.

- Co masz na myśli? - zapytała, nie do końca rozumiejąc jego ostatnie słowa.

- Nieważne. Dobranoc, Mary. Śpij dobrze.

Mary odłożyła słuchawkę i rozejrzała się po sypialni. Nigdzie nie było fotografii Lynn, zmarłej żony Roba. Czyżby chciał w ten sposób uśmierzyć swój ból? Czy rezygnując z pamiątek mógł się obronić przed poczuciem nieodwracalnej straty?

Mary nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Pełna wewnętrznego niepokoju, wróciła do pokoju Holly.

W drodze powrotnej do domu wpadły do baru na pizzę. Kiedy około ósmej skręciły w znajomą uliczkę, Holly krzyknęła:

- Spójrz! Nie pomyliłam się! Święty Mikołaj i jego renifer!

Po chwili Holly wyskoczyła z hondy i pobiegła w kierunku podwórza pana Starra. Mary poszła za nią.

Po rozsypanych na trawniku i imitujących śnieg trocinach, w potokach światła, pędziły sanie zaprzężone w renifera, siedział w nich święty Mikołaj. Wszystko to było zrobione z masy papierowej z domieszką kleju, kredy i gipsu oraz pięknie pomalowane.

Ale jeszcze większe wrażenie robiła kryta słomą szopka. Wewnątrz otwartej na oścież stajenki widać było Świętą Rodzinę, a obok, w głębokim pokłonie, stali trzej mędrcy ze Wschodu i pasterze. Dalej wół, osioł i owieczki wpatrywały się w żłóbek prawie ludzkimi, bo pełnymi pojętnej radości oczami. Barwnie polichromowane, kunsztownie wykonane drewniane figury dowodziły artystycznego smaku ich autora.

Kiedy Holly, olśniona, stanęła przed stajenką, Mary skierowała się na ganek, gdzie w fotelu na biegunach siedział pan Starr.

- Dobry wieczór, Mary - powitał ją.

- Dobry wieczór. Pana świąteczna dekoracja jest czymś niepowtarzalnym, wspaniałym, cudownym!

Przyjął jej pochwałę w milczeniu, niczym należny sobie hołd.

- Czy to pan wyrzeźbił Marię, Józefa i inne postacie?

- Och, nie. Nie jestem aż tak utalentowany. Wszystkie one wyszły spod dłuta i pędzla mojej zmarłej żony.

- Musiała być niezwykłą kobietą.

- Przede wszystkim istotą kochającą dzieci. To z myślą o nich zadała sobie ten trud... Powiedz, proszę, jakie są twoje plany na święta?

Rozpostarła ramiona.

- Nie mam żadnych. A pan?

- Też nie.

- Chyba nie myśli pan spędzać świąt w samotności? Potwierdził, że niestety tak.

- W takim razie zapraszam pana na obiad w Boże Narodzenie.

Pan Starr uśmiechnął się.

- Przyjmuję z wdzięcznym sercem.

- Mary, chodź obejrzeć żłóbek - zawołała Holly. Mary pożegnała sąsiada i podeszła do dziewczynki. Wewnątrz stajenki Maria, matka Jezusa, siedziała we wdzięcznej pozie na beli siana. Jej synek leżał nagusieńki w wysłanym sianem żłobku: Kobieta patrzyła na dziecko z radością i uwielbieniem. Stary Józef, skupiony i opiekuńczy, stał oparty na kiju w pewnym oddaleniu.

Holly z szacunkiem dotknęła wyciągniętej rączki Jezusa. Kiedy uniosła głowę i spojrzała na Mary, jej twarz rozjaśniał uśmiech.

- Czyż oni wszyscy nie są piękni?

- Tak. Nie można oderwać od nich wzroku.

- Powiedziałam Jezuskowi, co chciałabym dostać pod choinkę. Święty Mikołaj - dodała - miałby za dużo pracy.

- A cóż to takiego?

- On wie - odpowiedziała z dziecięcą ufnością i prostotą. Nagle odwróciła się i pobiegła do pana Starra.

Mary została sama. Przez chwilę chłonęła niezwykły nastrój stajenki, a potem, dziwiąc się samej sobie, poszła za przykładem Holly. Pochyliła się nad żłóbkiem i wyszeptała z głębi serca wszystkie swoje pragnienia.

Ostatecznie Boże Narodzenie to również okres cudów.

Rozdział ósmy

Klęcząc na krześle, Holly mieszała płynną masę piernika. Dodała łyżkę miodu oraz po garści rodzynek i orzeszków ziemnych. Jeszcze kilka okrężnych ruchów i mogły wylać ciasto do brytfanki. Piernik, zwany przez Mary „błyskawicznym”, był łatwy do przyrządzenia i smaczny. Szczególnie, kiedy oblało się go czekoladą.

W ten wtorkowy wieczór Rob wciąż był w Houston. Uprzedził zresztą przez telefon, że dzisiaj nie wróci. Zajęły się więc pieczeniem, które okazało się pyszną zabawą. Świadczyły o tym chociażby ślady czekoladowej polewy na ich rozbawionych twarzach.

- Czy spróbujemy go jeszcze dzisiaj? - zapytała Holly. Mary zmarszczyła czoło.

- Nie jestem pewna. Ciasto musi najpierw postać pół godziny w brytfance, a potem jeszcze godzina pieczenia. Dodaj co najmniej kwadrans na ostygnięcie i kolejny kwadrans na okrzepnięcie polewy. Jak widzisz, „błyskawicznym” można go nazwać tylko z przymrużeniem oka.

- Czy lubisz mojego tatusia?

Mary wzdrygnęła się. Nic nie zapowiadało tego pytania.

- Oczywiście, że lubię.

- Ale czy lubisz go z całego, całego serca? - Głos Holly brzmiał poważnie.

Tak, pomyślała Mary, lubię go z całego, całego serca. A gdybyś nie była jego córką i gdybym nie bała się pewnych słów, powiedziałabym ci, że kocham go całą duszą i sercem.

Holly obserwowała ją uważnie, czekając na odpowiedź. Mary zmusiła się do uśmiechu.

- Darzę twojego ojca, Holly, sympatią i życzliwością.

A jeśli on żywi do mnie przyjaźń, to można powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi.

Dziewczynka uśmiechnęła się szelmowsko.

- Myślę, że dla przyjaciela też można stracić głowę, prawda? Czyżby to dziecko, zapytała siebie Mary, chciało odegrać rolę Kupidynka?

W środę po południu Mary wraz z uczniami przystąpiła do dekorowania sceny. Przede wszystkim ustawiono i ubrano choinkę. Ktoś przyniósł stolik, na którym, bliżej składanego krzesła, znalazła się przenośna latarnia ze świecą w środku. Rozwieszono też papierowe dzwonki i gwiazdki, zaś śnieg - białe konfetti zgromadzone w pudełkach - mieli sypać z góry podczas przedstawienia co bardziej wygimnastykowani ojcowie.

Znowu zadzwonił Rob z wiadomością o przedłużeniu swojego pobytu w Houston. W czwartek rano on i pozostali członkowie rady oczekiwali ostatniego i najważniejszego spotkania.

- Wygląda na to, że zostanę twoim dożywotnim dłużnikiem. Holly powiedziała mi, że czuje się z tobą jak na najlepszych wakacjach.

- Mieć ją przy sobie to prawdziwa przyjemność - odparła szczerze Mary.

Następnego dnia, po lekcjach, Mary i Holly miały się spotkać na szkolnym dziedzińcu. Lecz kiedy Mary wyszła przed budynek, jej serce żywiej zabiło, a na policzki wystąpiły rumieńce. Zobaczyła Roba, który wysiadał właśnie z samochodu, by zaraz otworzyć ramiona na przyjęcie pędzącej ku niemu córeczki. Chwycił ją, uniósł wysoko, a potem zaczął okrywać pocałunkami.

Tę wzruszającą scenę Mary oglądała z wielką rozterką w sercu. Musiała się powstrzymać, by nie pobiec śladem dziewczynki. Uczyniła więc tak, jak nakazywał rozum, nie uczucie. Podeszła do Roba wolnym krokiem, z uprzejmym uśmiechem na twarzy, niczym nauczycielka do ojca swej uczennicy.

Ale on nie zachował się tak rozsądnie. Ogarnął ją radosnym spojrzeniem i chwycił za rękę.

- Jaki piękny widok dla stęsknionych oczu!

Serce Mary zabiło szybszym rytmem, ale następne słowa Roba rozproszyły urok powitania.

- Wskakuj do samochodu. Odwiozę cię do domu, zabiorę rzeczy Holly i zapłacę za opiekę nad nią.

- Nie jesteś mi nic winien - odparła chłodno.

- Ależ jestem! - upierał się. - Spędziła z tobą trzy dni. Nie mogę wykorzystywać twej uprzejmości. Panna Maggie lub pani Dudley, gdyby to one troszczyły się o Holly, na pewno przyjęłyby zwrot kosztów.

Wyprostowała się dumnie.

- Nie jestem żadną z nich.

Rob w końcu uświadomił sobie, że przeciągnął strunę. Obraził Mary, mimo że była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął.

- Skoro jest to kwestia zasad, nie pisnę ani słowa więcej na temat pieniędzy.

- Dobrze!

Czuła się zraniona i zła. Gwałtownym ruchem wyrwała dłoń z dłoni Roberta.

- Gniewacie się na siebie? - zapytała zaniepokojona Holly.

- Jak mógłbym, skrzacie, gniewać się na Mary po tym wszystkim, co dla nas zrobiła?

Dziewczynka przeniosła wzrok na Mary.

- Nie zrobiłam nic wielkiego, ale twój tata ma rację. Nie jesteśmy na siebie źli. Po prostu doszło między nami do wymiany niemiłych zdań.

Holly nie wydawała się przekonana, jednak po chwili wahania przyjęła oba tłumaczenia.

Wsiedli do samochodu, aby zaraz przed domem Mary z niego wysiadać.

Holly pobiegła spakować swoje rzeczy, Mary zaś, kiedy znaleźli się w saloniku, zaproponowała Robowi kawę. Na tacy, obok filiżanki z kawą, stał talerzyk z piernikiem.

- Pycha - pochwalił Rob, zjadłszy w oka mgnieniu pierwszy kawałek. - Czy mogę wziąć dokładkę?

- Nie krępuj się - odparła z uśmiechem.

Lecz kiedy sięgnął po trzecią porcję, a później zaczął oblizywać powalane czekoladą palce, roześmiała się w głos.

- Nadmiar słodyczy może zaszkodzić.

- Dzięki za troskę o moje zdrowie. Przyjmuję to za dobry znak.

- Dobry znak czego? - zaryzykowała pytanie.

- Że choć troszeczkę cię obchodzę.

W tej samej chwili dobiegł ich z sypialni okrzyk Holly.

- Jesteśmy w saloniku - odkrzyknęła Mary. Następnie ściszonym głosem zwróciła się do Roba; - Nie zapomnij pochwalić piernika w jej obecności. To ona go upiekła.

- Doprawdy? Podejrzewam, że z pewną pomocą. Mary uśmiechnęła się.

- Niewielką i nieistotną.

Po chwili weszła Holly, którą gorące pochwały ojca wprawiły w świetny nastrój.

Mary przy niosła jej szklankę mleka, podsunęła talerzyk z piernikiem, po czym przeszła do najważniejszej sprawy.

- Powiedz mi, Rob, czym w rezultacie skończyły się wasze rozmowy?

Rob skrzywił się.

- Ciągle nie wiemy, czy będą tu inwestować, mimo że zaoferowaliśmy najlepszy system premiowania, na jaki nas stać. Konkurencja jest duża, trzeba więc poczekać. Ważne jednak, że wciąż uwzględniają nas jako ewentualnych partnerów. Pod koniec roku, tak czy inaczej, otrzymamy wiążącą odpowiedź. Przynajmniej skończy się ten stan niepewności.

- W tym, co mówisz, a może raczej, jak mówisz, nie widzę wielkiego optymizmu. Brak wiary bywa często gwarancją przegranej. Rob uśmiechnął się.

- Masz rację. Dziękuję za ostrzeżenie. - Od bardzo dawna nikt go nie podnosił na duchu. Zrobiła to Mary, tym trudniej było mu podzielić się z nią smutnymi wiadomościami. - Muszę powiedzieć ci o czymś, co z kolei ciebie przygnębi.

- O czym, na miłość Boską?

- Kiedy wróciłem dzisiaj do domu, zajrzałem do garażu, aby ocenić, czy uda mi się na jutrzejszy wieczór skończyć dekoracje.

- I nie uda ci się?

- Wszystko zginęło: dykta, farby, a nawet szkice. Natomiast rzeczy dużo cenniejsze, jak narzędzia, czy sprzęt wędkarski, o dziwo, pozostały. Więc może znalazłaś kogoś, komu zleciłaś robotę, i udostępniłaś mu moje materiały?

- Skądże znowu - zaprzeczyła. - Najpierw myślałam, że wrócisz już następnego dnia. A kiedy dowiedziałam się o przedłużeniu negocjacji, zostało zbyt mało czasu, bym mogła kogoś znaleźć.

- Nigdy nie zamykałem garażu. Dokąd tylko sięgam pamięcią, w naszej okolicy nie trafił się złodziej. - Westchnął.

- Nie ma mowy, bym zaczął wszystko od początku i zmieścił się w terminie. Wybacz, że cię zawiodłem, Mary.

- Powiedziałam ci już przez telefon, co myślę na ten temat. Zajmowałeś się dużo ważniejszymi sprawami.

- Być może, być może. - Chwilę o czymś myślał, po czym zwrócił się do córki: - Wracamy do domu, Holly.

- Nie zapomnij o moich urodzinach w sobotę - przypomniała Mary dziewczynka.

- Nie zapomnę.

- Idź do samochodu, Holly - powiedział Rob do córki - a ja za minutkę dołączę.

Kiedy Holly pożegnała się i odeszła, Rob przysunął się bliżej do Mary. Pochylił się ku niej i pocałował w usta.

- Tęskniłem za tobą - wyszeptał.

- Rob, błagam...

Ale ta prośba o zaprzestanie odniosła odwrotny skutek. Tym razem dotyk jego warg był dłuższy i gorętszy. Z dworu dobiegło wołanie Holly.

- Tatusiu, chodź!

Rob i Mary równocześnie uśmiechnęli się.

- Wierz mi - powiedział Rob - jeden z najbliższych dni będzie dniem, kiedy żaden głos czy głosik nam nie przeszkodzi.

Serce Mary podskoczyło.

- Czy to groźba? - zapytała wyzywająco.

- Nie, obietnica.

W piątek wczesnym wieczorem Mary miała właśnie wyjść z domu, by stanąć oko w oko z publicznością bożonarodzeniowego przedstawienia, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Na progu stał posłaniec, który wręczył jej przepiękny bukiecik białych miniaturowych róż. Na dołączonej karteczce wypisane było tylko jedno słowo: Rob.

Przez chwilę, mimo wszelkich obaw, czuła się szczęśliwa.

Podeszła do lustra i uśmiechnęła się. Była podobnie jak Holly w czerwonej sukience, a przypinając na sercu wonny bukiecik myślała, jak piękna potrafi być nadzieja.

Zarzuciła płaszcz i wyszła na ulicę. Po drugiej stronie pan Starr wprowadzał do stworzonego przez siebie świata mitu i religii ostatnie kosmetyczne poprawki.

Pozdrowiła go machnięciem ręki i otworzyła drzwi swojej szarej hondy.

- Pięknie wyglądasz, Mary - zawołał zza żywopłotu pan Starr. - Powodzenia, przedstawienie na pewno będzie wspaniałe.

- Dziękuję! - odkrzyknęła.

Na tym właśnie polega specyfika życia w małych miasteczkach, pomyślała Mary wsiadając do samochodu, że bezdzietni wdowcy tak głęboko przeżywają uczniowskie działania.

Mary pierwsza zjawiła się w szkolnej auli przerobionej na teatralną widownię. Jakież było jej zdumienie, gdy na scenie zobaczyła stolik, lampę i choinkę na tle sugestywnej makiety salonu. Na kominku płonął niemal prawdziwy ogień, a przez okno zaglądała gwiazda. Drzwi, zasłony, gzyms nad kominkiem, świece, stroik z gałązek jodłowych, wszystko to stworzyło urokliwą atmosferę przytulnego wnętrza.

Oszołomiona, zajrzała za kulisy. I nie zawiodła się, szukając tam drugiej dekoracji. Przed nią biegła główna ulica handlowa, gdzie wystawy sklepów z zabawkami i słodyczami zapraszały przechodnia do środka.

Kiedy po kilku minutach całymi grupkami zaczęli przybywać uczniowie, ich entuzjastyczne okrzyki i zdumione spojrzenia świadczyły jednoznacznie, że stało się coś na pograniczu cudu.

Najpełniej wyraziła to Holly, kiedy wraz z ojcem weszła na widownię.

- Spójrz, tatusiu! Wiedziałam! Wiedziałam, że święty Mikołaj zadba o to, by nasze przedstawienie było jak najlepsze.

Rob rzucił na Mary pytające i zaniepokojone spojrzenie.

- Kto to zrobił?

Rozpostarła ramiona w geście oznaczającym kompletną nieświadomość.

- Również chciałabym wiedzieć. W najskrytszych marzeniach nie mogłam oczekiwać czegoś aż tak wspaniałego.

Kiwnięciem głowy zgodził się z tą oceną.

- Ktokolwiek to zrobił, posłużył się moimi szkicami. Ale zrealizował je doskonale. Jedyna osoba, jaka w tym wypadku przychodzi mi na myśl, to twój sąsiad, pan Starr. W miasteczku tylko on potrafi wyczarować coś tak pięknego.

Mary przez chwilę patrzyła na Roba ze zdumieniem w oczach.

- Ale jak mógł dowiedzieć się, że potrzebujemy pomocy?

- Ja także tego nie pojmuję. Pozostaje więc nam tylko cieszyć się tym, co mamy. - Uśmiechnął się. - Ale ja cieszę się podwójnie, bo wyglądasz dziś przepięknie.

Zarumieniła się.

- Dziękuję za cudowne róże.

Palce Mary, kiedy to mówiła, musnęły białe, delikatne płatki.

- Wolałbym zamiast słów pocałunek.

- Tutaj?

- Faktycznie, lepiej nie tutaj. Ale już wkrótce, gdziekolwiek indziej.

Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Przemyślę to.

Na razie o myśleniu na ten temat nie mogło być mowy, gdyż musiała zająć się przedstawieniem.

Z wyjątkiem dwóch czy trzech potknięć i niedociągnięć, widowisko udało się nad podziw. Jedna z dziewczynek, pierwszoklasistka, zapomniała tekstu i wybuchnęła płaczem. Dziesięcioletni chłopiec, zapatrzony w swoją partnerkę, wpadł na choinkę, i tylko przytomności umysłu jednego z ojców można było zawdzięczać, że drzewko się nie przewróciło. Kilku chórzystów zgubiło melodię, w sumie jednak dzieci popisały się i ich występ okazał się wielkim sukcesem.

Końcowym akcentem był poczęstunek i pojawienie się świętego Mikołaja, który wszystkich uczestników przedstawienia, łącznie z ich rodzeństwem, obdarował łakociami.

Mary nie mogła pozbyć się podejrzenia, że za długą brodą, wąsami i czerwonym kubrakiem, który wybrzuszał się na jaśku, kryje się jej sąsiad, pan Starr.

W sobotę przypadały urodziny Holly, Mary musiała pójść na przyjęcie i w związku z tym czuła się jak niedoświadczona pływaczka przed skokiem na głowę z wysokiej wieży.

Gdy zamknęła za sobą frontowe drzwi domu, pierwszą osobą, jaką dostrzegła, był oczywiście pan Starr. Przecięła ulicę.

- Cudownie udała się panu rola świętego Mikołaja - zagadnęła.

Pan Starr zwrócił ku niej twarz pokerzysty.

- Mikołaja? - zapytał. Uśmiechnęła się.

- Rozpoznałam pana mimo brody i jaśka imitującego brzuszek.

- Chyba tylko tak ci się wydaje.

- Widzę, że jest z pana twardy orzech do zgryzienia. - Roześmiała się. - Ale mniejsza z tym. Chcę przede wszystkim podziękować za dekoracje.

- Dekoracje? O czym ty mówisz, Mary?

Niewinny wyraz twarzy pana Starra mógłby w tej chwili zwieść najbardziej podejrzliwego policjanta, ale nie Mary. Wystarczył jej jeden rzut oka na szopkę, sanie, renifera, aby zyskać pewność, że makiety zrobiła ta sama ręka.

Nagle pewne zdarzenia ułożyły się w spójną całość. Kiedy Holly mieszkała razem z Mary, kilka razy dziennie biegała do pana Starra. Musiała też wspomnieć mu o zaczętych przez ojca i przechowywanych w garażu dekoracjach.

Komu jednak miała o tym wszystkim powiedzieć? Jeśli pan Starr życzył sobie zachować swoją pomoc w tajemnicy, należało to uszanować. Gdy Mary żegnała się z sąsiadem, zauważyła figlarny uśmieszek w jego dobrych oczach.

Urodziny Holly przebiegały w atmosferze zamętu, pisków i śmiechów. Okazało się, że dziesięć małych dziewczynek miało w sobie niszczycielską siłę tajfunu.

Mary pomagała Robowi. Kiedy on podgrzewał hot dogi, ona nalewała oranżadę. Kiedy on nakładał chipsy do miseczek, ona je roznosiła.

Przed zdmuchnięciem świeczek i dzieleniem tortu, dziewięć panienek zażyczyło sobie, aby solenizantka odpakowała prezenty.

Z barwnych papierów i wstążek zaczęły wyłaniać się torebki, przeróżne gry i szkolne przybory. Mary ofiarowała trzytomową powieść. Holly na jej widok uśmiechnęła się.

- Nie mogłaś wybrać lepiej - Rob szepnął do ucha ofiarodawczyni. - Holly uwielbia powieści.

- Domyśliłam się tego po ilości książek na jej półkach. Naturalnie nauczycielka musi wspierać tego typu pasje.

- Naturalnie - przyznał z uśmiechem. - Zdaje się, że teraz na mnie kolej. - Wyjął z kieszeni koszuli małą paczuszkę i podszedł do córeczki. - Z najlepszymi życzeniami, kochanie.

Gdy Holly obejrzała prezent, aż oniemiała z zachwytu.

- Och, tatusiu...

- Podoba ci się?

- Cudowny! - wykrzyknęła i pokazała wszystkim złoty medalionik w kształcie serduszka.

Rob wyjął go z jej ręki i zawiesił na szyi.

- Należał do twojej matki, gdy była dziewczynką.

- Naprawdę? - zapytała cicho.

- Otwórz go i zobacz, co jest w środku. Holly powoli i nieśmiało otworzyła serduszko.

- Ależ to zdjęcie mamusi. I ja z nią jestem. Ostrożnie zamknęła medalionik, po czym objęła ojca i mocno się do niego przytuliła.

Była to wzruszająca scena. Chociaż widzieli ją wszyscy goście, Mary poczuła się jak intruz. Ojciec i córka wspominali utraconą żonę i matkę.

Drugi raz nie można tak kochać. Rob chciał związać się z nią, lecz bez zobowiązań. Mary znów tylko z zewnątrz mogła obserwować świat miłości. Ból tego wykluczenia był straszny.

Rozdział dziewiąty

Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy Mary usłyszała pukanie do drzwi. Na progu stał Rob, z zabójczym uśmiechem na ustach.

- Mogę wejść? - zapytał, dodając w formie usprawiedliwienia: - Jest bardzo zimno.

- A Holly? - Na dłuższe pytanie zabrakło jej oddechu.

- Będzie dziś spała u Amy - wyjaśnił.

Nagle, całkiem niespodziewanie, Mary znalazła się w jego ramionach.

- Co tu robisz? - zdążyła jeszcze zapytać.

- A jak sądzisz? - odparł, po czym okrył jej twarz namiętnymi pocałunkami.

Mary wiedziała, że musi jakimś sposobem położyć temu kres. Ale jak miała to zrobić, skoro jej ciało nie słuchało rozkazów woli? Znalazła się w przytulnym schronieniu jego ramion i wydawało się ono takie bezpieczne.

- Pragnę cię, Mary. Chcę się z tobą kochać, przecież dobrze o tym wiesz...

Mary usiłowała uniknąć jego pocałunków. Odwracając głowę poczuła na policzku podniecający dotyk zarostu Roba, co tylko spotęgowało drżenie, jakie ogarniało całe jej ciało.

- Tak, wiem o tym, ale nie zmieniłam zdania. Nie wolno nam... - zdołała wyszeptać.

- Dlaczego? Szaleję za tobą i nigdy w to nie uwierzę, że nic do mnie nie czujesz - powiedział dobitnie. - Wytłumacz mi.

Opuściła głowę, dotykając czołem jego ramienia.

- Masz rację, Rob. Gdybyś kiedykolwiek usłyszał ode mnie coś takiego, nie uwierz ani jednemu słowu. Jesteś mi bardzo bliski, bardziej niż bym tego chciała.

- Więc dlaczego ciągle przede mną uciekasz? Rozumiem, znamy się bardzo krótko... no i co z tego? - Nagle Rob odsunął Mary na odległość wyciągniętych rąk i spojrzał jej w oczy. - Wiem, że zostałaś zraniona, że boisz się uczucia, które nas ogarnia. Mary, ja też się tego boję, ale lęk nie może powstrzymać mnie przed podjęciem ryzyka. Nie jestem Wayne'em i nigdy nie byłbym w stanie świadomie cię skrzywdzić.

Do oczu Mary napłynęły łzy.

- To żadna gwarancja - wyszeptała ochrypłym głosem. Ręce Roba zsunęły się bezwładnie z jej ramion, odsunął się o krok.

- Jestem szczery. Jeśli szukasz innej gwarancji, lepiej trzymaj się z daleka ode mnie i od innych mężczyzn. Do końca życia. - Na chwilę spuścił głowę. - Poślubiając Lynn, przekonany byłem o istnieniu takiej pewności, ale wszystko potoczyło się inaczej. Nigdy się nie spodziewałem, że będę sam wychowywał dziecko, szczególnie dziewczynkę. To bywa... trudne. Dlatego nie jestem zaskoczony, że nie chcesz wiązać się z mężczyzną, który ma dziewięcioletnie dziecko. Spotkałem już takie kobiety, Ale myślałem, że skoro się tak lubicie...

- Holly nie ma z tym nic wspólnego! - krzyknęła Mary.

- Nie? Czy w takim razie możesz mi uczciwie powiedzieć, że gdyby nie było Holly, i tak nie miałbym szans na twoją wzajemność?

- Tak! Holly jest najcudowniejszą dziewczynką pod słońcem.

- Ale jej ojciec to już coś gorszego, prawda? Musiałem być chyba szalony, zakochując się po raz drugi. Po śmierci Lynn długo unikałem kobiet, lecz ty zdołałaś mnie rozbroić. Myślałem, że skoro obydwoje zostaliśmy skrzywdzeni, to nas zbliży. Żegnaj, Mary. Nie będę cię już więcej zanudzał moimi wyznaniami.

Wyszedł tak szybko, że nie zdążyła wykonać najmniejszego ruchu. Warkot jego samochodu oddalał się coraz bardziej, aż zapanowała cisza. Tym wyraźniej słyszała bicie własnego serca.

Rob powiedział, że musiał być chyba szalony, zakochując się znowu.

Rob kochał ją! Kochał ją, a ona pozwoliła mu odejść! Odrzuciła jego miłość, tak jak inny mężczyzna odrzucił jej przywiązanie. Jak to się mogło stać, jak mogła do tego dopuścić?

To nie był Wayne, mężczyzna, którego darzyła ciepławym uczuciem, sądząc, że to miłość. To był Rob, który wtargnął w jej życie i zawładnął sercem. Dwóch ludzi i dwa uczucia... Różnica między nimi była taka, jak między perłową kolią a jarmarcznym pierścionkiem.

Mary od dawna wiedziała, że kocha Roba, nie liczyła jednak na jego wzajemność. Było jasne, że jej pożąda, a była zbyt dumna, by zgodzić się na taki układ i ciągle zbyt mocno bolały rany. Dlaczego wcześniej nie wspomniał nawet o miłości, myślała prawie ze złością. Ale czy ona zachowywała się inaczej? Postąpiła jak tchórz...

W jej kontaktach z Robem dominował łęk przed ponownym doznaniem krzywdy. A jeśli on ciągle tęskni za swoją żoną? Pielęgnuje wspomnienia? Ale to przecież on powiedział, że boi się zaangażowania... I że nie byłby w stanie jej skrzywdzić... Tak naprawdę to ona go skrzywdziła.

Rozejrzała się po pokoju. Chwyciła żakiet, torebkę, klucze.

Twarz Roba, kiedy otworzył jej drzwi, sprawiała wrażenie maski. Mary omal się nie załamała. Ten mur nieprzystępności wydawał się nie do przebicia.

- Czego chcesz? - zapytał twardym, niemal wrogim głosem.

- Chcę z tobą porozmawiać. Proszę... Zacisnął szczęki.

- Powiedzieliśmy sobie wszystko.

- Proszę...

Błaganie Mary i wyraz jej oczu złamały opór Roba. Odsunął się i wpuścił ją do środka. Kiedy znaleźli się w salonie, podszedł do kominka, wziął do ręki pogrzebacz i zaczął nim przegarniać żarzące się głownie.

- Słucham - rzucił przez ramię.

Zebrała się na odwagę i podeszła do niego blisko. Chciała w pierwszym odruchu położyć dłonie na jego ramionach, lecz na to zabrakło jej już śmiałości.

Nie wiedziała, od czego zacząć. Rob czekał, a nie wydawał się w tej chwili człowiekiem uzbrojonym w cierpliwość. Czas naglił. Przestała myśleć.

- Kocham cię, Rob.

Skulił ramiona, jakby coś go z tyłu ugodziło. Po chwili, wciąż wpatrzony w ogień, wolno pokręcił głową.

- Jestem zbyt stary, Mary, aby wierzyć w bajki. Kobieta, która kocha, tak nie postępuje.

Mary poczuła, że już nic jej nie powstrzyma.

- Nie wierzyłam, że kiedykolwiek pokochasz mnie tak, jak swoją żonę. Widziałam, jak żywe są wasze o niej wspomnienia, twoje i Holly. Myślałam, że chcesz się zabawić, że powtórzy się historia z Wayne'em. A moi rodzice? To też bolesne doświadczenie... Nie chciałam sobie pozwolić na miłość, ale już wiem, że miałeś rację. Życie nie daje żadnych gwarancji. Wiem, że nie możesz mi obiecać wiecznej miłości, ale zadowolę się wszystkim, co zechcesz mi dać...

Odwrócił się i ujął jej twarz w dłonie. W jego oczach było niedowierzanie.

- Naprawdę mnie kochasz? Potwierdziła skinieniem głowy. Dotknął jej warg w delikatnym pocałunku.

- Chcę to usłyszeć.

- Kocham... cię - szepnęła w jego gorące usta. Przycisnął ją do piersi z tak niepohamowaną namiętnością, że straciła oddech.

- Och, Mary, dziewczynko moja...

Uniósł ją w ramionach, usiadł na krześle i ulokował ją bezpiecznie na swoich kolanach.

- Już bardziej nie mogłaś tego zagmatwać - stwierdził z czułością.

- Jak to?

Zauważył niepokój w jej oczach, więc wśród pieszczot i pocałunków wyjaśnił:

- Lynn i ja rozwiedliśmy się. Nasza miłość skończyła się na długo przed jej śmiercią.

Na twarzy Mary odmalowało się zdumienie.

- Holly miała dwa latka, kiedy Lynn opuściła mnie i wraz z dzieckiem przeniosła się do rodziców do Dallas. Po roku wyszła ponownie za mąż, a kilka miesięcy później zginęła w wypadku samochodowym.

- Ach, więc to tak - wyjąkała Mary.

- Mimo dzielących nas różnic, oboje robiliśmy wszystko, by nasz rozwód odbył się przy zachowaniu pozorów przyjaźni - ze względu na małą. Lynn przypadła opieka nad dzieckiem, ale mogłem odwiedzać Holly tak często, jak tylko chciałem. Widywałem się więc z córeczką prawie co tydzień, kilka razy mieszkała u mnie dłużej. - Westchnął. - Holly była jeszcze maleńka, gdy straciła matkę. Pamięta ją jak przez mgłę. Starałem się, żeby zachowała o niej jak najlepsze wspomnienia. Lynn zresztą w pełni na to zasłużyła, była dobrą matką. Nie sprawdziliśmy się jako małżeństwo, to nie była tylko jej wina - dodał.

- Co było powodem rozpadu waszego małżeństwa? - zapytała Mary, muskając palcami jego brwi.

Pocałował ją w zagłębienie dłoni.

- Jestem wieśniakiem. Zawsze nim byłem i taki zostanę. Lynn dusiła się tutaj, aż w końcu znienawidziła to miejsce. Kiedy nienawiść zaczęła dominować w naszych stosunkach, zdecydowaliśmy się na rozwód. Poznaliśmy się na uniwersytecie. Byliśmy młodzi i myśleliśmy, że pokonamy wszelkie przeszkody. Stało się jednak inaczej. Po rozwodzie byłem zupełnie załamany. Nie zdałem egzaminu jako mąż i ojciec. I tak bardzo tęskniłem za Holly.

- To, że twoje małżeństwo skończyło się fiaskiem, nie oznacza, że jesteś złym człowiekiem. Holly cię uwielbia, jesteś najwspanialszym ojcem, o jakim można marzyć - zapewniła go stanowczo.

- Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile znaczą dla mnie twoje słowa. Holly miała cztery latka, kiedy przywiozłem ją tutaj po śmierci Lynn. Starałem się być dobrym ojcem, ale nie mogłem zastąpić obojga rodziców. Dziadkowie, rodzice Lynn, chcieli zająć się wychowaniem wnuczki, ale nie mogłem na to pozwolić.

Mary nie miała już żadnych wątpliwości. Uwielbiała tego człowieka. Rob był tego rodzaju ojcem, jakiego ona, Mary, nigdy nie miała i o jakim zawsze marzyła.

- Czy Holly ma teraz z nimi kontakt? - spytała.

- Oczywiście. Są jedynymi jej dziadkami, a ona jest ich jedyną wnuczką. Dbam o to, aby te spotkania były jak najczęstsze. Tuż po Bożym Narodzeniu przyjeżdżają po Holly, by zabrać ją do siebie na tydzień. Będzie u nich do Nowego Roku.

- To ładnie z twojej strony, że dzielisz się z nimi Holly - skomentowała Mary.

- To dobrzy ludzie. Uwielbiają ją, a ona szaleje za nimi. Nie byli winni rozpadowi naszego małżeństwa. - Odgarnął włosy z czoła Mary. - Mówisz, że mnie kochasz, a Bóg mi świadkiem, że odwzajemniam twoją miłość. Ale... spotkałem już wiele kobiet, które na wieść o dziecku natychmiast traciły zainteresowanie moją osobą. Holly i ja jesteśmy nierozłączni. Mam nadzieję... że ty ją akceptujesz. Przyjmujesz nas oboje?

- Robie Green, czy to są oświadczyny? - zapytała zmieszana, zdumiona, szczęśliwa.

Uśmiech Roba niósł czułe przesłanie miłości.

- Tak, Mary Shelton. Znamy się bardzo krótko, bo dopiero niecałe trzy tygodnie. Zrozumiem więc, jeśli będziesz chciała mieć czas do namysłu. Ale musisz wiedzieć, że kocham cię całym sercem. Marzę o tym, żebyś zamieszkała tutaj ze mną i z Holly. Wyjdziesz za mnie?

Pochyliła się i pocałowała go w usta.

- Tak... tak... tak - odpowiedziała, przeplatając każde słowo pocałunkiem.

- Dzięki Bogu! - westchnął, jakby spadł mu z serca ogromny ciężar. - Bałem się, że powiesz „nie”.

- A ja się bałam, że nigdy nie pokochasz mnie na tyle mocno, by zaproponować mi małżeństwo.

- Oboje baliśmy się odrzucenia. Najgorsze już za nami. Będziemy razem na dobre i na złe. Czy poślubisz mnie tak szybko, jak tylko to będzie możliwe?

- Choćby dziś.

Na twarzach obojga malowała się uroczysta powaga. Rob wstał i niosąc Mary na rękach, skierował się ku sypialni.

Epilog

Panna młoda nie miała krewnych, ale na jej ślub do parafialnego kościoła przyszli prawie wszyscy mieszkańcy Hope. To właśnie ta przyszywana rodzina wymusiła na Robie i Mary, żeby zrezygnowali z cichej uroczystości i urządzili prawdziwe, okazałe wesele.

Mieszkańcy Hope byli dzisiaj w szczególnym nastroju. W Wigilię bowiem dotarła do miasteczka wiadomość, że duże, dobrze prosperujące przedsiębiorstwo z Houston zamierza otworzyć w Hope swoją filię. Kamień węgielny pod nowe hale fabryczne miał być wmurowany tuż po Nowym Roku.

Nie było też dla nikogo tajemnicą, że najwięcej energii, pieniędzy i czasu w zainteresowanie biznesmenów ich miasteczkiem włożył Robert Green. Wszyscy byli mu wdzięczni i każdy, w miarę swoich możliwości, pragnął tę wdzięczność okazać. Najbardziej skorzystali na tym właściciele miejscowych sklepów.

Mary również podbiła serca teksaskich prowincjuszy. Jej gra na organach w czasie niedzielnych mszy, a szczególnie przygotowane przez nią szkolne jasełka przyjęte zostały z prawdziwym zachwytem.

Dzisiaj, w białej sukni z trenem, wyglądała jak anioł.

Jan Crane, najbliższa przyjaciółka Mary i zarazem druhna na jej ślubie, w przedsionku kościoła udzieliła pannie młodej ostatnich praktycznych wskazówek, uściskała ją czule, po czym poprawiła welon i ślubną wiązankę.

- Biegnę do pastora Harwicka z wiadomością, że jesteś już gotowa.

Holly, ubrana w tę samą czerwoną sukienkę, w której występowała w jasełkach, oderwała wzrok od zawieszonego na jej szyi koszyczka z płatkami kwiatów i spojrzała z uśmiechem na Mary.

- Pamiętasz, jak na podwórzu pana Starra powiedziałam ci, że moje pragnienia są za duże dla Mikołaja i dlatego wyszeptałam je na ucho Jezuskowi? - Mary kiwnęła głową. - Powiedziałam Mu, że chciałabym mieć mamusię i żeby mój tatuś miał żonę. Spełniło się!

Mary przytuliła ją mocno.

- Kocham cię, Holly.

- Ja też ciebie kocham... mamusiu. - Rzuciła na Mary niespokojne spojrzenie. - Mogę tak do ciebie mówić?

Mary przełknęła łzy.

- Nie mogłabyś zrobić mi większej przyjemności, córeczko. Wszedł pan Starr, ubrany w elegancki smoking. Zwrócił się do Mary z ojcowskim uśmiechem:

- Jesteś prześliczną oblubienicą, Mary. Szkoda, że nie ma tu Wilmy. Uwielbiała śluby. Byłaby wniebowzięta, widząc mnie prowadzącego do ołtarza pannę młodą, i to w dzień Bożego Narodzenia.

Mary uśmiechnęła się i przyjęła ramię starszego pana.

Otworzono drzwi.

Orszak ślubny ruszył.

Holly wdzięcznym gestem sypnęła płatki kwiatów.

Od ołtarza popłynęły ku nim przepiękne dźwięki organów. To Jackie Murphy uwolniła się wreszcie spod opieki lekarzy i grała na zaślubinach Mary Shelton z Robertem Greenem.

A tuż obok, u stóp ołtarza, stał wysoki mężczyzna i czekał. Ona zaś szła ku niemu, by ofiarować mu miłość i wierność, dla siebie biorąc uczucie i zapewnienie, że będzie ono trwać wiecznie.

Cóż za Boże Narodzenie! Ile życzeń, nadziei i pragnień zostało spełnionych! Jej wyszeptane przy żłóbku życzenie, życzenie Holly... A wreszcie nadzieja mieszkańców Hope na nowe miejsca pracy.

Robert Green patrzył, jak po purpurowym chodniku pomiędzy ławkami zbliża się jego spełnione marzenie. Wyciągnął rękę. A potem już oboje, naznaczeni miłością, piękni i szczęśliwi, zwrócili się w stronę pastora Harwicka.

Od autorki

Boże Narodzenie to dla mnie okres szczególny. Wtedy otwieram się na świat i chłonę wszystkimi zmysłami melodie kolęd, zapach żywicy i zielonych igieł, migotliwe światełka lampek, sekretność pewnych słów i atmosferę tajemnicy, symbolikę gwiazd i dzwonków, serdeczne przesłanie prezentów pod choinką. Każda kartka z życzeniami od przyjaciela czy krewnego to chwila wzruszenia, czułych wspomnień, jedności z nieobecnym. Dużo jest tych chwil.

Moje córki pomagają mi w pieczeniu, ozdabianiu i lukrowaniu ciast. W czasie tych Wielkich Przygotowań w kuchni panuje nieopisany bałagan, ale prawie go nie zauważamy. Śmiejemy się i żartujemy, oczekując w radosnym podnieceniu tego, co ma się wyłonić z chaosu.

W Wigilię, przed pójściem do łóżek, moje córki zostawiają na noc kubek z gorącą czekoladą i kruche ciasteczka. Rankiem, już po wyjęciu prezentów z pończochy, uszczęśliwione stwierdzają, że święty Mikołaj poczęstował się ciasteczkami i wypił trochę czekolady.

W naszym domu panuje zwyczaj, że dzieci wraz z ojcem kupują choinkę, wybór drzewka jest ich przywilejem. Do wyłącznych obowiązków ojca należy obsadzenie drzewka na stojaku i rozwieszenie lampek. Wtedy do akcji przystępuje matka z córkami. To one ubierają choinkę, ojciec zaś, siedząc w fotelu, dogląda wszystkiego bacznym okiem.

Przez lata zebraliśmy całą kolekcję ozdób, z których każda łączy się z jakąś osobą, miejscem, zdarzeniem. Mamy ceramiczne drzewka z naszymi imionami, łańcuch zrobiony przez naszego sąsiada, inny łańcuch i dzwonek uplecione z pszenicznej słomy z Kansas, dwudziestoletnie szyszki, które moje córki dostały w podarunku od krewnych z Luizjany.

A w końcu bombki i szklane zabawki, które, pamiętam, moi rodzice wieszali na choince, gdy byłam jeszcze zupełnie małą dziewczynką. Wszystkie te drobiazgi mają dla nas wartość sentymentalną.

Choinka musi być z lasu. Kiedyś kupiliśmy sztuczną i nasza najstarsza córka, która chodziła wtedy do szkoły podstawowej, wręcz zagroziła nam ucieczką z domu. Do tej chwili pozostała pod tym względem zaprzysięgłą konserwatystką, odrzucającą liche namiastki, pozory i fikcję.

Wigilijny obiad również nie znosi improwizacji. Podajemy na stół wszystkie tradycyjne dania i ewentualnie jedną nowość. Każdy z członków rodziny przygotowuje inną potrawę. Moja ciotka na przykład specjalizuje się w sałatce owocowej.

Chociaż moje córki są już dorosłymi pannami, wciąż przeżywają święta w kategoriach magii i tajemnicy. Cudowne w tym okresie staje się wszystko, od robienia zakupów po najprostsze kuchenne obowiązki. Ale najcudowniejsze, oczywiście, są prezenty pod choinką.

Oby pod Twoim drzewkiem znalazło się wszystko to, co symbolizuje miłość, radość i pokój.

Sondra Stanford



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stanford Sondra Miasteczko Hope i jego mieszkancy
Sondra Stanford Gwiazdka miłości 93 02 Miasteczko Hope i jego mieszkańcy
las i jego mieszkańcy
Las i jego mieszkańcy, konspekty
las i jego mieszkańcy
Pobłogosław Panie Boże Wszechmogący to mieszkanie i jego mieszkańców
Dworek szlachecki i jego mieszkańcy w literaturze, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
dworek szlach i i jego mieszk w lit e0 ZCG26NS5OHUMPJ73JO6PRBWUPL54PLQWP2YY7WA
Las i jego mieszkańcy, materiały edukacyjne
Las i jego mieszkańcy
Średniowieczne miasto i jego mieszkańcy str 27
dworek szlachecki i jego mieszkańcy w literaturze
Średniowieczne miasto i jego mieszkańcy str 26
Las i jego mieszkańcy
las i jego mieszkańcy
lalka, 39, Prawie w tej samej chwili, kiedy Rzecki studiowa˙ licytacj˙ domu ˙˙ckich, w jego w˙asnym

więcej podobnych podstron