310 Boswell Barbara Sekret i zdrada


Barbara Boswell

SEKRET I ZDRADA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Pan Halford czeka na pana, panie McGrath. - Uprze­jmy i oficjalny ton panny Phyllis York, sekretarki Arthura Halforda, nie zdradzał nawet cienia niechęci czy dez­aprobaty.

Garrett McGrath nauczył się jednak nie polegać jedynie na tym, co widział lub słyszał. Uliczne bijatyki, w których często uczestniczył w dzieciństwie, wyrobiły w nim in­stynkt, który wykorzystywał w dziedzinie, będącej teraz jego pasją, to znaczy w hotelarstwie.

Wcześnie zrozumiał, że uśmiech na twarzy nierzadko ma­skuje wrogość lub pogardę, i rozpoznawał oba te uczucia w chłodnym i beznamiętnym tonie panny York. Nie budziło to jednak jego niechęci. Podziwiał lojalność sekretarki wobec swojego szefa i miejsca pracy - ekskluzywnego, pięcio­gwiazdkowego zespołu hotelowego Halford House.

Wiedział, że dla panny York, wieloletniej pracownicy Halford House, jego obecność tutaj była równie miła jak pojawienie się zarazy. Nazwisko McGrath brzmiało niczym przekleństwo dla Arthura Halforda i jemu podobnych na przeciwległym krańcu hotelowego biznesu, jako że McGrathowie byli właścicielami Family Fun Inns, sieci tanich moteli najmniej poważanych w turystycznej branży. Family Fun Inns rozrastała się jednak coraz bardziej, do­skonale prosperując mimo recesji, która poważnie zmniejszyła zyski wielu ich rywali. Hotelowe rekiny nie mogły dłużej ignorować sukcesu rodziny McGrath.

Family Fun Inns pojawiały się w najatrakcyjniejszych rejonach zdominowanych dotąd przez ekskluzywne, elitarne hotele. Widok kolorowych budynków z każdymi drzwiami w innym odcieniu wywoływał głosy oburzenia właścicieli drogich zakładów i ich gości.

- Chwast zaśmiecający ogród - orzekli przedstawicie­le Blue Springs, gdy zajazdy Family Fun Inns wyrosły wśród bujnej przyrody prywatnej dotąd wyspy.

Garrett McGrath, najbardziej uporczywy z chwastów, zbudował swą karierę, wdzierając się na tereny coraz to nowych ogrodów. Na początku pracował bardzo ciężko, po osiemnaście godzin dziennie, jeżdżąc, targując się, planu­jąc, przekonując, zdobywając sprzymierzeńców, ale jego trud się opłacił. Ostatnio sukces przychodził mu wręcz zbyt łatwo. Nuda wkradała się do jego życia i Garrett czuł, że potrzebuje odmiany i nowego wyzwania.

Dzisiejszy dzień bez wątpienia obfitował w wydarzenia niezwykłe. Oto on, Garrett McGrath, zarządzający Family Fun Inns, był wprowadzany do gabinetu dyrektora legen­darnego Halford House, niezwykle popularnego wakacyj­nego kurortu bogatych, sławnych i wszystkich tych, którzy gotowi byli zapłacić astronomiczną cenę za przywilej zna­lezienia się w pobliżu swoich idoli.

Garrett zastanawiał się, czy przypadkiem jego dziadek, p świętej pamięci Jack McGrath, nie przyczynił się w jakiś sobie tylko wiadomy sposób do dzisiejszego triumfu swo­jego wnuka. Sytuacja ta w ulubiony przez McGrathów spo­sób łączyła mistycyzm i czarny humor. Oto Garrett McGrath kupował Halford House, w którym niegdyś od­mówiono pracy Jackowi i Kate McGrathom, gdyż nie uznano ich za godnych obsługiwania wyśmienitych gości. Garrett rozkoszował się każdą minutą swego zwycięstwa. Arthur Halford, jeden z najwytworniejszych i najbar­dziej dystyngowanych hotelarzy w mieście, przeciwnie, nie miał powodów do zadowolenia. Jego uśmiech był wy­muszony, a twarz wyrażała zmęczenie i rezygnację, kiedy ściskał podaną przez McGratha dłoń. Wyniosła panna York stała z boku, mierząc Garretta chłodnym spojrzeniem.

- A więc dziś nadszedł ten dzień, Arthurze - oznajmił z uśmiechem Garrett. - Czy masz dla mnie papiery do podpisania?

- Panie McGrath, sądziłem, że może zjemy wcześniej lunch, a potem usiądziemy z prawnikami, by po raz ostat­ni... - Arthur Halford przerwał na chwilę i odetchnął głę­boko - przejrzeć warunki kontraktu. Kiedy... - znów za­czerpnął oddechu - złożymy podpisy, chciałbym uczcić naszą umowę kieliszkiem koniaku.

Kieliszkiem koniaku? Oczy Garretta błysnęły weso­ło. Nie wątpił, że Halford najchętniej poczęstowałby go kieliszkiem kwasu solnego. Propozycja toastu była jednak eleganckim gestem. Świadczyła o klasie. Musi o tym pa­miętać.

- Chętnie zjem z tobą lunch, Arthurze, ale czy rzeczy­wiście muszą kręcić się przy nas prawnicy? Zresztą moich i tak nie ma ze mną dzisiaj. Wydaje mi się poza tym, że adwokaci już wystarczająco wiele uwagi poświęcili temu kontraktowi. Mój główny doradca potrafi z pamięci wyre­cytować wszystkie warunki umowy. Rozumiem, że nie wprowadzono żadnych zmian od czasu, gdy... - Garrett urwał i przyjrzał się uważnie Arthurowi Halfordowi.

Twarz starszego pana okryła się czerwienią. Odwrócił głowę, najwyraźniej chcąc uniknąć spotkania ze wzrokiem Garretta. Jakiż marny byłby z niego pokerzysta, pomyślał Garrett.

- Pozwól, że zgadnę - zaczął spokojnie Garrett. - Były jednak jakieś zmiany?

- Cóż, może nie do końca. Prawdę mówiąc... - jąkał się Halford.

- Nie stosuj żadnych wybiegów. Podaj mi po prostu fakty. - Na twarzy Garretta nie było już uśmiechu. Potrafił być czarujący, lecz nienawidził krętactwa i chytrych pod­stępów. - O co chodzi, Halford?

- To jest pan Halford, panie McGrath. - Panna York przybrała wojowniczą postawę niczym smok na widok wroga u wrót swego zamku. - Szczęśliwie nie znam śro­dowiska, w którym pan normalnie prowadzi interesy, ale tutaj w Halford House nie zwracamy się do siebie po imie­niu, jak w szkole, ani też po nazwisku, jak w piwiarni. W tym gabinecie używamy właściwych form i dopóki nie nastąpi zmiana właściciela... - już sama myśl o tym wy­wołała w niej dreszcz - chcielibyśmy zachować nasze zwyczaje.

- Panno York, proszę... - Halford przerwał jej niepew­nym głosem. - Wszystko jest w porządku. - Na chwilę jego wzrok spoczął na Garretcie. - Panie McGrath, mam nadzieję, że wybaczy pan mojej sekretarce jej...

- Wybaczyć pannie York? Składam jej głęboki ukłon! Jeśli ma pani ochotę pozostać na swoim stanowisku, pan­no York, ta posada należy do pani. - Garrett uśmiechnął się, na moment odzyskując dobry humor. Tylko babcia McGrath, kiedy była jeszcze w swojej najlepszej formie, potrafiła zbesztać go w ten sposób. W jego myślach zago­ściło wspomnienie kobiety o kamiennej twarzy i sercu z granitu. Kochana, dobra babcia! Prawdę mówiąc, brako­wało mu jej ostrych i trzeźwych słów, których nie słyszał, odkąd babcia uznała, że jej najstarszy wnuk wkroczył na właściwą drogę.

- Nie, dziękuję - odmówiła stanowczo panna York, nie kryjąc dezaprobaty. - Kiedy pojawi się tutaj pański zespół, odejdę na emeryturę i jest to decyzja nieodwołalna, panie McGrath.

- Szkoda. Zapewne nie ma pani podobnej do siebie siostry? Nie? - Garrett wzruszył ramionami. - Cóż, wie­rzę, że emerytura będzie dla pani miłym, a bez wątpienia zasłużonym odpoczynkiem. A gdyby zatrzymała się pani kiedyś w Family Fun Inn, gwarantuję bonifikatę, która jest przywilejem wszystkich przyjaciół rodziny McGrath.

Wręczył jej wizytówkę.

- Proszę jedynie okazać to. Bonifikata zapewniona. Panna York podejrzliwie przyglądała się trzymanej w ręku kartce.

- Panno York, jeśli nam pani wybaczy, chciałbym omó­wić z panem McGrathem pewne sprawy w cztery oczy - poprosił Arthur Halford swoim uprzejmym, starannie modulowanym głosem.

Panna York wycofała się bez słowa. Garrett uśmiechnął się. Gotów był założyć się o stawkę dzisiejszego kontraktu, że panna York nieraz skorzysta z gościny Family Fun Inns. I z pewnością polubi te motele, a zwłaszcza ich jakże przy­stępne ceny. Kolejna osoba znajdzie się po jego strome barykady. Te rozważania przypomniały mu o celu dzisiej­szej wizyty.

- Chcę wiedzieć, co zmieniłeś w umowie, Art - zażądał cierpko Garrett.

Dotąd opanowany, Arthur opadł teraz na skórzane obicie kanapy, przeczesując dłonią swoje siwe włosy.

- Moja córka! - zawołał żałośnie. - Wróciła! Oto co się stało.

Garrett patrzył na niego, nie rozumiejąc nic z tego, co usłyszał.

- A co twoja córka ma z tym wspólnego? I skąd wró­ciła? Z kosmosu? Z więzienia?

- Z Kalifornii! - jęknął Halford. Garrett był całkowicie zdezorientowany.

- Wybacz, Art, ale nic z tego nie rozumiem. Siedzisz tutaj zrozpaczony, ponieważ twoja córka wróciła z Kali­fornii?

- Gdybyś znał Shelby, zrozumiałbyś, co czuję - odparł ponuro Halford. - Kiedy dowie się, że sprzedaję Halford House... - Jego głos załamał się, jakby Halford bał się mówić dalej.

Garrett poczuł, że odzyskuje panowanie nad sytuacją.

- Czuje sentyment do tego miejsca, tak? - Usiadł obok Halforda. - Hej, pozwól mi z nią porozmawiać. Mam pięć młodszych sióstr, potrafię rozmawiać z kobietami. Może popłynie kilka łez...

- Łez? Ha! Shelby nie płacze! Nie pamiętam, by kie­dykolwiek płakała, nawet jako dziecko. Wie, czego chce, dąży wytrwale do celu i niech niebo ma w swojej opiece tego, kto spróbuje stanąć jej na drodze. Wykazuje wtedy delikatność nuklearnego pocisku. - Arthur potrząsnął gło­wą. - Są tak różne z Laney, niczym... szakal i uroczy, mały foksterier. Laney ma dwa małe pieski. Uwielbia je. - Jego twarz rozjaśnił uśmiech pełen ojcowskiej dumy. Garrett przyglądał się mu z uwagą. Nigdy dotąd nie słyszał, by ojciec porównywał córkę do szakala. Choć on sam złościł się czasami na swoje siostry, nigdy nie nazwałby ich szakalami. Psotnicami, tak. Wariatkami, bardzo pra­wdopodobne. Nigdy jednak nie przyrównałby żadnej z nich do bestii.

Próbował wyobrazić sobie Shelby Halford, ale jedyne co przychodziło mu na myśl, to postać o ostrych zębach, długich czerwonych paznokciach i małych szklistych ocz­kach. Ale interes, to interes. Chciał podjąć wyzwanie i pod­nieść prestiż swojej firmy, dołączając do Family Fun Inns hotel klasy Halford House. Stanie się on koronnym klejno­tem sieci proponującej najniższe w kraju ceny. I nie po­zwoli by jakaś rozpieszczona panienka pokrzyżowała jego plany. Nawet jeśli nazywano ją szakalem.

Arthur Halford wstał i wyraźnie podenerwowany zaczął przemierzać pokój.

- Shelby ma trochę doświadczenia w naszej branży. Ukończyła hotelarstwo i pracowała w Kalifornii. Nasze stosunki w ostatnich latach bardzo się poprawiły, kiedy mieszkaliśmy nad dwoma różnymi oceanami. Ale w ze­szłym tygodniu Shelby zadzwoniła, że wraca na Florydę.

- Aby zająć się rodzinnym przedsiębiorstwem, a ty za­pomniałeś powiedzieć jej, że sprzedajesz Halford House.

- A więc wiesz już wszystko - mruknął ponuro Hal­ford. - Pamiętasz, że zgodziliśmy się utrzymać naszą umo­wę w tajemnicy do czasu podpisania dokumentów. Dotąd wie o niej jedynie moja żona. Kiedy więc zadzwoniła Shel­by... - Potrząsnął głową i jęknął. - Shelby dominuje w rozmowie. Zanim zdołałem wtrącić słowo, poinformowała mnie, że rzuciła pracę, zrezygnowała z mieszkania i zorganizowała przeprowadzkę. Podała mi datę swojego przyjazdu do Port Key, oświadczając, że jest gotowa, by razem ze mną zarządzać Halford House, a po moim ode­jściu na emeryturę zamierza przejąć hotel.

- A teraz twoja córka jest już na Florydzie wciąż nicze­go nieświadoma?

Halford potwierdził przypuszczenie Garretta skinieniem głowy.

- Nie, potrzebuję... więcej czasu. Pomału przygotowu­ję grunt.

- A jak to zrobisz? - zainteresował się Garrett. Zawsze intrygowali go eleganccy faceci pokroju Halforda. Byli dżentelmenami i umieli zachować klasę, lecz nigdy nie zawahali się też przed zadaniem ostatecznego ciosu w ple­cy. Garrett musiał przyznać, że jemu samemu zdecydowa­nie brakowało subtelności i umiejętności zwodzenia prze­ciwnika. Od pierwszych chwil życia otwarcie domagał się tego, czego chciał, od pierwszego krzyku, jak twierdziła jego matka.

- Przykro mi, że obrana przeze mnie taktyka jest tro­chę... nietypowa. - Arthur Halford wydawał się bardzo zmieszany. - I dość trudna do wyjaśnienia.

- Zapowiada się ciekawie - odrzekł Garrett. - No, Art. Wyduś to z siebie. Co powiedziałeś wybuchowej Shelby o Halford House?

- Jak cudownie być znów w domu! - cieszyła się Shel­by, spacerując wśród wspaniałej zieleni ogrodów Halford House.

- Shelby, proszę, czy mogłabyś iść wolniej? - jęknęła Lancy, prawie biegnąc, by dotrzymać tempa siostrze. - Moje pieski ledwie zipią.

Shelby spojrzała z dezaprobatą na parę dyszących z wy­siłku pięcioletnich, wyraźnie przekarmionych i zbyt ciężkich psów.

- Gdyby więcej się ruszały i zdecydowanie mniej jadły, krótki spacer tak by ich nie zmęczył - zauważyła. - Po­winnaś wprowadzić im dietę, Laney. Dla dobra tych zwie­rząt. Inaczej sama będziesz winna ich przedwczesnej śmierci.

- Przestań, Shelby! - W oczach Laney pojawiły się łzy.

- Nie możesz być tak okrutna. Wysyłasz moje pieski do grobu, choć wiesz, że są dla mnie całym światem. - Zwró­ciła się do wysokiego, starannie ubranego blondyna, który szedł kilka kroków z tyłu. - Czy lubisz zwierzęta, Paul? - spytała, a w jej policzkach pojawiły się śliczne dołeczki.

Paul wpatrywał się w nią niczym zahipnotyzowany. Je­go reakcja nie była zaskoczeniem dla żadnej z sióstr. Lu­dzie zatrzymywali się, by popatrzeć na Laney, kiedy ta była jeszcze raczkującym niemowlęciem. Paul nie odrywał od niej oczu od czasu swego przyjazdu do Halford House w zeszłym tygodniu.

Shelby patrzyła na siostrę bardziej krytycznie. Laney była klasyczną pięknością, cudownym połączeniem Vivian Leigh z „Przeminęło z wiatrem” i Liz Taylor z „Ivanhoe”

- z dodatkiem ogromnych, piwnych oczu. Wszyscy, którzy ją znali, twierdzili, że Laney powinna zostać aktorką. Jej uroda była oszałamiająca. Laney zawsze oponowała prze­ciwko takim stwierdzeniom ze słodkim uśmiechem. Nie interesowała jej kariera. Pragnęła jedynie zostać dobrą żo­ną i matką. To Shelby była tą, która chciała pracować.

Laney mówiła o tym w taki sposób, że ludzie spoglądali pytająco na Shelby, jakby ta wypowiedziała wojnę wszy­stkim ogólnie uznanym wartościom: małżeństwu, macie­rzyństwu, amerykańskiej fladze i drożdżowemu ciastu.

- Już jako mała dziewczynka uwielbiałam zwierzęta - Laney poinformowała Paula, który wciąż wpatrywał się w nią zauroczony. - Zawsze opiekowałam się całą me­nażerią psów, kotów, ptaków i królików. Tylko Shelby ni­gdy nie wykazywała najmniejszego zainteresowania zwie­rzętami.

- W twoich ustach brzmi to tak, jakbym miała poważne zaburzenia psychiczne - zauważyła oschle Shelby.

- Myślę, że jest we mnie po prostu potrzeba dawania i czułości - ciągnęła niewinnie Laney. - Shelby zawsze pragnęła przede wszystkim sukcesu i kariery. Teraz wróci­ła, by poprowadzić z tatą interesy. Tak się cieszę, że bę­dziesz jej w tym pomagał, Paul.

Ta ostatnia uwaga wyrwała na chwilę Paula z transu wywołanego widokiem Laney.

- Halford House jest tak bajeczne, jak to opisywałaś, Shelby - oświadczył z entuzjazmem. - Cudownie będzie tu pracować.

Mógł dodać „z tobą”, pomyślała kwaśno Shelby. Kiedyś może tak właśnie powie. Potrząsnęła stanowczo głową. Z pewnością.

Wraz z Paulem tworzyli doskonały zespół, prowadząc wytworny Casa del Marina w Kalifornii. Ich znajomość, początkowo ograniczająca się jedynie do kontaktów służ­bowych, pomału przerodziła się w przyjaźń, a w przyszło­ści mogła zaowocować uczuciem poważniejszym. Kiedy Shelby zdecydowała, że czas wracać do domu, nie chciała rozstać się z Paulem, kończąc jednocześnie to, co nie miało szansy na dobre się rozpocząć. Zaprosiła Paula do Halford House, oferując mu posadę i nie wiążąc z tym żadnych osobistych żądań czy oczekiwań. Nie było nic romantycz­nego w propozycji, by Paul zarządzał wraz z nią hotelem po przejściu Arthura Halforda na emeryturę. Shelby była zbyt dumna, by oferować łapówkę w zamian za uczucie.

W jej sercu jednak tliła się nadzieja. Podobnie jak Laney pragnęła wyjść za mąż i mieć dzieci, choć nigdy nie przy­znałaby się do tego w obecności siostry. Dlaczego nie mia­łaby prowadzić Halford House, być żoną Paula, wychowy­wać ich dzieci i może nawet mieć psa? Zdrowego kundla, którego brzuch nie ciągnąłby się po ziemi.

- Shelby pewnie opowiadała ci, że nasz kuzyn, Hartley, był przygotowywany, by przejąć ster Halford House - pa­plała Laney - ale miał wypadek na łódce pięć lat temu. Biedny wujek Hal i ciocia Hillary byli tym tak zdruzgotani, że sprzedali tacie swój udział w Halford House i wyjechali do Arizony. Do tej pory nie mogę się po tym otrząsnąć. Był dla mnie jak bohater, wyidealizowany starszy brat.

- To takie tragiczne - wzruszył się Paul, kładąc rękę na ramieniu Laney w geście współczucia.

Shelby przyglądała się tej scenie z niedowierzaniem. Ona także lubiła Harta, był on jednak dwanaście lat od nich starszy i rzadko kiedy rozmawiał ze swoimi młodszymi kuzynkami. Podziw Laney dla Harta był czymś nowym.

- To był jeden z powodów mojego powrotu. Chciałam, żeby Halford House zarządzał ktoś z rodziny Halfordów - dokończyła Shelby rodzinną sagę. - Brata Harta, Hala, nie interesuje hotelarstwo, podobnie jak Laney. Zostaję więc tylko ja.

Chłopiec hotelowy w uniformie przyozdobionym zielo­nym monogramem podszedł do nich, ostrożnie wymijając tłuste pieski.

- Przepraszam, panno Halford - zwrócił się do Shelby, choć jego zachwycone oczy wędrowały ku Laney. - Mam wiadomość od pani ojca. Chce, żeby natychmiast przyszła pani do jego gabinetu. Mówi, że to pilne.

Shelby skinęła głową.

- Dziękuję, Brad. Przebiorę się i zaraz przyjdę.

- Pan Halford prosił, żeby przyszła pani natychmiast - upierał się chłopiec. - Mówił, że to bardzo pilne.

Shelby spojrzała krytycznie na swoje czerwone szorty i szeroką białą koszulkę. Sportowe buty i białe skarpetki dopełniały stroju znakomicie nadającego się na spacer po ogrodzie i późniejsze bieganie po plaży, lecz zupełnie nie­odpowiedniego w eleganckim gabinecie dyrektora hotelu. Jej włosy ściągnięte w koński ogon opadały luźno, czego bardzo nie lubiła w pracy.

- Lepiej idź od razu, Shelby - poradziła jej Laney. - Wiesz, jak tata wścieka się, kiedy się mu sprzeciwiają.

Shelby o tym wiedziała. Była też pewna, że nigdy nie zadowoli ojca, który nie potrafił wybaczyć jej, że urodziła się dziewczynką zamiast pierworodnego syna, którego tak pragnął.

- Dotrzymam Paulowi towarzystwa - zaoferowała się Laney. - Raz jeszcze oprowadzę go po całym terenie, a po­tem poproszę o opinię na temat tego, co mu pokazałam.

- Uśmiechnęła się uroczo. Paul i Brad wydawali się bliscy omdlenia.

Kilka minut później Shelby pchnęła drzwi gabinetu ojca i szybkim krokiem wmaszerowała do środka. Arthur Hal­ford, kontemplujący rozciągającą się za oknem panora­mę morza, odwrócił się gwałtownie, przyciskając rękę do serca.

- Wielkie nieba, młoda damo, aleś mnie przestraszyła! - zwrócił się gniewnie do córki.

- Trzy różne osoby kazały mi natychmiast tutaj przyjść. Kiedy się pojawiłam, panna York spytała od razu, gdzie się podziewałam tak długo. Czekałeś na mnie, w jaki więc sposób mogłam cię przestraszyć? - broniła się zawstydzo­na i zdenerwowana atakiem ojca Shelby.

- Wszystko się zgadza, ale przez swoje gwałtowne we­jście straciła pani punkty - rozbawiony głos skomentował tę scenę z głębi pokoju.

Oparty o masywny skórzany fotel stał tam wysoki męż­czyzna, którego ostre rysy łagodził uśmiech. Jasne, niebieskie oczy taksowały ją spod ciemnych rzęs i uniesionych brwi, nadając jego twarzy intrygujący i bardzo... seksowny wyraz.

Shelby skierowała uwagę na ubranie mężczyzny. Miał na sobie granatową marynarkę i spodnie koloru khaki naj­wyraźniej seryjnej produkcji. W sklepach pasażu handlo­wego Halford House można było dostać ubrania znacznie lepszej jakości i uszyte z większym wyczuciem dobrego stylu. Elegancki dżentelmen mógł tam również zamówić garnitury i koszule na miarę.

- Tutaj, w Halford House, zawsze należy pukać przed wejściem - ciągnął nieznajomy, a w jego słowach wyczu­wała zuchwałość i szyderstwo. - Takie panują zwyczaje. I chociaż pani przestępstwo nie jest karane śmiercią, sta­nowi poważne naruszenie ustalonych reguł i musi zostać odpowiednio ukarane. Proszę wezwać strażników! Wyrok zostanie wykonany natychmiast!

Mężczyzna gwałtownym ruchem zdjął nieciekawą ma­rynarkę i zawiesiwszy ją na poręczy fotela, rozluźnił kra­wat. Pod szeleszczącą białą koszulą, kiedy podwijał ręka­wy, wyraźnie zarysowały się szerokie i muskularne ramio­na. Ten człowiek przyciągał jej wzrok jak magnes, ema­nując dziwną i niebezpieczną siłą. Irytowała ją jego arogancka, rozbawiona mina. Poczuła złość. Nie pozwoli, by ktokolwiek bawił się jej kosztem!

- Kim pan jest? - spytała chłodno. Garrett nie udzielił jej wyjaśnień.

- Pani jest zapewne Shelby - oświadczył głośno.

Ruszył w jej stronę, uśmiechając się, świadomy, jak wie­le wysiłku musi kosztować ją pozostanie w miejscu. Nie wykonała najmniejszego ruchu, dopóki nie zatrzymał się tuż przed nią.

Przyglądał się jej uważnie, od stóp po koński ogon, i musiał przyznać, że Shelby Halford w niczym nie przy­pomina wojowniczej baby, której obraz stworzył w wy­obraźni po wysłuchaniu tego, co mówił o niej ojciec.

Jej twarz bynajmniej nie przypominała oblicza wiedź­my. Usta o delikatnym konturze harmonizowały z linią ła­godnego łuku brwi ponad orzechowymi oczami, zupełnie nie przywodzącymi na myśl ślepi krwiożerczej bestii.

Miała długie i bardzo zgrabne nogi. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nakłada szpilki, uznał jednak, że nie jest to najlepsza pora, by zadać Shelby tego rodzaju py­tanie.

Z przyjemnością wędrował wzrokiem po jej smukłej i proporcjonalnej figurze. Miękko zarysowane biodra, wą­ska talia i krągłe piersi, które teraz unosiły się szybko pod białą koszulką, świadcząc o wzburzeniu Shelby. Garrett odetchnął z ulgą. Prośba Halforda nabrała zupełnie nowe­go wymiaru.

Stał tak blisko, że czuła ciepło jego ciała. Wysoki i bar­czysty, górował nad nią. Nie była przyzwyczajona do tak bliskiego kontaktu fizycznego. Skupiła całą swą wolę na tym, by nie ruszyć się z miejsca i nie dać satysfakcji temu zuchwałemu, aroganckiemu...

- Tato, kim jest... ta osoba? - spytała gniewnie. Było wiele innych słów, których użyłaby chętniej.

Garrett zdawał się o tym wiedzieć. I nie zamierzał ukry­wać swego rozbawienia.

Shelby wiedziała, że śmieje się z niej, i jej oczy błysnęły gniewnie.

Arthur Halford poczerwieniał, posyłając Garrettowi przepraszające spojrzenie.

- Proszę, Art, przedstaw mnie swojej czarującej córce - zachęcił go Garrett.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Panie McGrath, chciałbym przedstawić pana mojej córce, Shelby. - Arthur Halford wziął głęboki oddech. - Shelby, to Garrett McGrath, właściciel i dyrektor... Family Fun Inns.

W oczach Shelby odmalowało się zdumienie.

- Garrett McGrath? - Wszyscy w ekskluzywnych krę­gach hotelarskich znali to nazwisko i dla niektórych było synonimem Mefista.

Garrett skinął głową.

- Ojciec podobno poinformował panią o naszym ukła­dzie. Arthur zgodził się, żebym zatrzymał się na pewien czas w Halford House, by tu nauczyć się od najlepszych zasad prowadzenia elitarnych hoteli. - Zerknął na Arta. Biedny Halford stracił cały wigor, odkąd wyznał, jakim wybiegiem posłużył się, by utrzymać córkę w nieświado­mości sprzedaży hotelu. Garrett w pierwszej chwili uznał tę historię za nieprawdopodobną, lecz poczucie humoru szybko przyszło mu z pomocą. Nie mógł się później do­czekać spotkania z demoniczną córką, której obecność po­pchnęła ojca do tak desperackich kroków.

Spojrzenie Garretta raz jeszcze przesunęło się po smu­kłej sylwetce Shelby, zatrzymując się ostatecznie na szla­chetnym rysunku ust i błyszczących orzechowych oczach.

- To będzie interesujące doświadczenie, by nie powie­dzieć więcej.

- Interesujące nie jest słowem, jakiego ja bym użyła - odparła chłodno Shelby. - Ta sytuacja wydaje mi się po prostu śmieszna. - Shelby była zdesperowana. Czyż­by jej ojciec nie widział, że Garrett McGrath drwi so­bie z nich? W jego oczach dostrzegała kpinę, nie życzli­wość. - To właśnie powiedziałam tacie. Przyglądanie się, w jaki sposób zarządzamy Halford House, będzie dla pana wielką stratą czasu. - I dla nas również, dodała w myśli.

Garrett uniósł brwi.

- Czyżby chciała pani powiedzieć, że nic, czego nauczę się tutaj, nie przyda mi się w Family Fun Inns? Czy nie jest możliwe, że...?

- Umyślnie mnie pan prowokuje, panie McGrath - przerwała mu Shelby. - A ja...

- Ja jedynie uczę się od pani, wasza wysokość. - Tym razem to Garrett nie pozwolił jej skończyć. - Do tej po­ry nauczyłem się, że kiedy brakuje argumentów, należy przejść do ofensywy. Oskarżenie mnie o prowokację to dobra taktyka, ale tym razem nie przyniosła rezultatów. Wciąż nie widzę powodu, dla którego nie miałbym poob­serwować tutaj, jak zadowolić możnych tego świata.

Shelby zacisnęła usta.

- Czy zawsze jest pan tak wymowny?

- Zawsze - zapewnił ją.

Arthur Halford postanowił przerwać tę wymianę zdań.

- Proszę wybaczyć mojej córce, panie McGrath. Pod­chodzi zawsze nieufnie do nowo poznanych osób i... stara się je... przetestować. Jeśli chodzi o mnie, jestem dumny, że mogę podzielić się moim ponad czterdziestoletnim do­świadczeniem w branży z kimś tak wybitnym jak pan.

Shelby powzięła podejrzenie, że jej ojciec postradał zmysły.

- Tato, pozwól przypomnieć sobie, że rozmawiasz z Garrettem McGrathem, którego Family Fun Inns znala­zły się na tej samej wyspie co Blue Springs Resort, do­prowadzając do gwałtownego spadku ich akcji. Family Fun Inn w Aspen przesłoniła widok gościom Haciendy Snow Bird. Jego motele, wraz z nieodłącznym orszakiem straganów tandety i tanich barków, pojawiają się coraz li­czniej w spokojnych i uroczych miasteczkach, czyniąc z nich turystyczne pułapki. Mogę wyliczyć nazwy, zaczy­nając od...

- Starczy, zawstydza mnie pani! - W słowach Garretta słychać było żartobliwy ton. - Nie musi pani aż tak szcze­gółowo przedstawiać sukcesów mojej firmy. Wystarczy mi sama świadomość, że zostałem doceniony przez tak wyma­gającego sędziego jak Shelby Halford.

- Nie mówię o pańskich sukcesach i nie wychwalam pana zasług! - oburzyła się Shelby.

- Zawsze dajesz się sprowokować, prawda, skarbie? - spytał Garrett, przyglądając się jej łakomie. - Tak, praca przy boku tak uroczej osoby przez najbliższych parę mie­sięcy zapowiada się bez wątpienia interesująco.

- Parę miesięcy? - powtórzyli jednocześnie Shelby i jej ojciec, zdradzając przerażenie tym pomysłem.

- Czemu nie? - Garrett wzruszył ramionami. - Od dawna nie miałem wakacji. Oczywiście, przez cały rok odwiedzam różne motele Family Fun Inns, ale to jest pra­ca, a nie odpoczynek. Postanowiłem więc spędzić tutaj swój dobrze zasłużony urlop. Coś w rodzaju wakacji bi­znesmena.

Shelby czuła, że narasta w niej panika na myśl o co­dziennych kontaktach z Garrettem McGrathem przez ko­lejnych kilka miesięcy.

- Nie może pan się tutaj zatrzymać, panie McGrath - wyrwało się jej.

- Shelby! - Ton, jakim Arthur Halford zgromił córkę, zdecydowanie nie był łagodny. - Pan McGrath jest naszym gościem. Bardzo szacownym gościem. Jest mile widziany tak długo, jak zechce z nami pozostać.

Garrett posłał Shelby przekorny uśmiech.

- Dzięki, Art. Rozlokuję się w tym domku, który tak wspaniałomyślnie zaproponowałeś mi wcześniej. Oczywi­ście, będę co tydzień jeździł do naszego głównego biura w Buffalo, ale dzięki faksowi i telekonferencjom, bez pro­blemu poprowadzę stąd sprawy firmy.

- Wasze główne biuro jest w Buffalo? - powtórzył Hal­ford z udawaną swobodą. - Nie wiedziałem o tym.

- Pierwszy motel zbudowaliśmy w Niagara Falls - wy­jaśnił Garrett. - Moja rodzina po wielu latach wędrówki osiedliła się ostatecznie w Buffalo. Przenosiliśmy się z miejsca do miejsca trochę jak Cyganie.

- To nawet się zgadza - mruknęła Shelby. Z łatwością mogła wyobrazić sobie tabory McGrathów zajeżdżające do kolejnych miast.

Ojciec posłał jej karcące spojrzenie, po czym znów zwrócił się do Garretta.

- Bardzo się cieszymy, że zdecydował się pan przyje­chać do Halford House, panie McGrath. - Halford na po­wrót przybrał pozę uprzejmego gospodarza. - Wrzesień to idealna pora, by nauczyć się najważniejszych reguł prowa­dzenia tego rodzaju biznesu. Największy ruch jest u nas w zimie i wczesną wiosną, kiedy do Port Key ściągają goście spragnieni słońca i ciepła.

- Lato to sezon w Family Fun Inns - stwierdził Garrett.

- Wakacje szkolne to także dobry okres, zwłaszcza dni świątecznej przerwy. Nasze hotele są wtedy oblegane przez dzieci. - Uśmiechnął się. - Jako najstarszy z dziewięciorga rodzeństwa, śmiało mogę powiedzieć, że dzieciaki są wspa­niałe. Nigdy nie jest ich za wiele. Jakie atrakcje zapewnia­cie dzieciom w Halford House?

Shelby i ojciec wymienili zakłopotane spojrzenia. Wi­dząc jego wahanie, Shelby pośpieszyła z odpowiedzią.

- Nie przyjeżdża tu dużo dzieci - przyznała. Czuła się tak, jakby została wezwana na dywanik dyrektora szkoły.

- Wielu naszych gości to osoby starsze - ciągnęła. - Ich dzieci są dorosłe i mają własne rodziny. W naszej arkadzie sklepowej jest wspaniały butik, gdzie mogą zaopatrzyć się w prezenty kochający dziadkowie. To wystarcza - zakoń­czyła niepewnie.

- Rozglądałem się trochę wokół i jestem przekonany, że nie wszyscy goście Halford House są dziadkami - nie dawał za wygraną Garrett. - Widziałem też młodych ludzi.

- Przyjeżdża wiele bezdzietnych par, które zajęte w ciągu roku pracą i robieniem kariery, mają nadzieję u nas odpocząć i nabrać sił do dalszego wysiłku. - Shelby nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego czuje się tak nieswo­jo, udzielając tych wyjaśnień. - Zdarzają się też małżeń­stwa, które, owszem, mają dzieci, ale na czas wakacji wolą uwolnić się od obowiązków.

- I dzieci - skwitował jej wypowiedź Garrett.

- Gdzie jest napisane, że rodzice nie mogą spędzić urlopu bez dzieci? - spytała poirytowana Shelby.

- Shelby, rozmawiasz z człowiekiem, który całe swoje życie poświęcił idei rodzinnych wakacji.

Niezrozumiałe pochlebstwa ojca w stosunku do Garretta budziły w niej złość i zażenowanie. Shelby patrzyła na Arthura Halforda z niedowierzaniem. Czy to ten sam człowiek, który zawsze z takim przekonaniem opowiadał o horrorze obsługiwania gości poniżej dwunastego roku życia? Który rozważał projekt zakazania nastolatkom wstępu na teren Halford House? Bez ryzyka przesady można było powiedzieć, że Arthur Halford nie przepadał za dziećmi.

Garrett zerknął na zegarek.

- Muszę wykonać kilka telefonów - oświadczył nagle. Wziął marynarkę i ruszył w kierunku drzwi.

- Shelby cię odprowadzi - zaproponował natychmiast Halford. - I będzie do twojej dyspozycji do lunchu. Na pierwszą zarezerwowałem stolik na tarasie, jeśli, oczywi­ście, to ci odpowiada? - spojrzał wyczekująco na Garretta.

- Tak, jak najbardziej, lunch jadam zazwyczaj o pier­wszej.

Shelby nie wydawało się to równie doskonałym pomy­słem. Była dopiero dziesiąta, co znaczyła, że jest skazana na spędzenie trzech godzin z Garrettem McGrathem.

- Tato, jak pamiętasz, dzisiejsze przedpołudnie miałam mieć wolne - zwróciła się do ojca. - Poczyniłam pewne plany...

- To je zmień - przerwał córce nie znoszącym sprzeci­wu tonem. - Na wypadek, gdybyś zapomniała, to ja wydaję tutaj dyspozycje i chcę, żebyś poświęciła swój czas panu McGrathowi.

- Proponuję panu domek 101 - zwrócił się z uśmie­chem do Garretta, wymieniając jeden z największych i na­jelegantszych domków na terenie Halford House. - Jestem pewien, że będzie tam panu wygodnie. Gościli w nim pre­zydenci i członkowie rodzin królewskich i wszyscy chwa­lili sobie pobyt u nas.

Kiedy wychodzili z biura Arthura Halforda, panna York pożegnała McGratha skinieniem głowy i wciąż pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

- Przynajmniej panna York się nie zmieniła - zauwa­żyła cicho Shelby, kiedy byli już w korytarzu.

- Podobnie jak ty, jeśli wierzyć słowom twojego ojca.

- Co ojciec mówił na mój temat? - Shelby nie potrafiła poskromić ciekawości.

- Między innymi, że wróciłaś po dziesięcioletnim po­bycie w Kalifornii. - Garrett patrzył prosto w jej oczy.

- A te inne rzeczy?

Wzruszył ramionami. Choć mogłoby to zaskoczyć tych, którzy oskarżali go o bezduszność i brak taktu, nie miał zamiaru powtórzyć Shelby, że własny ojciec przyrównał ją do krwiożerczej bestii. - Wspomniał, że bardzo różnisz się od swojej siostry Lacey czy Lynnie.

- Laney - poprawiła go Shelby. Była wstrząśnięta wia­domością, że ojciec rozmawiał o niej z tym człowiekiem. - Ma na imię Maclane, ale wszyscy nazywają ją Laney.

- Shelby i Maclane. Brzmi jak nazwa spółki praw­niczej.

- Garrett McGrath. Brzmi jak nazwisko początkujące­go piosenkarza country.

- Początkującego? - Garrett wydawał się rozczarowa­ny. - A czemu nie legendy muzyki country?

Shelby potrząsnęła przecząco głową.

- Początkujący piosenkarz. Taki, któremu nigdy nie uda się nagrać nawet singlowej płyty i skończy jako pomywacz w barze w Nashville.

- Ooo! Dobrze, a więc Shelby i Maclane są parą nacią­gaczy żerujących na ofiarach wypadków samochodowych, a nie solidną, godną zaufania firmą.

Shelby popatrzyła na niego ze złością.

- To najbardziej bezsensowna rozmowa, jaką kiedykol­wiek prowadziłam.

- Naprawdę? - Garrett wzruszył ramionami. - Dla mnie jest dosyć typowa.

- Ciekawe, dlaczego wcale mnie to nie dziwi? - skwi­towała z przekąsem Shelby. - Czy naprawdę jesteś najstar­szy z dziewięciorga rodzeństwa?

- Oczywiście. Według starszeństwa: Glenn, Gracie, Fiona, Eilish, Devon, Caitlin, Brendan i Aidan. Was jest tylko dwie?

- Tak. Laney jest ode mnie czternaście miesięcy młod­sza - poinformowała Shelby bez entuzjazmu.

- I jest miłośniczką uroczych, małych piesków. Ty, zaś, dla odmiany, zjadasz je. Oczywiście, to przenośnia. Shelby jęknęła.

- Co jeszcze ojciec powiedział ci na mój temat?

- Znaczące było nie tyle to, co powiedział, ale jak. Przyznam, że nie znam go zbyt dobrze, ale do tej pory zdążyłem się zorientować, że Arthur Halford jest może wybitnym hotelarzem, ale chyba nie najlepiej radzi sobie z wychowaniem córek.

W obecności Garretta Shelby zbyt łatwo traciła panowanie nad sobą. Także i teraz nie umiała pohamować złości.

- Nie mogę uwierzyć, że pozwalasz sobie krytykować mojego ojca, po tym jak zaoferował ci gościnę.

- Jako ojciec zachowuje się niczym całkowity amator, a jednak bronisz go - zauważył Garrett. - Jesteś bardzo lojalną córką. Czy to dlatego zdecydowałaś się wrócić z Kalifornii, Shelby? By pracować przy boku ojca i...

- Dlaczego pytasz?

- Jestem ciekawy, dlaczego wróciłaś do Port Key po spędzeniu dziesięciu lat z dala od domu. Twój ojciec utrzy­mywał, że również nie zna przyczyny twojego nagłego powrotu.

- Powody, dla których zdecydowałam się przyjechać, to moja osobista sprawa i nie ma nic wspólnego z panem, panie McGrath - oświadczyła wyniośle Shelby. Ruszyła pomiędzy alejki tropikalnego ogrodu.

- Robiąc z tego tajemnicę, podsycasz jedynie moją cie­kawość - ostrzegł Garrett, podążając za nią. - Zawsze po­dejmuję rzucone mi wyzwanie.

- Sądziłam, że przede wszystkim lubisz wpychać się ze swoimi tanimi motelami tam, gdzie was nie chcą.

- To nie tanie motele kłują w oczy snobów twego po­kroju, lecz ludzie, którzy spędzają w nich wakacje. Nie chcecie widzieć wokół siebie ludzi biednych i średnio za­możnych. - Garrett chwycił nadgarstek Shelby, zatrzymu­jąc ją gwałtownie. - Czasem przyjeżdżają do nas też goście z wyższych sfer, którzy nasze ceny traktują jako korzystną ofertę, nie martwiąc się o swój status. Status i szeleszczące dolary to jedyne, co się liczy dla bogatych, zepsutych dziewczynek i ich znajomych. Plus przyjemność wyklu­czenia poza nawias wszystkich, którzy nie spełniają rygo­rystycznych kryteriów kastowych.

- Nie jestem snobką! - zaprotestowała Shelby. - I z pew­nością nie jestem zepsuta. Rodzice zadbali o moją edukację, ale nigdy nie obsypywali mnie prezentami, nigdy nie dali mi powodu sądzić, że jestem od kogoś lepsza.

Wręcz przeciwnie, zwykle miała poczucie, że jest gor­sza. Odepchnęła to bolesne wspomnienie. To nie najlepszy moment, by roztkliwiać się nad sobą.

- Mam dwadzieścia siedem lat i wszystko, co osiągnę­łam, musiałam zdobyć własną, ciężką pracą... - Zamilkła.

- Nie muszę tłumaczyć się przed tobą. - Wyrwała rękę z uścisku Garretta i ruszyła przed siebie, by po chwili sta­nąć przed tonącym w zieleni domkiem.

- Oto pański klucz. Do zobaczenia, panie McGrath.

- Nie ma mowy - zaprotestował Garrett. - Według słów drogiego tatusia, masz być do mojej dyspozycji całe przedpołudnie.

Shelby westchnęła głęboko.

- Panie McGrath, nie przypuszczam, żeby darzył mnie pan większą sympatią niż ja pana. Nasze osobowości i po­glądy są tak odmienne, że nie sądzę, by chciał pan prze­dłużać tę żałosną komedię. Poza tym musi pan wykonać kilka telefonów. Przynajmniej tak pan twierdził.

- Skłamałem - oświadczył Garrett, nie okazując naj­mniejszego zażenowania. - Znudziło mnie wysłuchiwa­nie pochlebstw pani ojca. I proszę, nazywaj mnie Gar­rett, ponieważ ja nie zamierzam tytułować cię panną Halford. - Przekręcił klucz i pchnął drzwi. - I kto powie­dział, że ciebie nie lubię? Jestem dość wybredny w dobieraniu sobie wrogów i nie znam cię na tyle, by wiedzieć, czy chcę cię do nich zaliczyć. Wejdź do środka - zażądał.

Shelby zatrzymała się w progu, patrząc, jak Garrett przechadza się po dużym salonie niczym tygrys badają­cy nowe terytorium. Potem zniknął w głębi wąskiego ko­rytarza prowadzącego do kuchni, łazienki i sypialni. Za drugim zakrętem w prawo znajdowała się główna sy­pialnia.

- Chcesz się czegoś napić? Lodówka jest z pewno­ścią doskonale zaopatrzona - zawołał Garrett, nie przery­wając zwiedzania domku. - I zamknij drzwi. Tu jest kli­matyzacja, w tej chwili chłodzisz całą Florydę i marnujesz energię.

Wyjdź, nakazywała sobie w duchu Shelby. Obróć się i wyjdź, nie oglądając się za siebie. Prawie to zrobiła. Ru­szyła jednak nie na zewnątrz, lecz do środka, i zamknęła za sobą drzwi. Naprawdę nie miała wyboru. Jej ojciec potrafił wpaść w straszny gniew, kiedy rzeczy nie układały się po jego myśli.

- Gotowa? - Z głębi domu wynurzył się Garrett prze­brany w granatowe szorty i białą sportową koszulkę. Pod miękką bawełną rysowały się szerokie barki i muskularne ręce.

- Wybierasz się na trening? Mamy tu znakomite zaple­cze sportowe, nowoczesne przyrządy gimnastyczne, saunę i masażystów. - Zamilkła dla zaczerpnięcia oddechu. - Możemy też pochwalić się...

- Mam zamiar biegać po plaży. A ponieważ tata zobo­wiązał cię do dotrzymywania mi towarzystwa, także bę­dziesz miała okazję zażyć trochę ruchu.

Shelby zrobiła minę męczennicy.

Garrett zaśmiał się.

- Nie próbuj nawet udawać, że to dla ciebie wielkie poświęcenie. Szłaś na plażę, kiedy ojciec wezwał cię do siebie.

- Skąd wiesz, co zamierzałam zrobić? - nie dawała za wygraną Shelby. - Czyżbyś umiał czytać w ludzkich my­ślach?

- Jestem spostrzegawczy. Twój strój wszystko mi po­wiedział. Sprawiasz wrażenie osoby, która zawsze bardzo dba o to, by być ubraną stosownie do okoliczności. Na tenisa wybrałabyś białą koszulkę ze spódniczką, do siłowni kolorowe body, do gry w golfa...

- Wystarczy, zrozumiałam, co miałeś na myśli. Rzeczy­wiście wybierałam się na plażę - przyznała niechętnie. - Staram się biegać każdego ranka, chociaż dziś jest już trochę późno jak na mnie.

- Ponieważ ojciec dał ci wolne przedpołudnie - dokoń­czył za nią Garrett. - Do czasu aż zmienił zdanie i uszczę­śliwił cię moim towarzystwem.

Shelby posłała mu wielce wymowne spojrzenie.

- Dokładnie tak.

Biegli bez słowa wzdłuż szerokiego, piaszczystego brzegu, utrzymując stałe, równe tempo. Kilka osób opalało się na płóciennych leżakach Halford House. W drewnianej budce czuwał ratownik, ale w oceanie nikt się nie kąpał.

- Masz doskonałą kondycję. Nie jesteś zmęczona i bez trudu dotrzymujesz mi kroku - zauważył Garrett, przery­wając milczenie.

- To zabawne, ale właśnie miałam zamiar powiedzieć to samo o tobie.

- Nie chciałem, by zabrzmiało to protekcjonalnie, to miał być komplement.

Shelby obdarzyła go słodkim, lecz zdecydowanie nie­szczerym uśmiechem.

- Dlaczego miałabym sądzić inaczej?

Znów zapadło między nimi milczenie. Biegli wzdłuż opustoszałej plaży, a ciszę przerywał jedynie szum fał i krzyki mew.

- Chcę się ochłodzić - oświadczył Garrett, przystając nagle. - Chodźmy popływać. - Nachylił się, by rozwiązać sznurowadła.

- W oceanie?

- A gdzie indziej?

Powstrzymała uśmiech. To było głupie pytanie, kiedy ocean rozciągał się zaledwie kilka kroków od nich.

- Nie wchodzę do wody.

- Bo nie jesteś odpowiednio ubrana - domyślił się Garrett. - Powiem coś, co cię z pewnością zaskoczy, Shel­by. Nie musisz mieć na sobie kostiumu, żeby wejść do wody.

- Jeśli masz na myśli pływanie nago wśród fal, zapo­mnij o tym. Owszem, ojciec kazał mi dotrzymać ci towa­rzystwa, ale moje usługi nie obejmują...

- Jesteś strasznie apodyktyczna - przerwał jej Garrett. Zdążył już zdjąć buty i skarpetki i teraz nachylał się nad sznurowadłami Shelby. Był na tyle blisko, że ramieniem ocierał się o jej nogę. Wstrzymała oddech. Dotyk jego skó­ry, zapach potu wzbudził w niej gwałtowne, bolesne nie­mal pragnienie.

Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. To niemożliwe, by ten mężczyzna ją pociągał. Nie odczuwała podniecenia, lecz to jej skołatane nerwy i głód dają o sobie znać.

Kiedy próbował zdjąć jej but, Shelby z trudem opano­wała chęć, by go kopnąć. Zdecydowanym ruchem wyrwała nogę i odsunęła się od niego.

- Jestem przekonana, że taki amator rodzinnego szczę­ścia jak ty ma żonę i dzieci czekające z utęsknieniem na twój powrót. Jak spodoba się im pomysł twoich długich wakacji? Chyba że zamierzasz sprowadzić ich do Halford House?

Garrett podniósł się.

- Och, nieuniknione pytanie. Czy jestem żonaty? To nie było zbyt subtelne, Shelby.

- Nie starałam się być subtelna. - Jej policzki płonęły ogniem. - I twój stan cywilny nic mnie nie obchodzi.

- Rozumiem. Chciałaś po prostu wiedzieć, ile zmian pościeli przygotować. Cóż, nie jestem i nigdy nie byłem żonaty i nie mam dzieci. Hmm, co jeszcze dodać, żeby zabrzmiało to bardziej interesująco...? Mam trzydzieści sześć lat, jestem kawalerem, lubię mrożony jogurt, kurcza­ki z rożna, sklepiki z tandetą...

- Barki z frytkami, cukierenki i życie rodzinne - do­kończyła za niego Shelby. - Nie zapomnij powiedzieć, jak miło jest, siedząc przy kominku, słuchać bębnienia deszczu o szyby lub spacerować po plaży.

- Po plaży biegam, a nie spaceruję, przy kominku jest mi za gorąco, a szum deszczu mnie drażni. Oznacza zmar­nowane wakacje. Wolę słońce lub śnieg, właściwą aurę o właściwej porze.

Spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Shelby czuła, jak narasta między nimi napięcie. Odwró­ciła wzrok.

- A więc teraz, kiedy wiesz już, że jestem normalnym i porządnym kawalerem, a nie zdradzającym żonę draniem, czy pójdziesz ze mną popływać? - spytał Garrett. - W ubraniu.

- Tak po prostu mamy wbiec ubrani do oceanu?

- Hmm, odniosłem wrażenie, że nie masz ochoty na kąpiel nago.

Shelby zawahała się. Rzeczywiście nigdy nie zdarzyło się jej wejść do wody bez odpowiedniego stroju. Podczas przyjęć w Casa del Marina menedżerowie i inne osoby zajmujące bardziej odpowiedzialne stanowiska byli niekie­dy wrzucani do basenu w ubraniu przez szczególnie roz­bawionych żartownisiów. Nikt jednak nie odważył się nig­dy na taki dowcip wobec niej.

- Nie masz wyboru, wiesz o tym - ostrzegł Garrett. - Daję ci trzydzieści sekund na zdjęcie butów, a potem ciągnę cię do wody, bosą czy nie.

Nie tracąc czasu, Shelby zdjęła buty i skarpety.

- Ścigajmy się - zawołała, pędząc już w stronę oceanu.

- To nie był uczciwy wyścig - poskarżył się ze śmie­chem Garrett, kiedy stali obok siebie, zanurzeni po kolana w chłodnej i orzeźwiającej wodzie.

- Och, naucz się przegrywać z godnością. Przecież to nie zwycięstwo jest najważniejsze, ale sama gra.

- Uczciwa gra - poprawił Garrett.

- Być może. - Shelby wzruszyła ramionami. - Ocean jest spokojny jak woda w basenie, gdzie powinieneś teraz być, jeśli miałeś ochotę na kąpiel - dodała, posyłając mu karcące spojrzenie.

- Ale w basenie to byłoby wykluczone. - Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Garrett objął Shelby w talii.

Mimo chłodu wody, czuła ogarniające ją gorąco. Ich spojrzenia spotkały się, lecz żadne z nich nie odezwało się.

Czy zamierza ją pocałować? Czy ona chce tego? Serce Shelby tłukło się w piersi jak oszalałe. Nagle poczuła, że uścisk Garretta zacieśnia się. Chwilę potem leciała w po­wietrzu, by wylądować na grzbiecie fali kilka kroków dalej.

Wynurzyła się, parskając i odgarniając z oczu mokre włosy.

- Rzuciłeś mną! - oskarżyła go, z trudem łapiąc od­dech.

- Dokładnie tak - potwierdził z uśmiechem, a w jego głosie nie było skruchy.

- To przyjemne - oświadczyła nieoczekiwanie. - Zrób to jeszcze raz.

ROZDZIAŁ TRZECI

Garrett spełnił życzenie Shelby. Pomógł jej wstać, a potem uniósł do góry i cisnął niczym plażową piłką. Raz jeszcze przeżyła lot w powietrzu i zderzenie z przejrzystą, ciepłą wodą. I znów ruszyła w jego stronę.

- Jeszcze raz? - spytał.

Skinęła głową. Podniósł ją i rzucił na fale. Shelby ze śmiechem wynurzyła się spod wody.

- Masz wciąż na to ochotę? - spytał Garrett i nie cze­kając na odpowiedź, ponownie cisnął ją do oceanu. - Teraz twoja kolej - oświadczył, kiedy głowa Shelby pojawiła się na powierzchni.

Ogarnęła wzrokiem jego szeroką, mocną sylwetkę.

- Chyba żartujesz.

- Śmiało - ponaglił. - Musisz przynajmniej spróbo­wać.

- Czy sądzisz, że trenuję zapasy? Nie potrafię ciebie podnieść!

- Potrafisz. W wodzie jestem znacznie lżejszy zgodnie z prawem Archimedesa.

- Z prawem Archimedesa? - powtórzyła pogardliwie Shelby. - Domyślam się, że byłeś prawdziwą gwiazdą na lekcjach fizyki.

- Nigdy nie uczyłem się fizyki - wyznał Garrett. Ochla­pał ją wodą. - Przedmioty ścisłe mnie nie interesowały, bardziej pociągały mnie inne rzeczy... na przykład tanie hotele.

- I szczęście rodzinne - podpowiedziała Shelby, także ochlapując go wodą. - Ja osobiście zawsze uważałam po­jęcie rodzinnego szczęścia za oksymoron. Rozumiesz, ze­stawienie rzeczy całkowicie sobie przeciwnych.

- Znając Arthura Halforda, mogę zrozumieć twoją go­rycz. Czy twoja mama i siostra są do niego podobne? Shelby opryskiwała go teraz obiema rękami.

- Moja mama jest słodka, zaś Laney... - Zamilkła. Jak mogłaby opisać siostrę?

Garrett wyciągnął własne wnioski.

- To szakal? - podpowiedział.

Nie powinna była się roześmiać, napomniała siebie su­rowo, lecz było za późno, by naprawić błąd. Postanowiła ratować sytuację za wszelką cenę.

- Kiedy ją poznasz, także i ty będziesz wygłaszał hym­ny pochwalne na cześć jej urody.

- Nigdy nie wygłaszam hymnów pochwalnych - za­pewnił Garrett.

Podszedł bliżej, by stanąć naprzeciw Shelby.

- Miałaś mnie podnieść - przypomniał jej.

- Mówiłam ci już, że to niemożliwe. Zobacz. - Poło­żyła ręce na jego bokach. - Nie mogę cię unieść. Nawet nie drgniesz, jesteś twardy jak... - Nie poznawała własne­go głosu, który nagle brzmiał ochryple i załamywał się.

Podniosła wzrok, by spojrzeć w jego twarz, która teraz znalazła się bardzo blisko jej twarzy. Zanim zdążyła cokol­wiek powiedzieć, Garrett objął ją J poczuła na ustach dotyk jego ust.

Przez chwilę zaskoczona Shelby stała nieruchomo, spoglądając przed siebie szeroko otwartymi oczami, lecz jej ciało słuchało już innych rozkazów. Wtulona w ciasną ni­szę jego ramion także ona uniosła ręce, by spleść je na szyi Garretta. Czuła, jak budzi się w niej ogień, silniejszy niż cokolwiek, co dotąd znała. Rozchyliła wargi, poddając się namiętności, która rozpaliła jej zmysły.

Pozwoliła, by wsunął udo pomiędzy jej nogi. Jak przy­jemny był dotyk gładkiej skóry, napięcie twardych mięśni pod jej palcami. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wędrowała dłońmi po jego plecach, docierając aż do twar­dych zaokrągleń pośladków.

Garrett przesuwał usta po łuku jej szyi. Krew w jego żyłach pulsowała szybko, w uszach słyszał szum, jakby obok pędziło stado galopujących koni. Obejmował ją moc­no, chcąc, by nie dzieliło ich już nic. Przechylił głowę Shelby do tyłu, pogłębiając pocałunek i przygarniając ją mocniej. Dopiero wówczas, kiedy poczuła dotyk jego dłoni pod materiałem szortów, a później fig, zdała sobie sprawę z czasu i miejsca. Gwałtownie odepchnęła go od siebie, tak szybko i nieoczekiwanie, że Garrett nie zdążył jej prze­szkodzić.

A z pewnością nie puściłby jej, stwierdził chwilę potem, spoglądając na Shelby, która stała kilka kroków od niego, z ustami wciąż lekko opuchłymi od pocałunków i orzecho­wymi oczami zasnutymi mgłą pożądania. Niczego nie pra­gnął bardziej, niż znów porwać ją w ramiona i całować, aż oboje zatraciliby poczucie rzeczywistości.

- Jest środek dnia, a my stoimy na brzegu oceanu - po­wiedziała cicho. - Ktoś idący po plaży mógłby nas zoba­czyć... - Jej głos załamał się.

Uśmiechnął się.

- Wolisz wrócić do domku 101?

- Nie! - wykrzyknęła przerażona Shelby. Odzyska­ła panowanie nad sobą. Namiętność, która tak niepodziel­nie władała nimi jeszcze przed chwilą, teraz wydawała się nie do pomyślenia. Baraszkowali i taplali się w wo­dzie, by w następnej chwili pieścić się w porywie nagłego uniesienia.

Zmarszczyła czoło. Kiedy ostatni raz w podobny sposób bawiła się w wodzie? W wieku trzech lat? Może czterech? Z pewnością wówczas, kiedy chodziła do przedszkola, tra­ktowała pływanie poważnie i porzuciła już wszelkie wod­ne igraszki.

- Jesteś pewna? - Garrett przesunął dłonią po jej nagim ramieniu. Shelby odskoczyła jak oparzona. Skóra paliła ją w miejscu, gdzie dotknął jej Garrett.

- Jestem pewna! - potwierdziła ze złością. - Nawet cię nie lubię!

- Nie lubisz mnie? - Garrett uniósł brwi. - Nie nabie­rzesz mnie, skarbie. Ogarnął nią gniew.

- Nie mów do mnie „skarbie”! Nie jestem jedną z two­ich flam!

- Flam? - Garrett zaśmiał się głośno. - Skąd znasz to słowo? Z zajęć kółka szekspirowskiego?

Shelby była teraz naprawdę wściekła.

- Domyślam się, że to twoja stała taktyka: romans z córką szefa. Muszę przyznać, że to wyjątkowo obrzydli­we. Czy musisz potwierdzać swoją męskość, uwodząc każ­dą poznaną kobietę?

- Twój ojciec nie jest moim szefem - sprostował spo­kojnie Garrett. - I nie mam żadnych wątpliwości co do własnej męskości, a nawet gdybym je miał, twoja... reak­cja zdecydowanie by je rozproszyła.

Podszedł bliżej. Mógł dotknąć teraz sutki, która wyraźnie rysowała się pod mokrą tkaniną. Delikatnie obwiódł kciukiem jej kształt.

Shelby odetchnęła głęboko, czując, że ta pieszczota znów wznieca w niej płomień. Odepchnęła rękę Garretta, rozgniewana zarówno jego śmiałością, jak i własnym bra­kiem opanowania.

- Odchodzę - oświadczyła, ruszając w kierunku brze­gu. - Nie spędzę ani minuty dłużej w twoim towarzystwie.

- Shelby - zawołał. Nie zatrzymała się.

- Jeśli spróbujesz mnie zatrzymać, będę się bronić - ostrzegła. - Chodziłam na kurs samoobrony i mogę cię poważnie zranić.

- Pozwalam ci odejść - zawołał w odpowiedzi Garrett - bo tak chcę, a nie dlatego, żebym się obawiał twojej siły.

Okna jadalni Halford House wychodziły na ocean, do­starczając jedzącym dodatkowych wrażeń estetycznych. Mniejszy bar, o nazwie The Grill, znajdował się w środku kompleksu hotelowego pomiędzy dwoma basenami z kry­stalicznie czystą, błękitną wodą i malowniczymi kaskada­mi. Tuż obok, w niewielkim barku, serwowano drinki. Na terenie Halford House były także korty tenisowe, pole gol­fowe i siłownia - doskonale wyposażone i z odpowiednio przeszkolonym personelem. W porcie przylegającym do prywatnej plaży można było wynająć żaglówki, pożyczyć narty wodne i katamarany. W pasażu ekskluzywnych skle­pów dokonywali udanych zakupów najwybredniejsi nawet goście, a nocny klub z dancingiem i występami artystycz­nymi zapewniał rozrywkę tym, których nie interesowały naziemne czy wodne sporty.

- Jestem pod wrażeniem - wyraził uznanie Garrett, udając przed oprowadzającą go Shelby, że po raz pierwszy zwiedza Halford House.

- To jest niczym odrębny, zamknięty w sobie świat - zachwycał się Paul Whitley. - Świat doskonały. Najlepsze dla najlepszych.

Słowa Whitleya wzbudziły gniew Garretta. Kiedy Arthur Halford polecił córce tego popołudnia, by oprowadziła go po terenie hotelu, nie wspomniał, że będzie towarzyszył im ten jasnowłosy, opalony mistrz surfingu w beżowym garniturze.

- Jaką dokładnie pełnisz tutaj funkcję, Whitley? - chciał wiedzieć Garrett, którego pytanie Shelby skwitowała pełnym dezaprobaty spojrzeniem.

- Paul był asystentem kierownika nocnej zmiany w Casa del Marina w Kalifornii - pośpieszyła z odpowiedzią, zanim Paul miał szansę się odezwać. - Był tam bardzo ceniony i to dla nas duży honor, że zechciał przyjechać do Halford House.

- Jako kto? - nie dawał za wygraną Garrett. - Asystent kierownika nocnej zmiany? Czy potrzebny jest tutaj asy­stent kierownika na każdej zmianie? Wydaje mi się to dublowaniem personelu.

Shelby miała dość taktu, by nie powiedzieć głośno, że nikt nie pytał go o zdanie, lecz jej spojrzenie było wystar­czająco wymowne. Na wprost Whitleya, w nienagannie skrojonym, jasnym garniturze, stał Garrett, ubrany w dżin­sy o uciętych nogawkach i bananowożółtą koszulkę ozdobioną rysunkiem przedstawiającym palmy kokosowe i po­marańcze z napisem: „Floryda”. Wolała nie myśleć teraz o jego atletycznej budowie, muskularnych ramionach i męskiej sile emanującej z całej postawy. Nie ośmieliła się zatrzymać wzroku na zmysłowych ustach i ciemnoniebie­skich oczach. Bezpieczniej było skoncentrować uwagę na niestosownym stroju tego zdecydowanie niebezpiecznego mężczyzny. Nikt w Halford House nie nosił dżinsów, zaś jeśli chodzi o koszulkę... została zakupiona w najlepszym razie na lotnisku lub w jednym z tych tanich sklepików, które coraz liczniej szpeciły elegancką scenerię wybrzeża. Na szczęście tego typu miejsca nie kalały piękna Port Key... na razie.

Nagle Shelby przeraziła straszna myśl.

- Nie planujesz chyba wybudować Family Fun Inn na wyspie?

Czy tak zwykle postępował? Przyjeżdżał jako obserwa­tor, w rzeczywistości planując już zdradziecki atak i szu­kając słabych punktów przeciwnika? Nie wiedziała. Nie wiedziała nic o tym, w jaki sposób Garrett McGrath zdo­bywał nowe terytoria. W tej niewiedzy zdawało się czaić śmiertelne niebezpieczeństwo.

- Skąd ten oryginalny pomysł? - spytał rozbawiony Garrett. - Poczekaj, niech zgadnę. Zdecydowanie bez sym­patii przyglądałaś się mojej koszulce... A więc naturalnie twoje myśli powędrowały od tanich sklepików do Family Fun Inns.

- Obecność Family Fun Inns w okolicy zmniejszyłaby atrakcyjność Halford House, doprowadzając może nawet do podobnych kłopotów, jakie przeżywa obecnie Blue Springs Resort - dodał zaniepokojony Paul Whitley. - Kie­dy przyjeżdżają tłumy, domagają się swoich zwykłych wa­kacyjnych atrakcji: samoobsługowych barków, sklepików z pamiątkami, zjeżdżalni wodnych i miniaturowego golfa. - Wstrząsnął nim dreszcz, jakby ktoś roztoczył przed nim wizję wyjątkowo brutalnego masowego mordu.

- Mam wrażenie, że to deja vu. Podobną rozmowę od­byłem dziś rano z Shelby. Czy wy, stróżowie spokoju wiel­kiego świata, nie mówicie o niczym innym? Może poroz­mawialibyśmy o pogodzie? Albo o miejscowym klubie tańca?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Garrett - nale­gała Shelby, nie potrafiąc opanować niepokoju. - Czy za­mierzasz zbudować Family Fun Inn na Port Key?

Lubił, jak wymawiała jego imię. Cieszył się, że Shelby zaczyna zwracać się do niego po imieniu, sama może je­szcze nie zdając sobie z tego sprawy.

Wykrzywił usta.

- Nie, Shelby. Przyrzekam, że nie wybuduję Family Fun Inn w pobliżu Port Key czy Halford House.

Taką obietnicę mógł jej złożyć z czystym sumieniem. Podczas lunchu podpisali z Arthurem Halfordem odpo­wiednie dokumenty. Teraz on był właścicielem Halford House. Zdecydowanie nie miał ochoty doprowadzić do upadku swojego hotelu.

- Chciałabym ci wierzyć - odparła wciąż jeszcze zmar­twiona Shelby.

- Mogę przedstawić ci oświadczenie podpisane krwią, jeśli chcesz. Ja, Garrett McGrath, przyrzekam uroczyście trzymać Family Fun Inn z dala od Halford House.

- I dajesz słowo honoru - zasugerował Paul Whitley, wyciągając rękę w pojednawczym geście.

Garrett uścisnął jego dłoń. Dziecinadą byłoby tego nie zrobić. Whitley jednak wciąż działał mu na nerwy.

- Jaka jest twoja pozycja w Halford House, Whitley? Nie odpowiedziałeś mi.

- Paul będzie moim asystentem, moją, że tak powiem: prawą ręką, kiedy ojciec odejdzie na emeryturę - pośpie­szyła z wyjaśnieniem Shelby.

Czy ten facet nie potrafi mówić za siebie, chciał spytać Garrett, lecz wiedział, że i tym razem pewnie znów odpo­wiedziałaby Shelby.

- A kiedy twój ojciec zamierza odejść na emeryturę? - zainteresował się Garrett. Oczywiście znał odpowiedź, był jednak ciekaw, co Halford powiedział córce; stary Art okazał się niezwykle pomysłowym kłamcą. Paul i Shelby wymienili spojrzenia.

- Nie znamy dokładnej daty przejścia ojca na emeryturę

- wyznała niechętnie. - Ale zrobi to niedługo. Mama twier­dzi, że planują wraz z tatą wyjechać wkrótce do Arizony. Mieszkają taca nasi krewni.

- Brat twojego ojca. Hal, jego żona Hillary i marno­trawny syn, którego nie interesuje kariera w Halford Hou­se. Twój tata wspominał o nich.

Arthur Halford długo rozwodził się na temat wyjątkowej indolencji swojego niewydarzonego bratanka, upatrując w jego braku zainteresowania rodzinnym biznesem powód sprzedaży Halford House. Garrett patrzył na Shelby, która tak doskonale zdawała się pasować do roli, jaką Arthur przeznaczył bratankowi. W poważnej, pozbawionej wszel­kiego wdzięku szarej garsonce, zapiętej pod szyję białej bluzce i szarych pantoflach sprawiała wrażenie niezwykle odpowiedzialnej bizneswoman. Miała nawet na nogach raj­stopy, choć w takim upale musiało to być prawdziwą tor­turą. Włosy upięła w kok.

- Tata był trochę rozczarowany postawą Hala - przy­znała Shelby. - Jego brat Hart miał zostać następcą ojca i kiedy zmarł, wszyscy oczekiwali, że Hal Junior pójdzie w jego ślady. Nie chciał, więc ja zdecydowałam się podjąć tego zadania - oświadczyła dumnie.

Garrett zmarszczył czoło. Wiedział, że Arthur Halford nie poprosił córki, by poprowadziła Halford House, mimo jej wykształcenia i doświadczenia. Halford nawet przez moment nie pomyślał o córce, dopóki Shelby nie obwie­ściła, że wraca. Wpadł w panikę, lecz nawet wówczas nie zrezygnował ze sprzedaży. Kiedy podpisali dokumenty, Halford chętnie zgodził się, by Garrett poinformował Shel­by o transakcji, kiedy uzna to za stosowne. Lojalność zda­wała się być pojęciem obcym w rodzinie Halfordów.

- A Paul pomoże mi prowadzić Halford House, prze­nosząc jego sukces w dwudziesty pierwszy wiek - oznaj­miła Shelby z entuzjazmem, spoglądając na swojego ele­ganckiego towarzysza. Uśmiech Shelby zirytował Garretta, podobnie jak jej pewność co do przyszłego rozwoju Hal­ford House i współpracy z Paulem Whitleyem.

- W tej chwili jednak Paul jest w zasadzie bezrobotny? - zapytał Garrett. - Mieszka tu za darmo?

- Nie za darmo. Zapoznaję się z otoczeniem i charakte­rem przyszłej pracy - bronił się Paul. - Razem z Shelby jesteśmy zajęci całe dnie, przygotowujemy plany i...

- A więc oboje otrzymujecie pensje, obecna i przyszła kadra kierownicza oraz jej świta? - domyślił się Garrett.

- To nie twój interes - ucięła krótko Shelby.

- Ja mam zupełnie odmienne zdanie w tej sprawie - odparł z przekąsem Garrett. - A więc Art wciągnął was oboje na listę płac, kiedy przyjechaliście do Port Key w ze­szłym tygodniu? Czy mam rację?

- Och, litości! Tak, masz rację - potwierdził Paul tonem zniecierpliwienia. - Nie wiem, dlaczego tak ci na tym za­leży, ale nie wstydzę się przyznać, że Halford House płaci mi za moją wiedzę i doświadczenie.

- Chcę po prostu jak najlepiej poznać te pięciogwiazd­kowe kurorty - wyjaśnił Garrett. Oczywiście, że Halford natychmiast wciągnął na listę płac Shelby i Paula Whitley. Pozbywał się hotelu i wszystkich związanych z nim wy­datków. Teraz miało to być zmartwieniem McGrathów. Niech płacą!

- Teraz moja kolej, by zabawić się w rozwiązywanie zagadek - zawołał wyraźnie podniecony Paul. - Mam wra­żenie, że pan sam planuje zająć się ekskluzywnym hotelar­stwem. Czy mam rację, McGrath?

Garrett przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć. Ten facet nie był tak naiwny, na jakiego wyglądał, pomimo chłopięcego uśmiechu, blond loków i pastelowego garni­turu. Jego milczenie przeciągnęło się odrobinę zbyt długo.

- Paul ma rację! - wykrzyknęła zdumiona Shelby, a jej policzki zarumieniły się.

Gdyby tutaj i teraz dowiedziała się, że kupił Halford House, znienawidziłaby go na zawsze. Przypomniał sobie, jak biegali po plaży dziś rano, żartując, przekomarzając się, taplając się w wodzie i całując...

Pragnął znacznie, znacznie więcej. Shelby stała naprze­ciw niego: piękna, inteligentna, nieprzystępna. Wiedział, że nie będzie łatwo zbliżyć się do niej. Ale chciał spróbo­wać. Jeśli ich znajomość zakończy się teraz, nigdy nie będzie miał szansy naprawdę jej poznać. Postanowił nie dopuścić do tego.

- Shelby - zaczął niepewnie, lecz na szczęście gadatli­wy Paul sam wybawił go z kłopotu.

- Zamierzasz kupić Blue Springs Resort, prawda? - ciągnął podekscytowany Whitley. - Teraz wszystko układa się logicznie. Dlatego potrzebujesz informacji o pięciogwiazdkowych obiektach. I genialnie obmyśli­łeś plan przejęcia Blue Springs. Budując tani motel w po­bliżu, sprawiłeś, że wartość kurortu gwałtownie spadła. Teraz odkupisz go za bezcen i doprowadzisz do dawnej świetności.

Garrett zachichotał.

- Jesteś bystry, Whitley. Marnujesz się jako asystent kierownika nocnej zmiany. Powinieneś zarządzać tego ro­dzaju hotelem. Albo Blue Springs - dodał przebiegle.

To wystarczyło. Do końca wyprawy Paul zachowywał się uprzejmie i grzecznie wobec Garretta, zasypując go wprost informacjami na temat ekskluzywnych hoteli.

Shelby nie potrafiła ukryć swojej irytacji. Przyjęta przez Paula taktyka była tak oczywista, że Shelby ogarnął nie­smak. Paul najwyraźniej uznał, że perspektywa prowa­dzenia Blue Springs Resort dla Garretta McGratha jest bardziej atrakcyjna niż stanowisko jej zastępcy w Halford House.

Spojrzała z niechęcią na Garretta. To jego wina. Świa­domie czy nie wbijał klin pomiędzy nią a Paula. Nic nie układa się tak, jak tego oczekiwała, pomyślała Shelby po­nuro. Ona i Paul nie zbliżyli się do siebie. Ich zawodowa znajomość nie przerodziła się w nic poważniejszego, do­szły za to nowe komplikacje: po pierwsze urocza Lancy, a teraz także kusząca możliwość objęcia zarządu Blue Springs Resort.

Co gorsza, ojciec nie wspominał nawet o przejściu na emeryturę, i jak do tej pory, nie powierzył jej żadnej poważnej funkcji. Jej marzenie o przejęciu rodzinnego bi­znesu u boku mężczyzny, którego podziwiała i szanowała jako równego sobie, wydawały się teraz przygnębiająco dalekie.

- Czemu zamilkłaś? - spytał Garrett, kiedy Paul opro­wadzał ich po ogrodzie, wyjaśniając z entuzjazmem, w ja­ki sposób podobne cuda przyrodnicze można by stworzyć w Blue Springs.

- Paul tak bardzo pragnie się popisać, że nawet gdybym chciała, nie zdołałabym wtrącić słowa - mruknęła pod no­sem. - Ale nie chcę - dodała szybko. - Nie mam panu nic do powiedzenia, panie McGrath.

- A co z naszą przygodą w oceanie? Czy zamierzasz udawać, że nic się nie zdarzyło?

Ku swemu wielkiemu zmieszaniu Shelby spłoniła się.

- Bądź cicho - ostrzegła go. - Paul cię usłyszy.

- A nie chcesz, żeby dowiedział się o nas?

- Nie ma żadnych „nas”! - syknęła. Paul ucichł na chwilę i odwrócił się.

- Co się dzieje? - spytał.

Shelby i Garrett wymienili spojrzenia; w jej oczach czaiła się groźba, w jego wzroku rozbawienie.

- Nic - odparła krótko Shelby, nie spuszczając wzroku z Garretta.

Garrett wzruszył ramionami.

- Rozmawialiśmy o burzy tropikalnej na Karaibach. Sądzisz, że przerodzi się w huragan i dotrze do nas?

- Mam nadzieję, że nie. - Paul skrzywił się. - W Ka­lifornii nigdy nie musieliśmy bać się huraganów.

- Tak, tam mogliście jedynie czekać na trzęsienie zie­mi - wpadł mu w słowo Garrett. - Martwi mnie ta bu­rza, ponieważ jutro jedziemy z Shelby do Key West, odwiedzić znajdujący się tam hotel Family Fun Inn. Shelby tak wspaniałomyślnie poświęciła dzisiaj swój czas, by oprowadzić mnie po Halford House, że chciał­bym odwdzięczyć się pokazaniem jej jednego z moich hoteli.

Shelby powstrzymała okrzyk oburzenia. Czemu miały służyć sztuczki McGratha? Nie miała ochoty przyłączać się do tej gry i chciała, by o tym wiedział.

- Obawiam się, że będę zmuszona odmówić pana nie­zwykle uprzejmemu zaproszeniu, panie McGrath - odpar­ła, z trudem zachowując spokój. Wiedziała, że gdyby teraz straciła panowanie nad sobą, Garrett uznałby to za swoje zwycięstwo.

- I już? - Garrett nie poddawał się tak łatwo. - Odmo­wa uprzejma, lecz stanowcza. Żadne tam „Nie mam zamia­ru nigdzie z tobą jeździć, McGrath”. Albo „Za nic nie zbliżyłabym się nawet do jednego z twoich wulgarnych moteli, chyba że zmusiłbyś mnie do tego siłą”. Zawiodłaś mnie, Shelby. Czyżbyś traciła refleks?

Paul Whitley, zdezorientowany, przyglądał się im oboj­gu. Zarówno Shelby, jak i Garrett zdawali się go nie do­strzegać, pochłonięci swoim sporem niczym dwaj kowboje szykujący się do pojedynku.

- Twoi rodzice zaprosili mnie dzisiaj na kolację. Bę­dziemy więc mieli okazję porozmawiać o tym projekcie wieczorem - zakończył Garrett, a potem lekko poklepał Paula po ramieniu. - Byłeś naprawdę nieoceniony, Whitley. Dzięki za informacje.

Paul rozpromienił się.

Shelby z trudem hamowała gniew. Garrett McGrath nie grał uczciwie!

ROZDZIAŁ CZWARTY

- To żart? - Garrett z niedowierzaniem przyglądał się Shelby, która stała przed nim sztywno wyprostowana. Była ubrana w szyty na miarę brązowy kostium, beżową wykrochmaloną i zapiętą pod szyję bluzkę, ciemne rajstopy i brą­zowe pantofle na niskim obcasie. Całość z pewnością zo­stałaby oceniona jako mocno nieciekawa w najbardziej na­wet konserwatywnym miejscu pracy.

Na wycieczkę do Key West połączoną z odwiedzeniem Family Fun Inn położonego w okolicy zdecydowanie mało konserwatywnej jej strój był co najmniej nieodpowiedni i przypominał bardziej przebranie niż ubranie.

- Nie wiem, o co ci chodzi - odparła chłodno Shelby.

- Mówię o tym, co masz na sobie. Co to jest? Kostium feministki z lat siedemdziesiątych przekonanej, że kobie­cy czar jest przeżytkiem poprzedniej epoki? - Potrząsnął głową. - Nie możesz pojechać tak ubrana. Wystraszysz turystów.

- Jeśli ci się nie podoba moje ubranie, możesz zawsze zrezygnować z mojego towarzystwa - zasugerowała słod­ko Shelby.

- Nie licz na to - zapewnił ją szybko Garrett. - Aha, a kiedy będziesz się przebierać, rozpuść włosy. W tej chwi­li związałaś je tak mocno, że masz skośne oczy.

Shelby obdarzyła go wyniosłym spojrzeniem.

- Nie mami zamiaru się przebierać. Dla mnie jest to wyjazd czysto służbowy i wybrałam strój najodpowied­niejszy na tę okazję.

Garrett wzruszył ramionami.

- Dobrze, skoro się uparłaś, ale będzie ci w tym bardzo gorąco. Żebyś nie mówiła, że cię nie ostrzegałem.

- W ogóle się do ciebie nie odezwę - przyrzekła. Z dez­aprobatą przyjrzała się jego strojowi: obszernej koszulce w biało-niebieskie pasy i spranym dżinsom.

- Już widzę, że będziesz miłą towarzyszką podróży - za­uważył sucho Garrett, podając parkingowemu kluczyki.

- Będę starała się nie denerwować ciebie i mam na­dzieję, że odwzajemnisz się tym samym - wyjaśniła oschle Shelby. - Jeśli miałoby to oznaczać, że nie zamienimy ze sobą ani słowa do końca dnia, niech tak będzie.

- Przykro mi, skarbie. - Garrett uśmiechnął przekornie. - Właśnie po to zaprosiłem ciebie, żeby móc cię podener­wować.

Tuż obok zatrzyma się maleńki, czerwony samocho­dzik.

- Nie jest większy niż zabawka - wykrzyknęła zasko­czona Shelby.

- To najmniejszy samochód, jaki mieli w agencji - od­parł Garrett. - Kiedy wynajmuję samochód, zawsze staram się pożyczyć model, jakiego wcześniej nie prowadziłem. Dla urozmaicenia korzystam z różnych agencji i wszędzie proszę o najstarszy lub najnowszy wóz, najmniejszy bądź największy, zależnie od nastroju. Dzięki temu odbyłem wiele interesujących przejażdżek. Kiedyś prowadziłem sta­ry karawan. Przejechałem nim całe Kansas i Missouri.

Garrett wsunął parkingowemu dwudziestodolarowy banknot i mężczyzna odszedł zaskoczony, dziękując mu wylewnie.

- Dajesz zbyt duże napiwki - zauważyła Shelby, kiedy Garrett ostrożnie wyprowadzał samochód poza teren Halford House. - To samo zrobiłeś wczoraj po kolacji, zbyt hojnie obdarowując kelnerkę, chłopca hotelowego i barma­na. Mój ojciec odpowiednio ich wynagradza. Nie ma po­trzeby, żebyś ty...

- Poglądy moje i twojego ojca na odpowiednie wyna­grodzenie znacznie się różnią - przerwał jej Garrett. - Pra­wdę mówiąc, w niewielu kwestiach zgadzam się z Artem Halfordem. Na przykład, gdyby moja córka tak niechętnie przebywała w czyimś towarzystwie, z pewnością nie zmu­szałbym jej do wyjazdu z tą osobą.

Shelby sięgnęła po chusteczkę i otarła czoło. To był wyjątkowo upalny dzień. Samochód miał klimatyzację, lecz i tak promienie słońca padały prosto na nią. Dyskret­nie odpięła dwa górne guziki. Miała wrażenie, że nakro­chmalony kołnierzyk niczym pętla zaciska się wokół jej szyi.

- Skoro wiedziałeś, że nie mam ochoty z tobą jechać, i nie aprobowałeś sposobu, w jaki ojciec zmuszał mnie do podróży, dlaczego nalegałeś, żebym pojechała? - spytała z nutą irytacji w głosie. - Żeby mi dokuczyć?

- Zgadłaś za pierwszym razem! - ucieszył się Garrett. - Jesteś naprawdę bystra, Shelby.

- To samo powiedziałeś Paulowi - przypomniała mu kwaśno. - Może ja również powinnam zacząć ubiegać się o posadę w Blue Springs?

- Zauważyłaś, jak mu na tym zależy?

- Oczywiście.

Uśmiechnął się.

- Pracowałaś z Whitleyem. Sądzisz, że byłby w stanie zarządzać kurortem tej klasy co Halford House lub... Blue Springs? Bądź szczera.

- Bez wątpienia - odparła sucho. - Nie zaprosiłabym go do Halford House, gdybym nie ceniła jego umiejętności i doświadczenia.

- Zastanawiam się, czy nie kierowały tobą także inne pobudki. Bardziej osobistej natury. - Garrett zahamował przed światłami i spojrzał na Shelby.

Napotkał jej wzrok, lecz Shelby szybko odwróciła gło­wę, by ukryć rumieniec. Zbyt często spogląda w jego stro­nę, napomniała siebie surowo. A teraz jeszcze Garrett przy­łapał ją na tym!

- Paul i ja jesteśmy przyjaciółmi i pracujemy razem - wyjaśniła, mocując się z ekranem przeciwsłonecznym.

- I nie ma w tym krzty romantyzmu? - Garrett z przy­jemnością słuchał, jak Shelby potwierdza jego wcześniej­sze przypuszczenia. - Czy nie liczysz na to, że wasza zna­jomość przerodzi się w coś poważniejszego? - nalegał, bo gdyby Shelby żywiła jakieś nadzieje, natychmiast pośpieszyłby je rozwiać.

- To nie twoja sprawa! - zawołała gniewnie.

- Jeśli liczysz na niego, może spotkać cię poważne rozczarowanie. Widziałem wczoraj, że twojej siostrze spo­dobał się Whitley, a i on robił do niej maślane oczy.

- Och, proszę, oszczędź mi swojej fałszywej troski. Jakby miało to dla ciebie jakieś znaczenie, czy jestem smutna, zawiedziona, czy... czy wściekła! Poza tym nic w tym dziwnego, że mężczyzna „robi maślane oczy” do Laney. Większość z nich tak się zachowuje. Laney jest bardzo ładna i czarująca, jak sam miałeś okazję przekonać się wczoraj.

- Ładna, tak. - Garrett wzruszył ramionami. - Ale by­najmniej nie czarująca. Owszem, próbowała taką udawać, lecz brakowało w jej zachowaniu ciepła i spontaniczności. To jedynie poza, którą przybiera w zależności od nastroju.

- Wszyscy szaleją na punkcie Laney. - Shelby poczuła się zobowiązana bronić siostry.

- Ja nie - zaprotestował stanowczo Garrett. - Jest nie tylko sztuczna, ale i nudna. Naprawdę z trudem przycho­dziło mi udawać, że słucham jej paplaniny.

- Opowiadała o konkursach piękności, w których brała udział - przypomniała Shelby. - I, oczywiście, o swoich psach, o tym, jak kocha zwierzęta, a one ją.

- A, tak. - Garrett jęknął na to wspomnienie. - Opo­wiadała, że podpłynął do niej delfin i zabrał na przejażdżkę po oceanie. Miała akurat wtedy na włosach koronę miss czegoś tam. - Przewrócił oczami. - Sądzę, że ogląda za dużo kreskówek.

- Nie wierzysz w tę historię?

- Och, daj spokój, Shelby! Jazda na grzbiecie nie oswojonego delfina w koronie na głowie? Jeśli w to wierzysz, to opowiem ci, jak zostałem porwany przez UFO i przemierzyłem całą galaktykę w ich statku. Albo jak jadłem lunch w dżungli z zaginionym plemieniem ka­nibali.

- Prowadzisz interesujące życie - stwierdziła sucho Shelby. Udało się jej powstrzymać śmiech; nie mogła prze­cież pozwolić na żarty z własnej siostry. - Wszyscy uwa­żają, że ta historia z delfinami jest urocza.

- Kim są ci „wszyscy”, których wciąż wspominasz, Shelby? Twoi rodzice? Paul Whitley? Większość rozsąd­nych ludzi nie chciałaby nawet słuchać takich bzdur.

- Zielone światło - zwróciła uwagę Shelby, kiedy ode­zwał się klakson czekającego za nimi kierowcy.

Słońce prażyło bezlitośnie, a lekko przydymione szyby nie stanowiły żadnej przeszkody dla gorących promieni. Nie mogąc znieść dłużej upału, Shelby zdjęła żakiet i po­łożyła go na tylnym siedzeniu.

- Gorąco? - spytał Garrett z uśmiechem.

- Czekałam na twoje; „A nie mówiłem”. Nie zawiodłeś mnie.

- Mam nadzieję, że nigdy cię nie zawiodę, Shelby - za­pewnił, a jego słowa nie brzmiały żartobliwie. Skierował w jej stronę otwory klimatyzatorów i maksymalnie zwię­kszył strumień zimnego powietrza. - Lepiej? - spytał.

Skinęła głową, zaskoczona tym przejawem życzliwości. Jechali nadmorską autostradą, która łączyła ze stałym lą­dem szereg małych wysepek zwanych Ronda Keys. Shel­by jeździła tędy wiele razy, Garrett jednak po raz pierwszy przemierzał tę trasę i jej czterdzieści dwa mosty. Z jednej strony drogi rozciągał się Ocean Atlantycki, z drugiej Za­toka Meksykańska.

- Jak mogłaś się spodziewać, jestem, oczywiście, wiel­kim fanem reklam, barów szybkiej obsługi, moteli i ulicz­nych straganów - oświadczył Garrett. - Chętnie jednak zjechałbym z autostrady i obejrzał okolicę. Zobacz, ta dro­ga prowadzi do Międzynarodowego Muzeum Wędkarstwa. Wypożyczają łodzie rybackie. Jedźmy tam!

- To podróż służbowa - przypomniała mu Shelby. - Nie jestem ubrana odpowiednio, żeby łowić ryby. - Wy­gładziła fałdy spódnicy, jednocześnie wysuwając dyskret­nie stopy z pantofli, które zaczynały ją uwierać. - Kiedyś byłam w tym muzeum. Mają ciekawą kolekcję dawnego sprzętu wędkarskiego.

- Bardziej interesuje mnie łowienie niż oglądanie wę­dek, zabytkowych czy nowoczesnych.

- A ja wolałabym obejrzeć wędki niż wypożyczać łódź po to, by przyprawić niewinne stworzenia o śmierć.

Garrett jęknął.

- Nie należysz chyba do tych fanatyków, którzy nie przełkną niczego, co żyje? Prawdę mówiąc, wczoraj zjadłaś jedynie sałatkę z krabów, szpinak i chleb.

- Kraby były wówczas martwe - uzupełniła Shelby. Garrett miał tak zabawną minę, że nie była w stanie opa­nować śmiechu. - Nie przywiązuję zbyt wielkiej wagi do jedzenia, ale wolę potrawy już gotowe. Stadia przejściowe nie są dla mnie zbyt atrakcyjne.

- Wolisz wszystko zapakowane i bezpostaciowe.

- Dokładnie tak.

- Domyślam się, że nie będziesz mi towarzyszyć w do­rocznym jesiennym polowaniu?

- Obawiam się, że nie...

- Powiedz mi, co robisz dla przyjemności? Ustaliliśmy, że nie polujesz, nie łowisz ryb i nie kąpiesz się w ubraniu. Bieganie po plaży jest elementem programu kondycyjnego. A co z wolnym czasem? Czy kiedykolwiek po prostu od­poczywasz?

Shelby poruszyła się niespokojnie.

- Nie zdarza mi się to zbyt często - przyznała niechęt­nie. - Och, lubię czytać, czasami oglądam telewizję...

- Tylko telewizję publiczną, oczywiście. Z pewnością nie aprobujesz opłat za telewizję prywatną i kablową.

- Robisz ze mnie nadętą starą pannę. - Shelby skrzy­wiła się. - Cóż, komuś takiemu jak ty moje życie może wydawać się dość nudne. - Jej policzki płonęły i to bynaj­mniej nie z powodu upału.

- Nie jestem typem beztroskiego bywalca przyjęć i amatora mocnych rozrywek - wyznał Garrett. - Wię­kszość mojego czasu pochłania praca. Rozbudowa firmy, zabieganie o jej rozwój nie zostawiało zbyt wiele czasu na aktywne życie towarzyskie. A wolny czas wolę spędzać w ruchu niż czytać lub oglądać telewizję. Nawet publiczną. - W jego niebieskich oczach błysnęły ogniki.

- Szczerze mówiąc, praca daje mi najwięcej satysfakcji - wyznała.

- Teraz w Halford House musisz czuć się okropnie - zauważył Garrett. - Wiem, że ojciec nie znalazł dla ciebie żadnego konkretnego zajęcia aż do tej pory.

Shelby nie mogła temu zaprzeczyć.

- Nie, tata nie znalazł jeszcze dla mnie nic konkretnego.

- Było to dla niej bolesne wyznanie. - Ale spodziewam się, że wkrótce coś znajdzie. - Dumnie uniosła głowę.

- A jeśli nie? Jeśli ojciec zdecyduje się sprzedać Hal­ford House po przejściu na emeryturę? Co wtedy zrobisz?

- Nie lubię martwić się czymś, co jest nierealne - od­parła Shelby z przekonaniem. - Halford House jest włas­nością naszej rodziny od trzech pokoleń i tak pozostanie.

Garrett zamyślił się, wspominając teraz, z jaką gotowo­ścią i bez chwili wahania Arthur Halford sprzedał hotel. Nawet przez chwilę nie zastanowił się nad słusznością swo­jej decyzji, lecz nagle pojawiła się Shelby. Jego jedynym zmartwieniem było utrzymanie córki w nieświadomości do czasu sfinalizowania transakcji. Nie będzie łatwo powie­dzieć Shelby prawdę. Kiedy dowie się, że hotel, który uważała za swoje dziedzictwo, kupił Garrett McGrath...

Czuł, że znalazł się w niezłych tarapatach. Pragnął Shel­by Halford, dziewczęcej i roześmianej jak wczoraj na pla­ży. Pragnął dotykać jej gładkiej, gorącej skóry, pragnął, by obejmowała go, odwzajemniając pieszczoty. Pragnął jej nawet wyniosłej i dumnej w bezkształtnej garsonce i raj­stopach. Intrygowała go. Była inteligentna i namiętna, do­wcipna i zmysłowa.

Shelby, ze wzrokiem utkwionym w ciągnącą się przed nimi drogę, przegrywała kolejną walkę ze sobą o to, by nie rzucać w jego stronę ukradkowych spojrzeń. Jej oczy wciąż przyciągał nienaganny profil Garretta, gęste, czarne włosy, mocne ramiona i dłonie pewnie trzymające kierownicę.

- Czemu tak zamilkłeś? - spytała nerwowo.

- Ty także.

Spłoniła się. Czy zauważył, że znów na niego patrzy? Z przerażeniem stwierdziła, że budzi się w niej podniece­nie. W duchu skarciła siebie ostro za tę słabość i kierowa­nie zainteresowania pod niewłaściwy adres. Nie jest już podlotkiem, a Garrett to dojrzały mężczyzna, który dokład­nie wie, czego chce. I potrafi to zdobyć.

Shelby przypomniała sobie ich wczorajszą sielankę na plaży. Wbiegła ubrana do oceanu. Ona, która zawsze kierowała się tylko i wyłącznie rozsądkiem! A potem wziął ją w ramiona i pocałował. A ona odwzajemniła jego po­całunek.

Znów oblał ją żar. Tak, Garrett McGrath zawsze dosta­wał to, czego chciał. Był niebezpiecznym mężczyzną i le­piej dla niej, by o tym pamiętała. I nie pozwalała, by za­równo jej myśli, jak i oczy kierowały się w jego stronę.

.Przejechali przez Siedmiomilowy Most prowadzący do Lower Keys, docierając do najdalej położonej na południe wyspy Key West. Garrett podał Shelby mapę, by pilotowała go do zaznaczonego na kolorowo Family Fun Inn.

- Znajduje się w pobliżu Dog Beach - zauważyła. - To jedyna plaża na Key West, gdzie wpuszczają psy. Czy to powód, dla którego wybrałeś tę lokalizację? Czy większość twoich klientów podróżuje ze zwierzakami?

- W niektórych z naszych hoteli mogą przebywać go­ście wraz ze swoimi zwierzętami. Jak sądzisz, czy Halford House również powinien przyjmować psy i koty? Bogaci są równie przywiązani do swoich czworonożnych ulubień­ców jak wszyscy inni.

- Czemu nie wypróbujesz tego w Blue Springs? - zasugerowała Shelby. - Zainstaluj tam budy dla psów. W napięciu będziemy oczekiwali wyników tej próby.

Garrett zmarszczył czoło. Shelby wierzyła, że zamierza kupić Blue Springs Resort. On sam zapomniał na chwilę o tej mistyfikacji.

Zaparkował samochód przed wejściem do Key West Family Fun Inn i spojrzał na Shelby. Zdążyła nałożyć z po­wrotem żakiet i buty, a teraz pudrowała nos. Sprawiała wrażenie osoby surowej, spiętej i zgrzanej. Zdecydowanie nieprzystępnej. W tych okolicznościach mogłaby nie przy­jąć zbyt dobrze wiadomości o tym, że to on został nowym właścicielem Halford House. Mogłaby nawet zachować się irracjonalnie i oskarżyć go o oszustwo, choć to nie on prze­cież był autorem tego pomysłu.

Garrett podjął decyzję. Nie powie jej. Jeszcze nie teraz.

- A więc jesteśmy - oznajmił, wysiadając z samocho­du. - Witaj w Family Fun Inn.

Stali przed białym, jednopiętrowym budynkiem. Mono­tonię ścian urozmaicały rzędy drzwi, z których każde po­malowane były na inny kolor i nie brakowało wśród nich żadnej barwy. Shelby spoglądała zdumiona na jaskrawe purpury, róże i pomarańcze.

Przez kilka minut kontemplowała w milczeniu ten wi­dok. Wiele słyszała o Family Fun Inns, nigdy jednak sama nie widziała żadnego z tych hoteli.

Spróbowała wyobrazić sobie reakcję właścicieli ele­ganckiego Blue Springs Resort, kiedy malarze skoń­czyli malować nie chciany budynek Family Fun Inn tuż pod ich bokiem. Mogła się założyć, że nie byli za­chwyceni.

Garrett patrzył na nią wyczekująco. Jakby spodziewał się komentarza.

- Wygląda jak gigantyczne pudełko kredek - powie­działa wreszcie.

- Taka była nasza intencja. - Pokiwał głową z aproba­tą. - Dzieci uwielbiają kolory. Przeprowadziliśmy badania, z których wynikało, że różne barwy różnie się im kojarzą. Niektóre dzieci są przywiązane do jednej barwy i w każ­dym hotelu Family Fun Inn chcą mieszkać za drzwiami w ich ulubionym kolorze. Inne dzieci lubią zmieniać kolo­ry. Za każdym razem, gdy przyjeżdżają, wybierają nowy odcień. Kiedy więc nasi goście dokonują rezerwacji, za­wsze pytamy, jaki kolor sobie życzą.

- Brzmi to równie nieprawdopodobnie jak twoja fobia, by wypożyczać wciąż inny model samochodu. Ale zatrzy­mywanie się za każdym razem w pokoju z drzwiami o in­nej barwie to jeszcze większe dziwactwo. Kogo obchodzi, czy drzwi jego pokoju są turkusowe, malachitowe czy koralowe? - Nie powiedziała głośno, że wszystkie te barwy jej wydają się równie okropne.

- Dzieci. A w czasie rodzinnych wypraw rodzice lubią spełniać ich życzenia. To sztuczka, która zapewniła nam tak wiele powtórnych odwiedzin, że inne sieci hoteli prze­stały się śmiać i próbują wymyślić podobny chwyt.

Shelby raz jeszcze ogarnęła wzrokiem oszałamiające bogactwo barw na jasnym tle budynku.

- Miejmy nadzieję, że im się to nie uda - mruknęła pod nosem.

Garrett przedstawił się Tony'emu Fontanie, kierowniko­wi motelu, który wydawał się zachwycony spotkaniem wielkiego szefa.

- Pana siostra z mężem i dziećmi odwiedzili nas w ze­szłym roku. Poznałem też Grace i Jeffa, i, oczywiście, Eilish - opowiadał z entuzjazmem mężczyzna. - Czy zatrzy­ma się pan u nas dzisiaj, panie McGrath?

Fontana posłał dyskretne spojrzenie w stronę Shelby, choć nie na tyle dyskretne, by go nie zauważyła i nie zrozumiała. Ten człowiek myślał, że ona jest dziewczyną Garretta!

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Nie, nie zatrzymamy się na noc - pośpieszyła z od­powiedzią Shelby. - To wizyta służbowa - poczuła się zo­bowiązana to dodać. Ile razy mówiła to już dzisiaj? Stało się to chyba hasłem tej podróży. Posłała Tony'emu Fonta­nie ponure spojrzenie. Czy jej postawa i strój nie sygnali­zowały wystarczająco jasno, że ich znajomość ma chara­kter czysto zawodowy i nie przyjechali tu szukać miejsca dla miłosnej schadzki? Nie pojawiła się w wydekoltowanej koszulce, obcisłej mini, żując gumę balonową.

- Ile masz wolnych pokoi. Tony? - spytał Garrett, prze­rywając niezręczną ciszę, która zapadła po ostatnich sło­wach Shelby.

- Tylko jeden pokój jest dzisiaj wolny, ale...

- Wszystkie pokoje są zajęte poza jednym? - przerwa­ła im Shelby. Zdumienie wzięło górę nad niechęcią, kie­dy przypomniała sobie, ile apartamentów stoi pustkami w Halford House. Czy Tony Fontana kłamał, by wy­wrzeć lepsze wrażenie na szefie? To był przecież czas poza sezonem.

- Zawsze mamy komplet gości, proszę pani - odparł uprzejmie Tony Fontana. - Za cenę dwudziestu dziewięciu dolarów przyjeżdża do nas wiele rodzin z małymi dziećmi. Wolą urlop poza sezonem, gdyż dzięki temu unikają tłoku w porze szkolnych wakacji. Jesteśmy też bardzo popularni wśród emerytów, którzy podróżują przez cały rok.

- Zaczynają też zatrzymywać się u nas biznesmeni po­dróżujący służbowo - dodał Garrett. - Oni dopiero nas odkrywają.

- Gdyby udało się nam przyciągnąć choć część tej klienteli - westchnął Tony.

- Oczywiście, że się nam uda - zapewnił go Garrett. - W ciągu najbliższych kilku lat. Przyniesie to ogromne zy­ski, ale nie zapomnimy, że przede wszystkim jesteśmy zorientowani na wakacje rodzinne.

Shelby z roztargnieniem przysłuchiwała się tej rozmo­wie, wciąż nie mogąc otrząsnąć się po rewelacjach Tony'ego.

- Wasze pokoje kosztują dwadzieścia dziewięć dolarów za noc? - powtórzyła głośno. Więcej kosztował lunch dla dwóch osób w Halford House.

- We wszystkich naszych hotelach cena wynosi dwa­dzieścia dziewięć dolarów za noc plus podatek - wyjaśnił Garrett. - W czasie promocji nasze ceny są niższe.

- Ale Key West to drogi region, wszystko jest tu droż­sze niż na kontynencie. W jaki sposób udaje się wam co­kolwiek zarobić i nie ulec konkurencji? - chciała wiedzieć Shelby.

- Cały czas mamy komplet gości i staramy się maksy­malnie ograniczać koszty - poinformował ją z dumą Fontana. - Jeden pokój jest wolny dziś tylko dlatego, że ktoś nagle odwołał rezerwację. Jutro, jak zawsze, wszystkie będą zajęte.

- Fantastycznie się spisujesz. Tony. - zapewnił go Gar­rett. - Moje siostry nie mogły się ciebie nachwalić. Posta­nowiłem więc także przyjechać i przekonać się na własne oczy, czy nie ma w ich słowach przesady.

Przeszli do gabinetu Tony'ego, gdzie Shelby zajęła sto­jące najdalej od okna i promieni słonecznych krzesło. Słu­chała, jak mężczyźni omawiają ostatnią kampanię reklamo­wą i ustalenia promocyjne pomiędzy Family Fun Inns i ośmioma różnymi liniami lotniczymi. Rozmawiali też o sieci pizzerii, która dostarczała bezpłatnie pizze do pokoi motelowych, i rozważali możliwość zawarcia podobnej umowy z lokalną restauracją hamburgerową.

Obserwowała Garretta. Emanował spokojem i pewno­ścią siebie. Był obiektywny, lecz i pełen zrozumienia. I bardzo, bardzo inteligentny. To był Garrett McGrath, któ­ry uczynił z Family Fun Inns imperium. To dzięki niemu motele przynosiły zyski, podczas gdy tak wiele hotelowych sieci z trudem walczyło o przetrwanie w sytuacji ogólnej recesji. Być może jego strój nie był wystarczająco szykow­ny, ale posiadał zmysł interesu równie wyostrzony jak każ­dy ze szlachetnie urodzonych biznesmenów spędzających urlop w Halford House.

- Jaki kolor mają drzwi tego jedynego wolnego poko­ju? - spytał nieoczekiwanie Garrett.

To pytanie wydało się Shelby tak absurdalne, że omal nie wybuchnęła śmiechem. Tony Fontana potraktował je jednak z całą powagą.

- Zielony. - Kierownik motelu wydawał się szczerze zmartwiony. - Zielony jest zawsze najmniej pożądanym kolorem i jest to zawsze ostatni wynajmowany pokój.

Garrett skinął głową.

- Wiem. Podobnie jest we wszystkich naszych hote­lach. Dlaczego kolor zielony jest najmniej popularny? To dosyć dziwne. - Zerknął na Shelby. - A jeszcze dziwniej­sze, że zieleń jest kolorem wiodącym w Halford House. Czy istnieje tu jakiś paradoksalny związek? Dlaczego zie­leń Halford jest przebojem, a zieleń Family Inn porażką?

- To doprawdy zastanawiające! - Fontana bardzo prze­jął się tym problemem. - Czy sądzi pan, że powinniśmy przeprowadzić badania?

- Najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że dwóch do­rosłych mężczyzn marnuje czas, dyskutując o zielonych drzwiach - odparła krótko Shelby. - Kogo to obchodzi?

Fontana wyglądał na zaszokowanego. Garrett jedynie się uśmiechnął.

- Potrafiłaby doprowadzić do szału naszych specjali­stów od marketingu. Mam rację. Tony? Chodźmy, pokaże­my jej, jak wygląda jeden z naszych pokojów.

Shelby przekroczyła za nimi próg najmniej pożądanych zielonych drzwi. W średniej wielkości sypialni stały pro­ste, praktyczne meble. Dywan, narzuta na łóżko i zasłony były w podobnym odcieniu. Kolejne zielone drzwi prowa­dziły do przyległej łazienki wyposażonej w mydło, ręczni­ki, plastikowy kosz i kubeczki. Nic więcej. Żadnych szam­ponów, odżywek, balsamów, czepków kąpielowych, przy­borów do szycia i golenia, ani innych kosmetyków obo­wiązkowo obecnych w każdej z łazienek Halford House.

- Ograniczamy koszty, rezygnując ze wszystkiego, co nie jest absolutnie niezbędne - wyjaśnił Garrett, jakby czy­tając w jej myślach.

- W pokojach są telewizory podłączone do sieci kab­lowej - dodał lojalnie Fontana.

- Oczywiście - odrzekła Shelby. - Jaka rodzina mogła­by się dobrze bawić bez telewizora?

Tony zerknął niepewnie na Garretta, sprawdzając jego reakcję. Kiedy Garrett roześmiał się, on także zachichotał.

- Jest bystra, prawda. Tony? Sądzisz, że znaleźlibyśmy gdzieś dla niej miejsce?

Fontana wydawał się tak zdezorientowany, że Shelby ulitowała się nad nim.

- Nie odpowiadaj na to pytanie, Tony - poradziła mu. Skinął jej głową z wdzięcznością.

Według słów Garretta największą dumą Family Fun Inns były place zabaw, unikalne, starannie zaprojektowane parki dla dzieci na terenie hotelu. Obok zwykłych huśtawek i przyrządów gimnastycznych stały tam oryginalne zaba­wki w rodzaju ogromnego zielono-żółtego krokodyla, któ­rego język był zjeżdżalnią, miniaturowy zamek i karuzela w kształcie statku kosmicznego.

- Mąż mojej siostry, Fiony, projektuje i buduje place zabaw - poinformował Garrett. - Family Fun Inns to jego główny klient, ale zaopatruje też szkoły, przedszkola, og­niska gminne. Jego firma odnosi ogromne sukcesy. Fiona i Ray mają dwoje dzieci, trzyletnie bliźnięta.

- Może się pani sama przekonać, jak wspaniale dzie­ciaki się tutaj bawią - dodał z dumą Tony Fontana.

- Nie mamy w Family Fun Inns basenów ze względu na wysokie koszty ich utrzymania i ubezpieczenia, ale na­sze place zabaw są naprawdę pierwszorzędne.

Na specjalnie ogrodzonym terenie z tyłu budynku bara­szkowały wesoło dzieci pod bacznym wzrokiem rodziców.

- Wydają się takie szczęśliwe - zauważyła z nutą żalu Shelby, przyglądając się tej beztroskiej scence.

Nie pamiętała, by ona sama była kiedykolwiek tak ra­dosna jak te dzieci o błyszczących oczach. We wspomnieniach zawsze widziała siebie jako poważną, małą dziew­czynkę, traktującą wszystko serio, motywowaną do pracy i konsekwentnego wysiłku. Jakakolwiek porażka wywoły­wała u niej niepohamowany gniew i poczucie winy.

- Chcemy, aby rodziny odpoczywające w Family Fun Inns czuły się szczęśliwe - oświadczył z dumą Tony Fontana.

- To nasze motto - dodał Garrett. - Dobrze powiedzia­ne, Tony.

Shelby nie umiała znaleźć właściwej odpowiedzi. Ci ludzie dobrze się bawili i mogła im co najwyżej poza­zdrościć.

Kiedy pożegnali Tony'ego, Garrett zaproponował, by zjedli lunch przed wyruszeniem do Port Key. Shelby zdała sobie w tym momencie sprawę, że umiera z głodu. Nie jadła nic od rana, a jej śniadanie także nie było zbyt obfite, Myśl o podróży skutecznie odebrała jej apetyt. Teraz jed­nak jej złość minęła całkowicie.

- Ta podróż nie jest nawet tak koszmarna, jak się oba­wiałam - wyznała, kiedy zmierzali wraz z Garrettem do restauracji serwującej owoce morza na Mallory Dock.

- Jesteś bardzo ostrożna w pochwałach - zauważył su­cho Garrett. - Czyżbyś się bała, że mogą mi przewró­cić w głowie? Jak mawiała babcia McGrath: „Kiedy gło­wa puchnie, mózg przestaje pracować”. Często mi to po­wtarzała.

- Uważała za swój obowiązek nauczenia cię skromno­ści? To musiało wiele kosztować tę biedną starszą panią. Garrett zaśmiał się.

- O, tak. Jako najstarszy syn, byłem zawsze rozpiesz­czany przez rodziców i nie widziałem powodu, by poda­wać w wątpliwość ich wysokie mniemanie na mój temat. Gdyby nie babcia, mógłbym wyrosnąć na zupełnie nie­znośnego faceta. Shelby nie umiała oprzeć się pokusie.

- A tak jesteś tylko trochę nieznośny. Czy to skromne zwycięstwo zadowala babcię?

- Od tamtego czasu babcia dołączyła do klubu moich fanów. Kiedy firma zaczęła odnosić sukcesy, a jej udział uczynił babcię bogatą, uznała, że być może nie jestem taki zły. Teraz skierowała swój gniew na mojego młodszego brata, Brendana. Szczęśliwie dla niego, mieszka w Nowym Meksyku, z dala od Buffalo i ciętego jak brzytwa języka babci.

- On jest teraz złym wcieleniem McGratha? - domy­śliła się rozbawiona Shelby.

- Nie nazwałbym go tak. Uczy się, to bardzo towarzy­ski chłopak...

- Tłumaczę: Brendan specjalizuje się w tańcach dysko­tekowych i piknikach - przerwała mu Shelby. - Za każ­dym razem, kiedy słyszałam, że Laney lub Hal Junior to towarzyskie dzieciaki, wiedziałam, że znów zawalili jakiś egzamin.

Garrett potrząsnął głową.

- Powiedzmy, że Hal woli prywatki i golfa niż naukę. Ale w golfa gra naprawdę świetnie i jego ambicją jest zo­stać trenerem w jakimś klubie. Sądzę, że doskonale spraw­dzi się w...

Garrett przerwał raptownie i sięgnął po jadłospis. Omal się nie wygadał. Wielkie mistyfikacje to domena Arthura Halforda, lecz zdecydowanie nie jego.

- W Blue Springs mają znakomite pole golfowe - powiedziała Shelby domyślnie. - Nie tak dobre jak w Halford House, ale ja, oczywiście, nie jestem obiektywna. Czy dlatego kupiłeś Blue Springs Resort? Żeby twój młodszy brat...

- Staram się oddzielać interesy od sentymentów rodzin­nych - poinformował ją zwięźle Garrett. - Pobudki osobi­ste nigdy nie odgrywały dla mnie decydującej roli w kwe­stiach zawodowych. Nabywam nieruchomości, kiedy po przeprowadzonych badaniach rynku spodziewam się zysków.

Shelby przyglądała się mu z zaciekawieniem.

- Zdaje się, że poruszyłam czuły punkt. Całą uwagę skoncentrował na spisie potraw, jakby za­mierzał wziąć za chwilę udział w konkursie wiedzy gastro­nomicznej.

- Mam wrażenie, że opuszcza cię ochota do żartów, kiedy rozmowa schodzi na temat twojego ostatniego zaku­pu. Ale nie musisz wstydzić się tego ruchu i swojego zain­teresowania sytuacją ekskluzywnych hoteli, Garrett. To wspaniałe, że tak bardzo przejąłeś się przyszłością brata, by kupić Blue...

- Mam już dość rozmów na temat Blue Springs Resort - oświadczył z mocą Garrett. - Nie chcę więcej o tym mówić.

- Czy to znaczy, że jeśli nie zmienię tematu, nie ode­zwiesz się do mnie więcej? A jeśli zacznę opowiadać o ku­chni tej restauracji, która akurat bardzo się pogorszyła w ostatnich latach, nie zareagujesz? Będziesz siedział w grobowym milczeniu?

- Musiałbym być wyjątkowym gburem, by nie odpo­wiadać pięknej kobiecie - odparł z czarującym uśmie­chem. - Po prostu inaczej pokieruję rozmową.

Ciepłe spojrzenie jego błękitnych oczu wzbudziło w niej ogień zmysłowego podniecenia. I czujność. Garrett McGrath był rzeczywiście niebezpieczny, jeśli jego nie­winny uśmiech wywoływał w niej taką reakcję. I nazwał ją piękną kobietą. Choć wiedziała, że to jedynie puste słowa, brzmiało to przyjemnie. Nieprzyzwoicie przyjem­nie. Dla Laney taka uwaga mogła być czymś oczywistym, ją jednak przyprawiła o rumieniec wstydu.

- Co będziesz jadła? - zapytał swobodnie Garrett. Nie pozwoli sobą manipulować, zdecydowała Shelby.

I nie pozwoli, by pokierował rozmową według swojej chęci.

- W Blue Springs mają znakomite stajnie - zaczęła, w odpowiedzi na jego pytanie. - Zawsze im tego zazdro­ściłam, lecz mój ojciec nie cierpi koni i nigdy nie chciał nawet słyszeć o wybudowaniu stajni w Halford House. Co zamierzasz zrobić ze stajniami w Blue Springs, kiedy przejmiesz ster?

- Wygląda na to, że kraby są głównym składnikiem menu - stwierdził Garrett, jakby nie słyszał w ogóle słów Shelby. - Zapiekanka z krabów, sałatka z krabów, spaghet­ti z krabów. A co to jest ravioli z krabów? Chyba tego spróbuję.

- Kiedy zostanie ogłoszona sprzedaż Blue Springs? - Shelby ciągnęła interesujący ją wątek rozmowy. - Oczy­wiście, to tajemnica, ale w interesach nic nie pozostaje tajemnicą zbyt długo.

- To czyni moją sytuację jeszcze trudniejszą - powie­dział z naciskiem Garrett. - To sprawa, o której nie mogę z tobą swobodnie dyskutować.

Nie znała nawet połowy prawdy! Wciąż zastanawiał się, w jaki sposób powiedzieć Shelby o sprzedaży Halford House, tak, by nie złamać jej serca i nie utracić jej na zawsze. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Na jego czole zarysowały się zmarszczki.

- Och, dobrze. Nie będę więcej pytała o Blue Springs - odrzekła Shelby z westchnieniem. - To w końcu twoja sprawa.

- Dziękuję - powiedział z ulgą Garrett. Im więcej za­dałaby mu pytań na temat Blue Springs, tym szybciej zo­rientowałaby się, że nigdy nie widział nawet tego kurortu.

- Ty jednak bez najmniejszych wyrzutów sumienia gnębiłeś mnie pytaniami o wszystkie szczegóły dotyczące Halford House - zauważyła Shelby z lekkim wyrzutem w głosie.

- Kiedy ja proszę o informacje, nazywasz to gnę­bieniem, ty zaś tylko zadajesz pytania? - odrzekł z uśmiechem.

Shelby uniosła w górę brwi.

- Skoro po raz pierwszy jesteś na Key West, koniecznie spróbuj krabów. To specjalność wyspy. Ja wezmę zupę żółwiową i krem z czarnego rekina.

- Świetnie. Wybierajmy neutralne tematy. Na przykład pogoda. Czy te chmury burzowe kierują się na południe?

Shelby wyjrzała przez okno na gromadzące się w oddali ciemne chmury i wzruszyła ramionami.

- Popołudniami często zdarzają się tu burze, które koń­czą się równie szybko i niespodziewanie, jak się zaczęły.

- Mam nadzieję, że spadnie deszcz. Ten upał jest już nie do wytrzymania. - Garrett powachlował się menu. - Nigdzie nie można znaleźć wytchnienia.

Shelby nie miała nawet siły na wachlowanie. Powiesiła na krześle żakiet, rozpięła kolejny guzik bluzki i podwinęła rękawy do łokci.

Garrett nie komentował.

Swobodnie rozmawiali i żartowali, odpoczywając przy wyśmienitym jedzeniu. Lunch upłynął w tak miłej atmo­sferze, że Shelby nie zawahała się nawet, kiedy Garrett zaproponował, by zwiedzili miasto. Nie musiała śpieszyć się z powrotem, w Halford House nikt jej nie potrzebował.

- Ale zanim ruszymy dalej... - Garrett ujął ją pod ra­mię i wprowadził do dużego sklepu z pamiątkami, który oferował bardzo szeroki asortyment towarów, począwszy od bawełnianych koszulek, poprzez spinki do włosów, fo­remki do piasku i muszelki do przerażających, zmumifiko­wanych miniaturowych aligatorów przebranych w ciuszki dla lalek.

Shelby zafascynowana przyglądała się gadom.

- Chcesz kupić jednego z nich? - spytała, kiedy Garrett wziął do ręki zwierzaka, by dostrzec cenę.

- Jest kuszący, ale tym razem zrezygnuję. Przyszedłem tu w innym celu. Rozejrzyj się, wrócę za parę minut.

Shelby zauroczona przyglądała się tandetnym bibelotom, które sąsiadowały na półkach z bardziej praktycznymi przedmiotami w rodzaju parawanów plażowych, okularów od słońca czy pocztówek. Stał tam także regał z książkami i Shelby zajęta była odczytywaniem tytułów, kiedy odna­lazł ją Garrett trzymający pod pachą papierową torbę.

Wyszli na zewnątrz.

- Proszę - powiedział, podając jej pakunek. - To dla ciebie.

Otworzyła szeroko oczy. Nawet jeśli kupił martwego, ubranego aligatorka lub plastikowy globus na pamiątkę dzisiejszej wycieczki będzie musiała grzecznie podzięko­wać. Ostrożnie zajrzała do środka.

- To... ubrania? - Shelby wyciągnęła różowo-biało-zielone szorty i różową koszulkę. Była tam również para różowych klapek.

- Możesz przebrać się w toalecie restauracji po dru­giej stronie ulicy. - Rada Garretta zabrzmiała bardziej jak rozkaz.

- Nie mogę pozwolić, żebyś kupował mi ubrania - sła­bo zaprotestowała Shelby.

- Nawet tanie z tandetnego sklepiku?

- Garrett, gdybym chciała, sama mogłabym je kupić.

- To prawda. Ale nie wiedziałaś, że chcesz. Nie wie­działaś nawet, że ich potrzebujesz. A tak właśnie jest. Jeśli za moment nie zmienisz stroju, rozpłyniesz się pod wpły­wem upału.

Miał rację. Temperatura dochodziła do czterdziestu sto­pni i Shelby pociła się, nawet stojąc bez ruchu na zalanym słońcem chodniku. Bez wątpienia byłoby jej chłodniej, gdyby zrzuciła z siebie kilka warstw ubrań. Szorty i ko­szulka wybrane przez Garretta nie były nawet takie okro­pne, choć o klapkach nie mogłaby powiedzieć tego samego z czystym sumieniem.

- Zgoda, ale upieram się przy zwróceniu ci pieniędzy

- Skoro się upierasz, przyjmę - wspaniałomyślnie zgo­dził się Garrett.

Wróciła do sklepu po kolorową gumkę do włosów. Gło­wa bolała ją coraz bardziej, a ciężki kok z pewnością nie był wygodnym i odpowiednim uczesaniem na tę pogodę.

Upchnęli jej eleganckie ubranie na tylnym siedzeniu samochodu i ruszyli w stronę domu Hemingwaya, w któ­rym teraz mieściło się muzeum poświęcone pamięci pisarza.

- Wyglądasz wspaniale! - zawołał Garrett, z uznaniem przyglądając się jej długim, gołym nogom, kiedy zmierzali do wejścia.

- Są zbyt krótkie. - Shelby naciągała zawzięcie brzeg nogawki, lecz z marnym skutkiem. Nigdy przedtem nie była tak roznegliżowana. Nawet do biegania po plaży nie nosiła tak krótkich spodenek.

- Powtarzam, że wyglądasz wspaniale. - Tym razem popatrzył na nią z pożądliwym błyskiem w oku. Shelby nie potrafiła powstrzymać śmiechu; Garrett tak zabawnie się wykrzywił.

Jej reakcja ośmieliła Garretta, który ujął ją za rękę. Nie powinnam była się śmiać, skarciła się surowo Shelby. Ten mężczyzna nie potrzebował dodatkowej zachęty, był wy­starczająco świadomy swojej urody i wdzięku.

Ona zaś nawet na chwilę nie potrafiła zapomnieć, że w jego mocnej dłoni znajduje się jej ręka.

Garrett czuł dotyk delikatnych, szczupłych palców. Dłoń Shelby była mała i kobieca. Przypomniał sobie ich namiętne pocałunki z poprzedniego dnia. Wyczuwał drże­nie Shelby i z żalem pomyślał, że musi postępować bardzo rozważnie i bez pośpiechu, jeśli nie chce jej spłoszyć. Z trudem skierował swoją uwagę na otaczającą ich scenerię - wysoki, dwupiętrowy dom w kolonialnym stylu, gdzie Ernest Hemingway żył i pracował. I hodował koty.

- Wielkie nieba, jest ich tu chyba z setka! - Garrett, zaskoczony, przyglądał się kocim mieszkańcom domu.

- Czterdzieści dwa - sprostowała Shelby. - Wszystkie są potomkami pięćdziesięciu kotów samego Hemingwaya.

Kociaki można brać do adopcji, ale pobierana jest za to opłata i trzeba zapisać się na listę oczekujących.

Jeden kot podszedł do nich i zaczął ocierać się o nogi Shelby. Kiedy schyliła się, by pogłaskać miękką, szarą sierść, zaczął mruczeć z zadowolenia.

- Wybrał cię - zauważył Garrett. - To najlepszy do­wód, że posiadasz czysto zwierzęcy magnetyzm. Sądzę, że ma go również Laney. Ona przyciąga delfiny, a ty koty.

- A ty... - podjęła grę Shelby. Chciała wspomnieć o tandetnych sklepikach, budkach z hot dogami, polach do minigolfa i hotelach dla mas.

- Ciebie? - nie dał jej skończyć Garrett. - Mam taką nadzieję. - Jego słowa brzmiały żartobliwie, lecz w oczach widziała pożądanie. Wciąż pochylona, głaskała kota, więc zmusił ją, żeby się wyprostowała.

Stali naprzeciw siebie, jakby w kapsule pełnego napię­cia milczenia, nie dotykając się jednak. Czuła na sobie jego silne dłonie i palący wzrok.

Jej serce biło jak oszalałe i nie była w stanie logicznie myśleć. Wiedziała tylko jedno. Garrett pocałuje ją za chwi­lę, tu i teraz, w świetle dnia, przed domem Ernesta Hemingwaya pośród drzemiących kotów i na oczach licznie zgromadzonych turystów.

- Garretcie, nie - usłyszała swój stanowczo brzmiący głos. Wykształcony przez wiele lat wewnętrznej dyscypli­ny rygor nie pozwalał na takie szaleństwo. Pocałunek na opuszczonej plaży był wystarczająco ryzykowny; po­całunek pośrodku tłumu gapiów był całkowicie nie do przyjęcia.

Garrett opuścił ręce, powoli osuwając je wzdłuż jej talii i na dłuższą chwilę zatrzymując na łuku bioder. Potem wyprostował się, wciskając ręce głęboko w kieszenie dżin­sów.

- Publiczne okazywanie uczuć jest dla ciebie czymś nagannym?

- Jesteśmy... dorośli - zająknęła się Shelby. - Nie za­chowujmy się jak para nastolatków. Nie możemy obściskiwać się na oczach wszystkich. To jest co najmniej nie­estetyczne.

- Problem polega na tym, że przy tobie czuję się właśnie jak nastolatek. I nie bardzo wiem, co z tym począć. - Za­śmiał się. - Chyba że poddać się temu i rzucić się na ciebie, gdziekolwiek byśmy byli.

Stał bez ruchu, starając się odzyskać nad sobą pa­nowanie. Pragnął Shelby Halford. Jedyne, co przychodziło mu na myśl, to porwać ją w ramiona, zanieść do ustronnego miejsca, zsunąć te obcisłe szorty i zanurzyć się w niej.

Shelby widziała, jak bardzo Garrett jest poruszony. Sły­szała jego gwałtowny oddech, rozumiała, co oznacza pło­nący w jego oczach ogień. Właśnie w ten sposób męż­czyźni patrzyli na Laney. Nikt nigdy nie wykazał tego rodzaju zainteresowania jej osobą. Kto by się na to odwa­żył? Zrażeni jej wyniosłością i chłodem, mężczyźni ucie­kali niczym muchy przed owadobójczym sprayem.

Garrett nie wydawał się zniechęcony. Mimo że trakto­wała go z wyjątkową oschłością, patrzył na nią z autenty­cznym pożądaniem.

Odwróciła wzrok. Ponosi ją wyobraźnia. Być może to wina upału. Jeśli tak, najwyraźniej nie tylko na nią źle wpływała wysoka temperatura powietrza...

- Sądzę, że... to z powodu upału - powiedziała, stara­jąc się, by zabrzmiało to beztrosko. Prawie jej się udało.

- Nie jestem typem kobiety, która wzbudzałaby w mężczy­znach zainteresowanie.

- Kolejna rzecz, co do której mamy odmienne zdanie. Jestem mężczyzną i mogę przedstawić najprawdziwsze do­wody pożądania, jakie we mnie wzbudzasz.

Shelby, zawstydzona, spuściła wzrok.

- Obejrzymy dom? - zaproponował. W jego oczach lśniły ogniki. Ujął dłoń Shelby i poprowadził ją w stronę budynku.

Chmury stawały się coraz ciemniejsze, wzmagał się też wiatr od morza, lecz Shelby i Garrett, nie zwracając na to uwagi, kontynuowali zwiedzanie Key West. Shelby po­zwoliła Garrettowi wybrać interesujące go miejsca. Garrett miał ochotę odwiedzić Historyczne Muzeum Wraków Mor­skich i Muzeum Historii Huraganów. Shelby nigdy tam wcześniej nie była i, ku jej zdziwieniu, obydwa muzea okazały się bardzo ciekawe.

- Zawsze sądziłam, że przyjeżdżają tu jedynie ludzie chorobliwie żądni sensacji. Tacy, którzy zwalniają, mijając miejsce wypadku i uwielbiają oglądać kasety wideo z pra­wdziwych katastrof.

- Znów generalizujesz - ostrzegł ją Garrett. - Czasami powinnaś starać się spojrzeć na pewne sprawy z innej per­spektywy.

Shelby zamyśliła się.

- Tak, jak ty to robisz.

Zaśmiał się.

- Ktoś mógłby uznać, że mój punkt widzenia jest moc­no skrzywiony.

- Mówię poważnie, Garrett. Zawsze jesteś otwarty na nowe sugestie, pytasz, wszystkiemu się przyglądasz, szu­kasz odpowiedzi.

Shelby zdała sobie nagle sprawę, że podziwia tego męż­czyznę i że nie ma to nic wspólnego z pociągiem fizycz­nym, jaki w niej wzbudzał. Podziwiała jego wiedzę, inte­ligencję i talent, z jakim potrafił osiągać sukcesy. Rozmo­wa z nim była intrygująca i stymulująca. Lubiła z nim żar­tować i po prostu przebywać w jego towarzystwie. Poczuła się zaniepokojona i bezbronna.

- Chyba powinniśmy wracać do Port Key - powiedzia­ła stanowczo, odsuwając się od niego.

Garrett nie pozwolił jej odejść daleko. Przytrzymał rękę Shelby.

- Najpierw chciałbym kupić kilka prezentów. - Za­brzmiało to równie zdecydowanie jak przed chwilą słowa Shelby. Przyciągnął ją do siebie.

- O, nie, tylko nie ten okropny sklep z martwymi ali­gatorami! - jęknęła Shelby. - Garrett, musimy wracać. Ro­bi się późno. Zobacz, jakie ciemne jest niebo. I coraz moc­niej pada.

- Nie mam nic przeciwko zrobieniu zakupów w bar­dziej, nazwijmy to, eleganckich sklepach, jeśli mnie do nich zaprowadzisz.

- Jest tu kilka wyśmienitych księgami i galerii. Tak dawno w nich nie byłam, że chętnie zobaczę, co można tam kupić.

- Zgoda. A więc prowadź.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Jesteś wyjątkowo wytrwały - zauważyła Shelby, kie­dy wraz z Garrettem kulili się pod nowo zakupionym pa­rasolem, trzymając w rękach wypełnione prezentami torby.

- I obaliłeś kolejny mit o tym, że mężczyźni nie lubią chodzić po sklepach.

Na zewnątrz padał ulewny deszcz, a wiatr smagał ich strugami wody, przed czym parasol nie stanowił żadnej ochrony.

Shelby zerknęła na zegarek.

- O Boże, siódma! Nie sądziłam, że jest tak późno.

- Czas mija niepostrzeżenie, kiedy się dobrze bawisz - przypomniał jej Garrett.

To prawda, spędzili razem wyjątkowo przyjemne popołudnie. Jakby byli parą zakochanych na wakacjach, szuka­jącą miłych zakątków, bez pośpiechu wybierającą lokalne specjały.

A teraz zapadł wieczór.

- Naprawdę musimy jechać - powiedziała stanowczo Shelby.

- Skoro nalegasz... Czy zjemy kolację przed wyrusze­niem w drogę? - Pytanie Garretta zagłuszył grzmot. Shelby zerknęła w niebo rozcięte światłem błyskawicy.

- Zdaje się, że burza staje się coraz gwałtowniejsza.

Podmuch wiatru prawie wyrwał parasol z rąk Garretta.

- Może powinniśmy odłożyć podróż powrotną do rana. Zjemy kolację i pojedziemy do...

- Wracamy do Port Key - oświadczyła Shelby głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. Tak łatwo byłoby ciągnąć wakacyjną idyllę; romantyczna kolacja we dwoje bez wąt­pienia pasowałaby do tego sielankowego obrazka. A potem noc w motelu, w którym, o czym oboje doskonale wiedzie­li, pozostał tylko jeden wolny pokój. Potrząsnęła głową.

- Ruszamy natychmiast.

Niebo było całkowicie czarne, a ciężka ściana deszczu przesłaniała drogę.

- Czuję się, jakbym próbował przejechać przez Niagarę - stwierdził Garrett, na próżno starając się wypatrzyć co­kolwiek w rozciągającej się przed nimi ciemności. Światła reflektorów ginęły w czarnej mgle. Gdyby na ich drodze znalazł się jakiś samochód, dostrzegliby go dopiero w mo­mencie zderzenia. - Dlaczego nie zaufałem instynktowi i uległem twoim kaprysom?! Bylibyśmy teraz w miejscu suchym i bezpiecznym, zamiast narażać życie...

- Proszę, nie opowiadaj mi więcej o swoim niezawod­nym instynkcie - przerwała mu zniecierpliwiona Shelby.

- Od paru godzin nie mówisz o niczym innym. Najwy­raźniej zawiódł cię tym razem, gdyż inaczej po prostu nie wyruszyłbyś w drogę. Kiedy poweźmiesz jakąś decyzję, nic nie jest w stanie cię od niej odwieść, a już z pewnością nic tak mało istotnego jak moje życzenia.

Garrett zmarszczył czoło. Oczywiście, Shelby miała ra­cję. Zapanowało ponure milczenie.

Przeprawy przez mosty były szczególnie przerażające. Wiatr i deszcz smagały samochód ze wszystkich stron. Jechali jakby zawieszeni w powietrzu, zdani na łaskę żywio­łu. Kiedy znów znaleźli się na lądzie, Garrett odetchnął z ulgą, a Shelby zrobiła to samo.

Na poboczu zauważyli kilka stojących samochodów. Najprawdopodobniej kierowcy postanowili przeczekać ulewę. Garrett maksymalnie zwolnił, wciąż jednak posu­wali się do przodu. Monotonne bębnienie deszczu przery­wały odgłosy gromów.

Gwałtowny podmuch wiatru zepchnął samochód na lewo i Garrett z trudem nad nim zapanował.

- Ten samochód jest maleńki - szepnęła Shelby. - Mam wrażenie, że za chwilę wiatr uniesie go w górę i ciś­nie nim jak plażową piłką.

Garrett miał podobne obawy, lecz nie wyrażał ich głośno.

- Szkoda, że mój niezawodny instynkt nie podpowie­dział mi, żebym wypożyczył największy, a nie najmniejszy samochód,

Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Jego humor i żarty z samego siebie w obliczu niebezpieczeństwa pomagały rozładować napięcie.

- Ten stary karawan, którym podróżowałeś kiedyś przez Kansas, mógłby się przydać.

- Wciąż jesteśmy w Lower Keys. Jak sądzisz, kiedy dojedziemy do Halford House przy tej prędkości?

- Przy zawrotnej prędkości pięciu centymetrów na mi­nutę? Może to potrwać dłużej niż wyprawy krzyżowe. - Shelby także starała się nie tracić humoru. Można bać się burzy, ale ostatecznie była to tylko burza, a nie bliźniaczy brat okrutnego huraganu o nazwie Andrew.

Wjechali na kolejny most, który huśtał się i kołysał jak dziecięca zabawka. Pod nimi z obu stron pieniły się wzbu­rzone wody zatoki i oceanu, zaś do brzegu było już zbyt daleko, by zawrócić.

- To wystarczy, by na całe życie znienawidzić wszystkie mosty - powiedziała z trwogą w głosie Shelby, wyglądając przez okno samochodu. Na zewnątrz nic jed­nak nie było widać w spowijającej wszystko ciemności i mgle.

Garrett zerknął na nią. Jedną rękę zwiniętą w pięść trzy­mała przy ustach, a druga, o pobielałych od zaciskania kciukach, leżała na jej kolanach.

- Burza chyba nie skończy się szybko - powiedział cicho. - Co więcej, ulewa nasila się. Będziemy musieli się zatrzymać, Shelby. Głupotą byłoby wjeżdżanie na Siedmiomilowy Most przy tej pogodzie. Zwłaszcza tym po­jazdem.

Shelby pomyślała o najdłuższym moście świata, który łączył Lower i Middle Keys. Było to wybitne osiągnięcie nowoczesnej techniki i jazda po nim w pogodny dzień sta­nowiła jedną z większych atrakcji regionu.

- Czy chcesz zatrzymać się i przeczekać deszcz? - spy­tała cicho.

- Kto wie, kiedy przestanie padać? Za godzinę? Czy w środku nocy? Od Port Key wciąż dzielą nas godziny jazdy. Musimy przenocować w pierwszym napotkanym motelu.

Shelby natychmiast zaprotestowała. Było to zrozumiałe, a nawet rozsądne, by zatrzymali się i przeczekali burzę. Nie zamierzała jednak spędzać nocy w motelu z Garrettem. Nie zdążyła przedstawić wszystkich argumentów przeciwko temu pomysłowi, kiedy Garrett zahamował przed odrapanym, jednopiętrowym budynkiem. Ręcznie malowana tabliczka informowała, że wita ich motel Pod Mewą.

Shelby ogarnęła panika.

- Nie będę nocować w tej zapluskwionej dziurze! Pro­wadzi ją pewnie Norman Bates.

- Widziałaś „Psychozę”? - ucieszył się Garrett. - Ja sam jestem wielbicielem Hitchcocka, każdy z jego filmów oglądałem co najmniej pięć razy i...

- To, że widziałam „Psychozę”, nie znaczy, że sama chcę ją przeżyć. Absolutnie...

Porwana przez wiatr butelka uderzyła w przednią szybę. Szkło rozprysło się, lecz na szczęście szyba wytrzymała. Nie zostało na niej nawet pęknięcie.

Garrett spojrzał na Shelby wymownie.

- Wychodzimy stąd natychmiast. Może na nas spaść kawał betonu lub cegła. Bierz swoje rzeczy i chodź!

- Nie.

- Wyniosę cię, jeśli będę musiał - ostrzegł. W jego gło­sie nie było wahania. - Jeśli tego właśnie chcesz, możesz tam dalej siedzieć i powtarzać „nie”.

- Nie dam się zastraszyć! Nie...

Otworzył drzwi i do środka wdarły się woda i wiatr.

- Idę wynająć pokój. Wrócę po ciebie. Pokój, powiedział. Nie dwa pokoje. Shelby poczuła na­gły przypływ energii.

- Chcę mieć oddzielny pokój! - zawołała za nim. - Je­śli musimy tu zostać, wynajmiemy dwa pokoje. - Wysiadła z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Wiatr wiał tak mocno, że omal jej nie przewrócił.

Garrett wrócił po nią i, objęci, pokonali te kilka kroków dzielące ich od mrocznego holu motelu Pod Mewą.

Kiedy weszli do środka, zrozumieli, dlaczego motel jest tak słabo oświetlony. Nie było prądu i ciemności rozjaśnia­ło jedynie kilka świeczek ustawionych na mocno sfatygo­wanym biurku. Pulchny, rudowłosy recepcjonista słuchał radia, zajadając bekonowe chrupki.

- Wchodźcie, proszę - powitał ich z entuzjazmem. - Złapała was burza, hmm? Jest wyjątkowo gwałtowna, po­dobno wiatry osiągają prędkość huraganu. Wszystkich to zaskoczyło.

- Widzisz? To bardzo miły człowiek - szepnął Garrett, tak by recepcjonista go nie słyszał.

Shelby rozejrzała się po obskurnym wnętrzu, którego szpetota była oczywista nawet przy skąpym oświetleniu. Nie zdziwiłaby się, gdyby w którymś kącie dostrzegła zmumifikowane zwłoki albo martwe aligatorki wystrojone w ubranka dla lalek.

- Poprosimy o dwa pokoje na dzisiejszą noc - powie­dział Garrett.

- Bardzo mi przykro, ale został tylko jeden pokój - od­parł recepcjonista.

- Co takiego? - Shelby obróciła się spanikowana w stronę Garretta.

Garrett zauważył jej wzburzenie. Przyśpieszony oddech, delikatne drżenie rąk i rumieniec świadczyły, że Shelby Halford jest poważnie przerażona perspektywą spędzenia nocy we wspólnym pokoju. Jej reakcja wydała mu się bardzo zabawna. Czyżby sądziła, że rzuci się na nią, kiedy tylko znajdą się sam na sam? Czy też obawiała się, że to ona może mieć ochotę napastować jego? To był dość ku­szący pomysł.

- Powiedziałem, że został tylko jeden pokój - powtórzył recepcjonista. - Ludzie zaczęli tu zjeżdżać, kiedy bu­rza rozszalała się na dobre. Nie mieliśmy kompletu od wielu lat. To dla nas historyczna noc.

- Cóż, nie możemy zostać - powtórzyła z rozpaczą Shelby. - Pojedziemy dalej, aż znajdziemy...

- Zostajemy tutaj - oświadczył Garrett tonem nie dopu­szczającym sprzeciwu. - Nie będziemy ryzykować podró­żowania w trakcie burzy samochodem niewiele większym od dziecinnego wózka. Weźmiemy ten pokój - oznajmił stanowczo.

- Nie ma prądu i nie wiemy, kiedy go włączą - ostrzegł recepcjonista. - Cena jest jednak ta sama co zawsze. Płatne z góry!

- Czterdzieści pięć dolarów za taką norę! - W głosie Garretta brzmiało szczere oburzenie. Dużymi krokami przemierzał jedyny pozostały w motelu Pod Mewą pokój. - To skandal! - Wskazał ręką na podwójne łóżko z nierów­nym materacem przykryte przetartą narzutą. - Nie ma na­wet telewizora.

- To nie ma znaczenia - mruknęła ponuro Shelby. - I tak jesteśmy odcięci od prądu. Bez światła, klimatyzacji i świeżego powietrza! - Uchyliła okno, by trochę przewie­trzyć pomieszczenie. Do środka natychmiast wdarł się zim­ny wiatr, zmuszając Shelby do szybkiego zamknięcia okna.

Oprócz łóżka w pokoju stał jeszcze fotel o wyświeco­nym siedzisku i porysowana szafka na wyblakłym dywa­niku. Pomiędzy sprzętami pozostał jedynie wąski pasek przestrzeni, po którym Garrett wciąż chodził tam i z po­wrotem niczym uwięziony w klatce tygrys. Obok znajdo­wała się jeszcze łazienka wielkości budki telefonicznej.

- Możemy jechać dalej - zasugerowała Shelby z na­dzieją w głosie. - Nie musimy tu zostawać. Z pewnością po drodze są inne...

- Nie mamy wyboru. Słyszałaś, co mówił ten facet. Wiatry o sile huraganu. Nie mam zamiaru wydawać nas na pastwę żywieni. - Garrett uśmiechnął się ponuro. - Prawdę mówiąc, to dla mnie dobra lekcja. Przy tego rodzaju kon­kurencji nic dziwnego, że Family Fun Inns odniosły su­kces. Ale nie wolno nam spocząć na laurach.

- Doceniam aspekt edukacyjny, ale to miejsce jest na­prawdę okropne. Jak przetrwamy tutaj noc? Nie ma nawet dziesiątej. Nie zamierzam choćby dotknąć tej narzuty, nie mówiąc o siadaniu na niej.

Garrett ściągnął z łóżka wytarte nakrycie.

- Prześcieradła są czyste, a nawet wykrochmalone. Możesz bezpiecznie siadać, Shelby. - Wziął ją za rękę. - Odpręż się, kochanie. Jest...

- Jeśli chcesz próbować mnie uwieść, oszczędź sobie wysiłku - oświadczyła kategorycznie. Garrett uśmiechnął się.

- Dekoracja ma dla ciebie znaczenie, prawda? Świece, wino, cicha muzyka w tle.

- Łóżko nie przypominające katafalku. Pokój, który nie cuchnie pleśnią i zgnilizną. Możesz uznać, że przesadzam, ale to moje minimalne wymagania.

Uniósł do ust dłoń Shelby i ucałował czubki jej palców.

- A co, jeśli powiem, że jesteś wymagająca? Drobiaz­gowa. Wybredna. Kapryśna kobieta o wyszukanym guście. Nie, to nie jest próba uwiedzenia ciebie. Mogłabyś zaufać, że mam choć odrobinę dobrego smaku i nie zechcę kochać się z tobą w tej norze.

Jej serce zabiło szybciej, lecz wyrwała Garrettowi rękę.

- Nigdzie nie będziemy się kochać, Garretcie McGrath. Nie łączy nas żaden związek.

- Czyżby?

- Z pewnością nie! - zaprzeczyła gwałtownie. Trochę zbyt gwałtownie zareagowałam, skonstatowała natych­miast. Zabrzmiałoby znacznie bardziej przekonująco, gdy­by po prostu wzruszyła ramionami.

Spojrzała na niego z gniewem. Nawet w mroku widzia­ła ten dziwny błysk w jego oczach. Drażnił się z nią, a ona pozwoliła złapać się w pułapkę. Zrezygnowana opadła na brzeg łóżka. Stojąca obok świeca wypalała się szybko, na podstawce świecznika zdążyła się już zebrać spora kałuża stearyny.

- Mamy jeszcze jedną świecę, ale co zrobimy, kiedy obydwie się wypalą? - spytała z niepokojem.

- Wtedy pogrążymy się w ciemnościach. Norman Bates nie pozostawił wątpliwości co do tego, że limit dwóch świec na pokój jest ustalony i nie będzie wyjątków. - Garrett usiadł obok niej. - Jesteś głodna?

Skinęła głową.

- Dużo czasu upłynęło od lunchu. Szkoda, że nie zjed­liśmy kolacji przed wyjazdem z Key West.

- Nie od rzeczy wydaje się przypomnieć, że propono­wałem, żebyśmy zjedli coś przed tą wyprawą do pieklą. Sugerowałem też, żebyśmy w ogóle nie jechali dzisiaj. Nocleg w Family Fun Inn bije na głowę spanie w tym hotelu.

- Ale wtedy straciłbyś tę wspaniałą poglądową lekcję. - Oczy Shelby błysnęły łobuzersko.

- Punkt dla ciebie. - Garrett uśmiechnął się. Sięgnął do swoich toreb z zakupami z Key West. - Nie martw się, przynajmniej nie będziemy głodować. Kiedy wybierałaś pocztówki, ja kupiłem trochę przysmaków na prezenty dla rodziny. Ale skoro oboje jesteśmy głodni, możemy je zjeść.

- Przysmaki dla rodziny? - powtórzyła Shelby. - Na­wet boję się spytać, co to jest.

- To specjały regionalne, których nie dostaniesz w Buffalo. - Garrett po kolei wyjmował rzeczy z torby. - Jak na przykład limonowe karmelki ze słonej wody. Słoik papai, bananów i ananasów w zalewie cynamonowo-porzeczkowej. Galaretka z guawy. Częstuj się.

Shelby odmówiła.

- Chyba wolę głodować.

Garrett wzruszył ramionami, odwinął karmelek i wsunął go do ust.

- Jadałem gorsze rzeczy - powiedział, co nie zabrzmia­ło zbyt zachęcająco. - Kupiłem też napoje - dodał, wrę­czając Shelby drugą torbę.

Wyjęła karafkę w kształcie syreny i spojrzała na ety­kietkę.

- Rum z przyprawami Circe. - Wewnątrz znajdowała się jeszcze jedna, bardziej tradycyjna w kształcie butelka. - Limonowy Rum Kapitana Jolly. - Wzdrygnęła się. - Wyglądają upiornie. Ten rum jest zielony!

- Pomyślałem, że babcia będzie mogła go otworzyć w Dzień Świętego Patryka, święto Irlandczyków. Garrett spróbował galaretki i zakaszlał.

- Brr, jest fatalna. Spróbuj. - Wsunął Shelby do ust kawałek galaretowatej substancji. Shelby spróbowała i skrzywiła się.

- Fuu, ohyda!

Garrett cisnął galaretkę do stojącego w kącie kosza.

- Dwa punkty - oznajmił. - Nie straciłem wyczucia.

- Grałeś w kosza?

Skinął głową.

- W szkole średniej i na studiach. Nie byłem zły, ale i nie wybitny. Sport nie stracił wielkiej gwiazdy, kiedy odszedłem.

- A jaką dyscyplinę uprawiasz teraz? - spytała. - Golfa?

- Zacząłem bywać w klubie golfowym.

Shelby z trudem stłumiła chichot i odwróciła głowę.

- Czyżbyś naśmiewała się ze mnie za moimi plecami? - Chwycił ją za koński ogon i pociągnął, zmuszając Shel­by, by spojrzała na niego. - Więc to tak!

- Próbuję tylko wyobrazić sobie ciebie na polu gol­fowym wśród dostojnych i szacownych dżentelmenów. Domyślam się, że musiałeś wywołać pewne zdziwie­nie, pojawiając się tam w dżinsach i swojej ulubionej koszulce z napisem „Wodospad Niagara jest dla zako­chanych”.

- Czy chichotałabyś, gdybym ci opowiedział o moich madrasowych spodniach do golfa i granatowym polo?

- W głowie się to nie mieści. - Shelby nie potrafiła powstrzymać śmiechu.

Kolejny kawałek owocowej galaretki wylądował w koszu.

- Niezłe zagranie - ocenił Garrett. - Chcesz spróbować?

Kiedy Shelby celowała galaretką do kosza, Garrett otworzył Rum z Przyprawami Circe i skosztował ciemno­brązowego trunku.

- Rany boskie! - Potrząsnął głową. - Circe robi diabelnie dobry poncz.

Karmelek Shelby wylądował prawie metr od kosza. Podniosła go i spróbowała jeszcze raz. Znów chybiła.

- Pani próby są dosyć żałosne, panno Halford. Może Circe pani pomoże. - Podał jej wypełnioną brązowym pły­nem szklaną syrenę.

- Zamierzasz mnie upić? - spytała podejrzliwie.

- Żeby móc cię potem wykorzystać? Przepraszam, że muszę cię rozczarować, skarbie, ale ja także mam pewne wymagania. Uwodzenie kobiet w motelu Pod Mewą je wyklucza.

- A w jaki to wyszukany sposób uwodzisz zwykle ko­biety? - chciała wiedzieć Shelby. Rum okazał się zadzi­wiająco słodki. Smakował bardziej jak lemoniada niż al­kohol. Tym razem wypiła więcej.

Garrett wziął butelkę i też napił się rumu.

- Potrzebne jest dobre jedzenie. Niezbyt obfite i nie­zbyt ciężkie. Nie za słodkie.

- A więc galaretka z guawy i limonowe karmelki zo­stały zdyskwalifikowane - zauważyła Shelby. Butelka znów znalazła się w jej ręku. Im więcej piła, tym bardziej smakował jej ten egzotyczny alkohol.

- Może trochę lekkiego wina. Dobry rocznik kalifornij­skiego Chardonnay. Albo jakiś francuski gatunek.

- Rum z Przyprawami Circe został odrzucony. - Poda­ła mu butelkę. Zaczynała odczuwać lekki zawrót głowy.

- Chciałbym być w dużym, eleganckim pokoju z pięk­nym widokiem i wygodnym łóżkiem - ciągnął. Dotknęła ręką nierównego materaca.

- Motel Pod Mewą zdecydowanie odpada. - Wypiła kolejny łyk rumu.

- Romantyczna muzyka w tle - dodał Garrett.

- Bez elektryczności musimy zadowolić tym, co za­pewnia matka natura. Czy odgłosy uderzających o szybę śmieci uznałbyś za romantyczne?

- I co najważniejsze, muszę być z odpowiednią kobietą. Z dziewczyną, która pragnęłaby mnie równie gorąco jak ja jej. A wówczas nie byłoby to uwodzenie, lecz kochanie się.

Shelby znów napiła się rumu.

- I jak często to się zdarza? Jak często bywasz z odpowiednią kobietą we właściwym miejscu z idealnym jedze­niem, winem i muzyką? Raz, dwa razy w tygodniu? Co­dziennie?

- Nie jestem kobieciarzem, Shelby, jeśli o to ci chodzi.

- To, czy jesteś, czy nie, wcale mnie nie obchodzi. Nie interesuje mnie, w jaki sposób zabawiasz się w wolnym czasie. - Tym razem jej karmelek bezbłędnie trafił do kosza.

- Oczywiście. Skoro więc omówiliśmy tę kwestię, mo­że miałabyś ochotę spróbować dla odmiany mikstury Ka­pitana Jolly'ego?

- Absolutnie nie! Nie pijam niczego zielonego i ty też nie powinieneś tego robić.

- Nasuwają mi się dość interesujące spostrzeżenia. - Garrett strzelił palcami. - Zarówno zielone drzwi, jak i trunki nie cieszą się popularnością.

- Twoje techniki badania rynku są naprawdę oryginalne.

Oboje roześmieli się. I po raz kolejny przekazali sobie butelkę rumu. W stronę kosza znów poleciały kawałki ga­laretki.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jasne promienie słońca wpadały przez szczeliny w wy­blakłych żaluzjach, zalewając światłem pokój. Shelby otworzyła jedno oko. Leżała płasko na plecach w obskur­nym pokoju, z którego ścian niszczyła się farba, a sufit ozdabiała oryginalna kompozycja zacieków. Na zewnątrz panowała cisza.

Poruszyła się. Czuła się źle w gorącym, dusznym poko­ju. Wciąż miała na sobie koszulkę i szorty, które Garrett kupił poprzedniego dnia. Po raz pierwszy w życiu poszła spać w ubraniu, nie dokonawszy uprzednio wieczornych ablucji.

Usiadła, tłumiąc jęk. Czuła się, jakby uderzyła głową w twardą ścianę. Rozejrzała się wokół. Na podłodze leżały rozrzucone karmelki, galaretki i papiery. Kosz był prze­wrócony, a na odrapanej komodzie prężyła pierś szklana syrena. Kiedy odetchnęła głęboko, poczuła w nozdrzach mdły zapach pleśni.

- Która godzina? - mruknął Garrett, nie otwierając oczu. Zerknęła na zegarek.

- Za piętnaście ósma. Przestało padać - dodała bez po­trzeby.

- Nie uderzyłaś mnie przypadkiem w głowę młotkiem zeszłej nocy? - Garrett delikatnie dotknął czubkami pal­ców skroni i jego twarz wykrzywił grymas.

- Nie, chyba że ty potraktowałeś mnie w ten sam spo­sób i żadne z nas tego nie pamięta. - Shelby zaczęła lekko rozmasowywać skronie. - Obawiam się, że wszystkiemu winna jest nasza przyjaciółka Circe.

Garrett ułożył się na plecach i oparł głowę na rękach.

- To bardzo niebezpieczna pani. Teraz wiem, dlaczego marynarze są skazani na klęskę. Gdybym ja sterował wczo­raj statkiem pod jej wpływem, z pewnością rozbiłbym się na skale. Nie masz przypadkiem aspiryny?

- Przypadkiem mam. - Shelby powoli wstała z łóżka i poczłapała po torebkę. Najpierw sama połknęła dwie tab­letki, zanim podała lekarstwo Garrettowi.

- Jesteś aniołem dobroci. - Garrett usiadł, by zażyć aspirynę. Przy okazji wypił duszkiem szklankę wody. - Ten pokój jest jeszcze gorszy, niż mi się wydawało wczoraj w ciemności - mruknął, rozglądając się dokoła. Dostrzegł przewrócony kosz i rozsypane śmieci. - Turniej. Domy­ślam się, że wygrałem.

- To kwestia nie rozstrzygnięta. Kiedy już wypaliły się obydwie świece, było zbyt ciemno, by osądzić, czy gala­retki trafiają do kosza. Utrzymywałeś, że wszystkie twoje rzuty są celne, ale ja wiem, że to nieprawda.

- Owszem, prawda. Oświeć mnie, czy to delirium, czy rzeczywiście śpiewaliśmy wszystkie znane nam przeboje telewizyjne i filmowe?

- Kiedy nie pamiętaliśmy słów, nuciliśmy melodie - poinformowała go Shelby. - Wydaje mi się, że oboje mie­liśmy już nieźle w czubie.

- Pamiętam, że próbowałem dowiedzieć się, która go­dzina, ale nie mogłem rozróżnić cyfr. Była prawie czwarta. Potem nic nie pamiętam.

- Szykowałam się do następnej rundy: „Rozpoznaj tę me­lodię”, kiedy ty odwróciłeś się plecami i zasnąłeś - przypo­mniała mu Shelby.

- Co za niewybaczalne naruszenie etykiety! Obiecuję, że następnym razem nie zasnę, dopóki nie będziesz w pełni usatysfakcjonowana.

- Obiecanki cacanki - zaśmiała się.

Cieszyła się, że łatwo przyjęli ten swobodny, żartobli­wy styl rozmowy, z którym tak dobrze oswoili się poprze­dniej nocy. Teraz bawiły Shelby nawet jego dwuznaczne żarty.

Garrett opuścił nogi na podłogę i znów jęknął.

- Oddałbym życie za długą kąpiel pod gorącym stru­mieniem wody, maszynkę do golenia, szczoteczkę do zę­bów i czyste ubranie.

- Zaczekaj, aż zobaczysz łazienkę w pełnym świetle. Ściany porasta bujny grzyb, który wygląda, jakby specjal­nie hodowano go w celu wystraszenia turystów - ostrzegła go Shelby, kierując się do łazienki. - Prysznic przypomina eksperymentalne dzieło szalonego wynalazcy.

- Może powinniśmy darować sobie wątpliwą przyje­mność mycia się w tym miejscu i nie zwlekając dłużej, wyruszyć do Port Key. Jesteś gotowa jechać?

Shelby zerknęła na swoje odbicie w lustrze nad umy­walką i skrzywiła się. Jej rozpuszczone włosy opadały po­targane na ramiona.... Ubranie, tanie i zmięte, wyglądało tak, jakby w nim spała. Co, oczywiście, było faktem.

- Czy jesteś pewien, że chcesz, żeby widziano cię w moim towarzystwie?

Garrett podszedł bliżej i objął Shelby w talii. Odgarnął jej włosy i pocałował smukłą szyję.

- Moim zdaniem wyglądasz cudownie.

Powędrował ścieżką pocałunków w dół jej szyi, jedno­cześnie delikatnie masując palcami miękką wypukłość brzucha.

- Gdybym musiał spędzić jeszcze jedną noc Pod Mewą, nie zamieniłbym twojego towarzystwa na niczyje inne.

- To dość wątpliwy komplement. - Shelby spróbowała obrócić wszystko w żart. Czuła pieszczotę silnych, gorą­cych dłoni, męskość przyciśniętą do jej rozpalonego ciała. Wiedziała, że jej pragnie i... zadrżała.

- Nie wolno ci wątpić. - Garrett obrócił ją delikatnie twarzą do siebie i przygarnął mocno. Odnalazł jej usta i zaczął muskać je wargami w powolnym, uwodzicielskim rytmie.

Shelby wstrzymała oddech, kiedy ogarnęła ją fala pożą­dania. Jej nabrzmiałe piersi domagały się pieszczot, a na­pięte sutki ocierały się o jego twardy tors.

- W naszą następną wspólną noc nie będziemy urzą­dzać konkursów muzycznych i zawodów w rzucaniu ga­laretką do kosza. Co nie znaczy, że nie bawiłem się do­brze tej nocy. - Kiedy mówił, jego wargi poruszały się tuż przy jej ustach, wzmagając podniecenie Shelby. - Jest mi z tobą cudownie, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy i co robimy.

Po raz pierwszy w życiu usłyszała tego rodzaju słowa skierowane pod swoim adresem. Doskonale zdawała sobie sprawę, że spędzanie z nią czasu to niekoniecznie szcze­gólna frajda. Już we wczesnym dzieciństwie nie ona, lecz Laney była zawsze dzieckiem kochanym i podziwianym przez wszystkich. Kolczasta skorupka, w której Shelby schroniła przed nieprzychylnym światem, nie zachęcała nikogo do wspólnej zabawy. A teraz Garrett McGrath mó­wi, że lubi przebywać w jej towarzystwie.

- Niezależnie od tego, jak okropna byłaby sceneria i nie sprzyjające okoliczności?

- Nie może być gorzej niż w pozbawionym prądu mo­telu Pod Mewą, a gotów jestem spędzie tu także dzisiejszą noc, jeśli obiecasz ze mną zostać.

Ujął w dłoń jej twarz, drugą przygarniając Shelby moc­niej do siebie. Czubkami palców gładził jej policzek, kciu­kiem obrysowując kontur ust. Bezradnie patrzyła w niebie­skie oczy Garretta, coraz bardziej poddając się woli zmy­słów.

Ich usta znów spotkały się w pocałunku długim i żarli­wym. Kiedy później stali naprzeciw siebie spleceni w cias­nym uścisku, po raz pierwszy w życiu Garrett nie wiedział, co powiedzieć. Żadna zgrabna i dowcipna formułka nie przychodziła mu do głowy. I wiedział, dlaczego. Nigdy dotąd nie był tak zaangażowany emocjonalnie, nawet wów­czas, gdy parę dni wcześniej całował Shelby w oceanie.

Spędzone razem godziny niewątpliwie zbliżyły ich do siebie i rozbudziły uczucia. Lubił Shelby i cenił sobie jej towarzystwo, nawet gdy krytykowała go i okazywała nie­chęć. McGrathowie nigdy nie darzyli sympatią pochleb­ców, a kobiety, które dotąd spotykał i które za wszelką cenę starały się mu przypodobać, nudziły go. Nikt nie mógłby powiedzieć, że Shelby Halford sili się na pochlebstwa.

Usta Garretta wygięły się w uśmiechu. Z pewnością nie była też nudna. Uparta, tak, ale to stanowiło dla niego dodatkowe wyzwanie. Całe życie spędził wśród upartych McGrathów. Sam był jednym z nich i uważał to za powód do dumy.

Zajechali do pierwszej napotkanej restauracji szybkiej obsługi dla zmotoryzowanych, gdzie złożyli zamówienie przez okno, bo oboje woleli nie wysiadać. Zjedli śniadanie na parkingu.

- Nigdy przedtem nie próbowałam czegoś takiego - wyznała Shelby, odgryzając kawałek kanapki z jajkiem, wędliną i serem. - Moje śniadanie to zwykle jakiś owoc, talerz gorącej owsianki i filiżanka kawy.

- Jesz to samo codziennie?

- Owoce są różne, zależnie od pory roku, i zamieniam czasem owsiankę na płatki owsiane prażone. - Zerknęła na Garretta. Nawet nie ogolony był bardzo przystojny. Spró­bowała odsunąć od siebie te myśli i kontynuować rozmo­wę. - Ty zapewne zmieniasz śniadaniowe menu podobnie jak marki wypożyczanych samochodów i kolory drzwi wy­najmowanych pokoi.

- Różnorodność czyni życie ciekawym - potwierdził. - Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, żeby zaszaleć i za­miast gorącej owsianki zjeść talerz płatków kukury­dzianych?

- Czasami wydaje mi się, że jestem może trochę zbyt rygorystyczna - przyznała po chwili zastanowienia. - Że powinnam wprowadzić jakieś urozmaicenia w swoim życiu.

- Wiele - zasugerował Garrett. - Ale jesteś na dobrej drodze. I zajmę się tym, żebyś na niej wytrwała.

- Ty?

- Do końca mojego pobytu w Halford House będę snuł się za tobą jak cień. I każdy dzień będzie inny.

- A potem powrócisz do swojej kwatery głównej w Buffalo, a ja zostanę, żeby poprowadzić Halford House. - Wypowiedzenie na głos tego, co było oczywiste dla nich obojga, sprawiło jej przykrość. Nie powinna zapominać, że Garrett McGrath tylko na chwilę pojawił się w jej życiu.

Resztę drogi pokonali w ponurym milczeniu. Słowa Shel­by przypomniały Garrettowi, że wciąż jeszcze nie powiedział jej prawdy. Nie miał jednak odwagi zawierzyć Shelby taje­mnicy, wiedząc, jak wielki sprawiłby jej tym ból.

Shelby otworzyła drzwi, jeszcze zanim Garrett zdążył porządnie zahamować, i wysiadła natychmiast, kiedy sa­mochód stanął.

- Żegnaj - zawołała, biegnąc po wyłożonej piaskow­cem ścieżce.

Garrett nie miał zamiaru pozwolić jej tak po prostu uciec. Wychylił się z samochodu.

- Zobaczymy się później! - krzyknął. Na chwilę zwolniła.

- Nie, będę bardzo zajęta. - Nie miała ochoty czekać bezczynnie, aż Garrett McGrath złamie jej serce.

Przez chwilę mocowała się z zamkiem, chcąc jak naj­szybciej zniknąć wewnątrz domu, na wypadek gdyby Gar­rett postanowił ją dogonić. On jednak odjechał w stronę domku 101.

Do końca swojego pobytu w Halford House, postano­wiła ze złością Shelby, Garrett McGrath nie zobaczy jej więcej.

- Och, wróciłaś wreszcie. - Pojawienie się siostry w przestronnym holu przerwało ponure rozważania Shel­by. Laney była jak zawsze nienagannie ubrana, umalowana i, ufryzowana. Opłakany stan Shelby ostro kontrastował z jej nieskazitelnym wyglądem. Kiedy więc Laney przypa­trzyła się lepiej siostrze, jej śliczne oczy rozszerzyło prze­rażenie.

- Co ci się stało?

- Zaskoczyła nas burza i musieliśmy spędzić noc w wyjątkowo podłym motelu w Lower Keys. - Shelby próbowała przygładzić nieco palcami włosy, ale szybko dała za wygraną. Wiedziała, że wygląda, jakby właśnie wyczołgała się spod ciężarówki.

Laney najwyraźniej była tego samego zdania.

- Ty i Garrett spędziliście razem noc w motelu? - po­wtórzyła z niedowierzaniem.

- Nic się nie wydarzyło - zapewniła ją szybko Shelby. Przeklinała rumieniec, który okrył je policzki.

- Oczywiście, że nie! - zaśmiała się Laney. - Nie wy­glądasz zbyt pociągająco. I ten strój! Jest straszny. Gdzie go znalazłaś? Na śmietniku?

Shelby nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie.

- Dam ci, siostrzyczko, radę. Weź prysznic, umyj włosy, a potem spal te ubrania. Jeśli chcesz, możesz pożyczyć coś ode mnie. Radzę ci skorzystać z tej propozycji. Twój gust... - Urwała, nie mogąc znaleźć słów, które oddałyby jej nie­smak. - Cóż, ja wychodzę, umówiliśmy się z Paulem na te­nisa. Potem zabiera mnie do Miami Beach na obiad. - Wy­mieniła nazwę ekskluzywnej i bardzo drogiej restauracji.

Shelby zdziwiła się, że Paul, który jej nigdy nie kupił nawet kawałka pizzy, zabierał Laney na obiad do lokalu, w którym ceny znacznie przerastały możliwości jego kie­szeni. Ale Laney potrafiła inspirować mężczyzn do tego, by traktowali ją jak księżniczkę, za jaką się uważała, nawet gdy nie było ich na to stać.

- Paul jest słodki i szaleje za mną. Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu, Shel - paplała Laney z podniece­niem. - Paul i ja nie chcieliśmy sprawić ci przykrości, ale nasze uczucia okazały się silniejsze. Dla nas obojga była to miłość od pierwszego wejrzenia. - Wzruszyła ra­mionami, uśmiechając się niewinnie.

- Wcale nie jest mi przykro. - Shelby także odpowie­działa siostrze uśmiechem. - Paul i ja pracowaliśmy ra­zem, potem zrodziła się między nami przyjaźń, ale nigdy nie było to nic poważniejszego. - Czyżby przez twarz La­ney przemknął cień rozczarowania? Wiadomość, że ukrad­ła siostrze tylko przyjaciela, a nie kochanka, musiała być dla niej niemiła. - Ale rozumiem, co to znaczy, że miłość poraża niczym błyskawica. - W głosie Shelby brzmiała sama słodycz. - Tak właśnie było ze mną i Garrettem. - Po tym oświadczeniu Shelby wymaszerowała do swojego po­koju, zostawiając w holu oszołomioną Laney.

Garrett nie pamiętał, kiedy ostatni raz zwykła kąpiel pod prysznicem sprawiła mu tyle przyjemności. W domku 101 panowała idealna temperatura. Wziął do ręki jeden z leżą­cych na paterze w kuchni owoców i zamierzał nalać sobie drinka, kiedy usłyszał pukanie. Podszedł szybko do drzwi z irracjonalną nadzieją, że to Shelby.

W progu stała Laney Halford ubrana w skąpe bikini i sandały na wysokim obcasie. Brakuje jej tylko korony i szarfy z napisem miss czegoś tam, pomyślał z niesma­kiem Garrett. Podniecenie natychmiast go opuściło, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody.

- Serwis hotelowy - przywitała go Laney, wskazując na trzymaną w rękach tacę z dwoma drinkami. - Pomyślałam, że dobrze zrobi ci coś specjalnego po koszmarnych przejściach ubiegłej nocy.

- Rozmawiałaś z Shelby? - To interesowało go naj­bardziej.

- Tak. Biedactwo. - Laney uśmiechała się uwodziciel­sko. - Wyglądała tak, jakby pływała w bagnie. Tak też się chyba czuła. Opowiadała też o tym, jak fatalnie spędziła ostatnią noc, ale kiedy posłuchałam jej dłużej, doszłam do wniosku, że ty jesteś bardziej godny współczucia. Jestem pewna, że nie umiała cierpieć w milczeniu. Wyobrażam sobie, jaki horror przeżyłeś.

- Przyszłaś mnie pocieszyć?

Laney uśmiechnęła się słodko.

- Przyszłam zaprezentować ci Boginię Halford House.

- Czy masz na myśli siebie? - spytał z niedowie­rzaniem.

Laney potraktowała jego pytanie jako komplement. Wy­sunęła do przodu biodro i ten ruch sprawił, że zakołysały się jej piersi.

- Bogini Halford House to drink, głuptasie. - Zachi­chotała. - To nasza specjalność. Jeden z barmanów wymy­ślił go kilka lat temu i nazwał tak na moją cześć. Wiem, że będzie ci smakował. - Ton jej głosu i zachowanie sugero­wały, że gdyby tylko zechciał, mogłaby zapewnić mu inne jeszcze przyjemności. Ta kobieta śmiało eksponująca swo­je wdzięki w skąpym kostiumie nie pozostawiała wątpli­wości co do tego, że gotowa jest spełnić każdą jego prośbę. On jednak o nic nie prosił.

- Dziękuję za troskę - odparł chłodno. - Ale nigdy nie piję po południu, zwłaszcza wówczas, kiedy pracuję. - Wskazał na stojące na biurku telefon i faks. - Niedługo mam odbyć telekonferencję, a potem... - Nie miał ochoty się tłumaczyć. Nie miał też chęci ani na Boginię Halford House, ani na spędzenie popołudnia z Laney Halford. - Dzięki, ale nie.

Piękne rysy Laney na moment zniekształciła złość. Szybko jednak dziewczyna zapanowała nad sobą. Kiedy odezwała się, jej głos znów pobrzmiewał fałszywą słodyczą.

- Wiem, jak bardzo musisz być zajęty. Jesteś przecież szefem ogromnej firmy. W przeciwieństwie do Shelby po­trafię docenić twój sukces. Moją siostrę interesują tylko jej własne osiągnięcia.

Laney przysunęła się bliżej, niemal ocierając się o Garretta. Ten jednak cofnął się w ostatniej chwili.

- Uważaj na tacę - zbeształ ją. - Mało brakowało, a by­łabyś mnie oblała. Nie mam ochoty ani pić, ani oglądać Bogini Halfordu.

Laney przeszyła go lodowatym spojrzeniem.

- Nie musisz na mnie krzyczeć! - zawołała z oburze­niem.

- Nie muszę? A jak inaczej mogę sprawić, żebyś sobie poszła? Nie reagujesz na subtelne aluzje.

Laney obróciła się z gniewem. Odeszła kilka kroków, po czym przystanęła i cisnęła tacą w stronę Garretta. Chy­biła i szkło rozsypało się po trawie.

- Przyślij kogoś do sprzątania! - zawołał za nią.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Panna York spojrzała na nią z dezaprobatą. Shelby nie sądziła jednak, by niechęć ta była skierowana przeciwko niej osobiście. Panna York po prostu nie lubiła niespodzie­wanych wizyt. Gdyby zamiast Shelby pojawił się prezydent Stanów Zjednoczonych, również nie okazałaby entuzja­zmu. Po krótkiej rozmowie przez intercom starsza pani dała znak Shelby, by weszła do gabinetu ojca.

- Rozumiem, że spędziłaś noc z Garrettem McGrathem? - spytał Arthur Halford bez żadnego wstępu. Shelby czuła, że na jej policzki wypełza rumieniec.

- To niedokładnie było tak, tato - zaprotestowała. Skąd o tym wiedział? I co mu powiedziano?

- Czy dlatego przyszłaś? Czy powiedział ci... coś nie­przyjemnego?

Shelby ze zdumieniem przyglądała się ojcu. Zawsze szorstki, nigdy dotąd nie okazywał zainteresowania jej sprawami. Ten objaw troski zdziwił ją. Czyżby ojciec nie wierzył Garrettowi z powodu jego plebejskiego pochodze­nia? To wydało się jej wysoce niesprawiedliwe.

- Garrett zachował się jak prawdziwy dżentelmen, tato - oświadczyła stanowczo. - On i ja... - Znów się zaczer­wieniła i była na siebie za to zła. - Oboje staraliśmy się stawić czoło tej nieprzyjemnej sytuacji - dokończyła krót­ko. - Wiem, że jest późno, ale przyszłam do pracy. Ojciec przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.

- Bardzo dobrze. Mam dla ciebie zadanie. - Sięgnął do górnej szuflady biurka i wyjął z niej folder. - Zanieś to McGrathowi. I poczekaj, aż to przejrzy.

Pierwszym impulsem Shelby było zaprotestować. Ostat­nią godzinę spędziła na wymazywaniu tego mężczyzny z pamięci. Westchnęła głęboko.

- Czy nie mógłby zrobić tego Paul?

- Nie, do diabła, nie mógłby - warknął Arthur Halford.

- Nie rozumiem cię, Shelby. Najpierw przychodzisz, żąda­jąc pracy, a kiedy wyznaczam ci zadanie, próbujesz zrzucić je na Whitleya. Czy właśnie po to sprowadziłaś go tutaj? Żeby się nim wyręczać? - Niemalże rzucił w nią broszurą.

- Nie chcę więcej słyszeć twoich narzekań. I nie chcę cię dzisiaj więcej widzieć - dodał, wykręcając numer telefonu.

Shelby szła powoli korytarzem. Ojciec miał rację, ona sama także nie zniosłaby tego rodzaju niesubordynacji ze strony kogoś z podwładnych. Zerknęła na trzymany w rę­kach folder. Musi jak najszybciej dostarczyć go Garrettowi. W wiszącym nad schodami lustrze dostrzegła swoje odbi­cie. Wełniana garsonka w czarne prążki, jak najbardziej odpowiednia dla osoby na jej stanowisku, z pewnością po­służyłaby Garrettowi jako temat do żartów. Nie oszczędził­by też jej nakrochmalonej bluzki, ciemnych raj stop i ciasno upiętego koka. Koniecznie musi zmodyfikować swój strój przed pojawieniem się w domku numer 101.

Nie tracąc czasu, przeszła do domu rodziców, gdzie zamieniła garsonkę na sukienkę w kwiaty rozkloszowaną u dołu, do której dobrała pastelowe espadryle. Jej lśniące włosy opadły rozpuszczone na ramiona. Teraz Garrett, za­miast szydzić z jej ubioru, będzie mógł skoncentrować uwagę na sprawach zawodowych.

Shelby miała właśnie zapukać do drzwi domku, kiedy te otworzyły się z impetem. W ostatniej chwili udało się jej uskoczyć i uniknąć zderzenia z Garrettem.

Na jej widok przystanął jak skamieniały, przez dłuższą chwilę nie wypowiadając ani słowa.

- Nie wiedziałem, że tu jesteś - wyjaśnił. - Czy nic ci nie jest?

- Och, nie - zaśmiała się nerwowo. - Tyle razy musia­łam uciekać przed pędzącymi na lotnisku wózkami... - Za­milkła zawstydzona. Paplała niczym egzaltowana nastolat­ka. Szybko odzyskała panowanie nad sobą. - Widzę, że przyszłam w złym momencie. Wybierasz się dokądś?

Garrett miał na sobie zielone kąpielówki ze znakiem firmowym Halford House. Wiedziała, że pochodzą z hotelowej arkady.

- Powinieneś do kompletu kupić też koszulkę. - Ta, którą miał na sobie, była graficznym uzupełnieniem tele­wizyjnej reklamy kalifornijskich rodzynek. Winogrona w kapeluszach i okularach przeciwsłonecznych przybiera­ły fantazyjne pozy.

- Twoja koszulka jest jeszcze okropniejsza niż ta z po­marańczami. Trzeba przyznać, że masz niezwykle orygi­nalny gust - zauważyła nie bez złośliwości Shelby.

- Kupiłem ją wczoraj - poinformował z dumą Garrett. - Kiedy ty oglądałaś porcelanę i plakaty.

- Tak, przypominam sobie, że wytrzymałeś w galerii około trzech minut, po czym przepadłeś wśród swoich ukochanych straganów.

- Ty zaś tkwiłaś w tej galerii przez całą wieczność. Ostatecznie musiałem cię z niej wyciągnąć siłą.

- Nie byłam tam dłużej niż dwadzieścia minut. Nieste­ty, to co w dobrym guście, nie potrafi na długo zatrzymać twojej uwagi.

- Chętnie się czegoś nauczę, jestem zawsze otwarty na nowości. A ty? - Kiedy się uśmiechał, w jego oczach do­strzegła przekorny błysk.

Zanim zdążyła zareagować, położył dłonie na jej na­gich ramionach i zaczął delikatnie masować jej kark. Pró­bowała się cofnąć, lecz Garrett nie zwolnił uścisku. Za­miast tego zaczął gładzić jej ramiona, lekko muskając skó­rę palcami.

- Garrett, ja nie... Nie możesz... To nie... - Odetchnę­ła głęboko i zaczęła jeszcze raz. - Jesteś zajęty. Miałeś zamiar pływać - zauważyła dziwnie cienkim i wysokim głosem.

- Miałem zamiar iść po ciebie - poprawił ją. - Myśla­łem, że wybierzemy się na plażę. Ale wolę zostać z tobą tutaj.

Kiedy przygarnął Shelby do siebie, ich usta spotkały się w gorącym, zachłannym pocałunku. Shelby zapomniała o powierzonej jej przez ojca misji, a folder upadł na po­dłogę.

- Będzie nam dobrze, kochanie - szepnął Garrett. - Obiecuję.

Czuła jego pulsującą męskość, której bliskość wypełniła jej podbrzusze dziwnym, słodkim ciężarem. Byli oboje niczym porwani przez burzę ognia, której sile nie mogli się przeciwstawić. Znaleźli się w świecie natury, która rządziła wszystkim według własnych praw.

Shelby poddała się bez reszty pożarowi zmysłów, kiedy Garrett nagle wyprostował się i uniósł ją do góry. Krzyk­nęła zaskoczona i odruchowo zacisnęła ręce wokół jego szyi. Była zdezorientowana, a dla osoby ceniącej nade wszystko niezależność i panowanie nad sytuacją, okazało się to wyjątkowo nieprzyjemnym uczuciem.

- Postaw mnie! - zażądała stanowczo. Teraz, kiedy obawiała się o swoje bezpieczeństwo, wrócił do niej roz­sądek i trzeźwość spojrzenia.

Garrett uśmiechnął się i szedł dalej, zatrzymując się tyl­ko po to, by pchnięciem nogi zatrzasnąć drzwi.

- Garrett, ja nie żartuję - ostrzegła. Na znak protestu zaczęła wymachiwać nogami, lecz jedynym, co udało się jej osiągnąć, była utrata buta.

- Ja również nie.

Chwilę później opuścił ją na łóżko. Wylądowała na nim, po czym szybko obróciła się na bok, gubiąc przy tym drugi but. Była wzburzona.

- Dla twojej wiadomości, Garretcie McGrath, nie lubię być noszona.

- Zauważyłem.

- Nie lubię także, by ciskano mną jak... jak gumową piłką..

- Sądziłem, że może zechcesz wypróbować materac. - Garrett ściągnął koszulkę. - Bije na głowę tamten z Pod Mewy, nieprawdaż?

- Wiem, co chcesz zrobić, Garretcie - oświadczyła Shelby poważnym tonem, jednocześnie cofając się w stro­nę okna.

- Mam nadzieję - odrzekł, wyciągając do Shelby rękę. Potrząsnęła głową, chowając za sobą ręce.

- Chcesz odwrócić moją uwagę opowiadaniem o mate­racu z motelu Pod Mewą i...

- Próbuję odzyskać grunt - wyznał szczerze Garrett. - Wiele straciłem przez swój niefortunny pomysł przenie­sienia ciebie.

- To było okropne. Cały czas czekałam, kiedy mnie upuścisz, i myślałam o tym, że koty zawsze spadają na cztery łapy. Zastanawiałam się, czy mi też się to uda.

- Nieźle narozrabiałem! Chciałem wprowadzić roman­tyczny nastrój, a ty rozmyślałaś o kotach i aerodynamice. Chodź do mnie, kotku - powiedział, podchodząc bliżej.

Jedyna droga ucieczki prowadziła przez łóżko. Shelby musiała przedostać się przez nie i w jakiś sposób dotrzeć do drzwi. Nie wolno jej było patrzeć przy tym na Garretta, który stał przed nią, otwierając szeroko ramiona na jej przyjęcie.

- Nie... mogę tego zrobić, Garrett.

- Ależ możesz. - Stała bez ruchu, kiedy zsuwał ramiączka jej sukienki. - Pragniesz mnie i wiesz, że ja też ciebie pragnę.

Nie zdążyła odetchnąć, kiedy uporał się także z zapię­ciem stanika.

- Jesteś taka piękna - szepnął, patrząc zachwytem na jej piersi.

Potrząsnęła głową.

- Nie jestem piękna, ja...

- Tak, jesteś. - Jego głos brzmiał kojąco. - Jesteś pięk­na, inteligentna i seksowna. A także szczera i silna, a to cenię najbardziej.

- Sądziłam, że wolisz wrażliwe i płochliwe panienki. - Z trudem poznawała własny, chrapliwy głos.

- To, w gruncie rzeczy, jadowite żmije - odrzekł, przy­pominając sobie wizytę Laney. - Ty, na szczęście, nie jesteś taka. Moim zdaniem jesteś idealna.

- Mylisz się - zaprzeczyła, okrywając się rumieńcem. - Nie jestem idealna.

- Tego nie mówiłem. Powiedziałem tylko, że jesteś ide­alna dla mnie, a to coś zupełnie innego. Pragnąłem cię od pierwszej chwili. - Z niezwykłą delikatnością zakrył dłoń­mi jej piersi. - Wiesz przecież o tym, Shelby.

Zamknęła oczy, wtulając się w niego.

Wędrował dłońmi po miękkich łukach, a potem zaczął muskać jej sutki, obserwując, jak rozkwitają ich różowe pączki.

Shelby westchnęła głęboko, nie mogąc zatrzymać nara­stającej fali pożądania. Zatracała się w gęstej, słodkiej mgle, która zniewalała jej umysł z tą samą mocą co po­przednio butelka Rumu z Przyprawami Circe. Dziś jednak nie alkohol był winien, lecz ich uczucia i zmysły.

Garrett zsunął z bioder Shelby sukienkę, pozostawiając na niej jedynie białe figi, które nie stanowiły żadnej ochro­ny przez ogniem jego spojrzenia. Otoczyło ją ciepło jego ramion. Dłońmi przesuwał po jej plecach, dając Shelby poczucie bezpieczeństwa. Teraz dzielił ich tylko cienki materiał bielizny.

- Nie wiem... czy potrafię - szepnęła z niepokojem.

- Nic nie mów, kochanie. - Delikatnie opuścił ją na łóżko i sam położył się obok. - To nie zawody, nie musisz niczym się wykazywać.

- Zawsze starałam się być we wszystkim najlepsza. - W jej niebieskich oczach widział zakłopotanie. - Muszę przyznać, że nie mam zbyt wiele doświadczenia.

Garrett uśmiechnął się.

- To nie rozmowa kwalifikacyjna, Shelby. Nie potrze­buję twojego życiorysu i referencji.

- To dobrze, bo nie mogłabym żadnych przedstawić. Zastanawiała się, czy ją słyszał, gdyż w żaden sposób nie skomentował jej ostatniego wyznania. Delikatnie pie­ścił jej piersi, a potem czubkami palców wyrysował cie­niutką ścieżkę w dół równiny brzucha. Kiedy powędrował niżej, wstrzymała oddech.

- Chciałam powiedzieć, że... - Jej głos załamał się, gdy Garrett nie przerwał eksploracji.

- Wiem, kochanie, wiem. - Spokojnym, pewnym ru­chem zakrył dłonią jej kobiecość. - Jestem pierwszy. - Pa­trzył na nią z czułością i dumą. Nie sądził, że będzie to miało dla niego tak wielkie znaczenie. W żadnym z do­tychczasowych związków nie przejawiał zaborczych in­stynktów. W tym właśnie momencie postanowił, że pozo­stanie także jej jedynym kochankiem.

- Proszę, możesz się śmiać. - Odwróciła wzrok. Potrzebowała czynów, nie słów. Ta wyniosła, upar­ta Shelby z pewnością nie była oziębła. Jej namiętna, żar­liwa reakcja na jego pocałunki była tego najlepszym do­wodem. Musiała jednak czuć się bezpieczna, by poddać się namiętności.

- Będę kochał się z tobą, Shelby - powiedział cicho. Znów spotkały się ich usta w długim pocałunku. Obejmo­wała go mocno, chcąc być jak najbliżej, chcąc czuć go i pieścić. Miała wrażenie, że śni najbardziej erotyczny i ro­mantyczny sen swojego życia. Lecz to działo się naprawdę, Garrett był z nią naprawdę. Zaś to, co czuła, nie było je­dynie fizycznym pożądaniem.

Kochała go. Ta świadomość przeraziła ją. Shelby znie­ruchomiała i przez chwilę patrzyła na niego w pełnym zdu­mienia milczeniu.

- Dobrze, kochanie. - Głos Garretta był pewny i spo­kojny. - Wiem, że to wszystko jest dla ciebie nowe, ale nie masz się czego obawiać. - Zaraz potem jego usta znów wędrowały po jej piersiach, a język pieścił rytmicznie ich wrażliwe czubki. Jęknęła cicho. Do tego świata logika i rozsądek nie miały wstępu.

Jednym ruchem Garrett zsunął z Shelby figi i z zachwy­tem poznawał cudowną krainę jej kobiecości. Rozsunę­ła uda.

Jej wilgotne, rozpalone ciało domagało się spełnienia. Wygięta w łuk, dotykała jego cudownie pulsującej, twardej męskości.

- Garretcie, proszę! - zawołała, nie wiedząc dokładnie, o co błaga.

Drżącymi rękami zsunęła mu slipy. Jej oczy zasnuła mgła. Żar pożądania Shelby dorównywał jego pragnieniu. Chciała oglądać go, czuć, dotykać...

Garrett pomógł jej i teraz ona wędrowała po nieznanym terenie męskiego ciała. Bawiła się nim, urzeczona i cieka­wa, aż wreszcie Garrett nie mógł dłużej czekać.

- Chcę być w tobie - powiedział.

- Tak - szepnęła, przygotowując się, by go przyjąć. Zadrżała lekko, kiedy wypełnił ją sobą. Potem przez kilka chwil leżeli bez ruchu, czekając, by Shelby przyzwy­czaiła się do jego obecności. Gładził jej włosy i szeptał miłosne zaklęcia. Powoli rozpoczęli miłosny rytuał. Shel­by, wiedziona instynktem, owinęła Garretta nogami, koły­sząc biodrami w rytm jego pchnięć. Ich ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze, żarliwsze, szalone. Uniósł ją wyżej, zanurzając się w cudownie poddane mu ciało.

Zjednoczeni w miłosnym spazmie poszybowali w cu­downej ekstazie spełnienia.

- Shelby - usłyszała cichy głos Garretta. Musiała zasnąć, gdyż ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, był ciepły ciężar jego ciała, okrywającego ją w słodkim, intymnym połączeniu. Teraz jednak Garrett leżał za nią, obejmując ją mocno.

Uśmiechnęła się, kiedy powitał ją pocałunkiem. Odpo­wiedziała natychmiast, całując go zaborczo i gwałtownie.

- Cieszę się, że przyszłaś mnie odwiedzić. - Jego usta wygięły się w pełnym zadowolenia uśmiechu. - Po fo­chach, jakie stroiłaś rano, nie spodziewałem się, że to zro­bisz. Co nie znaczy, oczywiście, że zamierzałem pozwolić ci na wykreślenie mnie ze swojego życia.

- Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: nie stroję fochów - poinformowała Garretta Shelby, gładząc delikatnie jego podbródek. - Mogę czegoś nie aprobować, ale nigdy w ży­ciu nie stroiłam fochów.

- Rozumiem. - Splótł ręce na jej karku i przyciągnął Shelby bliżej, by pocałować ją długo i czule.

Znacznie później tego popołudnia, kiedy leżeli nasyceni po zmysłowej uczcie, Shelby przypomniała sobie wreszcie cel swojej wizyty. Usiadła raptownie.

- Wielkie nieba, folder! Nie pamiętam, gdzie się po­dział!

- Kogo to obchodzi? - Garrett próbował przyciągnąć ją z powrotem do siebie.

- To ważne. Ojciec nalegał, żebym poczekała, aż go przejrzysz. - Wyskoczyła z łóżka i zdała sobie sprawę, że jest naga. Spłoniła się, gdy napotkała zaciekawione spo­jrzenie Garretta.

Wstał, by podać Shelby szlafrok. Potem naciągnął na siebie slipy i ruszył do drzwi.

Na ganku przed domkiem leżał folder, dokładnie tam, gdzie upuściła go Shelby. Obok poniewierały się żałosne szczątki kieliszków rozbitych przez Laney.

Kiedy wrócił, Shelby przytuliła się do jego pleców, ota­czając go ramionami.

- Mam nadzieję, że nie uraziłam cię za bardzo wyzna­niem, że to polecenie ojca, a nie twój czar osobisty spro­wadziły mnie tutaj.

- Ale to po to, by mnie oczarować, zrezygnowałaś z dy­rektorskiego uniformu i rajstop na rzecz tej seksownej su­kienki. Kiedy pokazałaś się tu z gołymi nogami, wiedzia­łem, że...

- Widzę, że nie czujesz się urażony. - Delikatnie poła­skotała go po brzuchu. - Nie chcesz wiedzieć, co jest w tym folderze?

- Wierz mi, kochanie, niewiele mnie to interesuje. Za­pomnijmy o tej makulaturze i wracajmy do łóżka. - Od­wrócił się, chcąc pociągnąć Shelby za sobą, lecz udało się jej w porę umknąć.

- Najpierw praca, potem przyjemności. - Z uśmiechem wyjęła mu z ręki folder i otworzyła. W środku znajdowało się kilka reklamowych broszur.

- To wszystko? - zdziwiła się Shelby. - To tylko ma­teriały promocyjne. Dlaczego ojciec nalegał, żebym za­niosła je natychmiast i zaczekała, aż je obejrzysz?

- Skarbie, nie mam pojęcia, dlaczego twój ojciec robi różne rzeczy. Zachowanie tego człowieka jest dla mnie niezrozumiałe.

- Chyba że... Sądzisz, iż ojciec mógł zabawić się w swata? Że przysłał mnie specjalnie, żebyśmy...

- Arthur Halford jako swat? - przerwał jej rozbawiony Garrett. - Niezły pomysł!

Rzeczywiście niezły, pomyślała Shelby, wspinając się na palce, by pocałować Garretta. Jej wcześniejsze obawy nie wydawały się teraz tak niepokojące. Dzisiejsze popo­łudnie dało jej pewność siebie i radosną świadomość włas­nej kobiecości.

Garrettowi nie będzie łatwo ją porzucić. Postara się, by taki pomysł w ogóle nie przyszedł mu do głowy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Prawie nie rozstawali się, spędzając razem wszystkie chwile dnia... i nocy. Shelby przekonała rodziców, że le­piej będzie dla niej wynająć maleńki pokój w hotelu i po­zostawać w centrum wydarzeń, niż mieszkać w domu ro­dzinnym. Nie zadawali żadnych pytań, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierzają ingerować w jej życie. Shelby spędzała więc noce w domku 101, kochając się do późna i zasypiając potem w ramionach Garretta.

Garrett kilkakrotnie wyjeżdżał do Buffalo, zawsze jed­nak wracał wieczorem do stęsknionej kochanki. Któregoś popołudnia zadzwonił jednak z Nowego Jorku, by po­wiedzieć, że nieoczekiwane problemy zatrzymają go tam dłużej.

Shelby doskonale rozumiała, co znaczy praca; lecz jej ciało nie chciało zaakceptować nagłej pustki i samotności. Leżała w ich wspólnym dotąd łóżku, wciąż obracając się z boku na bok i długo nie mogąc zasnąć.

Kiedy nieobecność Garretta przeciągnęła się na na­stępny dzień, Shelby postanowiła skorzystać z maleńkie­go pokoiku, który zarezerwowała dla siebie w budyn­ku hotelowym. Miała nadzieję, że tutaj, w miejscu, z któ­rym nie wiązały się żadne wspomnienia, łatwiej będzie jej zasnąć.

Szybko jednak zdała sobie sprawę, że jest skazana na kolejną niespokojną noc. Zmiana pokoju nie pomogła jej zapomnieć o Garretcie.

O świcie obudził ją dziwny hałas. Zanim rozpoznała dźwięk przekręcanego w zamku klucza, w progu stał już Garrett.

Zamrugała powiekami niepewna, czy to nie sen.

- Garrett?

- To ja, kochanie. - Kilkoma krokami pokonał dzielącą ich odległość, zrzucając po drodze marynarkę, krawat i ko­szulę.

Shelby, całkiem już przytomna, uklękła na łóżku i wy­ciągnęła do niego ręce.

Ich usta spotkały się w zachłannym pocałunku, stęsk­nione ręce wędrowały po spragnionych pieszczot ciałach. Garrett zsunął z ramion Shelby bawełnianą koszulę, odkry­wając piersi. Przylgnęła do niego, pomrukując z zado­woleniem.

Wsunął dłonie pod miękki materiał, odnajdując miejsca, które nauczył się pieścić i do których tęsknił przez ostatnie dwa dni. Niespokojnie zdzierali z siebie ubranie.

- Jesteś gotowa, najdroższa? Uśmiechnęła się.

- Byłam gotowa w chwili, kiedy zobaczyłam cię stoją­cego w progu. - Objęła go mocno. - Och, Garretcie, tak źle było mi bez ciebie! - wyznała z westchnieniem.

- Nie mogąc znieść myśli o kolejnym dniu bez ciebie, zmusiłem ludzi, by pracowali niemal do północy - powie­dział, układając ją pod sobą. - Zdążyłem na ostatni lot.

- Jak dobrze, że wróciłeś.

Nie potrzebowali słów. Rozkołysani w pierwotnym, zmysłowym rytmie, pogrążali się w bezczasie, aż rozkosz rozlała się w nich gwałtownym, dzikim przypływem. Potem zasnęli, wtuleni w siebie i nasyceni.

Garrett obiecał wyrwać Shelby z rutyny starannie zapla­nowanych zajęć i robił to, każdego niemal dnia, wyjeżdża­jąc wraz z nią w coraz to inny zakątek Florydy.

Obejrzeli wszystko, przepych Palm Beach i aligatory w bagnach Parku Narodowego Everglades. Garrett nieod­miennie ulegał pokusie tandetnych sklepików. Kupował rzeczy, na widok których Shelby nie umiała powstrzymać śmiechu.

Gdy podróżowali, odwiedzając kolejne Family Fun Inns, czy tylko dla przyjemności, nadmiar energii rozłado­wywali biegając lub kąpiąc się. Grali w tenisa i wypoży­czali żaglówki. Tańczyli i kochali się.

Shelby była zbyt szczęśliwa, by martwić się czymkol­wiek. Nie chciała zaprzątać sobie głowy ani swoją karierą, ani docinkami siostry czy gniewem ojca. Wszystko to blakło w obliczu uczucia, jakie wzbudził w niej Garrett.

W słoneczne październikowe popołudnie Shelby koły­sała się leniwie na stojącym w ogrodzie Halford House bujanym fotelu, wspominając namiętne sceny ostatniej no­cy, kiedy zauważyła zmierzających w jej stronę Laney i Paula. Jej uśmiech zbladł. Laney z pewnością będzie mia­ła ochotę na kolejną słowną potyczkę, a Shelby zdecydo­wanie nie była w nastroju do sprzeczek. Wręcz przeciwnie. Czuła się szczęśliwa i przyjaźnie usposobiona do wszy­stkiego i wszystkich, nie wyłączając siostry.

- Słyszałaś nowinę? - zawołała Laney. Jej piękne oczy lśniły ciemnym, groźnym blaskiem. Mimo ściągniętych złością rysów, wciąż wyglądała ślicznie. Shelby uśmiech­nęła się. Uroda siostry nie budziła już w niej kompleksów i poczucia winy. Miłość Garretta dała jej pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa, czego nigdy przedtem nie za­znała.

- Co takiego, Laney?

- Kiedy usłyszysz, przestaniesz się tak głupio uśmie­chać. - Laney nie potrafiła odmówić sobie złośliwości. Shelby westchnęła.

- O co chodzi?

- Shelby, musisz zachować spokój - zaczął Paul. - Wi­dzieliśmy Olivera Tate z twoim ojcem.

- Tata sprzedał mu Halford House! - dokończyła Laney.

Przez dłuższą chwilę Shelby nie zareagowała. Zdawało się, że nie rozumie znaczenia usłyszanych przed chwilą słów.

- Laney, to nie może być prawda. - Shelby powoli wstała z fotela. - Musiałaś coś pomylić.

- Niczego nie pomyliłam - zaprzeczyła ostro Laney. - Spytałam Tate'a, czy kupił Halford House, a ten przebie­gły, stary lis tylko zmrużył oczy, roześmiał mi się twarz i powiedział „tak.” - Zerwała z grządki kwiatek i ze zło­ścią rozsiewała wokół jego płatki.

- Już ze dwa tygodnie temu słyszałem pierwsze plotki na temat sprzedaży Halford House i tego, że nowy właści­ciel nie chce się na razie ujawnić. - Głos Paula brzmiał poważnie. - Kiedy przyjechał Oliver Tate i udał się prosto do gabinetu twojego ojca, wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Potem Laney spytała go otwarcie i...

- Plotki? Jakie plotki? - Shelby wydawała się całkowi­cie zdezorientowana. - Ja nie słyszałam żadnych pogłosek. Niczego...

- To dlatego, że cały czas uganiasz się za Garrettem McGrathem - stwierdziła ze złośliwą satysfakcją Laney.

- Cały hotel aż huczy od plotek. Twój drogi pan McGrath też musiał je słyszeć.

- Garrett nigdy nie wspominał o tym - szepnęła Shel­by. Halford House był jej domem, jej przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Musiała wyjechać, by stać się jego warta, lecz wiązała z tym miejscem wszystkie plany i nadzieje. - Gdyby... gdyby Garrett wiedział...

- Oczywiście, że wiedział. Bał się jedynie, że powie­dzenie ci prawdy może pokrzyżować jego plany. Przede wszystkim chciał, byś poszła z nim do łóżka, i osiągnął swój cel. Wszyscy wiedzą o tobie i Garretcie. Nie jesteś szczególnie dyskretna. Nie odrywasz od niego cielęce za­chwyconych oczu niczym zadurzona nastolatka.

- Shelby, sprzedaż Halford House w sposób zasadniczy zmienia moją sytuację - zauważył z zatroskaniem Paul.

- Porzuciłem bardzo intratną posadę w Casa del Marina, polegając na obietnicy otrzymania tu samodzielnego sta­nowiska. Jeśli Oliver Tate rzeczywiście jest właścicielem hotelu, wszystko wygląda inaczej.

- Jeśli to prawda, także moje plany legły w gruzach

- przypomniała mu Shelby. - Nie wierzę jednak, żeby tata mógł sprzedać hotel bez uprzedzenia...

- Oto i nasz Garrett - przerwała jej Laney. - Mamy okazję spytać go, czy słyszał jakieś pogłoski.

Serce Shelby zabiło mocniej. Już sam jego widok napa­wał ją dziwnym spokojem i optymizmem. Powodowana impulsem, wyszła mu naprzeciw. Rzeczywiście, nie potrafi zachować dyskrecji, zauważyła w duchu.

Garrett wydawał się zachwycony jej spontanicznością.

- Szukam cię od pół godziny - powiedział, przyciąga­jąc Shelby do siebie. - Wreszcie ktoś przypomniał sobie, że widział cię idącą w tę stronę.

Shelby uniosła głowę, by spojrzeć w jego jasne, niebie­skie oczy. Normalnie pocałowałaby go, lecz tym razem pamiętała o obecności siostry.

- Hm... nie jesteśmy sami - szeptem zwróciła mu uwa­gę na stojących nieco dalej Paula i Laney. - Musimy z nimi porozmawiać.

Garrett dostrzegł w jej twarzy niepokój.

- Co się stało, kochanie?

Nie zdążyła odpowiedzieć. Wyprzedziła ją Laney.

- Garretcie, czy wiedziałeś, że Oliver Tate kupił Hal­ford House? - Oczy Laney błyszczały gniewnie.

Garrett stał bez ruchu, przyglądając się im z uwagą. Widział ból i niepewność Shelby, wściekłość Laney, nie­pokój Paula. Nie mógł pozwolić sobie na fałszywy krok. Nie mógł utracić Shelby.

- Nic nie wiem o tym, by Oliver Tate kupił Halford House. - To przynajmniej było prawdą. - Z tego, co sły­szałem, Tate jest przyjacielem Arta z dawnych czasów i postanowił na kilka dni zatrzymać się w Halford House, głównie po to, by pograć z Artem w golfa. Przyjechał wczoraj wieczorem. Czy to wtedy narodziły się te plotki?

- To nie plotki, lecz fakty - odparła ze złością Laney. - I jestem pewna, że wiedziałeś o wszystkim. - Teraz La­ney przeniosła lodowate spojrzenie na Shelby. - Jest w nim coś, co sprawia, że mu nie ufam.

Shelby miała już dość złośliwości siostry.

- Garretcie, czy nie przyszedłeś, żeby przypomnieć mi, że jesteśmy umówieni?

- Właśnie tak. Chodź, już się spóźniliśmy. - Ruszył, pociągając Shelby za sobą.

Nie zatrzymując się, pobiegli wzdłuż brzegu oceanu, aż do opustoszałej plaży, gdzie po raz pierwszy ją pocałował. Tym razem jednak Garrett nie proponował kąpieli w ubraniu.

Obrócił się w stronę Shelby i spytał z powagą, czy wszystko w porządku. W jego głosie brzmiało tak wiele troski, że oczy Shelby wypełniły łzy wzruszenia.

- Na pewno się mylą. Mój ojciec nie mógłby sprzedać Halford House Oliverowi Tate'owi.

- Chodź do mnie, skarbie.

Usiadł na piasku. Shelby zajęła miejsce obok, szukając ukojenia w objęciach Garretta. Gładził jej włosy, osłaniając ramieniem od chłodnych podmuchów wiatru.

Siedzieli w milczeniu, trzymając się za ręce i obserwu­jąc fale. Przyroda wokół emanowała takim spokojem, że dopiero po dłuższej chwili Shelby zdała sobie sprawę, że milczenie Garretta nie jest dobrym znakiem. Nie zaprze­czył twierdzeniom o sprzedaży hotelu. Powiedział tylko, że nie słyszał o tym, by nabył go Oliver Tate.

Jego spokojny nastrój był złowieszczym sygnałem. Spę­dzili razem wystarczająco wiele czasu, by nauczyła się, że kiedy są sami, Garrettowi nie wystarcza samo trzymanie jej w ramionach, chyba że oboje są akurat zmęczeni po miłosnych igraszkach.

Coś musiało go martwić, gdyż inaczej już dawno ca­łowałby ją, próbując zedrzeć z niej cienką, jedwabną bluzkę...

- To prawda? Mój ojciec sprzedał Halford House?

- Tak, to prawda - odparł z powagą Garrett.

- Dlaczego? Dlaczego to zrobił? - Głos Shelby drżał. - To coś więcej niż tylko hotel. To nasz dom. Mieszkały w nim trzy pokolenia Halfordów i...

- Nie chcę bronić twojego ojca, ale jest kilka rzeczy, które może powinnaś wziąć pod uwagę. Nie było cię dziesięć lat. Bratanek, którego wyznaczono na następcę Arthura, zmarł, a jego brat okazał się nieodpowiedzialnym hulaką.

- Ale ja mogłam prowadzić hotel. - Shelby wciąż nie chciała usprawiedliwić postępowania ojca. - Powierzenie mi Halford House byłoby przecież najlogiczniejszym roz­wiązaniem. Mam doświadczenie w tej branży, wypracowa­łam sobie pewną pozycję i zawsze uważałam Halford Hou­se za... swoje dziedzictwo. - Po jej policzku potoczyła się łza. - Dziedzictwo. Brzmi dosyć staroświecko, prawda?

- Nie. - Garrett otarł kciukiem kolejną łzę. - Ale może ojciec nie zdawał sobie sprawy; jakie to dla ciebie ważne. Czy rozmawiałaś z nim i proponowałaś, że go zastąpisz, kiedy przejdzie na emeryturę?

Shelby potrząsnęła głową.

- Myślę, że w głębi duszy zawsze bałam się odmowy, tego, że uzna mnie za nie dość kompetentną. Postanowiłam udowodnić, że tak nie jest. Mama wspominała, dzwoniąc do mnie, że tata myśli o emeryturze, ale nie sądziłam, że nastąpi to tak szybko. - Shelby westchnęła. - Miałam dość Casa del Marina i Kalifornii. Chciałam coś zmienić w mo­im życiu, wrócić do domu. Nie było mnie tu od dziesięciu lat i łudziłam się, że czas i odległość zmienią nas w jedną z tych szczęśliwych rodzin, które uśmiechają się na zdję­ciach z rodzinnych albumów.

- Musiałby to być album ilustrujący upadek wielkiej dynastii. Tytuł: „Schyłek wieku”.

Uśmiechnęła się smutno.

- Teraz to wiem, lecz wtedy powrót wydawał się zna­komitym posunięciem zarówno ze względów osobistych, jak i zawodowych. Niestety mój przyjazd okazał się jedy­nie nieprzyjemną komplikacją dla mojego ojca. Od począt­ku wyczuwałam jego niechęć. - W słowach Shelby było tak wiele smutku i rezygnacji. Widział jej ból i zagubienie.

Obrócił się lekko tak, by móc spojrzeć w jej lśniące od łez orzechowe oczy.

- Przyjazd do Halford House był jak najbardziej słusz­nym posunięciem - powiedział z naciskiem. - Gdybyś nie przyjechała, nigdy byśmy się nie spotkali. I nie miałbym okazji poprosić cię o rękę. A to właśnie chcę zrobić. Chcę, żebyś za mnie wyszła, Shelby.

Trwało chwilę, zanim do Shelby dotarło znaczenie tych stów.

- To zabrzmiało niemal tak, jakbyś... jakbyś... prosił o moją rękę? - Ton jej głosu wyrażał zdumienie i niedo­wierzanie. Czekała, by obrócił w żart jej absurdalne przy­puszczenie.

Garrett jednak patrzył na nią z powagą.

- Proszę cię o rękę, Shelby. - Na jego ustach nie było łobuzerskiego uśmiechu. Jego głos brzmiał stanowczo i żarliwie. - Wyjdź za mnie.

- To bardziej rozkaz niż oświadczyny. - Shelby potrze­bowała czasu, by zapanować nad wzburzonymi emocjami.

- Myśl sobie, co chcesz, Shelby, ale potraktuj moje oświadczyny poważnie. Bo ja naprawdę chcę się z tobą ożenić. Najszybciej jak to możliwe.

Wstała gwałtownie i ruszyła w stronę morza.

- To urocze... Garretcie, ale...

- Urocze? - Garrett poderwał się szybko i ujął ją za ramię. - Proszę cię o rękę, a ty mówisz, że to urocze? - W jego głosie brzmiało oburzenie. - Już kiedyś próbowa­łaś przyczepić mi tę etykietkę i powiedziałem ci, że do mnie ona nie pasuje.

- Nie powinieneś się obrażać. Chociaż starasz się to ukryć, jest w tobie współczucie dla innych i goto­wość do wielkich gestów, takich właśnie jak zakup Blue Springs Resort, by twój brat mógł pracować na tamtejszym polu golfowym. A teraz chcesz się ze mną ożenić, bo ci mnie żal.

- Nigdy z litości nie zaproponowałbym kobiecie mał­żeństwa - warknął Garrett. - Mógłbym wymienić wiele powodów, dla których proszę cię o rękę, ale z pewnością nie będzie wśród nich współczucia.

- A co będzie? - spytała ledwie słyszalnym szeptem.

- Wiele nas łączy - zaczął Garrett. - Pasja hotelarska, to pierwsze. Przez ostatni miesiąc oboje nauczyliśmy się czegoś o hotelach zarówno wysokiej, jak i niskiej klasy i owe doświadczenia okazały się dla nas interesujące. Lu­bimy kino, bieganie, pływanie, puszczanie latawców...

- Nigdy nie puszczaliśmy razem latawców. Ten, który kupiłeś w zeszłym tygodniu, nawet nie wzbił się w niebo. - Uśmiechała się, a jej oczy błyszczały. Kochała Garretta, a on poprosił, by została jego żoną! Przygnębienie wywo­łane wiadomością o sprzedaży Halford House ustąpiło miejsca ogromnej radości.

- Zgoda, latawiec był niewypałem, wycofuję ten punkt. Kontynuując... - Przyciągnął ją do siebie. - W łóżku jest nam cudownie, a będzie jeszcze lepiej. Uwielbiam być z tobą, nawet gdy się sprzeczamy. - Popatrzył na nią ba­dawczo. - Jesteś jedyną kobietą, jakiej kiedykolwiek pro­ponowałem małżeństwo, Shelby. Mam dość samotności. Przez ostatni miesiąc pomogłaś mi zrozumieć, jak bardzo pragnę ożenić się... z tobą, najdroższa. Powiedz: tak. Po­wiedz, że za mnie wyjdziesz.

- Och, Garretcie! - Była taka szczęśliwa. Gdyby tylko dodał, że ją kocha. Jeśli zacząłby oświadczyny od tych magicznych dwóch słów, mógłby nic więcej nie mówić!

Uniosła głowę i uśmiechnęła się.

- Tak, wyjdę za ciebie. - Wyraz jego oczu powiedział jej, że podjęła właściwą decyzję. Garrett nie wyznał jeszcze jej miłości, ale kochał ją. Była tego pewna.

Garrett nalegał, aby jeszcze tego samego wieczora wy­jechali do Buffalo. Shelby ledwie zdążyła przekazać rodzi­com wiadomość o zaręczynach, Laney zaś nigdzie nie można było znaleźć. Garrett jednak upierał się przy jak najszybszym wyjeździe.

- Czas, żebyś poznała moją rodzinę - oświadczył sta­nowczo.

Shelby wiedziała już, że Garretta nic nie odwiedzie od raz powziętego postanowienia. Ona sama była tego dnia zbyt rozmarzona i szczęśliwa, by się z nim spierać. Wkrót­ce miała przecież poślubić ukochanego przez siebie męż­czyznę!

Kiedy samolot schodził do lądowania w Buffalo, raz jeszcze odtworzyła w pamięci scenę poinformowania ro­dziców o zaręczynach. Mama, jak zawsze słodka i trochę roztargniona, objęła ją i pogratulowała znalezienia odpo­wiedniego młodego mężczyzny. Tata najpierw jakby nie chciał wierzyć, a potem zaśmiał się i poklepał Garretta po plecach.

- A więc dobiliśmy targu - powiedział Arthur Halford, a kiedy Shelby poprosiła o wyjaśnienie znaczenia tej ra­czej dziwnej uwagi, ojciec tylko wzruszył ramionami i ży­czył Garrettowi szczęścia.

Shelby była zaskoczona bardzo skromnym i bezosobo­wym wystrojem mieszkania Garretta. Bardziej przypomi­nało ono motelowy apartament niż dom.

- Spędzam tu niewiele czasu - wyjaśnił Garrett. - Jak tylko się pobierzemy, kupimy nowy dom. Jeśli chcesz, możemy jutro odwiedzić kilku agentów.

- Nie myślałam na razie o kupowaniu domu - odparła Shelby. - Wciąż nie mogę jeszcze przyzwyczaić się do tego, że jestem zaręczona.

- Och, to nie potrwa długo. - Garrett wziął ją w ramio­na i zaniósł do sypialni na piętrze. - Chcę uczynić cię panią McGrath najszybciej jak to możliwe.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Garrett się żeni?

- Ślub! Wspaniale!

- Teraz już wiemy, co tak długo zatrzymywało cię na Florydzie. Nie hotel, ale córka właściciela, hm? To tylko żart, braciszku.

- Wujku Garretcie, czy mogę być druhną? Chcę włożyć tęczową sukienkę i czerwone buty.

Tuż przed południem dotarli do domu, w którym babcia i mama Garretta mieszkały wraz z Devon, jego dwudzie­stosześcioletnią, dwukrotnie rozwiedzioną siostrą i jej dwie­ma córeczkami, sześcioletnią Pammy i dwuletnią Petey.

Dwukrotna rozwódka! Shelby zaskoczyła ta wiado­mość. Na podstawie urywkowych komentarzy Garretta stworzyła sobie w wyobraźni obraz rodziny żyjącej w do­skonałej harmonii i miłości. Rozwód zdecydowanie nie pasował do tej sielankowej wizji.

- Kiedy byłeś ostatnim razem, nie wspominałeś, że spo­tykasz się z kimś, kochanie. - Kate McGrath skarciła syna z czułością. Potem uśmiechnęła się do Shelby. - Tak się cieszę. Modliłam się, żeby Garrett wreszcie się ustatkował. Od razu widzę, że dokonał właściwego wyboru.

- Mama także Josha Aldena nazwała odpowiednim dla mnie mężczyzną, a wszyscy wiedzą, jak to się skończyło - wtrąciła Devon. - Nie minął nawet rok od ślubu, a on mnie zostawił. Byłam wtedy w ciąży z Petey.

- Twoja mama jest optymistką, Devon - skarciła wnu­czkę babcia. - Stara się w każdym dostrzegać to, co naj­lepsze.

- Czy ja mogę być druhną, wujku Garretcie? - błagała Pammy, obejmując go za kolana. - Proszę, proszę, proszę!

Garrett pogładził jasną główkę siostrzenicy.

- Możesz być druhną, jeśli chcesz, ale to będzie bardzo skromny ślub. Odbędzie się w najbliższą sobotę - oznaj­mił, nie spuszczając wzroku z Shelby. - Trzy dni powinno wystarczyć na przygotowanie ceremonii. Zaraz jedziemy, żeby zrobić badanie krwi i uzyskać pozwolenie na ślub.

- W sobotę? - zawołały chórem Devon, Kate i babcia.

- W tę sobotę? - upewniła się zdumiona Shelby.

- Lepiej od razu jedźmy, żeby kupić dla mnie sukienkę druhny - poradziła rezolutnie Pammy.

- Aha, rozumiem, że musicie się spieszyć - domyśliła się Devon.

Babcia tak uważnie przyglądała się teraz Shelby, że ta okryła się rumieńcem.

- Cóż, chyba rzeczywiście nie ma na co czekać. Im szybciej wy dwoje pobierzecie się, tym lepiej.

- Garrett! - warknęła Shelby przez zaciśnięte zęby, kie­dy już znaleźli się na zewnątrz. - Nie jestem w ciąży! Poklepał jej ramię.

- Wiem, skarbie. - Uśmiechnął się lubieżnie. - Ale za miesiąc o tej porze już będziesz - zapewnił.

Shelby otworzyła szeroko oczy. Tutaj, w Buffalo, wy­darzenia zaczynały przytłaczać ją swoim tempem.

- Wszystko dzieje się za szybko - poskarżyła się głośno. - Garretcie, przyjechałam poznać twoją rodzinę, a nie wyjść za mąż w ciągu trzech dni!

- Na co mamy czekać? - spytał. - Nigdy nie rozumia­łem sensu długiego okresu narzeczeństwa. Albo chcemy się pobrać, albo nie. My oboje chcemy, więc się pobieramy. W najbliższą sobotę.

Shelby czuła, że kręci się jej w głowie.

- Garretcie, zaczekaj. Chciałam nacieszyć się naszym narzeczeństwem i zaplanować ślub, może nie szczególnie wystawny, ale elegancki. Taki, który mogłabym wspomi­nać przez całe życie, jako że zamierzam raz tylko wyjść za mąż. Chciałabym wydać przyjęcie w Halford House. Ma­rzyłam o tym od dzieciństwa, przyglądając się weselnym gościom zgromadzonym w sali balowej. Nie musimy być właścicielami hotelu, by... - Urwała gwałtownie. - O co chodzi z tym zachodzeniem w ciążę? Nigdy nie rozmawia­liśmy nawet o dzieciach, a ty nagle informujesz mnie, że...

- Nie chcesz mieć dzieci?

- Nie jestem jakąś potworną karierowiczką, jak przed­stawia mnie Laney. - Jej rysy złagodniały. - Bardzo chcia­łabym mieć dzieci. Dwoje, może troje. Zdecydowanie nie dziewięcioro.

- Jak najbardziej to popieram. Posiadanie dziewięciorga dzieci to zwyczaj McGrathów, którego nie zamierzam kontynuować. Prawdę mówiąc, nikt z rodzeństwa nie ma aż takiej gromadki.

- Całe szczęście, że choć w tej sprawie się zgadzamy.

- Zgadzamy się w bardzo wielu sprawach. Mówiliśmy już o tym, dlaczego pasujemy do siebie i dlaczego będzie nam razem dobrze. Przestańmy marnować czas i pobierz­my się.

Jego upór i odmowa choćby rozważenia jej argumentów rozzłościła Shelby.

- To w ten sposób zarządzasz Family Fun Inns? Wy­znaczasz cel i nie zważając na nic, dążysz do jego realiza­cji. Wygrywasz, jeszcze zanim twoi przeciwnicy zdążą się zorientować, kto ich zaatakował. Blue Springs Resort i inni nie mieli żadnych szans. Ale małżeństwo i interesy to dwie różne sprawy i obawiam się, że mylisz je ze sobą.

- Doskonale potrafię oddzielić interesy od życia osobi­stego - przerwał jej zniecierpliwiony. - Nigdy nie miesza­łem spraw prywatnych z zawodowymi. A co do Blue Springs Resort, mam już dość tych bzdur. Wolałbym nigdy więcej nie słyszeć o tym miejscu.

- Cóż, będzie to dosyć trudne, jeśli nie w ogóle niemo­żliwe. Tak się akurat składa, że jesteś właścicielem tego hotelu, więc...

Garrett westchnął głęboko. Przynajmniej tę kwestię mo­gli sobie do końca wyjaśnić.

- Nie jestem właścicielem Blue Springs, Shelby. Nie kupiłem tego hotelu i nigdy tak nie twierdziłem - oświadczył.

Patrzyła na niego zdezorientowana.

- Ale Paul powiedział... Sądziłam... Z pewnością da­wałeś do zrozumienia, że...

- Były pewne fałszywe domysły, których wygodnie by­ło mi nie prostować - przerwał jej Garrett, wzruszając ramionami. - Sądziłem, że szybko zorientujesz się, że to bezsensowny pomysł. Jestem zdziwiony, że do tej pory w to wierzyłaś. Pomyśl, Shelby. Po co miałbym kupować Blue Springs? Straciło swoją wartość i walor ekskluzyw­nego kurortu dla wybrańców. Jest usytuowane tuż obok Family Fun Inn, w coraz częściej odwiedzanym rejonie. Co gorsza, oba te obiekty w sposób naturalny rywalizowa­łyby ze sobą, co zdecydowanie nie mogłoby być dla nas korzystne. Nigdy nie zainwestowałbym pieniędzy mojej rodziny w przedsięwzięcie z góry skazane na klęskę.

Shelby przeszedł dreszcz. Mówił suchym, rzeczowym tonem, jego oczy błyszczały drapieżnie. Przeszło jej przez myśl, że nie potrafiła dotąd należycie docenić jego umie­jętności i talentu strategicznego. W jednej chwili zniknęło gdzieś poczucie wyższości, które przez cały czas podświa­domie czuła dla niego. Ekskluzywne hotele były domeną jej rodziny od wielu pokoleń, a ona sama miała odziedzi­czyć wielką fortunę. Garrett prowadził innego rodzaju działalność. Osiągnął wielki sukces, który zawdzięczać mógł jedynie sobie samemu. Shelby czuła się, jakby nagle ze szczytu drabiny spadła na sam jej dół i musiała zadzierać głowę, by dojrzeć górującego nad nią Garretta.

Uniósł do ust i pocałował jej zimną rękę.

- Przepraszam za ten wykład. - Jego głos znów brzmiał czule i troskliwie. - Czasami daję się ponieść emocjom i wydaje mi się, że jestem na seminarium marketingowym. Raz w roku prowadzę taki kurs na tutejszym uniwersytecie dla pracujących - wyjaśnił.

- Nie wiedziałam o tym. - Dopiero teraz zaczynała zdawać sobie sprawę, jak mało wie o Garretcie.

- Swoje wynagrodzenie przeznaczam dla miejscowego szpitala dziecięcego. Chciałem ofiarować coś tej społecz­ności i mam ku temu wiele okazji. Odkąd Family Fun Inns zaczęły dobrze prosperować, McGrathowie są zapraszani do rad nadzorczych wszystkich instytucji charytatywnych i publicznych w mieście.

Shelby wyobraziła sobie Garretta, bogatego i wpływo­wego mężczyznę rozdzielającego fundusze i podejmujące­go istotne dla miasta decyzje. Garrett, niepoprawny barba­rzyńca, który nosił kolorowe koszulki, zatrzymywał się w każdym sklepiku z tandetą i kochał się z nią cudownie przez długie, słodkie godziny.

Przechyliła głowę, by przyjrzeć się mu uważnie. W swe­trze z napisem: „Buffalo Bills” i dżinsach wyglądał do­kładnie jak McGrath, którego pokochała. Jesteś śmieszna, skarciła Shelby samą siebie.

- O czym myślisz? - spytał Garrett, przyciągając ją do siebie. Delikatnie pieścił i kąsał jej ucho.

- Chyba cię nie doceniałam - wyznała. - Przepraszam.

- Nie przepraszaj. Przyzwyczaiłem się do tego - po­wiedział z uśmiechem Garrett. - A nawet sam prowokuję tego rodzaju sytuacje. To bardzo korzystne być niedoce­nianym.

Shelby wydawała się całkowicie zaszokowana.

- Nienawidzę być niedocenianą! Zawsze uważam to za obraźliwe!

Garrett pocałował jaw czoło, a potem odsunął od siebie i włączył silnik samochodu.

- Byłaś chowana pod kloszem, kochanie. I jeśli chcesz, bym cię nadal ochraniał przed problemami, z przyjemno­ścią to zrobię. Jeśli jednak miałabyś ochotę, żebym podzie­lił się z tobą swoimi doświadczeniami, zrobię to z jeszcze większą przyjemnością. Co wybierasz?

- Oto mój wybór: pragnę spędzić ten dzień z tobą. Chciałabym, by tutaj było nam równie dobrze jak na Flo­rydzie. I nie mówmy więcej o badaniach krwi, pozwole­niach i ślubach, proszę.

W jej wzroku była ufność i miłość. Garrett wiedział, że kiedy Shelby patrzy i zwraca się do niego w ten sposób, nie potrafi jej niczego odmówić. Wzbudziło to jego niepo­kój. Nigdy żadna kobieta nie miała nad nim takiej władzy. Sądził dotąd, że dzieciństwo i młodość spędzone pośród pięciu sióstr uodporniło go na wszystkie kobiece kaprysy. Nic nie potrafiło zawrócić Garretta McGratha z obranej drogi, dopóki nie spotkał Shelby Halford. Spojrzał na nią.

- Czy widziałaś Niagarę?

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

- Jedźmy.

Skorzystali ze wszystkich proponowanych turystycz­nych atrakcji, łącznie z pływaniem łodzią, spacerem pod korytem wodospadu i lotem powyżej rozszalałego nurtu. Zakończyli zwiedzanie w muzeum Niagara Falls, gdzie zgromadzono dokumentację dotyczącą wszystkich prze­praw przez wodospad: zaplanowanych, przypadkowych, zakończonych szczęśliwie, a także tragicznie.

- Tragedia w służbie rozrywki - zauważyła z dezapro­batą Shelby. - Przypomina mi to muzeum huraganu w Keys. - Czy masz zamiar kupić koszulkę?

- Mam ich około tuzina z każdym możliwym moty­wem. Ale z przyjemnością zrobię tobie prezent. Mogłabyś w niej wystąpić dzisiaj na kolacji. Mama zaprosiła ca­ły klan McGrathów na swoje popisowe danie - pizzę od Luigiego. To wioska restauracja w pobliskim pasażu handlowym.

- Żartujesz, prawda?

- Na temat pasji kulinarnych mojej mamy? Niestety nie. Nigdy nie lubiła gotować. Teraz nie stara się nawet zachowywać pozorów. Ale uwielbia gromadzić całą rodzi­nę. Dziś wieczorem będą tam wszyscy, poza trójką naj­młodszych. Aidan i Brendan są w college'u, a Caitlin stu­diuje w szkole weterynaryjnej w Pensylwanii.

- Będą więc tylko Glenn, Gracie, Fiona, Eilish i Devon

- Shelby jednym tchem wyrecytowała wszystkie imiona.

- I między każdym kolejnym McGrathem jest nie więcej niż dwa lata różnicy.

- Babcia nazywała nas dziećmi schodkowymi. Uważa­ła też, że rodzice powinni byli poprzestać na pierwszych trzech McGrathach. Pamiętam, jak powtarzała tacie: „Nie stać was na utrzymanie tych wszystkich dzieciaków”. Ale oni nie przejmowali się i realizowali dalej swój plan.

Garrett zjechał z głównej drogi na płaski, zalesiony te­ren. Shelby ze zdumieniem zauważyła, że przejeżdżają przez bramę cmentarza.

- Pomyślałem, że może odwiedzimy tych McGrathów, których nie poznasz dzisiaj.

Garrett często wspominał o zmarłym przedwcześnie oj­cu. Przypisywał mu pomysł stworzenia sieci tanich moteli o nietypowym wystroju, obsługujących głównie niezbyt zamożne rodziny z małymi dziećmi. Jack McGrath nie miał okazji zobaczyć, jak jego idea zostaje wcielona w ży­cie, przyczyniając się do sukcesu Family Fun Inns, z któ­rego korzystała teraz cała rodzina.

Grób McGrathów znajdował się pod rozłożystym dę­bem. Spoczywali tam dziadek McGrath, ojciec Garretta, jego bezdzietna siostra Mary, zaś obok...

Shelby patrzyła zaszokowana. Napis na pomniku głosił, że spoczywa tu „ukochany syn”, Glenn, zmarły tragicznie w wieku lat dwunastu. Garrett wspominał niekiedy o swoich braciach, nigdy jednak nie mówił, że jeden z nich nie żyje.

- Trudno mi rozmawiać... o tym. O jego śmierci. O nim - wyznał z wahaniem.

- O Glennie.

- O Glennie - powtórzył Garrett. - Wciąż jeszcze, choć minęło wiele lat, nie potrafię się z tego otrząsnąć. Pewnie dlatego rzadko tutaj przychodzę. Babcia i mama bywają na cmentarzu co niedziela. Na mnie wpływa to bardzo przy­gnębiająco. Ale chciałem, żebyś wiedziała.

Shelby otoczyła go ramionami i objęła mocno.

- Jak to się stało?

- Uwielbiał grać w koszykówkę. Był w tym napraw­dę dobry. Nawet jako mały chłopiec potrafił rzucić piłkę o wiele dalej i celniej niż jego starsi koledzy. - W głosie Garretta brzmiała nie ukrywana duma. - Któregoś wieczo­ru graliśmy z chłopakami w piłkę na ulicy. Glenn rzucił się za piłką, by nie przechwycili jej przeciwnicy. Reszty mo­żesz się domyślić.

- Och, Garrett, tak mi przykro.

Skinął głową.

- Zginął na miejscu. - Zakrył twarz dłońmi. - Pamię­tam wszystko, jakby to wydarzyło się wczoraj. Glenn le­żący na jezdni, kierowca, starszy mężczyzna powoli wy­siadający z samochodu, ogarnięty histerią. Nie jechał szyb­ko. Po prostu nie miał szansy zahamować.

- Wyobrażam sobie, jakie to musiało być dla ciebie straszne - szepnęła Shelby.

- Nigdy nie przydarzyło mi się nic gorszego. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, mieliśmy tak wiele wspólnych zainteresowań. Byliśmy najstarszymi chłopcami w rodzi­nie. - Na ustach Garretta pojawił się cień uśmiechu. - Ma­ma urodziła Brendana na miesiąc przed wypadkiem i tak bardzo cieszyliśmy się z Glennem, że mamy nowego brata. Powtarzaliśmy dziewczynkom, że siły się wyrównują. Gra­cie wściekała się, gdy zamykaliśmy się z niemowlęciem w pokoju, mówiąc, że to strefa tylko dla mężczyzn. Stała pod drzwiami, skarżąc się na naszą niegodziwość, a Glenn i ja zwijaliśmy się ze śmiechu.

Jego rysy złagodniały, a z oczu zniknął smutek.

- Chyba wtedy zostało przesądzone, że Gracie zostanie prawnikiem walczącym przeciw dyskryminacji kobiet.

- Czy powinnam się jej obawiać?

- Nie! Podziel się z nią swoją opinią na temat mojej kolekcji koszulek, a zostaniecie przyjaciółkami.

- Już ją lubię i podziwiam za odwagę. A co z resztą rodzeństwa? Znam tylko imiona.

Obejmując się, ruszyli w stronę samochodu.

- Fiona jest słodka. Nigdy nie podnosi głosu i nie wpa­da w gniew. Jest aniołem. Trochę nudnym, ale aniołem. Jej mąż, Ray, projektuje i buduje place zabaw. Mają bliźniaki; Glenna i Seana. Następna w kolejności jest moja siostra Eilish. Eilish... - Zachichotał. - Jak opisać Eilish? Gracie jest jej ideałem. Eilish jest bystra, ma temperament i kocha pracę w Family Fun Inns. Pewnego dnia poprowadzi ten biznes wraz ze mną.

- Pozwolisz jej? - zapytała Shelby. - Czy też dziew­czyny są u was wciąż zostawiane za drzwiami?

- Niech pomyślę. - Spojrzał na nią. - Z Eilish powinnyście świetnie się dogadać.

- Poznałam już Devon i jej dzieci - podpowiedziała Shelby.

- A tak, Devon, rodzinny pechowiec. Jako dziecko re­gularnie chodziła na wagary, włócząc się po ulicach z ban­dą podobnych jak ona buntowników. Obaj jej mężowie byli wybitnie nieciekawymi typami i mam wrażenie, że poślu­biła ich właśnie dlatego, że ją przed tym ostrzegałem.

- I dwa razy miałeś rację? - domyśliła się Shelby.

- Naturalnie. - Garrett westchnął. - Devon kocha swo­je dzieci, ale musi wydorośleć.

- Biedna Devon - powiedziała cicho Shelby. - A co z Caitlin i twoimi najmłodszymi braćmi?

- Caitlin i Aidan są świetnymi studentami. - W jego głosie znów usłyszała znajomą nutę dumy. - Caitlin chce zostać weterynarzem, a Aidan inżynierem. Co do Brendana, wiesz już, że nie uczy się najlepiej, za to doskonale gra w golfa. Ta trójka najmłodszych wciąż jest traktowana przeze mnie jak dzieci - dodał z namysłem. - Nie było mnie w domu, kiedy dorastali. Żałuję tych lat.

Ujął Shelby za rękę.

- Nauczyło mnie to jednak czegoś ważnego. Nie mam zamiaru pracować całymi dniami i podróżować przez czte­ry dni w tygodniu, kiedy moje dzieci będą dorastać. Chcę móc to obserwować. Mój tata był pod tym względem wspa­niały. Może nie dorobił się fortuny, ale zawsze miał dla nas czas.

- Jestem pewna, że będziesz dobrym ojcem, Garretcie - zapewniła go Shelby.

- Planuję być także dobrym mężem. I chciałbym za­cząć jak najszybciej.

- Najlepiej w tę sobotę. - Shelby pomału oswajała się z tą myślą. Rzeczywiście, jaki sens miały długie zarę­czyny?

- Czy możemy ogłosić to przy kolacji? - Garrett nie dawał za wygraną. - Mógłbym skorzystać ze swoich kon­taktów i jeszcze zdążylibyśmy dopełnić formalności.

- Czy możemy pójść na kompromis? Pobierzemy się w przyszłym tygodniu, na Florydzie. Urządzimy skromne przyjęcie w Halford House, na którym będzie obecna cała moja i twoja rodzina. Chcę, żeby moi rodzice i siostra byli na moim ślubie, a nie wiem, czy zdołają pojawić się tutaj w tak krótkim czasie.

Garrett zachmurzył się. To było coś więcej niż tylko kompromis. To było rozwiązanie najrozsądniejsze z możli­wych. Przynajmniej z punktu widzenia Shelby. Ale ona nie znała wszystkich faktów.

- Nie chcę czekać do przyszłego tygodnia - powiedział Garrett. - Zorganizuję przylot twoich rodziców i Laney. Obiecuję, że będą obecni na ceremonii. Jeśli chcesz spędzić miesiąc miodowy w Halford House, zgoda, ale proszę, że­byśmy wzięli ślub tutaj. W sobotę.

Jego słowa natchnęły ją ciepłem i radością. Garrett nie mógł doczekać się, by ją poślubić, i chciał to zrobić w mie­ście, w którym dorastał. Tu było jego miejsce pracy, rodzi­na, dom. Tutaj także oni sami będą mieszkać i wychowy­wać dzieci.

- Sobota... - powtórzyła.

- Nie mogę się jej doczekać, kochanie.

Shelby wzruszyła jego niecierpliwość.

- Kocham cię - powiedziała, przytulając się do niego.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Spotkanie rodziny McGrathów przypominało przedwy­borczy wiec kandydatów wszystkich partii pospołu. Każdy z zebranych, łącznie z dwoma zięciami, miał własne zda­nie na każdy temat, a do swoich racji przekonywał głośno, z entuzjazmem i starając się przekrzyczeć ogólny gwar.

- Co by nie było, Garrett i tak zawsze ma rację - oświadczyła Devon, kiedy toczyła się akurat zażarta debata na temat zaopatrywania łazienek w motelach Family Fun Inns w saszetki z darmowym szamponem. - Ja sama dwu­krotnie sprzeciwiłam się jego woli i dwa razy przeżyłam koszmar rozwodu, dokładnie tak, jak mnie ostrzegał. Nie myśl, że dla reszty nie było to pouczającą lekcją! Poza tym nigdy nie popełnił żadnego fałszywego kroku w interesach, co jeszcze potęguje przekonanie o jego nieomylności. Tu­taj, wszystko, co powie Garrett, jest święte.

Shelby słuchała słów Devon, przypominając sobie wy­padki tego dnia. Garrett wyznaczył datę ślubu, jak zawsze podporządkowując wszystko swojej woli. Jeśli jednak są­dził, że także w ich małżeństwie będzie sprawował abso­lutne rządy, czeka go wielka niespodzianka. Będzie musiał nauczyć się, że kompromis to sztuka dla dwóch aktorów, postanowiła z rozbawieniem Shelby.

- Wyglądasz jak kot, który wpadł na pomysł, jak dostać się do klatki z kanarkami - szepnął jej Garrett do ucha. Prze­szedł przez pokój, by stanąć koło Shelby i objąć ją w talii.

- Obserwowałem cię i chętnie dałbym centa za poznanie twoich myśli. Boję się tylko, że możesz podbić stawkę.

- Masz rację. - Shelby oparła głowę na ramieniu narze­czonego.

Jej bliskość jak zawsze wzbudziła w nim ogień pożąda­nia. Cały wieczór podziwiał, z jaką swobodą Shelby poru­sza się wśród jego hałaśliwej rodziny. Słuchała ich z zain­teresowaniem, w każdej sytuacji znajdując trafną i dowci­pną odpowiedź. Nawet zrzędliwe niekiedy uwagi babci traktowała ż humorem i sympatią. Nachylił się, by pocało­wać lekko jej usta.

- Chodźmy do domu - powiedział cicho. Delikatna pieszczota zdołała już wzbudzić w niej dre­szczyk podniecenia i niecierpliwego oczekiwania.

- Aha! Nakryłam was! Chcecie się wymknąć! - zawo­łała wesoło Eilish, wpadając niemal na Shelby i Garretta, zmierzających w stronę wyjścia. - Nie możesz teraz uciec, Garretcie. Chciałabym, żebyśmy omówili projekt wybudo­wania basenów przy hotelach. Ludzie chcą mieć możli­wość kąpieli, kiedy przyjeżdżają na Florydę. Jest gorąco, a dzieci...

- Już wiele razy zastanawialiśmy się nad tym i za każ­dym razem decyzja brzmiała „nie”. A więc jeszcze raz, Eilish: żadnych basenów - oznajmił stanowczo Garrett. Jego siostra jednak nie poddawała się tak łatwo.

- Spójrz tylko, tutaj jest wszystko czarno na białym. - Wymachiwała folderem, bezskutecznie usiłując wcisnąć go Garrettowi do rąk.

- Przygotowałam... - zaczęła znów Eilish, ale brat nie pozwolił jej skończyć.

- Z basenami związane są ubezpieczenia, których sta­wki rosną z roku na rok - wyjaśnił ze zniecierpliwieniem. - Będą też koszty obsługi technicznej, pensje ratowników, a wszystko to zmusi nas do podniesienia cen, stawiając pod znakiem zapytania główną ideę firmy.

- Garretcie, proszę nie mów nie, dopóki nie zobaczyłeś, jaki jest mój projekt.

- Nie, Eilish. - Garrett wydawał się znudzony.

- Przynajmniej wysłuchaj jej argumentów - odezwała się Grace, a jej oczy błyszczały gniewnie.

- Czyżbyście obydwie miały kłopoty ze zrozumieniem tak prostego słowa „nie”?

Shelby nie mogła dłużej milczeć. W tej rodzinie dziew­częta wciąż traktowano niesprawiedliwie, uznała. Eilish była nie tylko siostrą, ale i współpracownicą Garretta. Z pewnością nie zaszkodziłoby mu zapoznać się z proje­ktem, zanim zdecyduje się go odrzucić.

- Przejrzymy to dziś wieczorem - obiecała Shelby, bio­rąc folder z rąk zaskoczonej Eilish. - Prawda, Garretcie?

- Nie, nie przejrzymy - odparł przekornie.

- Owszem, tak - powtórzyła z naciskiem Shelby. Nie była jedną z jego sióstr domagającą się wstępu do zamknię­tego pokoju.

Siostry McGrath wymieniły znaczące spojrzenia i wybuchnęły śmiechem.

- Nie boisz się, że Garrett zetrze cię na proch za próbę sprzeciwienia się jego woli? - spytała zachwycona tą sceną Devon.

- Może to zrobić - ostrzegła Grace. - A potem wydać twoje szczątki na pastwę odkurzacza, kwitując wszystko wzruszeniem ramion.

Kiedy wychodzili, Shelby mocno ściskała pod pachą folder.

- Co za doskonałe posunięcie - pogratulował jej Gar­rett. - Na zawsze zdobyłaś sobie serca moich sióstr.

- Nie zrobiłam tego, żeby zjednać twoje siostry - za­protestowała Shelby. - Naprawdę przejrzymy dziś wieczo­rem te materiały. W tej kwestii akurat zgadzam się z Eilish. Wasze motele na Florydzie powinny mieć baseny.

- Oczywiście, że się tym zajmiemy, kochanie. - Jego uśmiech był lubieżny, a ton niewątpliwie dwuznaczny. - W łóżku, kiedy nie będziemy już mieli siły na nic innego.

- Nie traktujesz tej sprawy wystarczająco poważnie - oświadczyła z przekonaniem Shelby, zaraz jednak wybuchnęła śmiechem. Nie potrafiła mu się oprzeć, kiedy pa­trzył na nią w ten sposób.

- Nie zwracajmy na to uwagi - mruknął Garrett, niosąc Shelby po schodach do znajdującej się na piętrze sypialni. Dzwonek do drzwi jednak odezwał się ponownie i tym razem towarzyszyły mu odgłosy uderzeń pięścią. Ktoś po­stanowił za wszelką cenę dostać się do środka.

- Chyba przynajmniej sprawdzę, kto to - powiedział Garrett, stawiając Shelby na podłodze. - Co nie znaczy, oczywiście, że zamierzam wpuścić intruza.

- Shelby, Shelby, otwórz, to ja, Paul. Wiem, że tam jesteś. Czekałem na ciebie. Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia - krzyczał Whitley przez zamknięte drzwi.

- Paul? A co on tu robi? - zdumiała się Shelby. Garrett uchylił drzwi.

- Wybrałeś zły moment, Whitley. Zadzwoń do mojej sekretarki i poproś o spotkanie jutro.

- Nie przyjechałem do ciebie. Chcę się widzieć z Shelby - wołał zdeterminowany Whitley, którego Garrett wy­pchnąłby na zewnątrz, gdyby nie interwencja Shelby.

- Wpuść go - zażądała. Jej serce ścisnął strach. - Jak mnie znalazłeś? Czy coś się stało? Moi rodzice, Laney... Czy...?

- Znalazłem cię bez trudu. Nie było tajemnicą, że wy­jechałaś do Buffalo z McGrathem, a jego adres znalazłem w książce telefonicznej.

Garrett skrzywił się.

- Przypomnij mi, żebym zastrzegł swój numer...

- Paul, czy masz jakieś złe wieści o mojej rodzinie?

- Myślę, że to zależy od punktu widzenia. - W słowach Paula pobrzmiewała gorzka nuta. - Twoi rodzice i siostra mają się dobrze. Zwłaszcza siostra. To jedna z tych kobiet, które zawsze, niezależnie od okoliczności, są górą.

- O czym ty mówisz, Paul? Garretcie, proszę, przesuń się i wpuść go! Jeśli tego nie zrobisz, ja wyjdę!

Ta groźba przekonała Garretta, który z ociąganiem po­zwolił Whitleyowi wejść. Jego zwykle nienagannie schlud­ne ubranie było teraz pomięte, a regularne rysy zniekształ­cała złość. Shelby widywała już mężczyzn w podobnym stanie.

- Laney zerwała z tobą? - domyśliła się.

- Bardzo to taktownie ujęłaś. Brzmi to znacznie lepiej, niż gdybym powiedział, że rzuciła mnie jak śmiecia dla Olivera Tate'a!

- Olivera Tate'a? - powtórzyła zaszokowana Shelby. - Ależ on jest od niej starszy niemal o całą epokę! On jest w wieku naszego ojca!

- I znacznie od niego bogatszy - zauważył gorzko Paul. - Oznajmiła wczoraj wieczorem, że odlatuje do Idaho z Oliverem. Polecieli pierwszą klasą, a Laney zabrała swo­je psy! Na znak przyjaźni podarował jej pierścionek z ogro­mnym diamentem. Ładna mi przyjaźń. Kiedy pomyślę o nich dwojgu razem...

- Zbiera ci się na mdłości - dokończyła ze współczuciem Shelby. - Ale sądzę, że oboje domyślamy się, dlaczego tak postąpiła. Oliver Tate kupił Halford House, który Laney za­wsze uważała za swój dom i w ten sposób chciała...

- Laney wie doskonale, że Tate nie kupił Halford House - przerwał jej Paul. - Zaraz po twoim odjeździe udało się nam ustalić, kto jest prawdziwym nabywcą. - Skierował na Garretta oskarżycielskie spojrzenie.

Garrett wytrzymał jego wzrok, lecz nadal milczał.

- Wciąż jej nie powiedziałeś? - spytał drwiąco Paul. - Kiedy planujesz podzielić się tą wielką nowiną, McGrath? Może zaczniesz od tego, że nie jesteś właścicie­lem Blue Springs Resort?

- Shelby wie bardzo dobrze, że nie kupiłem Blue Springs - odparł chłodno Garrett.

Shelby spoglądała na nich zdezorientowana. Tylko jed­no rozwiązanie zdawało się pasować do tej łamigłówki. Ta myśl jednak przerażała ją.

- To ty - powiedziała cicho, patrząc na Garretta, jakby widziała go po raz pierwszy. - Ty kupiłeś Halford House!

Było to tak oczywiste. Nie mogła się nadziwić własnej naiwności. Życzliwość okazywana Garrettowi McGrath przez ojca powinna była od razu wzbudzić jej podejrzenia. Arthur Halford nie był nigdy skory do okazywania sympa­tii. Garrett mieszkał w hotelu, ponieważ był jego właści­cielem. Miał prawo żądać odpowiedzi na każde swoje pytanie, chodzić, dokąd chciał i narzucać innym swoją wolę. Mógł nawet pomalować każde drzwi na inny kolor, gdyby przyszła mu na to ochota. Halford House należało do Family Fun Inns!

- Dlaczego? - Jej głos brzmiał nisko i chropawo. - Dlaczego to zrobiłeś, Garrett?

- Dlaczego kupiłem Halford House? - Garrett próbo­wał zyskać na czasie. Na to pytanie akurat doskonale znał odpowiedź. Wielokrotnie przedstawiał swoje argumenty współpracownikom i pozostałym McGrathom.

- Nie próbuj opowiadać mi teraz o planach rozwojo­wych swojej firmy! - przerwała mu z gniewem Shelby. - Chcę poznać prawdę, choć dla takiego krętacza może to być pojęcie trudne do zrozumienia! - Jej serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Czuła się zdradzona i oszukana. I nie­nawidziła obu stojących przed nią mężczyzn.

- Dlaczego nie powiedziałeś, że kupiłeś Halford Hou­se? - spytała z gniewem. Przemierzała pokój szybkimi krokami. - Twoja obecność w Halford House była oczy­wiście wynikiem pertraktacji, które prowadziłeś z moim ojcem. W tajemnicy przed nami. Pozwoliłeś nam uwie­rzyć, że Blue Springs należy do ciebie. A moja głupota to moja sprawa, prawda? Powinnam była zorientować się...

- Celowo wprowadziłem cię w błąd, Shelby - wyznał cicho. - Nie byłem gotowy do wyjawienia ci wszystkich faktów.

To śmiałe wyznanie oburzyło ją.

- Ty pokrętny oszuście! - Pokrętny oszust, którego po­kochała i którego zgodziła się poślubić w tę sobotę! Jej oczy wypełniły piekące łzy. - Wychodzę - oświadczyła, ruszając biegiem przed siebie. Prędzej zdecydowałaby się na przepłynięcie Niagary w kartonowym pudle, niż pozwo­liłaby Garrettowi McGrath patrzeć na swoje łzy.

- Shelby, zaczekaj!

Garrett wybiegł za nią. Wiedziała, że to zrobi. W swoich knowaniach nie brał z pewnością pod uwagę możliwości, że to ona go porzuci. Chwycił ją za ramię i zmusił, by przystanęła.

- Wiem, że to, co zrobiłem, było złe - zaczął i za­brzmiało to niezwykle szczerze. Garrett McGrath skruszo­ny. To z pewnością nie był częsty widok! - Jeśli tylko dasz mi szansę, spróbuję wyjaśnić to nieporozumienie i...

Wyciągnęła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz.

- Nie było żadnego nieporozumienia, ty podły zdrajco! Oszukałeś mnie z premedytacją!

Garrett westchnął, rozcierając policzek. Zasłużył na to. Przynajmniej jego siostry zgodziłyby się z Shelby.

- Tak, to prawda - przyznał. - I jest mi przykro.

- Jak długo zamierzałeś ciągnąć tę grę? I czemu to na­leganie na ślub? - Jej głos zadrżał i poczuła niesmak z tego powodu. - Rozumiem, że sprawiało ci satysfakcję robienie ze mnie idiotki przez ostatnich kilka tygodni, ale nie miałeś powodu proponować mi małżeństwa...

- Miał bardzo ważny powód - wtrącił Whitley. W jego głosie brzmiał gorzki triumf. - Nie słyszałaś jeszcze wszy­stkiego, Shelby. Twój ojciec zgodził! się sprzedać mu Hal­ford House pod warunkiem, że Garrett ożeni się z tobą. Od tego zależała cała transakcja.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

- Nie wiesz, o czym mówisz, Whitley. - W głosie Garretta słychać było gniew i oburzenie.

Jest wściekły, ponieważ został zdemaskowany, uznała Shelby. Złość Garretta z pewnością pogłębiał fakt, że tak niewiele brakowało do zrealizowania jego planu. Och, te­raz wszystko układało się w logiczną całość. Nalegania Garretta, by jak najszybciej wzięli ślub, jego determinacja, by doprowadzić ją do ołtarza. Sądziła, że ten pośpiech podyktowany jest uczuciem. W rzeczywistości Garrettowi zależało tylko na uzyskaniu tytułu własności Halford House. „A więc dobiliśmy targu!”, reakcja ojca na wiadomość o zaręczynach stała się nagle zrozumiała.

- Wiem, o czym mówię, McGrath! - Podniecony głos Paula wyrwał Shelby z ponurego zamyślenia. - Laney po­wiedziała mi wszystko. - Zwrócił się do Shelby. - Twój ojciec doszedł do wniosku, że odstraszysz każdego poten­cjalnego narzeczonego, postanowił więc załatwić ci boga­tego męża.

- Rozumiem - odparła spokojnie, nagle otępiała na ból. - To wszystko wyjaśnia.

- Niczego nie wyjaśnia, bo jest to wierutne kłamstwo.

- Garrett mówił mocnym, donośnym głosem. - Shelby, znasz mnie na tyle dobrze, by wiedzieć...

- Nie, Garrett - przerwała mu chłodnym, beznamiętnym tonem. - W ogóle cię nie znam. - Ruszyła przed siebie unosząc wysoko głowę.

- Wynająłem samochód i mogę podwieźć cię, dokąd zechcesz - zaoferował uczynnię Paul.

Shelby zrezygnowała z przyjemności odrzucenia jego pro­pozycji, gdyż pomoc Paula mogła okazać się jej niezbędna.

- Dobrze, zawieź mnie na lotnisko. Ale najpierw po­trzebuję odzyskać walizkę i torebkę, które zostawiłam w mieszkaniu Garretta. Czy mógłbyś zrobić to dla mnie?

Paul skinął głową i skierował się w stronę domu, nie zdążył jednak spełnić prośby Shelby. W progu pojawił się Garrett z bagażem w ręku. Sprawnie ułożył walizkę na tyl­nym siedzeniu samochodu.

- To nie koniec, Shelby - oświadczył na pożegnanie. - Przynajmniej ja tak uważam.

Miała ochotę krzyczeć, lecz jej duma okazała się silniej­sza. Ostatecznie jedynym, co mogła jeszcze ocalić, było poczucie własnej godności.

- Daj sobie spokój, Garrett - powiedziała cicho. - Nie wyjdę za ciebie i nie masz już szans na przejęcie Halford House.

- Jeśli chcesz być właścicielem ekskluzywnego hotelu, kup Blue Springs - zadrwił Paul, zajmując miejsce za kie­rownicą.

Tej nocy nie było bezpośredniego połączenia do Miami, Shelby i Paul przesiadali się więc kilkakrotnie, wybierając kolejne rejsy na południe. Na miejsce dotarli wczesnym rankiem, na kilka godzin przed świtem. W czasie długiej podróży Paul parę razy próbował nawiązać rozmowę.

- Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się stało, Shelby - zaczął. - Kiedy wyjeżdżaliśmy z Kalifornii, sądziłem, że nasza przyjaźń może przerodzić się w coś po­ważniejszego. - Jego słowa brzmiały jak wyrzut. - I mo­głoby się tak stać, gdyby nie Laney. Omamiła mnie. To ona jest winna, nie ja. Jaki mężczyzna potrafiłby oprzeć się tak pięknej kobiecie?

Shelby znała mężczyznę, który bez trudu oparł się cza­rowi Laney. Garretta McGratha. Ale, z drugiej strony, La­ncy nie była uwzględniona w planach właściciela Halford House.

Na lotnisku wynajęli kolejny samochód, którym przeje­chali do Port Key, a potem Halford House. Shelby na pal­cach wspięła się po schodach, a potem ruszyła w głąb ko­rytarza. Wreszcie, w ciszy swego panieńskiego pokoju, po­zwoliła popłynąć łzom.

- Co tu robisz? - powitał córkę Arthur Halford, podno­sząc do ust filiżankę z kawą. Wraz z żoną zasiadali właśnie do śniadania, kiedy w kuchni pojawiła się Shelby. - Gdzie Garrett?

Shelby wzruszyła ramionami, zdobywając się przy tym na blady uśmiech.

- W Buffalo, jak sądzę. Wróciłam w nocy z Paulem. - Była ubrana w szare szorty i koszulkę, gotowa do poran­nego joggingu. Kolor ubrania doskonale pasował do jej nastroju.

- Nie słyszałam, kiedy weszłaś do domu. Czy dobrze spałaś, kochanie? - spytała mama.

- Tak. - Wystarczył jeden rzut oka, by przekonać się, że kłamie, lecz czy w rodzinie Halfordów ktoś kiedykol­wiek naprawdę się jej przyglądał? Ostatniej nocy nie zmru­żyła oka i wymownie świadczyły o tym ciemne cienie pod oczami i blada, zmęczona cera. Jej oczy były podpuchnięte, a głos ochrypły.

Rodzice nie skomentowali jej wyglądu.

- Kiedy wraca Garrett? - chciał wiedzieć ojciec. Shelby nalała sobie kawy do filiżanki i westchnęła głę­boko.

- Mam nadzieję, że nigdy nie wróci, tato. Dowiedzia­łam się o spisku dotyczącym sprzedaży Halford House,

więc gra skończona.

- Jaka gra? - spytała Jane Halford, najwyraźniej nie rozumiejąc, o czym mowa. Shelby ucieszyła się, że przy­najmniej mama nie brała udziału w tym oszustwie.

- Och, tata z Garrettem mieli taką umowę, że jeżeli Garrett ożeni się ze mną, będzie mógł kupić Halford House - powiedziała z udawaną swobodą.

- Garrett ci to powiedział? - spytał zbulwersowany Arthur Halford. Filiżanka z kawą, którą podnosił do ust, zamarła w pół drogi.

- Spokojnie, tato, Garrett nie zdradził waszego sekretu. Dowiedziałam się o tym od Paula. A jemu powiedziała o spisku Laney.

Pani Halford sprawiała wrażenie wzburzonej.

- Domyślam się, że Paul powiedział ci też o Laney i Oliverze Tate. Jesteśmy z tatą zaszokowani!

- O Laney jestem spokojny - uciął krótko Art. - Ona nie da się skrzywdzić. Bardziej interesuje mnie, co za bzdu­ry opowiada Whitley.

- Laney sprzedała Whitleyowi bajeczkę, że sprzedaż Halford House zależała do tego, czy poślubię Shelby - wy­jaśnił Garrett, wchodząc do kuchni, wciąż w tych samych dżinsach i koszulce, które miał na sobie poprzedniego dnia.

Jego wygląd świadczył o nie przespanej nocy i długiej, męczącej podróży. Nie czekając na zaproszenie, usiadł przy stole i nalał sobie kawy. Shelby patrzyła na niego bez sło­wa, zbyt otępiała i niezdolna do jakiejkolwiek rozmowy.

- Dlaczego Laney miałaby powiedzieć coś takiego? To nieprawda - oburzył się Art.

- Bo przecież Laney, ten anioł dobroci, nigdy nie posłu­żyłaby się tak ohydnym kłamstwem, by wyjaśnić, dlaczego jakiś mężczyzna wybrał jej siostrę zamiast niej. Whitley bez trudu kupił tę bajkę. Jego serce było boleśnie zranione i chęt­nie widziałby w Shelby towarzyszkę niedoli. Bardzo się spie­szył, by jak najszybciej zanieść jej złe wieści. - Napotkał wzrok Shelby. - Czy to brzmi przekonująco?

- Zdecydowanie przekonująco jak dla mnie. Nie zgo­dzę się tylko z posądzeniem Laney o kłamstwo. Ona ma po prostu bardzo specyficzne poczucie humoru. Zażarto­wała, a ten idiota potraktował jej słowa poważnie.

- Ja również - powiedziała Shelby, wstając od stołu. - To czyni także ze mnie idiotkę.

- Owszem - przytaknął Garrett, wstając. - Cieszę się, że to zauważyłaś. Chodźmy stąd. Mamy wiele spraw do omówienia. - Wyciągnął do niej rękę.

Shelby cofnęła się.

- Nie mam ci nic do powiedzenia.

- Bo sądzisz, że muszę poślubić ciebie, żeby dostać Halford House? - spytał gniewnie Garrett. - Już od dawna jestem właścicielem tego hotelu. Kupiłem go wiele tygodni temu. Dokumenty zostały podpisane w dniu mojego przy­jazdu na Florydę. Data widnieje na tytule własności, jeśli potrzebujesz konkretnego dowodu.

- To prawda - potwierdził Art. - Poprosiłem go jednak o trochę czasu, żeby przygotować ciebie na przyjęcie tej wiadomości. Kiedy Garrett poznał ciebie, zaoferował się, że sam powie ci o sprzedaży. Chciał wybrać stosowną ku temu porę i miejsce.

- I kiedy miało to nastąpić? - spytała ostro Shelby. Nie­mal w tym samym momencie poczuła na siebie złość za to, że w ogóle odezwała się do niego. Po tym, jak oznajmiła, że nie ma mu nic do powiedzenia, zamierzała zachować całko­wite milczenie. Jej postanowienia nie na wiele się zdały.

- Po naszym ślubie. Najprawdopodobniej w trakcie miodowego miesiąca - odparł Garrett. - Wiedziałem, że ciężko będzie ci się z tym pogodzić, miałem więc nadzie­ję... - Zamilkł i spojrzał zmieszany na rodziców Shelby.

- Czy moglibyśmy skończyć tę rozmowę na osobności?

- Nie możesz wyrzucać moich rodziców z ich własnej kuchni! - oburzyła się Shelby. - Czy w ten sposób chcesz zademonstrować, że jesteś tu panem?

- Nikt nas nie wyrzuca, skarbie. I tak mieliśmy już iść. - Jane Halford wsunęła dłoń pod ramię męża i ruszyła do wyjścia. Art Halford nie miał nic przeciwko temu. Shelby i Garrett stali naprzeciw siebie pośrodku kuchni.

- Proszę bardzo, nie ma ich już, więc możesz to powie­dzieć - ciągnęła ze złością Shelby. - Chciałeś poczekać do naszego miodowego miesiąca, bo sądziłeś, że wtedy twoje seksualne wyczyny przyćmią pamięć o kłamstwach, jakimi mnie zwodziłeś?

- Moje seksualne wyczyny zdążyły już wywrzeć na tobie odpowiednie wrażenie. Gdyby rzeczywiście taki był mój plan, powiedziałbym ci, kiedy pierwszy raz poszliśmy do łóżka. Albo kiedykolwiek później. Ale chciałem, Shel­by, powiedzieć ci o kupnie dopiero po ślubie. Pragnąłem, żebyś wiedziała, iż Halford House należy do ciebie, bo jesteś żoną nowego właściciela tego hotelu.

Patrzyła na niego skonsternowana.

- Masz przygotowaną odpowiedź na każde moje pyta­nie? - W jej głosie brzmiała złość. - Jesteś sprytny.

- Choć wiem, że nie miał to być komplement, zawsze to lepsze niż określenie: podły zdrajca. Czuję, że moje akcje idą w górę.

- Nie waż się. - Jej oczy wciąż wypełniały łzy, kiedy usta wyginały się już w niechętnym uśmiechu. - Nie waż się mnie rozśmieszać.

- Chcę cię rozśmieszyć. - Obszedł wokoło stół i stanął naprzeciw niej. - Pragnę, żebyś była szczęśliwa. A przede wszystkim nie chcę, żebyś jeszcze kiedykolwiek płakała. - Delikatnie pogładził jej czerwone, zapuchnięte powieki. - Kocham cię, Shelby.

- Tak sądziłam - szepnęła. - Ale kiedy Paul... - Jej dalsze słowa stłumiło łkanie.

- Whitley! - powiedział z pogardą Garrett. - Zmarno­wał swoją szansę na jakąkolwiek pracę u mnie! - oświad­czył stanowczo. - Zapomnij o tym idiocie.

Przyciągnął Shelby do siebie. Nie stawiała oporu, nie próbowała wyrwać się z objęć Garretta. W jego ramionach znów czuła się bezpiecznie.

- Rozstaliśmy się tylko na jedną noc, a tak bardzo za tobą tęskniłem. Brakowało mi ciebie jak wody i powietrza. Mam klucze do domku 101. Chodź ze mną, kochanie.

- Tak po prostu? - Jej głos wciąż brzmiał ochryple, ale zmysły reagowały już na bliskość Garretta. - Chcesz, że­bym poszła z tobą do łóżka i zapomniała o tym, co się stało?

Garrett westchnął.

- Kto mówi o pójściu do łóżka? Zaproponowałem, że­byśmy poszli do domku, tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Odsunęła się trochę, by lepiej go widzieć. W jej wzroku był podziw.

- Jesteś naprawdę sprytny, McGrath.

Naznaczoną cierpieniem twarz Shelby rozjaśnił uśmiech.

- Och, Shelby! - Garrett porwał ją w ramiona. - Tak bar­dzo cię kocham - powiedział, nie wypuszczając jej z objęć. Zamknęła oczy i odwzajemniła uścisk.

- Wiem. Ja też cię kocham, Garrett.

- I wyjdziesz za mnie? - nalegał. - Tak szybko, jak to możliwe?

Skinęła głową.

- Ale teraz, kiedy wydała się twoja tajemnica, nie mu­simy się trzymać tego desperackiego planu. Ślub i wesele mogą się odbyć w Halford House za kilka tygodni. Cała twoja rodzina może przyjechać i zatrzymać się w hotelu. Powinni chyba obejrzeć twój nowy nabytek, nie sądzisz?

- Zgadzam się z tobą, najdroższa - oświadczył Garrett.

- I uważam, że potrzebujemy jeszcze trochę czasu tyl­ko dla siebie, zanim powiększymy rodzinę o kolejnego McGratha.

- Masz rację. - Pocałował ją na znak zgody i poniósł w ramionach aż do drzwi domku 101.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
310 Boswell Barbara Sekret i zdrada
310 Boswell Barbara Sekret i zdrada
310 Boswell Barbara Sekret i zdrada
Boswell Barbara Sekret i zdrada
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara W pułapce uczuć
Boswell Barbara Dobrana paczka
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Najmłodsza siostra
Boswell Barbara Za wszelką cenę
Boswell Barbara Zaskoczeni przez miłość
Boswell Barbara Idealny maz
Boswell Barbara Ramsey 05 Najmłodsza siostra

więcej podobnych podstron