Faleński Felicjan NOWELE I UTWORY POWIEŚCIOWE


Faleński Felicjan Medard

UTWORY POWIEŚCIOWE

Z DALEKA

To gdzieś w dali...

Ja bo to widzę, słyszę —

Uśmiech Anioła, glos Anioła, Niebo w spojrzeniu, woń dokoła, Modlitwa w błogą ciszę.

Smutna dusza.

Czerwono a ogniście zapadało słońce poza szarzejące lasy w oddali. Bliżej w dolinie wioska, niby ogród Chwały Bożej— zielona—wesoła.— Młyn szumiący, — kościółek omszony, z pochylonym krzyżem na wieżyczce przesianej pod światło, z dzwonnicą zapadającą w ziemie cmentarza,—jasnaszyba rzeczułki mrugającej iskrami dnia zachodzącego, — powykwiecane łąki—pożółkłe niwy, — na wzgórzu biały dworek z ogrodem,—bydło z rykiem wracające z pastwiska, — pył na gościńcu, dymy chat w powietrzu, — dalekie śpiewy od pola.

Szło wzgórzem ciągnącem się nad tą wioską dwóch wędrowców, i dumali coś widno, bo szli nie mówiąc słowa.

Jeden był kobziarz góral od Tatrów. Koszula z grubego płótna wysmarowana słoniną, obcisłe sukienne spodnie spinane na koniki aż po kostkę nóg bosych, bura sukmana na ramionach, szeroki kapelusz na głowie, — oto ubranie górala. Wysoki, chudy, cienki, "o nogach bocianich," jak powiadają mieszkańcy równin. Przez ramię torba — jedyne mienie wędrownego górala, na plecach kobza z dudami pod pachą — jedyne jego utrzymanie, w ręku kij nabijany ćwiekami — jedyny jego towarzysz i obrona. Twarzy bladej, smagławej, pociągłej, wychudłej; włosów długich, kołtuniastych; ciała kościstego, a jednak krzepkiego; człowiek ten szedł sobie obojętnie i miarowo, — snadź zaraz, kraina ta nie jego — swoi daleko gdzieś jeszcze.

Inny był drugi. Człowiek nie wiedzieć, czy młody, czy stary, jak to bywa z wynędzniałym, lub schorowanym. Wyciągniętego nosa, kończastej brody, wyskocznych kości policzkowych; a jednak, kiedyś, twarz ta musiała być pełną — rysy nie ostre —wyraz nie przykry. W szarej sukmanie, widocznie nie jego, bo za długiej, — stan jej był mu prawie na brzuchu, kieszenie na zgięciu kolan. A poły jej podgiął na sobie w pas, jak to zwykli czynić żołnierze w pochodzie, żeby im długie ich płaszcze nie utrudniały kroku. Na długiej, chudej, wygolonej szyi miał on przetarty halsztuch sukienny, z którego wyłaziła szczecina. Na głowie włosy ostrzyżone przy skórze samej — co razem z wychudzeniem twarzy robiło mu uszy za długie — przykrywał sobie na bakier starą furażerką żołnierską z wypustką czerwoną dokoła. Takież spodnie i z takąż wypustką wpuszczone w buty, o cholewach nie poczernionych, bez podeszew już prawie, z wyłażącą tu i owdzie słomą, dopełniały jego ubrania. Brakowało mu jednej reki — prawej. Natomiast w pustym rękawie, wiszącym od ramienia, związanym u dołu, pełno było czegoś, co go wypychało w różne nierówności. Może bielizna, może buty, może ubranie jakie. Pozostałą mu ręką trzymał na ramieniu kij sękaty, z którego zwieszały się szczątki zasmolonego kożuszka i worek płócienny brudny i połatany, w którym było coś ciężkiego i twardego. Chudy jakiś, szarawy, mały psina, mocno brzydki, powichrzonej sierci, pochamranej jakiejś postaci, wąsaty, brodaty, faworytowaty, oślich, kosmatych uszu, obrosły do najwyższego stopnia, nieledwie nawet na źrenicach ócz i końcu nosa, — szedł za swoim panem, powolnie, z wywieszonym ozorem, i spoglądając na niego wzrokiem, w którym więcej widać było rozumu, niżby się po jego powierzchowności spodziewać należało.

Szedł kobziarz, trzymając się prosto, choć o kiju, jak człowiek, który wyraźnie długą jeszcze drogę ma przed sobą; przeciwnie, towarzysz jego zdawał się tylko powłóczyć drżące nogi, coraz bardziej zostawał w tyle; a tylko wyższą częścią ciała podaną naprzód, jakby usiłował nadłatać opóźnienie. Widocznie serce w tym człowieku wyprzedzało nogi. I ktoby był widział w tej chwili tę postać poczciwie od stóp do głowy głupowatą, ręczę iż powiedziałby sobie w duchu, że widział coś po

ciesznie smutnego. Chuda, brudna i spalona szyja, wyciągnięta z rozpiętej i oblatującej w tyl, jakby do ścięcia, sukmany, z pod której widać było również rozmanianą i zgniecioną niemiłosiernie koszule, w czerwone niegdyś paski z sinem, —oczy głęboko wpadłe, w tej chwili wysadzone prawie na wierzch, — brwi podniesione w sposób jakiś jakby przestraszony, — dziwne jakieś skrzywienie rysów idących od nosa ku ustom, i od oczu ku policzkom,— otwarte usta, a jednak w kątach swoich ściągnięte na tył, ku uszom: — wszystko to razem wyglądało niby na uśmiech i niby na boleść, — śmieszno było patrzeć na to,—ale śmieszno z płaczem napoły. I zdawało sie, że więcej niż oczyma wpatruje się ten człowiek w krajobraz wioski w dolinie, że więcej niż ciałem bieży w jej stronę.

Naraz zatrzymał się jakby mu sił zabrakło.

— Pasłysz brat, pastoj ty troszku—rzekł ochrypłym gardłowym jakimś głosem.

Stanąwszy, obcierał sobie pot z czoła zbyt długim rękawem sukmany, i łykał ślinę jakby mu sucho było na języku. Towarzysz jego zatrzymał się także.

— Siandżmy my sobie wot tut — mówił dalej biedak, tym dziwnym językiem, zdradzającym zapomnienie swojej a nienauczenie się rosyjskiej mowy, jakim mówią czasem dymisyonowani żołnierze, — pastoj, pastoj ty moj brat kochany, niech ja usiandę troszku — ta i pójdziem dalej. Już niedaleczko wot tam.

To powiedziawszy, siadał na jakimś kamieniu pomagając sobie ręką, drżącą jak on cały. Góral nie usiadł, tylko wsparł się na kiju, wpatrując się w towarzysza

z wyrazem prostodusznego politowania. Pies usiadł także i zamyślił się głęboko.

— Tak mi serdce kołataje —mówił dalej były żołnierz, — trza odpoczynąć. Napij em się z manierki — ta i pomoże.

Dobył manierki z rękawa i łyknął sporo, poczem podał ją towarzyszowi, ale ten odmówił.

— Po co mnie to. Jeszcze mnie nie do swoich.

— Kak sobie chcesz moj brat miły. A! zaraz i lepiej człeku. Kak tam prekrasne złote słoneczko! Takie same było kiedy wychodziłem, — tylko że wstawało wtedy. Piatnaście lat temu —no!

— I zostawiliście tam kogo?

— A kakże? Wziali człeku od żonki. Piać miesiancow kak się pobralim. Diewucha była pracowna a gospodarna — co to — choć nie zasiej — w ręku jej urośnie. Sierota była, ta ja wział ją bez niczegój. Ale co to — były ładnieńsze — ładne — a ta nie,—a wszystko taki ja ją wziął, bo mi się przygodziła z całego światu choćby. A bywało i nie rozgniewa się, ani gada dużo, kak to drugie.

— To w waszym kraju od żon bierają?

— Nie mielim jeszcze dzieci — ta i wziali. Tylko od dzieci nie bierą.

— A żyje ona?

— A jaż wiem? Wot mogiłki — tam — het oto— kole boru. Może ona tam. Tak przyjdzie tylko pomolić się — i dalej — w świat! Bo nie ma u mnie ani ojca, ani matki, ani rodziny żadnej — tylko ona jedna.

Zatrzymał się i obcierał sobie oczy; ale że miał rękaw zadługi, zakasywał go sobie śmiesznie do tej czynności.

— Alenie,—ciągnął dalej po chwili kręcąc głową— ona źywie. Mnie to mówi owe kołatanie tam —we serdcu. Bożeż moj! A jaż jej i bez tego nie widział może nieraz kak spał — czy co? Żeby ona umarła, toby mi się pokazała w białej koszuli i blada.

— Tak wam się pokazywała we śnie. jakeście o niej w dzień myśleli.

— Zażby prawda? Ale nie— nie. Toż ja co dnia molił się Najświantszej naszej Matce Częstochowskiey, — a Pan Bóg wszystko taki nie głuchy przecię. Taż chyba zapomniałby świętego pacirza. Prędzej człeku języka w gębie kak westchnienia zapomnieć. Tak ja co dnia mówił: pod Twoje obronę uciekajem się Swianta....

— Uciekamy się, mówi się po naszemu.

— Da, da. Uciekamy się. Kak ty nauczył się prędko po naszemu, brat kochany. Da, da, uciekamy się mówi się. Co prawda — to nie grech. A dawno ty w naszym kraju?

— Trzy lata.

— Try lat był u nas — ta i nauczył się, — a ja piatnaście nie był — ta i zabył. Ha! co i robić. Pry liczy się znowu, i będzie. A molić się Panu Bogu, tak choćby nie wiada po kakiemu tam, byle nie po lutersku, wszystko taki Pan Bóg zrozumie. Da, da, ja molił się. Tylko że nie miał za co świeczek dawać pred ołtarz, choć chciał nieraz, Bóg widzi, — ta to może i źle. Ta bo u nas bieda straszna była.

Zamyślił się i spuścił głowę na piersi.

— Nie tak było, kak ja był jeszcze parobek—a potem gospodarz, — tegi chłopak, — a pracował, a śpiewał, dziś zabył i śpiewania — ta i do pracy ja już nie ten co dawnieńszy. Wtedy miał ja dwie ręki zdrowe, dziś — jedna oto tylko.

— A gdzieżeście wy ją stracili?

— Kak raz spadł z masztu, Ta bo ja służył we flocie, na moru. Tak ja spadł, brat moj, gorzej kak z drugiego piantra — gdzie, —dobrze co karku człek nie skręcił k'czortu,— nawet powiedali, co ja już umrę. Dwa roki leżał, — tak tak, dwa roki — aż się wylizał,—a potem poszedł w inwalidy, — ta po dziesięci pozwolili wrócić się. Panu Bogu dziankować za spadnięcie i Matce Przenajświantszej — inaczej nie wracałby ja jeszcze do swojego śmiecia.

I wzrokiem utonął w krajobraz wioski rodzinnej; a góral patrzał w niego, jak on w wioskę. I przybliżył się do niego, i położył mu rękę na ramieniu — zbudzić go chcąc.

— Słuchajcie —rzekł mu drżącym głosem—a gdybyście wy też nie zastali nikogo? — i to bywa.

Biedak drgnął i wykrzywił się boleśnie.

— Ta chodźmy już — chodźmy — mówił prędko, jakby niedosłyszawszy, czy też zagadując może.

I zaczął zbierać swoje manatki, pośpiesznie bardzo, a wszystko z ręki mu wypadało. Potem wstał, ale znów usiadł napowrót.

— Ta jeszcze raz z manierki — jakoś bo zimno człeku, — rzekł jakby do siebie.

Łyknął, pogłaskał się po brzuchu, i nic wstawał.

— No chodźmy — rzekł kobziarz — sionko tylko co na schowaniu.

Towarzysz jego wyciągnął szyjo, i schyliwszy sio. obcierał sobie pot z czoła połą od sukmany.

— Pamiłuj brat — pastoj ty jeszcze — troszku tylko — niedługutko. To blizko, zajdziem prędko —abaczysz. — Wam blizko, ale mnie daleko.

— A u was co?

— Tez, żona miła — a matka — a ojciec stary — a dziatki drobne.

— A u mnie ani dzieci, ani rodnich — jedno ona jedna, Ale taka jedna stanie za wszystkich rodnich. Ta i dzieci da Pan Bóg.

— I cóż wy myślicie robić między swojemi?

— Ta pracować po staremu. Przypomnię ja sobie, i będzie się żyło kak dawniej.

Zamyślił się.

— A ty brat kochany, dawno ty z domu?

— Trzy lata, mówiłem wam już.

— A! prawda — zabył. Ty już wprzód powiedział. Try lat — oho! a ja piatnaście! Tylko — że ja musiał, a ty że chciał.

— I ja musiałem. Cóż robić. Nie wyżyć u nas z ziemi. Kraj lichy, — ledwie że owies nędzny, a ziemniaki — pastwiska tylko nie brak. Ale za chlebem trza daleko w równiny na zarobek. A jak się uzbiera grosz jaki, — to i z powrotem; a nie zawsze zastaje się wszystkich drogich sercu. Chodźcie — chodźcie — och! mnie

bo pilno, mnie duszno w waszej równinie. Gdybyście wy znali kraj nasz. Biedny, — to prawda, ale góry, ale zielone pastwiska, ale rzeki błękitne, rwiste strumienie, skały nasze omszałe lub nagie, ale obłoki po pochyłościach, śniegi po wierzchołkach i rozpadlinach, przepaście pod nogami,—a bory nasze, a połoniny.... Płakał jak dziecko łkając głośno.

— No, no, biedny brat moj — zajdziesz ty do swoich. Ai da Pan Bóg najdziesz wszystko kak ostawił. Dawniej ja wyszedł od ciebie, a taki wracam.

W tej chwili z wieżyczki od kościółka, zadźwięczał dzwonek wieczornej modlitwy, przerywanie, miarowo,— niby bicie pobożnego serca ku niebu. Na ten dźwięk znany tak dobrze, przypomniany tak w porę, biedak nastawił uszu, zdawał się nasłuchiwać lubością; oczy stanęły mu kołem, a usta otworem, jakby wszystkiemi zmysłami swojemi pochłaniał coś nieujętego — widzenie jakieś mgliste, zdolne pierzchnąć za lada poruszeniem.

— Pasłysz — pasłysz — mówił niby śmiejąc się z radości, a łzy jak groch duże, ścigały się po jego chudych policzkach.—Słyszysz ty to brateczek moj najlubszy? Och! Boże ty swianty nasz.

Zasłonił sobie twarz reką i płakał.

— Da, da, ten samy—co lat piatnaście temu. Dla pacirza we wieczór—kołokolczyk—ten—przecie—dzw— dzwonek—Bożeż moj—Bożeź moj!—

Wstał drzący, ukląkł na oba kolana, i oparty na jednej swojej ręce, całował ziemię, płacząc aż się zanosił.

— Moja ty ziemia rodnia kochana — moj dzwonek serdaczny—moja dusza—Bożeż moj!

Góral zdjął kapelusz, ukląkł także, i dobywszy szkaplerza, szeptał z cicha „Anioł Pański."

— Ta ty masz szkapler? — pokaż mnie brat jedyny! Ja miał także — ale podarł się. Da, da, Najświantszaja Matka Czenstochowskaja. W Imię Wojca, i Syna, i Ducha Swiantego—Amin. Anioł Pański zwiastował.... Da ja pamiantam tu modlitwu.

Zdjął furażerkę, pocałował szkaplerz, potarł nim sobie czoło i policzki, i modlił się głośno, bijąc pokłony i żegnając się z ruska. Kiedy skończył, wstał, wciągnął na kij kożuszek i worek, i zarzucił to sobie na plecy, jak wprzódy.

— Ta i pójdziem tera. Już lżej człeku.

— A jeśli nie zastaniem nikogo?...

— Ha, wola Boża. Pan Bóg dał—Pan Bóg wziął— ta, dziej się, co Jemu ugodno. Abaczym.

— No—to chodźmy.

— Pastoj ty jeszcze brat najmilejszy. Ta może jeszcze zaczekaćby troszku?

— I na cóż czekać? Nie przeczekasz złego jeśli się stało. Co się odwlecze, to nie uciecze. Chodźmy — Bóg z nami.—

— Ta bo ty mówił, — co nie zastaniem może....

— Czyliż się to nie zdarza? Prędzej tak, jak nie, trzeba być przygotowanym na wszystko.

— Da, da, prygotowanym — ja jestem prygotowany.—

— No,—to chodźmy.—

— Wsiej, czas—zaraz.—

Obtarł sobie czoło z potu, i znowu dobył manierki i znowu pociągnął niezgorzej.

— No,—już idę.

Szedł jakby ostatka sił dobywał, — pies wlókł się za nim.—

— Ta po co ty mnie brat moj mówisz ciangle, coco ja jej nie zastanę. Serdce boli od tego. Nie gadaj ty tak.

— Lepiej się nie spodziewać, niż spodziewać. Zastaniesz—to tak, jakbyś znalazł; nie zastaniesz—to tak, jakeś się spodziewał. Lat piętnaście — to kawał czasu, a wyście zanadto pewni. A nuż nieszczęście...

— Ta Pan Bóg nie da tego. Ona tam czeka pewno—moja kobita. Mieliśmy gospodarstwo. Ta wołów parę—krowy try—konia—a i porządki różne — dostatek był. Bo i ja, choć sirota a taki miał kawałek grosza po stryju, a i przyrobił trochu.

Góral kręcił głową z niedowierzaniem.

— Bywa, że i dostatek ludzie rozdrapią. A potem — mówię ja to wam dla tego,— bo — czego Boże nie daj — jak wam przyjdzie pójść dalej, — pójdźcie wy ze mną, do moich — będzie wam dobrze. Znajdzie się u mnie i łyżka strawy, i przytulisko głowy w kącie, i kawałek dachu od słoty.

— Da—nie, nie,—ty ostaniesz się u mnie brat kochany,—obaczysz. Ja cię nie puszczę, ty u mnie ostaniesz się. Co tobie szkodzi?

— A moi?

— Da, da, prawda, No to ty pójdziesz, ale nie prędzej, kak po tygodniu. Ja cię ugoszczę — ta i w drogę, z Bogiem ty.—

Oddychał ciężko choć nie pod górę szli, ale z góry. I wpatrywał się w niego kobziarz, myśląc: czy mu się nie miesza w głowie? Ale on wzrok miał spokojny, chciwie tylko wytężony przed siebie,—a w rysach jego twarzy widać było wiarę w to, co mówił. Tak weszli w wieś. Biedny mańkut co krok zatrzymywał się, i miał jakieś wspomnienia.

Tu grusza, z której, chłopakiem będąc jeszcze, obijał nieraz owoc zielony, — tam łąka, na której pasał woły stryjowskie, — tu chałupa jakaś znajoma, — tam ogród ekonomski, — tu pole młynarskie; tu dawniej stała chata, która widno spaliła się,—tam nowa, na miejscu starej;tu był krzyż którego już nie ma,—tu płot zastąpiony parkanem,—owdzie ogród rozrósł się do niepoznania. Dużo,—dużo odmian.

— Piatnaście lat! piatnaście lat! — powtarzał sobie biedak, kręcąc głową—ta to i kawał czasu bo!

— A wasza chata gdzie?

— Wot tam, — prawie w końcu sioła, — taka kak i bvła za mnie.

— Słuchajcie,—a gdyby się zapytać po drodze....

— O co się tu pytać, kohda ja wiem sam. Jażby zabył drogi do samego siebie!

— Ale — o waszą kobietę....

— Nie, nie — mówił, uparty jak dziecko, któremu się zdaje, że ma słuszność, — nie treba. Ja samże pójdę,—będzie jej niespodziewanka. Czy też mnie pozna?

tak dawny czas! Odmienił ja się, odmienił, nie ma gadania, bo—wiesz ty brat,—ja był świeży chłopak, zuch, krew z mlekiem, napirwszy w siele, jedyny do tańca! Dziś nie znać—nieprawda?

Śmiał się boleśnie jakoś, wyszczerzając zęby i kiwając głową. Rzeczywiście, w ustach tego człowieka, ta pochwała jego przeszłości dziwnie zdawała się zakrawać na samochwalstwo. Ze wszystkiego, to tylko co powiedział na końcu, wyglądało na prawdę. A jednak, nieraz i łachman leżący na śmieciu, mógł być kiedyś adamaszkiem.

Obcierał pot z czoła, i zdawał się zmęczony, właśnie jakby odbył kilka mil drogi, biegnąc na wyścigi. Przechodzili wtedy koło karczmy. Stanął, oparł się na słupku, i dychał ciężko.

— Da wiesz ty co brat,—rzekł wreszcie,— możeby odetchnąć trochu. Kak ty dumajesz? Ta i wypijem po miarce, — tu dobra wodka, —będzie raźniej. Ta wstąpmy, zajdźmy druh moj, co tobie szkodzi, co tam! zimno oto....

Wieczór był letni—ciepły, po dniu gorącym.

— Zimno zaś? mnie nie zimno.

— Nie zimno? dziwnie! — a mnie zimno coś, — ta i w gardle sucho i na języku. Zajdziem,—ta po miarce tylko, po jednej.—

Weszli i siedli za stołem. Nieznany jakiś karczmarz, żyd rudy, w sajetowym świątecznym hałacie, w czapce z futrem z uszami na głowie, paląc nie zbyt pachnący tytuń z krótkiej fajeczki, chodził sobie po alkierzu pełnym betów. Stara żydówka w czerwonem czółku, koły

sała wrzeszcząca wniebogłosy nadzieję rodziny, a drucie nieco więcej brudne niż potrzeba, trzymało się sukni karczmarki nalewającej chłopom gorzałkę, i szwargoczącej z posługaczką mocno zapierzonej głowy, która słuchała z krwią najzimniejszą, drapiąc się całą garścią. Sobota była. Skrzypak ciął od ucha,—a młodzież miała się do tańca. Wędrowcowi wszyscy byli jakoś nieznani. Wszystko młode,— nowe pokolenie, które wzrosło lub porodziło się w jego nieobecności. Znalazł i kilku starszych, ale żaden nie poznał go, a i on nie dał się im poznać, niechcąc rozgłosu. I była sobie ochota serdeczna. Młodzież a dziewki,—pusto, wesoło,—jak było za dawnych czasów,jak będzie i później. I dziwował się tylko duch biedaka sam w sobie, że jemu chłodniej jeszcze od tej ich zabawy, niż wprzódy było. Zęby szczękały mu. drżał sam nie wiedział czemu? A zimno było tylko w nim samym. A świat śmiał się wkoło niego mógł się był i on rozśmiać, tylko że świat jest śmieszny, a człowieknie zawsze do świata i do śmiechu.—

ZBLISKA.

Było niebo, szczęście....

Było to, oh! ja pomnę, Jasne Niebo, tam, tam przecię— Jasne szczęście gdzieś po świecie — Ale to wszystko gra ułudy, Bom znowu biedny jako wprzódy.

Smutna dusza.

Jestto obraz z żywych osób; — obejrzyjmy go sobie powierzchownie. Izba chaty wiejskiej. Schludno a biało wszędy, — znać rządny duch gospodyni. Ściany wybielone i czyste, — na półkach naczynia, choć się w nich przejrzyj. Na ścianach obrazy świętych, palma pod jednym z nich. Jedyne ale szerokie łoże na tarczanie, kołyska, skrzyń parę i ława u ściany. — Kilka osób zaludnia w tej chwili izbę. Najgłówniejsza z nich jest kobieta, nie młoda już i nie ładna. Twarz jej mocno zeszpecona ospą, zdaje się nie mieć żadnego wyrazu. Tylko oczy, z których, jak powiadają, przegląda dusza, —

oczy tej kobiety dziwnie łagodne jakieś, może nawet i piękne. Ubrana jest czysto, choć to sobota. Siedząc na ławie, u obnażonej piersi ma tłuste, czerwone, widocznie niedawno urodzone dziecko, które ssie chciwie, ani sio troszcząc co się tam dzieje na świecie. A jednak

matka jego płącze gorzko, — i nie wie niemowlę że z pokarmem matczynym wysysa też i łzy jej serca, gdyż łzy jej z serca idą. Mężczyzna siedzący na tarczanie jest mężem tej kobiety, — rzecz dziwna, — mógłby być jej synem. Twarz to z rodzaju owych wiecznie młodych;— spojrzawszy nań, anibyś się dał przekonać, że to nie jest chłopak, ale ojciec kilkorga już dzieci. Czerwony, pucołowaty, jasnych jak len włosów, nie wielkiego wzrostu, ale zwięzły i krzepki. Zaciśniętą pięść trzyma na kolanie, a drugą ręką drapie się w głowę. Zakłopotanie, czy też gniew, widać na tej pyzatej twarzy. Wielkiemi, jasnoniebieskiemi, dość baraniego wyrazu oczyma, spogląda on, to na żonę, to na drugą jeszcze osobę. A ta druga osoba, to znajomy nam już wędrowny żołnierz. Mała dziewczyna w koszulinie siedzi na tarczanie, tyłem oparta o ramię ojca, i bawi się grzechotką, robiąc hałas niemiłosierny. Drugi dzieciak, uwiązawszy na sznurku kawałek drewna, włóczy go za sobą, udając że wiezie z pola owies pański. A trzeci jeszcze, siedząc na ziemi, z całej siły wbija kawałkiem cegły kołek jakiś w podłogę, śpiewając przy tem aż w uszach wierci. Pies żołnierza uwalony w kącie pod ławą, nie widząc sposobu zaśnięcia, niedbale spogląda na tę robotę, rozmyślając zapewne: na co tez tyle hałasu dla rzeczy, która mu się nawet na budę nie zdała. A znajomy nasz, ma się w o

stawie stojącej — jakby do odejścia. I zbiera swoje liche manatki, które widocznie porzucił był zaraz u wejścia, będąc pewny, że wchodzi do swego własnego domu, z któregoby już nie wyszedł nigdzie dalej.

I nadziewa je znowu na swój kij wędrowny, zarzucił na ramię, i—nie pozostaje mu już jak tylko odejść,— a jednak nie odchodzi. I pogląda w około, po ścianach, po stropie, po podłodze, wszędzie, —jakby witał wszystko i ze wszystkiem się żegnał. A najwięcej pogłąda na kobietę płaczącą. A sam nie płacze, ani mu się nawet na płacz zbiera, — przynajmniej tak się zdaje. Tylko że za każdą razą, jak co wymówi, mimowolnie jakieś jakby drżenie skurczą mu fibry twarzy. Niby w zepsutym automacie człowieka, kiedy go nakręcono byle jak;—nie dbając zresztą, że maszynerya działająca na serce, przez omyłkę, twarzą poruszać może. I zaniedbano też wyprostować zapadniętą skórę oblicza, przez co przebijają przez nią sprężynki i kółka, działające wprzódy w skrytości. Lekka czerwoność pokrywa nos tego człowieka i kraj policzków ku oczom, — a oczy mają blask jakiś niezwykły, niby nie swój, ale pożyczony. Widocznie wypił dużo — dla odwagi. A z reszty twarzy jego i z mowy widać jednak, że niechby był wlał w siebie i morze gorzałki, — niepodobnaby mu było upić się choćby na rozweselenie, — na pogodę czoła; bo smutnemu, — to powiadają, — nie w głowę idzie, lecz w serce.

Otóż i obraz cały. A nie ma w nim górala, towa

rzysza żołnierzowego; on wejść nie chciał,— czeka przed chatą.

— A! to ty taka? poszłaś za drugiego,—mówił były żołnierz do kobiety.

— Jak mi Bóg miły, jak pragnę Boga przy konaniu — tak przyszły papiery od Wójta, żeście wy umarli, Łukaszu.

— Kakże ja umarł? taż ja przecie nie umarły, — cóż znowóż! taże przyszełem.

— A kto cie tam wie, — może ty nie jesteś ty, — mówił dobrodusznie człowiek od tarczana.

— Jej Bogu, — ta —jak Boga kocham, przysiangam Panu Bogu, tak to ja, — zaklinał się jeszcze dobroduszniej, bijąc się w piersi pięścią, były żołnierz. — Ta ty ranie poznajesz moja żona. —

— Ja już nie twoja żona.

— Nie moja? nie moja? tak czyjaż?

— Jego.

— Nie prawda. Ty — moja.

— Nie prawda, — wrzeszczał krępy chłopak bijąc pięścią w kolano, i zaciskając zęby, — ona moja!

— Kakim sposobem?

— Takim sposobem, że ja, — Tomek Odziewadło, ożeniłem się ze wdową Łukaszową.

— Kakże ze wdową,—kohda ja żywię?

— Mnie nic do tego. Ksiądz ślub dał, — tak ja jej mąż, i koniec.

— „Tak ja jej mąż, i koniec.—Ksiandz ślub dał"— powtarzał sobie nieszczęśliwy, jakby usiłując zrozu

mieć znaczenie tych wyrazów, i nie mogąc tego dokazać.—

Myslał, myślał, nareszcie uderzył się pięścią w czoło:

— Aha! to to dlatego,—rzekł napół z płaczem, jakby mu się udało nareszcie odkryć wytłumaczenie dziwnego swego położenia, — to dlatego ty tak zrobiła, że ja stracił rękę co pierścionek tobie dała, a związana była od księdza u ślubu razem z twoją, w kościele świantym! Da, da, to dobrze, zrób ty tak, a mnie śmierć zadaj, — ta bo mnie nie ma, życia bez ciebie. Lat piatnaście ja czekał, — ta i wyczekał pięknie — no! A ja myślał sobie: niechno przyńdę — to ja zastanę ją, da Pan Bóg, w życiu, — bo i ona takoż czeka. A choć ona nie żywa: — tak zawsze moja, — w mogile choć.—

Kobieta płakała głośno.

— Ja szed wosiem miesioncow, aże od Czarnego mora, — a w drodze taki i nogi schodził nieraz, a wlókł się na ręku — byle prędzej. A głodu przymarł ta i żebrał — a szed. A kak zachorzał, tak nie o zdrowie prosił Pana Boga, a wszystko taki tylko, żeby mi dał choć skonać przy tobie....

— Skonasz ty przy niej,— skonasz,—jak ci kości połamę,—mruczał mąż Łukaszowej.

— A pamiątkaż mnie po tobie, — pamiątka bo! Moj ty Boże! Bożeż ty moj! Taż ja całował i całował , aź wycałował w szmatki , — a molił się bo molił!.....

Rozerwawszy u koszuli na piersiach zaszewkę jakąś niezgrabnie czworograniastą, dobywał z niej kawa

łek po kawałku, szczątki szkaplerza rozsypanego wproch prawie.

— A to przy odejściu całe było, — kak i ja był cały, szczańśliwy, wtedy — a dziś — szmaty tyłko. Ta bo i ja dziś szmata stara, i szczańście moje — stara szmata, i wszystko.... Bożeż moj, Boże! Co się to ze mnie zrobiło?

Kobieta płakała rzewnemi łzami.

— Oj Łukaszu! Łukaszu! biedni wy bardzo! —

On kucnął w kącie i zasłonił sobie twarz ręką; usiłował płakać, bo mu wezbrało w głębi jakby na pękniecie piersi, ale krzywił się tylko do płaczu, a łzy nie szły. Znagła się zerwał, i rozmyślał czas jakiś.

— Pasłysz ty żoneczka moja najkochańsza, — ty nie możesz być jego. Pójdź ty ze mną.

— Od niego?

— Ta pójdź ze mną.

— Od dzieci?

On się zamyślił znowu.

— Ta zabierz i dzieci ze sobą.

— Dzieci — moje, i ona moja! — Masz iść, to sobie sam ruszaj na złamanie karku; a co moje tego ja nie dam nikomu.

— Ha! kohda tak, — to ja sobie pońdę na kraj świata,— mówił biedak w dobrej wierze, w sposób śmieszny, w jaki się to mówi dzieciom, chcąc by prosiły żeby zostać.

— A idź — do djabła nawet choćby, a nam daj pokój.

— Niech ona mnie to powie,—nie ty. Ja chcę coby ona mnie to powiedziała. Kak ona to wymówi, tak ja pońdę, ani się namyślę.

Kobieta milczała.

— No powiedz ty mnie to, żona moja.

— I cóż ja wam powiem Łukaszu?

Biedak pocierał sobie czoło, — zdawał się marzyć. Rozglądał się dokoła i kiwał głową:

— W mojej własnej chałupie—ja obcy! Na mojem własnem śmieciu ta mnie i nie usieść nawet, i nie spocząć.

— Siądźcie i spocznijcie,— mówiła kobieta łkając.

— Tak. Coby potem w świat — dalej — Ona milczała.

— Ostawim wam co wasze — rzekła po chwili — a sami—pójdziem —

— Tu wszystko moje.

— Prawda. Wszystko. Tu nie ma nic naszego.

— Ta z czemże wy wyjdziecie?

— Z niczem. Pójdziemy się dorabiać...

— Pójdziemy! Tak ty zawsze z nim?

— A jakżeż? On mąż mój!

— A jaż nie? No. Tak ty żona dwóch. Ty moja i jego razem. Dobrze. A nie możesz być—tylko jednego. Tak co będzie?

— O nieszczęśliwa moja dola! o mój Boże! mój Boże! Żona dwóch razem! O! ja nieszczęśliwa!!—wołała kobieta zanosząc się od płaczu.

— Pasłysz ty brat kochany,—pamiłuj,—puść ty ją, niech ona ze mną. Ja tobie ostawię wszystko: — sadybę — a dobytek, a porządki, całe — całe go

spodarstwo. Weź ty, — posłuchaj mię, — a ostaw ją. —

— Nie, to ty sobie zabierz wszystko, kiedy twoje, a ją zostaw mnie.

— Posłuchaj, — ty nic nie masz, — ja wiem; to wszystko gospodarstwo—moje. Padumaj ty nad tem, — tą to majątek —jakie kilka dziesięć rubli; — będziesz gospodarz.

— Nie chcę.

— Pasłysz, — ty masz dzieci, — dla dzieci ty to zrób. Ta co chcesz,—powiedz. Ja dam tobie co sam zechcesz.

— Nic nie chcę.

— Czy chcesz ty, coby ja był sługa u ciebie? Daj mnie ty tylko kąt w twoim chlewie — weź mie za psa co by ja tobie pilnował domu; — a niech ona — moja. Ja będę pracował dzień i noc bez snu, kak tylko zimno, albo deszcz będzie. Ta — chcesz? — ja się zapracuję w śmierć, na nikogoj, tylko na ciebie i twoje dzieci.

— Ty? pracować? Gdzie tobie do pracy. Nie masz reki biedaku....

— Ta co tobie do tego —wrzeszczał rozżarty człowiek,— ja będę pracował zębami, nogami, będę robił ostała ręką, za dziesięciu, za stu. A tak ty nie pytaj sia. — No — no — nie gniewajsia brateczek mój, — rzekł znowu czemprędzej zniżając głos i przepraszając, jakby to właśnie nie jego urażono, tylko on obraził, — pamiłuj — daruj mnie,— ta ja sam już nie wiem co i gadać. Ta bo widzisz bez niej nie ma mnie szczańścia w świecie.

— A i mnie tez.

Biedak ocierał sobie pot z czoła, — nie pot już, ale znój raczej.

— Ha! ciężko z tobą. Ta żeby ja u żyda żebrał, to by wyżebrał już. A i ona. . porzuciła mie—porzuciła.Dobrze. Niech ja umrę, dawno mnie już życie przykre. Tylko że ja myślał, co mam jeszcze kogo na świecie. Ale kak nie mam, tak i żyć nie warto.

Mąż kobiety zdawał się wzruszony. On się stawił w położeniu biedaka, i naraz żal mu go się zrobiło serdecznie.

— Posłuchajcie Łukaszu. Żal mnie was, — ale co tu i gadać. Wam źle bez niej, a i mnie to samo, — a dwóch z nią żyć nie może. Tak niech ona wybierze.

— Dobrze, niech wybierze. Pochylił się do kobiety i szeptał jej:

— Da pamiantaj żoneczka, co ty moja. Ta my bralim ślub przecię w kościołku,—wot tam—w świantym,— a ty mnie dała na odejściu szkapler, — a i prysiangła czekać. Ta pamiantaj ty to,—pamiłuj.

A mąż jej nie mówił do niej ani słowa, tylko czekał, spoglądając na nią z pewnym. wyrazem obawy.

Były żołnierz ukląkł, i całował brzeg sukni kobiety, — a ona zalewała się łzami, obcierając je fartuchem.

Posłuchajcie Łukaszu,— rzekła na wpół ze łkaniem, — przysięgam wam na Rany Chrystusowe, że ja niewinna temu wszystkiemu. Jak przyszły papiery, że

ście spadli — (bodaj czy nie z dziesiątego piętra, — bo już ciężko było i wierzyć), i zabili się,— oj Bożeż mój! — samemu Niebu tylko wiadomo, co ja nie napłakała. Ha! dziej się wola Boska! A wszystko coś mi mówiło jednak: "może to nieprawda?" — Tak, jakoś uspokoiwszy się w żalu, — znowu ja do pracy. Pracowałam i pracowałam rok i drugi, — ai tu mnie jakoś smutno na duszy. I myślę ja sobie: „po co mnie zabiegać? —on już nie wróci — nie dla niego to. Ani mnie dla męża, ani dla dzieci, ani dla rodziców kochanych, ani dla krewnych — sierocie, jak ja. Obraza tylko Boska troszczyć się około wiela dla siebie jednej,— albo to człowiek zabierze z sobą? A tylko obojętni rozedrą, i jeszcze kłótnia, a tam— prawowanie, na zgrozę próżną jedynie." I zaczęło mi być życie nie mile, nie mając już nikogo swojego na świecie, i zaczęłam niedbać. I jedno rozchodziło się, drugie się marnowało,—bo się już i niedopatrzyło, a kradli. Przychodzili do mnie w zaloty, a ja myślałam: „albo to dla ranie? dla mienia mego, — nic więcej" I nie wierzyłam tylko waszej pamięci Łukaszu, — boście wy mnie wzięli biedną — tylko dla mnie samej. A czas schodził. I mówili mi: "wybierz jednego, — niech się nie bałamucimy próżnie" A ja mówiłam „czekajcie," —bo myślałam sobie: „ma iść na poniewierkę — niech lepiej idzie na pożytek ludzki, a na chwałę Boską. Wybiorę który najuczciwszy a ubogi, — a niech on ma po ranie mienie człowieka uczciwego, —będzie za to spokój jego duszy w Niebie. Bom ja zawsze myślała o was Łukaszu. A mówiłam im też: „czekajcie," — bo mi się zawsze zdawało, żeście wy może nie umarli.

Zatrzymała się chwilkę, i obcierała się fartu chem jakby już płakać nie miała, — a płakała znowu.

— Spytajcie się jego, — mówiła dalej wskazując na męża,— pięć lat jeszcze zwlekałam, z roku na rok. Bo wybrałam nareszcie. On był parobkiem u mnie, wszystko było na jego głowie. Biedny — jak chciałam: sierota,—jak i ja, — uczciwy, pracowity.

— Nieprawda, — zawołał młody chłop z wyrazem prostackiej poczciwości, — ja byłem znajdek, próżniak, pijak, paliwoda, — a ona powiedziała sobie: „wezmę go i przygarnę, bo go szkoda, a zrobię z niego człowieka" i zrobiła. Byłem gałgan, a teraz gospodarz jestem uczciwy,—ot co prawda....

— At, gadanie, — mówiła kobieta. — Pan Bóg to zrobił, nikt inny. A potem, żebyś nie był uczciwy wprzódy,—nie byłbyś i teraz. Otóż—ciągnęła dalej, zwracając mowę do drugiego,—poszłam za niego...

Zatrzymała się i znowu wybuchnęła płaczem:

— Posłuchajcie Łukaszu, on mnie ślubował wiarę i opiekę. I był dobry i wierny, i widzi Bóg, nie było mi z nim już więcej krzywdy od ludzi, jak wprzódy, kiedym była sama. Jeszcze nie był mój, i ani się spodziewał tego, a już i wtedy szanował dobro moje, by swoje własne. I ja ślubowałam mu nieprzymuszona i z dobrej woli, i zagrodziłam mu los, — bo byłby się może ożenił z inną do tego czasu:—mogęż ja go teraz opuścić? —

— A mnie ty nie ślubowała? A ja tobie nie ślubował także? A jaż był nieuczciwy, — czy co? To dopiruj!

— Z wami ja nie miałam dzieci, — a tu — patrzcie. —godziż się mnie opuścić drobiazg taki? godziż się mnie porzucić ojca moich własnych dzieci?

— Nie możesz jego, — a możesz mnie? — mówił były żołnierz żaląc się jak uparte dziecko, i niechcąc wchodzić w żadne powody,—ta to dziwna ręcz! —dziwrna recz! Da co ja tobie zrobił, co ty mnie nie chcesz? Coż ja sobaka? coby ty mnie nogą odtrącała?

Potem porwał się za głowę i czochrał sobie włosy.

— Ach! mój Boże! mój Boże! — oszaleć tylko człeku, — nic więcej...

I jakby nie chcąc już gadać więcej z kobietą, przybliżył się do człowieka siedzącego na tarczanie i prosił znowu wykrzywiając się błagalnie, przyczem nad stawiał też rękę, jakby do żebraniny:

— Ta pasłysz brat moj, — ty mnie tego nie zrobisz, — ja wiem, — ty człowiek uczciwy. Ta to przeklęctwo mieć cudzą żonę, — a taki ona moja: tak ty by przeklęty był u Boga, — padumaj ty nad tem. Pasłysz,—ty nic nie masz, —ty hołysz, — tak weź ty wszystko moje, i idź sobie w świat, a nas ostaw: — albo ostań sobie tu, a ją puść ze mną. ... eo tobie potem...

— At, żebyście mi dali góry złote,— jeszcze wy mi jej nie zapłacicie.

— Da nie żartuj ty brat mój, — ja wiem, — to żarty,—mówił biedak usiłując śmiać się, jak człowiek który się zna na żartach, i nie obraża się niemi. — Co ty chcesz,—ja biedak, ja nic nie mam tylko ją jedną. Ta pamiłuj.

— Nie chcę.

— Da mój ukochany, jedyny, da mój najmilejszy. Całował go w łokcie, w kolana, obejmował za

nogi.

— Nie chcę. Dajcie mi pokój.

— Da mój królu,da złocisty mój, da serdeczny brateczku, bądźże ty miłosierdny.

Włóczył mu się u nóg, a tamten wyrywał się wierzgając niemi.

— Nie chcę. Puśćcie mie. Ona wybrała sama. Żeby była was wolała, to ją byłbym nie powiedział ani słowa, tylko wziąłbym wasz kij, i poszedłbym sobie w świat szeroki. Ale jak wybrała mnie, tak wy zróbcie tak,—nie macie tu co długo popasać.

Były żołnierz pomyślał chwilę, — i zaczerwienił się z lekka.

— Ach ty gałganie, — zawołał zrywając się z nagła,—kohda tak,—tak ja ją gwałtem wezmę.

— Spróbuj.

— Ja ciebie zapozwę do sędziego, — mówił trzęsąc się z gniewu — i zgubię cię. Ja pójdę do cysarza samego, — taż jest u niego senat, — on mnie wysłucha, a ciebie pośle w katorżne — abaczysz. Coż to — myślisz, co to tak można? A! jest i sprawiedliwość świanta i karanie. Poczekaj ty sobaka, — poczekaj, — dam ja tobie duchu.

Mówił to wygrażając pięścią i kijem. Pies widząc pana w gniewie, zaczął także szczekać i przyskakiwać do zagrożonego, chwytając go zębami za sukmanę. Przestraszyło się dziecko siedzące na tarczanie przy ojcu

i przeraźliwie krzyczeć zaczęło, tuląc się do niego. Chłop odwrócił się i kopnął psa z całej siły. Wtedy były żołnierz zadrżał, i posiniał z wściekłości,

— Ach ty łajdaku — zawołał, a aż mu zatykało w gardle, — nie dość, co ty mnie żonu wziął, jeszcze ty sobaku mojego tyrajesz, — pryjaciela jedynego? Da coż on tobie winien? powiedz. — Niech ja, — ale on!

— No no, nie łajdakujcie tam tak znowu,—bo was wyrzucę precz z chałupy.

— Ty? mnie? z chałupy? z mojej własnej? Ach! — dam ja tobie.—

I rzucił się z zajadłością na swojego przeciwnika. I znagła człowiek ten, wynędzniały, upadający prawie, jednoręki, stał się straszliwym, olbrzymiosilnym, olbrzymiozręcznym. Kolanami na piersiach swojej ofiary, jedyną swoją ręką ujął ją za gardło. A kolana te zdawały się ciężarem góry całej, a ściśnięcie za gardło, — ściśnięciem kleszczy żelaznych. I ów chłop młody, zwięzły, silny zda się za czterech, niespodzianie na wznak rzucony, niespodzianie zaskoczony mocą, której ani się domyśłał, — wił się tylko, tarzał, szamotał, i dyszał ciężko, nie chcąc krzyczeć z zajadłości, tylko rozpacznie pracując rękami i nogami, a pracując na próżno. Jego dwie silne, żylaste ręce, ani były w stanie oderwać tej jednej tylko, dławiącej go za gardło, ani wzajemnie dosięgnąć gardła przeciwnika, bo on się trzymał przezornie, prosto i daleko;— więc zajadle tylko szarpał na nim odzienie, mając pełno szmat jego w rękach, a głowę wykręcał rozmaicie, usiłując kąsać rękę przeciwnika. I pro

żno też pracował nogami, nogi natrafiały jedynie powietrze lub podłogę; — więc odsądzał się tylko niemi od ścian, od skrzyń, od podłogi, — gdzie natrafił, — myśląc, że mu to co pomoże. I próżno także całem ciałem rzucał się w górę, w bok, niespodzianie, z wysileniem, — przeciwnik był zawsze na nim, uczepiony jak pantera na uciekającej, antylopie, dusząc go po drodze, — jak i tamta; ten co na wierzchu — blady, zapieniony zielonawo, poczochrany, z oczyma krwią zaszłemi, z otwartemi usty, w których konwulsyjnie szczękały zęby białe jak wilcze, krwi chciwe; — ten co u spodu, fijoletowo czerwony, z oczyma wylazłemi na wierzch, z posiniałemi usty,—okropni oba.

Wszystko to trwało tyle ile błysk. Kobieta na widok walki straciła przytomność, zaczęła biegać jak szalona tu i owdzie, potem rozbijać się po podłodze, i rwać włosy. Potem chciała wołać ratunku, ale głos uwiązł jej w piersi. Potem wybiegła garnąc dzieci i sama nie wiedząc co robi.

— Puszczaj ty kajdaniarzu!

— A co? niech ona będzie moja.—

— Nie.

— No, to ja cię zaduszę w śmierć.

— Zaduś,—to pójdziesz do prochowni,—to ona i tak nie będzie twoja ..

— Ale i nie twoja także.

I znów się szamotali,—czyli raczej dusił ten, co na wierzchu, i kąsał ten, co pod spodem; i znów przestali na chwilę.

— Słuchaj, — rzekł nareszcie chrapliwym głosem ostatni,—nic tobie z mojej śmierci. Choćbyś mię i zabił,— choćbyś i do prochowni nie poszedł za to, — to i tak ona nie będzie twoja.

— Dla czego?

— Bo ona ciebie nie chce. Bo ona woli mnie.

— A! to ty zgiń, — choćby i mnie przepadnąć z tobą.

To powiedziawszy, rzucił się z nową siłą. Tamten poczerwieniał jeszcze mocniej, oczy wylazły mu bardziej jeszcze, okropnie otworzył usta, wywiesił język, i juz naprawdę zaczął się dusić, — kiedy wtem wbiegł góral towarzysz wędrownego żołnierza, a za nim gromada ludzi, zwabionych czy hałasem, czy też krzykiem kobiety. Kilku z nich rzuciło się natychmiast na zapalczywego dusiciela, i wydarli mu jego ofiarę już tylko że nie zdławioną, — potem zabrali się koło niego samego ; ale zdziwili się nie pomału , znalazłszy u niego je dną tylko rękę do związania, i to jeszcze pokąsaną okropnie.

— Do zastępcy! do zastępcy z nim!—wołano jednozgodnie.

Napastnik leżał skrępowany, posiniały i milczący. Po ustąpieniu jakiejś nadprzyrodzonej siły co go ożywiała czas jakiś, zdawał się więcej jeszcze złamany niż był przedtem.

— Do zastępcy? — Co ta — zastępca? — zapytał cichym głosem najbliżej stojącego przy so

bię, nie wiedząc znaczenia obcego dla niego wy razu.

— Dowiesz się ty, —dowiesz,nie bój się,—będzie ci ciepło. Zastępca to taki sędzia.

— Nu tak dobrze. Tak zaprowadźcie mię do sędziego,—a ja taki znajdę moje prawo,—chybaby nie było Boga w niebie.

ZDALEKA I Z BLISKA

Może to nie wczora było,—

Może dopiero będzie? Możem przejrzał cudu siłą, Przed kolebką, za mogiłą? Możem ja nie żył, a dziś żyję? Możem ja żył, a dziś nie żyję? Możem ja w śnie lub w błędzie?

Smutna dusza.

I.

I oto znowu obrazek z żywych osób. Któż nie zna choć jednej z owych izb pisarskich chrzczonych nazwiskiem kancellaryi: gdzie podłoga wiecznie brudna, zapluta, zabłocona i zabryzgana atramentem, równie jak i kawałek ściany przy biórku. A biórko owe — koniecznie o starem, pokrajanem scyzorykiem, a zasypanem piaskiem suknie, niegdyś zielonem,— z nieuchronnym kałamarzem drewnianym na wierzchu, pieczątką zawsze bez rączki,— lakiem, zawsze kończącym się — obtopioną świecą łojo

wą w butelce, — i poduszeczkami od tuszu. Kalendarz na gwoździu, na sznurkach księgi jakieś kwitowe, — na ścianie zegar zawsze zepsuty. — szczątki gazet gubernialnych, tu i owdzie — mnóstwo papierów po kątach. Oprócz niby biórka, jest tu także i para nibystołków

o wyłażącej słomie, i także nibyłóżko nibyzasłane, nad którem nieodbicie strzelba z torbą, świętej pamięci haftowaną w psy podobne do prosiąt, i myśliwców prawdziwie wymyślonych, oraz kapciuch także haftowany ogniście, i w który szkoda kłaść tytuniu, bo powiadają, —

i właściciel jego nie zapiera się — że jest od kochanki. Ma on mieć także i pulares od kochanki, i piórko do zębów z perełkami, zresztą ma nadzieję, że mu zrobią i myckę, a nawet mówi już coś i o pantoflach. Tyle to mieści się zarozumiałości miłosnej w tej brudnej, wiecznie śmierdzącej izdebczynie, gdzie okna przestały już być przezroczyste, piec zapomniał być ciepły, a ludzie oduczyć się powinni nałogu siadania na czemkolwiek innem, prócz na ziemi. Zawsze — ma tu być jeszcze więcej sprzętów, — albo też te mają być zastąpione całkiem innemi, nowemi, — tylko że "ten bestya żyd stolarz, jak co weźmie robić, nigdy się doczekać nie można." I nie pozostaje, jak wierzyć temu w zupełności: bo raz, że to mówi osoba ze wszech miar godna wiary,— a powtóre, że smutna prawda zewsząd w oczy bije. Podobny opis niech nic gorszy nikogo. Mieszkaniec tej izby nie jest jeszcze całą gębą wójtem, — ale dopiero . zastępcą wójta. Wyobraźcie sobie młodzieńca parafialnego, zalotnego z professyi, owego to zdobywcę serc: umiejącego grać na gitarze, śpiewać różne, ma się rozu

mieć miejskie pieśni o kawalerskim stanie, i wyklejać pudelka; który czytał Muszkieterów Dumasa, był raz w Warszawie, i na imieniny panien dworskich posyła im malowane bilety z amorkami, strzałami i sercami na kawałkach gazy w wykrojonym środku. Ubiera on się, — jak powiadają, — modnie; wszakże moda ta polega jedynie na tem, że ma głowę zawsze uczesaną, — a nawet więcej niż uczesaną, bo i przygładzoną, — a nawet więcej jeszcze niż przygładzoną, bo i jakby przylizaną. A włosy te błyszczące od sadła, krótkie są z tyłu tylko, długie na przodzie, — jak noszono Bóg wie już kiedy,— żeby wystarczało na loki, a nie brudziło kołnierza. Wszakże widocznie nie przewidziano niebezpieczeństwa tego ze strony szyi, gdyż ta najwyraźniej przygotowana jest pod zasiew rzepy. Kiedy raz, wygadana jakaś warszawianka, za nic sobie mając lwa wiejskiego, zapytała go z przekąsem: dlaczego zapuszcza sobie brud na szyi i uszach? — odpowiedział zmieszawszy się nieco, ale z umizgiem: „że to nic nie szkodzi, i że tego nie widać, bo to w tyle." Chciał zapewne powiedzieć, że on tego nie widzi. Jednakże, co bezpiecznie mógłby widzieć, a jednak zaniedbywa, — to ręce, którym słusznie toż samo zarzucić można, co szyi i uszom. Ale tak jest wielki dar podobania się w panu zastępcy, że dla tego jednego, resztę przebaczyć mu łatwo. Pan zastępca nic nosi również żadnych a żadnych kołnierzyków, i często wyłazi mu półkoszulek, dozwalając widzieć pod spodem brudną i grubą koszulę, a rękawy jego tużurka zaledwie sięgają niżej łokci; — ale on umie zaradzić temu, wpychając nazad przeniewierczy półkoszułek i na

ciągając rękawy A tużurek jego jest tak krótki, jak nie posiada podobnie krótkiego nawet gorzelany, sławny elegant, a spodnie obcisłe i ogromnie wyciągnięte na strzemiączkach — więcej nawet daleko, niż spodnie nauczyciela szkółki. A buty jego sa tak samo ucięte, jak buty lokaja dworskiego, który jak wiadomo chodzi w pańskich; — tylko że nie tak błyszczące, — co przypisać należy temu, że tamtego szuwaks nic nie kosztuje. Pan zastępca czuje się wyższym od nauczyciela szkółki; pogardza gorzelanym, który mu jest niebezpiecznym rywalem; syna pańskiego nazywa dumnym i głupcem, dlatego, że się z nim zbytecznie nie wdaje; z księdzem proboszczem jest za pan brat. a na pisarza prowentowego patrzeć nie chce, choć utrzymują dobrze zawiadomieni, że z nikim tylko z nim jednym lubi grywać w bilard, ile razy jest w miasteczku, a nawet nie rzadko robi mu zaszczyt pić z nim za jego pieniądze piwo, a jak złośliwi mówią — i gorzałkę. A względem płci pięknej, ten całkiem wylany dla niej młodzieniec, ma dwie całkiem odrębne fizyognomie. Dla dziewcząt wiejskich, które mają szczęście podobać mu się, jest groźnym wójtem, mającym w ręku władzę, nawet przymusu w razie oporu;— i w istocie, jeżeli dać wiarę jego słowom, człowiek ten potężny, kto wie czy nie posiada nawet władzy życia i śmierci. Za to z pannami dworskiemi. straszliwy ten władca jest barankiem potulnym, poświęconym na najdrobniejsze ich przysługi. — bardzo grzecznym, jak powiadają jedne, — dobrze wychowanym, jak drugie, — elegantem, jak powiadają nieprzyjaciółki gorzelanego,—

bałamutem, jak mówią te, co się w nim kochają! Rzecz dziwna, —jak to wielkość nagiąć się umie, —jaka to rzecz elastyczna! W starożytności Wenus ujarzmiła Marsa, Omfala oprzędła Herkulesa, — coś podobnego i dziś z panem zastępcą. Tylko że on nie robi wyboru jak tamci głupcy. Dla niego, im więcej, tem lepiej; on to nazywa ..romansować." I wszystkie panny dworskie nie nazywają go inaczej, jak poufale „panem Franciszkiem." Widzieć go trzeba w tych okolicznościach, nader pewnego siebie, — jak sobie siedzi przewieszony przez poręcz, jak sobie przebiera we włosach palcami, z których na jednym nosi sygnet podejrzanego złota, ale z krwawnikiem w środku, — jak mówi dobierając wyrazów, —jak chwali, niby się ganiać, — jak drugim młodym ludziom pozwala spoufalać się z sobą do pewnego stopnia, — do pewnego tylko mówimy, gdyż to jest człowiek mocno przytem dbający o swoją powagę, i umiejący niekiedy dać uczuć wyższość swoję tym, którymby to przypadkiem wyszło z pamięci. Takim jest pan zastępca.

Drugą równie ważną osobą w tym obrazie, jest znajomy nam już z karczmy żyd rudy, karczmarz. Ktoby chciał z jego wielce ścisłych stosunków z panem zastępcą, — spuściwszy się mianowicie na zdanie ludzi, — wyciągnąć jeden jakiś pewny wniosek, mógłby nigdy nie dojść do ładu. Chłopi nazywają go złodziejem i pijawką, drudzy żydzi powiadają o nim że jest przyjacielem pana gminowego, a sam pan gminowy nie mówi do niego inaczej jak tylko: "oj ty, ty, szachraju," — ale ze słodkim uśmiechem — jak to, kiedy jemu samemu ma

wią: "oj ty, ty, bałamucie." Właściwie zaś każdy ma słuszność. Przebiegły podczaszy wie najwyborniej kiedy mu się udać może ochrzcić gorzałkę; a z chłopów ile tylko może wysysa: kury, cielęta, siano, gęsi, owies, kartofle, — co się wreszcie zdarzy, — a jak się przypnie, to nie tak łatwo puści jakby się zdawało — i dlatego słusznie nazywają go: złodziejem i pijawką. Że go zaś pan wójt żartem nazywa szachrajem, to i to nie dziwi nikogo, bo powiadają: że pan wójt lubi wiele rzeczy w żart obracać. A że Szaja chodzi w łapserdaku, że mu wolno nosić brodę, pejsy i krymkę, że przychodzi do pana zastępcy kiedy mu się podoba, że mu nakłada fajkę, że mu się opiera łokciami na stole, że mu patrzy przez ramię, kiedy on co pisze, że się wtrąca do każdej jego rozmowy, wie wszystkie jego sekreta, i że z nim gada poufale, — ,,nu co się tu dziwić," — mówią żydzi w miasteczku, — „taż on w przyjaźni z panem gminowym" I zapewme! Dziwna chłopu wątroba! Przyjaźnił się przecie i Damon z Pyladesem, i pachciarz ze szklarzem, i Łysek z burą suką na folwarku, — a dlatego nikogo to w oczy nie kłuło..

Nasz wędrownik stoi przy drzwiach. Na rozkaz pana zastępcy rozwiązano go do zeznań, i tylko dwóch silnych chłopów ma go miedzy sobą, nie spuszczając z oka. Dziwny jest wyraz twarzy tego człowieka. Kiedy mu powiedziano że go prowadzą do sędziego, on przez drogę wyobrażał sobie, że ujrzy szanownego jakiego starca z brodą siwą po pas, siedzącego na wysokim stołku, Wszedłszy i obejrzawszy się po izbie, pomyślał sobie, że to pewnie dopiero przedpokój sprawiedliwości.

Wtem, jeden z tych tam panów kazał go rozwiązać. „Ha! to już i samże sędzia, — ale który?—bo ich dwóch. Jeden z brodą, — to prawda, — ale to żyd z karczmy, gdzieżby jemu sędzią być? Pewnie drugi! Ale drugi takoż ani sposób! Miody, a tam fircyk! — pewnie to tylko pisarz sędziego. Ale żeby pisarz, Iakby nie śmiał palić fajki; a sędzia siedziałby znowu. — nie stał,— jak ten drugi." I znowu patrzał na żyda. „Czy licho? Może to nie on? Może tylko podobny? Ale gdzież! z pejsami, w krymce, tfu! czyż już żydzi teraz sędziami? A tamten drugi siedzi; tak pewnie on sędzia. Ale nie, nie może być, taki kusy! — gdzieżby!" — „Gdzie tu sędzia? — gdzie tu sędzia?'—zapytywał sam siebie.

I patrzał śmiesznie, ciekawo, głupowato, to na tego, to znów na owego. To do tego przymierzy z ukosa, to do drugiego, — Dziwnie! który tu sędzia?" — Kiedy go rozwiązano, on nie umiejąc zrobić wyboru, pokłonił się obom do kolan. Wtedy ten co siedzi na stołku niby nie uważał, a chłopi śmieli się. Czego oni się śmieli? co tu śmiesznego? A taki dziej się co chce, — jeden z nich sędzia."

I stoi nasz waleczny dusiciel w poszarpanej swojej sukmanie; jedyną swoją pokąsaną rękę, którą obwinął brudną jakąś przesiąkającą krew szmatą, wetknął sobie za pazuchę, skrzywił się jakby patrzył pod słońce, i dziwuje się i sili się zgadnąć,—i nie udaje mu się jakoś. Zdaje się, że w tej chwili nie zajmuje go nic więcej nad to tylko: który tu z tych dwóch jest sędzia?

A ci którym on został powierzony, nie spuszczają z niego oka ani na chwilę. I zdają się myśleć sobie:

„Ki djabeł taka siła w mańkucie? I to niby zdechlaczyna, co powiedziałbyś: trąć palcem, to się nogami nakryje. Nawojowało się to tam po morzu, nabiedowało, anibyś poznał, a to i siłę ma i jeszcze mu się żąda do żony. A ten drugi, — taki niby silny zdawało się!" — I przypatrują się dobrodusznie obom, i zdają się skłaniać na stronę swego więźnia, jakby mówili: „Ale zuch! o mało go nie zadławił! A! żonę mu swoją chciał odebrać — prawo za nim! Tylko że gadali że on umarł. Taka moc w człowieku zabiedowanym! — Może djabeł w nim?" — I od podziwu przechodzą znów do przestrachu, i w duszy żegnają się, a spoglądają na pana zastępcę,—jak też to się jemu wyda?

A ów tylko co nie uduszony stoi przy drzwiach po drugiej stronie. Drapie się w głowę i wpada na te same myśli przestrachu co tamci. Ślubuje sobie: że będzie suszył w soboty, bo go widocznie tylko Najświętsza Panna wybawiła od śmierci. Rozmaicie pasuje się z sobą: „Możeby już i ustąpić do licha? — Ale gdzie jemu znaleźć drugą taką kobietę! — ani sposób! On, żeby mu przyszło pójść tylko z torbą i z kijem, — to ją jednak wziąść z sobą musi." — I znów żal go bierze biedaka: „Tyle lat czekał, i zastaje żonę swoją żoną innego. Ale —sam sobie winien, — po cóż umarł?" — I znów ciarki go przechodzą. ,,Eh, — myśli sobie znów po chwili, — toż to doprawdy niebłogosławieństwo Dożo,— lepiejby ot,— porzucić." — I znów nie chce za nic w świecie, — i znów radby, — i tak w kółko ciągle.

Pan Szaja chodzi sobie boczkiem pocichu. spluwa w kąty, a ręce ma w tyle, a pan zastępca siedzi przy

biórku, pali drajkenig z długiego cybucha, (bo krótkich używają tylko ludzie małoważni), przewraca w papierach, — umaczał pióro, otrząsł je i założył za ucho.

— Jak się nazywasz?—odezwał się do byłego żołnierza patrząc sobie na paznokcie.

Żyd pochylił mu się do ucha.

— Ny, na co tu protokół panie gminowy, — to wcale nie wielga rzec, (a trzeba wiedzieć że miał na pieńku z Tomkiem o jakieś konopie), — ja znom tego cłowieka, ja recie za niego, — to ućciwe cłowiek, — on pił dziś u umie przed godziną nawięcy, — to ućciwe cłowiek z kościamy. On się nazywo Lukas Baran: — ten som, co to go wzieni w rekruty,— gdzie!— dawno juz — jesce za tamtygo wójta stary go.

— Czegóż on chce—ten baran?—rzekł pan zastępca wesoło, rad ze swego dowcipu.

— No, Łukasu, powidzcie panu gminowemu co chcecie,—nie bójcie się,—on bardzo dobry pon,—bardzo dobry pon.

Były żołnierz chciał zacząć gadać, ale z niespodziewania zaląkł się ogromnie i bełkotał tylko coś, co nawet nie było podobne do wyrazów.

— Wyraźni mówcie Łukasu. bo pon gminowy nie rozumi.

— No, czego chcesz durniu! gadaj,—albo idź sobie do djabla. To baran prawdziwy.

Żołnierz spojrzał wołowemi oczyma i pokłonił się naprzód żydowi, potem panu zastępcy.

— A to, — wasze blahorodie, — ja chce coby on mnie żonku moju oddał.

— A to oddaj mu jego żonę, ośle. Cóż ty chcesz mieć aż dwie żony?

— Kiedy z przeproszeniem wielmożnego pana zastępcy,—rzekł chłop kłaniając się czapką,—kiedy to tylko jedna.

— Jakto—jedna?

— A tak, — bo on mnie chce wziąść moją własną;

— Jakto do djabła? któryż któremu chce zabierać

żonę?

— A to,—dopraszam się ja łaski wielmożnego pana zastępcy, — oto tak: jak on poszedł w rekruty, tak przyszły papiery że on umarł. Tak pan wójt pisał tam i pisał różnie,—jaż nareszcie powiedział jego kobiecie, co ona wdowa i co może sobie póńść za mąż jeśli jej się spodoba. Tak wtedy ja się z nia ożeniłem.

— A kiedy tak , to ją sobie trzymaj , — rzecz skończona,—rzekł pan zastępca poważnie, wstając.

— Kakże można,—kohda ona moja żona?

— Ale kiedyś ty umarł.

— Kakże umarł?—mówił biedak macając się machinalnie,—taż ja żyję!...

— A mnie co do tego, dość żeś ty umarł. Sa papiery.

— Wyście umarli,—nie ma gadania.

— Kakże umarł? Wy żartujecie, a taki mnie już i boli od tego żartowania. Mnie powiedali co ja idę

do sędziego, tak i pryszetem, — a toż wasza sprawiedliwość taka, żartować sobie z biednego?

— Milcz gałganie jakiś! Co ty mnie tu będziesz rezonował! — zawołał pan zastępca w gniewie, uderzając w stół pięścią.

— Dajcie pokój Łukasu, — pan zastępca nie lubi żeby jemu rozenować.

Ale Łukasz na raz zmienił się do niepoznania. Ani się uląkł odgłosu pięści, ani usłuchał przychylnej rady:

— Paszoł ty won jewrej k'czortu! — rzekł obruszając się nad wszelkie spodziewanie i dowiedziawszy się, który z nich sędzia, — ja z tobą nic mam ręczy, nie wtrącaj sia!—

Splunął i zwrócił się do pana zastępcy:

— Coż ja mam małczyć ? Ja nie będę małczał!...

— Panie gminowy, — szepnął żyd urażony, — ja miślę co by lepi może spisać protokół, — co on nie chce słuchać....

— Ja nie będę małczał, — mówił swoje były żołnierz zaczerwieniony z gniewu,—co ja mam małczać, że mnie moje dobro zabierajuć? — Tak ja pokłaniam się oto cysarowi, — ciągnął dalej kłaniając się przed popiersiem cesarskiem, stojącem na szafie, — a kak pokłaniam się tera pred jego obrazem, tak i póńdę choćby do niego samego, a taki będę poszukiwał mojej krywdy. Ta zobaczycie!

Mówił to wszystko a raczej wykrzykiwał, wygrażając pięścią i z coraz mocniej wzrastającem podniesieniem głosu, tak, że słusznie można było mieć oba

wę, iż jeśli dłużej jeszcze pogada, będzie mógł dojść do grzmotu.

Tedy pan zastępca oburzony zbyt słusznie, nie znając miary w gniewie, porwał się i pięścią silny policzek wymierzył na twarzy byłego żołnierza. Ten pobladł, zachwiał się mi nogach i popatrzał dziwnym jakimś — szklanym wzrokiem.

— Widzicie, — szepnął mu żyd zacierając ręce , rad niewymownie , — ja wam mówiłem: nie gadajcie tak głośno, bo pan wójt nie głuchy i nie lubi tego.

Kłamał najwierutniej, bo bynajmniej o tem mowy nie było.

— Małczy,—ty głupi jewrej.

— Ny, co to—małczy?—jaki mi waspon,— obdrapaniec tam jakiś? Panie gminowy, — niech pon go przyharesztuje,—to jest włóczęga,—ja jego znom, to pewnie on ukradł te konie Bartkowe.

Były żołnierz kiwnął głową sam do siebie i. zwrócił się do pana zastępcy:

— Ach! to wy takie? — odezwał się głucho, — to taka wasza sprawiedliwość? — takie wy sędzię?—

Pan zastępca chodził właśnie po izbie, nieuspokojony jeszcze po swojem wyburzeniu, niemiłosiernie dymiąc z fajki. Usłyszawszy te wyrazy, przyskoczył, i w zapomnieniu zamierzył się cybuchem, a fajka źle przykręcona na końcu:

Jak oderwana gwiazda przez niebiosa Leci, z długiego żary trzęsąc włosa.

zerwała się ku powale, i uderzywszy się tam z całej siły, spadła napowrót, ale już tylko w kształcie drobnych kawałków, niedopałków tytuniu i żarzącego się jeszcze popiołu: — jedyna i doskonale już wypalona fajka pana zastępcy! — Zdarzenie to słusznie oburzyło go mocniej jeszcze aniżeli nawet miał zamiar. Posiniały ze złości, wrzasnął grzmiącym głosem a aż mu w gardle zatykało:

— Słuchaj—ty—ty—ty—wisssielcze,—ty zzzdechlaku,—ja ciebie nauczę rozumu.

Obrócił się do chłopów:

— Związać go! — skuć w dyby! — ja tobie tu pokażę...

Chłopi nie spieszyli się jakoś.

— Związać go! Czy słyszycie durnie? — Związać tego włóczęgę! pójdzie do powiatu.

— Ale proszę łaski pana zastępcy, kiedy on nie włóczęga żaden,—my go znamy.

— Coż to mnie wiązać? mnie starego żołnira? — odezwał się ochrzypłym głosem były żołnierz, ośmielony poparciem swojej sprawy, — toż to się tak należy? czy co? — Coż ja zrobił takiego? — ja nie włóczęga, — ja uczciwy człowiek. Co ja zabił kogo ? co ja ukradł co? Ja służył cysarowi. — ja dla niego rękę stracił, — ja mam krest Arial. Za co mnie wianzać? za co bić.

Mówiąc to biedak bił się w piersi jedyną swoją ręką, a gadanie jego magiczny zdawało się wpływ wywierać na rozjedzenie się pana zastępcy.

— Tyś—włóczęga!—wołał pan zastępca grzmiąco jeszcze, ale już nie tyle co wrprzódy.

— Kakto ja włóczęga!— Taż ja mam papiery. Jest u mnie i bumaga z odstawką, i praszport, i wszystko kak należy się. Ja nie włóczęga żaden.

Mówiąc to, wyciągał z czapki zatłuszczone jakieś szpargały, prawie przyrośnięte do podszewki.

— Wot tut oreł cysarski, — a i pieczęć. A o! podpisano kak należy się, w admiralicyi, a i u policmajstra.

— Ja cię skuję w dyby, — ja cię zgubię, — mruczał przez zęby pan zastępca, jakby dla formalności jeszcze.

— Da zróbcie tak, — to i sami zginiecie. Tut stoi napisano: coby mnie pomoc dawać po całym kraju, a także i kak człowiek wyglądaje, żeby nie było pomyłki. Da ja to wiem, choć nic piśmienny, nie można mnie krywdy zrobić. Wy mnie oto sprawiedliwość zróbcie, — taż wy od tego, — a kak nie zrobicie,—tak ja jej poszukam dalej,—otże i będzie.

Pan zastępca wyrwał mu z rąk papiery, i trzęsąc się ze złości przeglądał je bacznie,—ale na nieszczęście nie było się o co zaczepić.

— A to kara Boska z temi durniami,—rzekł rad nie rad siadając, gdyż czuł że z naglą traci całą swoją powagę.— I cóż ty chcesz? ośle! niedołęgo! — mówił da

Jej, jakby mając się dopiero dowiedzieć po raz pierwszy w życiu.

— Ja chce — coby mi sprawiedliwość zrobić.

— No więc czego chcesz głupcze? — to dopiero bydlę!

— Taż ja już powiedział; ja chcę, coby on mnie żonku moju oddał.

— To oddaj mu,—i dajcie mi święty pokój. A! to straszna rzecz!

— Dopraszam się ja łaski wielmożnego pana zastępcy,—rzekł chłop kłaniając się do ziemi,—niech wielmożny pan zastępca sam powie, czy ja moge? ona była wdowa...

— Kakże wdowa? — kohda ja żyję —jej mąż...

— Proszę łaski wielmożnego pana zastępcy, — niech on mnie nie przerywa, aż ja skończę. Tak — ona mnie sobie wybrała, — żylim ze sobą Bóg wie jak długo,—dzieci mielim,— ksiądz ślub dał...

— A i mnie ksiandz ślub dawał...

— Cichojcie. Tak dopraszam się łaski wielmożnego pana zastępcy, — ja jej nie mogę oddać, — na żaden żywy sposób nie moge. Kobieta dobra, spokojna, gospodarna. Gdzie ja znajdę taką drugą.

— A to miej ją sobie — i idź do djabła.

— Kakże można? — ja tego nie chcę. Ja piatnaście lat tłukł się po świecie, a wszystko taki bez przestania myślał tylko o tem, kak ja ją obaezę, choć raz jeszcze w życiu. Ta bo u mnie niema ani matki, ani bat'ka, ani nikogój, — tak ja prywianzał się do niej jednej, za wszystkich rodnich...

Pan zastępca porwał się za boki:

— Ha! ha! ha! przywiązał się. Może powiesz jeszcze żeś ia kochał?

— Da jużciże i prawda, co kochał. Bo nie było u mnie większego skarbu — ta i nie ma do dzisia, kak te szmatki szkaplira, co ja dostał od niej na rozstaniu, co je mam na piersi u koszuli zaszyte. A taki ja dał by był duszę sobie wzianć, i skórę z mojego ciała, i głowę z karku, i serdce sobie wyrwać za żywa, a tego byłby nie dał, choćby i gienierałem miał zostać za to. Tak ja czekał, — czekał, — dzień do dnia składał, rok do roku, a piantnaście takich było! — tak i molił się i płakał, aż już wypłakał do ostatka, — a potem szedł, szedł, — tak i nieraz o mało nie zmarniał, a wszystko byle bliżej coraz;—tak i Panu Bogu dziankować przychodzę zdrowo oto,—a taki znachodzę moje kochanie — innego? Ta to Pan Bóg tego sam nie zechce!—

Biedak mówił to wykrzywiając się niemiłosiernie i głosem wrzaskliwym,— co wszystko razem zdolne było przyprawić o kolki śmiertelne pierwszego lepszego cudzoziemca nierozumiejącego o co chodzi. — Pan zastępca słuchał z roztargnieniem, łapiąc muchy dla rozerwania nudów.

— Ale posłuchajcie Łukaszu,—odezwał się przeciwnik byłego żołnierza wzruszony niepomału, — sami oto

powiedzcie, czyja temu co winien?—

— Da ty mnie żonku moju oddaj.

— Nie oddam. To dopiero! Wyście już byli w wojsku, to wam z tem dobrze.

— Coż mnie dobrego? Co rękę stracił? Co żonku stracił?...

— No, nie mówię wedle tego. Ale że was już drugi raz do wojska nie wezmą. A mnie,—co innego. Mnie wezmą, jak nie będę już żonaty. Widzicie, — to ja oto dlatego nie mogę jej oddać.

— Jakiś ty głupi,—rzekł pan zastępca, wyskrobując sobie piórem z za paznogci, — przecież masz dzieci małe; już to samo cię uwalnia.

Chłop poskrobał się w głowę, widząc że mu się i ten wybieg nie udał.

— To ja i tak nie chcę,— rzekł znowu kręcąc głową. — Proszę wielmożnego pana zastępcy, nie mogę na żaden żywy sposób. Proszę łaski wielmożnego pana zastępcy, — ja byłem paliwoda, pijaczyna, gałgan na ten przykład, — a tera oto gospodarz jestem porządny— nie bez co innego, — tylko bez nia. Tak ja tedy nie mogę żebym ją oddał, bobym znowuż się wrócił do dawnego. Jak ja sobie tak w rozumie moim pomyślę, to na żaden żywy sposób nie mogę. Nie, nie mogę. A to dopraszam się laski wielmożnego pana zastępcy, pamiętam jakiem się z nia żenił, myślałem sobie: "t wezmę sobie babę dla grosiwa, — będzie o czem hulać czas jaki," — bo ja byłem gałgan, — nie ma gadania. Aż tu potem, to ja ją — niewiada nawet jak — tak strasznie polubiłem, że nie ma rady,—gdzie! „Kto się ożeni, to się odmieni," — gadają starzy. Ona mi mówiła co dnia, „idź na robotę Tomku," — a ja swoje do karczmy. A w niedzielę znowu: „idź do kościoła Tomku," — ja swoje do karczmy. Ona się modii, daje na msze do Przemienienia Pańskiego, do

świętego Antoniego,—ja w karczmie. Ona pracuje, zabiega.— ja w karczmie dzień cały. A jak wracałem wieczora, to ona źeb) choć słówko, jak to drugie,— nic. Tylko nazajutrz znowu tak samo. Ja byłem breweryjant oto; — bywało, jak zapruszyłera pałkę, tak niewiada czemu, przyszedłszy do chałupy, biję moją kobietę...

Były żołnierz porwał się do opowiadającego, ale go przytrzymali towarzysze.

— Ah ty sobaka! ta ty bił ją!..

— Tak przez urazy wielmożnego pana zastępcy,— ciągnął dalej Tomek; — bywało — ja biję ją, a ona żeby się choć broniła, albo wymyślała, albo tam co, — nic;— tylko płakała i mówiła: "bij, bij, ale popraw się." Tak ja, za trzeźwa, to czułem, że rai to jej płakanie — to jakby ołów roztopiony na sercu. Tak dopiero włóczyłem się jej u nóg, i zaprzysięgałem się, — wie go Bóg tam co. A zawsze jeszcze djabeł ciągnął do karczmy. Ale bywało już jak ide, tak coraz to coś jakby odciąga znów nazad. A tak coraz więcej, więcej, — aż i odciągnęło ze wszystkiem. Tak potem dziwowali się ludzie co się ze mnie zrobiło, że jakby inny całkiem nie do poznania. To dopiero jakem wracał z roboty, — tak jak dawniej z karczmy — to —to z przeproszeniem pana zastępcy— to ja zmiatałem proeli z przed niej, i całowałem tam gdzie ona stąpała, i żebym wiedział że nie obrażę Pana Boga, to byłbym się modlił do niej jak do świętej. Tak ona mnie mówiła: "wstydź się oto Tomku, to łaska Boska przemieniła złe, to święty Antoni odszu

kał zgubę, a nie tam grzesznica zaś taka, jak ja. Trza dawać na mszo świętą i Panu Bogu Wszechmocnemu dziękować, i Matce Przenajświętszej." Proszę ja pana zastępcy,—to jest kobieta! Ona to i z książki umie czytać co tam stoi napisane, i w kościele to modli się z książki, jak mi Bóg miły.

Przez cały czas tego rozwlekłego Tomkowego gadania, wędrowny żołnierz nie spuszczał oka z mówiącego, rozwartemi ustami zdawał się łapczywie połykać każdy wyraz jego mowy, a oczami mrugał, jakby mu się na płacz zbierało z rozrzewnienia. Naraz obtarł sobie oczy krajem sukmany, niewiedzieć nawet dlaczego, bo ani jedna łza z nich nie poszła, i zamyślony szepnął sobie z cicha, jakby na swój własny tylko użytek:

— Da, da, ta ona ta sama zawsze,—ta sama...

A pan zastępca słuchał z roztargnieniem, a może i nie słuchał wcale, gdyż nie łatwo robić dwie rzeczy razem. A dość już było z niego, że się ciągle przeglądał w zwierciadełku swojej szczoteczki, i to w sposób dziwny zaprawdę. To sobie nos oglądał szczegółowo,— to przypatrywał się zębom swoim, wyszczerzywszy je jak tylko mógł najdokładniej, — to znów wywieszał język, i przyglądał mu się w rozmaitych położeniach; trudno zgadnąć dlaczego? —

— Otóż, — dopraszam się łaski wielmożnego pana zastępcy, — kończył swoje Tomek, kłaniając się czapką, — gdzie mnie znając drugą taką kobietę? — jakże mnie ją oddać drugiemu?—

— No, więc tedy, — rzekł na to z roztargnieniem pan zastępca, nie wiedząc jeszcze co mówi, — ośle ja

kiś!—odezwał się znagła odwracając się bez roztargnienia i wiedząc juz co mówi, — czego mie nudzisz? czego chcesz?

— Dopraszam się ja łaski wielmożnego pana zastępcy, ja nie pragnę jego własności. — niech on sobie weźmie dobytek, i chałupę, i wszystko co jego, i z przyrobkiem; a kobiety mojej mu nie dam. —

— Da ja nie chcę, — co mnie po tem! — mówił były żołnierz, żaląc się jak dziecię rozgrymaszone, — ja chcę jej tylko, — nic więcej. Da to ty sobie zabierz wszystko. Niech mnie powiedzą: ty żebrak, — stupaj w świat szyroki gdzie oczy poniesuć, ale niech ona będzie ze mną, — tak ja wyciągnę tę ostatnią wot rękę, choć nigdy nie żebrał, a taki pójdę i dobrze mnie będzie.

— Ale posłuchajcie Łukaszu, przyrobiło się drugie tyle, — to dostatek nie lada. Są cztery woły...

— Paszoł ty won k'czortu z twojemi wolami. — ta bez niej nie ma mnie szczańścia na świecie!...

Pan zastępca uczuł że się zaczyna bawić i roześmiał się dobrotliwie.

— To bydło gada o miłości ! Słyszane tez to rzeczy?...

A i żyd śmiał się sobie także na boku.

— He! he! he! Jakie to głupie te chłopy. Taż to gospodarstwo,—to kawał pieniądza...

Pan zastępca zwrócił się do Tomka:

— Słuchaj głupcze,—miejże rozum. Ona starsza od ciebie,—co ci po niej; możesz dostać młodszej.

— Przez urazy paria zastępcy, có to z tego.— kiedy ja ją sobie upodobał, że stateczna nad drugie...

Pan zastępca z kolei zwrócił się do Łukasza:

— Ależ durniu co tobie po żonie? Dość spojrzeć na ciebie.—trzy ćwierci ci do śmierci, zdechlaku....

— Co mnie po żonie? — zawołał biedak głosem płaczliwym. — co mnie po niej? — ta co tu i gadać, — taż i mnie należy się kawałek szczańścia na tym świecie. Coż ja gorszy od drugich? czy eo? Taż to ja darmo wycierpiał, żeby mnie jeszcze nie można odpoczynąć między swemi? — ta bo ona jedyne moje wszystko na świecie! Co mnie po niej! Ta i coż komu po dniu białym, albo tam po powietrzu?—ta to i gadanie, no!

— Co za osioł! — mówił spluwając lubownik płci pięknej, któremu to żadną miarą w głowie zmieścić się nie chciało, — babsko brzydkie i stare, — ja bym jej nie chciał nawet za miliony...

— Coż mnie co ona nie ładna?—taż ona taka sama była kak ja ją brał. Jeżeli jemu ona brzydka,—to niech mnie ia odda...

— Nie oddam, — choćby nawet za tysiąc złotych!

Pan zastępca splunął zniecierpliwiony:

— I mają się tu głupcy o co spierać! O jedną babę starą i brzydką! Idźcie do djabła, i róbcie sobie jak sami chcecie.

— Z przeproszeniem łaski pana zastępcy, kiej

my tu właśnie przyśli, żeby nas pan zastępca rozsą dził.

— To coż ja wam tu wysadzę, cymbały?— Słuchaj ty stary ośle. powinieneś mieć rozum za siebie i za niego. Przypatrz się sobie: jesteś stary niedołęga, do stworzenia Boskiego niepodobny,—kaleka...

— Da coż to komu zawadzaje, co ja kalika?...

— Jeszcze żeby choć miał prawą rękę, — mówił wzruszając ramionami Tomek do swoich towarzyszy. — to mógłby może pracować od biedy; ale o jednej, lewej tylko,—gdzie jemu!..

— Coż oni się uwziali z ta ręką, — krzyczał były żołnierz w szalonym gniewie, — cały świat o niczem nie gadaje, tylko o tem...

— ...I spojrzyj na niego,—ciągnął dalej swoje pan zastępca wskazując na Tomka, — chłop w sile wieku, krzepki, zdrów jak ryba...

Były żołnierz spoglądał cielęcym wzrokiem, to przypatrując się swojej własnej sukmanie i butom, to znowu z kolei przeciwnikowi swojemu od stóp do głów.

— ...I tak jak jesteście tu—razem—obadwa,— idźcie do baby; niech ona sama wybierze. Jak ona wybierze,—tak ja rozsądzę.

— A to dopraszam się ja łaski wielmożnego pana zastępcy, ona już wybrała mnie.—

— A no! baba nie głupia! Byłem tego pewny...

Były żołnierz z kolejnego przeglądu przeszedł w jakiś stan rozmyślania; zapewne porównywał jedno z drugiem. Potem szklisto spojrzał na pana zastępcę. — raz zapewne próbując, czy on nie żartuje,— potem drugi raz,

zapewne dziwiąc się jego przenikliwości,—potem spuścił głowę na piersi.—

— To ona jego woli, co on młodszy,... wyszeptał głucho.

— A no! widzisz durniu. Co się tu nawet i dziwić! Biedak pokiwał głową i obtarł sobie twarz sukmana.

— No, nie bydlęta to,—niech mi kto powie,— mówił pan zastępca, krzyżując ręce w sposób traiczny i jakby wyzywając liczną jakąś publiczność, — godzinę całą nudzili mie osły na to tylko, żeby skończyć na tem, od czego zacząć byli powinni. To tylko... kija z nich nie zdejmować! To tylko... świętej cierpliwości, — ja powiadam.—

Splunął i siadłszy przy stoliku, umaczał pióro, zabierając się do pisania:

— A teraz do rzeczy,—o pobicie—

Chłop się poskrobał w głowę, a potem skłonił się panu zastępcy do kolan.

— Dopraszam się ja łaski wielmożnego pana zastępcy , oto — ja już nie chcę dochodzić mojej krzywdy.—

— Więc idźcie do milijona djabłów! Czas tylko zabierają cymbały. Poszli won!

II.

Wyszedł biedak z domu zastępcy i postąpiwszy kilka kroków, zatrzymał się zamyślony, jakby nie wie

dząc dokąd się udać. I zdawał się nie wiedzieć nawet co się dzieje w koło niego. A jednak znajdował się przy nim i towarzysz jego góral wędrowny, który czekał na niego za drzwiami, i pies jego, który podobnież go się doczekawszy, szczekał teraz uradowany w koło niego; a nawet i jego współzawodnik, któremu ciężko było na sercu że wygrał sprawę, a raczej, że ją jego przeciwnik przegrał. Góral milczał, wpatrując się tylko w swojego towarzysza z wyrazem politowania; nie pytał o nic bo już dawno przewidział był naprzód. Pies skomlał nie mogąc zrozumieć obojętności swojego pana, a może też i podzielając jego smutek,— i zwierzęta miewają swoje przeczucia i zrozumienia. Tomek miał głowę spuszczoną; jakby wstyd go było, i jakby żal mu było, i jakto bywa człowiek nie wiedzący co począć.

— Da chodźmy, — odezwał się wreszcie były żołnierz,—coż tut wyczekamy?

Szli wszyscy razem.

— Kak on nazywaje się, ten, co my u niego

byli ?

— Zastępca.

— Ta to inaczej kak było. Dawniej to człek szedł do wójta.

— Widzicie Łukaszu,—to tak samo jak było wprzódy,—bo zastępca, to zastępuje wójta.

Tak zwany Łukasz zatrzymał się i popatrzał na mówiącego.

— A ja myślał,— co on sędzia.

— Juści że on sędzia. Wójt, — to chłopski sędzia.

Były żołnierz pomyślał chwilę i kiwnął głową:

— A wszystko taki sa i sędzię nad niego jeszcze. A Pan Bóg to jeszcze sędzia nawiększy, nad wszystkie drugie.

I znowu kiwnął głową.

— Ale niech tak już i będzie,—kak ona ciebie woli co ty młodszy... Tylko — że ona taka dobra była zawsze, gdzieżby...

Gadał to wszystko jakby do siebie.

— Da, da, kak ona sama mnie nie chce. — to i trudno. No, prawda—ja stary, zmizerowany.

Obrócił się do swego przeciwnika i podał mu rękę. .

— Pasłysz brat, — nie gniewajsia ty na mnie. Coż ty chcesz? Wot, widzisz — ja samże na świecie, — nie ma u mnie oto nikogoj, — a ja piatnaście lat myślał, co tak nie będzie. Ale bywa u Pana Boga, że człeku nie należy się mieć szczańścia, — da co i robić; nie gniewajsia ty na mnie; ta to i pies ukąsi, kak jemu kość wydzierajuć.

Chłop miał łzy w oczach.

— Uspokójcie się Łukaszu. Co się stało — to się nie odstanie. Co tam! Wola Boska!.. Pójdźcie oto do karczmy, napijewa się wódki na zgodę...

— Nie, nie chcę. Ta bo widzisz, — mnieby taka wódka gardło spaliła, a nie przeszłaby przez nie;—a kakby i przeszła, to serdce by wypaliła na wieczne czasy. Idź ty sobie w swoją stronę. Daj mnie ty pokój z twoją wódką. Pódź ze mną sobaczka moja kochana, a i ty druh moj ze mną, — ta pójdziem razem. Ta

ja ciebie zapraszał wprzódy, a tera potrebuje oto sam. — r "

Pies spoglądał w twarz swojego pana, i skakał w koło niego skomląc i usiłując polizać mu rękę, a ogon miał spuszczony;—patrzał i góral w twarz swojego towarzysza, i w piersiach robiło mu się nie dobrze jakoś, bo myślał sobie w duszy:

— A gdyby tez i mnie tak?...

III.

Jakkolwiek radzibyśmy zrobić z siebie wszystko co tylko można, niepodobna nam jednak przyznać, ażeby karczmarz Szaja zbyt lubił oświetlać gościnną izbę, mianowicie zaś o spóźnionej godzinie, jak właśnie w tej oto chwili; gdyż w każdem miejscu i czasie gotowi jesteśmy śmiało utrzymywać, że jedyna łojówka przygwożdżona do ściany, pozostawia wiele do życzenia. Oświetlenie takie jest zaledwie Rembrantowskie. Nie przypuszczając zaś w panu Szai upodobania do Rembrantostwa, skłaniamy się raczej wierzyć, że on przyjął ten zwyczaj w widokach czysto oszczędniczych. Jakoż, jeżeli szczupłego towarzystwa znajdującego się w tej chwili w izbie, w żaden sposób niepodobna nazwać jaśnie oświeconem; z drugiej strony, nie jest tam znowu tak ciemno, żeby aż zanieść przez omyłkę do ucha, to coby przeznaczono dla użytku gardzieli. Zresztą podług stawu grobla. Zdarza się przecież u pana Szai, że się buzuje na kominie dla użytku całej powszechności, a prócz tego, osobno jeszcze

skwarzy się lampka na szynkwasie, która może nawet i więcej kosztuje od samej szabasówki, bo włazi w nia niesłychana moc much i persaków, które później z niemałym żalem wyrzucać przychodzi, choć sa nasiąknięte olejem; — wszakże wtedy nie żął jest być rozrzutnym, ho przy ogniu, za jednym zachodem, gotuje się wieczerza (Ua całej familii karczmarza, a w szynkwasie odchodzi wtedy tyle gorzałki z wodą, że po pewnym czasie można śmiało zacząć dawać wodę z gorzałką a mało już kto spostrzeże się na zmianie. Mówimy; „mało kto:" — bo juści zdarzało się i przeciwnie. Towarzystwo bowiem zbierające się w karczmie, jak na złość, dzieli się na dwie części: jedni sa tacy co piją dziesięciu za jednego. — a drudzy, — co jeden za dziesięciu. Tych ostatnich, każdy rozsądny szynkarz miewa w tak grubym szacunku. ie po pewnym, sobie tylko wiadomym czasie, uważa za stosowne, w rachunku na ich cześć pisanym używać liczby podwójnej, a niekiedy i mnogiej, jak się to robi z osobami wielkiego znaczenia. Co się zaś tyczy pierwszych, to ci znowu mają dość często nieszczęście natrafiać na chwilową jakąś głuchotę, roztargnienie albo też brak czasu ze strony karczmarza; tak dalece, że nieraz dziesięć razy przychodzi im dopraszać się. choć to za swoje własne pieniądze, o lichy półkwaterek wódki lub kwartę piwa, dziesięć razy powiadam, a gdyby chcieć dobrze rachować, nieraz znalazłoby się może i jedenaście. Ale wróćmy sobie do naszej izby. Jeżeli tedy o późnej godzinie, w której czas już bez ratunku utonąć w betach, w szynkwasie pana Szai, przygnieciona do ściany, pali się choć niekoniecznie jasno, maczana łojówka raz na

zawsze weźcie sobie za zasadę, że musi być do tego ważny jakiś powód. Cierpliwości! zaraz o tem pogadamy.

Obrazek składa się w tej chwili z trzech osób. Zostawmy pierwszeństwo karczmarzowi, żeby go sobie nie narazić przypadkiem. Pan Szaja chodzi po izbie w przydeptanych pantoflach, z obnażonemi pięty i od czasu do czasu nawijając sobie pejsy na palec. Ma tylko na sobie kaftan z wielką ilością wiszących tasiemek, dyndających rozmaicie, a na głowie krymkę, na której jest bardzo dużo brudu, błyszczącego tak zupełnie jak tłustość. Chodzi tam i nazad, widocznie myśląc o czemś ważnem, i jakby mając chęć mówić, i zarazem jakby nie wiedział od czego ma zacząć. Kobziarz siedzi na ławie za stołem, brodę ma opartą na kiju, i wpatrzył się przed siebie zamyślony, a kobza leży przed nim na stole. A nasz były marynarz siedzi obok niego, a zamiast kobzy stoi przed nim półkwaterek pełny, a jak tylko zrobi się niepełny, zaraz go zastępuje drugi za pośrednictwem pana Szai. I nasz znajomy zarumieniony jest jakoś chorowito, dziwnie rozrzewniony także, rozpłakany nawet; zkąd przychodzimy do tego przekonania, że kto już jak on, płakać nie może, niech się tylko upije, a pewnie łzy swoje odszuka. I gorąco mu też, czy coś takiego, bo się rozebrał jakby do ochoty. W rubaszce tylko czerwonej, w spodniach parcianych wpuszczonych w buty, a na głowie ma furażerkę, jakby się obawiał, że inaczej nie znać będzie że on żołnierz. Liczyliśmy poprzednio trzy tylko osoby, czas się poprawić, — bośmy zapomnieli o czwartej. A jest nia pies wędrownego żołnierza, którego on

trzyma sobie na kolanach, z całej siły przyciskając do piersi, i przez zbytek pieszczoty dusząc niemiłosiernie, że ten aż skowyczy z bólu.

— Moja ty sobaczka serdeczna, — sobaczunia moja, da to my dopiruj pryjaciele!

— Pójdźcie spaó Łukaszu, — mówi kobziarz, — późno już. Jutro równo ze świtem trza w drogę.

— Da wy nie wiecie, — mówił swoje tamten, — skąd ja wziął toju moju sobaczku. Ta to było tego łata, — co to — Newa, — takaja ręka, — czy tam more, — no! tak ta woda narosła aże strach! Tak ja był we Kronsztadzie wtedy. Da patrzę ja, — chłopak niesie sobaczku mału. Tak ja pytam jego: „a gdzie ty z nim?"— a on powiada: „utopić," — „Daj mnie go. to ja sobie go wezmę."— „Tak dajcie mnie grywiennik,"—a ja nie miał ani kopiejki.

— "Ach ty podłaja dusza," — ja mówię, „taż ty by bez grywiennika zgubił stworenie Boskie! Oddaj, oddaj mnie jego tak, bez wszystkiego. — On nie chciał. Tak ja jego za łeb, i wydzierał mu sobaczkę. A sobaczka kąsał, to mnie, to jego, ta bo on go dusił w ręku. Tak ja wybił chłopaka i wziął sobaczku. Ta bo ja myślał sobie: „jest co jeść dla mnie, ta będzie i dla niego, — a kak mnie przymrzeć kiedy głodu, tak będzie przynamnie towarysz." Da i był i jest, kak nie ma drugiego.,.

— Taki brzydki pies!—jaby nie dał za niego i trzy grosza,—odezwał się żyd.

— Coż on brzydki? on ładnieńszy od ciebie, ty

Jewrej, niewiarna dusza. Da ty sam nie wart trzy grosza.

— No, o co się tu gniewać Łukasu. Ja tylko chciał powiedzieć, co on nie patrzy na taką wielgą wartość.

— Tak ty patrzaj swojego nosa, — ta i koniec...

— Jakże on się nazywa?—odezwał się góral, chcąc przerwać nieprzyjemny zwrot rozmowy,

— Sobaczka on nazywaje się. Ja jego inaczej nie nazwał. Toż tobie i dziwno brat? Ja tak chciał—no!— Taż o człowieku takżeby nie mówić inaczy, kak tylko: człowiek,—to i dosyć.—Bo coż z tego że człek nazywaje się Łukasz—Jan,—albo tam jak, taż u Pana Boga nie będzie ani Łukasz, ani Tomek, ani tam zastępca, — tylko wszystko równo. .

Kiwnął głową i umilkł, po tak dziwnej logice. Potem znów objął psa za szyję, i zaczął go całować rozrzewniony na nowo.

— Da ja sobaczku tego mojego,—jaby jego nie oddał za — za nic,

— A umie on aportować, albo warować, albo bez kij skakać?—Spytał żyd.

Wyraźnie nieszczęście jakieś uwzięło się dziś na niego: co się z czem wyrwał, choćby bez najmniejszej złej chęci,—zawsze to było niewczesne.

Były żołnierz uderzył w stół pięścią z całej siły i rzekł z gniewem, zapluwając się po brodzie:

— Da ty nie gadaj mnie nic,—ty jewrej— głupi,— ja tobie powiedam. Dawaj oto półkwaterek pełny, — to twoja recz; a nie wtrącajsia do niczegój.

Obrócił się do niego tyłem, i rzekł do swego towarzysza:

— Tak ja tobie powiedam brat, — rzadko takiej mądrej sobaki! Ta to, — kak ja wandrował ot — tutaj, — (da miał po co i wandrować!) — tak bywało, nie jeden raz — jeść się chce, — a tut nie ma za co. Tak ja jemu mówię tylko: „sobaczka! jeść się chce!" Tak on dopiruj, kakby to właśnie stworenie rozumiało co się gada, ham — ham — i het gdzieś, — aż niedługutko powracaje się, a oto w giębie u niego chleb, albo tam kawał mięsa, albo kość choćby,—nigdy próżno,—czort jego wie zkąd on to brał,—a wszystko taki brał. Tak my jedli razem bywało—jej Bohu...

Utarł sobie nos w palce i mówił dalej:

— Ta bo człeku kraść, choć i z głodu, ta to występek zawsze, widzisz brat, — a sobace to ujdzie. Wybiją kijem, a taki nie odbiorą przecie, — ta bo ktoby tam jadł po sobace! — tak i ostanie się; a człeku to odbiera, i tam jeszcze do tiurmy albo w aresztanckie roty zaszlą..

Zbliżył sobie półkwaterek do ust, i jednym łykiem zapił dziwne swoje rozumowanie. Potem znów się do łez rozrzewnił.

— A i w mrozie,—tak ja przy nim ogrewał się bywało,—albo raz?

Zamyślił się i rzekł po chwili:

— Ta ja tobie powiem brateczek ukochany, co ja dzisiaj jeszcze więcej polubił mojego sobaczku. Ta bo ja widzę tera, co my do siebie podobni, — kakby jeden. Ja sobie myślał nieraz: „Sobaka — ta to podłaja dusza,—

odpychajesz go, — nogą kopiesz, — a on wszystko taki potem lizie do ciebie po dawnemu."— Tak ja samże dzisia oto, — ta i coż? — tak ona także odpychała kak sobaku, a ja taki swoje. Wot my i podobni sobie jeden do drugiego.

— No, chodźcie lepiej spać oto, — co to warto siędzieć w nocy,—będzie czas jeszcze pogadać...

— Zaraz,—poczekaj brat,— ta ja sobie jeszcze pomyślę trochu...

Myślał, — myślał, — potem rozpłakał się rzewnemi łzami:

— Bożeż moj świanty! — da coż mnie robić będzie na świecie, kak on mnie zdechnie, moj sobaczka jedyny!...

I znowu całował psa swojego, i ściskał go, aż mu gnaty trzeszczały, — a pewnie nie chciał mu uczynić krzywdy, tylko tak mu się to już robiło samo, czy z przywiązania zbytecznego, czy też z nadmiaru gorzałki. A pies skowyczał i wydzierał się; z czego się pokazuje: że zbytek przywiązania wyradza wstręt, podobnie jak i nienawiść.

— Nie bójcie się Łukaszu, — a może to wy umrzecie prędzej od niego,—mówił żyd dla pocieszenia, chcąc koniecznie przyjść do słowa.

Ale biedak spuścił głowę na piersi i siedział tak długo, — długo, — nie mówiąc już ani słowa, ani się nawet ruszając. I pomyślał sobie góral, że on zasnął. Więc wyciągnął się na ławie, położył sobie torbę pod głowę, i nakrył się burką. A żyd chodził ciągle jak wprzódy,

myśląc o swojem. Naraz przybliżył się do byłego żołnierza i poruszył go po ramieniu:

— Posłuchajcie no Łukasu, — wy idziecie prec, a tu ostaje wase gospodarstwo całe, — taz wy tego nie weźmiecie ze sobom, ja wim,—tak musicie sprzedać. Oto, wicie co? — sprzedajcie mnie, jawom dom pieniądze dobre...

Łukasz spojrzał na niego zabielonym, — rozbebranym wzrokiem:

— Kakoje gospodarstwo?— ja nie mara gospodarstwa...

— No, co tu gadać. Ten wszystek dobytek co je u Tomka: — chałupa, — woły, — świnie, — wszyćko.—

— Ta to ja jemu ostawił,—niech sobie ma.

— Toście głupstwo zrobili, — powinniście odebrać, — macie prawo. Ja wam zapłacę dobrze, — obacycie.

— Nie chce odbierać Niech tam ostanie się To nie dla niego, — tylko dla niej. Kak ona woli jego, — tak ja już niczegój nic chce. Żeby i duszy kto chciał zemnie, tak dałby i duszę jeszcze. Kak jej nie ma, — tak nic nie ma, wot tobie i masz. Ja—ja nie potrebuję...

I znów się zamyślił po dawnemu. Żyd chodził znowu, i po pewnym czasie przybliżył się znowu.

— Posłuchajcie wy mnie Łukasu, — nie będziecie żałowali. Ten Tomek, — to gałgan osobliwy, to złodziej, — ja jemu mogę hambaras zrobić, — ja mam różne kawałki na niego. Ja jemu mogę zrobić tak, co

jego jaż w sołdaty wezmom. Tak wtedy wasa żona będzie wasa.—

Zagadnięty podniósł ociężałą głowę, wyciągnął rękę, — i całą garścią odgarnął z przed siebie swojego kusiciela:

— Tak ty by chciał, coby ona nieszczańsliwa była?—Paszoł won, ty—sobaka!...

Ale zaledwie wymówił ten wyraz ostatni, — naraz, jakby mu się niedobrze zrobiło, wykrzywił się boleśnie, rozczulił na nowo, i znów chwycił nieszczęśliwego psa za szyję, ściskając go bez pomiarkowania.

— Da coż ja i gadam, — Bożeź moj świanty ! Ta to źwieru mojemu ukochanemu, żeby ja tak u krywdu robił! Oj! ukara mnie Boh za to, ukara! Oj będzie mnie, będzie za to! Ta co ja i zrobię, kak mnie sobaczka moja ta jedyna — zdechnie, — ta moja, — ta ukochana! —

I płakał i kiwał się z boku na bok, aż się przewalił z psem swoim na ławę, a i to jeszcze nie poskromiło jego boleści. I próżno starał się żyd, chcący koniecznie skorzystać z okoliczności, wszelkiemi sposobami dojść z nim do ładu; próżno, jak komar niepozbyty, niezrażając się niczem, wytrwale brzęczał mu swoje to w jedno to w drugie ucho; on przewracał się tylko z boku na bok, zapłakany, zaśliniony, zamazany, zdawał się nic nie słyszeć, nic nie rozumieć, o nic nie dbać, i uparcie powtarzał tylko bez końca:

— Da coż ja zrobię nieszczańśliwy, — kak mnie moja sobaczka zdechnie?!

Zdawaćby się mogło, że człowiek ten, dziwnym wypadkiem, trafił na jakieś słowo magiczne, które naraz jakby zagwóździło wszystkie jakiebądź inne pojęcia w jego mózgu, albo że dno ostatniego półkwaterka który on wypił, znagła pokazało się być kołem jakiemś czarnoksięzkiej, po za obręb którego nie godziło mu się wyjść ani na jotę. Co do uas, skłaniamy się do tego ostatniego domysłu.

ZNOWU ZDALEKA

To bo smutno, smutno, smutno, — Czegóż się wy dziwicie?

Calunowe kędyś płótno, Zimna mogiła gdzieś, gdzieś w ziemi, — Sam jako palec między swemi!

Biedneż to takie życie!

Smutna dusza.

Jeżeli ciekawi jesteście dowiedzieć się, jakim sposobem wychodzi się nareszcie z czarnoksięzkiego koła, stanowiącego dno w półkwaterku, przypatrzcie się oto w tej chwili właśnie oczarowanemu naszemu wczorajszemu, (gdyż to jest już dzisiaj), który wraz ze swoim towarzyszem idzie drogą od wioski. Nie ma on już na sobie dostatniej swojej sukmany, ani owego worka z zagadkowemi jakiemiś twardościami na kiju: tylko po prostu zasmolony, krótki swój kożuszek, który już znamy,—za ca

łe ubranie. Ma wprawdzie jeszcze ten człowiek i kij swój podróżny, po któryby się i żebrak nie schylił, gdyby go widział leżącym na drodze, i buty swoje te same co wprzódy, z których wyłazi słoma, a natomiast pakuje się błoto, i głowę swoją własną, na swoim własnym karku, — tylko spuszczoną ku ziemi, nie tak wcale jak wprzódy, kiedy jeszcze patrzała przed siebie, uparcie spodziewając się czegoś, póki to coś było zdaleka,—i idzie za nim także pies jego ukochany, za któregoby jednak i największy rozrzutnik na świecie trzech groszy dać nie chciał; ale cóż to wszystko w porównaniu z tem, co mogło było zostać jak wprzódy, a co jednak nie zostało bynajmniej. A tym, który go odczarował w sposób niniejszy, nie jest nikt inny, tylko dobry znajomy nasz pan Szaja, — i ktoby się spodziewał po nim czegoś podobnego? Stało się zaś to, jak utrzymują dobrze zawiadomieni, na skutek niezliczonej liczby wypitych aż do dna samego półkwaterków, których nasz wędrowiec nie znalazł czem opłacić. A pan Szaja był tyle nawet wspaniały, (zkąd ośmielamy się podać do wiadomości, że jeśli wspaniałość zaginie kiedy na świecie, — nic łatwiejszego jak odszukać ją w karczmie), — tak tedy był wspaniałym, powiadam, że dłużnikowi swojemu dał nawet do wyboru, co woli sobie zostawić na drogę: czy kożuszek, czy sukmanę? — w skutek czego tenże, po dostatecznej rozwadze, wybrał raczej kożuszek, przewidując w przyszłości zimę, i potrzebę stosownego od niej zaopatrzenia się. Idzie tedy nasz wędrowiec, stosownie wprawdzie zaopatrzony od zimy, a jednak pocąc się niepospolicie, ponieważ losy mieć chciały, że to jest jeszcze lato. Ale jest

to tylko moc nieprzyzwyczajenia, podobnie, jak w skutek mocy przyzwyczajenia znowu, mogą nosić zwierzęta to samo futro w lecie, które noszą w zimie. I nie mając już co nieść na kiju, posługuje się nim w sposób najwłaściwszy kijowi, a jednak powłóczy nogi, tak samo jak to było i wprzody, kiedy nie używał tej pomocy,— z czego niech mi wolno będzie się domyślać, że oczekiwanie równie odbiera siły, jak i zła pewność. A kobziarz idzie także ze spuszczoną głową, milczący i zamyślony. A i pies idzie także nic nie mówiąc, i zamyślony głęboko, — tak samo jak pan jego, i jak góral towarzysz jego pana.

Przechodzili koło smętarza. Były żołnierz stanął i zatrzymał swojego towarzysza.

— Powiedz ty brat moj, kak ty nazywajesz się? — ta to dziwno, co ja ciebie dotąd nie spytał.—

— Maksym.

— Tak Maksym ty moj ukochany, — bądź ty mnie zdrów. Żeby tobie Boh Najwyższy wynagrodził, co ty nie pogardził mnie biedaka.

— A gdzież wy chcecie iść?

— Wot tut na mogiłki. Tak ja tam pozdrowię moich rodzicieli, — pomolę się za nich, — a taki potem i w świat!

— Pójdę i ja z wami, pomodlim się razem. Kiedy wychodzili z smętarza, rzekł góral do swojego towarzysza:

— Wiecie co Łukaszu, — chcecie iść w świat, tak wam wszystko równo — dokąd? Oto chodźcie wy ze mną — do moich. Toż nie samym tylko chlebem żyje

człek, ale i słowem dobrem. Za biedakiem przyjętym w gościnę ciągnie błogosławieństwo na chatę, — toż i przez to samo już wart jest kawałka chleba powszedniego, — a i znowuż chleb powszedni, dar to Boży, — nienależy nim gardzić. W chacie naszej miejsca dość, a ciepło tam i od ogniska, i od serc poczciwych; a jak zechcecie położyć głowę, to zawsze na czyjejś piersi,—a od gór naszych blisko do tego Nieba, które choć was zasmuciło, ale i pocieszyć może...

Były żołnierz pomyślał chwile, — czas jakiś popatrzał jeszcze na wioskę będącą już po za niemi, potem westchnął i rzekł:

— Ha! tak ja i pójdę z tobą, — coż mnie robić innego!..

Wzięli się tedy iść, a wioska coraz więcej zostawała w tyle.—

Góral szedł raźno, patrząc przed siebie, — pogoda była w koło niego — pogoda i w nim samym. Naraz zatrzymał się, i mając uśmiech na ustach a łzy w oczach, z wyrazem osobliwszej radości wskazał na widnokrąg:

— Patrzcie Łukaszu,—widzicie wy—o! tam!

— Da coż takiego ? Niebo pogodne, — tak ani chmurki.

— Ale tam! o!..

— Da coż? Nic nie widzę.—

— Och! ale niepodobna — tam! o! góry nasze! Boże mój!...

— Da u mnie przecie oko dobre, — a ja wytrzeszczaju co ledwie z głowy nie wyłazi, a wszyst

ko taki nic nie ma. Zdaje się tobie brat. Tam nic nie widno.

— To dziwno. Może to dlatego, że to nie wasz kraj Łukaszu, — ale ja — widzę, — widzę wyraźnie — jak na dłoni: — toż się przecię nie mylę. Góry nasze — o! — z białemi wierzchołami, — zębate! Och! jak wyje zobaczycie zbliska, serce wam się rozrośnie, i odetchniecie tak, jakeście jeszcze ani razu nie odetchnęli w życiu. To nie na waszej zapadlinie dusznej, gdzie światu Bożego nie obejrzysz, — my mieszkamy w chmurach jak orły,—bliżej Pana Boga, niż wy. Och! wy nie wiecie co to nasza kraina kochana. Ona jest pod niebem, — tak jak wasza przy ziemi!..

Prawił ze łzami w oczach, — zarumieniony, — szczęśliwy. A im więcej mówił, tem ciężej smutniało oblicze jego towarzysza, — tem więcej zostawał on w tyle. Znagła zatrzymał się dysząc ciężko, — ze zmęczenia pewno.

— Kak ty prędko idziesz brat,— rzekł kwaśno, — ja tak nie mogę. Odpoczyńmy trochu.

Siedli i odpoczywali.

— Ta to i dziwno;— wyraźnie kakby nogi pryrastali do mieńsca.—

— Bo nie oglądajcie się po za siebie. To, co tam zostało,—w tył was odciąga.

— Da ja już i nie oglądaju się,— jaby rad już kak nadalej,—a tu wszystko taki nie można coś. Coś kakby zatrymuje w mieńscu. Ta to bo swoja ziemia rodnia tak do stopy prylegaje.

Siedział czas jakiś milcząc, potem znowu ujął kij i wstał.

— Da chodźmy już kak nie można inaczej.

A w drodze znów góral roił swoje. — jak wprzódy.

— A chata nasza stara! — mówił marząc z uniesieniem, — toż mnie ztąd iuż pachnie dym jej komina. Jak wy zobaczycie naszą chatę,... stara ona — osiadła ku ziemi, — tak jak tysiące takich na świecie, — ale ja nie mieniałbym jej za pałace, jabym nawet nie chciał nowej, choć i na tem samem miejscu. Jabym wołał, — jak ona ma runąć kiedy, żeby mi się ona na głowę zwaliła i grobem moim była, — niech sobie dzieci postawią nową.. . Biednie jest w chacie górala, — bo góral sam nic nie ma, — nie dał mu Pan Bóg ani chleba waszego, ani różnych waszych zysków, — dał mu tylko zawsze młodo w duszy—błogosławieństwo w chacie,—dużo drogich sercu;—obaczycie wy szczęście nasze zbliska, — takiego nie znają u was...

Towarzysz jego zdawał się słuchać bacznie, a jednak smutny był i zamyślony.

— No i coż, — odezwał się wreszcie, czy zamawiając, czy też nie wiedząc nawet, co tamten gadał, — no i coż? — powiedz brat, — nie przepowiedziane ja tobie, co ona żywię? Ta ja ją widział nie jeden raz we śnie, bo co dnia molił się o to Panu Bogu; — jedno że zapomniał, co ona może być żywa, — a taki nie być moja. Ja tylko molił się, coby ona żywa była, — tak tez Boh i dał...

— Co tam! porzućcie myśleć już o tem. To za wami już. A lepsze to, co przed wami oto. Moi zastąpią

wam waszych, — żywi zmarłych, — a dobrze życzliwi tych, co was odepchnęli. Toż i niewarto już myśleć o tem, co przeszło. Obaczycie wy moich, — dość wam obaczyć ich, a przylgniecie jak do swoich rodzonych...

Biedak krzywił się, jakby mu się niedobrze robiło. Szmatki lekkiego rumieńca wykrawały mu się na zapadłych policzkach, a ukradkiem spoglądał niekiedy na swojego towarzysza, wzrokiem, w którym wryrażnie widać było, czy gniew, czy niecierpliwość.

— Toż i dziwno, — mówił znowu swoje, — kak to Pan Bóg uporiadkował. Taż ja był jej pred Panem Bogiem, a taki ona zgubiła mnie przez to, co nie miała ze mną dzieci,—a drugiego, co się jej nie należało go mieć, tak wybawiła od nieszczańścia, co dzieci z nim miała. Tak to i dziwno, co dobre niby a szkodzi swoim; a taki cudzym to pomagaje...

— Słuchajcie Łukaszu, — jak wy nie przestaniecie myśleć o tem, to wam zginąć mamie od samego żalu. A sami powiedzcie, czy to warto jedno drugiego? Czy warta ona, żebyście wy sobie życie truli dla niej, kiedy ona was odepchnęła biednego, co nie macie nikogo na świecie, tylko ją jedną? U nas nie tak wcale. Obaczycie jak was przyjmą moi. Dość mnie powiedzieć, żeście wy brat mojego serca, a wnetże żona moja, i bracia, i siostra przyjmą was jak swego rodzonego,—a stare rodzice gołębie siwe, pobłogosławią razem ze synem, co im wraca z końca świata — Panu Bogu Wszechmocnemu dzięki — zdrowo i cało.

Były żołnierz dyszał ciężko, a głowę miał spuszczoną. Na ostatnie wyrazy skrzywił się znowu boleśnie, konwulsyjnie jakoś zaciął zęby, i naraz zatrzymał towarzysza swojego za rękę.

— A kak oni,— tak kak i moi,—na mogiłkach? — odezwał się głucho, — albo i żona twoja,— kak moja,— umarła za żywa?—ta ty o tem nie pomyślał brat...

Góral stanął jak przykuty, popatrzał na mówiącego — zbladł, — uczuł zimny dreszcz w swoich żyłach,— przeżegnał się i machinalnie szeptać zaczął cichą jakąś modlitwę. —Tamtemu tymczasem dziwna gra wybiła na lica. Z początku wyglądało jakby się ucieszył niejako wrażeniem słów swoich, — potem znagła, zdawał się żałować już tego, co się stało. I gra ta była przykra do widzenia; — bo usta tego człowieka widocznie ściągnęły się do uśmiechu, co przy wyrazie boleści jego twarzy, ułożyło tak dziwne przeciwieństwo, że przypomniało szatana, radującego się z przy wiedzenia kogoś do zguby. Ale znagła wrażenie to znikło, jakby przytrzymane na uczynku i w sam czas powściągnięte. Zdawało się, jakby złe uczucie wywoławszy następnie dobre, natrafiło na środek równowagi, który jakby niejako stał się zarazem i środkiem dobroczynnym na ranę zbolałej duszy biedaka. I dlatego twarz jego przybrała zwolna wyraz spokoju i jakby pociechy nawet, którego nie było na niej aż dotąd.

— Ta ty mnie brat nie gadaj tak dużo o swoich,— odezwał się po chwili smutno i z cicha,—ta bo mnie boli od tego. Tak ty nie wiesz, ani ja sam nie wiem, czemu? — a taki boli, powiadam ja tobie. Kak ty mnie mó

wisz o twoich,—tak mnie może zdaje się, kakby ty chciał mnie wytykać, co ja nie mam nikogoj, — może to to? — czy ja wiem? — dość że boli. Da ty mnie daruj to,— ja samże już nie wiem, co gadam. Także ja już i nie wiem, co mnie jest:—a taki powiadam tobie,— dziwno we mnie coś...

I szli dalej milczący oba i smutni. I zamierało serce w piersiach górala, a łzy cisnęły mu się do oczu. I wziął on kobzę swoją, i zadął na fletni przeciągłą pieśń góralską, żeby mu rozweseliła duszę, przypominając jej rodzinną jej krainę: góry wybiegłe w niebo, — zielone polany, i wioski jako jaskułcze gniazda w powietrzu gdzieś. Ale wszystko było próżno, Bywa w człowieku, gdy wygląda czego gorąco, że jak mucha niepozbyta naprzykrza mu się przeczucie złego, które on spędza z siębie uparcie, biorąc je za jedno z tęsknotą, — ale niech wtedy słowo jedno czyje, złowróżbnie spokrewnionym dźwiękiem trąci w tę strunę ciągle naciągniętą,— zdarza się, że struna ta pokazuje się być naraz środkową fibrą serca, na której grywa także, albo radość zupełna, albo nieszczęście skończone...

Naraz góral przerwał sobie pieśń swoją w samym środku, i rozpłakał się zawodząc głośno:

— Oj Łukaszu! Łukaszu! coście wy mnie zrobili najlepszego! Toż ja ani nawet widzę więcej mojego kraju przedemną,—jak wprzódy było!—Toż od jednego słowa waszego pociemniało mi w oczach,— a świat Boży zamierzchł w koło mnie dziwnie jakoś, jakby już było po zmroku.

Płakał góral i szedł. — a jak nie płakał, to był smutny i milczący, zupełnie tak samo, jak był jego towarzysz przedtem. A towarzysz jego, ani go pocieszał, ani go martwił więcej, — bo była już między niemi równowaga, której on sobie życzył widocznie, ponieważ ją wywołał sam. I trudno wiedzieć, co mu było po tej równowadze? — Przekonywamy się tylko jasno: że obawa nieszczęścia i nieszczęście już wycierpiane, spotykają się z sobą na samym środku drogi, — choć niby idąc od przeciwnych biegunów.

ZNOWU ZBLISKA

Już ja nie ten. com był wczora, Już ja bo nie ten wcale!

W dzień jako w nocy, w noc jak we dnie, Tęskno mi w duszy, smutno, biednie, Komuż się ja użalę?

Smutna dusza.

i.

Bywa że kiedy się człowiek, po długiem rozłączeniu, zbliża nareszcie do miejsc lub osób sobie drogich,— im mocniej się spieszy, tem mu pilniej, — im więcej się zbliża, tem mu tęskniej; — tak dalece, że kiedy nareszcie drżącą nogą przestępuje próg rodzinnej chaty, zdaje mu się koniecznie, że na ten krok jeden wytężył już wszystkie swoje siły ostatnie. I dlatego też mówimy sobie wtedy zwykle:

— „To szczególna. — jak też to w samą porę Pan Bóg zdarzył;—inaczej,—nie pojmuję,—jakby można było dłużej wytrzymać!"

I rzecz dziwna, — każdy, — ale to każdy bez wyjątku, ma siebie za jedyny wyjątek w takim razie. Ale nie jest to nic więcej, jak tylko prosty wyrób naszej wyobraźni, — bo od stworzenia świata, aż po dzień dzisiejszy, każdemu w podobnem będącemu położeniu, zdarzało się to w samą porę, i to równie po roku, jak i po stu i więcej latach, który to drugi wypadek,— ostrzegam,— odnosić należy raczej do wieków Matuzalowych, bez potrzeby zadawania mi próżno kłamstwa. W takiem samem tedy usposobieniu znalazł się i nasz góral wędrowny, czując się coraz bliżej domowego ogniska. A jakkolwiekby kto szedł nie wiem z jak daleka.— z za morza nawet, — jeśli tylko można przyjść z za morza, — z warunkiem przecie, żeby dusza także wytrwale trzymała się ciała, nieochybnie zajść kiedyś musi. Tak i nasz wędrowiec zbliżył się nareszcie tak, że już i nie mógł być bliżej. — A teraz kiedyśmy sobie już powiedzieli to i owo, co wyznam nawet niekoniecznie jest potrzebnem, a czego jednak żal mi przekreślić, dlatego jedynie, że już raz napisane, — spojrzyjmy sobie na nowy obrazek przedstawiający się naszym oczom, a nie zabawi to długo, bo składają go dwie osoby, wyłączywszy od opisu znajomą nam już sobaczkę, która w niczem nie przyda wrażenia, — jako osoba niewiedząca nawet o eo chodzi w tym razie.

Rzecz odbywa się na wzgórzu, z którego widok na dolinę, — a na tej dolinie wioska — nie wioska, ale ra

czej przypuszczać należy, że była tam kiedyś wioska; tylko że dziś: chaty jedne zrównane z ziemią, drugie jakby poskręcane na miejscu, innym brakuje dachów, z innych kilka tylko potrzaskanych dylów, a gdzie niegdzie same znowuż dachy na ziemi, albo raczej kupy poszycia poprzebijane na wylot sterczącemi z nich krokwiami, poprzywalane belkami; indziej znowu kupy belek, lub popojedyncze belki leżące samotnie. Okolica jest naga jakby na dłoni, — w oddaleniu las widocznie poczochrany, a i bliżej, mnóstwo drzew to potrzaskanych, to pokładzionych wraz z korzeniem. A tam, gdzie wioska,— pełno jest życia; — tylko że życie to smutne jest do widzenia, podobnie jakby taniec na smętarzu. Kręci się tam, roi, jak w ulu. Jedni grzebią w gruzach, drudzy siędzą na nich z załamanemi rękoma, niemi, zadumani. Inni dźwigają co się jeszcze przyda dźwignąć, inni stawiają na nowo. A tu i owdzie, — nędzne szałasy, posplatane to z gałęzi drzew połamanych, to z całych, pobranych jak były wyrwane z korzeniem, poukładanych w poprzek, ponabijanych ziemią, — to z resztek chat dawnych, gdzie się dało wybrać jakie resztki przydatne. I któżby się nie domyślił: że to jest wioska — dzisiejsza, na mogile wczorajszej. . Taki widok mają wędrowcy nasi ze wzgórza! I gdyby zamiast spieszyć bez tchu prawie, rozpytali się byli po drodze, byliby się dowiedzieli: że przeszła tędy potęga Boża, w postaci trąby wietrznej i oberwanej chmury, — a która zrównała z ziemią co się jej zdało. Ale góral skoro raz nogą wstąpił w swoje góry rodzinne, już mu nie było rady. Jemu się zdawało że duch jego skrzydeł dostał, a tęsknota nie dawała mu ani

snu, ani spoczynku, — tylko pędziła przed siebie. Aż z owego pędzenia, przyszło mu naraz niespodzianie wrosnąć w ziemię. Bo oto — stoi on w tej chwili niemy, bez ruchu, podobniejszy do widziadła, niż do człowieka. Blady jak koszula śmiertelna, — ręce ma załamane, a raczej skręcone konwulsyjnie,—posiniały mu usta, a twarz jego przedstawia układ kurczu .fibr podskórnych, jaki natrafić można u osób rażonych piorunem. Bo wyobraź my sobie naprzykład człowieka chroniącego się pod drzewo w czasie gwałtownej burzy. Jużciż naturalnym stanem jego w takim razie musi być przestrach. Wtem ugadza go grom!... błysk jeden, — i koniec! I oto pozostaje w trupie wyraz twarzy, jaki schwytano na uczynku. — tylko że wtedy była tam jeszcze dusza, zdolna lada chwila wywołać przemianę, — a tu, nie ma już duszy, nie będzie i przemiany. Jestto, jakby — chwila uwieczniona... Otóż, podobny wyraz ma w tej chwili twarz naszego wędrowca. On także został jakby rażony gromem. Oczy jego, jakby magnetycznem jakiemś działaniem przybite do jedynego tylko przedmiotu na świecie. — do owej niegdyś wioski w dolinie, — wytężone, szklanne, nieruchome— zdaje się jakby wszystkie siły jego ducha zbiegły mu się do oczu, —wyszłe na wierzch,— jakby nie mogące się już zmieścić w oprawie, — a powieka ani się na nie nasuwa, jak powinna, ani nie zjawia się tam nic wilgotnego, coby mogło łzy zwiastować. A teraz, przyjrzyjmy się twarzy jego towarzysza. Rzecz dziwna, jak to z twarzy ludzkiej czytać można, niby z książki. Były żołnierz patrzy także, — ale więcej ciekawo, chciwie nawet powiedziałbym raczej, — niż w ja

kimkolwiek bądź względzie smutno. I spogląda on rozmaicie, i to systematycznie bardzo, bo kolejno: — to na swego towarzysza, — to w przestrzeń, w którą tenże wzrok utopił. I zdaje się porównywać widok i wrażenie, robić wnioski, i zgadywać wszystko. I widno z tego, że trzeba mu się domyślać samemu, jako nie mającemu żadnego objaśnienia. Pewnie góral zobaczywszy co się święci, nie wydał żadnego krzyku, nie wymówił ani jednego słowa, — tylko odrazu stanął, przygwożdżony do miejsca, tak jak teraz stoi; — i dlatego współwędrowiec nie może wiedzieć jasno o co właściwie chodzi, i dopiero domyślać się musi. A na twarzy jego, przyjrzawszy się bacznie, odkrywamy grę dziwną zaprawdę: — radość z cudzego nieszczęścia!... Któż zgłębił kiedy tajnie duszy ludzkiej? Zresztą, któż zaręczy, że się nie mylimy? — Może to wewnętrzna rozkosz gotowości do współudziału, opromienia tę twarz, podobnież zbiedzona nieszczęściem?—Trudno zgadnąć. Bądź co badź, najwyraźniej uśmiech błąka się po tych ustach bladych, odwykłych od uśmiechu. I zdaje się, jakby go powstrzymywano od czasu do czasu, — a jednak daremnie; — uśmiech wraca znowu, — uparty, — niepozbyty,— wyraźnie niezbędny, z jakichś pobudek wewnętrznych. I nareszcie w twarzy tego człowieka nie ma sprzeczności z jego uśmiechem: — jest tam dziwna jakaś pogoda, jakiej nie było aż dotąd, — jakieś jakby nawet ożywienie, z rodzaju tych, co to dodają sił nowych. I pogoda taka na tej twarzy wygląda tak zupełnie, jak to bywa w jesieni po kilku dniach deszczu ciągłego; naraz dzień

jakiś bez deszczu wprawdzie, ale tez i bez słońca i bez nieba, bo pochmurny całkiem, — z którego rozwesela się jednak dusza w człowieku; — chociaż wpośród promiennych dni lata, dzień taki byłby niepogodą i osmu

ceniem duszy. — Osobliwszy też to dramat, prowadzony stosownie i nareszcie skończony całkowicie, — w kto rym autor i działacze są jedną i tą samą osobą, — po którym nie pozostaje jak tylko klasnąć i zawołać po nazwiskach, a działacze wzdrygną się znagła i ockną do rzeczywistości. A i promienny, wesoły dzień letni, pozłaca zewsząd tę niemą scenę, — wesoły i promienny, zapewne dla widzów tylko, — bo działaczom smutnych dramatów, świat malowany przedstawia strony odwrotne:— zgrzebny łachman, w miejscu obłoków nieba,— nagwazdane kwaczem plamy niekształtne, w miejscu uroczych widoków przyszłości, — dyle i niezgrabne drabiny, — tam gdzie jest droga życia. Ale i to czyste przywidzenie, bo świat jest zawsze jednaki, — tylko że smutnemu zdaje się, niewiedzieć dla czego, zapewne przez wrodzone samolubstwo człowieka, że wszystko w koło niego zmienia się i posępnieje; — a tymczasem smutek jest tylko w nim samym, — nigdzie więcej. I jak mającemu żółtaczkę, wszystko na co spojrzy, żółtem się przedstawia; tak i w tym razie złudzenie tylko, — nic więcej. Bo zresztą, cóż za przyczyna, żeby miał posmutnieć świat cały, dlatego tylko, że tam komuś na nim smutno?...

Wpatrzył się były żołnierz w twarz swojego towarzysza, aż napatrzył się do sytości, i wtedy rzucił mu się na szyję, a łzy obficie z oczu mu się puściły.

— Biedny ty! — wyrzekł głucho łkając. — Da ty tera brat moj prawdziwy; — da ty stracił wszystko. — kak i ja —

Kiedy schodzili w dolinę, napotkała ich dziewczyna góralska, idąca z dzbankiem do źródła:

— Bóg z wami! Ach! to wy Maksymie, — rzekła ocierając się fartuchem. — O! mój Boże! nieszczęścież, nam, nieszczęście bo! Ręka Boska przeszła tgdy, a nie zostało źdźbło przy źdźble, jak było...

— A moi?—wyjąkał góral ponuro. Było to pierwsze słowo, które wyrzekł od chwili niespodziewanego dla siebie zjawiska, — i zdawało się, że w dźwięku tego słowa jednego zbiegło się wszystko życie, które jeszcze w nim pozostało.

— Wasi — tam! — odrzekła wskazując ku zwaliskom wioski—tam, ot, jak ta szatra pod borem...

— Wszyscy?...

— Zdrowo wszyscy i cało. Panu Bogu dziękować, mało kto zginął. Tylko stary Jow, co nie chciał porzucić chaty ojców, — tak i mogiła jemu w niej, A i Prakseda Kowalicha, co to nie wstawała już od lat pięciu, — nie było czasu wynieść ją; a jeszcze i dziecko Maryi Kuźmowej, — male, w kolebce, — szczęśliwa duszyczka w niebie dziś...—

Ale góral nie słyszał już nic więcej nad pierwsze wyrazy. On odetchnął tylko głęboko, jakby góra cala ustąpiła mu z piersi. I rzecz dziwna, — w chwili tej jednej, — w dwóch naszych wędrowcach, nastąpiła tak nagła zmiana, że powiedziećby można, niby za wraże

niem czarnoksięskiego jakiegoś zaklęcia, pozamieniali oni swoje role. Jeden, z rażonego gromem, stał się pełen życia i szczęścia; — drugi z ożywionego niby chwilowo, znagła sposępniał, spuścił głowę na piersi, a w oczach pociemniało mu, jak pewnie zrobiło się i w duszy. I porwał się góral, i biegł — jakby bliżej było na pośpiech, niż na powolność, — a towarzysz jego szedł za nim z daleka, wolno, posiłkując się kijem, a raczej wlókł się jak człowiek, któremu nie ma się po co śpieszyć. I zaszedł tak samo jak i tamten, bo czy spieszy się człowiek, czy wolno idzie; — przecież zawsze zajść, musi.... choćby to nawet było i do mogiły.—

II.

Opisywać radość człowieka, który zostawiwszy po za sobą wszystko co miał drogiego, dobrowolnie skazawszy się na wygnanie, przez lat kilka tułał się bez spoczynku po ziemiach cudzych , trawiony tęsknotą do swoich, i orzeźwiając się tylko nadzieją powrotu do nich kiedyś, — który stanąwszy wreszcie u progu rodzinnej zagrody, pewny był że mu już nic nie zostało na świecie, i naraz przekonywa się przeciwnie; — opisywać przyjęcie go przez swoich, — opisywać jak on znowu witał wszystkich i wszystko, —jak się śmiał i płakał w jednej i tej samej chwili, — jak ze zbytku radości gadał bez związku i znowu ze związkiem, — jak nie mogąc zrobić wyboru ściskał, wszystkich razem, — jak potem znowu

każdego z osobna, ale jeszcze bez wyboru, — jak znowu potem każdego z osobna, ale już z wyborem, — jak nikt nie mógł pierwszy przyjść do słowa, —jak potem naraz przyszli wszyscy razem, — o czem oni gadali naprzód,

o czem potem; — wszystkiego tego tedy opisywać ani nas korci, ani też się podejmujemy. Gdyż zdarzyćby się mogło, żeby nam przyszło w tym razie utknąć w sposób nieszczęśliwy, na podobieństwo owych malarzy niezupełnie Rafaelów, co to nieumiejąc wytłumaczyć swojej myśli za pomocą jedynie wyrazów twarzy

i postaw osób namalowanych przez nich na płótnie, wypisują z ust ich stosowne objaśnienie idące w powietrze, — co przypomina zmarznięte owe słowa przestrogi, które znalazł w dolinie lodów bez wyjścia, pątnik, opowiadający dziwa w Komedyi Mięsopustnej. Zona ukochana, — dziatki wszystko troje,— ojciec stary gołąb, —matka sędziwa, — brat, — siostra,—są wszyscy,— nikt nie zginął, — wszyscy — jak i byli. — Ha! chwała Bogu!...

Góral padł na kolana przed ocalonym z gruzów obrazem świętym, i modlił się długo, gorąco, — a wszyscy poklękali wieńcem koło niego i modlili się z nim razem. Potem znów się witali i znów radowali, jakby po raz pierwszy. Naraz Maksym przypomniał sobie towarzysza. Obejrzał się, — nie było go między niemi. Wybiegł przed szałas, a biedak stał tam opodal, oparty na kiju, z głową spuszczoną ku ziemi, zamyślony i smutny.

— Chodźcie, — chodźcie Łukaszu. Ręka Boska czuwała nademną,—będzie z tego i dla was.

Były żołnierz posmutniał mocniej jeszcze.

— Tak nie brakuje wam nikogój z waszych ? Wyrzekł ponuro.

— Nikogo. Bóg strzegł. Chodźcie,—będzie wam jakby wśród waszych własnych.

Tamten wziął go za rękę.

— A — mienie wasze?...

Mówił to, jakby oczekując z tego stosownego jakiegoś wrażenia; a z oczu, które bacznie utopił w twarzy swego towarzysza, patrzała jakby jeszcze ostatnia jakaś nadzieja.

— Mienie?—Odpowiedział góral wesoło.—O! Bogu dziękować, że przepadło mienie, które wróci znowu, dziś, jutro, —jeśli tylko niema zguby z niczego takiego, czegoby odzyskać nie można. A i cóż nawet mienie górala? Bo u górala nie ma bogactwa ani w chacie, ani w polu, to i nie wielka szkoda. Chata tylko!... toż myją odbudujem na miejscu dawnej, i będzie jak było. —Wy pomożecie?—wszak prawda?...

Były żołnierz za całą odpowiedź kiwnął tylko głową, potem spuścił ją na piersi, i westchnął.

ANI ZDALEKA, ANI ZBLISKA

....Duchu co mię masz w swej pieczy, Zstąp, i powiedz: czy się leczy, Czy też umiera dusza chora? . Już ja bo nie ten, com był wczora— Biedny ja; och! mój Boże!

Smutna dusza.

I.

I budowali chatę, i wydźwignęli ją tak jako była i wprzódy,— na tem samem miejscu co dawniej,—z tych samych bierwion, ile się tylko dało użyć, byle było jak najwięcej z dawnego; — bo człowiek wiąże się nietylko do miejsca, ale i do przedmiotów co otaczają miejsca drogich jemu wspomnień. A pomagał do tego i były żołnierz, ile go tylko jeszcze stać było na to. A jak stanęła chata, wrócił znów i dawny spokój w dusze prostacze, i gromadzono się w koło ogniska jak i dawniej, — cała rodzina górala — trzy pokolenia; — tylko że rodzinie tej

przybył jeszcze jeden członek —przychodzień zdaleka — nieszczęśliwy będący w niezgodzie z niebem, — towarzysz wędrówki Maksyma,— a którego przyjęto jak swego, przygarniając tym sposobem według wiary starej — błogosławieństwo w chatę. I zdawał się biedak odżywać życiem tych łudzi szczęśliwych. I bywało — wieczorem, — kiedy przy trzeszczącym ogniu na kominie, stary dziad, jak to zwykli starzy, z upodobaniem nieraz prawić rozpoczął o starych czasach, (a widziałci on i czasy różne i kraje rozmaite, służywszy długo u Francuza pod Napoleonem) — bywało, że występował rumieniec na blade lica byłego żołnierza, żywiej uderzało mu serce w piersi, i wnet rozwiązywał mu się język, a i dalejże dokładać znowu co swego: — boć i on widział także nie malo w życiu swojem, — bywalec po rozmaitych stronach świata. Tak, powoli, zdawał się on przywykać do nowego swego położenia; i myśleć nawet było można, że stopniowo zaciera się w jego skołatanym umyśle pamięć niepowrotnej przeszłości, pod dobroczynnem działaniem owego prostego i cichego, a jednak zupełnego szczęścia góralskiej rodziny. I prawda, że pod wpływem dziennych zajęć gospodarskich i życia tego rodzinnego, ulegał on nieraz mimowolnemu pociągowi; — to czynne i wspólne życie rozrywało go bez jego wiedzy nawet, przeszkadzało mu myśleć odrębnie, zmuszało go niejako przestać być sobą samym; — ale za to, ile razy został sam na sam z sobą tylko—dziwno, jak to człowiek co innego myśli w samotności, — co innego z drugiemi. Jemu wtedy stawały na oczach najdrobniejsze szczegóły owego szczęścia domowego, które go otaczało zewsząd:

każda pieszczota. — każde przychylne słowo od dzieci, żony, od rodziców starych, — każda drobna radość pomiędzy niemi. I przyrównywał on to wszystko do siębie, i znajdował, że szczęście podobne w koło niego, który nie ma nikogo na świecie, którego nikt nie wygląda, nikt nie żałuje,— to tylko jakby urąganie żywe. — I w głębi uczuwa! coś podobnego do wrażenia, jakieby miał człowiek głodny, gdyby zamiast mu jeść dać, oprowadzano go tylko po sali biesiadnej, pokazując mu jak to smacznie ludzie jadają na świecie. I wtedy dziwne myśli przychodziły mu do głowy.

— Dlaczego oni są szczęśliwi,— mówił sobie—a ja tylko jeden pomiędzy niemi szczęśliwy nie jestem? Albo dlaczego raczej oni nie są nieszczęśliwem!, a ja szczęśliwy?—czyliż ja gorszy od drugich?

I wtedy czepiała się go zazdrość, a z zazdrości przechodził do zawiści, — z zawiści do oburzenia. Bo wyobraźmy sobie tylko człowieka w położeniu, o jakiem mówiliśmy wyżej. Czyliż głodnemu, któremu jeść nie dadzą, i któremu pozwolą tylko patrzeć na jedzących, — powiedzcie mi, — czyliż takiemu z przyrodzonego zaraz popędu nio przyjdzie samo na usta, ,,bodaj wam w pożytek nie poszło! —bodaj wam kością w gardle stanęło!— lub coś podobnego temu? — Człowiek jest samolubem w szczęściu:—jakże chcieć, żeby nim nie był w niedoli?. .

W takich myślach nieraz noc całą przewracał się nieszczęśliwy z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Czy to niedola jego własna tak mu sen odbierała ? Nie , — to szczęście drugich.

I myśli te coraz więcej go owładały, i stopniowo:— to, co w nim z początku smutek tylko obudzało, z wolna stawało mu się coraz dotkliwszem. To — jakby niesprawiedliwość względem niego, —jakby przymówka,— jakby wyrzut, — jakby szyderstwo nareszcie. I wszelki nąjniewinniejszy objaw szczęścia domowego w rodzinie, zaczął mu dokuczać nieznośnie;—zaczął go boleć, —jakby dotknięcie rany żywej.

I bez końca coś zdawało się szeptać mu w głębi:

— Patrz! on ma ojca, — matkę; — on ma żonę, — dzieci;—oni mają jego,—a ty,—ty nie masz nikogo,—nikt ciebie nie ma...

I znów sposępniał jak dawniej było, i próżno już poczciwi ludzie wysilali się pocieszyć go. Wieczorami nie siadał on już nawet przy ognisku jak dawniej, tylko w kąc e na lawie,—smutny, zamyślony, z zwieszoną głową,—jakby niechcąc nawet spojrzeć w koło siebie; i siędział przy nim tylko pies jego, którego on głaskał czasem roztargniony, może i nie wiedząc, że to robi. A starzy poglądając na niego, ruszali tylko głowami, jakby mówić chcieli:

— Nie ma jemu lekarstwa, —nie ma! Kiedy dusza chora w człeku, to ją tylko Pan Bóg wyleczyć może, — ale to trzeba żeby człowiek chciał!...

Jednego razu zadumał się biedak więcej niż zwykle, a nazajutrz rzekł do Maksyma, gdy zostali sami:

— Wiesz co brat, — ja widzę, — co mnie niema rady. Ja myślał, co mnie dosyć na stare lata dachu oto nad głową, ta i chleba kawałek, — a tu, — wszystko ta

ki — mało tego. Tak ja już nie mogę dłużej z wami, — trzeba mnie pójść od was—nie ma rady.

— Ale gdzież wy pójdziecie?...

— A jaz wim? W świat!., i tyle.

— To wam źle miedzy nami?

— Pasłysz brat,—ta to i bida, i dziwno, — a wszystko taki ja powiem tobie, — mnie oto boli od waszego szczańścia...

Góral zadumał się i spuścił głowę.

— Oj! biedniście wy Łukaszu,—biedni bardzo! Ale choć i pójdziecie od nas,—to czy zdaje się wam, że wam lepiej będzie?—

— Dlaczego?

— At. Złe siedzi w was samych, nie gdzieindziej; to gdzież war uciec przed samym sobą?..

Biedak zamyślił się przez chwilę.

— Tak czemuż ty mnie tego wprzódy nie powiedział?

— Wprzódy, tak samo nie było na to rady, jak i teraz..:

— Da, da, tak samo, nie ma gadania,—mówił znowu smutno biedak, wpadając w zamyślenie.

Góral miał łzy wr oczach.

Posłuchajcie mnie Łukaszu, — odezwał się biorąc go za rękę, — gdyby wam tęsknota do swoich, gdyby do kraju waszego, gdyby choć do czegośkolwiek cobyście jeszcze mieli swojego na świecie, — nie mówiłbym. Chcecie iść, — nie zatrzymywalibyśmy, — bo chcieć zatrzymywać ciało, — to choć ciało zostanie, dusza wyleci, a pójdzie jednak tam gdzie ją ciągnie. Wiec opatrzyli

bysmy na drogę czem tylko serce bogate, pobłogosławilibyśmy jak tylko stać na to grzeszne dusze nasze przed Bogiem, i poszlibyscie od nas uweseleni i z dobrem słowem w koło waszej głowy, ażbyście ją nie położyli tam, gdzieby był jej spokój żądany. Ale tak, jak jesteście teraz, gdzie wam się obrócić? gdzie wam iść?— dokąd? Porzucicie spokój i serca życzliwe, co wam łaska Boska zdarzyła na drodze, a pójdziecie szukać niepokoju i chłodu na świecie: bo zdarzyć się mogą ludzie, co was nie zrozumieją i odepchną...

Da, ja tobie powiedział już brat,— mówił biedak swoje, pogrążony w zamyśleniu,—co mnie ból jest od wa

szego szczeńścia...

— Ha! źle wam z nami Łukaszu,—próbujcie lepiej. Może Bóg zdarzy, że wrócicie jeszcze...

Były żołnierz smutno pokręcił głową, potem wziął

— Da ja tobie powiem prawdu, brat serdeczny, — cóż mnie skrywać? Da ty dobry dla mnie i twoi wszy

scy, taki ja, powiem tobie, nie wart tego. Czort we mnie siedzi, powiadam ja tobie,— czy co? Da ja sam już i nie wiem. Da ty prypomnisz sobie wprzódy, kak ty mnie dużo o twoich, — tak mnie już bolało

i wtedy. Tak potem, kak ty płakał, — tak mnie radość była, sam nie wiem z czego. I znowuź, co to ty oba

czył z góry i kakby w ziemię wrósł, — tak samo. I ja sam nie wiem, co mnie było, a taki wyraźnie radość niby; nie ma rady. Ta bo ja myślał sobie, co dwóch nas takich na swiecie będzie samych jednych, kak ja,

takby weselej mnie było. To i dziwno, bo ja nigdy nie miał złego serdca, a taki wtedy tak ja nieledwie molił się Panu Bogu, coby ty nie miał nikogój, — takby my poszlim razem w świat, — dwócb takich. A potem, kak ty znalazł wszystkich twoich, tak mnie znowuż smutno kakby zrobiło się,— a taki miał jeszcze nadzieję, co ty choć mienie stracił. A kak i to nie, tak już i nie ma rady. Taki to wszystko greszne myśli, ja wiem, życzyć źle drugiemu, — a coż zrobić, kak nic tobie nie pomoże. Da jaby chciał, — chciał, — a taki ani rady, — wszystko jakoś inaczej dzieje się we mnie, — tak to już złe siedzi w człeku. Tak mnie dziś i sobaczka moja żywa, i spokój świanty człek ma oto,—a wszystko taki za nic to. Jakoś niby wszystko kusi: a to zazdrosno człeku, — a to znowuż co się to tak nie należy, żeby jednym było wszystko, a drugim nic, — a to już tam Bóg wie co nie kręci się po głowie. Dlategoź to ja i mówię: co mnie boli od waszego szczańścia...

Góral słuchał w milczeniu, patrząc w bladą twarz swojego towarzysza, — a łzy jak groch duże ścigały się po jego policzkach.

Jednego razu wyszedł żołnierz wędrowny z chaty góralskiej, i nie powrócił aż dotąd. Czekali na niego długo, ale nie doczekali się ani dnia tego, ani następnych. Wtedy smutno rzekł Maksym do swoich:

— Poszedł od nas, — ale da Bóg wróci on jeszcze, bo nigdzie nie bodzie mu lepiej.

Niechże biedny choć się dowie, Czyli jest swój? czy cudzy? Czy śmierć wybrać mam, czy zdrowie? Bądźcież przy mnie Aniołowie, Bo gdy już będę wiedział pewno, Jak łabędź pieśń zanucę rzewną, — I pójdę tam gdzie drudzy.

Smutna dusza.

III.

Zostawmy poczciwego Maksyma w tem jego poczciwem mniemaniu, a sami, którzy wszędzie nos wetknąć musimy, pójdźmy za wędrownym naszym bohaterem, żeby się dowiedzieć: czy mogło mu być źle tam dokąd poszedł, i czy ztamtąd wrócić może? Nie było natenczas nikogo w chacie, kiedy z niej wyszedł były żołnierz. Wziął on z sobą kij swój podróżny, nie chcąc się rozstawać ze starym towarzyszem, i pogroziwszy psu który się za nim iść napierał, a nawet kopnąwszy go parę razy nogą i zwaliwszy kijem, ponieważ uparcie chciał dopiąć swego, starannie zaparł drzwi chaty,

chcąc idu zagrodzić wszelkie sposoby pójścia za swoim panem. Ale zaledwie uszedł kroków kilka, usłyszał po za sobą brzęk szyb wybitych, a jednocześnie prawie z tym brzękiem pies jego był już przy nim, skacząc mu do ręki i liżąc ją, choć miał ogon spuszczony, i chociaż od czasu do czasu roztropnie uskakiwał na bok, z obawę spoglądając na kij, żeby mu się znów nie dał we znaki. Ale pan jego ani już myślał skarcić go za ten nowy dowód jego uporu. On stanął tylko, popatrzał na niego, rysy twarzy skrzywiły mu się jak do płaczu, a powieki zaczęły drgać nad suchemi dotąd oczyma jego. jak to bywa kiedy łzy z pod nich wytrysnąć mają. Aż rozpłakał się biedak, na podobieństwo owego rozrzewnienia w karczmie po pijanemu. On w tej chwili zdawał się być pijany szczęściem swojem, tak jak był wtedy gorzałką. I porwał psa swojego, i okrywał go pocałunkami, pieszczotą,— oblewał łzami. Dziwnie, jak to mało nieraz potrzeba do szczęścia. Bo rzeczywiście, wrażenie tej jednej chwili, zdawało się naraz goić wszystkie najboleśniejsze rany duszy tego człowieka. Kiedy po jego nędznej, zbiedzonej, znękanej twarzy, przeszły już wreszcie łzy, co jak rosa ożywcza, jak deszcz jakiś dobroczynny długo oczekiwany, zdawały się być niezbędną, upragnioną potrzebą; naraz, — jakby pogoda po deszczu, — wystąpiła na nia radość, pociecha wewnętrzna, co mimo swojej woli i wiedzy wydobywa się na zewnątrz. I nie była to radość z rzędu tych, jakie już na tej twarzy widywaliśmy wprzódy: z podszeptów złego, radość z nieszczęścia drugich na zrównoważenie swoich

własnych. Tara były sprzeczności: uśmiech na ustach, a ponurość w oczach. Ale radość z rodzaju tych czystych uciech, których objawy są zgodą ogólną, — co to opromieniają lica najmniej stworzone do promieni, — co uszlachetniają rysy najpospolitsze, — upięknił ja nąjbrzydsze nawet. Była to najzupełniejsza jak tylko być może zgodność. Uśmiech na ustach, spokój w oczach, pogoda na czole. I porwał się biedak czemprędzej iść dalej, jakby obawiając się, żeby się nie cofnął przypadkiem, bo on przeczuciem już zgadywał, że lepiej człowiekowi korzystać z chwili uszczęśliwienia, niż działać pod wpływem rozpaczy. I szedł on krokiem pewnym, jakim nie szedł już dawno, — tyra krokiem, jakim się to wytrwale idzie tylko przed siebie, wiedząc dobrze dokąd się idzie, i że się już ztamtąd wrócić nie myśli. Kiedy doszedł aż tara, gdzie z pomiędzy skał żachniętych bystry potok z szumem przewalał wiry zagadkowych swoich otchłani, — zatrzymał się, — usiadł na złomku głazu, i spojrzawszy w spienioną głębię, nie zadrżał, ani nie zbladł, — rzecz dziwna, — tylko odetchnął pełno jakoś, zupełnie tak jak nie pamiętał jeszcze ani razu w życiu. Potem obejrzał się po świecie Bożym, i — znowu rzecz dziwna — ale nic a nic mu jakoś żal nie było. Potem wyciągnął rękę, i ze łzami raz jeszcze, przygarnął do piersi psa swojego.

— Tak ty nie chcesz porzucić mie, sobaczka moja, — rzekł spokojnym głosem. — Ha! widno już wola Boska taka. Niech i ty ze mną. Da ja chciał iść sam, żeby nikogój nie ciangnął za sobą,— a taki ty widno pryjaciel

mnie i w życiu i w śmierci. Tak nam nie prężyć jednemu drugiego. Toż widno Panu Bogu podobaje się, coby ja zabrał ze saba ostatek jeszcze co mojego. Kiwnął głową i zamyslił się:

— U drugich jest żona, rodzicy, dzieci; u mnie nic, tylko sobaczka oto moja jedyna. Tak coż? Sobaczka zdechnie,... wotże mnie i wszystko zdechło z nia razem i ja ostał się sam kak palec ua świecie, — kak i drugiego takiego nie znańdzie. Tak i nie warto mnie żyć, żeby doczekał ostatniego złego. Da i prawda, co mnie śmierć nie ucieknie, a wszystko taki ja nie mogę już dłużej, — nie ma rady, — coż i robić? Nieszczańśliwemu tak wszystko tylko duszno a tęschno tam,—choć uciekaj na koniec światu. A taki świat może i nie ma końca? Da i prawda, co człowiekowi zdaje się tylko żeby go odciągało od drugich, byle dalej, A tu złe w tobie samym, — tak rada tylko człeku, żeby uciekł od siebie samego. A od siebie, tak już chyba tylko do Pana Boga. Wotże i nie ma rady,—a i śpieszno. Czem bo prędzej ucieka człek, — tem prędzej wolny. Tak i w drogę!...

Ukląkł i przez chwilę modlił się jak umiał. Bo w chwili podobnej, człowiek nie modli się ani wyrazami pacierza, ani nawet może jakiemibądź wyrazami, — dość tylko żeby westchnął, — a już w westchnienie to jedno zbiega się cała działalność całego życia przeszłego, począwszy od kolebki aż do chwili obecnej, — cała umiejętność, wszystkie zdolności, wszystkie władze duszy stojącej na krańcu między przeszłością a przyszłością, przysposobionej do drogi, będącej już na wylocie.

Ostatnia myśl przed śmiercią! to jakby przeczucie pojęć, które zrozumiemy za grobem dopiero. To jakby klucz do odgadnięcia, co jest teraźniejszość — owo tajemnicze ziarno wieczności, która nie ma ani chwil przeszłych za sobą, ani przed sobą chwil przyszłych; a która, (to jest obecność), dla nas śmiertelnych, jest tylko niczem nieujętym przedziałem pomiędzy skończonością minioną, a skończonością przyjść mającą dopiero. Spada człowiek z dachu, — przypuśćmy. Błysk jeden. A jednak w tej jednej chwili, nim jeszcze doleciał do ziemi,— staje mu naraz przed oczy całe jego życie przeszłe z najdrobniejszemi szczegółami, a jednocześnie ma on i pojęcie obecnego swego położenia, i jeszcze prócz tego ma czas pomyśleć i o tem, co się z nim stanie, gdy spadnie. Rzecz dziwna, a jednak prawdziwa! I próżnoby sobie łamał kto głowę nad zrozumieniem tego dziwu. Cierpliwości! dowiemy się wszystkiego za grobem...

Kiedy biedak skończył swoją modlitwę, — obrócił się w stronę chaty poczciwych górali, przeżegnał ją, — potem spojrzał w stronę swojej wioski rodzinnej i westchnął. Byłoto jakby rozporządzenie ostatniej jego woli; — co kto ma, tem rozporządza. A on nie miał nic innego nad to tylko jedno; zkąd oszczędziło się spadkobiercom kłótni i ciągania się po sądach,—jak to bvwa w razach przeciwnych. Bodajto zostawiać po sobie spadek podobny! Bo niech zostaje choć tylko kość ogryziona, zawszeć jest sobie co więcej wydzierać, niż słowo dobre. Potem spojrzał w niebo, potem objął psa swojego, i ucałował go po raz ostatni, potem przeżegnał się raz jeszcze i skoczył.

Na chwile rozstąpiła się z pluskiem spieniona powierzchnia potoku, — potem bryzgnęło w górę, potem zabełkotało — snadź ruch jakiś dział się w głębi. Potem rozeszły się już tylko Ada coraz szersze, coraz mniej wybitne, — a i te wprędce uniosła z sobą fala, której spieszno bywa płynąc dalej. Aż tam, gdzie wir żarłoczny spienionym lejkiem się skręca, raz jeszcze, jakby mimowolnie wyplute w górę, ukazało się przez chwilę jedną, ciało człowieka trzymającego psa w objęciu. Widno zwierz rozjuszony bronił się zaciekle, — bo twarz człowieka pokąsana była do niepoznania. I targał się jeszcze pies, któremu się umierać nie chciało,—pazurami łap przednich szarpał szyję swojego pana, — tylnemi potargał mu odzienie na piersiach, i broczył je, robiąc sobie na nich punkt oparcia, a zębami kąsając tu i owdzie, żeby się uwolnić z śmiertelnego uścisku;—z czego widzimy jasno; że tam, gdzie idzie o życie, — pies nawet tak samo staje się samolubem, jak człowiek. Ale obraz ten trwał tylko jedno mgnienie oka. A w drugiem mgnieniu, — oba te walczące ciała zakręciły się w kółko, niby tańcem jakimś opętanym, potem znagła, jakby je coś wessało w sam środek lejka, — potem, ponad niemi już, wzdęło się jeszcze przez chwilę,—zabulkotało bąblami,— i ucichło...

I myślicie: że wtedy była burza jaka szalona, wyrywająca dęby? — noc jakaś przestraszająca, ciemna, z puszczykami, z smętarzem, z ognikami błędnemi? — lub chociaż dzień jesienny pochmurny, dżdżysty, z błotem po kolana? — lub przynajmniej zima smutna,— albo północ uroczysta? — Bynajmniej. Nawet., ani się słońce

zaćmiło, ani księżyc się spóźnił, ani, żeby choć jedna gwiazda spadła z nieba, nic wcale! Południe, grało na górach całem swojem ciepłem ożywczem, — promienie z upodobaniem zdawały się odstrzeliwać od ruchomego wód zwierciadła, a wietrzyk świeżo wracający z łąk pachnących, wyraźnie wesoło igrał z ciepłem i światłem. Ciepło przemieniał w chłód rozkoszny, wonny, — fale w smugi i koła, czem świetne kąpiele promieni słonecznych roztapiały się w miliony iskier grających wszystkiemi barwami tęczy. I krople co bryznęły od wód pochłaniających dwa życia, orzeźwiły nie jeden kwiat nadbrzeżny, zemdlony skwarem południa...

A w wiosce góralskiej mówiono także dnia tego. tak jak i poprzednich:"jutro, — zrobimy to i owo" A dziewczęta sięgały nawet dalej jeszcze, bo aż do niedzieli, która jest marzeniem dziewcząt, równie góralskich jak i niegóralskich. — I rzeczywiście po dniu tym.było jeszcze nie jedno jutro i nie jedna niedziela, — jak bezwątpienia będzie i jeszcze aż do skończenia świata; byle tylko nie skończył się świat przed jutrem, coby było tem bardziej przed niedzielą.

CZY ZDALEKA? CZY ZBLISKA?

A teraz pozwólcie uri się zapytać moi państwo (dobrodziejstwo ma się rozumieć), — co wybieracie z dwojga złego: czy zdaleka? czy zbliska? Przypuśćmy, że według pomysłu tej niezbyt pomysłowej powiastki, zdaleka — znaczy nadzieję, zbliska — pewność. Co tedy wam się wydaje lepszem? — czy oczekiwanie? czy spełnienie? Macie wolną wolę, — macie wóz i przewóz, — wybierajcie. Co do mnie, — możem już i wybrał, a jednak nie spodziewajcie się, żebym was objaśnił w tym względzie. Niech każdy mądrzeje własnem doświadczeniem.

Ale, ale, jeszcze słówko. Przypomniało mi się właśnie w tej chwili, jak w młodości mojej, (ale wtedy nie miałem jeszcze ani za pół grosza doświadczenia), zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu, być zmuszonym do podobnego wyboru. Tylkoż nie myślcie znowu, żeby to, com zrobił wtedy, miało mie zobowiązywać na całe życie. Wybierałem ja później nieraz jeszcze: to to, to owo—

rozmaicie, — aż wybrałem ostatecznie to, o czem wam nie powiem. Było to tedy jeszcze w czasie pamiętnego pobytu mego na dworze króla żołędnego. Żenił się Tuz, ulubieniec królowej, z kralką ulubienicą króla; gdyż wiecie zapewne, że istnieją ulubieńcy i w krajach żołędnych. Na balu tedy danym z onego powodu, stoję ja sobie przy słupie, rozmyślając nad tem: czy suknia którejś tam z dam dworskich, jest krepowa czy teź balzarynowa? kiedy wtem, — a tańczono właśnie mazura, — podskakuje do mnie pamfil czerwienny, bardzo salonowy młodzieniec (dziwnie lubiący gadać o uczuciach), prowadząc za ręce dwie damy do wyboru w figurze. Powiada mi ich przezwiska. Jedna, — jak dziś pamiętam, nazywała się nadzieja, druga, — pewność. Ciekawy choć raz w życiu zobaczyć, jak wygląda nadzieja, wybieram ją co prędzej. Wyobraźcie sobie moje zadziwienie: była to dama — chuda, — straszliwie chuda! Co do drugiej,— byłto nie kto inny, tylko dama pikowa, owa dobra niegdyś znajoma Puszkina, która biednemu Hermanowi pomieszała klepki w głowie, tem tylko jednem, że spojrzała na niego przymrużywszy lewe oko, wtedy, kiedy już leżała na katafalku...—

io Styczniu r

NA SCHYŁKU STAREGO ROKU.

Na schyłku starego roku.

Działo się to w przeddzień Nowego Roku. Nazajutrz ludzie wszystkiego dobrego życzyć sobie będą, i nie jednemu się ziści—zwłaszcza jeśli będzie sobie samemu skrzętniej życzył niż drugim.

Co do mnie. zniechęcony byłem i smutny.

A jednakże, na głowie mojej spoczywało błogosławieństwo matki, która, gdyby mogła, dział swój w niebie oddałaby mi bez wahania — a był to dział, trzeba wiedzieć, niemały.

A jednakże, w około mojej szyi czułem niemal uścisk siostry ukochanej, która we mnie wierzyła.

A jednakże, niedawno temu, sam jeszcze w sercu nadzieje pieściłem tęczowe...

Po raz pierwszy, zdarzyło mi się w gronie rodzinnem nie módz świąt przepędzić. Na samą Wigilię, przysłano mi z domu kawałek opłatka — wydało mi się, że łzami był skropiony — ale możem się i mylił. W liście

nie było słowa smutku. Siostra wesoło opowiadała mi najdrobniejsze sprawy domowe — matka cieszyła się poczciwie, żem się przecie z cichego zakątka wybrał w świat nieco szerszy.

Pięcioro nas miała — najstarszy byłem, i zdawało mi się, żem przeznaczony do czegoś wielkiego. W szkołach, mówiono o mnie: — chłopak zdolny jest — daleko zajdzie — tylko że to próżniak i marzyciel. Cóż chcecie? byłem poetą. Towarzysze uważali mie za coś wyższego — byli i tacy co mi zazdrościli. Kiedym po skończeniu nauk do domu wrócił, miałem z sobą spory zeszyt rymowanych marzeń, do Których przybywało ciągle coś nowego. Nieraz, nie mogąc się niemi nacieszyć, czytywałem głośno te swoje utwory — wydawały mi się nadzwyczajnie piękne, i takie być nawet musiały. Słuchając ich, matka płakała z rozrzewnienia—siostra zaś rzucała mi się na szyję, mówiąc:—Tyś wielki poeta Medardzie—ty zasłyniesz kiedyś szeroko.

Biedaczka! od tego czasu wyszła za kotlarza. Dobry sobie człowiek — tylko że tabakę zażywa. Wdowcem jest, i ma czworo dorosłych dzieci. Zonę swoją kocha jak umie i na nic jej nie żałuje, ale czy ona szczęśliwa? .Lubiła tęsknić — zdawało jej się nieraz, że jest zaklętą księżniczką, — lubiła także kwiaty, rybki złote, księżycowe światło i śpiew słowika... Ale nadewszystko poezye...

Toć że to ona pierwsza powzięła myśl, że moje wiersze koniecznie wydać należy. Mówiłem jej: — Lepiej może w jakiem czasopiśmie szczęścia wprzódy spróbować? — Nie — za nic! — za nic w świecie! Bo czyż

tonie czytamy mniej więcej co tydzień:—Samotnikowi z Kozienic: „Myśl sama przez się nie zła — ale wykonanie i t. d." Panu Y. io Łapikulce. „Nie wszystko co ubrane w szatę rymu ma prawo nazywać się poezyą." Autorowi Przeklęstwa Hyperboreasza, „Wiersze pańskie dobre sa, ale... do kosza." ?

Stanęło tedy na tem, że najprzód poezye moje wyjdą w zbiorze osobnym; a dopiero potem, z ustałonem już stanowiskiem, pojadę do Warszawy, literackiego znaczenia coraz głośniej się dobijać. Jakoż wyszły one w Kielcach, dokąd od nas najbliżej było. Tak jest, świat ujrzały, i świat je ujrzał, z obłoków na ziemię zstąpiły i nieodwołalnym stały się czynem. A jednak — niestety! jestże ideał,, któremuby rzeczywistość sprostać podołała. Najprzód wydawało mi się, że będzie tego tom gruby, a tu — mimo że każdy utwór na osobnej zaczynał się stronnicy, złożyła się zaledwie niewielka książeczka. Następnie, papier, który w ryzach znajdowałem nadzwyczajnie odpowiednim, tu jakoś wyglądał szarawy. Do tego, śmieszne omyłki spostrzegałem w miejscach najtkliwszych — a mnie się wydawało: że nawet stuoczny Argus nie byłby zdołał pilniej odemnie robić korrekty. Na szczęście wszystko to ratowała okładka. Bladawa, barwy pierwiosnka, w górze wianek miała w obłoczkach, z których tryskały promienie — u dołu Sfinks leżał dumający. W środku, nie było nic więcej, tylko cienkiemi wysmukłemi głoskami: „Wiosenne równianki" — a dalej maczkiem drobniutkim: „Poezye Medarda."

Boże drogi! kiedy tego pierwszy egzemplarz do domu przyniosłem — cóż to była za radość ogólna! „Moje dziecko,—rzekła wreszcie matka—ja wiem, a raczej może sercem przeczuwam—są tu rzeczy prześliczne — byłe je tylko świat jak należy ocenił!"

Krytyka! Ba, ba —jużeśmy z dawna rzecz tę z siostrą ogadali. Na dwoje babka wróży; albo przyjęty będę przychylnie, i w takim razie czegóż lepszego chcieć? — albo zostanę, jak to mówią, z błotem zmieszany— a wtedy z całym swoim kuszącym urokiem, zdaleka już uśmiechało mi się męczeństwo.

Nie przewidzieliśmy tylko trzeciego wypadku — a właśnie ten a nie inny się zdarzył. Oto poprostu całkowicie mie przemilczano...

Ha! co tu robić? rada w radę — a gdyby tez się do Warszawy w tej sprawie wybrać?

Jak rzekłem, takem i zrobił. Na miejscu zaś stanąwszy, niezwłocznie po wszystkich redakcyach poroznosiłem egzemplarze moich poezyj — a potem czekałem cierpliwie. Upłynął tydzień—upłynął drugi, trzeci,— tak samo nigdzie ani wzmianki.

Pozostało mi tedy jedno: osobiście o jakie takie uznanie kołatać. Jakoż z bijącem sercem wybrałem się w tę drogę pełną cierni, po której czasem i bez butów przechadzać się przychodzi. Nie poszedłem do żadnego z pism zadyszanych udręczeniami postępu, bo wiedziałem, że mie tam sromotnie zapędzą do chemii, zaliczkowych banków lub emancypacyi kobiet — ale postanowiłem sobie obejść całą tę literaturę, tyle jeszcze o przyszłość świata spokojną, że tam poezya ma sobie po sta

remu ciepły kąt za piecem. Nie bardzo już ona liczna. Trzy czy cztery pisma wzajemnie źle sobie życzące—zapewne pod strachem zarzutu „bractwa admiracyi;" ale to już ich rzecz, nie moja..,.

Pierwszy, do któregom się udał, był redaktorem wielkiej powagi—od razu nawet wydał mi się nawet mężem stanu, tak dalece z góry mie przyjął, skoro się tylko dowiedział, żem nie prenumerator, ale pracownik. Z powierzchowności wyglądał mały, zawiędły, ale czupurny. W szafirowych był okularach, i to mu nadawało pozór nieomylny. Zresztą, uchodził za człowieka wielkiej stanowczości i całkiem niepodległego sądu.

— Życzysz pan sobie usłyszeć zdanie bezstronne?— tak rzecz z godnością zagaił.

Skłoniłem się w milczeniu, a on tymczasem odchrząknął znacząco.

— Nie powiem: żeby tu nie było talentu. Jest i forma, i myśl nie zła (poprawił się) miejscami; wszelako — gdyby tak troszkę — nie dużo, powiadam, ale troszkę więcej Słowackiego — bo to kobiety nasze lubią. Właśnie w pewnem poufnem kółku dam wykształconych, któremu powierzyłem przeczytanie pańskiego zbiorku, zarzut ów w ten sposób streszczono, a ja się na niego najzupełniej zgadzam.

To wyrzekłszy, jął się pilnie robić jakąś korrektę, a ja skłoniłem się i wyszedłem, na co już nie zwrócił uwagi.

Drugiego zastałem drzemiącego nad jakimś rękopismem.

— Czego pan sobie życzy?

— Jestem autorem zbiorku poezyj pod napisem; „Wiosenne równianki."

Uderzył się w czoło i chwilę bacznie się sufitowi przyglądał. Następnie zagrążył rękę w ogromny stos papierów, i z pod samego spodu wyciągnął moją książkę.

— Uważasz kochany panie — ja ci powriem — nieźle — nieźle. Tylko mylisz się pan wnosząc z tego. że ponieważ kartki tu są niepoprzecinane .... Uważasz pan: ja posiadam umiejętność czytania szybko i dokładnie. Trzeba tedy wiedzieć, . . . Otóż jak powiadam — nieźle wcale. Życzyłbyś, kochany panie od czasu do czasu w naszym Tygodniku coś umieszczać—wszaki że tak?

Słysząc to, wspomniałem sobie co mi nieraz powiadano, że byle się tylko w jednem jakiem piśmie módz zahaczyć, to już inne przez samą zazdrość wyrywać cię sobie będą—i dusza we mnie z radości zadrzała.

— Jest to mojem najżywszem życzeniem — wyrzekłem coprędzej.

— Bardzo chwalebnie. Otoż uważasz, kochany panie—cożem to chciał powiedzieć? A! Otóż — do naszego pisma miewa wstęp jedynie albo coś wyjątkowo znakomitego albo przynajmniej zaleconego znanem już chlubnie nazwiskiem.

Tu na zegarek spojrzał.

— Masz tobie! Tom się zagawędził. Muszę niezwłocznie zejść do drukarni. Zegnam pana.

To powiedziawszy, zniknął jakby go kto zdmuchnął.

Pozostawał jeszcze jeden, którego miałem wszelkie powody uważać za ostatnią moją deskę ocalenia. Ten bowiem, kiedym się do niego zgłosił, zaklął mnie na wszystko: żeby mu jeszcze zostawić choćby z tydzień czasu, bo chciałby książkę moją przeczytać — "nie tak jak to drudzy redaktorowie (jego koledzy) czynić zwykli, ale sumiennie co się nazywa." Kiedym przyszedł po tygodniu — prosił jeszcze o trzy dni; po ich zaś upływie, jeszcze o dwadzieścia cztery godziny. Nareszcie, w ostatecznym owym terminie, zastałem go wpośród stosu dzienników i korrekt, skwapliwie jedzącego Nelsońskie zrazy.

— Panie—rzekł do mnie bardzo pośpiesznie — widzę u pana zdolność do syntezy. Staraj się pan tylko podporządkowywać swoje uczucia pewnemu łańcuchowi po jęć konkretnych—a wtedy — zobaczymy.

To powiedziawszy skłonił głowę, a ręką skinął, dając mi znak odejścia. Kiedym już dłoń na klamce trzymał:

— Na Boga!—zawołał jeszcze za mną—tylko strzeż się pan abstrakcyi.

Jedynym owocem tych moich wypraw krzyżowych, były kuse wzmianki o wyjściu „Równianek," czego całą zasługę obszernie przyznawano kieleckiej drukarni — a przecież, Bogu było wiadomo, że te jej tak nazwaną „cywilną odwagę" hojnie z własnej opłaciłem kieszeni.

— Ua pomyślałem — bądź co bądź, lepsza już i wzmianka lakoniczna od rozgłośnego milczenia. Z ko

lei może teraz pora przejść się po księgarniach? Zapewne już się o mnie dowiedzieli—a nuż który cały nakład kupić zechce?

Na wszelki wypadek, odłożyłem na to dziesięć egzemplarzy. Kiedy już jak najstaranniej obwinięte były i sznurkiem związane, zapragnąłem dodać jeszcze pięć i dodałem. Potem — na ulicy już będąc, doznałem obawy, czy i to nie za mało, i wróciłem dopełnić okrągłej liczby dwudziestu. Skutkiem tego paczka zrobiła się porządnie gruba, i wiele mi sprawiała kłopotu, gdyż błoto było utrapione i ślizgota, a do tego deszcz ze śniegiem padał, tnąc w twarz, i włosy oblepiając soplami.

Jak powiedziałem, było to w przeddzień Nowego

Roku.

W księgarniach wszędzie ścisk i rwetes — porozstawiane stoły z noworocznikami — kupujących moc ogromna. Zaszedłem do jednej z najcelniejszych — już kiedy brać byka, to za same rogi. Stanąłem z boku i czekałem cierpliwie. Po niejakim czasie, zbliżył się do mnie sam właściciel zakładu.

— Czego pan sobie życzy ?

— Jestem autorem wydanego świeżo zbioru poezyj—rzekłem podając mu egzemplarz.

Nie biorąc go w rękę, spojrzał tylko na tytuł, i powiedział pośpiesznie:

— A! pan Medard — wiem (duch we mnie wstąpił)niech pan siada. W czemże panu mogę służyć?

— Czy nie zechciałby pan wziąć nieco egzemplarzy.

W komis? jak najchętniej. Pięćdziesiąt za sto— rachunek z końcem roku. Nie jest to procent wcale wygórowany. Drugim księgarzom ja sam dać muszę rabat znaczny—trzydzieści sześć i więcej.

— Ja sądziłem, że może pan zechce na początek nabyć choć kilka.

— Za gotowe pieniądze niepodobna, kochany panie, rzekł wstając. Poczem dodał jeszcze: Wiadomo panu, że wydaję Noworocznik. Otóż—może pan zechce do przyszłego dać jaki wierszyk. Płacę nawet honoraryumpo wydrukowaniu ma się rozumieć.

— To znaczy od dziś za rok.

— I to stosownie do wartości. Gdyż proszę wierzyć: że sobie poczytujemy za obowiązek sumienia wspierać początkujących literatów.

Wyszedłem ztamtąd głęboko upokorzony. Kilka osób, słysząc o wsparciu, spojrzało na mnie, i byłbym się rad pod ziemię schował. Zmieszałem się, jak już dawno nie pamiętam.

W innej księgarni zastałem ruch o wiele mniejszy, i to mi nieco dodało otuchy.

— Co pan rozkaże?

— Jest rzecz taka, Tylko co wydałem zbiór po

ezyj.

— Bardzo pana żałuję.

— Nie rozumiem.

— Widzi pan—gdyby to o pochodzeniu gatunków, albo o wyborze naturalnym—no, to nie mówię—ale poezye—kto to dziś czyta?

— W takim razie, przepraszam pana — wyjąkałem.

— Nie ma za co—rzekł z ukłonem—i myślę, że sobie ze mnie drwił w duchu.

Istotnie, za co ja go przeprosiłem? Bo czyż po prostu nie przypominał handlarza z ulicy, któremu jeśli masz do sprzedania buty, on zwykle wtedy komody potrzebuje— jeśli zaś masz komodę, onby koniecznie frak nabył, firanki, rondel albo szczoteczkę do zębów? Była to zresztą bardzo świeża firma—niemal jeszcze brodata — choć z książek do nabożeństwa, mszałów i brewiarzy prawie wyłącznie ciągnąca zyski.

Myśl ta — przyznaję — stała mi się niejaką pociechą. Zastanowiwszy się, powiedziałem sobie: spróbuję teraz którego z Nestorów kunsztu,— tacy są może wyrozumialsi, i chociaż o ojcowską radę nie będzie u nich trudno.

Właśnie opodal znajdowała się księgarnia istniejąca już od lat kilkudziesiąt, z czego nawet, w szumnych o zniżonej wyprzedaży ogłoszeniach, niejednokrotnie należnej sobie dobijała się chwały. Zajrzałem do sklepu. Znajdował się tam w najzupełniejszem osamotnieniu człowiek pękaty, pucołowaty, z wielkiemi, wyłupiastemi, zbrojnemi w okulary oczyma. Wyglądał podobny do nadętej żaby. Przechadzał się wpośród globusów i różnych odwiecznych nakładów, z rękami w tył założonemi, i ile razy koło drzwi przechodził, nader pilnie spluwał na ulicę. Kiedym wszedł, zmierzył mie od stóp do głowy, i jak sądzę od razu odgadł, że raczej sprzedać niż kupić przychodzę.

— Nie mam czasu—odezwał się sucho—czego pan sobie życzy?

— Mam tu kilka egzemplarzy moich poezyj — możeby pan...

Dokończyć mi nawet nie dał i rzekł węzłowato: „Nie"—co gdym usłyszał, wydał mi się przedziwnie podobnym do ropuchy.

Odszedłem tedy i ztąd jak zmyty.

Zniechęcony, zamierzałem już do domu wrócić; kiedy wtem, przypomniałem sobie księgarza, do którego miałem nawet parę słów polecających. Dotąd, anim nawet pomyślał z nich korzystać. Wydawało mi się, że się najlepiej sam polecę, i miałem sobie za poniżenie protekcyą dorabiać się czyich względów. Obecnie litość mie wzięła nad własnem położeniem—a nuż to jeszcze jedyna ocalenia deska? Żeby sobie tedy nic do wyrzucenia nie mieć, prosto ztamtąd poszedłem do owej księgarni.

Tam, jak w każdym większym sklepie, dnia tego zastałem ruch ogromny. Księgarza samego nie było — ale mi powiedziano, że tylko go patrzeć. Stanąłem tedy z boku i czekałem. Jedni wychodzą, przychodzą drudzy — zgiełk, rwetes, a z nim spore grosza kapanie. Zadumany, mimowolnie tu i owdzie rozglądać się począłem.

Na fotelu, tuż przy drzwiach, siedział staruszek jakiś, blady, skurczony, z bezwładną ręką, z zesztywniała nogą, z przymkniętemi oczyma, powichrzonym włosem. Stał przy nim studencik mały, trzymając jego czapkę i laskę; a on dyszał ciężko i drżał cały jak listek. Nie

kiedy odzywał się niewyraźnie do przechodzących koło niego komisantów — ale ci odpowiadać mu nawet nie raczyli. Wtedy w milczeniu spuszczał oczy i czekał znowu. Kiedy się troche przerzedziło, rzekł z cicha do tego. który był najbliżej:

— Proszę pana — czy macie jeszcze moją

książkę ?

— A jest — te same pięć egzemplarzy, któreś pan przyniósł przed rokiem.

— Jakto? żadnego nie sprzedano?

— No kiedy powiadam.

— Możeby ogłosić.

— A to sobie pan ogłaszaj.

Posiedział jeszcze chwilę — poczem zmógł się na siły i wstał. Wtedy studencik włożył mu na głowę czapkę, kij w rękę i zaczął go prowadzić — a tamten Szedł — powłócząc nogą, potykając się i ciężko dysząc. Czas jakiś widziałem go jeszcze poprzez szyby w ulicy na gołoledzi i słocie. Wlókł się ze spuszczoną głową, potrącany, zataczający się, drżący.

— Co to za jeden? spytał ktoś w sklepie.

— To ten utrapiony Drużbart— dyabli go noszą — naprzykrza się tylko i tyle z niego zysku.

Hilary Drużbart! Boże drogi ! genialny autor "Dziejów kształcenia się ludzkości!" Znałem jego całą przeszłość cierniową. Życie sterał na nauczycielskim chlebie razowym — wreszcie zaniemógł, paraliżem tknięty. Dzieło jego — owoc kilkudziesięcioletniej pracy, która sama jedna krzepiła go w niedostatku i tysiącznych życia trudach — jego myśl ukochana — marzenie

jedyne—dzieło to, któż je dziś czyta? kto wie co o niem? A przecież tworząc je, najlepszą cząstkę z siebie braciom swoim dawał, wszystko co powszednie dla siebie jednego biorąc — byle tylko dla drugich po świątecznemu wystąpił przybrany. I nieraz może suchego swego chleba nie dojadł, połykając łzy gorzkie, w nadziei błogiej, że dla drugich ucztę duchowych pociech obficie zastawia, I nieraz pewnie nocy swej niewygodnej nie dospał, pocieszając się myślą, że drugich do czuwania nad sobą pobudza. I z lichego swego poddasza, przy dogorywającym ogarku, w brzask świtający i w dal spoglądał, czując się mistrzem, i wierząc: że prędzej czy później uznania się dobije...

Myśląc to wszystko, doznałem w sercu niewymownej goryczy...

Wobec podobnego pracownika, cóż ja maluczki — prawie jeszcze żaden? Wobec tak nieodwołalnej, a tak zupełnej nędzy, cóż moje niepewności tuzinkowe, może całkiem przelotne? I wobec tak bolesnego, na samym życia schyłku zawodu, cóż moje osamotnienie chwilowe — kiedym jest w pełni sił młodocianych, wiary i nadziei—kiedy jeszcze mara kochać kogo—kiedym dopiero na początku drogi?

Wyszedłem, potrzebując ochłonąć. W skroniach biły mi tętna rozszalałe. Wicher, zimowa pluchota, wydały mi się czemś wielce pożądanem. Niepozbycie stał mi na oczach ów Drużbart nieszczęśliwy, któremu w tak dotkliwy sposób rok się stary kończył — bodaj ostatni! Nie mogłem zapomnieć chwili, kiedy złamany, zgrzybiały, przybity, drżącą ręką zbierał swój kij, po staremu

w świat idąc; a ten świat, jak i dawniej, miłosierdzia dla niego nie znal — myśląc tylko o swojem własnem jutrze wesołem.

Błądząc, sam nie wiem jakim sposobem, trafiłem w uliczkę ustronną. Ciasna była, samotna, i to mie zapewne wejść w nią skłoniło. Zdała dolatywał turkot pojazdów — tutaj nawet od wiatru zaciszno było. Ten bowiem po nad dachami przelatywał, i mokre śniegu płaty prosto przynajmniej padały. Oazą mi się to miejsce wydało.

Był sobie z boku sklepik z wiktuałami. Wisiały serdelki w szybie — kosz z bułkami stał na zydlu — na półce obok leżały sera krajanki, śliwki na rożenkach, gotowane jaja. Patrzę — ku temu wszystkiemu pies się skrada, trzęsący się od zimna, skulony, oparszały. Wypełzły ogon przy ziemi powłóczył, sople miał przy uszach i pysku, żebra na wierzchu, grzbiet najzupełniej z sierci obdarty. Niekiedy się drapał, stojąc na trzech nogach, a czasem poszczekiwał w sposób rozpaczliwy, niby uwagę chcąc obudzić, niby znowu ze strachu i doskwierającej głodu potrzeby. Ale nadewszystko patrzał chwilami... nie, do grobowej deski nie zapomnę tego wzroku. Wszystkie resztki nędznego jego istnienia skupione były w tem spojrzeniu — cała życia żądza wściekła — cały zawzięty wstręt zagłady — wszystkie najgrubsze, ale też i najpotężniejsze dźwignie bezmyślne — jednem słowem, powiedziałbym — cała zwierzęca „dusza żywiąca" I jeżeli postać tego nędzarza litość obudzała, to w tych błyskach jego źrenic czytałeś przerażające wołanie o równość w obec prawa bytu, i wreszcie szaloną groźbę wal

ki na zabój, w której on sam dla braku sił ulegnie, ale tez i ciebie za sobą w niepojęte pociągnie opętanie....

Pomyślałem: — Pary a u progu uczty życia — wyrzutek społeczny, niezasłużona pastwa klęsk doczesnego wygnania — a przecież, jak drudzy: Boskie stworzenie. I oto jeszcze jeden, któremu się rok zawodami kończy — oby już przynajmniej nowego nie zaczynał!... Ale nie — toćże stać mnie jeszcze na uszczęśliwienie stu podobnych do niego,—nie wolno mi tedy ani wyprzedzać Zrządzenia, ani podobnej nędzy obojętnym być świadkiem. Jakbądź gorsze od śmierci jest jego życie—zawszeć to dar niebie ski i uszanować go należy.

Wszedłem do sklepiku i kupiłem bułkę. Kiedym z nią wyszedł, pies przerażony przyparł się do muru, i zdawało się, że w niego wleźć pragnie, poczem odskoczył kilka kroków i stanął skomląc żałośnie. Pokazałem mu bułkę, wąchał z daleka, oblizywał się — ale po chwili znów się zerwał i odbiegł jeszcze dalej. Nawoływałem go, wabiłem, cmokałem — nic nie pomagało — uskakiwał coraz dalej. Spróbowałem się do niego zbliżyć nieznacznie, ale jeszcze było gorzej—ogromnie miał się na baczności, zdawało się, że sam z sobą walczy; cóż kiedy już i sobie nie ufał. Pomyślałem: — Ułamę kawałek i rzucę mu — to go może przekona. Ale tu, zaszła okoliczność niemal nie do uwierzenia. Nie, żebym się rok i sześć niedziel wprawiał w rzucanie do celu, nigdy bym nie dokazał tego, co się wtedy stało. Oto, trafiłem go w sam koniec nosa. Pies podskoczył, zaskowyczał i znikł, jakby się ziemia pod nim rozpadła.

Niech dyabli porwą — rzekłem sobie, rzucając bułkę zrozpaczony. — To dopiero dzień feralny! Nieszczęście z sobą noszę—czy co takiego?

Wybiegiem znowu na wiatr i słotę — niespokojność gnała umie niepojęta — ale właściwie nawet przestrzeni pragnienie. Byłbym biegł w pola gdzieś piaszczyste, w bez brzeżne widnokręgi, w step szumiący jak odległe morze.

Stepu pod ręką nie mając, wróciłem do domu i zamknąłem się na dwa spusty, postanawiając sobie przespać jak suseł złe moje usposobienie. Wprzódy jednak przylepiłem na drzwiach kartkę z następnym napisem: „Każdy, kto mie dziś odwiedza, robi mi zaszczyt niemały—ale kto mie nie odwiedza, sprawia mi rozkosz niewymowną." To uczyniwszy, położyłem się i przymknąłem oczy — nie, ani sposobu. Spróbowałem zgłupieć chwilowo odrętwieniem bezmyślnem, rachowaniem rozet w obiciu, gwoździ w ścianach, grałem sam z sobą w cetno i licho—nie i to na nic. Wziąłem książkę, któ

ra mi zawsze największą uciechę sprawiała, to jest moją własną, którą przecież od deski do deski napamięć umiałem,—nie—i ta nawet po raz pierwszy w życiu wydała mi się nędzną lichotą, i z całej siły gruchnąłem ją o ziemie. Na płacz mi się zbierało—a miałem ochotę wszystko miętosić, gnieść, drzeć, deptać, szarpać w kawałki. Chodziłem po pokoju i wydał mi się klatką nieznośną; i ciasno rai w nim było, i duszno nie do wytrzymania.

Wybiegłem znowu na wolne powietrze. Miły Boże! ani to było wolne, ani nawet powietrze. Ludzi tyle... po co oni? dla czego? — jakiem prawem taka wrzawa, taki pośpiech, taki życia nadmiar wyczerpujący? Le

żały zbrukane piaty topniejącego śniegu — przenikliwy powiew do kości przejmował—w górze ołowiane chmury obwisłe, kropiły z ukosa drobnym, ostrym, wytrwałym deszczykiem. I kiedym szedł potrącany, obryzgiwany, z drogi spychany, kiedym się po tem wszystkiem rozglądał, mimowoli stanęły mi w pamięci wyrazy napisane na drzwiach jakiejś celi w klasztorze MonteKassynu: „Ten, który się tu zamknął, obejrzał wprzódy świat cały spojrzeniem pogardy..."

Poprzez ogromne szyby, w sklepie jakimś ogrodniczym, uśmiechała się bujna roślinność zwrotnikowa. Ba — ba — kamelie, hyacynty, dżonkile, tacety, tulipany — bzy, nawet i konwalie... Znam ja was. Udajecie tylko życie, przymuszone do istnienia chcecie czy nie chcecie — wypędzane ku słońcu którego nie ma, oszukiwane ciepłem podrobionem, światłem sztucznem, deszczem gotowanym w garnku, wiatrem puszczanym z miecha pod miarą i wagą. I uśmiechacie się, i żartujecie sobie z zimna i niepogody, i myślicie, że na tem wasza wygrana; ale już zawczasu żal mi was! Niebawem na rożenki powtykane, drutami i nitkami udręczone, rozpoczniecie konanie powolne, wirując pewnej nocy męczeńskiej, przy dźwiękach szalonej muzyki, w dusznej roziskrzonej gazem powietrzni, zaciskane w rączkach, w których, pod rękawiczką opiętą, w najlepszym razie kryją się pazurki, jeśli nie gorsze od nich—moralne na dłoni nie do zmycia plamy....

Dalej,—wystawa machin rolniczych. O matkoziemio! jakże to niemiłosiernie ludzie dzisiejsi łono twoje porzą, drapią, pogłębiają! Dla chleba, tak, dla chleba.

Ale dla takiego, któremu me inaczej na imię, tylko: zupa z gniazd jaskółczych albo żółwiowa, pasztety strasburskie, kalafiory algierskie, krewety i poziomki w grudniu....

Tuż obok, cichy kościół z krużgankami i wirydarzem w pośrodku. — Boże drogi! Toóże od niego zacząć mi należało. W modlitwie — tak — w modlitwie jednej ostateczna ucieczka.

W przedsionku siedziała baba drzemiąca — jaka szczęśliwa! Niegdyś może karetami grzmiała, io jej wdziękach słychać było, i wspomnieniami tej świetności do dziś dnia się kołysze. Czegóż jej braknąć może? Spokój ma i prawie żadnej potrzeby — ludzie jej do rąk chleb znoszą; i byle jeszcze ciepły kąt za piecem, to już jest za co chwalić Pana Boga. Bo zresztą, czyż to wspomnienia szczęścia nie starczą za raj ziemski aż do deski grobowej?...

Była w prawo kaplica zmarłych. Już ją ominąć miałem — kiedy patrzę: z katafalku nizkiego zwiesza się sukienka biała. Coś mie tknęło i wszedłem.

Wszedłem — i doprawdy, ani pojmuję jak się to stało, żem sam nie padł rażony śmiercią na posadzce kaplicy.

Zaraz. Nie wiem czy i dziś jeszcze potrafię w porządku wy po wiedzieć, czego wtedy doświadczyłem. Nie wiem — i nawet wątpię — jednak sprobuję. Tylko proszę— nie śmiejcie się ze mnie, bo mam do powiedzenia rzeczy niezbyt rozsądne — a także nie obawiajcie się — dzisiejszemi czasy, szaleństwo mojemu podobne nie jest już wcale zaraźliwe...

Otóż, w skromnej trumnie czarnej, leżała dziewicza postać... Boże przedwieczny! — poznałem ją od razu. To była ta sama — ta jedyna — którą kochać miałem. Wyznaję—na jawie ujrzałem ją po raz pierwszy w życiu — ale wt snach moich — ale w tęsknocie serdecznej — ale w tysiącznych udręczeniach nienasytu— w tych rozpaczliwych we wrota raju kołataniach, kiedy wzrok duszy ślepnie od błysku archanielskiego miecza—ona zawsze była przy mnie. Przysięgam, nie kłamię—kiedym uczuł pierwszą potrzebę kochania — kiedym jeszcze pojęcia nie miał, czem jest potęga podobnego uczucia — kiedym wiedział tylko, że mi czegoś serce łzami niewytłómaczonemi wzbiera—jej obraz mglisty od razu spłynął ku mnie i ze mną pozostał. I w miarę, jak się we mnie samowiedza budziła, coraz wyraźniejszym się stawał — aż w końcu nabrałem przeczuciowej pewności, że i ona tak samo tęskni kędyś do mnie i żeśmy sobie wzajemnie przeznaczeni. Kiedyś— gdzieś — mówiłem sobie— spotkamy się niezawodnie, i ona moją będzie — bo bez niej cóż mi po życiu? I oto, spotykamy się — ona odeszła, jam został—jej nie ma, a ja źyć muszę.,. W czerwonych ogniach zachodu, w szumie liści, w pośród woni jaśminów, kiedy bywało słowik śpiewał — z nia tylko jedną podzielałem nadziemskie zachwyty. Ona mi dawała wymowę ona była mojem namaszczeniem—ona duszy mojej niezbędną potrzebą — ona otuchą, przewodniczką, Aniołem Stróżem — co ja teraz bez niej pocznę? Pamiętam—raz nawet, ujrzałem ją wyraźnie. Gwiaździsty wianeczek na głowie miała, i nie wiedziałem już wtedy: czy to Madonna sama, czy też jedna z dziewic jej or

szaku, co to czasem zbiegają do samotnika na promieniu miesięcznym, rozgarniają mu włosy zwichrzone, w czoło płonące całują, i szepczą z cicha: „Walcz śmiało —zwyciężysz." Niestety! — marzyłem ją i wierzyłem, że mi się koniecznie wyśni — a teraz oto ziszczona jest, ale już nie istniejąca. Odczułem ją—wytęskniłem—na to tylko, żeby jej na wieki nie mieć. Boże! cóż to za szalone sięroctwo!...

Przeciągnąłem rękę po czole — zroszone było kroplistym potem — załamałem ręce i utonąłem w dumaniu. I rzecz dziwna — z całej tej burzy, która we mnie tylko co szalała, nie zostało nic — ale to nic co się zowie — cisza się zrobiła — cisza wiejskiego cmentarza, po której tylko wietrzyk słoneczny wpośród piołunów szeleszcze. I jak bywa w niezmiernej, pochłaniającej wszystko boleści — wszelkie inne dolegliwości moje: niepewność jutra, powszednie troski, zniechęcenia, gorycze—wydały mi się niczem: w porównaniu z ta nigdy już nie wynagrodzoną stratą. I jak bywa kiedy przedmiot cierpienia święty jest — czułem: jak szlachetnieję —jak sam siebie zdobywam — jak powoli staję się takim, który odtąd koniecznie wystarczyć sobie potrafi. — Szczęścia wspomnienie — Boże wielki! szczęścia niedoszłego na ziemi — ale które gdzieś za grobem czeka — wspomnienie takie nie jestże oraz żywiącą nadzieją?...

Kląkłem i modlić się począłem — ale zaledwiem pobożne myśli zebrał, rzuciły mi się łzy do oczu... Spojrzałem czy kto nie patrzy? — nie — samiśmy tylko we dwoje byli—sam na sam po raz pierwszy i ostatni. Bóg dobry tak jakoś zdarzył. Płakałem tedy cicho — rzew

nie — serdecznie— i modliłem się—nie pamiętam już: za nia czy do niej — ale gdyby i do niej, myślę, żem nie zbluźnił,—wszak mi była pociechy Aniołem — wszak już jej nie ma — wszak samo niebo dla mnie ją wybrało, i jeśli mi ją wzięło, to chyba żebym znał do niego drogę.

Po niejakiej chwili, drżący wsparłem się o ławkę i utonąłem wzrokiem w tę postać, z której niepowrotnie już uleciała dusza. Nie żebym potrzebował utrwalić ją sobie w pamięci, albo czegoś nowego o nie} się dowiedzieć — nie — była to zawsze ta sama—ta moja— ta jedyna — tylko zdawało mi się: że takie być musiało jej życzenie—i pewnie tak było, bom nie czuł w sobie patrząc na nią najmniejszej rozpaczy. Owszem, — coś mi mówiło: że w tem wszystkiem jest konieczność — a jak wiadomo, zrządzenie wszelakie od Boga tylko wychodzi, i już tem samem niezbędną niesie z sobą pociechę.

Patrzałem — a mogłem i nie patrzeć — zawszebym ją widział — tak jak znałem ją od dawna, choć dopiero dziś ujrzałem.

Leżała — podobniejsza raczej do posągu milczenia, albo zamyślonej wyroczni. Bo doprawdy — nie była to śmierć, ani nawet sen — ale jakby przeobrażenie istoty ludzkiej w coś nietutejszego. Mistyczne blaski błąkały się wpośród złotawych jej włosów, których pierścieni kilka miała po nad czołem. A na tem czole tajemnicza myśl jakaś tkwiła, niby wstrzymany w biegu błysk teraźniejszości. Na ustach, uśmiech niepojętej słodyczy, przywodził na pamięć woń kwiatu. Twarz jej nie była blada, ale niby odblaskiem miesięcznego światła opro

mieniona łagodnie—nawet mylę się — wyglądała przezrocza, i zdawało się, że jakaś jasność wewnętrzna, słodko przyćmiona, poprzez jej delikatną tkankę przesiąka. Cała postać zmarłej wypowiadała przedziwną powagę, najzupełniejsze jak być może uspokojenie, i pogodę, która się koniecznie udzielać musiała. Poprzez powieki przymknięte, widziałem wyraźnie wzrok jej utopiony w niobie — ręce miała spokojnie do modlitwy złożone — myślę: że właśnie tak skonała, i że niczyja dłoń natrętna ani jej oczu zamykać, ani członków przyniewalać nie potrzebowała.

Zresztą, ani wianka, ani kwiatka, ani choćby wstążki — brakło nawet blachy z napisem. Trumna jak być moie najtańsza—sosnowa, bejcowana czarno— katafalk o dwóch stopniach zaledwie—świec sześć wszystkiego i to niezapalonych. Jednem słowem, po bliźszem rozpatrzeniu, biednie było w około tej królowej — a jednak dziwnie uroczo i jakoś przeczysto. Tylko, że całą tu ozdobą ona sama była...

— Kto jest ta panienka zmarła? spytałem w kruchcie drzemiącej baby.

— To nie żadna panienka — to mężatka. Umarła słyszę po połogu.

Mężatka! Boże, więc to czyjaś żona!—W okamgnieniu, szatańskim błyskiem, przeleciała mi przez głowę myśl niegodna: — Ha — ani mnie, ani tobie! Ale tuż za nia, coś niby zatrzepotało serafickiemi skrzydły — i stanął mi na oczach miniony bezpowrotnie obraz szczęścia człowieka który ją posiadał, i całej jego dzisiejszej niedoli. I ukochałem go wszystką mocą wspólności cier

pienia i zapytałem siebie: czy nie on dotkliwszą jeszcze odemnie poniósł stratę? I zabolałem za niego więcej może niż za siebie — boni uczuł z nagła: że można było jeszcze nieszczęśliwszym być ode mnie.

Rzeczy mówię szalone—któż mi uwierzyć zechce? a jednak, przysięgam, tak było. I to co opowiadam, trwało zaledwie błysk oka — tak dalece niczem jest czas dla duszy, z której opada kał ziemski.

— A jak się nazywała? spytałem dalej drżący.

— Także stoi pewnie na blasie.

— Blachy nie ma!

— Taka to i robota, i całe tam dbanie! Z księdzem i stolarzem do upadłego się targował — świec nawet zapalić nie dał—skąpiec — tfu — i tyle. Bo słyszę, ma na to. Urzędnik przecie, nie żadna lichota. Ale musi być na ulicy choć klapsydra.

Szumiało mi w uszach. Kiedy to wszystko mówiła— czułem jak topnieje we mnie całe poprzednie współczucie moje dla tego człowieka, a natomiast jak serce moje całe do mnie wraca, ażebym dla siebie tylko bolał, i sam jedynie był sierotą.

Zbiegłem po schodach. W istocie, u wejścia przylepiona była karta z następnym napisem:

Alina Kogucińska, żona urzędnika od akcyzy.... zmarła w wieku lat ... Nieutulony w żalu mai zaprasza.... na dzień Stycznia.... o godzinie drugiej z południa....

Koguciński — urzędnik od akcyzy — znałem go — jakże? — szkolny kolega. Imię mu było Grzegorz — ten sam. Przezwaliśmy go „cieniem koguta," gdyż bardzo

mu o to chodziło, żeby go nic nazywać Kogucińskim, tylko Kogucieńskim. Zkąd się wziął? nikt nie wiedział — z Pokucia podobno, czy z jakiegoś innego zatraconego zakątka, gdzie jak to mówią, świat już zabity deskami. Nikt go nie lubił, bo się uważał zawsze za coś lepszego od drugich. Miał także zarozumienie (nawet podobno nie zupełnie pozbawione zasady), że się wszystkie kobiety w uim kochają. Do nauki był dość tępy, — ale miał szczęście — i jakbądź piecem, zawsze się jakoś pomyślnie z klassy do klassy przepychał. Pamiętam— kosooki, mały, grubawy, z jedną wyższą łopatką. Liczył już sobie pewnie lat około czterdziestu, kiedy do szkół przybył — do klassy czwartej. Domyślano się, że był bardzo nizkiego pochodzenia i że najzupełniej własnym na wierzch wygrzebał się przemysłem. To mu nawet nauczyciele za zasługę liczyli, a on z tego korzystał, i niezachwianie wierząc w siebie, najspokojniej pod słońcem szedł sobie dalej. W istocie nawet coś w tem prawdy być musiało; był bowiem sam jeden jak palec na świecie — ani rodziców—ani krewnych żadnych —ani nikogo powinowatego nie miał. Nawet bez przyjaciół się obchodził — co mu tam po nich! O nikogo nie dbał, i miał przysłowie:—Niech wszystko dyabli porwą—byle mnie dobrze było....

Taki był ten dozgonny towarzysz mojej ukochanej... Cóż myślicie? Ani mie to oburzyło — anim mu pozazdrościł — ani nawet w czci mej dla zmarłej najmniejszej w sobie nie dostrzegłem zmiany. Po prostu — człowiek ten dla mnie nie istniał wcale. I gdyby to był jakiś ideał spiżowy, wzniosły duch, jeden z tych posągo

wych przywódców pokoleń, z czołem uwieńczenia godnem, z prawicą zdolną świat podważyć, ze słowem na ustach, które się natychmiast czynem stawa:— ha! wtedy w milczeniu ugiąłbym skroni — serceby mi krwią zabiegło i może nawet pękło. Ale tak — wyśniona moja, pozostała dla mnie jak i wprzódy promienną, wielce chwalebną, wszelkiej zmazy wolną—podobną słowem do tych niegdyś cyrkowych męczennic, rzucanych na pastwę za wiarę w niebo bezrozumnym szponom, przy oklaskach jeszcze bezrozumniejszej tłuszczy...

Tak jest—powtarzam—obiecałem szaleństwa prawić—i wierzcie mi —do końca się nie poprawię—sądźcie o tem co chcecie. To nawet co dalej opowiem, nosi jeszcze większą cechę nieprawdopodobieństwa — jednak doprawdy, jest to spowiedź mojej duszy — i człowiek niejeden, może i osobliwsze jeszcze, jeśli podobna, miałby do wypowiedzenia dziwa, gdyby... gdyby po prostu zechciał być szczerym. Stara to prawda: — „Znaj samego siebie." Dobrze. Przypuśćmy nawet, że to się komuś udało. Ale dalej — czy się taki zdobędzie na odwagę wyznać głośno:—Przejrzałem wszystkie mojej duszy tajniki, i pokazało się: żem jest na wskroś paradoksem?—Nie—na stu podobnych, dziewięćdziesięciu dziewięciu powie z całą mocą przekonania: — Przyznam się państwu otwarcie, żem jest człowiek niepospolity. — I to w powszednich około pracy zabiegach — a cóż dopiero w ten dzień świąteczny, który się miłością zowie? W uroczystość podobną, któż się to rad nie uważa za sam środek czasu i przestrzeni? Jeden tylko Plato bożki do

znał przeczucia intuicyjnej wiedzy, która, pod pozorami ziemskich form skończonych, jest poprostu do nieskończoności tęsknota. Taka tez zniechęcenia nie zna — bo nie chce a choćby i chciała—nie może...

Wracam do przerwanego wątku.

Dalej tedy, oto jak było.

Nazajutrz po dniu poprzednim, przeraźliwie słotnym, zrobiła się urocza pogoda. Nocą, wiatr ciepły do reszty stopił śniegi—następnie stawał się coraz rzeźwiejszym, tak, że nad ranem skrzepły lekkim przymrozkiem ostatki wilgoci, i ku południowi dzięki słońcu czas się wytworzył istotnie wiosenny.

Kiedym o drugiej do kościoła przyszedł, stał już jednokonny karawan — Koguciński krzątał się niecierpliwie. Ten sam. Spostrzegłszy mie, na szyję mi się rzucił, nazwał poczciwym koleżką. Dowiedziałem się pewnie o jego zmartwieniu i przyszedłem go pocieszyć. Bardzo to pięknie z mojej strony... Ale cóż robić? — mówił—wszyscy ludzie sa śmiertelni— słowo daję—(w ogóle lubił jak najczęściej dawać słowo). Potem poszedł do kruchty—gadał z dziadem — potem słyszałem jak zabijano wieko Niebawem zniesiono trumnę—przytwierdzono ją,.., no — i ruszyliśmy — tak sobie—bez księdza, bez krzyża, bez podzwonnego na drogę — tyle tylko. że z modlitwą żebraków, którym rozdałem co do ostatniego grosza, jakbądź mię Koguciński mocno od tego odwodził. I oprócz nas dwóch, za trumną nie szedł nikt więcej.

Stąpałem jak we śnie. Sen to był dręczący — obudzić się z niego ani sposobu. Koguciński wziął mie

pod rękę— i gadał — gęba mu się nie zamknęła. Gadał rzeczy osobliwsze może dla drugich — ale jak dla mnie wcale spodziewane. A wrażenie ich mocno podobne było do tych męczarni odkupienia, do których z utęsknieniem wydziera się dusza; które koniecznie słodkie być muszą, przeto że pochodzą od ukochanej osoby. Otóż Koguciński był mi w tym razie pożądanemi kleszczami, piłą, kolczatem kołem... Jak powiadam, gadał bez końca, i doprawdy nie był głosem wołającego na puszczy. Coś we mnie miało bez mojej wiedzy najzupełniejszą przytomność—coś za mnie mojemi uszami słuchało—mojemi własnemi odpowiadało ustami.

— Słowo daję —już chyba z kopę lat jakeśmy się nie widzieli, Medardzie — tak z kopyta zaczął rozmowę. — Zaraz—ile to?—pięć lat—nie—nawet sześć i to z okładem. No, cożeś ty przez ten czas porabiał? — I nie czekając odpowiedzi, bo go wcale nie obchodziła, ciągnął dalej swoje: — Ja oto jak widzisz ożeniłem się — no — głupstwo się zrobiło, słowo daję—ale teraz słowo honoru nie żałuję. Ciekawyś pewnie jak się to stało?

— O! nadzwyczajnie.

— To tak było, że dawałem lekcye w jednym domu. Tam była sierota na opiece — takie sobie ot popychadełko — wystraszone zawsze, zamyślone, smutne. Kto nie chciał, to temu doskwierał. Myślałem z początku: — zwyczajnie na łasce u krewnych; — wcale nie na łasce, daję ci słowo — pokazało się potem, że miała swój własny fundusz, daję słowo. Tylko opiekun bestya chciał to jakoś skręcić — dosyć, że zatachlował wszystko, ślicznie, pięknie, tak, że ani widu, ani słychu. Myślę ja

sobie: — Tu byłaby rzecz. Dalejże tedy do owego niewiniątka— zdaleka — oczkiem — westchnieniem, kwiatkiem—jak to takie lubią. A jeszcze do tego trzeba wiedzieć, była na wydaniu panna domowa — rosła, tęga, broneta — i te byłbym wolał, daję słowo — bo szlachcic miał wieś jedną i drugą, a dzieci tylko troje. Romansowałem z nią czas jakiś — wszystko dobrze; ale jak do żeniaczki ani rusz. To tam: później — to, że nie wrie czy rodzice — to: że wspólność serc — tam—tego—historye, ceregiele, androny.— A! myślę sobie — poczekaj — zjesz ty dyabła. — Dosyć że jakem się wziął w kupę około tamtej, jak to ja umiem — tak ci powiadam— daje słowo — o mało że jej z zazdrości nie wydrapywała oczu. Dziewczyna widzę po kątach szlocha — mazgai się — wzdycha—ręce łamie— oczami zawraca— daję ci słowo, raz aż mie litość zdjęła — daję święte słowo; — a ta tu ciągle jak i wprzódy tumani, odwleka, baraszkuje. — A niechże cię pioruny! coż to ty sobie kpisz ze mnie? — I tak myślę: Tam wielkie fanaberye — tu zaś ja łaskę robię; — tam czasu tylko marnowanie, tu zaś czysto na pewniaka;— tamta się poprostu bawi — ta zaś z miłości aż usycha;—tam niby sporo grosza, ale nuż więcej dzieci? A grosza, toć i ta posiada nieco. No — co prawda; wiesz przecię, że mogłem się ożenić daleko lepiej, i wziąć z jakie sto tysięcy—nie prawdaż?

— O, i jak!

— Ale znowu, zastanowiwszy się bliżej — no, jednem słowem z litości jakoś... Zresztą, była nawet niczego—możeś uważał?

— Uważałem.

— Koniec końców, namówiłem ją sobie, i uciekła. Z razu, nie myślałem się żenić — ale potem — sumienie... Słowo honoru ci daję — do nóg mi się rzuciła. Dopiero płacz, rozpacz, suszenie głowy — no, niech cię tam już gęś kopnie! Krótko mówiąc, rad nie rad, wpisałem się w bractwo żałujących—jak to powiada Kochanowski czy Karpiński—pamiętasz?

— Pamiętam.

— Jak raz się rzecz stała, pan opiekun słyszę ręce zaciera: — Ha — to sobie trzymaj tę lalę z pocałowaniem ręki.—Dobrze to mówić — tak powiadam — ale oddawaj bratku co nie twoje — i jeszcze rachuneczk z opieki i procenta;— dosyć, że nasmarowałem pretensyj co nie miara: — Ona jest małoletnia. —Ale ja pełnoletni.

— Dopiero znowu: że nie było zezwolenia opieki, że tu zaszło porwanie osoby tyle a tyle lat niemającej — słowem kręcą — matają. Ja do prawników, — a no, w to im graj! Powiadają: proces. Ona tam tego nie chciała

— ale co to rozum kobiecy! ktoby się pytał? Zaklinała

— po nocach nie sypiała — płakała—zwyczajnie at sobie gąsiątko, niemające pojęcia co to prawo. Zresztą, słowo daję, dobre stworzenie. Posłuszna, potulna, cicha, powiem ci—trochę głupia. Romanse w głowie—ptaszki

— kwiatki — poezye. Ja tam znowu, jak wiesz, nie do tego. Pozytywista? ha! ha! — Nie — daję ci słowo, żart ua bok — ale co się komu należy, to rzecz święta — nie prawdaż? — No, nareszcie rodzi się dziecko. — A! teraz dopiero pogadamy z sobą, panie opiekunie.—Ten w prośby, w układy — nie, ani gronia. Daję ci święte słowo honoru, sam przychodził. Dopiero sceny, wymówki,

cienie rodziców, obowiązki wdzięczności, dobrodziejstwa, romanse. Ja nic. Posyłam pozew — ale sam, słowo ci daję. duszę miałem na ramieniu. Bo to proszę ciebie — dzieciak był chudy jak pająk. Zawcześnie się urodził— tyle tylko, że zipie. O ile! a nuż umrze — wszystko przepadło. AJe nic — nadrabiam fantazyą. Opiekun znowu w prośby—wziął mie na bok; — Przecież widzisz, że ona ma suchoty — a i dziecko także nie długowieczno. Co ci tam po sądach? — skandale — tego — lepiej olo zgodnym sposobem — niech będzie i wilk syty i koza cala. Wziął mie na bok: — Jeżeli nie dla mnie, to dla Emilii to zrób (tak się nazywała broneta) — ja wiem — wyście się z sobą kochali — daję ci święte słowo, tak mówił.—Ja, nie i nie. Aźci dyabli nasłali samą Emilio Tu dopiero, słowo daję, dzień sądny. No — koniec koń ców, tego samego dnia moja żona umarła. Myslę, że z zazdrości umarła — ale i tak niewiele jej się należało. O! daję słowo honoru — wszystko wisiało na włosku. I żeby nie dziecko... Albo żeby było dziecko wprzód od niej umarło adju Fruziu. Szczęściem, umarło dopiero nazajutrz. Ja też co tchu świadków, urząd, regenta. Kazałem spisać het, precz, wszystko, ślicznie, pięknie, żeby być w porządku. Nawet dziecko, całkiem osobno, i dopiero jutro pochowam. O! bo to rzecz najważniejsza. Uważasz: dziecko bierze sukcessyą po matce — a ojciec po dziecku — rozumiesz? Teraz, to daję ci najświętsze moje słowo honoru—bez najmniejszej mitręgi odbiorę wszystko, co do ostatniego grosza: Święty Boże nie pomoże, Albo... muszą mi dać Emilię — uważasz?

— Uważam.

Właśnie w tej chwili stanęliśmy n pożądanego kresu. Zakołatał dzwonek — wyszedł ksiądz — pokropił — przeżegnał — i niebawem trumnę w dół spuszczono.

I kiedym widział, jak stopniowo, przysypywana ziemią, w oczach mi niknęła—coś we mnie dziwnem wzbierało uczuciem. Było tam niby nieco radości gorzkiej, i nieco smutnego zwycięztwa, i jakieś nieokreślonej pewności serca, i nmocnienia w przekonaniu, i słodkiej na przyszłość otuchy, i bezgranicznej miłości, i niezachwianej niczem wiary, — razem coś, do czego zastosowaćby można to, co mówi o sobie Hiob mocno doświadczony: — „Ani moc kamienna moc moja — ani moje ciało jest miedziane." — I mam to przekonanie, że ktoś drugi na mojem miejscu byłby się mógł przynajmniej rozpłakać — ale ja nie mogłem. Nie mogłem się rozpłakać — i kiedym dumał, że to jednak stan jakiś osobliwszy — uczułem, jak mię Koguciński znowu wziął pod ramię — odprowadził na bok, i rzekł poufnie:

— Jak mi radzisz? Zwykle to tam na grobie ludzie kamień kładą z napisem — ale tu, czy to warto ? Najprzód, że to koszt niepotrzebny — a powtóre: czasby już przecię raz się wynieść nad przesądy. Bo na co to dzisiaj takie komedye?—pytam. Próżność tylko ziemska i koniec — słowo daję. Proch jesteś i w proch się obrócisz—daję słowo. Vanitas yanitatem — jak podobno stoi u Cycerona—co? nie prawda?

O małom mu się na szyję nie rzucił. W istocie, pomyśleć tylko, żeby podobny człowiek podobną istoto

nazywał najprzywiązańszą żona i matką, a siebie nieutulonym w żalu po niej mężem — i żeby to na wieczne czasy tak zostało, — nie — dużo rzeczy wytrzymałem, ale co tego, to jestem przekonany, pewniebym nie

przetrwał.

Następnie, chciał mnie wziąć z sobą na chwalebne jakieś piwo w ogródku tuż przed rogatkami ale się z tego piwa grzecznie wymówiłem.

Wróciłem do miasta.

Ruch, który tu panował, odurzył mie do reszty, — było mi tak, jakbym zażył haczyszu. Opływający mie zewsząd zgiełk uliczny niewyraźnie szumiał mi w uszach, niby szmer głuchy odległego gdzieś potoku, albo leśnej po czaharach gęstwiny. Przepyszna dnia tego pogoda, wywierała na mnie olśniewające działanie hypnotyzmuniby zwierciadełek mnóstwa błyski niepokojące — niby tęczowe granie w ruch wprawionej muszli perłowej. Wirowało w koło mnie. Widziałem jak przez sen pełno postaci w strojach świątecznych, z twarzami uśmiechniętemi — podchmielonych, wesołych, i co chwila pytałem siebie: — Z czego tez ci ludzie poczciwi tak się sobie radują?...

Kiedym przez piae jakiś przechodził —pamiętam— napotkałem niewielkiego człowieczka, mającego jak i mnóstwo innych, niemałe w chodzeniu przeszkody. Idąc, dobył z kieszeni zegarek i usiłował zobaczyć godzinę, ale że mu się nogi plątały, więc się nim tylko szturgał w nos i w brodę — a godziny jak nie było, tak nie było. Widząc że nie da rady, próbował schować ową cybulę — ale trafiał tylko w wykrój pod pachą, al

bo w przerwę pomiędzy kamizelką i spodniami, a żadną miarą nie mógł wrócić do kieszeni. W tej chwili przebiegający koło niego ulicznik, wrzasnął mu w ucho: A co panie — która godzina? — On sądząc, że to ja zapytałem, przystanął, wpatrzył się we mnie zabielonym wzrokiem, i rzekł kiwając się miarowo, niby Chińczyk z nad kominka: „Jjja wwiem którura godzigdzina — jaaakźe? Dziśś Noowywy Roook!" — To gdy powiedział, gęba rozjechała mu się od ucha do ucha, i ten śmiech jego, uważałem, wszystkim przechodzącym się udzielił. Chciałem się i ja roześmiać — ale nie mogłem...

Oto w jaki sposób zakończyłem rok stary, a rozpocząłem nowy.

.

STRZĘPY DAWNEJ OKAZAŁOŚCI

STRZĘPY

DAWNEJ OKAZAŁOŚCI.

Leo est generosus.

Aforyzm wyczerpnięty z Tirocinium obowiązującego klassę szą.

Byłem dnia tego w nieznośnym humorze. Od samego rana nie chciały mi się trzymać prosto wąsy, choć im nie żałowałem patentowanej paryzkiej pomady. Potem przychodzili wierzyciele, których zmuszony byłem spychać ze wschodów; zawsze to rzecz przykra. Przy śniadaniu pokłóciłem się z żoną, i rzucaliśmy na siebie widelcami. Tylko com wyszedł na miasto, spotkałem jednego z najserdeczniejszych moich przyjaciół, któregom już nie widział całe trzy lata, mianowicie od czasu jak pożyczył odemnie sto złotych. Jakże mie ściskał serdecznie, jakże czułe robił wymówki, doprawdy nie wiem o co! Nareszcie, chcąc się ze mną nagadać, cią

gnąl mnie koniecznie w stronę Saskiego ogrodu; ale na Wierzbowej ulicy znajduje się fryzyer do którego mam wstręt z powodu, żem mu winien coś około trzystu złotych, a znowu na Żabiej rękawicznik którego unikam, ponieważ mi przysłał rachunek za rękawiczki zdarte już Bóg wie odkąd.

Wyrwawszy się jakoś z u trapionych rąk przyjacielskich, myślałem żem już całkiem swobodny; kiedy wtem, przemykając się ostrożnie koło cukierni w której dość dużo winienem za billard, słyszę, jak któś woła na innie na całe gardło: — Medardzie!

O małom się nie zjadł ze złości.

Była to papuga, którą podarowałem niegdyś pewnej zachwycającej tancerce. Niestety! zachwycająca tancerka miała krótszą pamięć od bezrozumnego ptaka ! Choć zresztą nie jednoby między niemi zrobić można zbliżenie. Obie zarówno głupie, zarówno krzycząco strojne, zarówno nadęte, a co gorsza, obie tylko co nie wydały mnie w ręce wierzycieli...

Doprawdy, boleję nad ślepotą Emilki. Co jej się stało? miała taki gust dobry. Już też mogła była wybrać sobie po mnie kogoś pokaźniejszego przynajmniej, nad tego rudego bankiera z twarzą muchomora, z wykręconym nosem.

W tych smutnych myślach szedłem dalej, potrącając przechodniów, żeby sam nie być potrącanym. Rozbolała mnie głowa, czy też ząb mi nary wać zaczął, ogarnęło mie zniechęcenie do świata. Przechodząc około rogu ulicy — patrzę, afisz. Cóż tedy na tym afiszu?

Włożyłem szybko w oko. Menażerya. A! w samą porę. Nudzi mie świat, ludzie mi stanęli kością w gardle, chodź my odetchnąć między zwierzętami. Gdzież to tam? na Nalewkach. Hm! trochę to nie modna cześć miasta, dużo błotnista, mocno nawet cuchnąca, i gdyby nie to, że tam niekiedy pożyczyć można, — no niech już zresztą i Nalewki. — Tylko czy warto? Trzeba jeszcze przepatrzyć szczegóły afisza.

...Dnia tego i tego Klorynda Kaszelpumpel, nadworna księcia Beuss {linii młodszej), ujarzmiania i oswajania dzikich zwierząt, Mistrzyni, będzie miała zaszczyt i t. d.

... Karmienie przy ogniach bengalskich . . . mniejsza o to —

...Lew—sam nim byłem pókim był w modzie —

...Małpy—codzień się to spotyka —

...Gnu, koń rogaty — a! to musi być rzecz ciekawa. Widziano ludzi rogatych, ale co konia...

...Ciele marskie, nadzwyczaj pojętne — co? założyłbym się, że nawet niezupełnie flegmatyczne.

...Krokodyl—a! zapewne rzewnie płaczący na żądanie —

...Pelikan — no proszę! może rozdzierający sobie piersi o naznaczonej godzinie!...

Nie czekam dłużej. Rozciekawiony do najwyższego stopnia, staję wkrótce przed wspaniałą budą. oblepioną zewsząd malowidłami, przedstawiającemi świetne

czyny pani Kloryndy Kaszelpumpel na polu ujarzmiania dzikich zwierząt.

Włosy na głowie wstają, co to musi być za dzielna kobieta,— takie to srogie potwory! A zawsze i wszędzie zarówno wygorsowana, bądź rzecz się dzieje w Dżunglach indyjskich, bądź w afrykańskiej pustyni, bądź w amerykańskim lesie dziewiczym. Czy to jest jej sposób ujmowania sobie zwierząt? I jeszcze jakich zwierząt? Bo to zapewne wszystko portrety. Widać to po brodawce na nosie pani Kaszelpumpel, powtarzającej się uparcie na każdem malowidle. Osobliwie uderza spotkanie jej ze lwem. Wola go od razu po imieniu, jak świadczą wyrazy z ust jej wychodzące. A co to za lew! Nazywa się Samson, tak samo jak ten, który niegdyś lwy rozdzierał. Błogosławię losy, że mi się nie dały urodzić za czasów izraelskiego mocarza, gdyż do Filistynów miałem zawsze wstręt zapamiętały, — nawet jeszcze przed chwilą, wiarołomna Emilka ze swoją papugą, jakże mi wyraźnie przypomniała podstępną Dalilę i jej nożyce! Ten lew od razu wygładził mi z pamięci: i konia rogatego, i uczone cielę, i krokodyla i pelikana, — lwa tylko widzieć pragnę, jego tylko mam w głowie.

Z pośpiechem wchodzę do przedsionka budy. Siedzi tam pani jakaś sprzedająca bilety. Jest tak wygorsowana i zarazem tak koścista, jakby sama była przedsionkiem do wykładu osteologii. Przypadkiem spojrzałem jej w twarz, i myślałem że trupem padnę z przerażenia. A wszakże to ni mniej ni więcej, tylko sama Mistrzyni—dośc spojrzeć na brodawkę jej nosa.

Opamiętawszy się jakoś, uczułem na szczęście żem nie jest ujarzmiony, i począłem zimniej sądzić rzeczy. Portrety okazały się dosyć wiarogodne. Taż sama brodawka, toż samo malowanie na twarzy; co zaś do pewnych sprzeczności, to jedno z dwojga: albo potężna mistrzyni ujarzmiała zwierzęta postrachem swego gorsu, albo tez skutkiem tylu zwycięztw wytrawiły się w niej wszystkie soki żywotne.

Tak się zastanawiając, dobyłem sakiewki i zażądałem biletu, ona zaś, jakby najzwyczajniejszy jaki śmiertelnik, zdała mi resztę, i uchyliwszy zasłony, wskazała ręką wejście do przybytku swej chwały.

Najpierwsze zwierzę które tam wzrok mój uderzyło, był sam pokazujący zwierzęta. Mały, pękaty, na cienkich nogach, miał włosy zgarnięte z karku i związane na czole, a policzki tak czerwone i nabrane, że gdyby je szpilką ukłuć, z pewnościąby z nich piwo bawarskie wytrysło. Stąpał poważnie krokiem nieco kogucim, i mając w ręku kijek, z namaszczeniem wskazywał siędzących po klatkach więźniów, wykrzykując głosem podobnym do przedętego klarynetu:

— Szakał z Topra Nadżeja! (miało być z Przylądka Dobrej Nadziei).

— Tikris z Pen kału! (z Bengalu).

— Higiena z Senekał!

Ta ostatnia miała być hyeuą z Senegalu; ale dość mi się wydała podobna do psa zawstydzonego.

Następnie, pokazywał pelikana; ale zamiast kazać mu się poświęcić dla dzieci, włożył sobie na głowę podgardle ptaka wywrócone do środka. Było to widowisko mało budujące, a za to dość obrzydliwe.

Wtem przyniesiono w wanience uczone cielę.

— Szele morska barzo mątra! — zawołał becząco pękaty jegomość—ja będże jemu mówi: kłania—on ukłoni,— ja jemu mówi: posaluj—on posaluj. No! herr landsman! ukloni!

— O la Boga!—rzekła stojąca obok mnie dziewczyna—a to dopiruj mądre cielę,—cóż to będzie jak zostanie wołem!..

Zdumiałem się nad mądrością cielęcia. Żeby się też było choć roześmiało z tej uwagi...

— No, tejraz, posaluj mie mątra świersz — mówił dalej oprowadzający.

Nachylił się do wanienki, i w chwili potem słychać było głośne cmoknięcie na obie strony.

— Eszczie raz. Cmok, cmok.

— Eszczie raz. Cmok, cmok.

Tak było do trzeciego razu, słowo daję.

Zdumiałem się nad głupotą mądrego zwierza. Istotnie, trzeba było być cielęciem, żeby się módz całować z takim obrzydliwcem jak ów pękaty pokazywacz. Nazywał się on, herr Johann.

Widowisko to zniechęciło mie równie do zwierząt, jak poprzednio do łudzi. Zresztą, uczułem się haniebnie zawiedzionym. Niedźwiedź nie chciał się rozzłościć, choć mu herr Johann wymyślał ostatniemi słowy; krokodyl nie chciał płakać, pomimo że był szturgany kijkiem. Gnu, istotnie nie wiem dlaczego miał rogi,—chyba z obawy żeby go nie zaliczono do nierogacizny. Na domiar, utrapiona jakaś małpa, zrobiwszy sobie z ogona lornetkę i poczochrawszy włosy, przedrzeźniała moją szybkę w oku i znudzone usposobienie. Zły jak pies, jużem się miał ku wyjściu, kiedy wtem słyszę zwycięzki wykrzyk herr Johanna:

— Łew z pustynia Cakara!

Lew! Sahara!.. W oka mgnieniu, jakby iskra elektryczna, przejął moje członki jakiś prąd niepojętego zachwytu; czułem, jak w duszy mojej budzą się jaskrawe obrazy, jak wrażenia naciskają serce, zmuszając je do gwałtownego bicia. Pustynia! pustynia! Kipiące piaski, tu i owdzie palma upuszczająca daktyle, ruchome pole śmierci zewsząd kośćmi usiane, miedziane niebo, rażące jak strzały promienie, głazy pękające od skwaru. A tam — w dali, — kępa świeżej zieleni, cień pożądany, zdrój chłodnej wody. Może to fata morgana? Gdzie tam — gdzie tam, — czyż nie widzicie tej licznej rzeszy, to czworonożnej, to pełzającej, to skrzydlatej? Ani im w myśli szkodzić sobie wzajemnie — zespoliło ich wszystkich pragnienie; ani nawet wiedzą jedno o drugiem; każde tylko pije chciwie. Naraz, rozległo się dalekie grzmienie.— To król!—Dreszcz zmroził wszystkim szpik

w kościach. Pierwsze pierzchneły wiatronogie Gazelle, ostatni odbiegł Struś szybszy od uraganu. A grzmot coraz bliższy. Ażci i widać w dali zbliżającego się Mocarza. Idzie leniwo, niedbale, ale ziemia jęczy pod jego stąpaniem. Co za czoło potężne, co za wzrok przenikliwy, co za grzywa! co za ogon! Napił się — przeciągnął żylaste członki, układł się i dyszy. —

Albo znowu, noc jest. Księżyc wyważa się z po za widnokręgu. Tam— pośród tego rumowiska głazów, ta skała płowa iskrząca się dwoma karbunkułami.... To nie skała — to lew czatujący. ... To nie karbunkuły — to oczy mocarza, przyświecające ciemnościom... Rozległ się strzał— lew podskoczył, jęknął boleśnie i padł całem swojem brzemieniem, aż stęknęła matka ziemia.

Ha! pewnie Gerard, Branicki, lub Walorek... Precz, precz mi z takiem męztwem! Umiecie go tylko zmódz z zasadzki, i to jeszcze kulami które mu pękają w ciele; ale żaden z was nie zajrzy mu oko w oko — inaczej dość mu machnąć ogonem, a już po was. Lew! lew! gdzie jest ten lew? pokażcie mi lwa coprędzej. Niewiem czy się kiedy wybiorę do Sahary, a widziałem go tylko w gabinecie, gdzie jest wypchany słomą, ma oczy szklanne, a grzywę podtrzymują mu utajone druty. Sztuka zrobiła co mogła, z tem wszystkiem, lew ten śmieszny jest, a jednak wiadomo, że za życia nie lubił się wdawać w żarty. Lwa mi pokażcie! Lwa? władcę pustyni? w dusznem więzieniu?... co za okrucieństwo! w ciasnej klatce? jak kurę? jak kaczkę? jak indyka?., co za śmieszność!

Jednak, cóż robić, kiedy nie można inaczej. Czy tylko, aby klatka ta mocna?

Naraz wieść się rozchodzi, że herr Johann wszedł do klatki... Na te wiadomość, jakaś pani oświadcza że umrze ze strachu; zamiast jednak umrzeć, czepia się z tyłu za guziki swego męża, i wspina się na palce żeby widzieć dokładniej. Co do mnie — struchlałem. Na myśli mi stanął wypchany lew z gabinetu. Toż gdyby tamtego tylko położyć na człowieku, zgniótłby go samym ciężarem. A cóż dopiero żywy, mający w skórze kości i mięso zamiast słomy, muskuły zamiast drutów, siłę zamiast sztuki.

Jednak herr Johann wszedł tam istotnie...— Zobaczmyż nareszcie tego lwa.

Hm! Samson się niby nazywa, ale podobniejszy on do kupy tytuniu tegoż nazwiska, z barwy i braku ruchu. Śpi pewnie — nie śpi, bo macha ogonem, ale ogon ten przeraźliwie podobny do kwacza. A grzywa — gdzie grzywa? zapomniano ją przyczepić, czy co takiego? I jakże chudy! wszystkie żebra policzyćby mu można! A tak robi bokami jakby się bał, a tak się w kąt wciska jakby konał ze strachu. Z jakiejże to pustyni ten lew? Czy nie z tej, z której biorą piasek do piaseczniczek?

— Pani niks nie boi; on barzo stara,— szepcze posługacz do ucha przerażonej pani.

Ale cicho. Oto słychać głos samego herr Johanna, głos nawet nie bardzo drżący, daję słowo.

— Łew z Cakara, król wszystka świersz. O godzina szósta, pani Kaszelpumpel będże miałem zaszyt szada jemu ua klofa i daje jemu w giębie wolowego mięso. Przytem grosse musik i pekałskiego okien. To jest straszna świersz! to jest barzo straszna świersz!— Nu! herauf dżyka bestya!

Mówiąc to, szturgał go kijkiem, ale tamten ani się zdawał czuć tego.

Niemiec splunął.

— Ty nie kse verflukter, ale ja tu czebie będźe nauczyłem.

To powiedziawszy, kazał sobie przynieść pręt żelazny zakończony ostro, i z całej siły ukłuł nim nieboraka. Lew jęknął głucho, zatrząsł resztką kudłów, dźwignął się z trudnością na przednie łapy, i naraz przewalił się ciężko, krwawiąc sobie mordę na wrzeciądzach kraty. Nieszczęśliwy był ślepy na oba oczy!

Widowisko wyraźnie chybiło celu. Co gorsza zaczynało zagrażać śmiesznością. Już nawet poczęto robić uwagi: że niezbyt musi być posilna owa godzina szósta, że nic łatwiejszego jak siadać na głowie podobnego nieszczęśliwca: nawet bojaźliwa pani dała się słyszeć: że się podejmie pogłaskać lwa przez kratę, byle mąż potrzymał go z tylu za ogon—że zaś mąż nie chciał, więc się na tem skończyło.

Tymczasem herr Johann, nie chcąc ujść za pobitego, umyślił przynajmniej sam rzecz obrócić w śmieszność. W tym celu dobył tabakierki, rozkraczył się, w sposób, jak mniemał, komiczny, wziął sporą szczyptę, i wpako

wawszy ją w skrwawione nozdrza biedaka, rzekł kłaniając się z partesa:

— Nu, na zdrowie, kokana kolega.

Aliści, zaledwie to uczynił, już byłby wolał być

o sto mil ztamtąd. Wprawdzie lew wstrząsł się tylko

i chrapnął; ale chrapnięcie to było jeszcze tak olbrzymie, tyle w niem było zbudzonego majestatu, dzikiej grozy, tchnienia pustyni, że czułeś wyraźnie jak ci członki cierpną, jak ci dusza ucieka na ramię. Herr Johann zbladł, odskoczył ku drzwiczkom, i począł szukać klamki; ale ręka latała mu jak w febrze, a nogi trzęsły się pod nim i wypowiadały mu służbę. Widok ten wprawił mię w niesłychane zachwycenie.

— Dzielnie! wybornie! — zawołałem, odchodząc od siebie. — Dalej! dalej! Ocknij się, władco pustyni!

Nie daj żartować z siebie, nie daj się wystawiać na pośmiewisko! Wspomnij sobie Samsona, twego imiennika. On był jak ty ślepy, jak ty bezwładny; a jednak, kiedy mu urągać zaczęto, poczuł się znowu mocarzem, i potrafił skarcić zuchwalców. Ryknij tylko po staremu, a ręczę, że ci którzy się gotowali pękać ze śmiechu, popękają ze strachu! —

Na ten mój wykrzyk, poczęto się usuwać odemnie, sądząc widać żem zmysły stracił. Musiał i lew dzielić to przekonanie, bo zamiast usłuchać mojej rady, poskrobał się tylko łapą po nosie i począł sapać i robić bokami, jakby mu się zbierało na ostatnie tchnienie. Co do herr Johanna, to ten ochłonąwszy z pierwszego przestra

chu, podemknął się ukradkiem, i trzymając się przezornie klamki, kopnął lwa z całej siły, i w okamgnieniu już był za drzwiami.

Ogarnęła mie ostatnia rozpacz na widok tego pohańbienia. Byłbym błazna bez miłosierdzia porwał za uszy, zgniótł w pieści, rzucił o ścianę i zadeptał. Ile sobie przypominam, spostrzegłem nawet: że w owej chwili miał uszy osobliwie odstające.

W obawie żebym się nie dopuścił jakiego bezprawia, wybiegłem z menażeryi, trzasnąwszy drzwiami, aż zagrzmiało.

Chłodne powietrze przywróciło mi nieco przytomności.

Niestety! niestety! zawołałem w sobie, — cóż za bolesne szyderstwo przeznaczenia! Utrzymują Arabowie, że dźwięki lwiego ryku odpowiadają wyrazom: Ahna u ben el mera—co znaczy: Ja i syn kobiety:—czyli innemi słowy:—dwóch nas jest tylko mocarzy godnych siebie—lew i człowiek! Ha! ha! Samson i herr Johann! Samson dający sobie siadać na głowie, Dalila w osobie pani Kaszelpumpel. Co za parodya!

I przypomniałem sobie pierwsze wrażenie, jakie na mnie zrobił widok owego króla Sahary. Wydał mi się kupą tytuniu.

— Ha! ha! Samson i herr Johann! Tytuń i piwo bawarskie! otóż godni siebie mocarze!

Co za wstyd dla mnie, żem był świadkiem zmierzenia się z sobą tych dwóch potęg tyle mizernych! Nie da

ruję sobie tego póki życia, wstręt mam do siebie, pogardzam sobą!

— Medardzie,—wrzasnął mi tuż nad głową jakiś głos skrzekliwy.—Kocham cię Medardzie!

Była to raz jeszcze przeklęta papuga.

Mimowolnie spojrzałem w górę. Na balkonie siędziała Emilka z rudym bankierem. Ukłonili mi się uprzejmie,—myślałem że pęknę ze złości. Uczułem się kopnięty, tak samo jak nieszczęśliwy Samson. Przypominam sobie, że jeden z jego pobratymców (z bajki wprawdzie, wyznał przy tej sposobności: że „po dwakroć śmierć ponosi"...

Poszedłem prosto do domu; oświadczyłem żem chory, przebaczyłem wspaniale żonie, poczem z załatwionem sumieniem położyłem się spać, choć było jeszcze bardzo wcześnie.

W nocy, przyśniło mi się: że mi Emilka siadała na głowie, że mi ze złości pryskały z oczu ognie bengalskie, a rudy bankier przypatrywał mi się przez kółko skręcone z małpiego ogona. Skutkiem tego, nabyłem przekonania, że sen istotnie bywa śmierci obrazem— tak dalece się to wszystko śmierci równało!...

Nazajutrz, pośpieszyłem dowiedzieć się o zdrowie Samsona; ale mi powiedziano, że zdechł tej samej nocy. Wiadomość ta tyle mie ucieszyła, że spotkawszy kogoś ze znajomych, pożyczyłem od niego pięćdziesiąt złotych, i poszedłem zjeść wytworne śniadanie u Bocqueta czy tez u Stępkowskiego, dobrze już nie pamiętam.

W kilka tygodni potem, zagrożony nieco przez komornika, zmuszony byłem odwiedzie rudego bankiera, mianowicie z okoliczności pewnego wekslu, poręczonego kiedyś tam na korzyść boskiej Emilki. Co prawda, nie prosił mie nawet siedzieć; począł mi tylko prawić morały, których słuchałem niecierpliwie, w nadziei, że się rzecz skończy przedłużeniem terminu wypłaty. Stałem tedy pokornie, a on tymczasem siedział rozwalony w fotelu, a pod jego nogami, czy dacie wiarę leżała starannie wyprawiona skóra władcy pustyni, bardziej jeszcze upokorzona odemnie. Pozazdrościłem jej tylko złotych zębów i srebrnych pazurów, któremi uważano za stosowne dodać jej wdzięku czy dźwięku...

— I wartoż się urodzić mocarzem? — pomyślałem wyszedłszy z niczem, — na to żeby ci siadano na głowie, żeby o grzbiet twój wycierano sobie nogi—i jeszcze jakie nogi! ogromne, płaskie, guzowate nogi, chodzące tylko na giełdę i do cudzych kochanek.

W jakiś czas potem wyczytałem następne ogłoszenie w Kuryerku:

„Jest do sprzedania skóra lwia, z głową tegoż."

Bez trudności poznawszy w niem styl czarującej Emilki, pobiegłem czemprędzej według adressu, pewien, że tym sposobem trafię znowu na ślad jej, od dawna stracony. Jakoż, nie omyliło mię przeczucie serca. Istotnie, onato wyprzedawała się forsownie, zmuszona do tego przez komornika, polującego na jej swobodę, z rozkazu zdradzonego bankiera. Skóra lwia raz jeszcze okazała się być skórą biednego Samsona; tylko

że nie miała już zębów, ani szpon, — tak dalece kuszącą jest żądza marnego kruszcu! Niestety! niestety! ten na którego ryk jeden truchlała niegdyś cała historya naturalna, sam teraz trząsł się od lada wiatru, zawieszony na sznurze od bielizny, pomiędzy gankiem i dymnikiem. Pokazywała go kupującym kucharka z patelnią w ręku; a stróż w bramie opowiadał znajomym, że go już nawet mole napoczęły...

I przypomniałem sobie przypowieść Salomonową, zapisaną w Rozdziale IXtym, wierszu : „Pies żywy lepszy jest, niż lew zdechły"

W Lipcu

ŚWIETNE WIDOKI PANI MARCINOWEJ.

Świetne widoki pani Marcinowej,

ROZDZIAŁ I. Apollo i Dafne.

Pan Edward byłto, co nazywają: młodzieniec z szykiem.

Pan Edward miał bardzo dużo czasu — wyglądał także jakby miał nie mało w kieszeni. Coś on tam pewnie robił na świecie — ale co takiego, i o których godzinach? trudno wiedzieć, i nawet na nicby się to nic zdało; bo ludzie z szykiem nie bardzo się przyznają do jakiej roboty, a są też roboty, do których i bez szyku nawet przyznać się trudno.

Kiedy poraz pierwszy ujrzał Agatkę, było to po przez wielką szybę magazynu strojów damskich, przy ulicy Freta. Wtedyto on ją ujrzał i od razu mu się podobała. Nie podobała mu się tylko z tego: że wcale nie

spoglądała w okno, lub przynajmniej w stojące naprzeciw zwierciadło, w którem człowiek i siebie widzi, i bliźnich przechodzących ulicą obserwować może; a raczej wielce jest możebne: że właśnie z tego podobała mu się tem bardziej.

Zaczem krążył około onej szyby jako lew biblijny, o którym powiedziano jest, że szuka tylko kogoby pożarł. Pan Edward lwem był co prawda, ale nie był ludożercą — zaprzeczyć jednak nie można; że Agatka wyglądała istotnie jak caceczko do schrupania, i to tem ponętniejsze, że można sobie było na niem pokruszyć mniej wytrawne zęby..

Krążył tedy wieczór cały i parę jeszcze następnych—zamówił się nawet o coś do magazynu, żeby się bliżej przypatrzeć; ale wszystko daremno — dziewczyna ani spojrzała.

Doczekał dopóki nie wyszła, i wtedy ofiarował się odprowadzić ją do domu. — Ale Agatka odprowadzenia nie potrzebuje, właśnie idzie w przeciwną stronę zna drogę i wybornie trafi sama. — A daleko ona mieszka? — Aż u matki. — Ktoś mógłby ją zaczepić, nastraszyć? — Właśnie w tej chwili jest zaczepiona, a jednak bez żadnej obawy prosi natręta żeby jej dał święty pokój. — Pan Edward próbował podać jej ramię: wtedy dziewczyna wzięła nogi za pas, i poczęła pierzchać na podobieństwo Dafny, o której nic nie wiedziała, on zaś gonił ją jak niegdyś Apollo, o którym także słyszał tylko piąte przez dziesiąte. Wreszcie zdyszana wpadła w jakieś drzwi oszklone, przez których szybę zajrzawszy ostrożnie pan Edward, co prędzej także drapnął z kopyta.

Sklepik to był z napisem: Spszedacz z wichtualamy, pod osobliwem godłem „Bociana przynoszącego dzieci."

Sromotny zaś odwrót pana Edwarda przypisać należy widokowi pani Marcinowej, wstającej ze stoika w sposób raczej bojowniczy niż zapraszający do wejścia. Sięgała bowiem po miotłę, jak bądź nie był to czas ku zamiataniu.

Następnego wieczoru , przyszła już odprowadzić Agatkę Magdusia. Następnego, znowu ta sama chuda osoba i jeszcze w towarzystwie Jerzusia.

O! ona była bardzo pilnowana, ta Agatka.

Naprzód, przez matkę swoje panią Kordulę Flaczyńską, z męża Marcinowę...—

ROZDZIAŁ II. Pani Marcinowa.

Pani Marcinowa Flaczyńska była to rzeżwa jeszcze osoba, niezłej tuszy, trochę tylko popędliwa w słowach, aleć nie dziwota; aniołaby nieraz djabli brali — mawiała—gdyby jak ona,niegdyś w znaczeniu będąc, dziś oto sklepik musiał trzymać nędzny...

Sklepik ten nie był tak znowu nędzny jak jej się wydawało, czy też jak w drugich wmówić pragnęła. Dostać tam było można wielu bardzo rzeczy, poczynając od tych suchotniczych drewek, powiązanych łyczkami, któ

re wyglądają .Jak strzały we wróżka prawicy" aż do nici, haftek, scyzoryków i szczoteczek z źwierciadełkami. A teraz wiktuały rozliczne, od pozłacanych pierników aż do obwarzanej kaszy! Któż policzy także wszystkie znajdujące się tam szufle, miotły, biczyska, pułapki na myszy? Toż w szybach jeszcze wisiał mieszek do wdmuchiwania proszku perskiego, rejent z piórem za uchem tańcujący kozaczka, i wreszcie owe utrapione łojówki, przejęte nerwowem drżeniem na każde silniejsze drzwiami trzaśniecie.

Ten sklepik jednak tyle zasobny, ani się umywał, jak wiemy, do poprzedniego pani Marcinowej znaczenia, które na tem polegało: że była niegdyś żoną rewizora przy rogatce. Przy rogatce powązkowskiej — o smutne wspomnienie! Tą samą rogatką wyjechał on dnia pewnego —nogami naprzód, jak powiadają, i już nie wrócił więcej szturgać pręcikiem worki z sieczką, i bliźnim na utrapienie rozpakowywać na deszczu tłómoki. Rogatkę tę zniesiono tez nie długo, i bardzo słusznie; zniesiono także i drugie — dobrze im tak, niech nie będzie ani mnie, ani tobie. — Tak mówiła pani Marcinowa, niewiasta mężnego, animuszu, a wytrawna w mowie. — Ona nie zawsze w takim jak dziś oto lichym znajdowała się bycie (niepocieszona wdowa), a jednak da sobie radę na świecie (jakbądź sierota), bo ona przecię sroce z pod ogona nie wyszła. — Taka to już była jej słabość. Nie lubiła się wdawać z byle kiem — o nie! Wiedziała co winna sobie, swemu położeniu i stosunkom. Miała brata rodzonego woźnym przy sądzie pokoju okręgu IIIgo miasta Warszawy. Miała krewnego wikarym, gdzieś w okoli

cach Kozienic. Pamiętała tez ciotkę, której pasirzb był podleśnym u hrabiego.

Ztąd i Agatki pilnowała jak oka w głowie. — O! nie z każdym jej się wolno było zadawać. Jużto w magazynie mało z którą , bo to wszystko nie wiedzieć co za jedne. Magdusia to ma przynajmniej maszynę do szycia .... —

ROZDZIAŁ III. Magdusia.

Ta Magdusia była to koścista, wybujała, ospowata istota; marząca o tem: żeby się mogła za mąż wydać, mianowicie właśnie za niejakiego Jerzusia, który się tego ani domyślał. Kiedy się dowiedziała o przykrem zajściu Agatki, nic jej to nie zdziwiło.— Istotnie ulicą idą c opędzić się człowiek nie może—tak twierdziła. Wyglądało to dziwnie trochę, nawet przypuszczać tu się godzi przesadę pewną, jeśli tylko nie całkowite przywidzenie.

Była to zresztą poczciwości z kościamy, pracowita, skromna, porządna co się zowie dziewczyna —ale dosyć już nie młoda i wcale a wcale szpetna. Dość także zarozumiała jak widzimy, a znowu i nie bez pretensyi — obok tego jednak niezmiernie poświęcona matce Jerzusia, starej zdziecinniałej kobiecinie, wdowie po grenadyjerze a następnie stróżu.

Ale o tem ostatnieni nigdy się nie mówiło; mogłaby bowiem pani Marcinowa myśleć zaraz Bóg wie co. a tu przecie jak wiadomo, stróż stróżowi nie równy. Były grenadyjer, gdyby nie osobliwsza skłonność do szpagatówki, śmiało mógł był zostać szwajcarem. Nawet się na to nieco zanosiło (za wpływem wprawdzie numerowego w zajeździe ua Dziekance), ale cóż, kiedy wtem dnia pewnego, nie wiele myśląc wziął i umarł...

ROZDZIAŁ IV. Jerzuś.

Syn jedyny owego niedoszłego szwajcara, był to sobie szczupły, drobny, zawiędły, małomówny, nieśmiały człowieczek. Wyglądał zahukany; ale matka twierdziła że się już takim urodził, zgóry mając na myśli jak najmniej zawadzać ojcu, któremu nie było nic do zarzucenia, jak tylko: że lubił w domu trochę za dużo zajmować miejsca.

Jużto poczciwa babina wierzyła w niego jak w sennik, nad który nie przypuszczała większej na świecie mądrości.

Zawsze starannie ubrany, miał Jerzuś pozór wcale przyzwoity, i istotnie dobrze mu się działo; że zaś potrzeby jego skromne były, chodziły więc wieści: że już nawet sporo grosza na bok odłożył. Panią Marcinowę w rękę zawsze całował; więc jak bądź z powołania był on szewcem tylko, ona go sobie nazywała chabry kantem

obuwia, i tak jakoś zaspakajając własne sumienie, nie tylko pozwalała mu żyć na świecie, ale owszem słabość nawet jak się zdaje miała do niego niejaką, tem bardziej: że go protekcyją swoją zaszczycał brat jej rodzony, pan Jacenty, niepospolity woźny, o którym będzie poniżej.

Dlaczego zaś Jerzusiem ludzie go koniecznie zwali? Jużto tak od dziecka trzeba wiedzieć przylgło do niego niby szewcka smoła.

Chłopak był do nietoperza podobny, kiedy nastał do terminu. Przyprowadziła go matka, zaklinając majstra, majstrowe i czeladników: żeby go czasem nie bił pocięglern, bo jest honorowy, a zresztą wykapanie podobny do swego ojca, najtęższego na cały pułk grenadyjera. Miała go oddać do fabrykanta ram złoconych, (ale nie męża. który już nie żyje, tylko tego oto jedynego robaka), sama zaś chodzi do prania za pięćdziesiąt groszy dziennie i trzy razy wódkę—w tem miejscu rozpłakała się babina nie wiadomo czemu. — A jak mu na imię? spytał majster. — Jerzuś.— Wszystkim się wydało że Jezus i zaraz przy tej zręczności, Pietrek łobuz wierutny, od wielkiego śmiechu, spadł z trójnogiego stołka. — Po ojcu nazywa się Migdalski — rzekła na to kobieta — Panie świeć mi nad dusza — chce mówić jemu — chcę mówić memu mężowi.—Wtedy spostrzegli wszyscy: że była bardzo zmartwiona — poczem też wyszła, z wielką grzecznością drzwi zamykając.

Odtąd przychodziła ile razy mogła, upominając jedynaka: — to żeby sobie szydłem oka nie wyjął, to żeby go nie przejechała kiedy dorożka, to żeby nie pił po

tłustem, i tym podobnie. — Przynosiła mu czasem orzechy i magagigi — ale to wszystko zjadali drudzy za niego, chętnie bowiem dawał drwić z siebie, i nigdy się nie gniewał—poczciwy koleżka.

Stopniowo przepłynęło w Wiśle wody nie mało — już i Pietrek wyrósł na Piotra, aż i na Pana Piotra — a Jerzuś, jak nastał Jerzusiem, tak i pomimo wąsów (dość wprawdzie mizernych), pomimo wyzwolenia się na majstra, pomimo magazynu obuwia i dwóch szyb lagrowych, pozostał zawsze poczciwym, serdecznym, pociesznym sobie Jerzusiem, pokątnie nawet nazywany tali przez własnych terminatorów, acz nie tyle honorowych, żeby ich grzbiety, jak jego niegdyś, miały mieć wstręt do pocięgla.

Człowiek to był doprawdy pod śmieszną jakąś urodzony gwiazdą. Zawsze się potknął, zawsze upadł gdzieś, coś upuścił, rozwiązała mu się krawata. Nie żeby był niezgrabny, nieostrożny, niestaranny lub roztrzepany; ale że taką mu już wyznaczono dolę. W kościele nieraz, w czasie kazania, i to w najpewniejszem miejscu kiedy wszyscy wzdychali, kto tam tak ni ztąd ni zowąd kichnął rozgłośnie? to Jerzuś — nikt inny tylko on. Siedzi bywało w towarzystwie bardzo przyzwoitem, przy pannie jakiej przyjemnej — przez chwilę zrobiła się cisza; znagła się pod nim załamuje stołek — stołek najzdrowszy w świecie — nic nie pomogło. Raz go namówiono na Srebrną sale. Tylko co się puścił w taniec, ażci dyjabli nadali gwóźdź jakiś w podłodze — runął i sromotnie pękło mu ubranie.

Wszystko to zrobiło go dziwnie trwożliwym.

Zresztą, myślący to był człowiek i lubiący górne wyrażenia. Właśnie też nie co innego zjednało ran względy pana Jacentego, — nierównie jeszcze głębiej myślącego człeka.

ROZDZIAŁ V. Pan Jacenty.

Pan Jacenty nazwiskiem Gołaszewski, był mężem nie małej wagi. Miał wysokie o sobie przeświadczenie; któżby się temu śmiał dziwić?

Urząd, który pełnił, nazywał czasem posadą, ale najczęściej położeniem lub stanowiskiem.

— Posada, mawiał, co to jest posada? Ludziom to się zdaje: że to jest takie miejsce na którem dosyć tylko być posadzonym.

Tu pogardliwie wzruszał ramionami, i pogrążał się w znaczące milczenie.

Rzadko wyjaśniał: co rozumieć należy przez stanowisko; ale zdaje się że pod ta nazwą rozumiał możność stanowienia o losie drugich. Co zaś do położenia, to byli tacy co twierdzili: że je zasadzał na leżeniu do góry brzuchem i nic nie robieniu—była to jednak nieprawda, w sądzie pokoju bowiem jedyne położenie dozwolone jest siędzące;, a znowu któż to taki pozwy doręcza i na ustęp wyprasza,—jeśli nie woźny?

Wątpliwości nie ulega: że te ubliżające wieści szerzyli o nim ptasznicy z Zapiecka, gniewni, że wychowy

wał u siebie nie mało skrzydlatego towaru, który sprzedawał po zniżonych cenach. Upodobanie to, było nawet jednym z węzłów kojarzących go z Jerzusiem Tylko że ten ostatni hodował kanarki, mając za grzech więzić ptastwo, które się zrodziło w swobodzie. Z tem się jednak nie odzywał, dla świętej jak mawiał spokojności.

Właściwie zaś pan Jacenty miał to do siebie: że lubił rozciągać opiekę nad słabszymi, a za takiego uważał właśnie Jerzusia, o którym mniemał nawet: że cały byt swój zawdzięcza jego protekcyi. A ta protekcyja na czemże polegała? Miły Boże—zarekomendował go przecie pisarzowi, ale ten pisarz wyjechał na podsędka, i na tem się skończyło.

ROZDZIAŁ VI. Julka.

Pan Jacenty z przyjemnością także Julkę wziął w opiekę. Nawet w głowę mu zajechało ożenić się pewnego dnia pięknego z ta małoletnią osobą. Tak jest, arcy nawet małoletnią, gdyż Julka w obecnej chwili miała dopiero lat trzynaście. — Fatalna liczba panie Jacenty? Jakże? Toż jej w najlepsze w głowie jeszcze świta, a tu człek taki poważny... Ha! ha! w starym piecu... — O! bardzo proszę....

Pan Jacenty był sobie jak się to mówi: kawaler marcowy. Rzeżwy sobie mężczyzna, w sile wieku, (tak

mu się wydawało w zwierciedle). Nosił wysokie kołnierzyki. Resztki włosów bardzo gładko z nad karku zaczesywał grzebykiem, co mu poniekąd robiło uszy za długie... Ten grzebyk nieraz mu Julka wykradała z kieszeni—psotnica—postrzelona dziewczyna, kawałek ulicznika. Wtedy jeśli mu włosy na kołnierz opadły, co się ona z tego w kącie nie naśmiała!— Grzebyk na podłodze leży — ba! — ba! sam wypadł własnym przemysłem — ba! ba! ha! albo to święci garnki lepią? ha! ha! ha!—

Ta Julka, byłato sierota, którą pani Marcinowa wzięła do siebie, — żeby to się nie poniewierało po ludziach,—jak mówiła.

— Bo to dobrej familii, dodawała.

Co prawda, ojciec jej był ślusarzem w fabryce fortepianów, ale go pani Marcinowa nazywała fortepianistą, (nawet po swojemu fortepianistym). Lubiła Julkę: że taka rezolutna, i że się w kaszy zjadać nie daje. Ale o zamiarach pana brata ani jej się śniło. — Ba, ba, stary bzika dostał, czy co ? Tak sobie oto świat chcieć zawiązać! —

ROZDZłAŁ VII. Koń Trojański.

Pan Edward przyszedłszy po dniu białym obejrzeć miejscowość, pochodził trochę, poopatrywał, i znalazł kartę nadedrzwiami sklepiku z następnym napisem:

„P okuy do wyna Jeńca, z osobnem fhodem Wyadomosc w szklepie na dole."

To zauważywszy, zaszedł do razury naprzeciwko, kazał się ostrzydz czy ogolić, i tam gawędził dosyć długo, mając czasu podostatkiem. Potem kupował gruszki u przekupki opodal, potem w sklepie korzennym chwilkę zabawił, i poszedł sobie jakby nigdy nic

Po południu zjawił się znowu, i tak przechodząc niby, zaczął pilnie czytać kartę z ogłoszeniem. Pani Marcinowa stała we drzwiach sklepiku.

— Pan łaskawy mieszkania szuka? Skłonił się z uszanowaniem.

— Właśnie takiego jak to, które tu widzę. Z osobnym wchodem—jak to ślicznie powiedziano.

— To moja córka pisała.

— Proszę. Ja myślałem że sztych. Panna widzę z edukacyją.

— No, nie chwalący się. Ale może pan szanowny spocznie chwilkę—zaraz klucze wyszukam.

Weszli do sklepiku.

— Wszak sama pani rewizorowa dobrodziejka? — spytał grzeczny młodzieniec.

— Tak, panie dobrodzieju—mam zaszczyt. Ale to nie ja wynajmuję—tylko mię proszono. Ja oto w tej sklepinie nędznej biedę klepię—nie tak to dawniej bywało... nie tak...

— O! zaraz widać. Czy to córeczka godna pani?— rzekł wskazując na Julkę.

— Nie. Moja córka do magazynu chodzi.

— Do magazynu! proszę. A jakże zdrowie szanowne godnego brata pani, pana Kalasantego Gołaszewskiego?

— Jacentego.

— Ach tak—Jacentego. Co też ja mówię! Osobiście, to nawet co prawda, nie mam zaszczytu znać, ale słyszałem, wiele, o! bardzo wiele.

— Zkądże szanowny pan to wszystko tego...

— Ach mój Boże! toż ja księdzu wikaremu dobrodziejowi wybornie znany jestem od dziecka. Dawniejszy jego uczeń, a jakże! Zacności człowiek, bardzo naukowy. Wszyscy się dziwią, że dotąd nie został proboszczem. Ale ja pani dobrodziejce drogi czas zajmuję, rzekł patrząc na zegarek, (złoty zegarek z dewizką).

— O! wcale nie.—Ja nie taka. Ale jeżli najszanowniejszemu panu spieszno — Julko zaprowadź na górę. Ale to aż na trzeciem piętrze.

— Nic cudowniejszego. Widok musi być prześliczny.

— Na Wisłę.

— A! w to mi graj. A cena?

— Cztery ruble miesięcznie przez ohshigiwania—bez obsługi chcę mówić—czy tam bez usługi...

Pomyślała chwilkę:

— Czużem to miała powiedzieć? A! i przez opału— bez opału... Dyjabli nadali—rzekła do siebie,— tom się spisała! a wszystko z tej tam prędkości —co on pomyśli? —

Ale pan Edward jak się zdaje nie pomyślał nic złego. Owszem, cena wydała mu się umiarkowaną, zaprą

gnał tylko co prędzej obejrzeć mieszkanie. Zaczem Julka wzięła klucz i poszli.

— Chłopak jak szkło mówiła sobie pani Marcinowa — zna się na rzeczy. Re wzorowa dobrodziejka, powiedział. To nie tam jakiś lada chto, widać zaraz wychowanie. I wikarego zna—moralny człowiek!—czy tylko zapłaci? A nuż mu się pokój nie spodoba? Co prawda, śmiecie w kącie leżą, lepiej było za piec zgarnąć, zaraz się to inaczej wydaje. Rewizorowa! Tak! tak, moja pani Pietrzyeka, która myślisz: że na stu koniach siedzisz w tej tam twojej razurze.

A cyrulik co? golibroda po prostu, i tyla. Albo i ta głupia straganiarka —Boże odpuść, bez wychowania baba, wygadana. Kto nie w ciemię bity, ten wie co o kim sądzić. — Rewizorowa dobrodziejka, hm, zaraz to widać — powiedział. Przystojny chłopiec, wcale niczego.

Rozmyślanie to pani Marcinowej przerwał niebawem obcesowy powrót pana Edwarda. Tuż za nim i Julka przybiegła zdyszana. Mieszkanie okazało się zachwycające—sprowadzi się do niego dziś jeszcze—dał trzy ruble zadatku, i odszedł, ślicznie się nawet z ulicy kłaniając, tak że widzieli wszyscy sąsiedzi, a Pietrzycka aż pozieleniała ze złości.

— A to szaławiła co się nazywa przyzwoity — pomyślała pani Marcinowa chowając pieniądze , — wszystko duchem robi, właśnie jak lubię. — Julko, rzekła do dziewczyny, a byłaś ty grzeczna dla tego pana?

— O jej! dzwsiątkie mi dał, i chciał mię pocałować.

— A ty co?—

— Ja mu pokazałam figę i powiedziałam: alia! jutro!—a on się porwał za boki, i potem zleciał ze schodów jak bomba, śpiewając tam coś z Pięknej Heleny. Dudniąło, aż strach.

— A tyś pewnie kanalijo po poręczy za nim zjeżdżała? już ja cię znam—przyznaj się.

— Nie, jak Bozię kocham, tylko do pirwszego piętra. Ale wie matuchna co ? — to ładny chłopiec — prawda ?

— A do pacierza ty smarkata, dam ja tobie, oba

czysz.

I pomyślała: — Całą giębą wesoły łobuz, niech go dyjabli... ha! ha! ha!

ROZDZIAŁ VIII. Laokoonowe ostrzeżenie

Kiedy zajechał wóz z rzeczami, Julka poszła patrzeć. Był stolik składany z zielonemi suknem, samowar, łóżko zielazne, komoda bez jednej nogi, krzesła wypiętane (z tych giętych, co to choć na nosie sobie postawić, takie lekkie), szczoteczki jakieś okrągłe nie wiadomo do czego, ale Julka zaręczała że ze śrybła; były i lichtarze, ale już nie nowe.

Zaglądali jeszcze przez dziurkę od klucza rażeni z Felkiem od maglarki. Julka wyraźnie widziała materac, ale tamtemu się przywidziało że to siennik. — Głupi — albo od się zna! Materac, to jest taki, co w pasy; a siennik to przecię z płótna, co nawet worki z niego robią do kaszy.—Skutkiem tego zaczęli się sprzeczać, następnie wywieszać sobie języki, aż się wreszcie pobili ku wielkiemu zgorszeniu starego profesora, który wypadł do nich w szlafroka.

W porze popołudniowej zaszedł do sklepiku pan Jacenty. Był w dość kwaśnem nsposobieniu — zdechła mu bowiem sikora. Na wiadomość o nowym lokatorze, niechętnie pokręcił głową.

— Paniczyk! tacy, to najczęściej nie płacą.

— Ale dał przecię zadatku trzy ruble.

— At, gadanie. On i ten zadatek odbierze, i jeszcze przypożyczy — zobaczycie. Pilnujcie się tam, radzę, pani siostro. Znam ja takich ptaszków. Albo to jeden podobny na Lesznie za kratkami siedzi ? Dorożką to grzmi dwuzłotową, śniadanka za cudze pieniądze zjada — w Tivoli na głowie stawa — a przy stoliku, to na prawo i na lewo—znam ja, znam.

— Et, albo to wszystko prawda—rzekła Julka, — karmelek mi dał, a pierwej dziesiątkie.

Pan Jacenty srodze się zaperzył.

— A co? nie mówiłem? Nie moralny człowiek, nagannych obyczajów— ladaco, —jak tu takiego do domu wpuszczać?

— Ale zaś, mój bracie. Toćże wikarego samego zna.

— A dajże mi wasani pokój z twoim wikarym. Wikary! wikary! cóż to wielkiego? To dopiero! Głowę mi suszyć wikarym! — To powiedziawszy, odszedł bardzo poważnie a paui Marcinowa (jak mówiła potem) długo jeszcze języka w giębie doszukać się nie mogła.

Wieczorem, kiedy Agatka była już z powrotem, w izbie za sklepikiem rozmawiano właśnie o zdechłej sikorze. . Jerzuś nie umiał ukryć swego tryumfu — Jerzuś dowodził nawet: że to już oddawna przewidywał, — ale nie byłby tego powiedział w obecności pani Marcinowej; bowiem przewidywanie było wyłącznym udziałem pana Jacentego. Wtem, do sklepiku wszedł pan Edward wziąść klucze od mieszkania. Agatka czemprędzej spojrzała przez szybkę we drzwiach, za nią w te pędy Magdusia i Jerzuś, i wszyscy troje jednocześnie wykrzyknęli:—a co? ;

Kiedy pani Marcinowa weszła do izby, Agatka wzięła ią na bok

— A wie mama co? To ten sam co mie gonił.

— Et, co ci się tam przywiduje.

— On sam, jak matkę kocham.

— On, on—powtórzyła Magdusia. To ci się to ma za nc wiem tam co. Arroganty te jakieś! Zaczytują tylko nieustannie—człowiek spokojnie przez ulicę przejść nie może...

— Ja także zapewnienie mógłbym ofiarować — że to on,—rzekł górnie Jerzuś.

— E zaś! taki dobrze wychowany.

— Chciał mi koniecznie rękę podać.

— No widzisz, z grzeczności — tego, a tyś zaraz uciekła, jakby cię w lesie kto wylągł. Ładny chłopiec, —dodała zamyślona.

— Ja tam nie potrzebuje.

— Co mi tam za ładny!—podchwyciła Magdusia.— taki jak drudzy. Nawet nie uważałam. Ktoby się tam takim przygląda!?

— Cóziem ci chciała powiedzieć — rzekła pani Marcinowa. — No, no, nie bójcie się — już ja go sama wyżyłuję: czy to on był, czy nie on? Zje dyjabła, chce mówić—ho—ho! nie w ciemię ja bita.—

O! ona była bardzo przebiegła, trzeba wiedzieć — ta dobra babina. Toćże kiedy nieboszczyk rewizor nie mógł jakoś wyjąkać óświarczenia, ona mu powiedziała krótko a węzłowato: — Tu jest wóz, a tu jest przewóz. Albo dawaj wasan na zapowiedzi ślicznie, pięknie, albo wędruj sobie na śtyry wiatry podkute, i mech cię więcej oczy moje nie widzą.— Ona już bowiem wprzódy dokładnie zrewidowała jego serce, i wiedziała: że może go choćby śpilką podwójną przygwoździć do ściany.

Jerzuś dość jakoś markotny dnia tego poszedł do domu. Pan Jacenty, człek wysoce zarozumiały, widząc to, myślałby koniecznie: że to skutkiem zdechnięcia jego sikory — ale byłby w błędzie, jakbądź, pomijając wiele innych przymiotów, miał się także za nieomylnego.

ROZDZIAŁ IX Ulisses obfity w fortele.

Kiedy nazajutrz pan Edward przyszedł z rana klucz w sklopiku zostawić, pani Marcinowa zatrzymała go na pogawędkę,

— Jużto życie kawalerskie, to bardzo jest przyjemne—rzekła z kopyta.

— Ach—co też pani rewizorowa dobrodziejka mówi—nic nędzniejszego. Człowiek sam jeden oto, jak palec, na świecie.,.

— E, nie braknie przecię panienek.

— Jakto panienek?

— No—po magazynach.

— Albo to są magazyny z pannami?—rzekł we

soło.

— O! i jak! A na Freta?

Pan Edward spoważniał nagle, i przez chwilę pomyślał z zastanowieniem.

— Freta ? pierwszy rn z słyszę. Czy to gdzie blisko?

Pani Marcinowa hucznie się rozśmiała.

— O! o! jak to pan wybornie udaje.

— Słowo honoru pani rewizorowej daje, rzekł Edward niezmieszany —że nawet nie rozumiem, o co tu chodzi. Wyraźnie jakaś plotka. Tej części miasta nie znam zupełnie. Od czasu przybycia mego do Warszawy

stałem wszystkiego w hotelu Białostockim— zaraz pokaże w paszporcie.

Paui Marcinowa straciła rezon.

— O! ua cóż to? Ja przecie nie taka...

— Ale owszem. Ja nie chcę, żeby na mnie ciężyło niesłuszne podejrzenie.

Tu koniecznie sięgał do kieszeni, ale mu pani Marcinowa surowo zabroniła.

— Proszę pana mojego — ja tylko tak żartowałam.

— Ja pani rewizorowej powiem otwarcie, prawdę mówię, niech mnie Bóg skarze — słowo honoru — jestem syn obywatelski, przybyły tu czasowo, słowo honoru...

To posłyszawszy paui Marcinowa uczuła gorzki wyrzut sumienia, i przerwała czemprędzey prostując się z partesa.

— Jakże godność? jeśli mam przyjemność tego...

— Edward Mennicki.

— A! bardzo mi miło—przez urazy, bez urazy chcę mówić — pańskiej. Przepraszam że śmiałam, że z przeproszeniem—że przez pozwoleństwa.—Masz tobie! bodajś kołem stanął ty ozorze przeklęty—pomyślała w duchu,— tom się znów zbajała!—

Ażci wtem pan Edward rozśmiał się na całe gardło, i rzekł całując ją w rękę.

— Ha! ha! jużto przed kochaną, najłaskawszą panią, to widzę nic się nie utai, choćby i pod ziemię schować. Ot jest rozumek, i doświadczenie, i oko bystre i znajomość ludzi jest. Tak, tak, nie ma co ukrywać dłużej,

zgadła najdroższa pani. Ja tam nie od tego. No tak — uderzywszy się w piersi, przepadam się ja za zabawą, za dobrem towarzystwem, lubię nawet ładne twarzyczki...

Tu dodał ciszej:

— Ktoś pani rewizorowej musiał wypaplać, bo to istotnie na Lesznie w jednym magazynie... tego...

— Na Leśnem? pierwsze słyszę. Pan Edward zmieszał się niby jakoś.

— A! Ale to — ale doprawdy, przysięgam Bogu, słowo honoru, już mi się to wszystkę przejadło. E, do dyjabła — radbym się ustatkować. Ksiądz wikary, godny z kościami człowiek, a uczony — on mi to zawsze powtarzał: — „ożeniłbyś się oto lepiej." Ale kto tam takiego półgłówka zechce? jak cię widzą, tak cię piszą. Chociaż doprawdy — niech mnie dyjabli porwą—żebym tak znalazł panienkę dobrze wychowaną, z dobrej familii — ale cóż? ja tu stosunków żadnych nie mam. Gdyby to tak pani dobrodziejka raczyła wziąść mie w łaskawą opiekę, a cóś takiego mi wyszukała, osoba tak doświadczona — to jabym z zamkniętemi oczami poszedł do ołtarza. Ale co tu i gadać — ktoby tam nawet na takiego spojrzał! —

Pani Marcinowej oddawna już serce jak na drożdżach rosło.

— O! dla czegóżby nie? ojej! —

— Et! żartuje sobie pani z pokornego swego sługi. No, nóżeczki szanownej pani rewizorowej całuję —

jabym z nią i do wieczora siedział rad, a tymczasem już i dobrze czas do biura.

Tu spojrzał ua zegarek (złoty zegarek z dewizką).

— Ja tak sobie myślę oto,—rzekła z niejakim kłopotem pani Marcinowa,—bo my tu czasem wieczorkiem w niedziele—to jest u mnie, to gdyby pan—ale nie śmiem prosić—bo my nie żadne alaganty, te chcę mówić—eeligiganty (bodaj cię choroba!).

— O! z największą rozkoszą—podchwycił pan Edward. W niedzielę?

— Tak, w niedzielę.

— Ach! jakżem szczęśliwy! będę służył, z największą pewnością. A czy będzie także szanowny pan Innocenty?

— Jacenty.

— Ach! prawda. Cóżem za osioł! —

— O! pan sobie ubliża.

— Wcale nie, owszem — gdybym mógł. ze złości w łebbym się kopnął pięta. Cóż to jest! jakże? już coś po raz drugi.

— Nic nie szkodzi. Bardzo mi przyjemnie.

— O! to dla mnie właśnie przyjemność cała. Ba! ba! takiego człowieka módz poznać. Ach! nie uwierzy najdroższa pani, jak mię to nad wszelki wyraz uszczęśliwia. Doprawdy, niech mię dyjabli porwą—takie wyborne towarzystwo...

Tu raz jeszcze w rękę ją cmoknął aż się rozległo— poczem, palnąwszy hołubca, w mazurowych podskokach jak szalony wyleciał ze sklepiku. Radość ta jego, nietylko rejentowi udzieliła się pękatemu, nietylko za

niepokoiły się od niej nerwowe łojówki , ale nawet mieszek zadumany o proszku perskim nadzwyczajnego doznał wzruszenia, a pani Marcinowa do wysokiego stopnia oszołomiona swoim lokatorem, tak się uśmiała tak się uśmiała,—że, według własnego jej wyrażenia, o mało sobie nie utrzesła żołądka.

— Szubienicznik nie chłopak rzekła padając na stołek, —jak raz dla Agatki kawaler. Choć do schrupania, taki miły bestyja. Do biura chodzi — no, no, urzędnik i obywatelski syn. A to dopiruj! I ożenić się chce. Czy on kpił czy o drogę pytał, kiedy gadał, że trudnoby mu znaleźć żony? Ba, ba, ja samabym za niego poszła, żeby mie tylko chciał. Jak rany Boskie kocham, to chyba nie on gonił Agatkę. A gdyby i on? Toć przecię nie co innego, tylko się ożenić chce. I pana Jacentego szanownym nazwał. I jak to on jeszcze powiedział? „Ach! niech uwierzy najdroższa pani" i w rękę pocałował (tak, tak, moja pani Pietrzycka z małej chałupki). I jeszcze mówił: — o! z największą rozkoszą, i że wyborne towarzystwo (tak mówił) — o! jużto ja się nie powstydzę; trzeba będzie wystąpić. Tylko ta stara Migdalska to trochę zasypia i czasem powie ni przypiął ni przyłatał. Co prawda, to i ja nieraz, jak tam co po salonowemu chcę powiedzieć — ani rusz, język jak w pantoflu — tfu! — na psa urok. O wikarym także mówił, ślicznie pięknie. O podleśnym, to jeszcze nic nie wie trzeba bodzie zręcznie tak, w rozmowie.... Nie, już to jak Boga kochani, ja powiedamże czasem jak się chłopiec uda no, dla Agatki to wielgi los na luteryi, galant całą giębą. Ale gadaj tu z głupią.

Wieczorkiem dnia tego szczęśliwego, wiedziano już od stróża: że go sobie pan Edward zgodził za rubla miesięcznie, że mu kazał samowar nastawie, po serdelki go posyłał i po bulki, i wreszcie dał mu się herbaty napić z barakiem, wszystko zaś co potrzeba, jedynie u pani Marcinowej będzie kupował. Co do jego kondycyi, to się jednym wydało: że on do apteki którejś chodzi, drugim: że bodaj czy nie na komorę, innym jeszcze: że w jakiemś bankierstwie pisze.

Tak więc, pokazało się jak na dłoni: że pani Marcinowa jedna ze wszystkich wiedziała szczyrą prawdę. Poczem też, gdy oświadczyła: że ma polecenie wyszukać mu żony, Jerzuś struchlał ogromnie, Agatce się wydało zaraz że to nie on ją gonił, Magdusia zaś jęła się twierdzić z pewnością: że tamten był wyższy i bronet? więc ona daje słowo że nie ten.

Ale pan Edward jest jeszcze do tego urzędnikiem i synem obywatelskim, i pani Marcinowa zaprosiła go na niedzielę,

To usłyszawszy Jerzuś, nie mógł już wytrzymać dłużej

— Wprzódy trzebaby dowiedzenia — rzekł porywczo.

— Jakiego dowiedzenia?

— Bo to te urzędniki i syny obywatelskie to tego...

— Cóż mi tu asan będziesz zadawał kłamstwo! — huknęła pani Marcinowa, w chwilach impetu zjeżdżająca zwykle na asana.

— Ja nie według tego wcale twierdzenie robię —

ale przyznam się, to jest — że ofiaruję się przyzwoicie osądzić wedle sądu...

Na wspomnienie sądu. pani Marcinowa zamilkła zmieszana, wspomniawszy sobie pana Jacentego—ale po chwili namysłu wypaliła znowu obcesowo:

— A! tak? Ja się to tam na tem rozumiem. Wiem ja nie od dzisiaj. Zazdrość oto ta przeklęta—i tyle...

Jerzuś o mało się nie spalił ze wstydu, Magdusia zaś słysząc to, mocno się zaperzyła.

— Jaka zazdrość? co? zkąd? o kogo? Przyznam się, że doprawdy...

— No już ja co wriem, to wiem.

Nie wiadomo, coto takiego wiedziała pani Marcinowa; niemniej rzeczą jest pewną: że dzień ten był dla Jerzusia jednym z mniej szczęśliwych. Już zaledwie z domu był wyszedł, zaraz miał taki wypadek: że go któś przechodzący mocno w nos szturgnął (tuż koło oka). Któż to był taki? Młodzieniec modny, trzymający rękę w kieszeni od palta, a w niej laskę do góry skówką, jak tego wymaga szyk niepośledni.

ROZDZIAŁ X. Wysiadanie z konia.

W Niedzielę, gdyby nie to że sobie Julka rozbiła nos na ślizgawce, wskutek czego wcześnie się musiała spać położyć, coby to ona miała do obserwowania na onym wieczorze, w tylnej izbie sklepiku pod znakiem

Bociana przynoszącego dzieci." Wszystko poszło jak z piątka, z niewielkiemi wcale wyjątkami..

Jużto panowie oba zmówili się widocznie gościa kołnierzami swemi w kąt zapędzić. W tym względzie pan Jacenty śmiało palmę chwycił. Dostojna jego głowa z taką w nich wykręcała się trudnością, jak me bywa łatwiej wykręcać się stronie, której legalny pozew doręczono. Pozwem w tym razie był halsztuch niezłomny. Że jednak prawo, nawet kiedy się prześladowczem staje, na celu ma jedynie wzmocnić porządku zbawiennego karby, więc też i tu, na głowie pomienionej, nie było włosa jednego, któryby raz przyczesany, do wyłamania się z trybu ustanowionego chęć jakąkolwiek zdradzał. Zdarzyło się to wprawdzie (i w sposób nawet dość gorszący) — wszakże już później znacznie, kiedy się wogóle więzy karności rozprzęgły; ale się o tem dopiero poniżej rozpowie. Co do Jerzusia, ten mniej był z kołnierzami swemi szczęśliwy. Trzeba zdarzenia; że je nie równo nakrochmalono — ztąd nieporozumienie między niemi, które nieustannie naprawiać przychodziło — ztąd jeden w górze bywał, drugi na dole, najczęściej załamany, podwijający się, opadły, słowem niesforny do najwyższego stopnia, co tez i całe obu ich wrażenie ściśle zniżało do mniejszej połowy.

Kiedy już wreszcie szelest kroków pana Edwarda za drzwiami posłyszano, pan Jacenty w kołnierzach swoich uśmiechnął się sceptycznie, Jerzuś zaś coprędzej urządził u siebie równowagę — aliści, o dziwo, co też ujrzano? Oto młodzieniec ów tak szumnie zapowiadany, czy wcale żadnych kołnierzyków nie miał? Miał ow

szem ale gdzieś, jakieś skromniuchno, przygładzone, lezące, podwiązane tasiemeczką pokorną — i gdyby nie złoty łańcuszek (może nawet nie złoty i może do niego

zegarka nie było?), za całą jego minę nie dałbyś trzech groszy. — Jednak baczniej się rozpatrzywszy, miał on i szkiełko na sznurku, i wyglądał ubrany zupełnie tak,

. jakto bywają panowie woskowi za szybą u perukarza, — a pachniało od niego—no!

Pani Marcinowa spojrzała po wszystkich zwycięzko.

Tymczasem gość przybyły wprost się skierował do pana Jacentego i ująwszy dłoń jego w obie ręce, nazwał go zaraz panem Gołaszewskim, rekomendując się jako młodzieniec potrzebujący protekcyi, — dalej o stanowisku woźnego prawił, o położeniu jego zaszczytnem. Uwielbiał pisanie pozwów, do doręczenia ich wzdychał, rozrzewniał się nieodłącznemi od nich trudy, nazywał je zawodem cierniowym i szczytnem w społeczeństwie powołaniem; co wszystko kiedy mówił, widać było, jak sceptycyzm stopniowo topniał na twarzy pana Jacentego; aż się nareszcie w uśmiech dobrotliwy przeobraził, na podobieństwo słońca rozpraszającego śniegi. Toćże pan Edward o sikorze nawet wiedział. — Posłyszawszy to, Migdalska stara, wspomniała sobie znagła: że i ona znała niegdyś niejakiego Sikorskiego (słuszny był, w ósmym pułku służył — trędowaty — troche się zająkiwał), ale ją czemprędzey zagadała pani Marcinowa., przechodząc zręcznie do pożądanej wzmianki o swoim kuzynie podleśnym, który służył u hrabiego — ten zaś

hrabia do Paryża jeździł i nawet podobno był raz na morzu.

Wtem ją pan Edward za rękę chwycił aż chrupło (tak powiadała potem).

— Któż to jest ta śliczna panna?

— Moja córka.

— Żartuje łaskawa pani — chyba siostra. Taka podobna. — Pani Marcinowa poprawiła wstążek u czepka.

— To ta co do magazynu chodzi — proszę ja pana mojego.

— A! więc to o tym magazynie pani mi mówiła? (Tu się dopiero pokazało: że on w istocie po raz pierwszy w życiu Agatkę obaczył). — Ba, ba — żebym ją był wcześniej widział — anibym chciał słyszeć o innej żonie.

O! serce matki, jakżeś ty porywcze! Toż pani Marcinowa co najszybciej rzekła na to:

— O! ona jeszcze nie żonata, czy tam nie ożeniona — chcę mówić. Więc gdyby na ten przykład — tego...

Tu, za całą odpowiedź, pan Edward rozgłośnie ją w rękę przy wszystkich pocałował, a ona.., o serce kobiece jakżeś ty zazdrosne! — ona, w tejże chwili pożałowała tego co się jej wymknęło, i rzekła sobie : — Ogromnie miły kajdaniarz! Ja samabym za niego poszła — jak Boga kocham — niech mie dyjabli porwą.

No — ale co robiący — jakby tu wieczór zabawnie

przepędzić? Szumi samowar, są bułki, serdelki, masło, piwo, ser—jednem słowem:

Czegóż potrzeba dla duszy Zeby się dostać do nieba?

Pan Jacenty nadzwyczajnie preferansa lubi (mają słabości swoje i najwięksi ludzie)—ale to oni tu stolika zielonego nie posiadają karty już stare troche — a gra cała na papierku ołówkiem się pisze.

Pan Edward właśnie całe życie marzył: żeby się kiedy w karty grać nauczyć.

— A! to znakomicie — powiada na to mąż dostojny — my tu nie drogo sobie grywamy, dwadzieścia punktów za grosz—możnaby i taniej...

— O! proszę bardzo. W tak miłem towarzystwie, to choćby i tysiące przegrać, jeszcze to nie drogo zapłacone.

Tak on powiedział, a za to wszyscy uczuli w sobie popęd zgrania się na jego korzyść, choćby do ostatniej koszuli. Ale któż kiedy przewidzi fortuny obroty ?

Zasiedli tedy we czworo — panny przy samowarze zostały. Migdalska zaś w pobliżu pieca, z torebką na ręku. Osoba nie dzisiejsza; nic dziwnego że się od czasu do czasu kiwała niechcący.

Pokazało się: że przedewszystkiem pan Edward kart w ręku trzymać dobrze nie umie, każdy więc z rozdających pomagać mu i uczyć go musiał — ale czyż to święci garnki lepią? Chłopak okazał się bystry, poje

tny, jednem słowem — zdaniem pana Jacentego — znakomicie zdolny, i w czas nie diligi poduczył się aż miło. Tylko że karta mu wciąż jakoś nie idzie — wpada a wpada — nie ze złej gry broń Boże, ale z tego utrapionego nieszczęścia—wyraźnie któś się w nim zakochał—któżby taki?ha!ha!

Śmieją się do upękania. Pani Marcinowa zrobrła się czegoś czerwona aż po uszy same, ale śmieje się razem z drugiemi, i jakoś to przeszło. Pan Jacenty w niezró

wnanym humorze. Zwykle massę dostaje atutów — słowem idzie mu znakomicie (mąż ten miał słabość także do tych dwóch wyrazów). Co do pana Edwarda, ten nic sobie z tego nie robi, przegra to przegra — sam z siebie śmieje się najpierwszy—odegra się kiedy indziej — dość jest jeszcze młody...

— Ha! ha!—rzecze odważnie pani Marcinowa—młody i bardzo przystojny, i nadzwyczaj przyzwoity—to pewnie nie jedna panna...

(W tem miejscu, to znów Agatka nie wiedzieć czemu spiekła raka, i poszła śpiesznie dmuchać w samowar).

— Ale gdzież tam,—powiada skromnie pan Edward, ucierając nos w pachnącą chustkę — jaka panna ? gdzie? co?—

Jednak od czasu do czasu, w przerwach, do panien się przysiada.

— Przepraszam—czy można wiedzieć jak pani na imię?—pyta Magdusi.

— O i owszem, nieprzymierzając Magdalena.

Śliczne imię! Że też to taka powabna osoba dotąd za maź nie poszła. Musi pani być bardzo wybredna.

O! wcale nie. Cóziem ci chciała mówić.

— No—a jak ja panią wyswatam? Ej, panno Magdaleno, paniby koniecznie powinna pójść za pana Migdal sk i ego.

Usłyszawszy to Jerzuś, ze strachu czy ze wzruszenia zrzucił od trzeciej damy, i wpadł samochcący bez dwóch na siedm w kiery — Migdalska zaś, sądząc że to o jej mężu mowa, tylko co nie wygadała się przez sen, że był stróżem. Na szczęście, Magdusia dała panu Edwardowi bardzo rozgłośnego klapsa, z czego się jawnie okazało, że mu jest odtąd serdeczną przyjaciółką.

Inną razą młodzieniec nieśmiało do Agatki się zbliżył. — Co też ona lubi? radby wiedzieć. — Nadewszystko lubi tańczyć. — No i ładnie być ubrana? — Ma się rozumieć. Lubi jeszcze kwiatów dużo i także książki czytać. — A! książki! A co też ona czytała? — Czytała MonteChristo, ale brakło początku, w środku też dużo było kart powyrywanych. Tyle mieć milionów co tamten, to dopiero rzecz śliczna.

— Ona sama warta więcej niż miliony.

— Nie może być? któżto tak powiedział?

— Każdy, kto ją tylko choć raz widział.

— Albo to prawda!

Agatka czytała jeszcze Fabiolę — ale to rzecz nudna, wolałaby już Tajemnice Izabelli i Eugenii, bo sa podobno niesłychanie zajmujące (tak jej przynajmniej powiadano w magazynie).—No a Tygodnik Powieści i Ro

mansów? — Miała tylko początek Aktorki i coś kryminalnego — ale to było takie ciekawe ! — Pan Edward z miłą chęcią wszystko to jej przyniesie; i jeszcze romanse Kocka, które są do upękania zabawne. — O Kocku słyszała już —ale to podobno rzeczy nieskromne.—Gdzie zaś! Kto to powiedział? owszem nic moralniejszego. Tam zawsze cnota jest wynagrodzona, a występek tak ukarany, że już nareszcie aż litość bierze. A teatr, czy Agatka lubi? — Przepada za teatrem. —Właśnie ma pan Edward znajomego aktora, od którego często może dostawać bilety..

W tem miejscu wszczęła się ogólna w tym przedmiocie rozmowa, z której się pokazało: że pan Jacenty ma także przyjaciela, woźnego przy Towarzystwie Kredytowem. Jest on lożmajstrem — ale u niego, to tylko patrzeć można przez szparę; że zaś tam cugi bywają przeklęte, więc'właśnie zdarza się: że w miejscu najciekawsze z niebezpieczeństwem nosa, nagle drzwi przed tobą zatrzasną, i już po całej uciesze.

Tu Migdalska jęła się twierdzić, że na paradysie to chyba jeszcze jest gorzej. Jakże? raz kiedy tam była, to ci co z tyłu stali wpierali jej łokcie w plecy (a słyszała o takich co nawet drugim orzechy na głowach pięścią tłuką, żeby się ich pozbyć) — ale i to się nawet opłaciło, bo grano Zbójców, którzy tak jej w łeb zajechali, że z jaki tydzień potem koniecznie brała ją ochota uciec do lasu.

Pani Marcinowej zaś ogromnie się podobał Icek zapieczętowany. Ach! istotnie, nic zabawniejszego. — Trzeba zdarzenia, że pan Edward umiał wyjątki z tej

Komedyi — wszyscy pokładali się od śmiechu. Potem śpiewał jeszcze z Gałganducha piosenkę z kichaniem, potem udawał niemca kolonistę i także siadającą wronę. Nie — doprawdy, można było dostać śmiertelnych kolek.

Ale tymczasem partyjka nieznacznie się rozprzęgła. — Możeby rozegrać? — E; co tam, dać już temu pokój. — Pan Edward chce płacić.—O! za nic w świecie— my tylko tak na żarty grali.

Jakoś z tego śmiechu serdecznego, pan Jacenty wódeczkiby kropnął do serdelka.

— No, kiedyście państwo nie chcieli przyjąć odemnie przegranej — rzecze pan Edward, to się pozwólcie przynajmniej uraczyć ponczykiem.

Tu, zanim się opatrzono, posłał po cytryny i arak, i w chwilę potem stała sporządzona przez niego samego porządna waza pełna, buchająca siarczystym płomieniem, tak samo jak to bywa niby wtedy, kiedy kogo dyjabli porywają do piekła (w teatrze).

O ty zaprawdę z piekła rodem napoju kuszący! Któż raz cię skosztowawszy, nie radby więcej razy — a kto wiele razy cię skosztował, czyliż takiemu bliźni nic wydaje się trochę przygłuchy? Dlatego sądzisz koniecznie: że trzeba mówić dość głośno, następnie bardzo głośno — a wtem ten i ów wydaje ci się wcale nierozgarnięty — więc mu wykładasz jak na łopacie — a jemu zdaje się to samo o tobie, i także gada i gadacie razem— ale pokazuje się powoli: że to zupełnie o czem innem była mowa. O czemże tedy? Ach miły Boże! toćże o tym

świecie znikomym, zataczającym się, rozmazanym, koszlawym, który jest albo śmieszny,, albo godzien płaczu!

Ze się te rzeczy zdarzają gdzieindziej, czyż wnosić z tego zaraz: że się podobnie u pani Marcinowej stało? Nie można jednak powiedzieć, żeby i tam stopniowo ład nie został zachwiany — niemniej rzeczą jest pewną, że początek w tym razie wyszedł od osoby, której wiele przebaczyć należy.

Oto Migdalska, dowiedziawszy się. że pan Edward nazywa się Mennicki, wspomniała sobie: jak nieraz mąż jej na odwachu przy Mennicy bywał na służbie. Jest tam komin wysoki, zapewne do wytapiania pieniędzy — ale ona posyłana bywała po szpagatówkę do sklepiku naprzeciwko—gdzie na szyldzie namalowana była także Mennica.

— Nie Mennica — tylko miednica — rzekła na to nieco za ostro pani Marcinowa.

W tym punkcie Migdalska zamilkła. Ale pani Marcinowa mówiła dalej z goryczą, że nie potrzebuje żeby ją kto rozumu uczył, bo ona jest osoba bywała, która nie z jednego pieca chleb jadła. — Tu zwróciwszy się ku panu Jacentemu, jęła się wyszczególniać mu swoje kolligacyje, czego on słuchał mocno kiwając głową, nie pomny, że mu się coraz niżej opuszczały włosy — nareszcie oświadczył: że może wypić massę ponczu, a mimo to aż do końca znakomicie zachować przytomność umysłową. Co gdy powiedział, na myśli mu stanął karnawał, a z nim i niewymownie słodka piosenka, zaczyna

jąca się od słów: oto strumyk i dolina — piosenka znakomicie wzięta w swoim czasie, przez masę osób śpiewana, i w ogóle z wielką ułożona zdolnością. Jakoż odłożywszy na bok stanowisko, zanucił ją tez niebawem — ale na nieszczęście w sposób więcej natchniony niż obmyślany. Bowiem co prawda, stało się to trochę za obcesowo, i mogła łatwo aż Pietrzycka posłyszeć,—ale już za późno było się cofać—i rzecz szła dalej—owszem coraz przewaźniej wzbierając w potęgę.

Tymczasem co też pan Edward porabiał? On przy Agatce siedział jak przyszyty, ciągle coś w ucho jej szepcząc— co tam takiego? — Któż posłyszy przy takim zgiełku? Wtem, czy istotnie pocałował ją w szyję?

Tak się przynajmniej Jerzusiowi wydało — ale go srogo za to zburczała Magdusia. Co prawda, i tego także słychać wcale nie było — przy takim śpiewie—no! — umarliby się ocknęli, coż dopiero Julka z nadtłuczonym nosem!

Ona kiedy się ocknęła — Jezus Marya!—a toćże jej się wydało: że wszyscy w izbie stoją do góry nogami. Właściwie zaś był to tylko Jerzuś jeden, który nie uważając dobrze, zamiast na stołku, usiadł obok stołka — ale się zerwał szybciej jeszcze niż kiedy usiadł, i znów się okazało: że nikt tam nie był nogami w górę. Troche może tylko na głowach sobie stawano, ale i to w znaczeniu czysto postaciowem a przenośnem, o którem jednak Julka najmniejszego nie mogła mieć pojęcia. I kiedy się to działo, Migdalska biła się pięścią w kolano, twierdząc, że wszystko wyjdzie jak oliwa na wierzch —

ale nie wiadomo mianowicie: co takiego? — Pani Marcinowa zaś podrzemywała od czasu do czasu — ale było to drzemanie gromu w chmurze, jak się też i pokazało niebawem. Tymczasem pan Jacenty szczęśliwie ukończywszy śpiewanie, znów sobie wspomniał karnawał, zkąd i tem silniej poweselał w nim animusz.

I oto znagła z położeniem swojem rozbrat biorąc, czegóż się to raniej rozważnie dopuścił ów mąż niezwyczajny? Ni mniej ni więcej, tylko opętała go chęć do tańca— chęć tak niepozbyta — że na samym środku izby zamieszkanie prawne obrawszy, tamże niebawem wierzytelną kopiję byczka z czasów dawnych wykonywać począł. Z pewnem nawet powodzeniem — gdyby nie włosy, które mu co do jednego na kołnierz były opadły, i gdyby nie poły od surduta, które wielką wzniecały kurzawę. Widząc to Julka, miała ochotę nogę mu podstawić, ale dobrze że tego (w koszuli będąc) dopełnić nie mogła — czyn ten bowiem zdradziecki w prędceby czoło pana Jacentego doręczył podłodze, a ta przyłożyłaby na niem stempel szacunkowy, któryby mógł być sińcem, będąc w przódy guzem...

Aliści pani Marcinowa ziewnęła bardzo znacząco. Ziewnięcie było z tych przeciągłych, rozgłośnie brzmiących, od których opamiętywa się najzatwardzialsza wesołość. Jakoż, posłyszawszy je, pan Jacenty ostygł znakomicie, zaczem i nazbyt szybko wykonawszy stanowisko, tylko co nie przybrał położenia na ziemi, czemu zapobiegając, czemprędzej zajął posadę na stołku.

— I któraż to tam nareszcie godzina? ozwała się groźnie pani Marcinowa, spostrzegając znienacka: że się

już nafta w lampie dopala, i że stopniowe izbie zagraża zaćmienie.

Na to pan Edward uprzejmie sięgnął do kieszeni, i wydobywszy z niej zegarek (złoty zegarek z dewizką), oświadczył wesoło: że jest zaledwie wpół do trzeciej.

Wtedy to ta osoba, niepomna na święte gościnności przepisy, oznajmiła stanowczo: że czas jest spać się udać, i że ona już dłużej nie wytrzyma.

— Bo i prawda — odezwała się mniej potrzebnie Migdalska — kto ma sklep, który do dnia trzeba otwierać.

— Szklep, nie sklep— rzekła na to popędliwie pani Marcinowa, i zaraz potem rozpłakała się rzewliwie. — Ach mój Boże! Gołaszewska z domu! na co to zeszło! Miał jej mąż (rewizor) przysłowie jak się nazywa — ale co tu i gadać? otóż dnia pewnego — cóziem ci chciała powiedzieć — (tak mówiła ta niewiasta rozbolała) — nie, już jest po wszystkiem, i prędzej jej włosy na dłoni wyrosną... Doprawdy, niech już dyjabli raz porwą niewdzięczność ludzką i obmowę — słowem: że niech ją Bóg ciężko skarze, jeśli tego...

Mówiąc te wszystkie rzeczy, zasnęła, złożywszy zrozpaczoną głowę na zasmuconych dłoniach, tuż na rogu zatwardziałego stołu, w izbie posępnie zamroczonej — skutkiem czego wszystkim się udzieliła zdumiewająca powaga...

Wiec pan Jacenty, apelując do rozsądku, pierwszy się za odwrotem oświadczył, co też i za właściwe ogólnie uznano.

W dalszym ciągu stało się, że go pan Edward musiał pod rękę odprowadzić do domu; a on, zapomniawszy, że nic nie wziął, twierdził koniecznie: że sobie wygrał na dryndę. Jakoż, na każdym rogu stała mu w oczach massa dorożek. — Hej! sałata! wołał uporczywie — a tu nic nie nadjeżdżało. Wtedy śmiał się znakomicie, i bywało tak, że się jeszcze śmiał, kiedy już napadała go wątpliwość, czy się nie spisał czasem trochę nie właściwie. Ale nic. Pan Edward zapewnił go o swoim szacunku, na schody go wydźwignął, świecę mu zapalił i odszedł kłaniając się na cztery wiatry, a wtem przysunęło się łóżko do pana Jacentego, i samo podłożyło się pod niego ani wiedział kiedy.

Co do Jerzusia, ten znowu matkę poprowadził, a Magdusia szła z boku. Aż razu jednego, chcąc jak mniemał, pijakowi jakiemuś z drogi się ustąpić, pośliznął się i padł na kolana, plackiem do nóg Magdusi. Ta natychmiast za oświadczyny to wzięła — Migdalskiej zaś wydało się dość nierozsądnie: że on jej miarę chce wziąść na buciki. Jakże? jedno i drugie tak oto, z kopyta — przy latarni — ponad rynsztokiem — tuż obok mostku? Zaczem niezmiernie się z tego śmiano, dźwigając Jerzusia— z czego ten korzystając, w skrytości wyprostował sobie kołnierzyk, który znów zaraz potem pochylił się i opadł. Słowem: że gdyby nie nagłe zasmucenie pani Marcinowej; to ów bocian z nad sklepiku, w zarozumiałości swej, gotów był uwierzyć: że istotnie dnia tego przyniósł całą zgraję dzieci, w pośród których Julka postrzelona, na upartego, za przykład powagi uchodzićby mogła. Niemniej, zdarzenia zaszłe wtedy,

w życiu tych kilku chwilowo zdziecinniałych osób, utworzyły, rzec można, pewien rodzaj pamiętnej epoki. I tak bywało, że Julka mówiła czasem:

— To się stało wtedy — pamięta matuchna, kiedy mie ten łobuz Wicek popchnął na ślizgawce.

A na to Agatka:

— Ale to tego dnia—wie mama—kiedyto ten nieznośny pan Edward...

Dlaczego nieznośny? czy że ją w szyję pocałował? czy to tak co nieznośnego?

ROZDZIAŁ XI. Syczenie wężów.

Bądź jak bądź, nazajutrz po dniu tym wesołym, Jerzusia okrutnie bolała głowa. Dręczyło go też przypomnienie owego pocałunku, bo on go widział na własne oczy — musieli być i inni świadkowie. Ale kiedy spytał o to matki — pokazało się, że właśnie wtedy drzemała.

Natomiast śniło się jej (ale już w nocy), że widziała, jak brukowano na ulicy Książęcej. Że zaś rzecz taka drogo podobno kosztuje, stosownie tedy szukając w senniku, oto co tam znalazła:

„Drogi kamień widzieć, dla mężczyzn źle, dla kobiet dobrze, nie żonatym dobrze; tym, którzy dzieci nie mają jest sen taki obietnicą, że wkrótce beda mieli,

— tym, którzy dzieci mają, pociecha z takowych na starość."

Z czego jest jasno jak na dłoni: że dla niej (kobiety) sen taki dobrze wróży, równie jak dla nie żonatego Jerzusia. Dalej—że tym, którzy dzieci nie mają — nie — to jest tym, którzy je mają (jak ona ma Jerzusia) pociecha z nich na starość, czyli wielkie uradowanie — czyli ogromne uszczęśliwienie — czyli jednem słowem: że się Jerzuś koniecznie ożeni z Magdusia. Jakoż zaraz w tym celu położyła kabałę (według przepisów Pitagoresa, jak również stoi w senniku) i wypadło: że się znalazł król czerwienny tuż obok damy czerwiennej, a przy nich, o dwie tylko karty, podróż (pewnie dorożką do kościoła ślicznie pięknie) i znaczne pieniądze (zapewne do wydania na wesele).

Ale Jerzuś zupełnie myślał o czem innem. Jerzuś, co prawda, rady sobie dać nie mógł. Onby tego pana Edwarda, żeby go w ręku miał... to coby z nim zrobił jak myślicie? Oto—z przyjemnością by go podarował Magdusi. Albowiem wiedzcie to za pewnik niezachwiany, że jeśli dnia wczorajszego kląkł na ulicy, to jedynie dlatego . że mu Magdusia nie była dość silną podporą; zaczem też idzie: że bynajmniej dla siebie nie byli stworzeni. Co zaś? Onby się jej miał oświadczać, lub choćby miarę brać na jej nogi? Już jak miarę, toby wziąść ją wolał panu Edwardowi.— Żeby mu buty uszyć

— powiecie złośliwie?—No—jużci nie bez tego — bardzo był bowiem na niego zawzięty. Jakże? Toć już i wprzódy próbował go podkopać — ale jak wiemy na nic się to nie zdało. Owszem — jeszcze mu to ściągnęło zarzut

zazdrości, o czem zasłyszawszy Magdusia, z osoby obojętnej, stała się znagła wielką sprawy tej całej protektorką.

— Nieznośny człowiek! nieznośny człowiek! — mruczał pod nosem (nierównie szczerszy w tem od Agatki).—Żeby on tak sobie oto całować kogo śmiał!

Kogo — znaczyło tu Agatkę. A coż go Agatka tak żywo obchodziła? — Ba, ba — on się już Bóg wie odkąd nosił z ta Agatką — ale człowiek nieśmiały, zahukany, ciągle odkładający do jutra—cóż chcecie?...

Po obiedzie, spróbował pójść do pana Jacentego. Ale zastał go w niemałym kłopocie, zepsuła mu się bowiem pozytywka z krakowiaczkiem, z której uczył śpiewać kosa. To jest, nie zepsuła się zupełnie, ale tu i owdzie piszczeć zaczęło, sapać, przeciągać — a ten głupi ptaszysko powtarza co do słowa jak słyszy. Trzeba ją będzie do naprawy oddać; on tymczasem zapomni czego się nauczył. Tu rozpoczęła się długa rozprawa o tem: co jest kos, jak go karmić należy i jak wkładać do śpiewu.

— Massa ludzi twierdzi: że mu do tego należy język podciąć — ale to jest nie właściwie. Najstosowniej budzić go w nocy i grać mu najmniej z godzinę— wtedy ze złości, że mu spać nie dają, usiłuje koniecznie przekrzyczeć pozytywkę.

Jerzuś był jak na śpilkach. Jak tu od kosa na pana Edwarda zjechać? Na szczęście sam pan Jacenty ni ztąd ni zowąd ku niemu przeskoczył— ale tak go wychwalać począł— tak wychwalać— tak go nazywać znakomicie uzdolnionym, i taką massę przymiotów posia

dającym człowiekiem—że ani sposobu było łatę mu jaką przy najlepszej chęci przypiąć.

Nareszcie, pod ramię Jerzusia wziąwszy, i na bok go odprowadziwszy, rzekł nu zcicha (zapewne żeby kos nie posłyszał):

— Wszak przypominasz sobie panie: żeśmy się tam wczoraj trochę rzec można tak sobie podweselili. Nic w tem zdrożnego—jednakże ludzkie języki złośliwe mogłyby to nie zupełnie stosownie tłumaczyć. A! tak — ol nie ma gadania — zawsze lepiej się mieć na baczności. otóż — proszę cię panie, dla mnie to zrób; żebyś przy sobie całą tę rzecz zachował. Komukolwiek mówić

tem co tam zaszło, byłoby to trochę niewłaściwie. Człowiek widzisz panie ma swoje stanowisko — o! ma —

położenie, tego — to łatwo przecię zrozumieć. No żegnam cię panie—do widzenia! do widzenia.

Kiedy to mówił w sposób ze wszech miar dostojny, Jerzusiowi się wydało: że się od wczoraj w jakiś nowy, całkiem obcy sobie świat zaplątał, na którym nie wiadomo czy trafi jeszcze do dawnego ładu. Odszedł markotny. Pan Jacenty tak ogromnie wyglądał na wielkiego pana! Ten Edward utrapiony wszystkim widać głowy pozawracał. Z kim tu gadać? Magdusia może jedna jeszcze...

Wieczorem przyszła i Magdusia, ale zaraz z góry zapowiedziała: że wszystko idzie jak najlepiej.

— Jakie wszystko?

— Oto Agatka przestanie już chodzić do magazynu, i pani Marcinowa maszynę jej kupi, bo zdaje się ua pewno: że się pan Edward z nia ożeni...

Migdalska na to aż w ręce klasnęła z radości. Jerzuś poszedł do warsztatu, i tam (co mu się nader rzadko zdarzało skropił pocięglem chłopaka, wy łajał czeladnika, i wrócił znowu kwaśny, zły na siebie i bardzo skłonny do rzewnego płaczu...

— Głowa go boli—szepnęła Magdusi Migdalska — ale to nic. Przyłoży sobie octu siedmiu złodziei i będzie zdrów, jak raz na wesele.

Ha! ha! na czyje?...

ROZDZIAŁ XII. Zbliżanie się wężów.

Nazajutrz wieczorem wybrał się Jerzuś do sklepiku pod Bocianem. Ale od tyłu ciemno było — wlazł w baliję z wodą, i tylko co nie wpadł do piwnicy. Poniedziałek—dzień feralny, no, nic dziwnego. W sklepie sprzedawała po przyjaźni dawna znajoma pani Marcinowej (żona niegdyś młynarza, który miał swój własny wietrak tuż przy cegielni).

— Państwo — jak powiedziała— do tyjatru poszli na Skarbonkę, która jest to samo co Zycie Paryzkie, choć nie tyle zajmująca.

Jerzuś odszedł bardzo zgorszony.

— Jak to można kim obcym w handlu się wyręczać! Człowiek się potem nie dorachuje swojego. — Do teatru poszli — czy to potrzebne? — I ta balija przeklęta! jutro widać pranie—czy co?

Prania tego najzupełniej pewny, przyszedł nazajutrz dobrze przed wieczorem. Na placyku z chłopakami bawiła się Julka w żołnierzy, trąbiąc na obtłuczonej butelce. Spostrzegłszy go, podbiegła ku niemu w kaszkiecie z głowy od cukru; j

— Nie ma nikogoj. Pojechali aż się zakurzyło, do Doliny i do Łazienków, Latałam po sanki aż na Nowe Miasto, a potem rozparłam się w nich jak jaka wielka pani. — Wicek stał z tyłu za lokaja. Pan Edward obiecał mi broszkę kupić — wie pan? — ja bym wolała kulczyki — ale nie mam jeszcze uszu przewierconych.

Co zaś do Jerzusia, to znowu rzadko o wiercenie uszu podobne temu, jakiego on, słysząc wszystko to, doświadczał.

— Już to jak się od poniedziałku źle zacznie — mruczał zrozpaczony.

Dlatego wcale już nie próbował środy.

Jednak we czwartek znowu co skusiło. Poszedł jak najdalszą drogą, zachodząc, wracając, ociągając się —słowem: i chciał tam iść i bał się. Ale nie było czego. Owszem, wszystko dobrze poszło. Nie potknął się ani razu, w sklepie zaś zastał panią Marcinowie i Agatkę — ba, nawet pana Edwarda nie było. Agatka nadzwyczajnie się wydawała wesoła — wyglądała jak różyczka — tylko że miała w uszach nowe kolczyki.

— Kochany panie Jerzy — czemu pan u nas tak dawno nie był? — powiedziała po elegancku, odkładając

na bok jakąś książkę.

Pani Marcinowa zaś nazwała go dwa razy przyjacielem — dodając: — że nie godzi się, żeby zaniedbywał tego—jakże tam? stosunku.

Poczem zaczęto mówić o maszynie—bowiem Agatka stanowczo już do magazynu chodzić nie będzie.

— Może to i dobrze— to jest zapewne że i lepiej — rzekł Jerzuś — bo to — kiedy się wraca — czyli prawdę mówiąc z powrotem, przez ulicę — to nie bez tego, żeby kto nie zaczepił.

— O! teraz nikt nie zaczepi— pan Edward ją zawsze odprowadza.

— Pan Edward?

— Nie jest to wcale niewłaściwie, panie Jerzy kochany— rzekła z góry pani Marcinowa—idzie tu o massę położenia.

— I znakomite stosunki, dorzuciła Agatka.

Co gdy mówiły, poznał Jerzuś: że tam w użycie weszła mowa wcale dostojna, i to go nawet potężnie do ziemi przypłaszczyło. Co tu robić? Miał wiele do powiedzenia Agatce, ale nie w obecności pani Marcinowej, i także pani Marcinowej, ale gdyby to nie przy Agatce. I potem, jak się tu wziąść do tego?...

Właśnie nad tem rozmyślał, kiedy znagła licho przyniosło pana Edwarda, w towarzystwie pana Jacentego. Tylko co pili znakomitego Benisza prosto z lodu, w ogródku pod Chłodem.

— Gdzie ciarki łażą po grzbiecie, a zęby z rozkoszy ognia dają — dodała od siebie niesforna Julka. — Ale nie zważając na to, pan Jacenty z nietajoną radością

oznajmił Jerzusiowi: że „w mowie będąca pozytywka, stosownie już wyreperowaną została."

Tymczasem zaś pan Edward natychmiast do Agatki się przysiadł, i poczęli szeptać bardzo poufale, śmiejąc się na całe gardło, nie wiadomo z kogo? Tedy, jak się patrzy, nie było co popasać dłużej, i Jerzuś zabrał się ku wyjściu. Wtedy bardzo uprzejmie zaczęto go za rękę ściskać. Pani Marcinowa oświadczyła: „że ma nadzieję," Agatka że „się spodziewa," pan Jacenty że „nie wątpi" — a pan Edward odprowadził go aż na ulicę, dając mu "słowo honoru" jak się zapewne po salonach robić zwykło. W skutek tego wszystkiego, Jerzuś oszołomiony, tylko co nie wpadł pod jakąś dorożkę (miała numer ), czego gdy szczęściem uniknął, zepchnęli go w rynsztok ludzie niosący fortepian.

— ?le się święci—dumał pochmurno, idąc w swojo drogę. — Wszystkim się tam w rozumach poprzewracało do góry nogami. Taki panicz — no — podobać się może

— gładki jest, nie ma gadania. A znów panna Agata

— zapewnie— czy to ona dla szewca? Ha! żeby się było pośpieszyć, to kto wie? — ale teraz tamten jej w głowę zajechał. Czy się to tylko taki choć ożeni? A gdyby się i ożenił, to co z tego? Kto go wie, co on za jeden, i czy ma z czego utrzymać żonę, jak ja nieprzymierzając? U mnie ptasiego mleka tylkoby jej brakło. Siedziałaby sobie spokojnie i wyszywała paciorkami, czy jakby tam chciała.

Poskrobał się w głowę.

— Namyślałem się i namyślałem — odkładałem z dnia na dzień— a ten oto tylko się pokazał— jużci, jak

z bicza trząsł, kawaler do romansu. Nie ma jak być wyszczekanym — ale ja tam takich rzeczy nie potrafię— to darmo.

Stopniowo gniew go ogarniać począł.

— Pokołowacieli z tym tam swoim panem Edwardem Niedopytalskim. Cóż tu tak wielkiego? Żebym sobie jak on łeb aż do karku przedzielił, i perfonami się wykadził, to i jabym przecię., ale co tu i gadać! Ten stary Jacenty mógłby chociaż mieć rozum. Albo i ta Magdusia, głupia wścibska — czego się tam ona ferta, lata z językiem, opiekuje się, mitręży? Nie — nie można tego tak zostawić. Samo sumienie nakazuje przecię...

Tak po kolei przez drogę, to wątpiąc i rozpaczając, to dodając sobie otuchy, to złoszcząc się i złorzecząc, to się litując nad losem Agatki, Jerzuś najdziwniejszych uczuć doznawał. Na Zapiecku miał jeszcze wszystko za rzecz żywcem pogrzebaną; ażci na Długiej ulicy przyszło mu na myśl: że możeby zwłoką dało się co uzyskać; a około Miodowej tak mu się słodko uśmiechnęła nadzieja wygranej, że przy wejściu do domu już był pewny swego.

Tejże nocy spać nie mogąc, rozbudzi! w sobie do reszty niezachwiane postanowienie.— On pójdzie śmiało, no i odważnie wszystko wypowie — to jest, prawdę mówiąc, zrobi swoje żeby mieć czyste sumienie — a reszta, jak tam sobie zechcą. Choć znowu szkodaby była...— No i szkoda i zmartwienie, a jeszcze może i wstyd — e, co to warto! Taka ładna panna oto, żeby się zaś

zmarnować miała! — nie lepiej to uczciwie sobie wyjść za porządnego kogo?...

Następnie bardzo mu dokuczać poczęły widziane u Agatki nowe kolczyki.

— Czemu to on się lepiej nie pośpieszył! Mógłby jej nawet ładniejsze kupić — o jej! stać go na to — ale któż wie, jak się to tam brać do takich rzeczy?

Potem przypomniał mu się ów pocałunek w szyję.

— Onby tak samo potrafił — żeby tylko śmiał. — A jakby się obraziła? — Ale tamtemu, żeby tez powiedziała choćby marne słowo—otóż to kobiety! To tez on

o nia nie dba — ale niechby i tamten jej nie dostał — tu tylko o sprawiedliwość idzie świętą i o moralność

i o przyzwoitość. Trzeba się koniecznie wdać w to—nic nie pomoże.

W tych myślach, nie prędzej zasnął aż nad ranem, a kiedy się obudził, spostrzegł się że to piątek (dzień feralny), wiec lepiej będzie do jutra odłożyć. Do tego śniło mu się: że był egzaminowany przez pana Jacentego, jedzącego pieczeń cielęcą—co mu matka (zajrzawszy do sennika), wyłożyła w sposób następujący: „Egzaminowanym być — znaczy: że sprawę przed sądem dostaniemy; głowę łysą widzieć — wstyd i lichy koniec naszych zamiarów; pieczonego coś widzieć lub jeść—strata!"—

Za to zaś następnej nocy przyśniło mu się: że się ożenił (z Agatką); co jak wiadomo, znaczy „dla zdrowych" radość. Że tedy czuł się zdrowym jak ryba, a do tego sobota była — pełen otuchy dobrej, około południa znowu się wybrał pod Bociana. Jakoż zastał panią Marcinowę sarnę jedne — ale tu znowu odpadła go od

waga. Skorzystał więc z pozoru, że do sklepiku ciągle przychodzili kupujący, i prosił tylko, czy by nie mógł przyjść w wolnej godzinie — ma bowiem do pomówienia w pewnej, bardzo ważnej sprawie. Na to pani Marcinowa uśmiechnęła się nad podziw słodziutko, i oświadczyła: że to może nastąpić jutro (tem lepiej — pomyślał Jerzuś), zanim tamci z sumy wrócą—bo co do niej, to ona chodzi zwykle na prymaryję.

ROZDZIAŁ XIII. Węże opasują Laokoona.

Rzeczą jest dowiedzioną: że mają chwile heroizmu ludzie nawet najtrwożliwsi — ztąd niech nie dziwi nikogo: że Jerzuś, wyświeżywszy się po niedzielnemu, niemniej dzielnie pomknął w drogę swego przeznaczenia, na której, gdyby nie lecąca po kawalerski! dorożka, która mu lewe oko na chwilę krótką błotem zalepiła, zdawałoby się: że nie ma mostków, na którychby się potknąć można, ludzi którzyby potrącali, oraz rzeczy lecących z góry, któreby upadały na czyjąkolwiek głowę. Jednak — o dziwny rzeczy ludzkich układzie! toćże i w świecie moralnym bywają mostki dziwnie do Rubikonu podobne — spotkania, w których się sam o ludzi potrącasz — i bywa także: że zdrową głowę najdobrowolniej podstawisz pod guza. Ale nic uprzedzajmy stopniowania wra

żeń. — Owszem, na razie, pani Marcinowa czekała uroczyście, mając na głowie nowy czepek z zielonemi wstążkami, na rękach zaś białe rękawiczki (bawełniane), coś nawet z lekka nuciła sobie pod nosem — (bodaj czy nie piosenkę: Otóż strumyk i dolina). I kiedy Jerzuś w progu się ukazał, czyliż go zaraz nie prosiła siedzieć — czyliż go nie nazwała kochanym panem Jerzym i nie spytała czem prędzej: co tez on tak ważnego ma jej do powiedzenia?

— Śmiało—mówiła mu— odważnie — prosto z mostu od razu — tak jak Pan Bóg oto przykazał,—bo to tam na ceregiele czasu szkoda—nikt nie słucha —jesteśmy sami.

Tak zaskoczony trochę nazbyt obcesowo, Jerzuś odchrząknął, i tu niechcący zupełnie upuścił kapelusz, ale go zaraz potem podniósł bardzo zręcznie.

— otóż ja tu przyszedłem — rzekł pokaszlując.

— Wiem—wiem — w bardzo ważnym interesie — rozumiem—toćże ja nie w ciemię bita.

— To jest tak niby: że oddawna bywający w tym domu—

— Prawda—jak Boga kocham — ślicznie pan mówi—beczkę soli nieprzymierzając zjadło się z sobą—i nie jedne.

— Toteż w tej sytuacyi, myslę: że moje dobre staranie...

— O najmilszy panie Jerzy —cóż dalej?

— Więc że wiadomo pani, że mam swój własny zakład

— Obuwia męzkiego i szewckiego — cbcę mówić damskiego—czy to ja nie wiem? na pryncypalnej ulicy— a jakże?

— I przecię uważanie u ludzi.

— O! i takich co go serdecznie kochają.

— I zresztą znajomy taki bliski —

— Ale ba! Człowiek stateczny—porządny cala giębą. No, co tu dłużej obwijać w bawełno.

— Za pozwoleniem—

— Pan mnie zna. panie Jerzy—ja lubię oto odrazu łopatą wygarnąć.

— Ale proszę pani—

— No ja przecię nic nie mówię. Powiedzże pan raz już, co masz do powiedzenia.

— Więc ja tak rozumiem: że przecię możnaby mi zawierzyć, kiedy zaręczam —

— Ja też wierzę—reszta to tylko plotki.

— Bo ten pan Edward...

— A cóż nam pan Edward przeszkadza?

— Ale panna Agata —

— Agatce także nic do tego — już kiedy ja poddam. Co? może pan Jacenty się nie zgodzi? może wikary? to już moja rzecz. Jak ja zechcę, to on sam tu przyjdzie ślub nam dać. Pietrzycka pęknie ze złości...

Jerzuś zerwał się jak oparzony.

— No wiec, krótko mówiąc — ciągnęła dalej pani Marcinowa, biorąc go za rękę—skoro się sobie wzajemnie podobamy — to już tylko dać na zapowiedzi (ślicznie pięknie), a potem patataj do kościoła..

Jerzusiowi język niemal skołowaciał.

— Oczywiście—tego, proszę pani— wybąkał wreszcie—ale kiedy bo ja nie tego —

— Co nie tego?

— Ja nawet— bo prawdę mówiący — gdzieżby ta i myśleć. Osoba w tym wieku...—

Pani Marcinowa okrutnie poczerwieniała.

— Co asan powiedziałeś? w tym wieku! w jakim wieku? Kto? ja? patrzcie go! jeszcze tóż tego nie bywało. A! to mi fizyk co szkłem nos uciera!—w wieku! w moim wieku! a wasanu co do tego, mój ty tam...

W tem miejscu pomyślała chwilę, i w okamgnieniu wyprostowała się bardzo po pańsku.

— Cóżto sobie panie myślisz? Ja ci tu panie powiem, choćby na śrrrodku ulicy — panie —jakżeci tam? taki czy owaki! Nawet przyznam się, masa ludzi by się ze mnie grubo śmiała (znakomicie — chcę mówić), gdyby zaś uczciwej kobiecie za kopyciarza lichego wychodzić za mąż — który za bardzo wiele o sobie dufa i który jest głupi jak but wykoszlawiony! i który ledwie jest wart że go święta ziemia nosi! i którego ojciec był stróżem!

— Miał być szwajcarem — rzekł Jerzuś oburzony.

— Ale nie był do stu dyjabłów—(słowo honoru — chciałam powiedzieć)! Cóżto? myślicie że ja nie wiem — choć udaję? O mój panie—prędzej mi włosy na dłoni ot tu wyrosną, niźli tego—jak się nazywa.

Krzyczała coraz zapamiętalej:

— Dosyć że ja tak powiadam: Kto z powodu własnej osobistości jak ja szacunkuje swoje położenie, a dopiero te tam stanowisko że tak powiem — to stosunkowo (czyli bodaj stosownie) na nosie sobie nikomu brzdąkać nie da—więc kiedyś mój panie taki, to mi się niewłaściwie zaraz tu za drzwi wynoś! —

Jerzuś, co prawda, oddawna już sam pragnął mocno drzwi napotkać—ale jakoś gdzieś się zapodziały. Szukał tedy klamki po za sobą, a tymczasem pani Marcinowa poczęła się niby śmiać bardzo uciesznie.

— Mn;e się widzi, żeś się ty chyba panie przyszedł tu o Magdusię oświarczyć — rzekła drwiąco — o to śmierć angielską co mogłaby być moją starszą siostrą — w takim razie kłaniam uniżenie — szczęśliwa droga, na złamanie karku—no dalej, precz!—Zegnam cię panie — do zobaczenia, kochany panie Jerzy...

Ostatnie te wyrazy wymówiła nagłe i w sposób słodki, a to z tej przyczyny: że kiedy wreszcie dziwnym trafem, Jerzuś cofając się ciągle, drzwi nareszcie sobą wyważył, w szybce od strony ulicy ukazała się twarz ciekawa pani Pietrzyckiej w towarzystwie „głupiej straganiarki — bez wychowania, baby wygadanej."

Co potem zaszło, tego się już Jerzuś nigdy nie dowiedział, równie jak sposobu niepojętego w jaki się do domu dostał. Czuł tylko: że mu coś jakby skrzydła do kolan przyczepiło — byłby zaś przysiągł: że poganiała go z tyłu pięść przybrana w białą rękawiczkę (bawełnianą), podczas gdy wyraźnie widział, jak na niego kiwała palcem utrapiona Magdusia. Tak od młota ku kowadłu śpieszyć zmuszony, w zarozumiałości swojej nic

wątpił: że dzień sądny dla całego świata nastał — dzień tłumaczenia się, którego słuchać nie chciano, dzień zawstydzenia w obec licznych świadków, dzień wreszcie porachunku, z którego pokazały się same straty. Dopiero, spostrzegłszy niedźwiedzią łapę trzymającą but ogromny, opamiętał się: że przecię posiada jeszcze rękodzielne i skład obuwia tak samo dobrego (jeśli nie lepszego), jak to które się sprzedaje na Senatorskiej ulicy lub na Krakowskiem, (choć o wiele tańszego, z powodu mniejszej okazałości w wystawie sklepowej).

A jednak—o biedny chłopcze! — nie przeto odzyskałeś spokój, niezbędny błogiej ducha równowadze! Bo oto niebawem nadeszła śpiesznie Magdusia — a była tak zaperzona, jakby jej gaz od wody sodowej uderzył do nosa.

— Cóż to sobie pan Jerzy myśli? — jak można tak postępywać—czy się to godzi—czy to szlachetnie? Pani Marcinowej niczego się dopytać nie można — od płaczu rozbolała ją głowa—powiedziała tylko: że pan Jerzy poważył się nazywać ją (Magdusię) starą panną. Jest ona panną — to prawda — ale wcale nie starą (są starsze) — a znowu panną być, czyż to komu co ubliża lub zawadza? Żeby zaś osobę bezbronną każdy już tylko krzywdził — to tak być nie powinno. Dla tego bardzo słusznie się stało: że pan Jerzy (stosownie do wyrażenia Julki) został w trąbę puszczony. Ale ona wybornie się na tem wszystkiem rozumie. Nic innego, tylko pan Edward komuś bardzo tam zawadza. Jednak trzeba mieć bardzo niegodziwe serce, żeby tak zawzięcie źle życzyć temu biednemu panu Edwardowi. To jest człowiek dobrze

wychowany—on jćj nigdy jeszcze nie wypominał że jest panną—bo cóż to złego być panną?

Nareszcie rozpłakała się, wyrzekając na swoje sieroctwo, a Migdalska wspomniawszy sobie że i ona jest wdową, poczęła złorzeczyć chwili swego przyjścia na świat, choć żadną miarą przypomnieć sobie nie mogła: jak dawno się to stało.

Jerzuś zrozpaczony pobiegł błagać ratunku u pana Jacentego. Tam* nie tykając już pana Edwarda, opowiedział tylko grubą pomyłkę pani Marcinowej, czego mąż znakomity wysłuchawszy z brwią namarszczoną :

— Nie właściwie się to stało — rzekł wreszcie — ale możeś i ty panie nie był bez winy. Rozpatrzymy tę sprawę — rozpatrzymy. Jutro sam osobiście na miejsce się udam.

— Ale jutro, poniedziałek... Tamten z politowaniem się uśmiechnął.

— Byłżebyś panie przesądnym?

Jerzuś uczuł się przygnieciony stanowiskiem tego człowieka.

— No, bądź spokojny panie, bądź spokojny — zdaj się na mnie. Już ja tę rzecz stanowczo załatwię, A teraz, przepraszam cię panie — mam massę zajęcia z ptakami.

Wracając ztamtąd, Jerzuś dumał nad tem: czy należy sobie do tego stopnia lekceważyć dnie feralne? Wierzył on mocno w rozum stanu pana Jacentego — niemniej zapomnieć nie mógł: że mu się on przyśnił jedzącym pieczeń cielęcą, z czego jak wiemy wypadła

sprawa bardzo kusa, wstyd i lichy koniec zamiarów, i wreszcie strata. Jeśli się tedy sen od woli człeka nie zależny w ten sposób zjiścić może, to cóż dopiero szukanie guza wbrew wyraźnemu ostrzeżeniu?

— Wszystko źle pójdzie—mówił sobie pełen zwątpienia—a już jak źle przy poniedziałku, to i na cały tydzień tak samo.

Przekonamy się poniżej: że go istotnie nie zawiodło przeczucie; tymczasem zaś, zdawało się być zapisano w księdze przeznaczeń: że gorycze dnia tego aż do końca nie mają doznać osłodzenia. Albowiem znów ku wieczorowi zjawiła się Magdusia. Wprawdzie z góry oświadczyła: że wpadła tylko na chwilkę, gdyż panną będąc, nie będzie nikomu zabierała czasu; mimo to jednak siedziała cały wieczór, w płaszczyku, w kapeluszu, z zarękawkiem w ręku, ciągle niby na wylocie, ale jak się zdaje, ani myśląc o odejściu. Opowiedziała niby mimochodem: że (jakbądź panna) właśnie tylko co obecną była uroczystym zaręczynom pana Edwarda z Agatką. W ogólności panny nie miewają między sobą żadnych tajemnic, ztąd też i ona (która jest panną) od dawna wiedziała o tem: że Agatka nad życie kocha swego Edwarda, a tak, wybornie się złożyło, że się on z nią żeni: inaczej bowiem wszyscy ciągle by ją nazywali panną, co wcale nie jest przyjemnie, choć bynajmniej nie ubliżająco. Niemniej też do twarzy im było, że zaraz po zaręczynach poszli oboje do teatru — sami jedni — Magdusia bowiem (jako panno) towarzyszyć im nie mogła. Pani Marcinowa zaś, skutkiem swego zmartwienia, musiała się wcześnie do łóżka położyć, mówiąc tylko z wielkim

jękiem: — Kochana panno Magdaleno — proszę tez panny żeby panna z apteki panieńskiej skórki mi przyniosła. Jednem słowem, tak tem panieństwem swojem wszystkim dojechała, że Migdalska, po jej odejściu, w najlepszej wierze zaklęła Jerzusia: żeby się już raz z nia ożenił; to może temu wszystkiemu będzie wreszcie koniec.

Na uwieńczenie jeszcze owego dnia znojnego, a tak bezmiernie brzemiennego w wypadki przykre, w nocy przyśnił się Jerzusiowi pan Edward, a to w taki sposób: że się niby spotkali w ogrodzie (zapewne Saskim) przy woskowych świecach. Co gdy się stało, Jerzuś w uniesieniu powiedział mu: Pan jesteś bałwan!—a tamten nie wiele myśląc, nazwał go cymbałem—poczem się rozeszli, zobopólnie zgorszeni.

Skutkiem snu tego, w poniedziałek, od samego rana, Migdalska miała kłopot, jaki nie zdarzył jej się jeszcze ani razu w życiu. Zajrzawszy bowiem do Sennika, oto co tam znalazła:

„Przy woskowych świecach przez ogród iść — dobre powodzenie.—Cymbał— grać na nim — zamieszanie w domu. — Bałwany widzieć, a na nich okręt — wielki zysk.—Bałwany naprzeciw siebie bijące widzieć — wielkie nieszczęście."

Bądźże tu mądry! — Ale nie tu jeszcze koniec. W chwilę .potem przybiegła zziajana Magdusia, zasięgając jej rady: co może znaczyć, że się pani Marcinowej całą noc śnił Pietrzycki golący straganiarkę, grubo wysmarowaną mydłem z własnego jej sklepiku? Na to zaś w Senniku było następujące wyjaśnienie:

„Cyrulika golącego widzieć, gdy jest znajomy—dotrze: skoro nieznajomy strata."

Otóż, Pietrzyckiego pani Marcinowa zna wprawdzie — ale cóż, kiedy bez końca powtarza: że go znać nie chce?—jakże tu tedy rzecz te rozstrzygnąć?

W dalszym ciągu dnia tego feralnego, mamy z kolei do opowiedzenia wyprawę nieszczęśliwą pana Jacentego — wyprawę, na którą się udawał dziwnie pewny niezachwianego swych włosów położenia, wracał zaś z opadłem takowych stanowiskiem, nie żeby ręka pani Marcinowej — broń Boże — wstrząsnęła ich posadę, ale że przy niewłaściwem tej osoby zachowaniu się, dozna) silnego wzruszenia, które je naprzód dębem ze zgrozy podniosło, następnie zaś na kołnierz bezładnie powaliło. Długoby o tem mówić — dość że ku końcowi wymieniono kilka tak dotkliwych przycinków, że od jednego razu (jak się Julka wyraziła) rzecz poszła na noże.

— Moja pani siostro—mówił rozumnie pan Jacenty—powinnabyś się przecię zastanowić, że za takiego młodzika chcieć się wydać osobie poważnej.!.

— Mój panie bracie—sam dla siebie twój ten morał zachowaj—bo tu Bogiem a prawdą mówiąc, garnkowi kocioł przygania.

Pan Jacenty się zaperzył.

— Co to kocioł ? kto tu jest kocioł ? co to znaczy ?

— To znaczy: żeś sobie pan Jacenty Julka głowę łysą zapruszył. Myślisz pan Jacenty że nie wiem—choć udaję. A przecię ona mogłaby być pana brata wnuczką. Ja, tam nie potrzebuję żadnych przytyków. Kużden tak

robi jak mu się widzi. Za młodszego—patrzcie go? dziwna chłopu wątroba!

Na wspomnienie Julki, pan Jacenty oniemiał, a następnie zrobił się okrutnie czerwony.

— Chłopu? Komu to wasani mówisz: chłopu?

— E, daj mi tam wasan święty pokój! u wasana w głowie jak w trybunale.

Wspomnieliśmy poprzednio: że w pewnym wyjątkowym razie, włosy panu Jacentemu ze zgrozy na głowie powstały. Osobliwsze to zjawisko stało się właśnie w chwili, w której mu ów trybunał nieszczęśliwy tak obcesowo z kopyta w twarz wymieciono.

— Coś to wasani powiedziała ? — zawołał znagła trzęsąc się cały, podczas kiedy coś aż głos mu w gardle zatykało. — Żeby mi jedna głupia baba tak sobie oto o trybunale gadać śmiała? a! to już chyba świata skończenie? Czy wiesz wasani co to trybunał? — ja cię tu nauczę! Trybunał!—no proszę! Dam ja tu wasani trybunał—aż ci w pięty pójdzie—obaczysz!—

To powiedziawszy, wyszedł śpiesznie, i ogromnie drzwiami trzasnął. Skutkiem tego, rejent wiszący w szybie podskoczył bardzo obrażony — świeczki poczęły się niespokojnie w bok trącać, aż wreszcie kiedy mieszek z westchnieniem w dół opadł, to się tak wydało: jakby z nim razem upadła wszelka nadzieja zagodzenia tej sprawy w sposób polubowny.

Że zaś jak wiemy, jedno strapienie zaraz dla wielu innych złym przykładem bywa, stało się tedy: że zaledwie pan Jacenty próg ustroni swojej (pociechy w niej szukając) przestąpił, ażci niebawem odniesiono mu szpa

ka, który według jego zaręczenia powinien był wołać: — „Maćku! daj tabaki! — Harków drutowat'! — Kurrjerek Sswiąteczny!" — a tymczasem bez końca tylko powtarzał:—„massa, znakomicie—niewłaściwie"— i tym podobne rzeczy mniej potrzebne, których wcale od niego nie zadano.

Na tem też skończymy niniejszy rozdział, któremu, jak się patrzy, nie bez powodu, zawczasu już napisaliśmy na czole trzynastkę.

ROZDZIAŁ XIV. Apollo bożek promienisty.

Wątpliwości nie ulega: że jak raz tylko panna została z kim zaręczona, to już ten ktoś bierze na siebie święty obowiązek pilnować jej jak oka w głowie — za czem też idzie: że można mu ją najzupełniej powierzać— co znaczy: że obojgu wolno z sobą chodzić gdzie się jedynie jej lub jemu podoba — i że jak tylko są razem, to się już chyba żadnemu nic złego nie stanie. Tak przynajmniej rozumowała pani Marcinowa, i zdaniem swojem rozumowała całkiem zdrowo — wiemy zaś: że rozumować z sobą komu drugiemu nie bardzo dawała — zaczem też i ten ktoś drugi wcale się nie śpieszył — a tak działo się według tego jak chciała pani Marcinowa, która (ani się domyślając) chciała poprostu tego samego co Agatka,

Która znów (ani wiedząc o tem), chciała tego co pan Edward. Pan Edward zaś...

Ale naprzód, z zaręczynami owemi rzecz tak się miała: że pan Edward, żadną miarą nie życzył sobie rozgłosu. Ten rozgłos bowiem, z pomocą Pietrzyckiej i jej

podobnych, mógł dojść przypadkiem do uszu jego wuja, człeka z bystrym słuchem, a tak wrażliwym na niespodziewane dźwięki, że mogło go to chwilowo źle usposobić, coby nawet nie było bez pewnych następstw majątkowych. Co innego z przygotowaniem go stopniowem— ale na to trzeba czasu. Ten wuj nazwiskiem... nie— dla tem większej ciszy nie ma on nazwiska — ten wuj tedy, jestto stary kawaler nigdy się żenić nie myślący — dziwak wielki — któremu trzeba dogadzać. O! pod każdym względem! no i nic dziwnego — ma wieś swoją własną ten stary, i także grubo grosza —ale o tem wszystkiemsza!—na miłość Boską!—bo to ludzie zaraz rozgadują,zazdroszczą— gotów nawet kto popsuć wszystko przedwczesnem paplaniem. Skutkiem tych rozmaitych względów, zaręczyny, jak się rzekło, odbyły się w tajemnicy, (Julkę wtedy wysłano po piwo) — w tak zupełnej tajemnicy, że pani Marcinowa powiedziała tylko o tem Magdusi, a ta się zaprzysięgła: że nawet panu Jacentemu nic a nic nie powie, i dobrze się stało jak widzimy, bo ten człowiek, nie dalej jak nazajutrz, okazał się zdolniejszy do zdrady niż do rady.

W niedługą chwilę po zaręczynach, że pani Marcinowa, jak wierny, niedomagała, wybrali się państwo młodzi we dwoje do teatru na „Sinobrodego."

— Aj! aj! co to za zbrodniarz ten Sinobrody! ile to on żon wydusił! A nie będziesz ty taki panie Edwardzie?

— Ha! ba! kto to wie?

— Cicho ty niegodziwcze — tak powiedziała Agatka, zatykając mu ręką usta — a on tej ręki o mało nic zjadł, tak ja całował!

Po teatrze, przyszli się tylko przebrać, i polecieli co tchu sankami na maskaradę.

Że by was tam! Ktoby ich poznał! Pan Edward wykręcił zkądś ubiory krakowskie. Agatce tak było do twarzy, że wolałaby zostać bez maski — ale dla przyzwoitości, wypadało koniecznie zakryć zama mordką małpią, świeży buziaczek. O! bo pan Edward ogromnie był za przyzwoitością — trzeba wiedzieć. Raz się Agatka naparła, żeby ją zaprowadził do Tivoli. — Za nic w świecie! — tam nie bywa nikt dobrze wychowany— (w czem się mylił, gdyż jak wiemy, bywa tam nawet sam cymes towarzystwa, a jednak w niczem mu to nie ubliża). Słowem, że Agatka tam jedynie bywać mogła i bywała, gdzie pan Edward, w niezmiernej surowości swojej, za właściwe uznał. O! jużto ona była bardzo pilnowana, ta Agatka!

Tak też i z maskarady onej, wrócili dopiero nad ranem—nic dziwnego! toćże to zabawa, która w najlepsze zaczyna się dopiero wtedy, kiedy wszyscy spać się kładą. Co prawda, dużo tam czasu zabrała wesoła kolacyjka, nie bez pukającego szampana— ale o tem Agatka całkiem przemilczała.

Już to od pewnego czasu, uie wszystko ona powierzała swojej matce — kobiecie mocno od siebie niższej, dosyć sobie prostej, mającej liczne przesądy i tym podobnie. Pani Marcinowa sama coraz większą spostrzegała w niej zmianę — ale co tam na to zważać! — taka to już moda: żeby jaja mędrsze były od kury— panna robi się wymarcypowana, nabiera szyku — zwyczajnie osoba światowa — zresztą to już przyszłego męża rzecz.

Nazajutrz, Agatka spała jeszcze w najlepsze, kiedy zaszła owa niemiła rozprawa z panem Jacentym. Dowiedziawszy się o niej, pan Edward natychmiast pobiegł przejednać obrażonego dostojnika. Jakoż, wrócił niebawem, zapewniając: że pan Jacenty ma nie mało roboty na jakie dni parę — ale że potem (wysapawszy się) przyjdzie znowu po dawnemu — prosił tylko: żeby już o całem tem zajściu raz na zawsze nie było mowy. Pan Edward był nawet u Jerzusia, ale go ten o mało za drzwi nie wypchnął, niestworzone rzeczy o pani Marcinowej wygadując — o Agatce — także o panu Jacentym, wikarym i podleśnym (tego ostatniego nazwał nawet fagasem u jakiegoś hrabiego) — jednem słowem, nie obwijając rzeczy w bawełnę: człowiek źle wychowany. Pan Edward zrobił co mógł — cóż kiedy się nie dało. Chciał rzecz zagodzić — ale trudno, lepiej dać już temu pokój.

Złote też to serce u tego człowieka! Toćże on od wczoraj pana Jacentego wujem nazywa, także wikarego, a podleśnego kuzynem. Pani Marcinowej zaś mówi: ma

mo (ale wszystko to pocichu, ho nużby broń Boże kto posłyszał!).

Tegoż dnia zaprowadził obie panie do najętego już na przyjęcie Agatki mieszkania. Co tam za meble były — gwałtu! Aksamitem czerwonym wybijane. Pani Marcinowa zrobiła się jeszcze od tego aksamitu czerwieńsza.

Jak tu siadać na tem wszystkiem? Co do Agatki; to ta była tam już jak u siebie— nic jej nie dziwiło — przechadzała się, oglądała wszystko, czasem nawet miała coś do zganienia (zkąd jej się to , wzięło?) nareszcie, zażądawszy papierosa, poczęła się w fotelu na biegunach bujać, a kiedy to robiła, to we wszystkich zwierciadłach widać było, jaka ona wielka pani. A była tych zwierciadeł wszędzie moc okrutna, także różnych rzeczy na ścianach przepaść; a dopiero obicia na nich, a portyjery we drzwiach, a firanki u okien—a pachniało wszędzie—no!—

Tamże pan Edward po czekoladę posłał, którą gdy wypito, po drodze jeszcze cukierków Agatce kupił i pomarańcz, na co wszystko musiał wydać najmniej ze dwa ruble.

Pani Marcinowa do najwyższego stopnia oczarowana, milczała, jakby jej kto gębę zalepił. Ona, tak zwykle pewna siebie, tak zamaszysta,znagła jakby z niej kto cały rezon zdmuchnął, uczuła się aż do ziemi przypłaszczoną.

— No, nie bez tego, żeby człowiek nie miał mieć także swoich własnych (znanych światu) kolligacyi, i rewizorem był jej mąż, a jużci także rewizora tak łatwo w ka

szy nie połknąć; ale znowu obywatelstwo i te meble aksamitne, modny szyk i zwierciadła w złoconych ramach, i woskowana posadzka — no, no, ten Edward, to widać zaraz paniczyk—pan z panów!

Dla Agatki przejęło ją zabobonne uszanowanie.

— Dziewczyna w czepku na świat przyszła, czy co?—dalibóg nie pamiętam. Ale nie ma gadania—do karety ją wsadź, będzie u siebie.

Nieraz brała ją ochota mówić jej: „pani!" Julkę nawet skarciła: że się zanadto z nią spoufala.

Ale coż, kiedy znowu pan Edward koniecznie chce żeby mu mówić: ty—czy to nie będzie przypadkiem ktoś za pan brat z pastuchem? W takich razach drażliwych, najlepiej podobno jak najmniej się odzywać— bo ten język przeklęty tak trudno jakoś na stare lata do salonowego użycia przykrócić!

Mówiąc to sobie pani Marcinowa, sama niewiedząc czemu wzdychała, mocno przygnębiona...

ROZDZIAŁ XV. Apollo dogania Dafne.

Dnia następnego, Edward wyglądał jakoś nieswój, zamyślony czegoś, roztargniony — często wychodził na miasto a na krótko wracał. Zapytany, twierdził: że go głowa boli, że nia jakieś listy do pisania, że coś odebrał

z poczty — ale od kogo? co? jak? — ani go się dopytać — bez końca tylko dawał słowo honora: że nie od wuja. Wieczorem przyszedł jak zwykle, ale był osowiały, mało mówiący, narzeka! na kłopoty i wyszedł razem z Magdusia: żeby ją odprowadzić do domu.

Nazajutrz napróżno go Agatka czekała od rana. Południe nawet nadeszło, a Edwarda ani śladu. Niespokojna czy nie chory, posłała Julke na wywiady. — Mieszkanie zamknięte, klucz wziął z sobą — stróż powiada że wyszedł bardzo wcześnie, bo nawet nie kazał nastawiać samowara. — Agatka rady sobie dać nie mogąc, razwraz spoglądała w okienko, każde drzwi skrzypnięcie bicie serca jej sprawiało. Pod różnemi pozorami na ulicę się wymykała—raz nawet ukradkiem pobiegła ua górę—zamknięte— klucz wyjęty ;— więc istotnie nie ma Edwarda w domu—więc nie chory,— ale co mu się stać mogło?...

Nad wieczorem nadeszła Magdusia.

— Jakto? Edward dotąd nie był ? to rzecz dziwna! cóż to być może? Wczoraj kiedy ją odprowadzał, to na pożegnanie w gors ją pocałował, mówiąc wzruszony: — Panno Magdaleno (tak mówił) pani przynajmniej niech zachowa po mnie przyjemne wspomnie

nie.

Agatka nie widziała głupszej sroki. — W gors ją

pocałował — taką brzydotę! jużby też powinien mieć przynajmniej smak wykwintniejszy. Nieznośna papuga! plecie jak na mękach. Ale wzruszony był — powiada,—i żegnał się jakby na zawsze—Agatce serce zamie

cało w piersi. Magdusia śmiertelnie ją nudziła. Nareszcie po jakiejś nieskończonej godzinie, na szczęście precz sobie poszła.

Agatka zaczęła płakać — co ona łez wylała! Pani Marcinowa nie wiedziała już jak ją pocieszać. — Ona od wczoraj uważała: że mu coś jest — należało go wypytać on przecież przed narzeczoną nie powinien mieć nic skrytego. — Kiedy nadejdzie — myślała sobie — bo jużcić dyjabli go nie wzieni — czyli raczej że się nigdzie nie zapodział—daję słowo—to ona zostawi ich samych — niech się sobie nagadają — może się pokłócili o co — kto ich tam wie? najlepiej w takim razie palca we drzwi nie wtykać.

Jakoż istotnie nadszedł Edward w czas jakiś. Agatka, ujrzawszy go, jakbądź blady wyglądał i pomięszany, poskoczyła ku niemu z gwałtownym wybuchem:

— Ślicznych rzeczy się o tobie dowiaduję —

— Cóż takiego?

— Pocałowałeś wczoraj Magdusię. Wstydź się jestto czyn co najmniej niegodziwy—

— Ja? Magdusię? to wywiędłe czupiradło? Kto powiedział?

— Ona sama

— Słowo honoru—skłamała—słowo honoru.

— I do tego byłeś mocno wzruszony, i powiedziałeś jej: że tylko ona jedna mile ciebie wspomni. To w ta kim razie ja już niczem tobie nie jestem—to w takim ra zie najlepiej się rozstańmy—to w takim razie porzuć mię,

i niech umrę z boleści, i niech nawet nikt na moim grobie nie zapłacze—

— Ale kiedy w tem co ona mówi, nie ma ani słowa prawdy.

— Wszystko to jedno. Niech się znajdzie ładniejsza odemnie, to jestem pewna że mie dla niej porzucisz, w takim razie lepiej dziś skończyć—

— Ładniejsza od ciebie? czyż ty myślisz że to podobna?

Agatka pomimo łez ukradkiem spojrzała w zwierciadło.

— Przysięgnij mi: że ani razu drugiej żadnej nic powiedziałeś tego, co mnie mówisz.

— Moja Agatko—zazdrość zaczyna ci odbierać rozsądek—

— Zazdrość? może o Magdusię ? jeszcze czego! o! bardzo proszę! Pogardzam nią — nienawidzę jej — a o ciebie nie dbam i zrywam z tobą, i znać cię nie chcę, i daj mi święty pokój—bo sobie życie odbiorę. —

— Sa to tylko urywki z romansów których trochę za wiele czytałaś—ale coż robić! Daję ci słowo honoru: że cię kocham nad wszystko w świecie, i nie przeżyję naszego rozłączenia—ale kiedy chcesz koniecznie... hasłowo uczciwości...

Mówiąc to, brał za kapelusz.

Agatka rzuciła się ku niemu, zanosząc się od płaczu.

— Boże! jaki ty jesteś nieznośny! Kiedy ci mówie: że bez ciebie źyć nie mogę — że oszaleję jak mię opuścisz.—O! ja nieszczęśliwa! już mie nie kochasz!

Edward z dziwną flegmą posadził ją na stołku, pocałował w czoło, i rzekł z głębokiem westchnieniem:

— Istotnie, możeby to i lepiej było jak radzisz, wcześnie się nam rozstać z sobą. Na nieszczęście, ja tego nie potrafię. Zresztą i sił już nie mam myśleć nawet o tem. Głowa mi pęka,.

— Prawda. Co ci jest? Blady jesteś — chory je

— Nie — nie chory. —

— Więc ukrywasz coś przedemną. Gdzieś był tak długo? co robiłeś? Ja tu o mało nie umarłam z tęschnoty —

— Agatko — uspokój się kochanie, Tu całej zimnej krwi potrzeba — na egzaltacyje teraz nie

czas —

Dziewczyna łzy połknęła.

— Odebrałeś odpowiedź od wuja —

— Nie— nie od wuja (mówił to z wahaniem).

— Przysięgnij: że nie od wuja. Edward dał jej znak milczenia.

— Mówmy ciszej—rzekł— i niech to zostanie między nami dwojgiem. Wspólne mieć będziemy szczęście, wspólne też miejmy cierpienia. Niech się nikt trzeci w to nie miesza, choćby nawet matka.

Pomyślał chwilę.

— A więc tak — próżnobym i pod ziemię schowa! — serce kochającej kobiety w mogile nawet prawdy się doszuka. Istotnie — onegdaj jeszcze odebrałem list od wuja.

— Nie zgadza się na nasze połączenie — o niczem słyszeć nie chce,..

Edward milczał.

— Widzisz Agatko rzekł wreszcie, silnie sobie pocierając czoło — ja muszo wyjechać na czas jakiś..

Dziewczyna osłupiała.

— Dokąd? co? jak?—co ty mówisz?

— Na niedługo — na dni parę — może kilka najdłużej —

— To się u ciebie nazywa: nie długo? Ja cię nie puszczę...

— Nie bądź dzieckiem. Od tego zależy może nasza przyszłość cała. Nawet —niezawodnie zależy. Nie będę ci dłużej ukrywał prawdy. Istotnie, wuj się na nasz związek nie zgadza. Na domiar wszystkiego, żąda:

żebym natychmiast do niego przyjeżdżał— inaczej grozi:

że mie wydziedziczy —

Agatka ręce załamała.

— Jeśli pojedziesz—nie wrócisz...

— Co ci się dzieje? Wrócę—przysięgam ci. Dlaczegóżbym nie miał wrócić?

Mówiąc to, zdawał się myśleć o czem innem.

— A pojechać muszę koniecznie — muszę, nic nie pomoże. Znam ja starego. Zawzięty jest, zapalczywy, nie lubi żeby mu się sprzeciwiać. Co innego na miejscu. Jużto trzeba ci wiedzieć: trafił swój na swego — ja także jestem jak kozioł uparty. Do nóg mu się rzucę—błagać go będę a jak i to nie pomoże, stawię się ostro i zrobię swoje.

— Ale ty nie wrócisz—

— Pocóżbym jechał?

— To nie jedź, jeśli mię kochasz —

— Właśnie dlatego ze cię kocham, pojadę. Jabym ci nieba rad przychylił, nie dopiero majątek pod nogi rzucił. Cóżto? ty myślisz że wieś jedna i druga piechotą chodzi? Ale znowu, jeślibym dla nich ciebie miał się wyrzec —to pal dyjabli i majątek i niech piorun trzaśnie wuja! Wolę nędzę, śmierć, sto śmierci — słowo honoru — niźli życie najsłodsze bez ciebie. Proszę cię tylko Agatko — na wszystko cię proszę —słowa jednego o tem matce nie mów. Znasz ją — zaraz się radzić gotowa Bóg wie kogo — i może jeszcze gorzej rzecz popsuć. Jeśliby się spytała: o czem tu między nami mowa była — powiedz jej: żeśmy się poróżnili, potem przeprosili —lub coś podobnego. Mamy jeszcze trzy dni do namysłu (wuj dał mi tydzień) to przez ten czas we dwoje uradzimy przecię coś stanowczego, i wszystko pójdzie dobrze. Tylko się nie martw zbytecznie, bo mi spokojność twoja droższa nad moją własną.

Mówiąc to , wziął kapelusz i zabierał się do odej

scia.

— ?e też to jednak cudak do pokazywania za pieniądze ten stary dodał z uśmiechem wdziewając rękawiczki. — Nie — doprawdy — takim ludziom to się wydaje: że wszystkę można zrobić przy niejakiej dobrej chęci. Toćże wyobraź sobie — masz tobie! urwał mi się guzik...

— Ja ci go zaraz przyszyję —

— Wyobraź sobie — pisze mi on miedzy innemi, że przyjechawszy do niego, zastanę już gotowy paszport do wyjazdu za granicę na dwa lata. Na dwa lata! słyszane rzeczy! —

Agatka zbladła i nogi się pod nia zachwiały.

— Za granicę! zginęłam. Jeśli tak — to już po wszystkiem!

Edward dziwnie jakoś na nią spojrzał.

— Jakaś ty śmieszna moja Agatko—mój aniołku— jak możesz nawet przypuszczać co podobnego? No, bądź zdrowa. Do zobaczenia, A nie martw mi się — proszę cię—bądźże przecię rozsądna...

Dziewczyna rzuciła ni u się na szyję.

— Ja cię nie puszczę—mówiła łkając—bo jak pójdziesz — to choćbyś nie pojechał — czuję że nie wrócisz więcej.

On milczał, i patrzał w nia jak w tęczę.

— Ależ wrócę—powiadam ci, że wrócę—to dosyć, spodziewani się.

Powiedziawszy to, odjął sobie z szyi jej ręce, pocałował ją w usta i w oczy zapłakane, i wyszedł — a ona padła na stołek, więcej martwa jak żywa.

Niebawem, dla uniknienia wypytywań matki, poczęła siv skarżyć na szaloną migrenę (pani Marcinowa wielkie miała poszanowanie dla tej modnej choroby) — następnie położyła się do łóżka, chociaż dobrze wiedziała: że przez noc całą oka nie zmruży.

Jakoż istotnie, bez końca tylko snuły jej się po głowie zdrady i niewierności kochanków, i rozmaite dziwne położenia, których się tyle naczytała w romansach. Nie

kiedy zrywała się biedź—uciekać gdzieś z Edwardem aż na krańce świata...

— A jeśli on ją kochać przestał?..

Jeśli ją Edward porzuci — ona się otruje. Ale zkąd tu trucizny wziąść? W aptece nie sprzedadzą bez recepty — recepty zaś na otrucie żaden lekarz dać nie zechce. W Wiśle się utopi — to będzie najlepiej niech ten Edward niegodziwy wiekuiste wyrzuty cierpi. Ale jak on z jaką inną po niej się pocieszy? — W takim razie, dla pewności, trzeba go koniecznie zabić wprzódy niech nie będzie ani mnie, ani tobie.— Umrą razem. — Ale nuż on nie zechce? E! ktoby się tam pytał?—Boże! jaka ona nieszczęśliwa! co tu robić? co tu robić?..

W ten sposób, rojąc tysiączne szaleństwa, zrozpaczona, zbolała, napróżno płonącą głowę zimną wodą sobie chłodziła, próżno się zmuszała o czem innem myśleć, choć niemal słabo jej się robiło ze zmęczenia, sen nie przychodził, ani pociecha żadna, ani choćby jakie takie uspokojenie.

ROZDZIAŁ XVI. Dafne w drzewo bobkowe przemieniła się.

Nazajutrz, wstała z czerwonemi, nabrzmiałemi od płaczu oczyma — jednak twierdziła: że jej nic nie jest i że tylko trochę w nocy nie spała. Pani Marcinowa od dawna już przyzwyczajona była do podobnych wymó

wek, powtarzających się niemal po każdem przeczytaniu jakiej czułej książki.

— No—ależ Edward? co mu takiego było, że nie przychodził?

Agatka roześmiała się bardzo kunsztownie.

— Zwyczajnie — panicz chciałby sobie już zawczasu tony jakieś stroić. Gadał ni to ni owo—ale Agatka wykłóciła się z nim porządnie—i znów się zrobił najniższym sługą.

Pani Marcinowa spojrzała na nią czcią przejeta.

— Ba, ba—pomyślała—da ona sobie radę na świecie— nie trzeba jej rozumu uczyć.

Dnia tego, Julka miała ciężkie chwile. Musiała być nieustannie ua czatach — razwraz podpatrywać i donosić: czy Edward wyszedł, czy jest w domu, kiedy wrócił, jak długo bawił, jak wygląda, co robi. Przy tej zręczności, różnemi czasy nic mało też zjadła cukierków, niby za swoje trudy rozliczne, ale właściwie żeby milczała. Wreszcie nadużywając swego położenia, kazała się Agatce wyperfumować milfleurem, i to jej nawet przy ekstramecie w podwórku, dość długie pomiędzy ulicznikami zjednało poważanie.

Tymczasem ku wieczorowi, właśnie trafem osobliwszym kiedy pani Marcinowa tylko co na miasto wyszła, zjawił się Edward — ale wyglądał o wiele jeszcze mniej pewny siebie niż wczoraj było. Agatka czekała go znowu z gorzkiemi wyrzuty — przygotowała już sobie rozmowę całą — przewidziała wszystkie jego odpowiedzi — miała go zewsząd pobić zwycięzko — i wreszcie

zmusić do niesłychanie uroczystej przysięgi, że jeśliby ją kochać kiedy przestał, to się natychmiast z nią razem otruje (obowiązkiem jego będzie wtedy porozumieć się w tym względzie z apteką) tymczasem — rzecz dziwna — na widok jego, zapomniała odrazu od czego zacząć miała, co powinno było dalej nastąpić, co jeszcze potem i tym podobnie aż do samego końca, — słowrem, zgnębiona i przybita, rzuciła się tylko ku niemu, potem się na kolana osunęła, i ręce załamawszy, zaniosła się od płaczu. On ją podniósł, posadził na stołku, ucałował, i przedewszystkiem starannie zaraz drzwi za sobą zamknął.

— Wiem co mi masz do powiedzenia Agatko — rzekł potem głuchym głosem, z trudnością tchu nabierając — że cię zdradzam — że cię nie kocham — że ci życie już nie miłe — że bodajbyś mie była nigdy nie znała; — ale na to wszystko czasu szkoda — tu trzeba radzić, nie rozpaczać. Czy możemy być pewmi: że nas nikt nie podsłucha?

Upewniwszy się: że Julki nigdzie nie ma, i że sklepowa kupującemi jest zajęta, tak mówił dalej zcicha w sposób tajemniczy:

Przemyśliwałem całą noc poprzednią (słowo ho noru ani na chwilę nie zmrużyłem oka) i przekonałem się: że nie mamy wyboru. Okoliczności ułożyły się tak nieprzyjaźnie a razem tak nagląco, że tylko jedno pozostaje do zrobienia...

— Coż takiego?

— Musimy się pobrać, i to jak najprędzej.

Dziewczyna za całą odpowiedź namiętnie tylko

uczepiła się jego ramienia.

— Ale to jak najprędzej — czy rozumiesz mie

Agatko? — Dziś, jutro najdalej. Bo widzisz — jutro, to już ostatni dzień dany mi do namysłu — trzeba się tedy na sani czas ułatwić, żeby już nic a nic nie było do odrobienia. Dlatego prosto od ślubu pojedziemy do wuja, padniemy mu do nóg, i stary, niespodzianie zaskoczony, oszołomiony, rozczulony, czy będzie chciał czy nie, przebaczyć musi — bo już się wtedy nie czas będzie drożyć z przebaczeniem.

— Ale ślub — nie dadzą ślubu bez zapowiedzi —

— Ja też i to przewidziałem i wszystko mam już w gotowości — a od czego induit? Tylko że ponieważ w Warszawie księża wymagaliby jeszcze tysiącznych for malności, a tu czas nagli — dlatego pojedziemy do Częstochowy. Jest tam stary ksiądz, który mi chrzest dawał — dawny przyjaciel jeszcze mojego ojca. Jużem go uwiadomił telegrafem i czekać będzie—

— A dlaczegóżby w Warszawie miano robić trudności?

— Dlaczego? jakaś ty dziecinna! Przecież potrzebnem jest do tego zezwolenie rodziców, czy kogo star szego. Co do mnie, rodziców wprawdzie nie mam —ale wuj, który mi ich zastępuje, wiesz przecię, że się na nasz związek nie zgadza—

— No,więc przynajmniej moja matka—

— Twoja matka? ona także na to nie pozwoli—

— Jakto? przecież to jest najgorętszem jej życzeniem—,

— Agatko— chceszże zgubić całą sprawę? Zastanów się tylko. Okoliczności sa naglące, ja, jak Boga kocham, czekać nie mogę. Jak powiesz matce... nie—słowo honoru—czyż ty nie wiesz? Ona sobie w głowę włożyła: że nas koniecznie połączy jej brat—wielki wikary— i że wesele musi być nader głośne...

Agatka osłupiała — w głowie jej się mącić zaczęło, w uszach szumieć, wszystkie przedmioty zdawały się wirować w koło niej.

— To jakże? tak, we dwoje tylko? ukradkiem — bez niczyjego błogosławieństwa? — szeptała drżąca.

— Ja innego środka nie widzę — nie znam, nie przypuszczam. Jeśliś obmyśliła co lepszego,—mów, słucham.

Agatka szukała po głowie, ale się pokazało że już nawet myśleć zapomniała. Edward przechadzał się gorączkowo, dziwnie jakoś wzburzony.

— Nie wiem co możesz mieć przeciw temu. Toćże pomyśl tylko Agatko — na Jasnej Górze — w tej cudownej, starożytnej świątyni — to niech mię dyjabli wezmą — aleć to przecię nie lada błogosławieństwo. Wieleż to osób za nic w świecie niechciałoby brać ślubu gdzieindziej. A że do tego są jeszcze i nadzwyczaj trudne okoliczności... No, koniec końcem, daję ci słowo uczciwego człowieka — jak honor kocham — jak ci z duszy dobrze życzę — przecież nie namawiałbym cię na nic złego. Znasz mie — co powiem, to jest u mnie

święte. Że cię tam matka dniem jakim później przeżegna, czyż dlatego mamy się z sobą rozstawać na wieki?

— O! nie mów tego, bo mi serce pęknie— Popatrzał na nią długowyraziście, i wreszcie rzeki

chłodno:

— Cierpiąca jesteś — potrzebujesz wypocznienia; a ja ci najniepotrzebniej głowę rzeczami podobnemi zawracam—

Brał za kapelusz.

— Dokąd idziesz?

— Albo ja sam wiem? potrzebuję się opamiętać — w głowie mi się kotłuje—opuszczają mie siły —brak mi powietrza...

— Edwardzie—jeśli odejdziesz—umrę...

— Przecież zostać tu nie mogę?

— Ani ja uciekać z tobą—to darmo.

— W takim razie bądź zdrowa, i niech wspomnienie moje towarzyszy ci jak najdłużej. j

— Co znaczy ta mowa? j

— Nic nadzwyczajnego. Ty spełnisz jak sądzisz twoje powinność — ja także zrobię do czego mie los nie nawistny przymusza...

Mówiąc to, ku drzwiom się zbliżył.

— Edwardzie! Edwardzie! — zawołała dziewczyn na wybuchając płaczem —przysięgnij mi na wszystko co masz najświętszego pod słońcem, że to inaczej być nie może.

— Przysięgam ci.

Nie. Idź sobie. Choćby i prawdą było to co mówisz, ja z tobą za nic nie pójdę.

Edward w milczeniu tylko wziął za klamkę, Agat ka z jękiem do nóg nui upadła.

— Nie—nie wytrzymam dłużej—zawołała.—Niech będzie jak chcesz—rozkazuj, rozporządzaj mną jak ci się tylko podoba. Kiedy mam być gotowa? co? jak? Choćby natychmiast — ide.

ROZDZIAŁ XVII. Odyssea.

Nazajutrz Agatka poszła z rana do kościoła — ale cóż z tego, kiedy już i pora obiadu nadeszła, a jej jeszcze z powrotem nie było. Nadciągnął wreszcie wieczór — co u licha? Agatki ani śladu. Pani Marcinowa wysłała Julkę na górę.

Zamknięte. Pan Edward cały dzień w domu

nie był. ,

— Wiec sa widać razem. No, kłócili się

teraz on ją pewnie przeprasza —oprowadza po sklepach, wozi, bawi, słowem przejednywa na setne sposoby—zwyczajnie żeby się zasłużyć. Skutkiem tego dziewczyna nie miała nawet czasu dać wiedzieć co się z nią dzieje — tak już nieraz było. Wieczorem niezawodnie na teatr jeszcze poszli—wrócą jak zwykle wedle jedenastej.

Ażci i po jedenastej już dawno, a ich jak nie ma tak nie ma...

— O! źle! Goś jej się może niedobrego przytrafiło—albo raczej obojgu, bo i onby się już przecież dotąd zjawił. Żeby choć była Magdusia do porady — ale i ta się tam o coś z Agatką słyszę pokłóciła, i dlatego nie przychodzi.—Co tu robić o tak późnej godzinie? Już i północ blisko—może jeszcze wrócą... Wybiła północ—nie wrócili.

Gwałtu! do policyi by dać wiedzieć, do ratusza, w gazetach ogłosić, telegrafować. Ale oni to wszystko do jutra gotowi odłożyć.....

Pani, Marcinowej słabo się robić zaczynało ze strachu.

— Żeby choć żywą jaką duszę do porady mieć. Ha! nie ma co — trzeba będzie, pychę z serca zdjąwszy, do pana Jacentego się udać, toćźe to sprawa familijna.

Jakoż, nie namyślając się długo, drżącą ręką mieszkanie zaniknęła, klucz do kieszeni wzięła i pobiegła.

Dzwoni u bramy raz — drugi — trzeci — coraz silniej.

— Kto tam?—odzywa się głos zaspany.

— Proszę otworzyć.

— Ale kto taki?

— Nootworzyć tam, kiedy mówię. Stękając, zwlókł się nareszcie stróż ze szlabanu.

— A do kogo to?

— Do pana Gołaszewskiego.

— Gdański! co mi za pon! niech go dyjabli żywcem porwą! Nikomu on spać nie daje — na katarynce po nocach dudli. Już mu tam rząńca dzisiaj wypo

wiedział mieszkanie. Szczęśliwa droga, na złamanie karku.

W innych okolicznościach, podobne wyrazy słysząc, nigdyby ich pani Marcinowa nie puściła płazem jak wiemy —ale obecnie wolała udać że jej mimo uszu poszły— a może istotnie tak było — człowiek w strapieniu słuch miewa przytwardy. To jednak, czego żadną miarą niedosłyszeć nie mogła, byłyto piskliwe dźwięki krakowiaczka, zakłócające ciszę nocną i spokój sąsiadów, dzięki morderczej korbie pana Jacentego.

— Jest więc w domu—powiedziała sobie stąpając po trzy schody naraz—a! chwałaż Bogu!

Tedy znalazłszy drzwi nie zamknięte, wbiegła nie bawiąc, i jak myślicie, co tam ujrzała zdumiona? Oto ni mniej ni więcej, tylko znamienitego męża w szlafroku — to nic jeszcze, ale i w czepku nocnym kobiecym, związanym pod brodą. Wprawdzie, ujrzawszy ją, natychmiast go sobie z głowy zerwał i do kieszeni schował — niemniej przeto czas jakiś stał zawstydzony, nie wiedząc od czego zacząć rozmowę. Tymczasem, niby z pomocą mu śpiesząc, szpak ze snu wybity, strzepnął się w klatce, nos na prątkach sobie wytarł, i na całe gardło zawołał:

— Massa! znakomicie!

— Coż mi zjednywa tak niespodziane odwiedziny wasze, pani siostro—rzekł wreszcie poważnie pan Jacenty porządkując rozpierzchłe na głowie włosy;—po naszem ostatniem widzeniu się, nie myślałem... to jest nie sądziłem...

— Ach! mój Boże! już ja tam pana brata całem sercem za moje prędkość przepraszam — ale stało się wielkie nieszczęście.

— Jakieżto nieszczęście?

— Niewłaściwie., harków drutowat'! wrzasnął szpak.

— Cicho tam do dyjabła!—zawołał pan Jacenty — jakie nieszczęście?

Pani Marcinowa padła na stołek z załamanemi rękoma.

— Agatki nie ma!

— Co? umarła?

— Ale gdzie tam! tylko że do tej pory do domu nie wróciła.

— To coż dziwnego? Massa jest przecię zabaw przeróżnych — a ludzie młodzi — to przecię wiadomo, że tego — zresztą od czegóż karnawał? Jakżeś mie też siostra przeraziła! Wcale to jest nawet niewłaściwie przyznam się o podobnej godzinie — i tego. Ja sam oto znakomicie większe mam zmartwienie. Co to jest? przy mojem stanowisku, mieszkanie mi wśród kwartału wypowiedzieć! Nie mają prawa. Ja im nawet pozew jutro doręczę. Ale ja wiem — to ten gałgan Piskorski z Zapiecka, przez złość, żem mu kilka gołębi...

— Ale gdzieby oni tak długo siedzieli?

— Jacy oni?—rzekł kwaśno pan Jacenty,—a! tamci. Czy ja wiem? Daj mi tam asani pokój. Alboż to Agatka moja córka?

Pani Marcinowa uczuła całą słuszność tej uwagi i zamilkła. Tak trwało czas jakiś.

— Zresztą przecię Edward z nią być musi — rzekł pan Jacenty.

— A dawno go brat widział?—spytała pani Marcinowa.

— Kiedyżto? a! w poniedziałek był u mnie i pożyczył dwadzieścia pięć rubli. Dał słowo honoru, że jutro przed dziesiątą jeszcze odniesie — to go tu pani siostra łatwo sobie znajdziesz. No, nie ma się co niepokoić. Oni tam już może oddawna są z powrotem.

Na tę tak słuszną uwagę, pani Marcinowa przypomniała sobie nagle: że ma klucz od mieszkania w kieszeni. Zaczem też, nie bawiąc już dłużej, pożegnała się z panem bratem, i właśnie w chwili, kiedy szpak utrapiony wniebogłosy wrzasnął:— Stanowisko daj tabaki!—ona co tchu odeszła.

W domu zastała krzyk, wrzask, dzień sądny! Co tam znowu takiego? Oto Julka obudziła się ni ztąd ni zowąd, i wydało jej się: że stoi przy niej coś białego. Ona okrutnie strachów się boi, a ten malarz (pokojowy) co to się kiedyś powiesił na parkanie przy ulicy Browarnej, to powiedali: że miał oczy na wierzchu i język wywieszony.

— Śpij głupia i nio zawracaj mi głowy. Agatki

dotąd nie nia. — To co? a od czego pan Edward? — I jego nie ma. — To i dobrze. Jak raz są po zaręczynach... A tobie kto to powiedział? Samam widziała. Jak mię po piwo posłali —to ja nie głupia, nie poszłam, ino przez dziurkę patrzałam, i widziałam wszystko.

— Poczekaj ty kanalijo — dam ja ci kiedy ciekawość— o baczysz—aż ci w pięty pójdzie! A nie kołatał tu kto?

— Właśnie mi się widzi: że mnie obudziło jakieś

stukanie.

— Do dyjabła! — pomyślała pani Marcinowa, — trzeba, że właśnie przyszli, kiedym ja niepotrzebnie na miasto latała, Wszystko to z tej prędkości. Głupstwo się zrobiło nie ma gadania. Zeby zaś pannę tak po nocy z kawalerem puszczać! Ale przecię człowiek dobrze wychowany. Odprowadził ją pewnie do Magdusi ślicznie pięknie— bo i prawda — co się tu daremnie kłopotać?

Tak się sobie dobrodusznie upewniwszy, położyła się i zasnęła twardo. Niebawem przyśniło jej się: że Agatka zajechała karetą. Było to w lesie. Właśnie podbiegł kuzyn jej podleśny (słuszny, blondyn) żeby ją z uszanowaniem wysadzić, ale nie dał mu tego zrobić hrabia (sam hrabia — a jakże?), tylko ją wziął pod rękę ślicznie pięknie, i zaczęli iść — ale wtem rewizor nieboszczyk zapuścił rogatkę. Agatka, nie wiele myślący, dobyła z kieszeni dukata i rozśmiawszy się znikła jak gdyby się ziemia pod nia rozpadła, a tuż stał pan Jacenty kiwając głową, aż mu wszystkie włosy na kołnierz opadły, podczas kiedy wikary sam dzwonił — bo dziada nie było.

Ocknęła się, zimnym potem oblana — właśnie na prymaryję dzwoniono.

— W Imię Ojca i Syna! — zmówiła pacierz za duszę nieboszczyka i zaczęła rozmyślać: co też ten sen mo

że mieć za znaczenie? Zarazby jej to wyjaśniła Migdalska, ale do niej, po całem owem zajściu z Jerzusiem, iść jej nie wypada. Chociaż, Bogiem a prawdą, stara nic temu nie winna, — jednak zawsze....

W każdym razie, chyba nie dobry to jakiś sen. Wprawdzie Agatka jechała karetą jak potrzeba, i to w dobranem towarzystwie ale jakoś pana Edwarda nigdzie tam nie było.

Ubrawszy się, pobiegła zaraz na górę. Zamknięte jak i wczoraj. Zaczął ją niepokój ogarniać.

Umyśliła pójść ua nowe mieszkanie —no, niezawodnie tam być musi — przecież pod ziemię się nie schował.

Ale i tam nie zastała nikogo. Ruszała klamką, dzwoniła, wszystko było napróżno. W korytarzu stróż zamiatał.

— A do kogo to?—spytał.

— Ja chciałam tylko wiedzieć: czy jest w domu pan

Edward Mennicki.

— Wedla Mennicy? To nie tu. To trzeba bez Tłu

mackie, kole studni okrągłej—

— Ale ja się o tego pytam pana co tu mieszka.

— W rogu Leśna? Gdzie tu mennica — a gdzie tu Leśno! to dopiruj dziwna kobita! Taże mówię że to nie tu...

Pokazało się, że był głuchy. Niebawem zastąpiła go żona, pytając: o co chodzi?

— Czy był tu dziś pan Mennicki?

— Tu w całym domu żadnego takiego nie ma.

— Ale jakże—

— Kiedy ja powiedam —

— Proszę pani — toćże w tym apartamencie co na pierwszem piotrze.

— No juści. Mieszkanie do najęcia z meblamy każdego czasu.

— To też on je najął.

— A dał zadatek?

— Juści in usiał dać kiedy mieszka!

— Tam nicht nie mieszka — to dopiruj! Klucz jest u mnie. Oglądali różni—przyjeżdżali i karetamy i panie w woalkach. Sto i pięć rubli na miesiąc—a jak z porcynelą i ze śrybłem...

— Moja pani, przecież ja sama byłam w tem mieszkaniu—

Stróżowa bardzo się zaperzyła.

— Cóż mi ta asani gadasz: moja pani—

— Asani albo nie asani—bardzo proszę—

— Patrzcie ją! Tu nie takie ludzie przychodzili i dobrze było. Jaka mi! Zamawia się ino — przepatruje kąty

Pani Marcinowa śpiesznie odeszła, przejęta zgrozą i razem dziwnie zaniepokojona.

— Edwarda nigdzie nie ma — cóż to znaczy ? A nuż on istotnie... Bała się nawet dokończyć swojej myśli...

Prosto ztamtąd do Magdusi pobiegła — ale i tej już w domu nie było.

— Wyszła na miasto robotę odnieść— tak ją objaśniła stara iakaś sąsiadka.

— A nie nocował tu kto u niej dzisiaj?

Tamta spojrzała na nią (oburzona.

— U panny Magdaleny żeby kto zaś nocował ! U panny? Proszę ja pani—

— Bo ja myślałam: że moja córka.

— A! córka! to co innego. Jakże godność, jeśli wolno wiedzieć?

— I owszem. Kordula Flaczyńska.

— A! czy nie żona przypadkiem tego, co to miał sklepik z pierścionkami pod kościołem Panny Maryi?

Z kolei pani Marcinowa spojrzała na nia oburzona.

— Bardzo porządny człowiek—rzekła tamta—tylko że się nawet nazywał Flakiewicz, więc to nie ten. Więc to pani nie jego żona, wiec tedy córka — więc tego — no proszę—

Pani Marcinowa nie czekała dłużej.

— Ha! to już chyba Agatka u Migdalskich noc przebyła. Choć znowu, gdzieżby ją tam Edward zaprowadził, po tem, co zaszło! Ale jak się ona sama uparła,

o niczem nie wiedząc? bo może gdzie blisko byli. Ostatnia to już deska ocalenia. Nie ma rzeczy — trzeba tam będzie pójść — choć nie bardzo to przyjemnie — ba, nawet bardzo przykro. Ten Jerzy przeklęty, taki grubi jan, tyle rzeczy na nia nawygadywał i na wszystkie jej kolligacyje; ale trudno — ona mu to wspaniale przebacza,

i za to będzie miała sto dni odpustu. Dla dziecka swego ukochanego czegóż się nie zrobi? Zresztą, Jerzego może w domu nie będzie — ona na górę pośle spytać się i po wszystkiemu.

Dalej, dla zagadania w sobie owego kłopotu, poczęła myśleć z gniewem o głupiej sąsiadce Magdusi.

— Sklepik z pierścionkami — patrzcie ją! ani wie z kim gada, No, proszę — co to jest jednak nieprzymierzając naderwanych łudzi po świecie!

Aliści, pierścionki owe, przywiodły jej znagła ua pamięć zaręczyny Agatki.

— Czy nie zaprędko się to wszystko zrobiło? Ale przecież Agatka sama (ego chciała,—czyż ona temu co winna?

W tych myślach przykrych, nie malo pomieszana, doszła wreszcie do magazynu obuwia pod niedźwiedzią łapą. Do dyjabła—Jerzuś, jak na złość będący wtedy na dole, natychmiast ujrzał ją przez szyby— nie było się co wahać dłużej.

— Dzień dobry, panie Migdalski — rzekła uprzejmie, drzwi otwierając—czy jest tu moja Agatka?

— Panna Agata? zkądżeby! —

— Jakto? i nie nocowała u państwa ?

Mówiąc to, czuła jak się nogi pod nia zachwiały. Jerzuś zbladł i zatrząsł się jak w febrze.

— Co pani mówi! Panna Agata!

Pani Marcinowa padła na krzesło, załamując

ręce.

— Boże przedwieczny! to dopiruj nieszczęście! Nastąpiły wyjaśnienia.

— A gdzież jest w tem wszystkiem pan Edward?

Pani Marcinowa poczęła z goryczą wyrzekać na swoje opuszczenie.

— Wszyscy jej tylko tym Edwardem oczy kłują. Ale przecież dobrze Panu Bogu wiadomo i Matce "Najświętszej, że Agatka sama za niego iść chciała. Zresztą, człowiek jest zupełnie dobrze wychowany — ale jak kto takiego za drzwi wypycha...

— Któż mu to zrobił?

— Jakże? przecież pan sam, panie Jerzy.

Jerzuś osłupiał. On, nawet w owej chwili pamiętnej, kiedy mu pięść pani Marcinowej niemal już nosa dotykała, samego siebie próżno za drzwi wypchnąć próbował — nie dopiero kogo drugiego — on, taki nieśmiały!...

Wszystkiego okazało się w tem prawdy tyle, że po owem zajściu z panem Jacentym, pan Edward przyszedł do magazynu (Jerzusia w domu wtedy nie było) i wybrał sobie najbardziej eleganckich ciżemek trzy pary za rubli ośmnaście, i dwie mniej eleganckie za dziewięć — Magdusia zaś, która z nim razem przyszła, zaręczyła: że niezwłocznie zapłaci — co się jednak aż dotąd nie ziściło. Wszystko to w poniedziałek miało miejsce — dzień jak wiadomo feralny, a jak tą razą najferalniejszy ze wszystkich znanych po świecie szerokim.

— Nie ma rady. Trzeba się na policyję udać. Nic innego, tylko ten Edward porwał pannę Agatę. — Na to tak zuchwałe posądzenie, pani Marcinowa już zamierzała gniewem wybuchnąć a następnie silnie za sobą

drzwiami trzasnąć, kiedy wtem nadbiegła zadyszana Magdusia.

W sklepiku pod Bocianem, dowiedziała się o całem nieszczęściu.

Ten Edward, bez żaduego wątpienia jest najniegodziwczy człowiek pod słońcem. Jakże? toż on nadużył nawet jej ufności, gdyż nietylko dal jej słowo honoru że zapłaci za buty, ale jeszcze potem i drugie: że już zapłacił, — a co ważniejsza, we wtorek jeszcze, kiedyto był taki smutny, to na pożegnanie pożyczył od niej krwawo uzbierane dziesięć rubli (za co ją nawet w gors pocałował — ale o tem przemilczała) — i teraz oto gdzieś się zapodział z temi rublami i także z Agatką. Bo że to on nie kto inny, porwał Agatkę — to już o tem wszyscy mówią na mieście — w szczególności zaś Pietrzycka, która nawet twierdzi: że dawno to przepowiadała.

Tu pani Marcinowa aż zbladła z impetu.

Pietrzycka! zawołała — Pietrzycka niech pilnuje swojego szydła — czy tam chcę mówić dratwy — czy (bodajcie!) brzytwy — bo jak nie. to ja jej powiem na samym środku rynku... ale nie mogła dokończyć reszty i wybuchnęła wielkim płaczem, — a tak nikt się nie dowiedział: co to takiego, w miejscu tyle publiczney, strapiona ta niewiasta do wypowiedzenia miała ?

ROZDZIAŁ XVIII.

Pięta, Achillesowa.

Tymczasem Jerzuś co tchu pospieszy! na policyę — Magdusia zaś i Migdalska podjęły się odprowadzić panią Marcinowe do domu. W drodze miały jeszcze złudzenie: że może Agatkę zastaną już z powrotem. Czy ją zastały? zaraz obaczymy — tymczasem pójdźmy na chwile, z Jerzusiem.

Ten. idąc, krwawe sobie robił wyrzuty:

— Wszystkiemu temu on sam jest winien, trzeba się było zdobyć na odwagę — ostrzedz wcześnie. Ale to już taka jego dola — wiecznie się tylko potykać, nabijać sobie guzy i pocierać czoło. I także zapóźno przychodzić. Gdyby się był pośpieszył — to kto wie? możeby panna Agata, choć ona taka królowa... Onby z przed niej proch zdmuchiwał... Ale gdzietam! Ona nigdy o niego nie dbała—jakże się miał ośmielić?

Na płacz mu się zbierało. I myślał sobie:

— Co to jest: mieć szczęście, albo nie mieć szczęścia. On jakoś nie ma szczęścia. Była jedna taka eo mu się podobała nad wszystkie, trzeba że była nadzwyczajnie piękna, a on niepozorny i śmieszny —jak tu się było odważyć? — Taki kawał drogi pomiędzy niemi! Onaby ku niemu schodzie musiała —a nie chciała: onby ku niej w górę się piąć — a nie śmiał. I więcej już nie ma takich ua świecie, i on został sam jeden. Żeby choć wiedzieć napewno: że ona szczęśliwa! Ale co tu i gadać.

Taki rozpustnik jak ten Edward, zmarnuje w jedną chwilę to, coby drugiemu wystarczyło na cale życie. I wszyscy ile ich było, sami ją popychali w to przepaść zguby— on jeden tylko czyste ma sumienie—ale cóż z tego? Zarówno winien ten co zabił, jak i ten co nie ratował. — Bądź jak bądź, nie ma jej — a z nią i tego wszystkiego, co mu tak długo, w rajski niby ogród jakiś, pracowite a ciche zamieniało życie...

Tak dumał smutno ten człowiek, zarówno nie wiedzący: że sam jeden ze wszystkich godzien był współczucia, jak i tego: że mu się węzeł od krawaty aż na kark przekręcił.

Ale oto stanął wreszcie w upragnionem biurze.

— Czego pan sobie życzy? spytał go urzędnik.

— Pan Edward Mennicki — rzekł Jerzuś bardzo pomięszany.

Urzędnik począł przerzucać grubą jakąś księgę,

— Mennicki. On się nazywał wprzódy Sliwkowskim—a wprzódy jeszcze Foglerem...

— Nie wiem tego—rzekł Jerzuś.

— A wprzódy jeszcze Pędzlewiczem...

— Być może.

— I tak dalej —ciągnął swoje urzędnik. Miał on już coś — zaraz — jedno, dwa, trzy siedm nazwisk rozmaitych. Blondyn, grubawy, bardzo wygadany...

— Ten sam.

— Znamy go dobrze... To cóż on panu zrobił ten Mennicki?

— Pannę wykradł. Urzędnik poprawił okularów.

— Tylko tyle?

— Jakto: tylko tyle?

— Mój panie, nakradł on w życiu swojem wiele rzeczy kosztowniejszych.

— Proszę pana—rzeki Jerzuś z oburzeniem.

— Spokojnie pomówmy. Czy panna się broniła? wołała pomocy?

Jerzuś milczał zawstydzony.

— To może jej w domu bardzo źle było? I na to nie miał odpowiedzi.

— No, to sam pan przecię widzisz, że nie była tak bardzo kosztowna.

— Ale ona — ona była—to jest, jednem słowem— ona była jedyną pociechą— całej rodziny chcę mówić— prawił Jerzuś z uniesieniem, stopniowo nabierając śmiałości. — Proszę pana, jednak to tak być nie może. Tu trzeba koniecznie rozesłać, gonić, chwytać. Jakże? czyż podobna pozwolić: ażeby jeden złoczyńca mógł bezkarnie napadać dom uczciwy?

— Więc był napad? A niceś mi pan o tem nie mówił. Napad zbrojny? czy też choćby bez broni, ale w kilka osób z postrachem i groźbą?

Jerzuś znowu umilkł zawstydzony.

— To przynajmniej tego Mennickiego w domu sobie nie życzono, i tylko jedna panna mu sprzyjała. Czy tak chociaż było?

Jerzuś i na to odpowiedzi nie znalazł.

— Za pozwoleniem pańskiem—ciągnął dalej urzędnik, z wielką flegmą biorąc szczyptę tabaki—czy to pan brat tej panny, ojciec, krewny, narzeczony?

— Cóż to ma do tego?

— Bo widzi pan — trochę my za gorąco rzecz tę bierzemy. Ale zastanówmy się nad nią poważniej. Przed chwilą powiedziałeś mi pan: że tu chodzi o jedynaczkę — więc o osobę nad wszystko ukochaną — więc o taką, której na niczem nigdy nie zbywało, i której strzeżono jak oka w głowie. Dalej, nazwałeś ją pan pociechą — to znaczy: że godna była tego, żeby się nia cieszyć — to jest: że przywiązaniem płaciła za przywiązanie—słowem: że dom rodzicielski był dla niej rajem, który ona sobą ozdabiała. — A teraz odwróćmy rzecz do góry podszewką, to zaraz na jaw wyjdą niewytłumaczone sprzeczności. Panna poprostu uciekła. To znaczy znagła: że albo była źle pilnowana, albo że jest niewdzięczna. W obu tych razach, czyż tu co będzie do naprawienia? W pierwszym — przypuściwszy że ją napowrót odbierzem — to pytam pana: czy jej to wróci cześć utraconą; w drugim zaś: cóż ona warta, jeśli sama w domu być nie chciała? Ma już swój rozum—nauczyła się woli swej dogadzaćwięc jeśli znów zechce na swojem postawić — któż ją nadal ustrzeże? Żądasz pan kary na uwodziciela. A jak się też pokaże: że oboje zarówno na karę zasługują? O pannie pierwszy raz w życiu słyszę — ale co do tego ptaszka, to znamy go nie od dzisiaj. Serdeczny przyjaciel i totumfacki każdego otracającego się panicza, w potrzebie szuler jarmarczny, oszust, złodziej przy sposobności; — jeśli i tą razą co ukradł, to my już o uim i bez pana wiemy — i znowu do ula pójdzie, jak już nieraz było. Ale takiego kto do domu porządnego wpuszcza?

Słuchając tej całej logiki, Jerzuś o mało się nie spalił ze wstydu.

— Wszystko to prawda (na nieszczęście bardzo spóźniona) — ależ matce zrozpaczonej trudno w takich okolicznościach morały prawić. Ona spyta poprostu: — czy i jakie przedsięwzięto środki, aby jej jaknajprędzej zbłąkane dziecko powróconem zostało? — tak z cicha wybąkał wreszcie strapiony, zaledwie wiedząc co mówi.

A urzędnik mu na to:

— Przepraszam pana, ale już dla tej sprawy czasu więcej nie mam. Owej pani powiedz pan krótko i węzłowato: że tak jak córkę rozumem własnym dla pociechy swojej wychowała, tak niech jej sobie teraz tymże samym rozumem własnym, po szerokim świecie szuka. —

Ha! ha! na człowieka tak nieśmiałego, tak dziwnie śmiałe wypowiedzieć słowa! — toćże, jak wiemy, Jerzuś nigdyby się na to nie zdobył. Bądź jak bądź, nie było co dłużej w policyi popasać— więc odszedł ztamtąd jak zmyty.

ROZDZIAŁ XIX. Hekuba matka zbolała.

Pani Marcinowa tymczasem, pod Bociana przybywszy, tak samo nie zastała tam Agatki jak i wprzódy. Szerokiemi kroki chodził tylko po izbie pan Jacenty,

nadzwyczaj niespokojny o swoje dwadzieścia piec rubli — tem bardziej: że Julka, popatrzywszy z zezowatym Wickiem przez wszjstkie możebne szpary we drzwiach na górze, zaręczała uroczyście: że w mieszkaniu pana Edwarda nic a nic już nie ma. Co ona gada? — Spiesznie dobrano klucza, i kiedy z jego pomocą podwoje owe zaklęte otwarto — w istocie — o zgrozo! okazały się tam tylko cztery puste kąty... i piec piąty (tak dodała zamyślona Migdalska).

— Jak się to stało? kiedy? którędy?

— Ho! ho! już to coś ze trzy dni — rzekł stróż na dole.—Schodami żydzi znosili—taże widziałem...

— I uiceś nie gadał?

— Aboście mie się pytali?

— Ależ ośle, żeby się było wiedziało—

— Ja tam płotków żadnych nie lubię. Swojego patrzę—a wy także patrzcie swojego...

W tej chwili nadszedł Jerzuś. Wszyscy jednocześnie ku niemu poskoczyli.

— A cóż panie Jerzy?

Ten się w głowę poskrobał. Co tu powiedzieć?

— A nic — rzekł z odwagą — zatelegrafowano —rozesłano na wszystkie strony—ale dotąd ani śladu.

Pani Marcinowa, w popędliwości swojej, była tego zdania: że Jerzuś powinien był natychmiast sam pobiedz, wyszukać, przytrzymać. Ale dokąd? co? jak?—To zresztą ona sama poleci duchem, narobi wrzasku, nawygraża pięścią — cóż to znowuj—do palarusza— przyznam się—tego—

Mówiąc to, rozpłakała się ogromnie, a następnie przysięgła uroczyście: że na mszę da, że krzyżem leżeć będzie, że siedm niedziel odpości, byle tylko Edwarda dyjabli wzieni. Migdalska zasnęła tymczasem.

— Więc on uciekł!—jęknął pan Jacenty.

— To jest —jak się zdaje — znikł nagle — rzekł Jerzuś.

— Z mojemi pieniędzmi—westchnął mąż stanu.

— I z mojemi—dorzuciła Magdusia ręce łamiąc.

— I z butami — miał ochotę dodać Jerzuś, ale nie dodał — bo cóż to wszystko w porównaniu ze stratą Agatki?

— A czy on wam chociaż zapłacił za mieszkanie, pani siostro? spytał badająco pan Jacenty.

Pani Marcinowa zrobiła się jak burak czerwona.

Nie tylko że nic nigdy nie zapłacił, ale jeszcze i zadatek mu oddała, i różnemi czasy poprzypożyczał, i jeszcze brał na kredyt bułki, masło, serdelki, drzewo i świece.

— A co? nie mówiłem? nie ostrzegałem? Ale cóż? nie było z kim gadać. Wszystkim się zaraz znakomicie podobał panicz z szykiem! Jednak mnie on w pole nie wywiódł. Tak— tak — człowiek przecię jestem nie dzisiejszy—i (tu się jakoś w język ukąsił) — to jest właśnie chciałem powiedzieć: że stanowisko moje często mi z podobnemi ludźmi czynność nastręcza. Tacy wszędzie massę długów za sobą zostawiają, i jeszcze z cudzemi

pieniędzmi drapnąwszy za granicę, takowe potem przegrywają w Sitzbadenie (chciał powiedzieć w Wiesbadenie).

— Albo i w Humbugu — dodał trwożliwie Jerzuś.

— W Hamburgu chcesz zapewne powiedzieć panie tego — poprawił go z góry pan Jacenty (ale i to miało być w Homburgu).

Pani Marcinowa smutnie pokiwała głową.

— Zeby zaś mnie tak oszukać, com na tem wszystkiem zęby zjadła!

— Zęby własne jeść—rzekła budząc się Migdalska — znaczy szczęście i bogatwo...

— Co mi tu asani gadasz?—krzyknęła zapalczywie pani Marcinowa. Jakie bogactwo? że mi przeszło trzydzieści rubli ukradł? Jakie szczęście? że mi moje dziecko porwał? — Cóż to ja może Agatki nie pilnowałam— czy co? albo ją źle wychowałam, albo jej jakie fumy w głowę kładłam?—Jeżelim co takiego kiedy zrobiła, to niech mi to każden publicznie na oczy wymiecie—i niech mie co najprędzej powieszą, albo niech mi kat na rynku głowę upiłuje—albo niech mi się stanie co dziwnego—bo już doprawdy—et—to dopiru!...—

Tu płakała czas jakiś—potem dodała:

— Ten Edward — to bodaj z piekła nie wyjrzał!

— Panicz z szykiem—rzekł pan Jacenty—kobiety za takiemi się przepadają.

— Ale nie moja Agatka! — zawołała z wybuchem pani Marcinowa.—Mogą sobie drugie; ale ona wiedziała ze jej ojciec był w znaczeniu, i że ma wujów — i jeszcze kuzyna — co przecię —tego. — Ja oto gardło moje daję pod nóż tępy: że ona, żeby tylko mogła, toby już dawno piechty wróciła— ale ten zbereźnik wywiózł ją gdzieś aż na koniec świata,—a tu sprawiedliwości człowiek próżno szuka—ja powiedam.— Cóż ja mogę sierota biedna, sama na świecie szerokim, jak palec oto, opuszczona wdowa? — czy ja się pójdę bić ze wszystkiemi? Nikt mi w niczem pomódz nie chce!—Pewnie krzyczała w niebogłosy, broniła się jak mogła — kruszyna moja — ale co tu i gadać! — człowiek samemi wrogamy otoczony. Jak Boga kocham — żeby mie choroba ogarnęła — tak doprawdy, ja jej nie przymuszałam. Sama chciała iść za niego — wiedzą wszyscy i nawet sam Pan Bóg z Nieba wysokiego. Gwałtem ją porwał, jak jaki dziki zwierz, albo jak ten smok siarczany — nieszczęśliwa moja godzina!...

— A wie matuchna co? — rzekła Julka targając ją za suknię—mnie się widzi: że Agatka wszystkie swoje rzeczy ze sobą zabrała.

— A co? nie mówiłam: że się to wszystko źle skończy—wyrwała się na to Magdusia.

Pośpieszono rzecz sprawdzić na miejscu. Jako ży

wo — skrzynka nawet nie była zamknięta — a w niej — o rety! pustki same, wszystko wybrane aż do dna. I nigdzie ani kolczyków, ani broszki, ani paska nabijanego, ani nawet szarfy, której używała tylko od wielkiego święta!

Pani Marcinowa osłupiała.

— To on jeszcze i Agatkę okradł aż do ostatniej koszuli! Nie, takiej zbrodni, to najstarsi ludzie nie pamiętają od początku świata!

Nie wiadomo dokładnie: jakie pojęcia miała pani Marcinowa, bądź to w przedmiocie rodzajów zbrodni, bądź odległości początku świata, — rzeczą jest tylko pewną: że właśnie w tej samej chwili, Migdalska, nachyliwszy się do Jerzusia:

— Ja to już dawno mówiłam — szepnęła mu w licho.—Bo to ten sen co to Agatka w nim jechała— to jest nie we śnie, ale w karycie—i jak to ona rewizorowi dała dukata, który umarł — (chcę mówić rewizor), to dla

tego, żeby jej nie rewidował. Więc tu pokazało

się...

Tak tedy, jak się patrzy, oprócz Jerzusia, nie było nikogo, coby tych rzeczy zdawna nie przewidział; z czego zarazem wnosić się godzi: że może nawet i Julka, puszczając kiedyś bańki z mydła z chłopakami od Pietrzyckiej.,.

— Pietrzycka! a! otóż rozpacz ostatnia! Drzwiszczelnie zamknąć. Julka niech pilnuje na progu! Brakłoby tylko: żeby jeszcze Pietrzycka o tem wszystkiem języka zasięgnęła!

Niespokojność pani Marcinowej nie znała granic. Przywidziało jej się: że kiedy koło rogu przechodziła, to i głupia straganiarka „bez wychowania, baba wygadana" krzywo jakoś na nią spójrzała, i coś bąknę

ła pod nosem, co także znaczyć mogło:—a co? nie mówiłam?—Magi arka także ramionami ruszała, a co się tyczy kupca korzennego z przeciwka, to ten udał nawet że jej nie widzi... .

Drzwi tedy bacznie opatrzono, i wtedy pani Marcinowa nabrała większej otuchy.

— Bywały różne nieszczęścia— ale żeby zaś takie, jak to które ją spotkało—to trzeba na to osobliwego dopuszczenia ze strony Boga Najwyższego — za co? ona nie wie — bo przecież niech zaświadczą wszyscy: że jej sumienie jest jak szkło czyste — zaczem też idzie: że ona wszystko to święcie aż do końca wytrzyma. Rzeczą jest jednak niewątpliwą: że ponieważ ten Edward (niech go cholera!), jak się pokazało, Agatce wszystkie rzeczy ukradł; więc ta ostatnia tem prędzej do domu wróci, a może tylko poprostu za niemi w pogoń się udała. To sobie mówiąc, już, już, blizką była chwilowego uspokojenia — kiedy wtem, wszedł do sklepiku., ale o tem w następnym rozdziale.

ROZDZIAŁ XX.

Bobkowy liść w kształcie listu, czyli ciasto

Gerberowe.

... Kiedy wtem, wszedł do sklepiku chłop jakiś z kwiczącem prosięciem w worku. Julka do niego wybiegła.

— Dzie pochwalony! Cy to tu pod Bocionem?

— A juści. A co to ociec chcecie?

— Nie kupilibyśta se prosięcia?

— Idźcie do grzycha. Myślicie że tu braknie kło

potu?

Na to przybyły dobył z zanadrza kawałek papieru zalepiony opłatkiem.

— A od kogo to?— spytała pani Marcinowa.

— A to prosę Imości z Pietrzkowa.

— Nie znam tam nikogój. Chyba omyłka.

— E nie, prosę Imości. To jak ta krokomokottywa —cy jak ją tam—ta massyna, wiecie—to jak juz rusiała z mieńsca, tak tu ktoś woła: „gospodorzu" — tak jo obe. rżałem się na ławie. — „Do Warsiawy jedzieta?—A ino. —A to weźta to pisanie"—i powiedzieli mi gdzie sukać. — Tak ja wzionem — bo mi powiedali dze Imość prosię kupią...

— Ale któż wam dał ten list?

— Panna musio, cy pani—

— Agatka! A co? nie mówiłam?

W ten sposób, równie jak drudzy, nieomylność swą stwierdziwszy, pani Marcinowa porwała list, i zaczęła co prędzej oddzierać opłatek, ale ręce latały jej jak w febrze. Potem jęła się szukać okularów — ale się gdzieś zapodziały. Potem się i okulary znalazły, ale znowu raz wraz spadały jej z nosa. Nareszcie i to się załatwiło — cóż kiedy znowu łzy przeszkadzały jej czy

tać. Co prawda — czytanie zdawna wyszło jej było z użycia, i gdyby nie książka do nabożeństwa, którą i tak juź na pamięć umiała...

Jerzuś ofiarował się z pomocą.

— Co też tam pisze to moje dziecko ukochane iedyne? pewnie żeby po nią przyjechać.

— To powiedziawszy, obtarła się fartuchem, i poczęła połykać wraz ze łzami słowa listu jedynaczki.

Pismo zawierało w sobie co następuje:

„Kochana Madłko

Jeżdem tu bardzo Mi się podobało, Miasto ne take Dorze iak Warszawa mnieńsze a ratuż jaky wielgi iego wuia nima zad Nego ale Eedward iest bidny i pszeszladowany i ia jego nie opustrzę i ya iego Ba Bardzo go koham cham, kópioł my boa i zygareg i muwi że muwił mamie że bede Miedź karyte i końe to niech się Mama nie boy tańcowałam Tu w ogrutku to tak jak w tej Woli i kupiuł my tagże perły i bede yag ta dama w perłach Co oni Xąszkę czytałam ale ko Lejom yadondz to dali yak do Skerniewidz na tych fogzalah to drogo asz strach do widzeńa, z madłką Bo psziyade karytom

Naiukohansza curka Agata Phlaczińzka."

— Jakto? Flaczyńska?

— Tak—

— I już wszystko?

— Jeszcze dopisek:

„Bende się uczydź po francózku i gradź Na fortytypiyane f Kratowe"

— W Krakowie! — zawołał pan Jacenty, — gonić! łapać! — Sam ide na policyę —tu nie ma co czekać dłuzej.

To powiedziawszy, zabrał się i wyszedł śpiesznie, a kiedy to czynił, kwiczało prosię w worku, a chłop domagał się żeby mu dać wódki. — Za co? za tak złą wiadomość?—czegóż byś zażądał za dobrą?—Podobnież wódki, tylko w ilości dórównywającej stopniowi uciechy. — O dobroduszny kmieciu, jakżeś jest dziwnie zabawny facetus! Wódka, powiadasz, równie dobra w radości jak w smutku? Niestety! gdyby tak było, to i pani Marcinowa w niejby znaleść powinna ukojenie—tymczasem, jak wiemy, ponczyk nawet powabny, i to w warunkach wcale przeciwnych, w boleść ją tylko bezdenną pogrążał!

Dajcie jej pokój — ona już nawet nie wie na jakim jest świecie. Zdrętwiała, przestała płakać, i tylko duma pochmurno—ale jakoś w głowie jej się mąci. Nareszcie, wpośród ciszy ogólnej, mówić zaczęła z wielkiem postanowieniem, z niezachwianem, silnie wyrażonem, któremu nie ma się co sprzeciwiać.

— Ot, tak będzie najlepiej. Ona juz nie ma żadnej córki na świecie! Nie, nie ma! Precz z Agatkąl niech jej nikt więcćj o niej ani wspomni. Ol czemu już lepiej nie umarła! ona czy Agatka — wszystko to jedno. Gdyby ona, toby ją wywieziono na Powązki, przez te same rogatki, przy których znajduje się ów domek z napisem: „pobór myta drogowego," od czego zawsze na dwoje rozpada się jej serce. Nieszczęśliwa wdowa! sierota sama jedna! Zycie jej już zbrzydło, i ten sklepik oto z wiktuałami, i wolałaby być głęboko w ziemi świętej schowaną, w czterech deskach zbitych z prostego drzewa—choć się zawsze nadzwyczaj obawiała letargu...

Z pewnością, nie wszystko przytomnie mówiła; więc też skończyło się na tem: że musiano ją rozebrać i do łóżka położyć. To ją zimno przejmowało, to znów gorąco.

Kiedy z nią wszystko to robiono, gadała jeszcze:— że na dobrą sprawę pan Jacenty powinienby pozwy doręczyć, ale i tak rzecz nie stracona, bo od czegóż Wikary? On Edwarda publicznie wyklnie z ambony w samych Kozienicach—a co zaś do podleśnego... Ale tu już wyraźnie myśl jej zbłąkała się jak w lesie, i żadną miarą nie mogła trafić na gościniec rozsądku.

Przyzwany doktor, oświadczył: że dostała tyfusu. Niebawem też do reszty straciła przytomność.

I bardzo dobrze się stało; bowiem gdy jej przyszło bańki stawiać, lód kłaść na głowie, synapizma na podeszwy, nie kto inny to czynił tylko Pietrzycki — żona zaś

jego. wiekowej urazy nie pomna, spełniała przy niej usługi, którym już ani Julka, ani nawet Magdusia, połączonemi siły, nastarczyć nie były w możności.

Co do Julki, to odtąd, czas dość długi, próżno oczekiwali jej na placyku dawni zabawy towarzysze. Próżno: to kiwali na nia z daleka, to podchodzili kusząc ją z cicha, to wreszcie zaglądali do niej, na szybach sobie rozpłaszczając nosy. Gdzie jej tam było teraz o psich figlach myśleć! Bowiem dziwną losu ironiją, wpośród ciszy, która jak makiem gwarne wprzódy życie izdebki owej zasiała, zegar tylko z wagami, miarowem cykaniem głuche przerywał milczenie. I podczas kiedy od dołu ciągle się wahał zagadkowo, na podobieństwo niby życia biednej chorej, — liczbami zapisane oblicze jego, poważnie zamyślone wyglądało. O czem? Czy przypadkiem nie o Bocianie z nad wejścia, który się podjął przynosić dzieci? Istotnie, zdawać się mogło: że on, czasu mając dużo, bez końca tylko, dla nauki przyszłych pokoleń, wygłasza o nim szyderską przypowiastkę, którą niańki bawić zwykły usypiające niemowlęta:

Kum! kum! kum! kum!

— Był tu kto? —

— Pon Bocion—

— A wzion co?—

— Dziecko wzion.

— A płakaliśta?

— Płakali.

— A jak?

— Ot tak:

Rade! Rade! Rade! Rade!

ROZDZIAŁ XXI. Nec locus, ubi Troja fuit.

Pani Marcinowa przebyła całe dwa tygodnie, bliższa śmierci jak życia. Gadano nawet: że już umarła; — ale właściwie, był tylko u niej na wypadek, ksiądz od Augustyjanów z wijatykiem.

Nareszcie życie przemogło, i chora poczęła zwolna wracać do przytomności. Ze jednak po godzinach całych dumała i dumała, na wszystkie zaś pytania odpowiadała tylko: „Boże mój! Boże! — nie mam już córki — co ja teraz pocznę!" — znalazł tedy doktor: że chyba trawić ją musi cierpienie jakieś moralne, na które z apteki próżnoby dłużej wypisywać lekarstwa. To usłyszawszy pan Jacenty, począł usilnie ją namawiać do podyktowania mu testamentu — ale z tego odniósł tylko tę korzyść: że naciągnięty i tak już poprzednio z siostrą stosunek, jeszcze mocniej ku szkodzie własnej naprężył. Magdusia radziła ze swej strony owczarza Augustynka (wyborny był na leczenie kołtuna), Migdalska zaś doświadczoną kabalarkę, która odrazu zgadnie: gdzie się Agatka podziała. Tymczasem Jerzuś, nie zasięgając rady niczyjej, poprostu pojechał do Kozienic i przywiózł Wikarego.

Sam już widok tej głowy rodu, dziwnie panią Marcinowa orzeźwił. Wypłakała mu wszystko, wyspowia

dała się. przykładnie przeprosiła Pana Boga, i w końcu wysłuchała z pokorą następnej nauki.

— Moja siostro— nie mówże więcej tego grzesznego słowa: że nie masz już córki. Nie możesz jej nie mieć—nie powinnaś — nie masz prawa. Czy wróci kiedy, czy nie wróci, i jakąbądź wróci — zawsześ jej matką — a na poprawę, nawet marnotrawnemu synowi, nie było zapóźno. Jeśli ci jednak na razie, do obowiązku macierzyńskiego tak bardzo teschno i do własnej w tym względzie na przyszłość poprawy,—to wszak przyjęłaś w dom twój sierotę—weźże ją sobie za córkę.

To gdy powiedział, pani Marcinowa porwała Julkę, i z całej duszy do serca przycisnęła płacząc. Ale wtem uchyliły się ostrożnie drzwi od sklepiku — ukazał się w nich nos zasmolony, i głos jakiś zdyszany rzekł zcicha:

— Julka—chodźże—latawca puszczamy...

W następstwie, dowiedziawszy się o przybraniu Julki za córkę, pan Jacenty, tem mocniej począł nalegać

o testament — ale tego już by to zanadto. Pani Marcinowa zdobyła się na słowa prawdy, gorzko starszemu bratu wymiatając na oczy: sobkostwo, obojętność na sprawy rodzinne, zbyteczne o sobie rozumienie — tak, że z tych przykrych wyjaśnień rodzinnych, wypadło dla niego nadal w domu siostry (słowami Julki rzecz wyrażając) nie tylko ..położenie pod psem" ale i zatracone stanowiskom

i w ostatku został całkiem w trąbę puszczony. Ze jednak, umysł wyższy —jak wiemy— w porażkach nawet

nie tak łatwo zwątpieniu przystępny bywa, tedy, w stracie pieniężnej, ćwiartka losu loteryjnego, dostateczną panu Jacentemu okazała się być pociechą; w osłabieniu zaś znaczenia, posada komornika, której mu, znajomy dependent od adwokata, przy kuflu nigdy obiecywać nie szczędził. Z czego jest jasno jak na dłoni: że choćby nawet (jak twierdzi Horacy) świat cały w posadach swoich zatrzeszczał — człowiek, w zadowoleniu z siebie, czerpie ieszcze otuchę, odpowiednią wewnętrznej swej wartości.

ROZDZIAŁ XXII. Zakończenie.

Na tem zawiesimy tymczasem powszednią powieść nasze o świetnych widokach, na które przez oczy łzami zamglone patrząc, już się nawet wyraźnie przedmiotów nie rozróżnia — zaledwie ogół ich tylko— ale i to w szarym zmroku, jak gdyby słońce sprzyjać im przestało. Tymczasem, słońce tu jak tam zarówno świeci, tylko że człowiek radby nieraz, Jozuego (nawet nad słońcem) władze mieć sędziowska—a to nie każdemu dano. Ziemia

się toczy—my z nia—to darmo.

Przypatrzmy się oto Jerzusiowi. Upływają dni — miesiące— lata — on zawsze jednaki. Bywa tak: że na trójnogu swoim (jakbądź wcale nie Delfickim) siedząc, nad

szydłem które w ręku trzyma, ciężko się zamyśli: — Są ludzie, którym szydło nawet goli. — No — tak, zapewne — ale na to trzeba mieć śmiałość, zamiast brzytwy tego szydła użyć—a on taki trwożliwy!...

Ha! ha! — śmiałkom szczęście sprzyja — bywa jednak: że ich i psy kąsają!

Magdusia, z postępem czasu, wyschła jeszcze dotykalniej, następnie spaczyła się wt plecach, i do reszty wyżółkły jej lica. Szukając polepszenia losu, (ile że męża ua żaden żywy sposób znaleść jej się nie udało), kupiła sobie maszynę do wytłaczania ząbków i szlarek u spódniczek modnych, i byłaby nawet na tych widokach świetniej od pani Marcinowej wyszła, gdyby nie pomysł niespodziany, którym najtkliwszych swoich przyjaciół (ani nawet wiedząc: czemu?) na cztery wiatry rozniosła. W szybie bowiem jej zakładu, na ćwiartce tektury, bardzo starannie wykaligrafowany świetniał napis następny:

„Tu wybijają:zęby rozmaitym sposobem."

Co się tyczy Agatki — to do niej zastosowaćby można słowa, które, w przystępie rozsądku, wyrzekł niegdyś nie mądry pewien, znany nam Kacperek: — „Cnota, której trzeba pilnować, nie warta jest pilnowania." Może to trochę za surowo — ale jak wiemy rozwinęły jej się skrzydła. Czy aby anielskie? wcale przeciwnie. Raczej to liche skrzydełka ćmy, latającej ornackiem, które łatwo opalić przy lada łojówce..,

Jednak, ostatecznie jeszcze nie rzucajmy na nią

kamieniem. Kto wie? może się jeszcze kiedy z nią spotkamy...

Zanim to jednak prędzej czy później nastąpi, słówko jeszcze do wasani szanowna pani Marcinowo:

— Niedola jest jako wilk, chciwy na cudze.

Nie należy go tedy samochcący wywoływać z lasu, żeby sobie po niewczasie nie potrzebować mówić z marnym żalem, jak owe baranięta w ludowej piosence:

Wilczek nas pokąsał, Jeszcze się natrząsał

Kudłami

Nad nami!

w Lutym r.

BEZ SŁUŻBY.

BEZ SŁUŻBY

Byłato śliczna blondyneczka, z podłużnemi czarnemi oczyma, trochę bladawa, ale bladością różową przejrzystego paryjskiego marmuru. Usta miała świeże, maleńkie, nosek nieco zadarty. W pasie była tak cienka, że myślałem sobie nieraz: dwiema dłońmi bym ją objął... ale nigdy do tego nie przyszło. Boże uchowaj! Z pozoru drobnych była wymiarów, z pozoru wyglądała jak panienka z cudownego jakiego obrazka; z tem wszystkiem postawę miała królowej. Ani do niej przystąp, jak chyba na klęczkach. I jeszcze w oczach jej grało coś takiego, co najodważniejszego człowieka przybić umiało ku ziemi — podczas kiedy ona sama na czole ani jednej nie potrzebowała zrobić zmarszczki. Czoło to wiecznie gładkie było i pogodne, i nikt nie widział, żeby kiedy brwi zmarszczyła. A brwi te ciemne były, wąziutkie, podłużne. Doprawdy, gdyby je ściągnąć chciała, światby, je

stem pewny, spochmurniał. AJe ona ani chciała, ani mogła. Była słodka, spokojna, cierpliwa, i mówiono o niej, że się gniewać nie umiała.

Nie potrafiłbym wyliczyć wszystkich szaleństw, któremi jej dobroć niejednokrotnie na próbę wystawiałem. — Co to za szczęście być tak cudownie piękną — pamiętam tak jej raz rzekłem. — W milczeniu czekała na wyjaśnienie. — Bo doprawdy, nie jestże to rozkosz niezmierna, w chwili każdej, spojrzawszy w zwierciadło, módz oglądać niezrównany utwór Boży? — Inną razą byłem tego zdania, że mogłaby tylko takiego poślubić, któregoby tyleż kochała co siebie samą, — bo każdy inny, nieustannie w nia patrząc, na śmierćby ją zanudził. Albo znowu zarzucałem jej pychę nadmierną, że się nigdy nie stara nikomu podobać: bo się to zawsze bez jej udziału wydarza. otóż, wszystkiego tego bardzo wyrozumiale słuchała, nie przypominam sobie, żeby się kiedy obraziła lub zniecierpliwiła — powtarzam — powiadano o niej, że się gniewać nie umiała.

Więc też ufny w to powszechne przekonanie, rzekłem jej wreszcie razu jednego:

— Panno Różo — (Bogu wiadomo, jak dalece to imię królowej kwiatów do twarzy jej było) — Panno Różo—rzekłem jej pocichu, jakbądź byliśmy sami—czy jest jeszcze w służbie u pani, choć jedno, niechby najostatniejsze jakie niezajęte miejsce?

Czas jakiś milczała—ale potem popatrzyła mi w oczy poprzez długie ciemne rzęsy i spytała:

— Dlaczego?

— Bo jabym z całej duszy pragnął przyjąć u pani stałe obowiązki.

— A jakieżby to były te obowiązki?

— Spełniać najdrobniejsze pani życzenia — być na każde jej zawołanie—wyrzec się siebie, nie mieć innej woli, jak tę, którą mi moja pani z łaski swej narzucić raczy.

— Słowem, być sługą do wszystkiego. — Uśmiechnęła się. — Więc tu., jak widzę, nie o jedno miejsce chodzi.

— Na początek o jedno.

— To w takim razie, nie o najostatniejsze, ale

o nąjpierwsze.

Milczałem, z głową spuszczoną.

— Krótko mówiąc, idzie tu o prawo wyłączności, będące niewolą, bardzo podobną do panowania.

— Tego nie powiedziałem.

— Alem pomyślał.

Powiedziawszy to, sama zamyśliła się przez chwilę,

i wtedy, pomnę, po jej włosach barwy popielatej, błąkały się złotawe odblaski.

— Takie miejsce jest u mnie do zajęcia — rzekła wreszcie całkiem spokojnie — alem ja, trzeba wiedzieć, bardzo wymagająca pani.

— Na szczęście, jam znów mało wymagający

sługa.

— Jakże to być może? Coś przecię za coś — darmo nic.

— Oto tak—proszę mie wziąść sobie na próbę. Jeśli mi przez czas jaki nie będzie nic a nic do zarzucenia—to niech i nadal zostanę.

Jakto, nadal? Czy na zawsze?

— Gdyby podobna. Widzi pani—ja nie żądam żadnych zasług, owszem, sam je pragnę położyć. Wejdźmy w ugodę. Dam pani za to cenę całego mojego życia.

— Czyto nie będzie za dużo?

— W zamian za to, żądam tylko dobrego słowa.

— Czy to nie będzie za mało?

— Nie — nie będzie za mało. Dobrem słowem wyżyć można. Dobre słowo obowiązuje — to znaczy: obie strony wiąże.

Ona spoważniała.

— Czy się tylko zgodzą na to rodzice?

— Jak pięknie poproszę...

— A czy się zgodzi Marynia?

Marynia byłato siostra jej starsza. Szczupła, wątła, może i ładna — doprawdy nigdy się nad tem nie zastanawiałem — ale byli tacy, co to znajdowali, o, byli!— ona jednak nikogo nie zachęcała — owszem, twierdziła głośno, że nigdy za mąż pójść nie myśli. Poważna, rzadko się uśmiechała, może i nie miała czasu. Zawsze zajęta, z kluczykami, z robotą w ręku, najczęściej zamyślona, zresztą łagodna, cicha, dobra — była, można powiedzieć, głową w domu. który bez niej, bodaj czyby się miał jak należy; bo tam, co prawda, ład cały na Bożej niemal spoczywał opiece.

Koniec końcem, zgodzili się rodzice. A Marynia? no, i Marynia także się zgodziła. Powiedziała mi tylko: —Proszę bardzo, żeby Rózia była szczęśliwa.

Boże drogi! Dziś kiedy się nad tem zastanawiam, to zastrzeżenie podobne wcale mie nie dziwi—ale w owej porze mniemałem, że dość jest kogo uszczęśliwiać, żeby już tem samem być szczęśliwym. W owej porze, chodziło mi też po głowie zostać wielkim człowiekiem, i wierzyłem święcie, że to tylko od mojej woli zawisło; a dziś oto, najpowszedniejszym jestem śmiertelnikiem... Jak się to stało? cierpliwości! opowiem wszystko, nic nie zataję.

Rozpocząłem tedy moją służbę. Służba mówią swobodę traci — ba! — co mi tam było po swobodzie! Niech Rózia robi ze mną co sama zechce — toćże ja nie dla kogo innego, woli się mej wyrzekłem! Nosiłem jej książkę do nabożeństwa—zrobiła mie pobożnym. Kotkę miała ulubioną — nie cierpiałem kotów, ale dla tej byłbym oddał wszystkie śmietanki całego świata! Jej ojciec dosyć sobie był nie mądry, nudny, gderliwy — mnie on jednak nie nudził. Palił fajkę na długim cybuchu, lubił piwo bawarskie, i nie mógł źyć bez kuryera. Miał także słabość do Saskiej Kępy — tam zwykle zdejmował z siębie surdut, co nawet mocno gorszyło jego żonę. Ta zaś, pocieszna to była kobiecina—ale ja się z niej nie śmiałem. Przesadzone miała wyobrażenie o ważności ogrodu Saskiego—zwłaszcza po kościele w dzień świąteczny. Zresztą, wiecznie wyrzekała na sługi—wiedziała zaś dokładnie najdrobniejsze szczegóły domowego pożycia sąsiadów z przeciwka, z góry, z dołu i w podwórku. Wyro

cznią też u niej były żurnale. Mniemała bowiem, że bez narażenia się na pośmiewisko nieprzyjaciół, (których każdy ma poddostatkiem) ani podobna wyjść na ulicę, nie będąc jaknajmodniej ubraną. To też wychodziło się tam tylko w niedzielę i w święta. ?e zaś i na to nie bardzo środki wystarczały, tedy wszelkiemi sposoby zabiegała w tym razie Marynia. Ona to tam jakoś wszystko przerabiała do nieskończoności, prasowała, rurkowała—tak, że było zawsze jak potrzeba.

Poczciwa Marynia — ona sama byle czem się obywała—nie przyznawała się do potrzeb żadnych — myslę, że nawet obojętne jej były stroje owe—bo już to jak się człowiek nie ma komu podobać... a ona nie miała—przynajmniej nikt nigdy tego z jej strony nie uważał. Biedna Marynia! dziś kiedy moje losy z jej losami zbliżam, to widzę jasno: że i ona także służbę pełniła —jak i ja nie zawsze uznanie mając.

Bo już to bardzo często się tak zdarzało — zaprzeczyć niepodobna—coraz nawet częściej. Nie z samego początku, ale później, i to, rzecz dziwna, w miarę im żarliwiej zasłużyć się pragnąłem.

Bywało, jak zwykle, nie tylko robię co mi każą, ale się domyślam, zgaduję, uprzedzam. Za to wszystko, wymówiłem sobie przecię dobre słowo— a tu, powoli, żeby choć uśmiech lub spojrzenie! Rózia moja co prawda nie gniewała się nigdy, ale, stosownie do swego zapowiedzenia, wymagająca była— no — coraz bardziej wymagająca — tak, iż na myśl mi czasem przychodziło, że mię chyba zniechęcić pragnie. Zniechęcić? po co? i czy to było możebne? Nieraz miałem na ustach robić jej

wymówki — ona wtedy, jakby się domyślając, znagła stawała się choć do rany przyłóż, i znów szło wszystko w niepamięć. Ale w samotności dumałem pochmurno;— wydawało mi się: że mi moja pani obojętnieje. Inną razą, byłbym przysiągł: że się sama do tego zmusza, że sobie nawet gwałt zadaje — że mie pozornie tylko, dla jakichś skrytych celów, odpycha. Gubiłem się w przypuszczeniach: dla czego to? co w tem jest? czemu dawniej tego nie bywało? Próbowałem badać o to Marynię, ona się tylko uśmiechała. Ona się teraz coraz częściej uśmiechała — prawda, że i coraz smutniej. Tego także pojąć nie umiałem. Jednak, bywało, zmartwienie jej moje kiedy opowiem, ona, choć milczy, ale słucha cierpliwie, i to mi jakoś ulżywało. Potrzebowałem współczucia, coż więc dziwnego, żem się do niej z zaufaniem mojem zwracał?—nie miałem na świecie nikogo.

Doprawdy, służyłem wiernie, wedle mego przemożenia, i nie wiem co mi zarzucić było można,—a tu Rózia moja coraz dziwniejsza, coraz mocniej zagadkowa. Zdarzało się, życzy sobie tak, w chwilę znowu inaczej, a jeszcze potem najzupełniej zmieniała zamiar i nic ją to nie kosztowało. Mówiła mi czasem:—tam i tam się zejdziemy— a zostawała w domu. Mówiła mi: — w domu będę — a ja przyszedłszy, dowiadywałem się, że wszyscy do teatru poszli, na przechadzkę nie wiadomo dokąd, lub do znajomych, u których nie bywałem. Próżno już wreszcie szukałem sposobności zostania z nia kiedy sam na sam; widocznie tego unikała, i jeślim kiedy zcicha jej co szepnąć probował, ona z tego zaraz głośną ogólną robiła rozmowę. Z początku nie śmiałem się na to skarżyć,

potem już i na śmiałość się zdobywałem—ona rzeczy takie w żart obracała, albo milczała roztargniona, lub znagła mówiła, o czem innem.

Raz, pamiętam, przychodzę—nie ma jej. Powiadają mi: wyjechała.—Kiedy? —Dziś rano.—Dnia poprzedniego wieczorem ją widziałem, żeby mi o tem choć wspomniała! — Dokąd? — Do krewnych na wieś. — Na długo?—Coś na parę tygodni.

Myślałem, że mi się co dziwnego zrobi z tęsknoty. Aż w dni parę (niedziela była) spotykam ją w kościele. Przy wyjściu z nabożeństwa zbliżyłem się do niej. Ujrzawszy mię, mocno się zarumieniła, i kiedym ją za rękę ujął, uczułem jak zadrżała. Ale zresztą jakby nic nigdy. Poprostu w kościele chłodno jej się zrobiło, zarumieniła się zaś od wiatru, który jej znagła w oczy uderzył. O niebytności swojej ani wspomniała, mówiła żywo o rzeczach nąjobojetniejszych, i zdawało się;, że ledwie na mnie zwróciła uwagę. Dowiedziałem się potem, że u krewnych owych, ni ztąd ni zowąd naparła się wracać koniecznie i to jak najprędzej, że cały czas była czegoś smutna, nie swoja, że próżno ją rozerwać się starano, że jednem słowem poznać ją było trudno. Kiedy o tem przy niej wspomniano, roześmiała się rozgłośnie, ale ja widziałem, że łzy miała w oczach.

Nareszcie powiedziałem sobie: nie — tak dłużej zostać nie może.

Pamiętam — długo czatowałem na sposobność, ale kiedy kto silnie zechce, to nareszcie na swojem postawi. Upilnowałem chwilę, kiedy sama jedna w domu zo

stała — jak się do tego wziąłem ? długoby opowiadać. Przekonanie o niebezpieczeństwie dalszej zwłoki zrobiło mie przemyślnym, trwoga o moje dobro dodała mi odwagi.

Dzień był pomnę skwarny, duszny, ciężko ponad ziemią wisiały chmury ołowiane, chwilami grzmiało zdaleka. Płakała, kiedy wyszedłem, ale szybko obtarła oczy.

— Wiem po coś przyszedł — rzekła łkając. — Idź sobie. Sam sobie odejdź odemnie i nie wracaj więcej — zapomnij. Chciałabym cię uwolnić ze służby — a nie mogę. Gdybyś był domyślnym, sambyś odszedł. Wtedy, jabym umarła — i dobrzeby było;

— O! co ty mówisz —zawołałem odchodząc od siębie z boleści — tybyś umarła — i toby dobrze było ? — Na samą myśl o tem, czułem jak mi serce krwią zabiega; łzy mi do oczu uderzyły, alem je powstrzymał—Nie mów tego przez miłosierdzie—błagałem ją ze złożonemi rękoma—widzisz: sa słowa, które duszę trupem kładą. Sam jeden jestem na szerokim świecie — ani ojca, ani matki, ani krewnych — tyś mi wszystkiem — Bóg mój świadek; więc gdyby mi zdarzono ciebie przeżyj — to tem samem przeżyłbym istność własną.

Drżały jej usta. — Nieszczęśliwy — szepnęła głucho — tak mi się przynajmniej wydawało. A może tylko z ruchu ust jej i z wyrazu spojrzenia myśl tę odgadłem — sam już nie wiem; bo jednocześnie coś się w niej dziwnego działo; widocznie walczyła, nie była już

panią siebie, chwilami nawet gniew ją czegoś owładał niepojęty.

Kląkłem przed nią, ona mie odpychała. Ona mie odpychała, a jam załamał ręce i klęcząc błagałem : — O! przez Boga! — do mnie, do mnie najsłodsza moja, oprzytomnij! Co ci jest takiego ? co ci się stało ? Posłuchaj mie, zaklinam cię na wszystko co masz najdroższego, powiedz rai: co ten gniew twój znaczy ? czem zgrzeszyłem? co mam czynie, aby znów jak dawniej było ?

— Dawniej, dawniej — powtarzała z gorzkim uśmiechem,—nigdy! — jęknęła nagle w sposób dziwnie jakiś zawzięty, okrutny, a jednocześnie litość budzący, a zarazem zagadkowością swoją do rozpaczy doprowadzić zdolny.

Padłem jej do nóg i pocałunkami je okrywać począłem, wtedy zerwała się i chodzić poczęła gorączkowo, to niby odpychając mie, to mi niejako samą siebie wydzierając,—a jam się za nia na kolanach włóczył. Ona chodziła i powtarzała tylko; „nie i nie i nigdy" i wydawało mi się, że już sama nie wie co mówi. Tchu jej brakło, pałały jej policzki;z tych jej czarnych, ale takich dobrych zwykle, łagodnych oczu, zdawały się błyski wylatywać przeszywające, już nie chodziła, ale biegała, widocznie rady sobie dać nie mogąc.

Znagła, twarz sobie rękami zakrywszy, na krzesło padła, drżała jak listek, cośby była mówiła a już nie mogła czy nie chciała. Niemal bezprzytomny, znów się jej do nóg rzuciłem, i łkając głośno całować je począłem, ale wtem... któż mi uwierzyć zechce — tak się jednak

stało... uczułem, jak mie ruchem jakimś rozpaczliwym silnie w zęby uderzyła. Poniosłem chustkę do ust i odjąłem ją krwią zbroczoną. Ona gdy to ujrzała, zbladła jak płótno, następnie zaczerwieniła się okropnie, zaczęła szybko mówić nic do rzeczy, wtem jedną razą jak nie wybuchnie szalonym jakimś pół płaczem, pół śmiechem— nie, do grobu nie zapomnę wrażenia tego wybuchu. Czułem: że się to zaraźliwem staje, że mie opętywa wesołość jakaś dręcząca, od której serce chce czy nie chce pęknie. Ile mogłem nie dawałem się tej pokusie, ale czoło zroszone miałem kroplistym znojem , dreszcz mie trząsł jak w febrze, zatoczyłem się, szczęściem o ścianę się wsparłem.

Kiedym się opamiętał, ujrzałem jak przez mgłę: że Rózię zemdloną służąca trzeźwi, ręce łamiąc; zapewne przytem coś mówiła, bom się domyślił po ruchu jej ręki, że mi odejść zalecała. Byłato dobra kobieta (Janowa nazwiskiem), dawna niańka Rózi, bardzośmy ją oboje kochali, choć do kieliszka słabość niejaką miała. Usłuchałem jej, potrzebowałem poddać się czyjejś woli, coś z musu spełnić, choćby mie to nawet życie kosztować miało.

Wyszedłem słaniając się, z szumem w uszach, dziwiąc się mgle, wśród której stąpałem. Nie, nie byłato mgła, tylko tumany kurzawy, które duszący wicher aż ponad dachy kłębami wzbijał. Pod stopami ziemia mi się chwiała, czy też tylko trzęsła,—grzmieć musiało. Pamiętam bowiem błyskawice, które mi chwilowo wzrok ćmiły. Wreszcie lunęły deszczu potoki i to mie orzeźwiło, inaczej byłbym może oszalał.

Dnia następnego, pobiegłem coś się o moim dalszym losie dowiedzieć. Wyszła do mnie Marynia.

— Rózia jest cierpiąca —tak mi rzekła — czegoś ją wczoraj głowa rozbolała. mocno jest osłabiona , w nocy miała trochę gorączki, ale nic w tem nie ma groźnego, nie trwoż się. to jej przejdzie .. , (od niejakiego czasu, mówiliśmy sobie: ty, tak Rózia chciała).

Był wtedy, pomnę, ranek przecudowny. Po całonocnej ulewie, niebo wydawało się opłukane z wszelkiej zmazy ziemskiej, w powietrzu przelatywało tchnienie kwiatów, królowało słońce w całym swym uroku, osuwały się po za widnokrąg wysrebrzone obłoki, a na nich siedmioma barwy dniała tęcza podwójna. Wziąłem to sobie za dobrą wieszczbę, duch we mnie wstąpił — dnia tego pewny byłem, że się wszystko dobrze skończy.

Ale nazajutrz kiedym przyszedł, już mie tylko Janowa przyjęła; z jej twarzy odrazu wyczytałem coś nic dobrego.

— Panienka wczoraj cały dzień się nie dawała — ale ku wieczorowi musiała się położyć. Był doktor, coś przepisał i zalecił spokojność.

Nazajutrz znowu: — Śpi — powiedziano mi—ciągle śpi, jakaś jest senna, może jej to potrzebne—żeby sił nabrała.

Zimno mie przejęło. Coż dopiero, skoro dnia następnego ujrzałem przed domem nałożoną grubo słomę w ulicy. Boże przedwieczny! sam już nie wiem jak po

schodach wbiegłem, jak w okamgnieniu znalazłem się w tym samym pokoju, w którym tak niepojętą dano mu odprawę. Matka tam siedziała.

— Rózia nasza chora jest nie żartem — rzekła mi wzdychając—tyfus przeklęty!—Zkąd się to wzięło? Włosy jej na nic wypadną...

Ojciec wziął mie na bok.

— Z temi babami to tak zawsze. Zaziębiła s zapewne. Czy to ja raz gadam—ale cóż? groch na sci ne,— taka moda—powiadają. Kuse okrywańka wiatrem podszyte, kapelusiki do zdmuchnięcia. Macie teraz, coście chciały.

Kilka dni następnych (już nie pamiętam liczby), jak oszalały pies się błąkałem; nie wiem czym jadł, czym spał, jak i kiedy? Nocami nawet snułem się jak błędny, w okno jej pokoiku wlepiając oczy — nie śmiejąc już choćby w bramie stróża spytać co się tam dzieje, żeby się prawdy nie dobadać, której się jak zatracenia bałem, o której jak o śmierci nie wątpiłem.

Jednak raz, widząc wychodzącego ztamtąd lekarza, wytrzymać już dłużej nie mogłem.

— ?le jest — powiedział mi — nie ma się co łudzić. Ale może jeszcze przesilenie, kto wie? młodość, siły świeże, krew zdrowa, — zresztą cuda się zdarzały...

Więc ona tylko cudem ocalona być może!...

Powlókłem się do siebie, rozbierała mie gorączka, czułem dreszcze, zawrót głowy, nogi posłuszeństwo mi

wypowiadały. Zdrętwiały, na łóżko padłem, alem oka zmrużyć nie mógł, choć bez końca majaczyły mi po głowie najdziwaczniejsze marzydła.

Wczesnym, chmurnym rankiem, słyszę pośpieszne do drzwi pukanie. Otworzyłem — była to Janowa spłakana.

— Panienka chce się koniecznie z panem zobaczyć, tylko co ksiądz był,—tak mi rzekła.

Coś jeszcze więcej gadała, alem nie rozumiał. Zresztą, język jej się plątał, pewnie z boleści, ale myslę: że też i w anyżówce po drodze szukała pociechy. Poszedłem z nią jak senny, nie wiem doprawdy kto z nas dwojga więcej wyglądał nie trzeźwy, wiem tylko, że mie ona prowadzić musiała.

Kiedym się wreszcie w pokoju Rózi znalazł, pamiętam, skinieniem ręki kazała mi drzwi zamknąć, zostaliśmy we dwoje. Chwilę popatrzałem na nia; wydała mi się przywidzeniem sennem. Blada była jak opłatek i tylko drżały jej zlekka spalone gorączką usta, i tylko głęboko wpadłe jej oczy jak dwa węgle pałały. Uczułem jak się zgięły podemną kolana; przypadłem do jej łóżka i zakrywszy twarz rękami, zaniosłem się szalonym płaczem. Położyła mi rękę na głowie i czas jakiś włosy mi gładziła i rozgarniała; nie wiem jakim cudem zupełnie mię to uspokoiło.

— Wstań — rzekła wreszcie — i siądź tu przy mnie, tu, bliziutko. Nie wiele już mi czasu zostaje. Pamiętasz, powiedziałam ci: dobrzeby było gdybym umarła, otóż umrę i dobrze będzie. Posłuchaj. Co ci by

ło po mnie? Jam dziecko — czy to taka na żonę? Dobra sobie byłam od święta, ale na dzień powszedni, takie oto jak ja caceczko, czyż towarzyszką być może ? Widzisz, ja już odchodzę. Nieprawdaż, umierającemu nic się nie odmawia? otóż, zrób to przez pamięć dla mnie, że kiedy mie już nie będzie, to się z nia ożenisz. Ona cię kocha...

Zerwałem się, włosy mi się dębem zjeżyły.

— Ona!—kto taki?

Zawahała się. Przez chwilę błysnął w jej wzroku znany mi już wyraz namiętnego szału — ale w okamgnieniu ochłonęła i wyszeptała jakby do siębie :

— Nie, nie, już jej przebaczyłam.—A potem, zwracając się do mnie:—Kto taki: pytasz? No, przecież Marynia...

— Na Boga w niebie — zawołałem bezprzytomny prawie,—czy ci to ona sama wyznała?

— Nie, nie — odrzekła — nic mi nikt nigdy nie mówił — ale ja wiem — ja wszystko wiem—ona cię kocha.

— Ale kiedy ja jej — kiedy ja jej... (chciałem powiedzieć: — nie kocham — z rozpaczy głosu mi w gardle zabrakło).

— Wiem i to co masz na myśli w tej chwili — rzekła mi z gorzkim uśmiechem — ale kiedy mnie już mieć nie będziesz... to wtedy... być może... Widzisz, ona jest

łagodna, dobra, poświęcająca się, cicha, mało wymagająca; onaby była bardzo nieszczęśliwa, gdybym ja zostaią. — Tu znagła odwracając rozmowę: — Co to dziś — czwartek?—rzekła już całkiem spokojnie,— podobno na słotę się zaniosło i nieba nie widać—niech już sobie! Za to w sobotę—dzień to Matki Boskiej—toż wtedy koniecznie choć na chwilę słońce wyjrzy.—Zamyśliła się.—Więc mi przyrzekasz? Jakiś ty dobry. Ja także długo dobra byłam — dopóki mogłam. Ale bywają rzeczy nad siły ludzkie...

Tu, z bezprzytomnym już niemal wybuchem na szyję mi się rzuciła, i niby tak było jakby się oderwać odemnie nie mogła — ale w tej samej chwili, na podobieństwo zerwanego wieńca, ręce jej się rozplotły, a ona osunęła się na posłanie, przymknęła oczy, i tylko dwa strumienie łez potoczyły się po jej licach, tak już bladych, jak tylko bywa, kiedy anioł śmierci odleciał, duszę z ust konającego unosząc w zaświaty. Kiedym się wreszcie opamiętał i ku niej pochylił—już nie oddychała...

Wypowiedzieć stan mój w owej chwili nie wiem czy potrafię, a choć sprobuję, wątpię czy mi kto uwierzyć zechce. To co opowiem, trwało nie dłużej pewnie jak mgnienie oka, a jednak, ileż to dziś do tego słów i czasu potrzeba!

Bo myśl a mowa, to duch a ciało. Tamta przestrzeni ani czasu nie zna, to cóż dziwnego, że całkiem niepojętą w swej potędze bywa? A jeśli i życie nasze całe jest tylko błyskiem w obłokach wieczności? I bodaj czy nie mówi sobie człowiek w śmierci godzinie: tyle

zabiegów i zawodów, doli i niedoli, tyle szczęścia, boleści tyle... jedno nic. I to za czem gonił, co mu się wymykało, czego wyczekiwał, czego chciał, co miał i co tracił, obawy wszelkie i tęsknoty, i żale i zwątpienia, i cała wrzawa wokoło i niepokój wszystek — gdzie dziś jest? ezy to było, czy nawet być mogło? Bo byt jest przecię teraźniejszością wiekuistą, a taka tylko po za ziemią ma istnienie. Podobnaż pojąć trwanie bez trwałości? Kiedy Dekart powiedział: "myślę—więc jestem wzniósł się do nieba; ale ci co przy ziemi zagadkę badali: „życie jest snem—powiadają—sen zaś jest śmierci obrazem." Boże drogi! i czyliż nie bywa w marzeniu sennem, gdy jaki dźwięk niespodziany śpiącego ucho uderzy, że w okamgnieniu dostroi się do tego zdarzenie jakieś całe. w którembyś summę niejednego życia zmieścił? A jednak "w okamgnieniu" coż za nieścisła tu rachuba! Bo oto stało się to raczej: zanim fala powietrzna w ruch wprawiona, od przedmiotu, który dźwiękiem zadrżał, zdołała ucha dosięgnąć — czy też: bębenek jego uderzywszy, zanim wrażenie jego nerwom udzieli ta. To pytam: gdzie też jest sprawdzian ku ocenieniu trwania całego wątku wrażeń, z których się składa także tak zwana jawa doczesna? Czyż to się wszystko da obrachować w czasie?

Wracani do przerwanego opowiadania.

Stałem niby gromem rażony, i wszystko zdawało mi się wirować wkoło mnie. I jak w kalejdoskopie, mieszały mi się w oczach najsprzeczniejsze przedmioty; a tu chwilowo coś je wstrząsało, tak, że coraz inszy by

wał ich układ, a ja niby hypnotyzmem ubezwładniony I patrzałem, i nie wiem kiedy spojrzałem wreszcie w siębie.—PrzjTzekasz mi?—brzmiało mi w uszach. Nie wiedziałem czym przyrzekł i dziś nie wiem; niemniej w chwili owej zaciężyło to na mnie, niby narzucona woja. — Czyja to woła? — Jej. — A jaka?—Ostatnia.—Tu w myśli mi się ocknęło to, co powiada o tem święta Katarzyna Genueńska w Teologii Miłości: — Dusze z ciał wyszłe już nie zmieniają swej woli, dla tego ostatnie umierającego słowo prawem niech ci będzie. Stosownie do tego jak je spełnisz, nieodwołalnie osądzony zostaniesz. Bo gdzież ci wchodzić w rozprawę z wolnością woli istoty, której na ziemi już nie ma?"

Jednocześnie miałem uczucie i samowiedzę rozłączenia. I rzecz dziwna w jakiej mi się to przedstawiało postaci! Oto—niepozbycie udręczał mie śpiew Raula, wydzierającego się na zginienie z objęć Walentyny. Mówię: udręczał, bo nie pamiętam, żebym go kiedy bez łez mógł słuchać — tu zaś. jakby mi je kto w kamień zaklął — podczas gdy wrażenie tej cudownej melodyi nad wszelki wyraz było mi dojmujące. Uśmiechacie się? możeście tego nigdy jak ja nie odczuli. Rozdzierające to błaganie, streszczające się w słowach: „puść mię! dozwól mi umrzeć!" — czyliż nie zdaje się bić w struny serca, które pęknąć mają? Śpiew ten, z którego kto inny wysnułby całą symfonię boleści, z bezprzykładną trzeźwością raz tylko użyty, nie powtórzony ani choćby wspomniany nigdzie więcej, czyż doprawdy nie wygląda jak zgubiony w otchłani dźwięków doczesnych wykrzyk niepojrtej potęgi uczucia, dający przedsmak wiekuistych

kędyś pocieszeń, do których utęskniona wydziera się dusza? Ja nie wiem. Dla Meyerbeera miałem zawsze uwielbienie prawie bałwochwalcze. Wydawał mi się. zabłąkanym na ziemi Archaniołem, któremu dano było zapamiętać i po ludzku powtórzyć rzeczy, w niebie tylko wypowiadać się mogące. Przekonanie to Rózia ze mną podzielała—to cóż mi wasze politowania i uśmiechy?...

Nie wiem już w jaki sposób na schodach się zna lazłem. A! prawda — sprowadzała mię z nich Janowa. Coś przy tem ciągle gadała, pamiętam — zaklinała się; że wypiła tylko herbaty z półkieliszkiem. A potem opowiadała mi płacząc, jak to ona kiedyś Rózię ua ręku nosiła. Ja jej słuchałem uważnie. — Proszę — mówiłem sobie — nie złamała jej ręki ani nogi — ma to pewną zasługę. Ale cóż z tego, jeśli komu przeznaczenie, mimo całości członków, życie całe złamie? — Myslę, że mi się w głowie plątać musiało. Szedłem zataczając sir i bezprzestannie z tym w uszach szumem śpiewu Raula. Powoli nawet w wesołe mie on wprawiać począł usposobienie.—Puściła mię — pocieszałem się — ide na zginienie. — O coś tam i Walentyna podobno błagała — ale napróżno — Paul pójdzie i zginie i dobrze tak będzie...—Ktoś mi wreszcie dorożki zawołał — wsadził mie — powiedział woźnicy dokąd ma jechać i ja pojechałem...

Na tem się kończą osobiste moje wspomnienia.

Czy w sobotę słońce świeciło? — nie wiem. A jednak właśnie wtedy, ktoś z miłosiernych sąsiadów, do szpitala mię przewiózł. Tam przebyłem podobno mie

siąc okrągły. I tak się stało, że razu jednego, w przystępie złośliwej gorączki, prosto z łóżka wśród nocy oknem wyskoczyłem. Okno to pięścią wybiłem, a jednak wcałem się nie zranił. Z dosyć wysoka to było, a jednak anim nogi, ani ręki nie złamał, trzeba bowiem, żem na świeżo spulchnioną ziemię upadł. Ztąd, zerwawszy się, prosto do stawu pobiegłem. Staw był głęboki, a jam w uim nie utonął. Cóżkolwiekbadź. taka kapiel gwałtowna... ktoś drugi życiemby ją był przypłacił — a ja od niej nie umarłem. Owszem — jak powiadają — zbawiennem była dla mnie wstrząśnieniem. Od tej chwili, zawzięcie podobno przychodzić zacząłem do zdrowia. Wprawdzie, co do jednego wypełzły mi włosy, a kiedy odrastać poczęły, pokazało się: że po większej części były siwe; wprawdzie, na nowo, jak dziecko, chodu i mowy uczyć się musiałem; wprawdzie, powoli odzyskałem rozum, ale jakże długo myśl mi służbę wypowiadała!

Kiedy nareszcie do mieszkania mego wróciłem — Boże! cóżem tam zastał! Miałem przyjaciela od serca, był to kanarek. Nie żaden wykwintny kanarek, nie, białawy był, miał nawet piórek trochę szarych; ale go sobie kupiłem w dniach osamotnienia, żeby wdzięcznego pozyskać towarzysza. Z niewoli go wykupiłem, z bardzo ciasnej klatki, żeby mu wszelką dać swobodę. Robił ze mną, co sam chciał; na głowie mi siadał, włosy mi skubał. Nieraz, kiedy w najlepsze zajęty byłem pracą, on mi się sprzeciwiał, pióro za chorągiewkę szarpiąc, pisać mi nie dając. Umiał kilka sztuczek, umiał leżeć jak nieżywy, umiał się na prątku na jednej nodze zawieszać,

umiał sobie wodę przyciągać w naparstku. Kiedym był smutny, w oczy mi patrzał i śpiewał i skrzydełkami trzepotał i do ręki mi podskakiwał. Nazywałem go Maciuś, rozumiał to i przylatywał na zawołanie. Był mi bardzo drogi, nikomu za nic nie byłbym go oddał. Jednej Rózi tylko z serca go nieraz podarować chciałem—cóż kiedy kota w domu miała. Kot jest prawda okrutny, a przecież byłby go odrazu życia pozbawił, podczas kiedy tu... Nie — na samo wspomnienie męczarni tego biedaka, dziś jeszcze łez powstrzymać nie umiem. Powolna śmierć z głodu, oto co mu w zamian za jego do mnie przywiązanie zgotowałem. Leżał na moich papierach, dziobkiem pod siebie, z roztrzepanemi skrzydełkami, pokurczony, wyschnięty, zczerniały. Niestety! kiedy mie do szpitala zabierano, nikt o nim ani pomyślał. Nie lepiejż mu było w ciasnej klatce życia dokonać, gdzie przynajmniej o nim pamiętano? Wreszcie choćby w kota pazurach—przynajmniej długoby się nie męczył! Tak więc i kot drapieżny, dobroczyńcą czasem stać się może. Biedny Maciuś! Boże mój! Toż i ja, jak Rózia dla mnie, dopóty dla niego dobry byłem, dopóki mogłem: ale wdali się w to drudzy, nie z własnej winy jak i Marynia,— niemniej życie to czyjeś kosztować musiało...

Powlokłem się do mieszkania rodziców Rózi. Niemal zrosło się to było z pamięcią ostatnich wrażeń moich na tem miejscu, że ulica przed domem słomą była wysłana. Dziś turkot grzmiał tam w najlepsze, słomy już ani śladu. Byłbym życie oddał, żeby jeszcze leżała tak jak miesiąc temu, — wtedy Rozię jeszcze moją choć na krótko miałem...

Po schodach szedłem drzący.

Nie było już Janowej. Powiedziano mi: — Do Częstochowy się wybrała, i więcej nie wróciła. Mówiła: że ztamtąd na koniec świata pójdzie—wiec może i poszła.

Matkę Eózi zastałem jak dawniej bywało na rozmowie ze służącą. Przezedrzwi już słyszałem jak się wypytywała: o której godzinie wczoraj rozeszli się goście z pierwszego piętra, i co tam było na kolacye? Przytem wyrzekała na stróża i zapowiadała, że się na niego przed rządcą poskarży. Kiedy mie spostrzegła, zaraz się rozpłakała i musiała się trzeźwić wodą kolońską, octem i kamforą. Nieuczesana była i w czepku wcale nie świeżym. — Cóż się stało z Marynią ? pomyślałem. Za całą elegancyę miała na sobie stary ale prawdziwy szal bagdadzki, którego końce włóczyły się po ziemi. Biedna kobieta mówiła tylko ciągle: — Ach mój Boże! ach mój Boże!— i te końce zbierała z podłogi, i nos w nie ucierała, i rękawem obcierała sobie oczy.

Nadszedł; ojciec, i podawnemu wziął mię na osobność. Chodził i chodził po pokoju i wzdychał, i gadał nic do rzeczy, i nawet wyglądało: jakby, nieprzymierzając, podobnie jak Janowa niegdyś, także herbaty z półkieliszkiem wypił. Nareszcie się rozpłakał i zawołał szlochając:

— Takato zawsze z temi utrapionemi babami robota! Na stare lata nie mam oto dzieci!...

— Jakto?—spytałem.

— To ty nic nie wiesz ? — odrzekł mi zdumiony. — Przecież Marynia, ni ztąd ni zowąd, nie wiadomo czemu, prosto z pogrzebu Rózi do klasztoru poszła....

Jam jeden wiedział: czemu?— alem się nie zdradził....

Z tem wszystkiem, pomny ostatniego Rózi życzenia, czekałem dalej cierpliwie. Ale po roku, doszło do mojej wiadomości, że Marynia nieodwołalnie wykonała śluby zakonne. Wtedy, mogłem się już uważać za rozwiązanego z przyrzeczenia.

I oto, w jaki sposób, utraciwszy jedną służbę —juzem więcej żadnej drugiej nie szukał....

W jakie może lat trzydzieści potem, całkiem już z silnych wrażeń wypoczęty i nawet na wzruszenia ochłodły, przyzwoicie z Karlsbadu wracając, zrobi. łem sobie wycieczkę do Monachium. Tam, w Pinakotece, zwrócił moją uwagę obraz, błędnie w katalogu Tankredem nazwany. — Przedstawia on bowiem Rynalda, w chwili, kiedy się zamierza ciąć

mieczem w mirt zaczarowany, którego Armida własnem ciałem broni. (Jerozolima wyswobodzona, XVIII. ).

On w mirt wymierzył—ona jęcząc błaga, Krzew luby w białe objąwszy ramiona; —Ach stoji Śmiertelna z twoich rąk zniewaga Czyż ma naprawdę ma być uczyniona? Rzuć miecz—lub raczej niechaj broń ta naga Do kropli weźmie krew z Armidy łona— Gdyż wiedz—do mirtu mego, człeku srogi, Przez moje serce szukaj tylko drogi!—

W dalszym ciągu, bezlitosny poeta, snać mszcząc własne zawody miłosne, z nietajoną uciechą opowiada okrucieństwo swego bohatera. Na nic on nie zważał, trupem położył czarodziejkę, i tym sposobem z wszelkich zachwytów się wytrzeźwił. Co do malarza, ten w miłości widocznie musiał być szczęśliwszy. Odwagi mu bowiem zabrakło, rycerza swego nieubłaganym zrobić; prawdopodobnie nawet własne mu swoje w tym przedmiocie narzucił uczucie. Rynald jego tnie wprawdzie od ucha, bo mu tak Tasso uczynić kazał; ale tymczasem, w dłoni jego, prócz rękojeści, nie dopatrzysz śladu morderczego żelaza. Jedno z dwojga: albo malarz chciał tem wyrazić, że czarodziejstwo kobiety najzawziętszego wojownika rozbroi; albo kobieta której postać na obrazie uwiecznił tyle mu była drogą, że za nic w świe

cie (może nawet choćby go zdradziła) zabićby jej (drugiemu) nie dał.

Patrzałem i patrzałem w tę czarodziejkę uroczą, i wzroku od niej oderwać nie umiałem. Ręką serca mego dotknąłem, i doprawdy, całkiem po młodzieńczemu uderzało. Pomyślicie:— skutek to Karlsbadu — nie, nie pomyślicie, skoro wam powiem, że twarz Armidy była żywym Rózi portretem. Spojrzałem w katalog. Toć już przeszło lat dwieście, jak żyć przestał ten malarz włoski (Tiarini go zwano),—dziwna rzecz, dziwna rzecz! — I co powiecie—kiedy tak patrzę i patrzę w ów obraz, on mi się znagła niby mgłą przesłonił.— Co u licha! łzy?—fe!—dobyłem chustki, a tu ludzie w koło mnie poczynają się uśmiechać, szeptać—jakaś dama lornetkę nawet do oczu podniosła zgorszona i opatrzyła mie bacznie od stóp aż do głowy.

Złość mie ogarnęła, wyszedłem złorzecząc samemu

sobie.

Co za głupstwo? Gorączka młodości, która się nic a nic nie opłaciła... Dobrze to jeszcze: kiedyś, coś, jakoś; ale tu przecię, człowiek już wystały, w wieku lat pięćdziesięciu, kawaler orderów, radca stanu, żeby zaś jeszcze z jej powodu na śmieszność mógł być narażony?!..

Wtem, przypomniała mi się pewna przypowieść arabska, mniej więcej następującej treści:

Raz tak się stało, że kiedy SzeikBenHassan (czy AbuIbrahim, czy może nawet IbnMohamed) siedział wśród starszych pokolenia, w najlepsze kurząc fajkę i pijąc kawę (pewnie bez cykoryi), znagła przypadł z pusty

ni człowiek jakiś zdyszany, pytając: czy niewidziano gdzie osła jego, który mu się zbłąkał?

Wtedy Szeik odwrócił się do swoich, i rzekł w te

słowa:

— Słuchajcie! czy jest tu miedzy wami taki, który nigdy nie zadrżał na dźwięk pieśni, któremu obojętny jest zapach kwiatów, który ani razu nie uczuł szczęścia z pozyskania, rozpaczy z utraty ukochanej kobiety?

Na to jeden z obecnych wyrwał się jak Filip z konopi:

— Wielmożny Szeiku, przyznam się waspanu, że to są właśnie rzeczy, do których uniżony twój sługa nigdy jakoś najmniejszego nie uczuł pociągu.

Wtedy SzeikAbuDżiafar (czy IbnOsman, czy może nawet Ben Jussuf), zwracając się do tego któremu zginął osioł:

— Oto jest bydle którego szukasz— tak mu powiedział — bierz je jak swoje, i pisuj do nas na Berdyczów.

Kwietnia r.

kom ec tomu pierwszego



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Faleński Felicjan SAMA JEDNA Nowele
Faleński Felicjan O GŁUPIM GAWLE
Faleński Felicjan Wiersze wybrane
Faleński Felicjan Z PO NAD MOGIŁ
Faleński Felicjan PRZEKŁADY Z PISMA STAREGO ZAKONU
FALEŃSKI FELICJAN ARTYKÓŁ PRASOWY
Faleński Felicjan KOCHANOWSKI JAN JAKO AUTOR TRENÓW
Faleński Felicjan Kwiaty i kolce (m76)
Felicjan Faleński Kwiaty i Kolce compressed
1 sienkiewicz nowele 1id 9747 Nieznany
nowele konopnicka EFTG77H33VZH Nieznany
nowele(3)
utwory(2), 05. Teatr, Kabaret Jeszcze Starszych Panów
Literackie utwory Arystotelesa

więcej podobnych podstron