Faleński Felicjan O GŁUPIM GAWLE

Faleński Felicjan

O GŁUPIM GAWLE

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Przedśpiew. Miłe złego początki, lecz koniec żałosny. Owo zgoła: czy warto się urodzić córką czarnoksiężnika ?

Działo się to, dajmy na to — w Kiernozii.

Ktoś, kiedyś, dostał tam w papę na samym środ­ku rynku. Powiadają mu: — »Pe wnieś wyzwał twego ofiarodawcę?« — A on na to: — »Albo ja głupi, cóż to takie miasto jak Kiernozia!«

Niesłusznie on się tak wyraził, bo Kiernozia jest to miasto liczące pewną liczbę mieszkańców, i nawet założone któregoś tam roku.

W owem tedy mieście niepośledniem, żyła raz baba, która miała trzech synów — dwóch mądrych a jednego głupiego.

Obecnie, chodziła po podwórkach, wołając: — »Kości kupuję, kości!« — ale nie zawsze tak było. W młodych leciech, rozbijała się ona karetami, będąc dość wpływową córką, nieco już nadwietrzałego — jak na obecną chwilę — czarnoksiężnika. Na nieszczę­ście zapruszyła sobie głowę pewnym perukarczykiem, niezmiernie zabawnym obwiesiem, w którym najwię­ksze nawet panie — jak sam zapewniał — na zabój się kochały. Z nim tedy uciekła, a kiedy ją* w trąbę puścił, spróbowała do ojca wrócić — ale na miejscu rodzicielskiego pałacu, zastała już tylko olbrzymie śmie­tnisko.

Powiedział jej stójkowy tamtejszy: że widział na własne oczy, jak stary jegomość, zabrawszy kasę ognio­trwałą pod jedną pachę a pałac swój pod drugą, wsiadł do dorożki, której numeru nie pamięta, i po­jechał w stronę, której nie zauważył, bo właśnie wtedy odwrócona była od niej chorągiewka cyrkułowa. Czy zaś, i kiedy wróci, tego on, żeby mu kto nawet rubla dał, wiedzieć nie może, gdyż poruczono mu tylko pil­nować, ażeby na ulicy śmiecie nie leżały, ale o pla­cach całkiem przemilczano.

Sfrasowana kobieta założyła naprzód magazyn strojów damskich, ale źe się za często przejeżdżała do Paryża, więc miała potem sklep z produktami spo- ży wczemi; — ale że lubiła podwieczorki w Marcellinie, więc się przeprowadziła do dystrybucyi; tu zaś, źe nabrała nawyknienia do papierosów, oraz herbaty z pół- kieliszkiem, więc się przeniosła do budki z wodą so­dową — gdzie znów, porzuciwszy herbatę, zatrzymała się przy pół a następnie przy całym kieliszku — i oto, jakim sposobem doszło do tego, że ją słyszymy obe­cnie podziemnym z upracowania głosem dopraszającą się obgryzionych kości — z czego wypada: źe nie zawsze warto przyjść na świat córką czarnoksiężnika.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Córki tej stosunek ze swemi syny. Przygładzanie się cudotwórcze i te­goż skutki w zakresie kształcenia umysłu. Trudności na drodze powo­łania do naprawy społecznej, i z tych trudności szczęśliwe wybrnięcie.

Z kosztowności, które była kiedyś, z kochankiem się wymykając, od ojca tajemnie pożyczyła, pozostały jej juź tylko trzy talizmany, i temi synów swoich, skoro do lat podochodzili, poobdzielała.

Najstarszy Szaweł, źe był jej ulubieńcem, gdyż do złudzenia przypominał ukochanego perukarczyka, dostał w darze szczoteczkę; osobliwszą szczoteczkę, bo taką, co to, byle się człek nią przygładził, juźci zaraz

wszyscy się w nim kochali. A no w to mu graj! Po­wiada sobie:— »Kiedy tak, to ja się tu bodaj z kró­lewną (mówił królówną) ożenię.«

Więc przygładzał sobie włosy i przygładzał, a zawsze się tylko rozpatrywał. Ta niedość przyzwoi­cie urodzona, tamta mniej niż przystoi bogata, owa znowu więcej niżby on rad, rozumna. Więc, żeby so­bie nie mieć nic do wyrzucenia, dla takich tymczasem się przygładzał, z któremi żenić się nie widział po­wodu. Dla nich gładził się i gładził, aż i wyłysiał.

Juźto urodził się on z żyłką analityczną, i oto czemu wiecznie się wahał w wyborze.

Powołanie zaś na krytyka odkrył w sobie w spo­sób następny. Naprzód, uczęszczał na wydział prawny. Z tego, nie wiem nawet czy po roku (przypominam, ie się to działo w Kiernozii), przesiadł się na lekarski; ten zaś w niecałe półrocze osierocił dla filozoficznego. Pozostało jeszcze seminaryum, ale do tego, młodzień­cem bezwyznaniowym będąc, nie czuł już najmniejszej ochoty.

Wszędzie on wolnym bywał słuchaczem ; takiemu zaś, jak wiadomo, wolno wiele i wiele mu bywa prze­baczano. Nauczyciele! ba! ba! Ten zapleśnialec, ten niezdara, ów jak but głupi, z tamtym gadać nawet nie warto. Precz z powagami! Już minęły te czasy i na pewno nie wrócą, kiedy to gadano: — »Ten tak powiedział, więc wierzyć mu trzeba.« — Dziś, ile głów, tyle rozumów samodzielnych, nikt od drugiego nie gorszy, owszem, zawsze lepszy ten, co później nastał.

Szaweł począł chodzić po redakcyach.

Czy nie potrzebny tu czasem krytyk do wszy­stkiego ?

Nie, nie potrzebny, wszędzie już jest jeden taki, znacznie od drugich lepszy.

Szaweł próżno zaręczał, źe takiego jak on jeszcze nie widziano. — Do dyabła, czyż kto był kiedy pro­rokiem pomiędzy swemi ?!

Aź raz ktoś mu powiada:

Słuchajno, reporterem być, to jeszcze korzy­stniej. Takiemu wszystko samo w ręce włazi, więc głowy on sobie nie wysila. Każdy jak ognia go się boi, znając w nim Wszędobylskiego i Wszystkowie­dza. Wyroków swoich nie podpisuje, więc nie jest za nie odpowiedzialny. Takiego wszędzie karmią, poją, ubierają; na widowisko każde darmo wchodzi, bez­płatnie wszędzie się przejeżdża, na instalacyach wsze­lakich prym trzyma, nigdzie za kołnierz nie wyleje; papierosami go nawet czasem częstują takiemi, co są poprostu zwinięte z tęczówek.

Szaweł sobie myśli:

No tak. Godzien jest robotnik swej zapłaty.

Jednak się wahał nieco.

Reporter? Jakto? Taki zziajany facet, wiecznie z językiem na brodzie?

No, są rozmaici. Od uroczystego pozdrawiania nowych garkuchni, lombardów, składów z bielizną lub z węglami. Od rautów na wsparcie^ tych co robią stroje; — tańców, na rzecz tych co w łóżku leżą; lo- teryi, gdzie w imię miłosierdzia wygrywa się to, co przegrywają drudzy. Od zajść w tramwajach, tworze­nia projektów, poglądów z odcieniem prawodawczym, wyścigów z naciąganiem u totalizatora, bazarów z mi- mochętnemi naddatkami. Od przejechań, posiedzeń rad rozlicznych, wieży ciśnień, jubileuszów, otruć, spraw latarniowych, zapadania się domów, ucieczek, wylewów

i tym podobnych życia objawów (czy nawet bodaj przejawów).

Co tu wybrać w tem bogactwie?

Szaweł postanowił być eklektykiem.

Zresztą, nie reporterem on będzie, ale sprawo­zdawcą. O! to jest dopiero wyraz właściwie odpowie­dni charakterowi jego powołania. Sprawozdawca do- kumenta zbiera, fakta gromadzi, i z tych, niemylną indukcyi drogą, wyprowadza prawa ogólne — wszakże

tak? No, no, synteza, niech dyabli wezmą, toźto do­piero potęga!

Na próbę, redaktor kazał mu »konkretnie schla­stać« redaktora drugiego pisma, które się wprzód niż on przed końcem kwartału, o prenumeratę wdzięczyć poczęło.

Szaweł syntezę swoją oparł na tej tezie: źe po- mieniony jegomość wszystko widzi z krzywego stano­wiska. A trzeba wiedzieć, źe ten miał jedną łopatkę wyższą, o czem sądził błędnie, źe nikt nie wie. Zaraz tedy odpadło mu siedmiu prenumeratorów, z których czterech zrobiło oszczędność, całkiem się wyrzekając wszelakiego pisma, trzech zaś przeniosło się tam, kędy Szaweł przyjął służbę.

Szaweł tedy, jak się patrzy, odrazu ze wszystkich wydziałów na które uczęszczał, »z odznaczeniem« zdał egzamen. Bowiem przyznali mu nawet współzawodnicy (z obłudną trochę przesadą), źe się spisał całkiem »kon­certowo«. Bądź co bądź, artykuł jego zrobił, jak się to mówi w dziennikarstwie, »furorę«.

Cóź kiedy furora owa zaraz włożyła mu w głowę niezbyt uzasadnione o niezawisłości swojej przekona­nie. Jakoż, niebawem miał się znów przekonać: źe jednak nosi na szyi obrożę.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Szaweł się potknął, ale na jedną nogę. Szaweł się połknął, ale na obie — i tu i tam z przyczyn, nie tyle od niego, ile od krewkości

ludzkiej zależnych.

Raz tak się stało, źe podał sprawozdanie o otru­ciu się (wprawdzie nie szkodliwem) pewnej (domyślnie, dla dokładności) dwudziestopięcio-letniej panny, łeb­kami od zapałek. Tu następowały obszerne uwagi (po sześć groszy od wiersza) o szkodliwości (wprawdzie jak widzieliśmy nie zupełnej) wyrobu firm różnych w ogóle, z wyjątkiem jednej jedynej (50 rubli do ręki

i zapałek ad libitum), która sztandar przemysłu kra- iowesro z całem poszanowaniem na przedzie niosąc, itd. itd. itd.

2 tego chryja niespodziewana.

Znagła redaktor dzwoni bardzo mocno.

Wołać mi tu naczelnego reportera !

Cóż to pan jesteś za kierownik rzeczy społe­cznych — rzecze do niego — źe mię narażasz na po­dobne odpowiedzialności ! Tylko co tu był opiekun owej panny, grożąc nam procesem o oszczerstwo. Bo ona wcale jeszcze nie ma lat dwudziestu pięciu, będąc dopiero obiecującą pensyonarką (pensyi jednak wymie­nić nie chciał). — Jak śmiecie nos wtykać w stosunki święte domowego ogniska? — tak mówił. — Panna z waszej przyczyny może nigdy nie znaleźć męża — tak się wyraził. — Czyście oglądali jej metrykę ? — jego to są słowa. — Ja was tu nauczę! — rzekł na samym końcu. — Proszę mi więcej nie przysyłać pi­sma. — Z tego powodu zechcesz pan niezwłocznie wy­dalić lekkomyślnego reportera.

Źle z Szawłcm.

Po namyśle, nie tracąc czasu, przygładził się szczoteczką, chcąc pójść przypodobać się żonie swego naczelnika. Na nieszczęście objaśniono go, źe państwo owi codziennie rzucają na siebie stołkami, pobrawszy się zresztą (ale to kiedyś) z gorącej miłości. Więc się udał do redaktorowej. Ta zaś, żc miała już spełna dwa­dzieścia pięć lat skończonych, tedy Szaweł, mimo nie­jakich trudności, w końcu wygrał u niej sprawę.

Poprostu dostarczono redaktorowi dowodów, źe ów opiekun panny sam także pewnie robi zapałki, tylko że skuteczniejsze w mniemaniu swojem, niż te, które Szaweł był zachwalił, i ztąd całe to zajście mniej rozsądne.

Tym sposobem Szaweł, przy pewnym wysiłku, ocalał.

Wszakże niestety! — Krytyka jako studnia wie­dzy, wcale to ożywcze źródło (dochodu), byle się tylko

w nią nie wpadło. Tym razem pilny badacz zahaczył się na cembrowinie, ale niebawem miał się skąpać z głową, aż wreszcie i zbadać, jak też dno wygląda.

To zaś, stało się w sposób następny.

Raz, pewna artystka (tylko co nie powiedziałem mniej przyzwoicie, aktorka), zdaniem Szawła, tak »świe­tnie« grała swoją rolę, że chyba suknia jej pochodzić musiała wprost od Wortha.

Tu już przyszło do skandalu.

Nakładca dzwoni z niezmierną siłą.

Wołać mi tu redaktora.

Cóż pan jesteś za literat — mówi do wcho­dzącego — że mię narażasz na podobne ubliżenie. Od czasu jak dzierżę w ręku wodze mego pisma, nie było jeszcze równie gorszącej, że tak nazwę, hecy. Panu powierzyłem jego kierunek, i chcę za to tylko płacić, co się opłaca. Podwładni moi nie są trzymani, widzę, w stosownej karności. Suknia Elfrydy wcale nie była od żadnego Wortha, tylko wyszła ze słynnego maga­zynu mojej własnej żony — chcę mówić małżonki — (firmy Madame Rachel, bez kompanii jak wiadomo). Z tego powodu, potrzebujesz pan natychmiart wypę­dzić paskudnego reportera.

Szaweł odrazu z kretesem zginął.

Nie była już pora starać się o względy pani Ra­cheli, zwłaszcza, źe — wymijając tę niezbyt powabną damę — poprzednio wszystkie panny z jej magazynu w sobie rozkochał.

Ha! cóż? Zgubiła go chęć wyróżnienia się sa­morzutnym stylem. Gdyby się był pilnował utartej drogi, na której w różnych przemianach szykujesz tylko do nieskończoności gotowe już wyrażenia, jak: rycerze miotły i bata, gród syreni, wyrzucanie z piersi gór­nego c, nasz salon letni, sport wioślarski, ojcowie mia­sta, podkasana muza, przybytki Gambrynusa; a także pękate określenia zbiorowych pojęć, w rodzaju: pre­miery, balleriny, letników, kamieniczników, kuracyu- szów, powodzian, i tym podobnych pomysłów języko­

wych, zdolnych potężnie zgrubić słownik Lindego — byłby do dziś dnia używał zasłużonej sławy bezimien­nego (przy bezprzykładnem powodzeniu) czynności lu­dzkich nadzorcy* a tak — wszystko z nagła (jak sobie powiedział) dyabli wzięli, i tyle.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Szaweł pocieszenia szuka, a znajduje zawstydzenie. Wtedy w umyśle jego budzi się pytanie: co też korzystniej, czy być kochanym, czy stra­szącym ? Ostatecznie: kto się tego stracha przestraszył ?

Zrozpaczony, poszedł na pocieszenie do pewnej swojej znajomej.

Na imię jej było Janina.

Raz ona miała takie zdarzenie, że kiedy siadła na ławce w ogrodzie (świeżo je wtedy ogłoszeniami po­malowano), to kiedy wstała, każdy mógł na jej plecach czytać: Janina do najęcia. Pośpieszam dodać, że to miały być pianina. Zdarza się bowiem, źe człowiek, nie wiedząc o tem, siądzie w dalszym ciągu — rzecz to trafu — zwłaszcza, jeśli poprzednie miejsca już za­jęte. Zresztą, czyż to siedzenie zdobić ma człowieka?

Panna to była wcale przyzwoita. Bywali u niej: i naczelnik reporterów, i redaktor, i nawet nakładca, tylko że każdy (ona mówiła »kużden«) innemi drzwiami.

Otóż, kiedy do niej przyszedł Szaweł, ona po­wiada :

Mój złocisty (mówiła mu ty, tak sobie przez prędkość) pożycz mi na chwileczusię twojej szczote­czki. Tylko sobie grzywką przed zwierciadłem przy­gładzę. Jak Bozię kocham, zaraz ci oddam.

Wzięła tedy oną szczoteczkę, ale czy myślicie, że oddała ? Gdzie tam. Nawet nie dosyć na tem, bo kiedy Szaweł spróbował odebrać, ona krzyknęła, i w te pędy wpadli nie wiedzący jeden o drugim: nakładca, redaktor i naczelnik reporterów i — wzajemnie źli za to na siebie — wszyscy trzej huzia dopiero na Szawła:

A ty człowieku nie moralny! ty taki a taki! będziesz tu na niewinność czyją podstępnie godził ? I

Schody były strome choć marmurowe, a na dole stał »rycerz miotły«, rozmawiający z »rycerzem bata«, i tu dopiero spadły mu na plecy połączone ich oręże.

Więc Szaweł wyrzuciwszy z piersi górne c, jął grać nogami jak ballerina, sunąc po Syrenim grodzie aź do salonu letniego, kędy w alei westchnień do­padłszy ławki z napisem: »Obicia w najświeższym gu­ście«, zadumał się pochmurno, podobny w tem do ka- mienicznika, kiedy go ojcowie miasta o podatki dławią, a on ma lokatorów, którzy tylko bezpłatnie mieszkać nawykli.

Z dumania jego to wypadło, że nie mogąc już dłużej być kochanym, postanowił stać się groźnym.

W tym celu począł odtąd chodzić po mieście i radzić sobie w sposób mniej więcej następny:

Oto, dajmy na to, fabryka w gorączkowym ru­chu. — Przyszedłem ostrzedz szanownego pana, że polecono mi w obszernym memoryale zwrócić uwagę władzy na przeciążanie pracą słabych kobiet i niewin­nych dzieci. Zbieram właśnie statystyczne do tego dane.

To znowu w sklepie ! — Sąsiad pański zamówił u mnie sążnistą reklamę, ale ja należę do ludzi bez­stronnych. — (Toż samo u jego sąsiada).

Indziej znowu: — Wszak to jest pański, jeśli się nie mylę, ten skład benziny pod schodami ? — (Tu odrazu dwóch w obrocie: składnik i właściciel kamienicy).

Wreszcie, przy nowem jakiem budowaniu: — Czy mogę. prosić o adres rękodzielni, w której się wyra­bia podobnie krusząca się w palcach cegła? — (Tu już trzech nawet, bo i cegielnik, i budowniczy, i przy­szły władca gmachu — zanim go, wziąwszy pożyczkę, czemprędzej nie sprzeda).

Rozpisywał też listy (bezimienne, jako w imieniu

lBNI

v*o oo*

nędzy wstydzącej się żebrać), w których nieodmiennie wychwalał znaną szeroko szczodrobliwość Jaśnie Wiel­możnego — o! jakże różną od nagannego skąpstwa brudnych dusigroszów, którzy ani z urodzenia, ani z powołania, ani z przewagi cnót rozlicznych, przy­właszczone jednak w społeczeństwie zajmują stano­wiska.

Czas jakiś znano się, jak to mówią, na rzeczy.

Ale w następstwie, przekonawszy się, źe Szaweł był jak Herod w szopce, człowiek brzydki (niestety! nie miał już swej szczoteczki!) zbiorowo polecono go oględności stróżów bezpieczeństwa publicznego, skut­kiem czego z nienacka dostał się do ula, a ztamtąd w czas pewien do Pawiaka, aż dopókiby nie udowo­dnił , źe jego dobre chęci nie stały w sprzeczności z takiemiź chęciami innych prócz niego osobników. 1 oto, jaki był koniec wielce dbałej o ład społeczny doli, odkąd, wśród wichrów żywota, przestało ją przy­gładzać czarodziejskie pieścidełko.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Cholewa, po której poznać można pana. Trzy lego państwa cechy: okazałość, wesołość — i wreszcie ...

Drugi z rzędu syn pomienionej baby imieniem Paweł, dostał w dziale but milowy. But co prawda schodzony, ale za to z cholewą, jak było w czasach, kiedy to po cholewie poznawało się pana.

To też Paweł miał w sobie żyłkę pańską, cho­ciaż, przez postępowość, a po części i z fantazyi, han­dlowi się był poświęcił.

Kantorzystą był ? — spytacie. — Gdzież tam. W kantorze on niby pewną liczbę godzin odsiadywał, ale właściwie doradcą bywał, pośrednikiem, oraz pil­nym stróżem spraw cudzych przeróżnych.

A wszystko to bardzo z partesa.

Więc też nie dziwota, źe okazałość lubił, weso­łość, w końcu wreszcie nieobecność ukochał.

Dla okazałości dorożkami tylko dwukonnemi po kawalersku wyśpieszał; u Stępka przebredzał; na we­randzie u Lursa do literatury i do sztuki się przysia­dał; w owocami ogrodowej zwykle go wszyscy oglą­dali; w teatrze (przez posłańca tylko) w pierwszym rzędzie zawsze miał miejsce, na które przychodził po­rządnie po zaczęciu przedstawienia, a wychodził zna­cznie przed jego końcem, ziewając.

Przez wesołość zaś, za cyrkami przepadał. Tam. z woltyźerkami, berajterami, z końmi nawet, bywał ty a ty; do stajni kiedy chciał wchodził, również i do garderoby; profesor oswajania zwierząt po ramieniu go klepał. Jednocześnie w Marcellinie i na Promena­dzie czekały na niego dorożki, w które na chybił trafił wskoczywszy gorączkowo, po ogródkach wsze­lakich własnoręcznie potem klaskał, wracał zaś z in­nych jeszcze miejsc nad ranem, silnie upojony wraże­niami, tak, źe nie zawsze trafił do siebie. Taka to była jego wszędzie wszechobecność!

Co się zaś tyczy nieobecności jego tam gdzie potrzeba, to się o tej na końcu dopiero powie.

Zkąd on brał na to wszystko ? — spytacie. — Zkąd mógł i gdzie tylko dawano. Czasem nie zupeł­nie brał, tylko pożyczał; czasem nawet skromne po ręczenie tylko na wekslu przyjął — o I już to on był bardzo łatwy w pożyciu. Paniczykom różnym niepeł­noletnim przodował, mnóstwo przydatnych rzeczy strę- czył, z paniami starszemi wreszcie stosunki miał roz­ległe. Te, interesa mu swoje powierzały, i on dobrze na tem wychodził. Doprawdy, pracowite on prowadził żyćie. Przez telefony (nie koniecznie o handlu) bardzo dużo gadał, posłańcy wszyscy nisko mu się kłaniali. Mówiono nawet: że był nieco za ciekawy i odrobinkę za gadatliwy.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

.... i wreszcie nieobecność. Z kiosku do Tambowa i z powrotem. Nie jeden, ale dwaj marnotrawni synowie, i nie tłusty cielec, ale

chuda koza.

Takim tedy wogóle będąc, miał znajomą pewną pannę z kiosku, tuż przy uczęszczanym chodniku, w po­bliżu wielu delikatesowych (poprawnie: z łakomstwami) zakładów.

Ściślej rzeczy biorąc, nie była to już panna, tylko młoda wdowa, z Przeciągalskich Podrygalska, tak przynajmniej opiewały jej bilety, do robienia wizyt w domu tym, co ją na ulicy odwiedzali. Czy mąż tej damy istniał kiedy ? — nie wiadomo, aleć są na świe- cie różne męże, wśród nich także i Podrygalscy zda­rzać się mogą.

Osoba to była przy powabach swoich wcale po­stępowa, jakbądź z pozoru, w szczupłym zakresie okrągłej budki, dnie życia swego spędzała. Paweł niejednokrotnie na szersze widnokręgi wywabić ją ztamtąd pragnął, ale ona z lekceważeniem puszczała mu tylko pod nos dym od papierosa, co go tem za- wzięciej pod jej stopy kładło.

Wreszcie blizkim był już zniechęcenia. To zna­czy : źe inaczej nie mogąc, postanowił za małżonkę ją pojąć. Wybornie się nadawała na przynętę rzeczy, w kieszeni nie jednej bezpożytecznie zalegających. O! on już z dawna pragnął się ustalić, z jutrem się silniej niż dotąd związać, coś — jednem słowem — rozgło­śnego na własną rękę urządzić. Wahał się tylko po­między kantorem sprzedaży na raty premiowych po­życzek, a biurem stręczenia posad, w któremby kaucye brał w depozyt.

Więc, jak powiadam, z przyczyny owej twardej osoby, zniechęcony był i frasobliwy, bo nic nie wiedział

o tem, źe ona tymczasem, w chwilach wolnych od za­jęć powszedniego życia »reflektowała« niejednokrotnie

jego namowy, rozsądnie tylko wyczekując sposobnej po temu okoliczności.

Ta zaś nareszcie nastręczyła się w sposób taki.

Raz poleconem zostało Pawłowi, podnieść z banku pewną wcale okazałą, więc i dość wesołą sumę. Już z nią roztargniony wracał do pryncypała, kiedy w tem, słyszy z kiosku głosik srebrzysty.

Dzień dobry panie Pawle, proszę na chwileczkę do mnie. Cóż to pan ma takiego w tej pękatej tece ?

Ach! to nędzne jakieś parę tysięcy rubli, które przez grzeczność podjąłem się oddać po drodze Cwajnosowi.

Gdybyś mu pan dziesięć razy oddał, on się na tem ani razu nie pozna. Kutwa przeklęty! Nieda­wno temu, nie chciał mi sprawić kapelusza z makolą­gwą. Wie pan co, najdroższy panie Pawle, jak Bozię kocham, war toby go za to ukarać, daję słowo. Za te pieniądze, wyśmienicie można pojechać do Ameryki. Pan ich nie ukradniesz, Boże uchowaj, tylko pożyczysz, a jak się w Ameryce dorobisz milionów, to mu oddasz, gałganowi temu, niechby nawet dziesięć razy tyle. Co? nie prawda ? choć jak mamę kocham, nawet i to nie warto.

To powiedziawszy, wydobyła się z kiosku, za­wisła na szyi młodzieńca, ten zaś włożył na nogę but milowy — i pomknęli z kopyta.

Oto tedy, w jaki sposób stał się Paweł »iście po pańsku« (jak się wyraża prasa młodzieńcza) we wła­snym kraju nieobecny. Dalszy ciąg za to, demokraty- czniej już wygląda.

Za stowarzyszonemi puszczono usilne wezwanie do powrotu, nie tyle ze względu na ich własną war­tość (choć i tę dokładnie otrąbiono), ile z powodu niemniej szczegółowo spisanych »wartości«, które bez pożegnania z sobą unieśli. Swoją drogą, wścibska cie­kawość, o Amerykę (jako już spowszedniałą) nie wiele dbając, na starym lądzie w kąt każdy poty nos wty­kała, aż wreszcie woń szczęścia dwojga kochanków zwąchała w Tambowie.

o Gum* UMIL

Wtedy panna, dla uratowania swej niewinności, co tchu za koleżskiego registratora się wydała. Paweł zaś popadł w ciężką niedolę: przy rewizyi bowiem but mu ściągnięto, i już go więcej nie włożono.

Za to znów, bezpłatnie już, z Tambowa do Pa­wiaka trafił.

Tu zaś — o słodka w strapieniu pociecho! — skoro brata rodzoniuteńkiego ujrzał, w objęcia się so­bie rzucili, popłakali się, a potem papierosy odeskie wzdychając palili. We dwóch, czy we dwu, doprawdy nie wiem już jak jest lepiej ?

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gawła pierwszy występ rra widowni dziejów doczesnego świata. Jego stosunek z księżycem, i czy on był prawym synem naszej ziemi

(jako planety) ?

Trzeci z kolei syn wzmiankowanej wyżej baby, Gaweł miał na imię.

Ten, kiedy się rodził, księżyc głową na to kiwał, i było czego, jak się niebawem — i to nie jeden raz— pokaże.

Chłopak był dziwny; odkąd bowiem, w kołysce jeszcze leżąc, palec sobie od nogi w gębę włożył, aż do chwili kiedy na śmierć się zakochał, myślał tylko nieustannie, ale nigdy nic nie wymyślił. Możeby na­wet i wymyślił, gdyby nie to, że zawsze do jutra od­kładał. I nic jedno miał zrobić, ale czasu mu na to brakło.

Był już taki, jak to mówią, niezdarzony.

Fizycznie jak i moralnie biorąc, zawsze się o coś potknął, czemś szturgnął, coś z siebie zgubił, albo dał drugiemu.

Do rzemiosła żadnego się nie zdał. U ślusarza wytrychów robić nie chciał, u piekarza bułki lepił za duże, u tapicera nie brał na seryo kłaków, które ra­zem z molami między włosień wtykano.

Przytem bywał roztargniony.

Więc kiedy u krawca się ucząc, wszył prawą .nogawicę na miejscu lewego rękawa:

Słuchajno — powiada mu matka — tybyś był mole pomysłowym adwokatem?

Jakto ? takim, co raz gada biało a drugi raz czarno, w miarę jak mu zapłacą? Albo ja głupi!

Myślał, źe nie jest gH - ale i tego nie wy­myślił, bo któż kiedy pomyślał o sobie coś ubliżają­cego? Bywało nie raz, po księżycu chodząc (ten głową wtedy kiwał), życzył sobie zostać ministrem, kardyna­łem lub choćby członkiem jakiej zarządzającej rady. Miał w sobie coś epigonów romantyzmu«. Nawet wiersze myślał pisać, i choć do tego nigdy nie przy­szło, dostatecznie był na to rozmazany, ślamazarny i bezzębny. Słowem, że w epoce, w której rośliny na­wet mają swoją »przebiegłość, grę w chowanego, spo­łeczność i państwowość, cnoty i zbrodnie, nawet po­litykę całkiem od minerałów odrębną«, on jeden wy­glądał bezbronny.

Więc matka dała mu taką gałkę, co byle ją było pod językiem umieścić, zaraz się człowiek sta­wał niewidzialnym.

Masz niedołęgo — tak mu powiedziała — niech cię przynajmniej oczy moje jak najrzadziej oglądają.

A on się zasmucił. Bo trzeba wiedzieć, serce miał czułe; serce tak czułe, źe nieustannie się kochał, i to w kilku na raz, a to dla tego, źe jedne o to nie dbały, inne się tem nudziły, a były takie, co się na­wet nie domyślały o co mu chodziło.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Panna od przymierzania, do której Gaweł przymierzyć pragnie miarę swego serca—ta zaś, nieprzymierzając, w przymierze wchodzi z kim innym.

Aż wreszcie dar jego serca przyjęła pewna wy­jątkowa istota.

Była to panna od przymierzania sukien w pe­wnym poważnej cechy magazynie. Z tej więc przy­

czyny kształtna być musiała; takie już było jej rze­miosło. I doprawdy święcie je spełniała. Miałą małą rączkę i drobną nóżkę, spadziste ramiona,^ pierś w mia­rę wypukłą, i stan długi jak potrzeba. Słowem, wy­glądała na reklamę chodzącą arcydzieł stworzenia. Ale cóż w niej nie było reklamą! Od bujnych warkoczy, aź do przeźroczystych pończoszek i pantofelków z ha­ftami — wszystko jej na pokaz dawano.

To teź można ją było zbudzić niechby o północy (choć nie zawsze ona o północy spała), i spytać z na­gła: — Gorset? — ona bez zająknienia mówiła: — Skład paryzki »á la diable m’emporte«, Nowy-Swiat, 56, fason, przedłużający stan, choćby najkrótszy.— Buciki? — Pasternacki, Świętokrzyska, 30. — War­kocze ? — Ildefons, Miodowa 18. Tamże Crerne de Venus, brwi, rzęsy i żyłki błękitne. — Raz tylko, kiedy ktoś ją znienacka o koszule zagadnął, odpowie­działa przez omyłkę: — Grrrande marque de Cognac, plaisir des dames! — ale teź bardzo się potem o tę nieprzyzwoitość gniewała.

Z twarzy wyglądała jak zadziwione psiątko; lu­biła nawet kiedy jej mówiono, źe ma w sobie coś cyr­kowego (rzecz wielce modna).

Była bardzo zabawna. Imię jej było Zolka (zdro­bniałe od Julki).

Jednym razem, do czegoś mąż jej się stał potrze­bny. Ale nie żaden rozumny — nie — gdzież tam. Z tego powodu Gaweł wydał jej się całkiem odpo­wiedni. Kiedy jej wyznał, źe jest wnukiem czarno­księżnika, w ręce z radości klasnęła. — Wybornie! czarnoksiężnik — myślała — to taki co bańki nosem puszcza, ach! jak to śmiesznie! — O tem zaś, źe ma­tka jego kości kupowała, Gaweł przemilczał, odłoży­wszy to po swojemu do jutra.

Koniec końcem, zamienili z sobą pierścionki Panna pachniała wtedy fiołkami (Bayard sans repro­che, Senatorska, 23.) i miała rękawiczki wyżej łokcia

(Cancan et Comp. w zabudowaniach zakładu wycho­wawczego dla zamożnych dzieci).

Z tej okoliczności nawet Gaweł (co mu się do­tąd nie zdarzyło) zaczął pisać miłosną elegię. Zaczął, i jak zwykł był, nie skończył. Obaczymy jednak, dla czego ? Elegia miała nastrój pasterski. Z Kiemozii, przez powinowactwo pojęć, ku Wieprzowi się zwra­cał ; w rzece tej upatrując niby Eufrat swego raju, z którego... ale nie uprzedzajmy wypadków. — Za­czynała się ona w ten sposób :

O słodki Wieprzu! przy twojem korycie.

Jakżebym z lubą błogie pędził życie!

Miało być więcej, na nieszczęście odłożył to do jutra. Odłożył to do jutra, w którem to jutrze... ale nie uprzedzajmy wypadków.

Dosyć ci oto, że w czas jakiś po zaręczynach, błądząc przy księżycu (ten głową wtedy kiwał), widzi Gaweł, że się u niej* świeci. — A! jest w domu — pomyślał. Spieszy więc na górę.

Ale nim wszedł, słyszy przezedrzwi śmiechy i rozmowę, w której przeważał głos męzki. — Co u li­cha? — Włożywszy tedy gałkę pod język, patrzy przez dziurkę, i cóż widzi ? Na kozetce, z nogami na komodzie, leży facet jakiś paląc importowane hawana, a obok niego, tuż obok niego, z papierosem w zę­bach, buja się w fotelu na biegunach zadziwione psią­tko. I cóż oni czynią ci źle dobrani? Oto czytają wier­sze, które Gaweł dopiero napisać umyślił, i wzajemnie za boki się trzymają od śmiechu.

Gaweł struchlały w roztargnieniu wsparł się na klamce. Z tego powstał zgrzyt, skutkiem którego ze­rwał się leżący jegomość i krzyknąwszy: — Złodziej! trzymajcie! — na chybił trafił lunął kijem w kierunku schodów, i trzeba, że od razu ugodził w niewidzialny dla siebie grzbiet Gawłowy.

Mogło się gorzej skończyć, bo już się zbiegali sąsiedzi, ale ocalił Gawła cudowny talizman.

Jednak, czy ocalił on jego złudzenia ? Wcale bynajmniej. Bo skoro nazajutrz wybrał się Gaweł ro­bić pannie wymówki — zanim usta otworzył:

Ach jak to dobrze, źe pan przyszedł — tamta mu rzekła — właśnie miałam przez posłańca prosić o zwrot pierścionka.

A to na co ?

Kochany panie Henryku (omyliła się przez prędkość), co tu rzeczy obwijać w bawełnę. Dziś, rze­czywistość tylko naga ma prawo bytu w walce o istnie­nie, uważa pan ? Idealizm zaś, jest, jak wiadomo, spło­wiałym łachmanem, co? nie prawda? Otóż tedy, całe zaufanie moje posiada niejaki Ypsylanty, głęboki my­śliciel, z szerokim poglądem przyrodoznawca, wysoce wykształcony fizyk, robiący odkrycia w dziedzinie wy­nalazków, i tych tam różnych organizmów... co to tego. Tak, tak, najdroższy panie Ililary, chcę mówić Pawle czy Gawle, minęły te czasy, kiedy... cóżem ci chciała powiedzieć... i dziś, powaga jak się na­zywa ... Bo kiedy nas okoliczności roz... ten, tośmy powinni śmiało prze... tego, jak mamcię kocham.

Tu pomyślawszy chwilkę dodała w końcu:

No, jednem słowem, choć doprawdy z przy­krością, ale cóź? pożegnać pana muszę panie Karolu, bo już jest pora iść do magazynu. Do widzenia! do widzenia!...

Do jakiego widzenia? Widzenie było, ale się roz­wiało. Tak samo niegdyś: »Bądź zdrowa!« mówił Byron do żony, choć wcale nie dbał o jej zdrowie.

Gaweł o włos źe się nie rozpłakał — na szczę­ście odłożył to do jutra.

Ach! z grzywką swoją i naszyjnikiem nabija­nym ćwieczkami, wyglądała istotnie jak czarujący pin- czerek! Wiało coś od niej jakby ponczykiem anana­sowym, czy mamą Cliąuot, nieutuloną wdową, (być może z wczorajszego jeszcze użycia). Zbiegała ze scho­dów, podobna do charcika w czapraczku, dźwięcząc

przytem znaną wszystkim śpiewką z »Jesionowego pal- tota w Rzymie« (właściwie: jesiennego w zimie):

Gdzieżeś ? gdzie ?

Bre — bre — brc t

Czy to ty ?

Kwi — kwi — kwi!

Ja to sam.

Tu ? czy tam ?

Jui cię mam.

Ham — ham — ham 1

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Czy można djabłu sprzedać duszę, skoro ani dusza ani djabeł nie istnieją? — Odebranie sobie ¿ycia, nie zawsze śmiercią się kończy.

Zbiegła i przepadła. Poszła i nie wróciła. Była i być przestała.

Otóż tobie Gawle twój raj u Wieprza ma­rzony ! Wygnanyś z niego Adamie nowoczesny, o tyle od praojca mniej szczęśliwy, że Ewa twoja z kusicielem sam na sam zostawszy, z tymże smaczno jabłka zjada, podczas kiedy tobie za drzwiami oskoma!

Gaweł osowiał, sposępniał, skwaśniał, a nastę­pnie ogarnęło go zniechęcenie do świata.

Wspomniawszy sobie Fausta, przyzwał djabła, chcąc mu sprzedać duszę.

Co mi dasz za nią?

Nic nie dam.

A to dlaczego?

Tamten popatrzał na niego drwiąco.

Bo duszy żadnej w tobie jako żywo niema.

A gdzieżby się podziała?

Nigdyś jej nie miał.

Cóż to znowu ? jakto ? ja jeden z całego świata... ?

Nie ty jeden, ale nikt co się zowie. Przecież ostatnie badania dowiodły...

Miał mu Gaweł odpowiedzieć, źe według tychże badań djabła także nie ma, ale jak zwykle, odłożył to do jutra.

Tamten odszedł tymczasem, potrząsając workiem i wołając: handel! Worek był brudny, ale brzęczały w nim pieniądze, których Gawłowi dać nie chciał.

Bodajś kark skręcił — pomyślał Gaweł — kiedy są buty do sprzedania, to ty potrzebujesz ślu­bnej sukni... kiedy jest sagan z pokrywą, to tybyś kupił oleander. Kto cię nie zna szachraju! Chciałbyś za pół darmo wytargować odemnie duszę, pod pozo­rem. źe jej niby niema. Kiedy tak, to ja wolę całkiem darmo oddać ją Nirwanie.

Zaczem począł poważnie myśleć o odebraniu so­bie życia, ale i to odkładał do jutra (co mu tym razem na dobre wyszło, jak się pokaże). Bo jakiby tu mo­dny sposób wybrać? Z mostu w rzekę skoczyć, na nic się nie zdało. Tam, sport wioślarski z nudów się wałęsa, gotowi przeszkodzić. Zapałkami się otruć. Tu znowu wahał się między szwedzkiemi i włoskiemi, nic nie ufając krajowym. Pod pociąg się rzucić. O! to bę­dzie najodpowiedniejsze. Ale na jakiej linii? W tym celu rozpatrywał pilnie, która z nich najwięcej robi oszczędności, żeby ją chociaż na wydatki śledztwa na­razić. Tym sposobem przynajmniej dużo go ludzi czas jakiś popamięta: służba, zarząd, akcyonaryusze — i to mu trochę nieśmiertelności przysporzy. Wprawdzie dja- błu go oddawać będą, ale bez jego przyzwolenia, więc tamten żadnej z tego nie odniesie korzyści — to i tak dobrze. Cóż chcecie, jak kto ma ze wszystkiem zginąć* to niech i drudzy coś na tem stracą.

Uf -.-A- V» * 'fc t -n-.ssr

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Doktor i professor fizyki katastrofalnej. — Katastrofor i jego bezprzy­kładny pożytek, wkładany w ciasną głowę Gawła łopatą silnego prze­konania. — Gaweł, rad nic rad, skłania się zwiedzić księżyc.

Namyślanie się Gawła trwało czas już niemały, kiedy razu jednego wyczytuje on ogłoszenie następu­jącej treści:

Bez pośrednictwa osób trzecich l

Wynagrodzenie za powrotem / !

Tajemnica zapewniona ! ! !

»Osoby zniechęcone do tutejszego świata, jak również pragnące życia się pozbawić, w własnej swojej sprawie, zechcą coprędzej porozumieć się z niżej podpisanym wynalazcą przyrządu, o któ­rym bliższą on sam tylko udzielić może wiadomość. Idzie tu o to, że tak jedni jak drudzy, zechcą nie­wątpliwie , przy pożądanej dla nich sposobności, zasłużyć się postępowi nauki i choć się może sami

o tem nie dowiedzą, zasłynąć wiecznie w pamięci wdzięcznych gatunków.«

Podpisano:

Ipsylanty Megamikron

Doktor i professor Fizyki katastrofalnej — członek wiciu uczczonych (przez powszechne zaufanie) Towarzystw.

Gaweł co tchu do niego pospieszył.

Zastał go w stanie podniecenia, który mu był słusznie właściwy.

Ale czy na pewno nie jesteś pan osobą trze­cią? — spytał Gawła obcesowo.

Ten się zmięszał.

Jakto ? osoba trzecia, to on albo ona, a ja jestem ja.

Ależ do djabła! za siebie pan przychodzisz gadać, czy za kogo?

Faktorem niczyim nie byłem i nie będę — rzekł Gaweł dumnie. — Jestem wnukiem... — ale tu się zatrzymał, bo sobie przypomniał o matce, której nie było co przytaczać. Na szczęście tamten usłyszał tylko to, co chciał usłyszeć.

To dobrze, proszę siadać; pogadamy.

Odchrząknął.

Widzisz pan, w organizmie społecznym czło­wiek jest komórką (— Czy do najęcia? — pomyślał Gaweł. —), przestrzeń zaś pomiędzy komórkami, wy­pełnia. jak wiadomo, substaneya między-komórkowa, działająca odruchami licznych pojęć; bo trzeba wie­dzieć , źe jestem także socyologiem... Otóż, przedc- wszystkiem pragnę zbadać: czy odruchy te pomiędzy nami nie idą czasem w sprzecznych kierunkach ?

Tu zmarszczył się groźnie i przyskoczywszy do Gawła:

Szanowany panie — rzekł z płomieniem w oczach — czy wierzysz jeszcze w Bunsena i Kirchhoffa ?

Gaweł po raz pierwszy w życiu usłyszał o podo­bnych Bogach.

Spodziewam się, źe nie wierzysz — mówił tam­ten piorunująco — bo istotnie potrzeba być bałwanem, aby brać na seryo podobnych niedołęgów. Zarazem uprzedzam pana, źe tylko osioł wierutny mniemać może, jakoby przestwory wszechświata wypełnione były eterem, (— Pewnie, że nie — pomyślał Gaweł — bo eter jest tylko do wąchania. —) Jestto zabobon co naj­mniej ćwiertowania godny. Elektryczność panie — wo­łał bijąc w stół pięścią — elektryczność jest jedynym pierwiastkiem wszechrzeczy. Ja od tego nie odstąpię, choćby mię fanatycy zgniłych przesądów żywcem na­wet jak Galileusza w paski krajali, lub jak Kopernika na węglach pryskających piekli, lub jak Newtona na rożen wtykali! (Gaweł nigdy się nie spodziewał podo­bnych okropności.) Tak jest — prawił tamten dalej — męczennikiem jak oni być pragnę! Poczekajcie zaco­fańcy! nietoperze! hebesy 1 niemrawy! jołopy! faje!

partacze! kulfony ! — mówił zapamiętale wygrażając pięścią — ja wam tu pokażę!

Napił się mazagranu (przez rurkę) i ochłonąwszy nieco:

Patrz pan — rzekł do Gawła — oto jest przy­rząd mego wynalazku. Nazywa4 się on katastrofor, i nikt pod najsroźszemi karami niema prawa przywła­szczyć sobie tego pomysłu; a jednak (mówiąc to, łzy miał w oczach), rzecz to prosta, jak jajko Kolum- bowe, jak moździerz Szwarca, jak nożykiem strugane czcionki Gutenberga.

Tu stał się znowu bardzo srogi.

Ale też upewnić pana mogę, że jestem w sta­nie wykryć nawet pasożyty w kulkach krwi mikro­bów i bakteryj. (— Czemużby nie ? — pomyślał Gaweł — albo to święci garnki lepią?).

Fizyk tymczasem patrzał w zwierciadło — w zwy­czajne, nie w żadne wyjątkowe zwierciadło — z wdzię­kiem niewymuszonym poprawiając krawata. Nareszcie westchnął głęboko, i rzekł z namaszczeniem:

Chodź pan. Niechże cię w końcu wtajemni­czę w tę rzecz nad podziw cudowną. Tylko proszę uważać. W tej tu oto tubie mieści się próżnia bez­względna (nie mająca na nic względu). Otwórz pan tylko klapę od niej, a natychmiast z przerażającym gwałtem wlatuje tam elektryczność, której nigdzie nie braknie, i z niezmierną siłą w ruch wprawia szrubę, opatrzoną skrzydłami wiatraka. Co ? cóż pan mówisz na to ? Dość tedy usiąść w tym oto koszu, zdziałanym z sito­wia (dla lekkości), a w okamgnieniu lecisz w przestrzeń z szybkością światła, co znaczy 70.000 mil na sekundę! Z powrotem znowu, korbę tylko zakręcisz, a wnet skrzy­dła wiatraka zmieniają się w spadochron niezrównanej łagodności. Prawda, że to rzecz niemal nie do uwie­rzenia ? Wszakżeś pan zrozumiał ? Bo trzebaby chyba być bydlęciem...

Zrozumiałem — rzekł Gaweł nader szybko.

Otóż zamiarem jest moim, wyprawić pana

katastroforem na Syryusza, ażebyś tam sprawdził pręgi jego widma... (Na wzmiankę widma Gaweł zbladł, co tamten spostrzegłszy :) ale widzę, że starczy panu odwagi zaledwie do księżyca. Zresztą, co prawda, do Syryusza kawał drogi, dwadzieścia dwa lat w tamtę stronę, ty­leż z powrotem, to razem czterdzieści cztery; nauka nie ma dziś czasu czekać tak długo. Jedź więc pan na księżyc. Zabawi to tylko niespełna półtory sekundy.

Gaweł spojrzał ku księżycowi, a ten mu głową kiwnął. Więc tak się z nim porozumiawszy, nie wa­hał się dłużej.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Na wsiadanem, Gaweł utraca nie jedno złudzenie, i wreszcie odjeżdża, kopnąwszy nogą wielką wygranę.

Zaczem, włożył już w kosz jedną nogę, ale wtem pyta jeszcze:

.Proszę pana, a wynagrodzenie?

Jakie i za co?

Przecież wyraźnie zamieszczono w ogłoszeniu...

Że dopiero za powrotem. Czyś pan już wrócił ?

Gaweł uznał słuszność tej uwagi.

Zresztą wynagrodzeniem pańskiem — prawił tamten dalej — jeśli dla mnie jednego się poświęcisz, jeśli mi przyrządu nie zepsujesz, jeśli karku nie skrę­cisz, jeśli pojętnie mi usłużysz (było tam jeszcze bardzo dużo tych jeśli), będzie rozgłos na cały świat szeroki.

W takim razie, pocóź tam przyrzeczono taje­mnicę ?

A! to znowu rzecz inna. Widzi pan^ ja wcale nie pytam: coś pan za jeden ? Możesz być sobie stu­dentem , który nie dostawszy promocyi, do Ameryki zmyka. Albo bankrutem, któremu wierzyciele dopiekają. Albo nawet takim, który z pieniędzmi cudzemi nogi za pas bierze. W każdym z tych względów możesz pan liczyć na moje milczenie. (Z nagła twarz mu spon-

sowiała). Wreszcie nie nudź mię pan dłużej do djabła ! (Wtem się opamiętał.) No, no, przepraszam, jestem nieco prędki. (Tu skóra na grzbiecie Gawła, ów kij po ciemku działający, w żywej uczuła pamięci)... Do tego, trzeba wiedzieć, czasu też nie mam. Właśnie co tchu śpie­szyć muszę na posiedzenie, stanowiące o losach spółki, zawiązanej w celu prostowania błędnych pojęć biolo­gicznych , której jestem prezesem. Zegnam pana.

Dla ścisłości dodać tu wypada, źe on istotnie po­szedł na to posiedzenie. Tymczasem, w drodze przy­pomniał sobie, źe już od lat kilku nie wniósł składki. W tem spotkał drugich, będących w tem samem po­łożeniu, więc poszli zagrać w winta. I dobrze się stało. Na posiedzeniu owem nikt nic nie wysiedział i spółka bez spólników okazała się być organizmem, złożonym tylko z substancyi międzykomórkowej, której ojcem proch bywa, matką zaś robacy.

Co zaś do Gawła, to ten już był obie nogi w ko­szu umieścił, kiedy w tem czuje, źe coś mu ten kosz w rękach trzyma. Patrzy, człek stoi, wyraźnie podobny do tego, który nie chciał duszy jego kupić.

Czego chcesz ? Nic ci już nie sprzedam.

Ja nie z takich co kupują. Ja mam losów na loteryi do piąte klasę.

Teraz wtykasz ludziom czy chcą czy nie chcą, a do czterech poprzednich, to ci się tylko próżno kła­niano.

Tu jest jeście wielgie wygrane.

Idź precz, nie potrzebuję.

Co to nie potrzebuję! Kto widział kiedy ta­kiego, co nie potrzebuje pieniądzów? Niech pan we­źmie, bo to nawet wstyd. Takie delikatne pan, to powinien popierać krajowego psiemisłu. To nie ża­dne niemieckie gesieft, to tutaj zrobione, narodowe.

Puszczaj!

Ja panu co powiem: tu z tego idzie pięć procentów dla ubogich ludzie; co pan będzie ksiwdził

sirotów? A co pan zrobi, jak Pan Buk miłosierny weźmie pana za to i zabije?

Gaweł uczuł, źe go strach ogarnia — na szczę­ście odłożył to do jutra.

Tymczasem zaś, nie wiele myśląc kopnął natrę- tnika, który też zaraz twardo siadł na gołej ziemi, za cały zysk mając w ręku strzępy sitowia.

To gdy się stało, Gaweł otworzył klapę —■ i tyle go widziano.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gawła dwa coraz wyisze na sprawy ziemskie poglądy. — Przyjazd jego na księżyc, który to przyjazd okazuje się być spadnięciem. — Gaweł na początek rozpatruje tam gospodarstwo górnicze.

Jak powiedziałem poprzednio, Gaweł wprost ku księżycowi poleciał.

Leci tedy, leci — leci...

Jednym razem, kiedy z górnego swego stano­wiska ku ziemi okiem rzucił — o cudo! a toćże tu już ani śladu gdzie Żydzi, gdzie Niemcy, a gdzie my — tylko wszędzie my — to jest ludzkość pogodzona i wy­pogodzona jak potrzeba. I ani widać nawet, ażeby gdzie »niewdzięczna mniejszość« miała (choćby przez sen) uciemiężać kapitałem i bagnetami najeżone więk­szości.

Kiedy jeszcze wyżej podleciał i spojrzał znowu (a znajdował się wtedy przed Weltsztatem) widzi liczne gromady, tu i owdzie, w dosyć zwartym szyku, z różnych stron ciągnące.

A! otóż napływ pielgrzymów dążących ze­wsząd po dobrodziejstwa żelaznej kultury wszystkiemi możebnemi drogami... Ba, ba, istna wędrówka naro­dów, to dopiero!

Dochodzący go ztamtąd kwik zbiorowy, niebawem, w części przynajmniej, wywiódł go z błędu. Byli też jacyś, co przewodniczyli czy też tylko towarzyszyli tym tłumom, ale Gaweł próżno wzrok wysilał. Z tak

wyniosłego stanowiska, nie podobna już było nawet odróżnić psa od wieprzarza i także odwrotnie, tem zaś bardziej: czy owi tłumni przybysze z trychinami przy­chodzili , czy też bez nich ? Zaczem, nie tracąc czasu na płonne domysły, co tchu wzbił się w wyższe jeszcze sfery.

Leci, leci i leci. Powoli powietrza braknąć mu za­czyna. Ale nic! wciągnął go w siebie ile się dało, nos i usta sobie zatknął, i już tylko wewnętrznie oddycha, kiedy wtem (coś ku końcowi sekundy) przyrząd cały fajt do góry nogami — i stało się w jednej chwili: że, co wprzódy Gaweł księżyc miał nad głową, teraz ziemię widzi nad sobą, i ten księżyc, jak na drożdżach rośnie, a za to ziemia coraz mniejsza się robi.

Gdzie! już i obręcze od równoleżników, i druty od południków i skoczna postępowość Koziorożca, i śla­mazarne cofanie się Raka — nawet równik, oba te kie­runki godzący — oddawna już djabli wzięli; a na księ­życu za to, ani już śladu Abla ni Kaina z widłami, tylko coraz wyraźniejsze: mocarstwa, państwa, kró­lestwa, księstwa, hrabstwa, bankierstwa, obywatelstwa, propinacye. służebności, gminy i zaścianki.

Gaweł leci coraz szybciej. Wreszcie strach go zdjął, że on tu może z rozpędu w ziemię się zapadnie (bo nie wiedział, że na księżycu ziemi nie ma, tylko wszędzie księżyc), więc pokręcił zbawczą korbą, ale niemniej, pomimo spadochronu, buch! wpadł w jakąś długą jamę, a to był szyb górniczy.

Patrzy, i o mało nie oślepł od blasku. ,A toćże tu pokłady całe najprzedniejszego dyamentu. Panie — tu już nie na karaty, ani nawet na funty; ale po prostu na centnary — chcę mówić pudy — oceniać można bryły, które robotnicy kilofami ze ścian wyłamują. I te cudaki — czy kto da wiarę ? — na coraz mniejsze jeszcze rozbijają je kawały!

Co wy robicie hultaje?! — zawołał Gaweł oburzony. — (Domyślacie się zapewne, że nie umiejąc po księżycowemu, tymczasem po francuzku z niemi

rozmawiał — nie tajno to bowiem nikomu, źe i na księżycu Paryż jest w modzie).

A to, proszę wielmożnego pana, robimy dya- ment kostkowy.

Co ? może do palenia!!

A juści, z pomocą elektrycznych prądów, bo u nas innego nie ma już paliwa. Były lasy, ale te, Niemcy rakarze het do cna wycięli.

Czemużeście im dali?

A bo płacili.

Ależ trzeba było coś i sobie zostawić.

Ta nie uważaliśmy jakoś, i tak ono zostało.

W tem nadszedł nadsztygar (a ten był jak zwykle

Niemiec rodowity).

Czego się tu bawicie rozmową? Co to za je­gomość? Zkądeś się waspan wziął? Pewnie Alzatczyk lub Lotaryńczyk, albo może i Polak, skoro po fran­cusku gada. Proszę z sobą do urzędu.

Gaweł w strachu coprędzej wziął w gębę swoją gałkę, i już tylko słyszał, jak nadsztygar dowodził z nieprzcmożoną siłą, źe nawet Wisła odwiecznie była niemiecką (w czem się może mylił), a następnie kazał robotnikowi za zaniedbanie się w pracy, wytrącić pół­godzinną zapłatę.

ROZDZIAW NASTĘPNY.

Gaweł prostuje pojęda Księźycanów tyczące się narodowości Koper­nika. — Następnie za pieniądze jest pokazywany. — Z tego powodu pierwszy jego zatarg z prasą miejscową i nie ostatni z publicznością.

Kiedy się wreszcie Gaweł na wierzch wygramolił, i kiedy ujrzał, jak się tam wszędzie poniewierały dyamcntowe okruchy, od razu o Źolce utraconej po­myślał i zawołał z boleścią:

Jedna mama garść tego miału, mogła dla niej serca mego być reklamą! Wtedy to, mości fizyku! nie uniknąłbyś moralnej katastrofy, bowiem do mnieby się z powrotem przeniosło jej zaufanie!

Tak on powiedział, a potem w miejscowości się rozpatrzywszy, bez trudu poznał, źe się znajduje w kwa­terze góry Kopernika.

O Koperniku tam wiedziano wprawdzie, ale z fran­cuska tylko jeografię znając, sądzono błędnie, źe jest Niemcem. Z jakąż tedy radością (nie wyrzekając się żądzy annektowania sobie kiedyś Berlina) dowiedziano się od Gawła o nadużyciach Walhalli, do której wszelakie świata tego wielkości koniecznie sprasza podchmielona Bawarya, stojąca na beczce hejdelber- skiej z obwarzankiem piwnym w grubej pięści.

Ale jednocześnie poczęto go też bystro badać: co on zacz, zkąd i po co? Nawet o paszport ktoś go w mundurze zagadnął. A on na to:

Ja tu nic złego nikomu zrobić nie myślę. Owszem byłem zawsze pilnym księżyca wielbicielem.

To usłyszawszy staruszek jakiś mniej więcej stu­letni, na swój nos drżący okulary włożywszy, począł bacznie Gawła opatrywać, poczem odezwał się pełnym przekonania głosem:

Pamiętam, w dzieciństwie mojem opowiadał mi mój pradziadek, źe słyszał od swojego dziada o ta­kich, co jeszcze nim się urodził tego ostatniego pra- pradziad, widzieli czarno na białem opis dokładny za­ginionego tu już od niepamięci stworzenia, które, ima- ginujcie sobie asaństwo, idealizmem się parało. Otóż ten tu oto, wydaje mi się w zupełności do tamtego podobny.

Na te słowa mniej więcej stuletniego staruszka, obecni poczęli również pilniej Gawła oglądać, a miano­wicie : jego dziury na łokciach, wytarte kolana, palce wyłażące z butów, żołądek wklęsły, wpadłe policzki — a no! jest wszystko jak potrzeba. A tuż w te pędy zjawił się jakiś przedsiębiorca i powiada z wdzięcznym uśmiechem:

Ja panu dam tyle i tyle miesięcznie, a do tego jeść i pić co się wlezie, tylko pozwól, ażebym cię pokazywał za pieniądze.

3

0 GŁUPIM UWIE.

Zgoda — rzekł Gaweł nie mniej uśmiechnięty.

Tedy na poczekaniu, ogromnemi afiszami zapo­wiedziano szczególniejsze widowisko.

Ale, źe eona miejsc była coś w dziesięćkroć pod­wyższona, to się Gawłowi przesadzonem wydało.

Nikt nie przyjdzie — zrobił uwagę.

Właśnie niktby nie przyszedł gdyby zniżyć — odparł przedsiębiorca. — U nas, proszę pana, to tylko popłaca, co jest aż do wysiłku drogie. Patrz-że pan do djabła jaka tu wszędzie okazałość, jakie wystawy sklepowe, jakie przejażdżki za granicę! Jak się ludzie ubierają, jak jadają, jak mieszkają, jak się wybornie bawią, jak są sobie radzi. Niech nikt nie mówi żeśmy goli. Więc też co mi tam z takich, co się pracą do­robiwszy mienia, kieszeń garścią zaciskają. Tacy do­piero, którzy sami próżnując, drugich do pracy zaprzę­gają, tacy dopiero mają możność, animusz i czas ro­bić zbytki. A że tam ten i ów nie wiedzieć zkąd bierze, i nie swoje za swoje wydaje, to proszę pana co mnie do tego?

Gaweł uznał, że i jemu także nic do tego.

Ale na przedstawienie wszyscy przyszli w go­dzinę po rozpoczęciu, święcie zaś wyszli na pół go­dziny przed końcem widowiska, skutkiem czego Gaweł potracił najpracowiciej przygotowane efekta. Kiedy się na to skarżył:

Panie — powiedziano mu — my tu przymusu żadnego nie znosimy. Wogóle swoboda niewymuszona czynnościami naszemi kieruje. Przyjść, czy co zrobić, czy pieniądze oddać w czas oznaczony, czy w jaki inny sposób dotrzymać zobowiązania, rzecz nie nasza. Myśmy, uważa pan, społeczeństwo ludzi wolnych. Toć-że nam tu kiedyś koleje zaprowadzono, ale źe żaden pociąg na nikogo czekać nie chciał, więc ich zaniedbano i słu­sznie. Bo przecie tabakiera jest dla nosa, nie zaś prze­ciwnie.

Gaweł z tej przyczyny długo chodził markotny, tembardziej, źe i w pismach nader swobodnie go schło-

stano. Szczególnie w jednem noszącem nazwę: Czapka na bakier.

Idzie tedy do redaktora.

Proszę pana — powiada mu — pański spra­wozdawca na moim występie nawet nie był.

Niech pan na to nie zważa. Ma on wrodzoną domyślność.

Ależ pismo, które się szanuje, powinno nie­równie poważniej sądy swoje przygotowywać.

To zależy od stopnia jego znaczenia. Ja na- przykład posiadam na poczcie (mogę to panu wykazać) cztery tysiące prenumeratorek.

Alboż pismo pańskie jest dla kobiet?

Wcale nie. Ale gdyby nie kobiety, prasa nasza istniećby nie mogła, bo one jedne czytają.

A mężczyźni ?

Nie mają kiedy.

Cóż więc robią?

W wolnych od zajęcia chwilach w karty grają, po ogródkach przebywają, po werandach przesiadują, u pań przeróżnych po całych nocach goszczą. Tam też i wiadomości do artykułów sprawozdawczych w każ­dej porze z korzyścią nabywać można a to mianowicie za pośrednictwem osób przychodzących z odczytów, koncertów lub widowisk, na których sprawozdawca zwykle nie bywa, z przyczyn nie tyle od okoliczności, ile od- niego samego zależnych. Co kraj, to obyczaj. Zegnam pana.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Wielki geniusz cieszący się uznaniem u potomnych, oraz pomniejsi ge- niuszowie zasmuceni brakiem uznania u współczesnych. — Z tego wy­wiązuje się kwestya kollekcyi marek pocztowych.

Gaweł, nie mając nic lepszego do czynienia, po­czął troskliwie osobliwości miasta zwiedzać.

Zaszedł do ogrodu publicznego.

3*

Patrzy, a tam na samym środku stoi pomnik oka­zały. Mąż na nim, ani po rzymsku ani nawet po ture- cku goły, owszem przeciwnie, w przyzwoitem odzieniu ostatniej mody (adres krawca pod kołnierzem). I stoi mąż ów na lasce wsparty, ale jak wsparty!—po zwy- cięzku, jakby na mieczu wsparty ! Mąż myślącego obli­cza, z wysokiem aż do karku czołem, u stóp jego lew leży, spokojnie trawiący zdobycze swego doświadczenia.

Panie — rzekł Gawłowi któryś z uprzejmych przechodniów — człowiek ten to największa nasza na­rodowa chwała. Wyobraź pan sobie, to tak było. Do jego czasów, próbowano różnych sposobów noszenia laski, ale żaden z nich nie umiał zgodzić egoizmu z altruizmem. Najpowszechniej trzymano ją za łeb, końcem jej szturkając po za sobą niewinne jednostki. Także pod pachą, całkiem poziomo, albo co jeszcze do­tkliwsza, gałką w kieszeni, skówką zaś na wysokości nosa i oczu przechodzących współobywateli. On pier­wszy dopiero wpadł na tę myśl zbawienną, źe laską albo się podpierać można, albo wcale jej nie nosić.

Panie — rzekł do Gawła, odciągając go ztam- tąd jakiś drugi (pokazało się później, źe był parasolni- kiem) — nie ma to jak się urodzić pod szczęśliwą gwiazdą! Takiemu jak ten, pomniki oto stawiają, a ja, czy pan dasz wiarę, tramwajami dotąd jeżdżę.

Nic ja na to nie poradzę — pomyślał Gaweł.

Ale tamten przemocą zawlókł go do swego sklepu

(w ogrodzie tym, każdy kto chce sklep sobie zakłada) i tam dopiero:

Wiadomo panu — rzekł wtedy — źe damy nasze, rozpinając parasolki, mają zwyczaj oczy ludziom wydłubywać. Dotychczas wystarczało powiedzieć: prze­praszam ; ale to oka nie wprawiało. Odtąd zaś, patrz pan, jak się ta rzecz na przyszłość załatwiać będzie.

Istotnie, pomysł jego bardzo wyglądał praktyczny. Na końcu pręta od parasolki wprawione było oko sztuczne, które w sposób godny podziwu, na miejscu

I

wydłubanego, w jednej chwili samo się osadzało, tam już bezpłatnie pozostając.

I cóż, proszę pana ? — mówił tamten ze łzami w oczach — nie jest-źem ja ofiarą czarnej niewdzię­czności ? Taki wynalazek! A jednak, rzecz to prosta, jak każde genialne odkrycie, jak jajko Kolumbowe, jak moździerz Szwarca...

Jak nożykiem strugane czcionki Guttenberga — dokończył Gaweł.

Tamten tymczasem wygrażał posągowi, rękę do góry potężnie wznosząc, ale nie powinien był tego czynić, bo miał pachę wydartą.

Właśnie o tem Gaweł rozmyślał, kiedy wtem czuje, źe go ktoś za rękaw chwyta i na bok odciąga.

Panie — powiada mu ten ktoś — to blagier, niech mu pan nie ufa; jeżeli komu, to mnie posąg się należy. Bo tu już nie o głupie oko czyje (czasem nawet zezowate) rzecz chodzi, ale o wielu osobników życie i mienie, z któremi dotąd nikt bezkarnie na dół nie wracał. Idzie tu o to: jeżeli się zdarzy przypad­kiem , źe z winy niedogaszonej w sklepie z prochem zapałki, dom jaki ponad swój własny dach wyleci, to mechanizm, który ja wymyśliłem natychmiast chwyta go w powietrzu i na miejscu dawnem osadza. Widzę wzruszenie na pańskiej szlachetnej twarzy. Tak panie, ja sam nie chwaląc się pojąć już nie mogę, jak zdo­łałem podobnie twórczy pomysł w głowie mej po­mieścić. A jednak rzecz to prosta jak każde genialne odkrycie, jak jajko Kolumbowe...

Jak moździerz Szwarca, jak nożykiem strugane czcionki Guttenberga — dokończył Gaweł czemprędzej.

Tamten mówił dalej z goryczą:

Tak panie, owoc to długoletnich moich stu- dyów, a następnie tylu bezowocnych o uzyskanie uzna­nia starań i zabiegów, źe doprawdy, aż strach pomyśleć. Bo cóż ? Udawałem się nawet do Towarzystwa opieki nad zwierzętami, ale i to nic nie pomogło. Odpowie­dziano mi, źe o ileby pies był jaki w tym domu, albo

papuga na balkonie... to tego... jak pan to uważa? Panie, ja jestem laureatem ze szkoły centralnęj, a z bu­tów, patrz pan palce mi wyłażą, cóż pan mówi na to? Panie, ja jestem inżynierem jakich mało i mechanikiem jakich nie wielu, a dla kawałka suchego chleba (przy­puszczalnie kminkówką pokrapianego) marki pocztowe zbierać jestem zmuszony. Właśnie mam skompleto­waną kollekcyę, może szanowny pan kupić raczy, nie drogo sprzedam.

Czy Gaweł miał za co kupić? — niebawem się pokaże, obecnie dość będzie gdy powiem, źe nie kupił.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Hodowla pociech społecznych. — Dwa rodzaje niesmaku na dwóch ję­zykach, z których jeden jest fizyczny, a drugi duchowy.

Chodził dalej zadumany.

W lejcach się zaplątał, w łeb dostał piłką, w ucho strzałem z fuzyjki, wózek na pięty mu wjechał.

Znużony chciał usiąść, ale nigdzie miejsca próż­nego nie było, z wyjątkiem chyba takich, na których rozwieszono pieluchy. Wszędzie siedzą mamki i niańki z pisarzami pułkowemi w odwodzie.

Tu jest widzę ogród wyłącznie dla dzieci — rzekł do jakiegoś przechodnia.

Nie ma innego — tamten mu na to. — U nas tu z ogrodów robią się ulice miejskie do chodzenia dla starszych, w tym zaś jednym prowadzimy racyonalną hodowlę pokolenia przyszłości. Kto już odchowany, siadać tu nie ma prawa; wychowawczynie prym przed nim trzymają.

Gaweł mocno się zdumiał.

No, no, kraj nadzwyczaj wybredny. Dzieci tu widzę same magnackie.

Dlaczego ?

Takie postrojone.

Łaskawy panie, magnackie dzieci (to znaczy także i bankierskie) karetami za miasto bawić się wy­jeżdżają. Te zaś, które pan tu widzisz, w przeważnej części zaliczyć można do szarego końca.

Jakto ? Te w aksamitach, piórach, szarfach i koronkach?

My tu panie czasu do stracenia nie mamy. Zanim te dzieci podorastają, być może, nie tylko ubie­rać, ale i odziać ich nie będzie za co.

Gaweł uczuł w sercu skarby współczucia dla ro­dziców tych dzieci.

Ojcowie — powiada — w chwili obecnej, pewny jestem, na te dzieci pracują, ale co też matki po­rabiają ?

Matki nasze nie mają czasu dziećmi się za­przątać. Z oszczędności one słyną. A! pan pojęcia mieć nie możesz ile to sklepów poprzewracać trzeba, ile czasu poświęcić nie licząc fatygi, ażeby dziesiątkę utargować na łokciu prawdziwej brukselskiej koronki, albo znaleźć odpowiedni do twarzy kapelusz.

To powiedziawszy, grzecznie Gawła pożegnał, tuż przy sadzawce, będącej miejscem hodowli gęsi miejskich a także karpi niewiadomego właściciela.

Człowiek skromny. Niktby się po nim ani domy­ślił, źe i on był wynalazcą hygienicznej dorożki, mają­cej koła wysmarowane maścią gojącą na wypadek przejechania kogo — bo się to i na księżycu choć nie co dzień zdarza.

Gaweł tedy nie kupił kollekcyi owych marek, bo nie miał za co, a to z przyczyny o której się zaraz powie.

Lecz wprzódy jeszcze pozwolę sobie zaznaczyć, że już od niejakiego czasu, urządzenia tamtejsze, nie wiem czy słusznie, tyleż moralny ile i fizyczny niesmak sprawiać mu zaczęły.

Ten ostatni pochodził z tego, źe wogóle arty­kuły spożywcze na księżycu podrabiane bywają z myślą filantropijną, ażeby źyć mieli z czego lekarze, których tam więcej przybywa niź na drugi świat odchodzi.

Bo nawet i wodociągi miejscowe wyrabiają wodę. produkującą w tym celu katar kiszkowy. Kanalizacya zaś czeka cierpliwie rychło wymrą osobniki, mniej chętne pożyciu z lasecznikami od malaryi.

Niezależnie znów od tego, moralny niesmak spra­wił mu naprzód przedsiębiorca, człek roztargniony, który o umówionem wynagrodzeniu miesięcznein cał­kiem jakoby zapomniał. Kiedy zaś Gaweł bojaźliwie mu o tem natrącił:

Panie — rzekł z góry — jakiźeś pan naprzy­krzony ! jak źle wychowany! Zastanów się pan przecie, źe ja mam obowiązki mego stanowiska.

Ale ja butów potrzebuję i koszuli.

Czyż to panu doda wartości?

Panie — zawołał Gaweł oburzony — rozpra­wimy się wobec sądu.

Ha, ha, ha! prawo u nas szanuje tylko tych, którzy się sami szanują. Wynoś się pan co prędzej, bo ci wytoczę proces o najście z pogróżkami.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Rozmaite rodzaje księżycowych prawoznawców. — Gaweł ma, kłopot wyboru, dojść nie mogąc: który z nich wyborniejszy? — Ostatecznie przegrał sprawę, zanim nawet sąd się o takowej dowiedział.

Zgorzkniały człowiek poszedł do adwokata.

Łaskawy panie — rzekł mu jeden — daruje pan, ale obowiązki mego stanowiska nie dozwalają mi przyjmować spraw tak małej wagi.

Drugi mu powiada:

Dasz mi pan za to tyle i tyle.

Ależ to w dwakroć przenosi moją należność.

Widzę, źe pan nie masz pojęcia o mojem sta­nowisku. Jestem syn obywatelski. Być może, sąsiad mój z przeciwka, którego ojciec był szklarzem, zrobi to panu za połowę mojej ceny. Do niego się pan udaj. Zegnam.

Sąsiad z przeciwka, paznogcie sobie pilniczkiem gładząc, rzekł co następuje:

Kochany panie... jakże tam. Ja widzi pan, sto­sunki mam rozległe, o! i bardzo... tego. I potrzebuję dom utrzymywać na odpowiedniej stopie. I do mnie różni przychodzą. No, ja nie odmawiam, nie odmawiam... ale zawsze! Bo są tacy, co zaledwie wiedzą w jaki sposób naciska się guzik dzwonka u drzwi mojego apartamentu, do których wiodą schody marmurowe, z bronzami w niszach, oraz malowidłem na suficie.

Wtem weszła małżonka tego pana, w ręka­wiczkach po pachy, mając już rozpiętą parasolkę ponad kapeluszem z bujnemi pióry (wiała od niej woń opo- ponaksu).

Mój mężu, wiesz przecie — rzekła — że hra­biego tylko patrzeć, jenerałowa zaś, jako osoba przy­zwoitej tuszy, czekać długo nie nawykła.

Tu szukać zaczęła kieszeni po za sobą, w czem jej mąż dopomagał ile umiał, gdy zaś we dwoje doka- zać tego nie zdołali:

Jak pan widzi — rzekł adwokat do Gawła — czasu dziś nie mam ani chwili. Proszę przyjść jutro, pogadamy.

Gaweł pomyślał, że gdyby byli poprosili pierw­szego lepszego złodzieja z ulicy, ten byłby im na po­czekaniu kieszeń wykrył, na czem sprawa jego tylko zyskać mogła.

Kiedy zaś ztamtąd wychodził skwaszony, z poza węgła domu zbliżył się do niego gruby jakiś jegomość

0 czerwonym nosie, w czapce z daszkiem oberwanym.

Pan dobrodziej — rzekł do niego tajemniczo — ma jakąś sprawę, jak widzę. Z temi adwokatami, to gadać nawet nie warto. Wszystko wielcy panowie z piekła rodem. Ja panie wyrabiam sprawy za bezcen,

1 z nadzwyczajnem powodzeniem. OI tak. Miałem jednego, którego chciał się pozbyć gospodarz, bo mu był winien Bóg wie ile za komorne. Ja panie dowio­dłem jak na dłoni, że on w dzieciństwie konwulsye

cierpiał, i co pan powie, nie tylko nic nie zapłacił, ałe jeszcze w mieszkaniu został dopóty, dopóki gospodarz nie wynajął mu i nie zapłacił innego, i to jeszcze prze­prowadziwszy go własnym kosztem. Tak panie. Takie to my trudności z powodzeniem rozstrzygać umimy. Ma pan szanowny jakie dowody na piśmie lub choćby ze świadków ?

Tu pokazało się, źe Gaweł ani dowodu żadnego piśmiennego, ani świadków układu swego nie posiadał, bo nawet i staruszek mniej więcej stuletni brakiem pamięci się wymówił.

Jednak proszę pana — dodał Gaweł — moź- naby prźytoczyć na moję obronę, źe ja w niemowlęcej dobie ze smoczka byłem karmiony. To jest również wielka niesprawiedliwość.

Nie przeczę, nie przeczę — powiedział tamten ponuro zbaczając tymczasem do szyneczku, którego drzwi Gawłowi przed nosem zatrzasnął.

Aliści zaledwie się to stało, uczuł Gaweł, źe go ktoś za łokieć chwyta. Patrzy, człek stoi, dosyć podo­bny do tego, który duszy od niego kupić nie chciał, i tak rzecze:

Niech wielmożny pan jemu się nie da okpić. To fuszer, to nie żaden prawnik, to je pokątny do­radca. Co on dowody jakie potrzebuje ? na co jemu dowodów? ja przez dowodów żadnych sprawę wygram. Pan może wie, co to jest determinizmu? Pan śliszał pewnie o tegie dziedzicznoszcz ? No to ja panu co po­wiem. Ja miał takiego, co un z witrychem otwierał, i jego na ucinku złapali. No a ja, żeby tak zdrów był, zrobiłem jemu niewinnoszcz, jak ja dowodziłem: źe jego grosfater zgrał się raz bez koszuli, gdzie ! jeszcze zanim z Homburga zrobiło się Monte-Carlo. Niepoci- talne, rozumie pan? To mnie wielmożny pan da tylko na wpisy i na stępie sześć rubelków (tak się on o ru­blach mniej grzecznie wyrażał, może ze względu na ich wartość podupadłą).

Widząc zaś, źe się Gaweł zmięszał.

I

No to pięć — rzekł prędko — żebym wie­czora nie doczekał, nie mogę taniej.

A gdy Gaweł odchodził:

Co się pan tak śpieszy? Niech mię djabli weźmie, jak ja nie będę stratny. Niech już będzie trzy rubelki.

I szedł za Gawłem pełen rozpaczy, to za połę go, to za rękaw szarpiąc.

No, niech pan nie odchodzi, pan mi się spo­dobał. Niech ja już dołożę, a niech mi pan da choć ru­belka.

Ale Gaweł, jak się wyżej rzekło, nawet w tej pieszczotliwej postaci rubla nie posiadał.

Więc chcąc czy nie chcąc, każdy z nich poszedł w swoją stronę — jeden unosząc z sobą żal nieule- czony, drugi zaś rozczarowanie bolesne.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gawła ciekawość zrazu zaspokojona, a potem silnie zaniepokojona, przy wielce rozrywanej uwadze. — Z tego się okazało: ie był wścibskim,

a źe niepoprawnym, to się później okaie. ^

W czas jakiś potem, Gaweł zapragnął widzieć (

w jaki to sposób na ulice przerabiają się tam ogrody.

Widział, i wyjść nie mógł z podziwu. Co za bruk!

Nie, takiej dokładności w robocie, takiego wykończe­nia w najdrobniejszych szczegółach, nigdyby się nie dopuścili nawet znani z tego genialni przerabiacze, którym pod ręką, ze starych kamieni zawsze nowe wyrastają, tak, źe je wozami całemi gdzieś odsyłać przychodzi.

Tam, na samym środku grać można było (w kami­zelkach nawet) choćby w piramidkę bilardową, podczas gdy ciekawi, jakby na ławce, ponad rynsztokiem sie­dząc, patrzyliby z zajęciem, nie koniecznie zdjąwszy tuźurki. Jednem słowem, wyglądało to wybrukowane samemi wyborowemi chęciami, a źe tak nawet isto­tnie było, w następstwie się pokaże.

W parę tygodni bowiem, idąc tamtędy, patrzy Gaweł, a tu wszystko skopane, dołami pokrajane, zie­mia na wierzchu wałem leży, a owe bruki bezprzy­kładne, bezładnie w stosach sterczą, — rzekłbyś no­gami do góry, czy też głową na dół.

Cóż to się stało? — pyta.

A to widzi pan dobrodziej, rury wodociągowe się w tych rowach założą. Bo przecież ludzie co tu mieszkać będą, nie samo piwo pić potrzebują.

Zapewne, ale czemuż tego wprzód nie prze­widziano ?

Kiedy to mówił, tuż nad uchem zagrzmiał mu głos roznosiciela pism i broszur:

Z wyścigowego toru wiadomości najświeższe! ! f Małgorzata z Zębocina, skarogniada trzylatka (jockey Mrumru). Wielka nagroda Derby !!!

Błogosławiony Kadłubek, o całe pół konia przed sławnym Winkelndem!

Cóż to znowu? — zawołał Gaweł oburzony — podobne przezwiska...

Znajdujesz pan nie dość zaszczytnemi dla ta­kich jak te wiatronogów ? O panie, gdybyś pan wie­dział , u nas nie koniecznie na gorącem gębę sobie sparzyć można. Mieliśmy tu nawet Rotszylda, i cóż? pipaków dostał, ale się to każdemu zdarzyć może.

Zapewne — pomyślał Gaweł, bo sobie wspom­niał z pewnej wystawy pewną maciorę (imię jej było »Dziewica Orleańska«). Ta, według katalogu, urodzić miała czternaście prosiąt, ale nie urodziła bo przy trze- ciem zdechła. Zresztą, pewności nawet nie było czy trychin w sobie nie miała.

Wtem, nie dając się zbić z tropu:

Ale czemuż od razu rur tu nie założono — tak rzecze — przecież i wprzódy wiadomem było, że wodociągi tędy przejdą. Pocóż więc naprzód zabruko­wano?

To gdy on mówił, inny jakiś facet wziął go pod ramię i na bok odprowadzając rzecze:

A czy zwiedzał pan wystawę naszą przyrzą­dów ratunkowych od cudzych rąk w nie swojej kie­szeni ? Rzecz pouczająca dla tych, co chodzą do kas teatralnych, na koncerta i bale publiczne, na licyta- cye, bazary i kiermasze, a także do kościołów i na tłumniejsze pogrzeby. Mogę panu łaskawemu katalo­giem służyć. Dochód z jego sprzedaży na rzecz »To­warzystwa ubezpieczeń od wypadków nieprzewidzianej szkody«.

Nie, Gaweł za nic tam nie pójdzie. On konie­cznie dojść musi dlaczego w tym kraju rury z bru­kiem wcale niesłusznie porozumienia unikają. Więc pyta dalej uporczywie, a na to jegomość jakiś bardzo ugrzeczniony:

Bądi pan spokojny — tak mu rzecze — bruk wróci w swojej porze. Ośmielam się jednak zwrócić pańską uwagę, że jak na jedną osobę, nazbyt pan ciekawy. Podchlebiam sobie, źe mi pan raczy powie­dzieć z kim też mam przyjemność obecnie rozmawiać? A zarazem odważę się prosić jeśli łaska, o papiery legitymacyjne, bo my tu, obywateli wałęsających się bez widocznej potrzeby, na miejsce ich zamieszkania uprzejmie odprowadzać zwykli.

Słysząc to Gaweł, czemprędzej włożył w usta swoją gałkę, skutkiem czego zniknął kunsztownie i na tem się tymczasem skończyło.

*

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Pożar i upominanie do gaszenia. — Gaweł wlatuje znowu w krater, tak mu się przynajmniej wydało. — I co mu się więcej jeszcze wydało, dzięki narzuconej mu hypnotycznie cudzej woli ? — I co mu się z tej

przyczyny przypomniało?

Niedługo potem zyskał sposobność oglądać po­żar księżycowy.

Zkąd się ten pożar wziął, co i jak? Prędzej by się człowiek śmierci spodziewał, niźli czego podobnego.

Bo to tak było, że właściciel składu nafty (mie­

szczącego się pod schodami) zapinając rękawiczki dla udania się (tym razem z żoną) na świeży popis pcheł odpowiednio wykształconych, polecił dysponentowi, aby kazał komu przynieść do sklepu butel z ligroiną.

Stróż najspokojniej, stosownie do przepisu, czuwał wtedy tuż u furtki, drzemiąc na zydlu, z tą pewno­ścią, źe aż do samej dziesiątej nikt mu zamiatać ulicy nie każe.

Śniło mu się nawet, że mu pan jakiś wesoły, przez omyłkę zamiast dziesiątki dał dukata, a on my­ślał właśnie czy go ma oddać i za to pochwalonym zostać w Kuryerkit (może nawet w obu), czy też kupić za niego miskę do wizytowych biletów, jak to widział w »ochficynie u rządcegoc. W tem z nagła jakby kto bramą trzasnął, słyszy tuż nad uchem: •— Antoni! do składu po ligroinę! — Zerwał się przeto człek nie­winny, dla orzeźwienia pociągnął z flaszki i poszedł wzdychając (bo dyski on za to nie weźmie). A tu w piwnicy — czy cię djabli — butel mu się jakoś upuścił, a źe przytem i papieros mu się z gęby wy­psnął, zaraz tedy ni ztąd ni zowąd ogień się zrobił.— Gwałtu 1 ratujcie I — Na szczęście w sam czas wyle­ciał na ulicę i nic mu się nie stało. Ale co drudzy, to — co robiący — jedni się co tchu popiekli, a dru­dzy oknami powyskakiwali, i ci nawet nie wszyscy połamali nogi No cóż? — przypadek.

Ludzie mu pięściami wygrażają, pomstujący, a on na to: — Czyście się skręcili? taźe papiros paliłem nie żaden przemycany, ale o! z paczki z banderolą, czegóż wy odemnie chcecie?

Tu pokazywał paczkę i częstował z niej obe­cnych. No, było pociechy co nie miara.

Dosyć ci tedy, dom się spalił — a któż wie czy i bez tego nie byłby poszedł na subhastacyę. Teraz

o to nie trudno.

Gaweł wracając ztamtąd, dla skrócenia drogi poszedł wzmiankowaną wyżej ulicą zrobioną z ogrodu. A noc była choć oko wykol — bo trzeba wiedzieć,

księżyc tam nie sobie tylko ziemi świeci, a co do gazu, to któż tego nie wie, że Bóg wysoko, a Dessau daleko ?

Idzie tedy, ufny całą duszą wytwornej onego bruku gładkości, ale zaledwie parę kroków stąpił, bach! leci, leci... Przez chwilę myślał, że po raz drugi wpadł w szyb krateru Kopernika, nareszcie z nagła utknął głową w ziemię. Zgniótł mu się na nic kapelusz po­życzony od sąsiada, pękł mu tużurek nie zapłacony,

i także spodnie wzięte na kredyt. Z rozbitym nosem jęczy tedy ten człek nieopatrzny, w tem słyszy ponad sobą głos gruby:

A pan tu czego wlazł po próżnicy? Tu się rury od gazu zakładają.

Co? i na to znowu bruk zdjęto?

A jakże, ci co tu mieszkać przyjdą, światłości przecię zażądają.

Gaweł wspomniał sobie Goethego żądanie w chwili skonania i umilkł. — Światła! tak, światła I — wołał ten, dotąd nie dość jeszcze wytłómaczony sprawca Fausta (dziś powiadają, że on tyłko story podnieść kazał, ale to pewnie wymysł fabrykantów obić).

No, ależ koniec końcem, nocy w tym dole prze­spać nie podobna.

Tedy zaczęto wołać dorożki, ale tu pokazała się rzecz szczególniejsza. W starożytności niewolnicy pie­chotą chodzili, dziś powozami (wprawdzie na koźle) jeżdżą. I tamci, kondycyi swej podrzędnej niezbyt byli radzi, dzisiejsi zaś sami się jawnie z niej chlubią. Kiedy takiego spytasz: — Wolny? — ten energicznie głową przeczy i konie zacina. Kawalerom (orderów kotylio­nowych) zaszczytnie tylko służy, a za to konie u niego w ciężkiej służbie (bo jak to słusznie zauważył przed­siębiorca Gawłowy: tacy dopiero, którzy drugich do pracy zaprzęgają, mają możność, animusz i czas robić zbytki).

Tedy po prostu, któregoś (lecz nie pierwszej klasy), z niewoli jego animuszu w niewolę obowiązku prze­

mieściwszy, Gawła mu przemocą wsadzono, by tenże do domu był wieziony.

Gaweł zaś gdy tu przybył — o uprzejmości nie­zrównana ! — lekarza już zastał, a ten był od stowa­rzyszenia zjednoczonych brukarzy z usłużnością wielką przysłany.

Człek niezmiernie grzeczny, w jego własnym do­mu zaraz siedzieć Gawła poprosił, poczem wyjął z kie­szeni świeżutkiego półimperyała i radził mu pilnie się w niego wpatrzyć. — Oli owszem.

Ale tu zaszła rzecz dziwna. Numizmata tego Ga­weł po raz pierwszy w życiu ujrzawszy, być może zbyt namiętnie duszę mu swą oddał, dosyć ci tedy, że już nie wiedział co się dalej stało. Stało się zaś to, że tamten srodze się jakoś rozechciawszy, rzekł mu jednym razem z silnem postanowieniem, powziętem w głębi szarej mózgowej substancyi:

Niceś nadzwyczajnego nie widział. Bruku ża­dnego trzy razy nie kładziono. Owszem, znacznie wprzódy jeszcze wszystkie rury możebne, dziś i na całą przyszłość, na tej ulicy jednocześnie założono.

Skutkiem tego zalecenia, Gaweł po ocknięciu się, byłby przysiągł, że tam nawet i kanalizacya już — być może kiedyś — nareszcie do skutku przyszła.

Bądź co bądź z okoliczności tej przyplątało mu się niewiedzieć czemu wspomnienie osoby niejakiego Kicka, rządowego proboszcza z epoki kulturkampfu. Ten, uznając potrzeby swej owczarni, kazania miewał po polsku, ale nie szczególna to była polszczyzna. Wprawdzie słuchał jej tylko żandarm, oraz urlopnik od rezerwy, jeden w trzech osobach, bowiem będący jednocześnie organistą, zakrystyanem i dzwonnikiem. Do nich tedy, jako przedstawicieli swej parafii, tak rzekł razu jednego ten duchowny z pod plomby:

Ach! ja, miły parawanie, jaksze fiela jest po­walanych , a jak mało wypranych! — Gawła to je­dnak wiele nie zdziwiło, bo sobie wspomniał znowu,

że i wierzchowiec Balaama należał do bezwiednie na­tchnionych.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł się dowiaduje na co są przydatne kąpiele? — Poczem rozmawia z paniami i pomniejszym ludem. — Następnie wystawiony jest na pokusy» które zwycięzko w trąbę puszcza.

Ostatecznie jednak, moralny ten jak i fizyczny rozbitek, skoro mu przyszło kapelusz pożyczony w ca­łości oddać, a zaś tuźurek i spodnie (acz podarte) bądź co bądź na sobie zachować, powziął myśl wejścia w układy ze swoim przedsiębiorcą zatwardziałym, który niechby mu już dał w końcu, choćby co łaska.

Ale łaska ta, stosownie do przysłowia, na pstrym koniu pierzchła. Bo gdy się Gaweł z utęsknieniem w domu tego pana pojawił, powiedziano mu: że wła­śnie tenże wybrał się do kąpieli jakichś leczniczych, szukać żony.

A na cóż mu żona chora?

Jakto, chora? Zkądże pan masz tę wiadomość?

Mówię tylko na domysł, bo przecież tam, gdzie się ludzie leczą...

Na Boga! panie kochany, zkądżeś się pan wziął? Chyba ci której klepki braknie (z góry go na­brano, bo mu się pieniądze należały). Zakłady kąpie­lowe u nas nie dla chorych. Kto chce się leczyć, za granicę jedzie. Cicho się sprawiać, wcześnie spać cho­dzić, rano wstawać, proszę ja mojego pana któżby to wytrzymał? U nas panie przejażdżki, wycieczki, pod­wieczorki, tajemnicze schadzki, a znowu składkowe pikniki, ognie bengalskie, muzyka, szampan, tańce do białego rana, to mi rzecz.

Mówiący to, pomyślał chwilkę.

Chociaż, przyznać muszę, słabą stroną tego wszystkiego bywa, że panie łaskawy... że tego, poprostu mówiąc, człowiek czasem w piętę czyją (nie powie-

0 SŁUPIM GAWl£

U?

dział żeby Achillesową) mierząc, sam się panie łaskawy w nos uderzy.

Ha! ha! rozumiem — rzekł Gaweł (snadi rozgoryczony doznanym zawodem) — tak, tak, mamu- nie ze stron moźebnie dalekich, pozornie pieniężne, z córeczkami na pozór powabnemi i z pozoru nie ła- twemi do wzięcia. Znam to znam... A znowu młodzież, również ze stron problematycznych, z paradoksalną fortuną, z sofizmatami wstrętu do małżeństwa w gębie. Znam, znam...

Tak on mówił, bo sobie przypomniał, jak to w Łowiczu bywa albo i w Jędrzejowie, gdzie kupisz tylko to coś zganił, i ani się spostrzeżesz jak w owem trzaskaniu z bicza, biciu się w łapy, zaklinaniu hono­rem i wszystkiemi djabły, znagła, sam nie wiesz zkąd, panem się stałeś dychawicznej fornalki, albo z poder- wanemi nogami paradyera.

Straciwszy tedy do reszty złudzenia wszelakie, Gaweł poszedł do domu spakować manatki w celu wybrania się na drugą półkulę.

Poszedł śpiesznie, a jednak nie bez przeszkód po drodze. W przejściu najciaśniejszem stały panie pod parasolkami (choć ani słońca nie było, ani deszcz nie padał), z pilnością zastanawiając się nad tem, czy rzeczywiście od proszku perskiego a następnie szwe­dzkiego, skuteczniejszy jest świeżo wynaleziony dal- macki.

Ależ drogie panie, chodniki od chodzenia na­zwano nie od stania.

A one na to:

A wystawy dzieł sztuki ? Tam przecież, ludzie rzeczy tych ciekawi, do obrazów tyłem stojąc, spo­kojnie rozmawiają o sztuce granej w cyrku, jeśli nie

o sztuce mięsa, podczas gdy nieletni widzowie parasol­kami szturkają w oczy osoby przyzwoicie w ramy oprawne, albo macają nosy posągów, które po tej czynności wyglądają katarem porażone, lub co gorzej, spirytualizmem tknięte.

Dalej, orszak weselny do karet wsiadał.

U straganu z krajczakami stoi matka panny, roz­rzewniona staruszka.

Dziecku memu — powiada, trzymając się za łokieć i pod brodę — nie mam z czego dać posagu, ale za to nie powstydzę się jej przed ludźmi gdy do ślubu jedzie.

Potem kiwała głową, a wstążki na jej czepcu nic modnym wiatr nie mądrze rozdmuchiwał. Wtem się rozpłakała.

Ach! ach! kruszyna moja złocista — powiada łkając — poznała go na ślizgawce i on ją z maga­zynu odprowadzał, i chodzili razem bywało na para­dyz , nie na paradyz, ale na galeryę mówię nume­rowaną. A teraz oto ja tu zostaję sama jedna, jak ten tam nieprzymierzając palec na świecie całym ogro­mnym. Sierota oto, co tu i gadać!

Cichojcie imość — ktoś jej mówi — ona wam przyszłe kawałek tortu, a jak jutro suknię ślubną sprzeda (bo już jej będzie na nic), to może wam pie­rzynę i poduszki z zastawu wykupi i będziecie spo­kojnie bez niej spali. Dzieci wdzięczne bywają, zwła­szcza jeśli je odpowiednio wychowano.

A ktoś drugi powiada:

Nie płaczcie, nie płaczcie, ona do was może wróci. Albo to jeden mąż rozmyślił się niedługutko,

i potem żonę z dzieckiem do matki odprawił. Wtedy mieć będziecie więcej, niż dziś tracicie.

A czemuż ona z córką do karety nie wsia­da ? — spytał Gaweł nieśmiało.

Panna jest od staników i upięć — objaśniono go — to jakże pan chcesz? Gdyby choć od robienia dziurek. •

A! są i takie! — rzekł Gaweł — nie wie­działem, nie wiedziałem. — On myślał dotąd, że dziury same się robią, choć. ich nikt o to nie prosi.

Człek smutno doświadczony na łokciach i na podeszwie, szedł dalej zniechęcony.

4*

ivśs£3i

* i..

Z obojętnością godną lepszej sprawy pominął miejsca, kędy tańczono na wsparcie takich, co rękę wyciągają a czasem podstawiają nogę. Nie poszedł też posłuchać jak śpiewano dla ulżenia losu tym, co w łóż­kach stękali; ani popatrzeć jak się w ogniach bengal­skich ślizgano na korzyść osób, które się już wprzódy pośliznęły. Nie przynęciły go nawet mrugające w słońcu elektrycznem świątynie z fantami, w których się zgry­wano na rzecz niepopłaconej oświaty!

Ależ Gawle utrapiony! czyż na wiatr próżny uśmiechają się do ciebie z pośród kwiatów inteligen­tne, przyjemnej powierzchowności panie, szumiące fa­lami koronek i szeptem błogich swych ust wymownych, przy sprzedaży biletów wejścia do tych wszystkich cudów? Nie bądź-źe źle wychowanym, bo pomyślą

o tobie, źe masz tylko płótno w kieszeni (rzecz sprosna).

Nie, on tam tem bardziej za nic nie pójdzie. A jeśli wypadkiem (dość częstym) te powabne istoty przez życzliwość dla dobrej sprawy, reszty mu nie oddadzą, a on przez nieśmiałość o nią się nie upomni, to wtedy któż za niego stratny będzie?

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł szuka samotności, a napotyka (wśród innych przeszkód) złowrogą balladę, od które) niemal pięścią oganiać się jest zmuszony.

Przeto do domu poszedł w samotności rozmyślać. Ale czy się to zawsze w domu jest u siebie ?

I czy to koniecznie człowiek sam jeden samotnym bywa ? I czy dość być myślącym, aby módz rozmyślać?

Na piętrze nad nim odbywała się lekcya tańców;

o ścianę gamy grano; a obok wymyślali sobie jacyś kochankowie, w tej pewności błogiej, źe tem słodszą będzie potem zgoda; — na podwórku zaś katarynka wyciągała ulubione melodye z »Niedouczonej papugi«.

Nie dosyć na tem. Znagła drzwi skrzypnęły i uka­zał się na progu jakiś przyzwoicie (z pozoru) wyglą­

dający jegomość i ten nie bawiąc, rzecz swą w te słowa zagaił:

Krzywda pańska wzburzyła miasto całe. Z tego powodu pora jest mniemam najstosowniejsza urządzić dla pana artystyczny poranek. Ja się tem zajmę. Sprze­daż biletów pójdzie jak z płatka.

Ależ panie, cóż pana skłania?

Jestem deklamatorem, o! i nie chwaląc się, bardzo wziętym. Właśnie przygotowałem utwór, wyłą­cznie dla mnie napisany przez pewnego poczynającego poetę, którego proteguję. Bliżej rzecz określając, jestto ballada o dwóch niezgodnych przyjaciołach, z których każdy życzył sobie zostać prezesem czegokolwiek, ale pod warunkiem, żeby drugi żadnym prezesem nie był. To się zrobić nie dało, i z tego powstała pomieniona poezya. Jeden z nich był pachciarzem w dobrach pe­wnego obywatela, z którym się potem pomieniał w ten sposób, że zatrzymał przy sobie jego dobra (z niejaką dopłatą), a tamten z jego rekomendacyi zo­stał konduktorem na tramwaju, gdzie nie zawsze zda­wał resztę, ale bo mu też dużo wytrącano. Drugi zaś, będąc służącym u pewnego doktora (choć nie przeto sam doktorem został), pobierał po trzy ruble za wpu­szczanie chorych, podczas kiedy jego panu za poradę płacono tylko rubla. Z tego urosła czteropiętrowa kamienica, z wyasfaltowanym dziedzińczykiem i wiry- darzem w pośrodku, z pewnemi zaś dogodnościami w klombach ogrodu publicznego, do którego nie tak było daleko. Otóż ci dwaj panowie, skoro im poślę program poranku, daję panu najświętsze moje słowo honoru, wezmą po sto biletów, bylebym tylko tej rze­czy o nich nie deklamował. Cóż pan mówi na to ?

Mówię to, że pan się bezemnie obędziesz. Ja do tego należeć nie myślę.

Tamten odskoczył parę kroków załamując ręce.

Panie, czyżbyś się pan dopuścił czegoś podo­bnego ? Człowiek używający chwilowo takiego roz­głosu ! Ależ to sposobność, jaka się może więcej nie

powtórzy. Nie zechcesz mi pan przecie zrobić za­wodu?

Więc to właściwie o pańską korzyść chodzi?

Przypuszczę pana do części zysków.

Gaweł gotów był choćby pięścią od niego się

opędzić, co tamten widząc :

Panie — rzekł wtedy obcesowo — nie bądżże nieużytym sknerą. Zmuszasz mię do tego, że poniżę się, błagając twego współczucia. Niegdyś tłómaczyłem z francuskiego angielskie powieści, i gdyby nie te prze­klęte bazary, kiermasze i kwesty z okazałością swoich naddatków... Krótko mówiąc, jestem w długach po uszy. Winicnem za mieszkanie, ale o to mniejsza. Praczce także nie wiele się należy, bo szczerze wy­znam panu, że oprócz gorsu, kołnierzyka i mankietów które widać, to co nie jest widoczne, do zbytku zali­czam. Taka już moja zasada. Otóż tedy, winienem za kilkadziesiąt, może i więcej, partyj bilardu na górce

i przytem dorożkarzowi Nr. 121 (gracko zmiata) coś około...

Gaweł nie dał mu dokończyć i ponieważ inaczej pozbyć go się nie mógł, sam się z domu wydalił.

Niech was licho porwie — rzekł skwaszony — społeczeństwo to, jak widzę, złożone jest z samych wyjątków!

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł udaje się na odwrotną półkulę. — Kto i komu język poka­zał ? — Gołe narody i jakie są powody ich golizny ? — Czy Gaweł mógł się zgodzić na to aby wojnę stoczono ? oraz o tem, jak to nieraz bieg dziejów tego świata od urwanego guzika zależnym bywa.

Więc, jak już wyżej powiedziałem, częścią dla zmiany wrażeń, a częścią takie dla wzbogacenia sobie wiedzy, Gaweł powziął niezłomne postanowienie uda­nia się na drugą półkulę.

Ztamtąd przynajmniej ziemi nie widać, więc

i pokusa małpowania jej o tyle mniejsza, ludzie pe­

wnie samodzielniej si, a życie o wiele więcej księży­cowe.

Tak on myśląc, idzie tedy, idzie...

Ale zanim za krawędź zaszedł, spojrzał raz je­szcze w stronę swej rodzinnej planety. Wyglądała zmarszczona czegoś gniewnie, i dużo podobna do sta­rej baby. Wydało mu się nawet, że mu język poka­zała. W rzeczywistości zaś ujrzał wypadkiem Turcyę, w chwili kiedy dawała do oglądania język nie jemu, tylko lekarzom troskliwym o zdrowie chorego czło­wieka. Ale źe Gaweł w politykę się nie wdawał, a za to miał mniemanie o sobie przesadne nieco, przeto obelgę ową czemprędzej do siebie wziąwszy, co tchu poza krawędź się zapuścił.

Tam zaś w obawie żeby go na granicy o pasz­port nie spytano, wziął gałkę w gębę i przemykał się nie postrzeżony. Ale zbytecznem się to okazało. Celnicy snadź nic nie mając do roboty, najspokojniej grali w winta, pijąc przeszwarcowaną przez siebie wódkę i paląc tąź samą drogą przemycone papierosy.

A tymczasem co chwila przechodziły tłumy ja­kichś jegomości, uprzejmie ich pozdrawiając. Obja­śniono go, źe to byli panowie »pobytowi«, zmienia­jący pole swej działalności, z przyczyny posuchy na jakąkolwiek cudzą z tamtej strony własność.

Na uboczu stał w ruinie opuszczony pałacyk za­możnego niegdyś passera, — w czystym stylu dwor­ców kolejowych, otoczony sztachetami z szyn i par­kanem z podkładów. Posiadał nawet salon, podobny do wagonu pierwszej klasy, tak dalece był aksamitny

i tak dalece czerwony. W nim dystyngowanych tylko przyjmowano klientów, takich zwłaszcza, co naszyjniki znosili, kolczyki, brosze, a wreszcie choćby zegarki. Ale te czasy dawno już minęły. Właściciel chcąc się ratować, próżno nawet lombard założył, nikt już nie miał nic do zastawienia.

Idzie Gaweł dalej, idzie i idzie...

Ale do licha 1 co gdzie spojrzy, wszędzie sami

ludzie goli, ale to goli jak ich Pan Bóg stworzył» i ka­żdy łapę sobie liie.

O ludzie 1 — tak im Gaweł powiada — cze­muż to grzeszną nagość waszą w tak pierwotnej oglą­dam postaci i co sprawia, że macie żołądki tak wklęsłe ?

A oni na to:

Niestety! odziać się nie mamy czem. Wszystko poszło na przystrojenie obrońców granic, bo przecie bać się trzeba wroga. A to zaś, żeśmy głodni, pocho­dzi z tego, że nam wszystko na rachunek przyszłych zwycięztw z góry już zjedzono. Do djabła, gdzie te czasy, kiedyśmy o tem tylko rozmyślali jakby tu zjeść

i wypić smaczny jaki jubileusz, urządzony w sposób składkowy, jak przystało na uzdolnione do robienia spółek społeczeństwo. Wspomnienie chwil tych bło­gich starczyć nam dziś musi za przednówek pod ha­słem »jakoś to będzie«.

Gaweł westchnął przejęty współczuciem. On wspomniał sobie jak to rzewnie na uczczeniach podo­bnych bywało. Kiedy już korki w sufit jak należy wypłoszono, wstawał przewodniczący i drżącym gło­sem »kochajmy się« wznosił. W owej chwili skromny datek zbierano na rzecz takich, którzy dopiero rozpo­czynać mieli zasługę, a to aby za drzwiami nie ga­dano, że wół zapomina kiedy był cielęciem. Czyż to raz tak było. I nie raz jeden i nie dwa, ale owszem bardzo dużo razy.

Tymczasem zaś z ogoleniem owem ludności miej­scowej oto jak się rzecz istotnie miała.

Król Kukuryku graniczył tam o miedzę z kró­lem Terefere. Mieli po sto tysięcy wojska i dobrze się działo. Ale jak zaczął jeden drugiego przesadzać, tak doszli do tego, że każdy miał po dwa miliony. Wtedy stała się rzecz osobliwa. Sąsiad sąsiadowi za­rzucił czarne nadużycie.

Jakto? Taka liczba, rozpierająca pomiędzy nami granicę ? (Każdemu już ciasno być zaczynało). Ależ miły sąsiedzie! wojny się chyba waszmości za­

chciewa. A więc kiedy tak, to się bijmy dla jej uni- knienia. Sam sobie winę przypisz i odpowiedzialność za jej skutki.

Słowem, źe zgody się wyrzekając zgodnie na je­dno się zmówili.

W rzeczywistości zaś tak było, że poddani kró­lestwa Terefere nie chcąc dobrowolnie być mężnymi, niemal co do nogi wynieśli się do państwa Kukuryku; z tamtąd zaś, z tegoż powodu tłumy całe uciekły do Terefere. W takich warunkach zawziętość wojny tem namiętniej rozgorzała...

O! za pozwoleniem — powiada na to Ga­weł — toćże ja tu z waszej przyczyny głodną śmier­cią zginę. Na to przecie zgodzić się nie mogę.

Więc przedsięwziął czynnie wdać się w tę spra­wę, i tu dopiero — proszę się przypatrzyć — jak to nieraz od lada podrzędnej rzeczy losy narodów całych zależne bywają! Przedsięwziął czynnie wdać się w tę sprawę, i jak myślicie, cóż uczynił ? Oto kiedy stanęły przeciw sobie oba groźne zastępy, on nie mając po­wodu trzymać raczej z tym niż z tamtym, poruczył wybór ślepemu zrządzeniu. Jakoż ująwszy w dwa palce guzik (mniejsza o to od jakiego ubrania), jedną jego stronę nazwał Terefere, drugą Kukuryku, poczem rzucił go w górę i z jego upadnięcia tak wynikło, źe to Ku- kurykanie mają oyć pobici.

Tak jest, od niego to zależało, a raczej od jego guzika (mniejsza z jakiej części ubrania), a raczej od omackiem chodzącego trafu a może nawet (choć za to zaręczyć trudno) od bezwiednego działania nieistnie­jącej (jak wiadomo) najwyższej istoty.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Szczególniejsze skutki wdania się Gawła pomiędzy dwa walczące za­stępy . — Co on wybrał w nagrodę za swoje pośrednictwo i jak chcąc posiąść posadę, dostał dostojeństwo.

Trzeba zaś wiedzieć, jest tam takie urządzenie, źe cobądź zrobi wódz naczelny, to zaraz siła zbrojna w ślad za nim najdokładniej powtarza.

Gaweł więc gałkę swoją w gębę włożywszy, podszedł zdradziecko ku wodzowi króla Kukuryku

i właśnie w chwili, kiedy tenże jednym swej szabli zamachem świetne spełnić miał zwycięztwo, on z całej siły poderwał mu nogi. Wtedy, o zgrozo! — czy uwierzycie co się stało? Oto bohater (zaiste lepszego losu godzien!) równie sromotnie jak niespodzianie padł nosem w ziemię, szabla zaś jego równie dziwnie jak szpetnie rozbrat wzięła z dłonią, co ujrzawszy całe dwa miliony karnych Kukurykanów, położyły się jak długie, i dwa miliony orężów dzielnych wyleciało z dwóch milionów niezłomnych prawic, i z dwóch mi­lionów ust zdobnych w groźne wąsy wydobył się głos błagający o dwa miliony przebaczeń.

Dosyć ci tedy, źe nie pozostało już, jak wziąść wszystkich do niewolL

Ale tu właśnie sęk. Jakże do djabła żywić tylu darmozjadów? Powiadają im wspaniale: — Idźcie so­bie do domu — a oni za nic nie chcą, bo właśnie wszystko już u siebie zjedli.

Musiano im nową wojnę wydać, i ta skończyła się z jednej i z drugiej strony, nie żadną ucieczką broń Boże, ale tak zwanem przez nich oględnie, cofnięciem się w porządku.

Nazajutrz słyszy Gaweł głos donośny bardzo strojnego herolda:

Ten, który dnia wczorajszego tak świetne zapewnił nam zwycięstwo, niech się nie sroma publi­cznie objawić kim jest, a w nagrodę niezwyciężony król Terefere, bez wahania ożeni go z jedną ze swych kochanek!

Nie było żadnego zwycięztwa! — zawołał na to popędliwie herold strony przeciwnej (niemniej strojny). — Słuchajcie ludy! Ten, który wczoraj w tak szlachetny sposób cudzym kosztem nas pożywił, niech się śmiało przedstawi w namacalnej swej postaci, a wnet niezwalczony mocarz Kukuryku da mu własną córkę za żonę!

Gaweł począł rozmyślać.

Cudza kochanka przypomniała mu Zolkę, z którą także miał się żenić, ale dał temu pokój z przyczyny... Nie, to właściwie ona nie chciała, z przyczyny... Ale już mniejsza o nią, z przyczyny... No, bo jednem sło­wem co królewna, to królewna. Taka stosunki ma, zaproteguje Gawła i posadę mu jaką wyrobi. Już on od pewnego czasu mocno sobie tego życzył. Człek skołatany chętnieby w przystani odpoczął. Posadzono by go za jakiem biurkiem i on by siedział, albo to święci garnki lepią! Na interesantów z góryby spo­glądał, i Kuryerka czytał, ma się rozumieć, o ileby sobie nożykiem paznogci nie czyścił. To mu się bardzo uśmiechało.

Tedy nie bawiąc dłużej, wyjął z ust gałkę i rzekł heroldowi:

Prowadź mię do twego króla.

Tamten zmierzył go od stóp do głowy:

Więcej poufałości niż znajomości. Naprzód czyś waspan aby szlachcic ?

Gaweł odchrząknął:

Jestem wnukiem czarnoksiężnika.

Na to mniej grzecznie wtrącił swe trzy grosze trefniś króla Terefere:

Kto jest twym ojcem? — spytano raz orfa.

Koń — rzecze -— moim jest stryjem.

Ale herold nie zważając na to badał dalej:

Kto tedy właściwie waspana rodzi ?

Gaweł się zakrztusił.

Moja matka... moja matka... — wyjąkał — jeździła nie jedną karetą.

Na szczęście nie pytano o więcej, bowiem w te pędy Tereferczycy zgrzytając odeszli z niczem.

A teraz — rzekł Gaweł butnie — prowadź mię asan do ołtarza.

Co znowu ? — odparł tamten — cóź to ? Czy to Bartek z Kaśką się żeni? Hola! mój panie. Na­przód, zyskaj urząd jaki odpowiedni, a potem rozpo­czniesz staranie.

O posadę ? — spytał Gaweł powściągliwie.

O rękę panny) — odpowiedział na to chór astrologów (nie wróżący nic dobrego, jak się to wprędce pokaże).

No, ale już nie czas było się cofnąć. Cóż robić ? Kość rzucona.’ Gaweł poddał się konieczności.

Tedy na znak powagi herold możnego króla machnął laską w kierunku grzbietów zgromadzonego ludu (ten się cały ukłonił). Poczem niezwłocznie już udali się oba na zamek stołeczny.

Tam wytrzymano Gawła czas przyzwoity w przed­pokoju »trzech łask przygotowawczych«, następnie przeprowadzono go przez galeryę »ośmiu ściśle roz­ważonych możebności« do wspaniałej komnaty zwanej salą »trzynastego biesiadnika«, zkąd wprost juź było wejście do gabinetu »siedmnastu uszczęśliwień«.

Ale Gawła tam nie dopuszczono. Owszem, w bie­siadnej sali został, cóź kiedy jako nadkompletny! Wprawdzie nie na długo, gdyż niebawem wszedł tam hetman, i podprowadziwszy go ku oknu (widok był ztamtąd na dziedziniec, na którym stało w milczeniu dwa miliony cofniętych w porządku Kukurykanów), znagła spytał Gawła:

Jakże się panu wojsko nasze podoba?

Niczego — rzekł Gaweł — ale braknie mu artyleryi.

Kiedy nie wiemy jak się robią armaty.

Poprostu bierze się dziurę, oblewa się ją mo­siądzem, i juź jest armata.

To gdy Gaweł wygłosił, natychmiast z woli króla udzielono mu godność Wielkiego Leśnika.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł zawiera znajomość z Wielkim Podpowiadaczem potęinego władcy Kukuryku. — Smutne dzieje tego ugrzeczntonego człowieka, których Gaweł słucha, mając sam być przez króla słuchanym, do czego jednak

nie przyszło.

Wtedy herold nie zwlekając dłużej, krzyknął przez okno:

Hej I mości Jeden z drugim! z rozkazu króla, proszę tu!

Gaweł był pewny, źe na to wezwanie wejdzie co najmniej dwóch ludzi, tymczasem wszedł tylko jeden, ale za to za dwóch ugrzeczniony. Był mistrzem cere­monii, dość powiedzieć. Ukłonił się hetmanowi, ukłonił się heroldowi, skłonił głową na wszelki wypadek tu i owdzie i zaraz oświadczył Gawłowi głębokie swoje współczucie.

On, tak samo jak i Gaweł, posady kiedyś łaknął. Dziś ją ma i lepszego bytu nie pragnie. Jestto obowią­zek podpowiadania królowi publicznych zagajeń, bo trzeba wiedzieć, król nie bardzo jest wymowny (nie każdemu to dano, o! nie), a do tego astma go dręczy, której nabył sprzeczając się z ministrami. Takie to są systemu konstytucyjnego niedogodności rażące !

Bardzo mi jest mile rozmawiać z łaskawym panem — tak mówił dalej — bo widzę, żeśmy oba zarówno przyjemni.

O 1 pan jesteś przyjemniejszy — rzekł na to Gaweł. (Tamten nic nie miał przeciwko temu, człowiek bardzo grzeczny).

Następnie, serce swych piersi na przestrzał otwo­rzywszy, jął powierzać Gawłowi dzieje swego życia.

Był niegdyś kapłanem sztuki (dramatycznej),

a miał twórczość znakomitą! Ta z pewnością byłaby go zaprowadziła na wyżyny arcykapłaństwa (Gaweł nic nie miał przeciwko temu, człowiek również odpo­wiednio grzeczny).

Pan wie zapewne co to jest komedya wyż­sza i co tragedya, te dwie siostry przyrodnie? — spytał Gawła pogrążony w dumaniu.

Ma się rozumieć — odparł Gaweł i pomy­ślał : — Dziwny człowiek! Takich rzeczy któż nie wie ? Komedya to przecież to co się śmieją, a' trage­dya to co się zabijają.

A tamten mówił dalej:

Otóż proszę ja mojego pana, gdyby nie zawiść, trzęsąca splotami jadowitych wężów, wojująca truci­zną, sztyletem, sardonicznemi śmiechy... o! co ja prze­szedłem! (skrzywił się boleśnie). Krótko mówiąc, pod­stawili mi nogę koledzy, nawet koleżanki. Reżyser ufać mi nie chciał, dyrektor miał mię za bajbardzo, drzwi prezesa były dla mnie zawsze zamknięte. A je­dnak, ja panie umiałem jak i drudzy role przerzucać lub wzięte odsyłać, na próby się spóźniać lub nie przy­chodzić , także zachorować kiedy mi się podobało, i w ogóle gdyby nie dopłaty od występów, zdrowie mieć mogłem częściej jeszcze niż drudzy zachwiane. Ostatecznie (tu uśmiechnął się z goryczą) cóż pan po­wie na to, suflerem zostałem... (W istocie miał nawet grzbiet zgięty, jakby ciągle jeszcze w melonie siedział, ale może to i od ukłonów, do których zmuszały go życia gorycze). Tak panie, suflerem... A jednak daleki jestem od złorzeczenia niezbadanym jeszcze przez che­mię i przez fizykę wyrokom, bo mi one zdarzyły po­sadę podpowiadacza polityki wielkiego króla. — Tu się z godnością wyprostował. — Z tych powodów uważałem za stosowne zataić nawet przeznaczone w innym kierunku do rozgłosu nazwisko, i oto czemu, jak pan widzi, wołają tu na mnie poprostu: Jeden z drugim. — Pomyślał przez chwilę. — Serdecznie się cieszę, źem tak pojętnego jak. pan geniusza miał spo­

sobność spotkać na ciernistej mojej drodze! Ośmielam się mieć błogą nadzieję, źe w tych lasach, które jego inteligentnej pieczy powierzono, dostojna pańska osoba nie ulegnie zdziczeniu. Tak, tak, śmiem sobie pochle­biać. Bardzo mi przyjemnie. Sługa pański uniżony. Proszę mną rozporządzać jakby swoim sprzętem.

Gaweł pomyślał: — Czyżby na nim usiąść na­wet można?

Tak to oni z sobą budującą wiedli rozmowę w oczekiwaniu na posłuchanie królewskie, do którego jednak nie przyszło. Rozbiegła się bowiem wieść głu­cha, że króla zabolał żołądek. Rzecz przypuszczalna po tylu wzruszeniach! Ale był jeszcze i inny powód. Król nabrał wstrętu do Gawła. To zaś stało się z powodu,

o którym później się rozpowie.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Z trefnisiem króla Terefere naprężony Gawła stosunek. — Czy można się starać o pannę, której nie ma, czy coś podobnego? — Żyd wie­czny tułacz, i jego w tym przedmiocie, równie jak i w innych, dziwne

objaśnienia.

Tedy nasz Gaweł, jak się patrzy, nietylko po­sadę zyskał, ale i wysokie w kraju całym stanowisko,

o którem, gdy się wieść po świecie rozleciała, znany nam trefniś króla Terefere (zwyczajnie człek niechętny) wyprawił do niego (z powinszowaniem niby) następny telegram:

Zazdrosne losy raz pono Coś i dla świni uczynią.

Wyryła pod śmieci skrzynią,

Z pieniędzmi sakwę zgubioną.

Wtedy jej zaraz mówiono:

Ach! Jaśnie wielmożna Świnio!

Gawełjpfrzeczytawszy to spochmurniał. Tembar- dziej, źe i godność Wielkiego Leśnika okazała się być istotnie współczucia tylko przyjaznego godną; lasy bowiem wszystkie, aź do ostatniej drzazgi, oddawna

już przy wesołym śpiewie orylów do Gdańska spła­wiono. Ale najbardziej, źe przywiązana do tej posady królewska pensya, blaski zdradziła zwodnicze, niby nie przymierzając na wzór tego, co uczynił podrzędny ów przedsiębiorca, który jak wiemy pojechał żonę sobie wziąść z kąpieli.

Co zaś do starania się o pannę, to i do tego jak wiadomo panny potrzeba, tej zaś nigdzie nie było, a to z tej przyczyny, źe król (który w astrologów chętniej niźli w Boga wierzył), przy urodzeniu jej otrzymał był ostrzeżenie, jako syn tej królewny (o ile go będzie miała) tronu go kiedyś (być może) pozbawi. Więc przestraszony osadził ją na jakiejś wyspie i tam trzymał w zazdrosnem odosobnieniu (od jak dawna, pod karą nikt powiedzieć nie śmiał), ai dopókiby astro­logowie po zażegnaniu niebezpieczeństwa, wydać ją za mąż nie pozwolili.

Tymczasem zaś każde otwarcie sejmu Jeden z drugim w imieniu króla nieodmiennie rozpoczynał od słów uspokajających wszelkie o wojnę obawy:

Córka nasza (Cymbelina się zwała) nie jest jeszcze pełnoletnia. Skoro do wieku stosownego doj­dzie, wesele jej wyprawić nie omieszkamy.

Gaweł tedy na królewnę oną czekał cierpliwie lat parę a może i dłużej, aż razu jednego, kiedy się po wydziale swoim przechadzał dumając, czyby choć z defraudacyi nie mógł mieć jakich dochodów (tylko zkąd wziąść defraudacyi bez lasów?), patrzy, aż tu wiekowy jakiś Izraelita miarowym krokiem ku niemu zdąża.

Po jego zbutwiałej brodzie, zapleśniałym grzbie­cie, zmurszałym chałacie, spruchniałych aż po cho­lewy chodakach, bez trudności poznał wiecznego tu­łacza.

Czy to waspan mości Aswer?

Tak, to ja prosię wielmożnego pana — rzekł wędrowiec — ale co to pan poete tak oględuje te badyle? To ziaden nie jest ładny pejsarz (chciał po­

wiedzieć pejzaż). Tu nie ma nawet nigdzie poziądne świrzbę (chciał powiedzieć wierzby; wogóle jako nie tamtejszy, niezbyt się on poprawnie po księżycowemu wyrażał), wsistko oni het wycięli.

Wsparł się na kiju.

Ja panu co powiem. To jest takie narud, co nima ziadne zastanowienie. Uni tu nawet nie słuchają ziadne starzyzny (starszyzny). U nich ziawsie tylko zięby co nowego, i zięby jemu bawiło. Uni się bawią w handel, ale w taki co z kareciem jeździ, a handel to je taka rzecz, co zacina z zajęciem skorkiem a do* piru końcy na baranie. Fabrykanctwo to u nich zawsze Niemiec robi, taki co się tylko z zidkiem rozmówi. I oni potem gadają: — Nu za co ty nas wyprzedasz (wyprzedzaź)? — Uni się i w przemisłu bawią, ale jak? Z psieprosieniem wielmożnego pana, ja widziałem w Paryżu albo w Londynie, j^k nasię zidki na durnie- jach w szachry (w szachy) grają. Nie, to jak jeden drugiego w wierze (wieżę) chce załapać, abo konia jemu ochwacić (uchwycić) to un przemisłuje i w głowę sobie drapi, a uni co ? U nich w głowie nie ma co i drapać.

Utarł nos w połę od chałata i tak mówił dalej:

Żeby tak zdrów był ten ich król, to un chciał, żeby ja był jego wielgi myszures, ale na co mnie tegie? Z niemi współkie to je złe towar. Bez urazy wielmożnego pana, ja sobie śliszałem, co wiel­możny pan za jego córkę ma pójść za mąż. To nie jest dla takie delikatne umisłu. Una jest stare pannę... Ja, jak tu raz ostatni przychodziałem, gdzie! jeście nim się zabrało na wojnę z Krymką (być może krym­ską), to ona już buła na świecie.

Zaczem w tak drażliwy sposób o jego przyszłem szczęściu Gawła objaśniwszy, ów szewc nie mający nigdy czasu buty sobie załatać, ujął za swój kij sę­dziwy i zabierał się ruszać w dalszą drogę.

Cóż się tak śpieszycie panie kupiec ? — rzekł Gaweł.

0 «.0** giwu.

5

Ja nie mogę długo na miejscu bawić, ja mu- się chodzić.

Ależ tym sposobem toście już chyba i na końcu świata kiedy byli ?

Abo raz!

I jakże to tam wygląda?

Jest taki parchan (chciał powiedzieć parkan), co na nim stoi napisano: »Koniec świata«, to już niema co iść dalej.

Ale słuchajcieno jeszcze.

Kiedy ni mam ciasu. Powiedziano jest w Mi- szry: Kwardego chlib twój jeść będziesz w pociejowie twego czoła.

To rzekłszy, nieubłaganie odszedł w stronę pu­styni, a Gaweł wrócił do miasta.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł z niejaką ujmą swej godności, chodzi około sprawy oczekiwa­nego fraka ślubnego, — Ostatecznie trafia na taki, który sam na niego czekał. — Odźwierny pałacowy w mniej przyzwoity sposób oswaja Gawła z dworskim obyczajem.

W kraju całym zastał radość niezwykłą I Wła­śnie z upoważnienia zjednoczonych astrologów, pełno- letność królewny ogłoszono, Gaweł czuł niezwykły rozstrój w duszy...

Ta panna, mająca tak pełno tych lat nieco- fnionych! Gdyby choć nie więcej, jak dwa razy tyle, ile się to słusznie należy. Ale jeśli aż do trzeciego razu? Do djabła! zawszeć to królewna, a on chudo- pachołek.. No więc kiedy ją dają, to ma się rozumieć, że tego... Bo gdyby nie dawali, to rzecz oczywista, że ten...

Tak rozumując, doszedł do swego mieszkania.

Tam zastał zaproszenie na ślub z królewną, oraz nieodłączne od niego uroczystości. Więc gdyby na­wet i chciał się cofnąć, już nie było sposobu.

Nie tracąc czasu, pobiegł tedy do krawca po frak

zamówiony. Krawca nie zastał w domu. Tylko żona jego, wybierająca się na przechadzkę dorożką dwuzło- tową (nie miała własnej karety!) zapinając z pomocą domowego guwernera nie małą liczbę guzików u rę­kawiczki , oświadczyła mu z uśmiechem dobrotliwym, że nic nie wie o czynnościach swego męża, który pra­wdopodobnie w obecnym czasie używa chwil wytchnie­nia w cukierni poblizkiej, gdzie się zbierają właściciele pracowni ubiorów męzkich (tak się z naciskiem wy­raziła). 0

Gaweł jak wiatr wpadł do cukierni.

Proszę pana, cóż mój frak?

Jaki to frak?

Ależ ten com go dwa tygodnie temu zamówił.

A! jak zamówiony to się zrobi.

Ależ miał być już onegdaj gotowy.

A dziś jest pojutrze. To czemuż się pan dwa dni temu nie zgłosił?

Więc zrobiony?

Proszę pana, przecież sam się zrobić nie mógł, a teraz tak trudno o robotników, że pan sobie nie wystawi.

Przecież się o nich postarać można.

Tamten długo zwlekał z odpowiedzią. Wreszcie

przełknąwszy parę łyżeczek mrożonej kawy:

Proszę pana — rzekł bawiąc się dewizką — pan chyba nie tutejszy, niechże się pan zastanowi. Jakto? ja żebym się miał zniżyć do szukania robotni­ków? Pan daruje, ale... żegnam pana.

Gaweł strapiony poszedł orzeźwić się w piwiarni. Siedziało tam przy kuflach kilku jegomości dość smu­tno usposobionych.

Roboty jak niema tak niema — mówili po­nuro. — Te psiawiary Niemcy, to ci nawet w ponie­działek pracują, więc zkądźe człowiek biedny na chleb zarobić może?

Przepraszam — rzekł Gaweł — panowie może krawcy ?

Zkąd pan wiesz?

Mówię na chybił trafił, bo właśnie tu u je­dnego majstra...

Nie dali mu dokończyć.

Proszę pana, przecież to nie my z nich t ale oni z nas żyją. Jeśli któremu potrzeba naszej łaski, to niech nas poszuka. My się o robotę prosić nie będziemy, jeszcze tego nie bywało.

No, no — pomyślał Gaweł — żony tych pa­nów, to widocznie w jednego konia tylko jeżdżą (do' tramwajów mniej słuszne żywiąc uprzedzenie), a ręka­wiczki zapina im pewnie terminator, o ile dziecka nie niańczy lub po piwo nie został posłany.

Tedy zdjąwszy pychę z serca, udał się do tandety.

Tam w okamgnieniu wyszukano mu frak żyw­cem na niego stworzony. Tak przynajmniej zgodnie uznali wszyscy w sklepie, nie wyłączając nawet tych, co na ulicy ludzi zapraszali.

Proszę pana, to jest rarytne kawałek — mó­wił sam właściciel magazynu »z goto wiem gardero- biem« (tak stało wypisane przed sklepem żółtemi gło­ski na tle niebieskiem). W składzie jego, jak twier­dził, znajdują się nawet fraki dla garbatych.

To dopiero! — pomyślał Gaweł — pewnie także dla łysych i kulawych, a nawet może i dla ze­zowatych. Jednak to przemysł pod rękę z handlem drogą postępu idący widocznie zdolny jest pogodzić z losem nawet istoty, przez naturę pasierbami na świat wydane.

Ostatecznie w dzień oznaczony, wyświeźywszy się przyzwoicie, przychodzi do pałacu. Ale tam, cóż znowu ? drzwi wszystkie zastaje szczelnie zamknięte.

Proszę cię mój kochany — pyta odźwierne­go — dziś przecież miałem się ożenić z królewną, czy to ona jeszcze nie dość pełnoletnia?

A tamten mu na to ziewając:

A na kiedy pan ma zaproszenie?

Na dziś.

A, to proszę łaski pana, u nas jak kogo na dziś poproszą, to jeśli jest dobrze wychowany, powi­nien przyjść nazajutrz. Im kto później się stawi, tem taki okazalej wygląda.

Wydało się Gawłowi, że w oczach jego lekce­ważenie wyczytał.

Poczekaj — powiedział sobie odchodząc — niech tylko zyskam wpływy, to ty natychmiast na wła­sne żądanie precz ztąd pójdziesz. — Ale tu litość go zdjęła i dodał: — Choćby wreszcie z pozwoleniem no­szenia (pod pachą) munduru.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Dramat kukurykański według wymagań ¿wieżo obowiązującego stylu.— Robota w kasie, przy kasie i przed kasą. — Teatr, w którym wszy­stko przewidziano z wyjątkiem tego czego Gaweł nic widzi, a to mia- □owicie z jakich powodów.

Zaczem, chcąc jako tako zużytkować balowe przy­strojenie, wprost ztamtąd poszedł do dworskiego teatru.

Już to Kukurykanie z temperamentu mają pociąg do przedstawień cyrkowych. Tedy, celem obudzenia w nich zamiłowania do prawdziwej sztuki, równie w balecie jak w operze, w komedyi jak w dramacie, za pozwoleniem zwierzchności, zawsze im się urządza coś cyrkowego.

Sztuka, obecnie od pewnego czasu zasłużonej używająca wziętości, była właśnie rodzajem sportu myślowego z ideą tańczącą na wyciągniętej linie, z wyruszeniami wobec obręczy zaklejonych bibułą, wre­szcie z sensem moralnym łatwo mogącym skręcić kark z trapezu. Niemniej przedstawiała wiarygodny protokół dokumentów, pilnie wprzód przez lupę zbadanych, a w niektórych szczegółach nawet przez drobnowidz... Była ma się rozumiać przeróbką z powieści i miała tytuł »Kukurykańska śledziona«. Treść jej była na­stępna :

Dzieje się to w towarzystwie asenizacyjnem (pro*

szę wierzyć źe to jest bardzo przyzwoite towarzystwo). Wnętrze sceny przedstawia szopę, kędy się segregują odpadki wszelakie. Kurz tam panuje prawdziwy i na­wet odrębna woń każdego szczegółu z wielką dokła­dnością jest naśladowana.

Bohaterka sztuki pracująca w oddziale szmat. jestto wiotka osobistość »stworzona tylko do zmysło­wej rozkoszy. Z takich istot człek przedsiębiorczy wy- całowywa sobie bożyszcze, ale nie mogą im być po­wierzone obowiązki w zakresie przedłużenia gatunku«. Więc gdyby taka nawet za mąż poszła (choć nie ko­niecznie z pomocą ołtarza), to i tak na niej się wszyst­ko skończyć musi. Jakoż i poszła (w sposób wyżej do wyboru polecony) i to za bohatera, który ma wszelkie cechy siłacza, ale tylko w walce z kapitałem. Tedy »sprawiedliwa przyroda stojąca na straży szczęścia wszelkich organizmów żywych, odmówiła im potom­stwa , zalecając surowo powstrzymać rozwój takiego pokroju. Musieli więc poprzestać na bezcelowej spo­łecznie miłości małżeńskiej, jakbądź w dualistycznym swoim egoizmie, bardzo, ale to bardzo się kochali.« (Objęte tu cudzysłowem wyrażenia, są dosłownie wzięte z pomienionego dramatu).

Długoby opowiadać wszystkie przejścia wiodące ich oboje do nieuniknionej katastrofy, dość tylko po­wiedzieć, źe ku końcowi sztuki (i to jest punkt kulmi­nacyjny), bohater w bezprzykładnem uniesieniu, samego siebie chwyta za kołnierz i do góry podnosi, co uj­rzawszy kapitał, pada na ziemię struchlały, i na to (aby nie drażnić plutokracyi) dyskretnie zapada zasłona.

Potem jeszcze przejeżdżają w głębi aparaty wśród obłoków odwaniającego proszku (taki rodzaj apoteozy), ale już wtedy, stosownie do zwyczaju, mnóstwo osób do domu odeszło.

Rolę bohatera spełniał niezmiernie miły damom aktor, który w niej coraz mocniej przewyższał samego siebie, aż oto w tem górowaniu bez końca doszło do tego, co się poniżej nieco opowie.

Tymczasem zaś sztuka przedziwnie »robiła kasę«. Ta zaś kasa jakbądź już zrobiona, niemniej codzień sumiennie robiła jeszcze swoje. To znaczy, źe od wcze­snego rana gnieciono sobie przy niej żebra, wymyślano sąsiadom i w nos się laskami szturgano, a to w tym jedynie celu, ażeby o pewnej godzinie, w odsuwającem się okienku, ujrzeć twarz błogo uśmiechniętego kasyera (czasem kasyerki, co już choć przyjemniej), a z ust owej twarzy usłyszeć zapewnienie uroczyste, źe miejsca wszystkie co do jednego są zajęte; co nawet wyglą­dało, jakby tam każdy już na swojem siedział.

Jednakże tak nie było. Bo kiedy w całem zna­czeniu tego słowa wracałeś ztamtąd z niczem, tak da­lece, źe nawet z kieszenią wyprzątniętą przez pobyto­wych fatygantów; tymczasem, u posłańców tuż opodal, a także i w cukierniach pobliskich, niespodzianie wsze­lakich biletów dostać mogłeś, tylko, źe za cenę, której wysokość poczwórną (prawdę mówiąc poczwarną), ode- branemi kułakami wdzięcznie usprawiedliwiano.

Słowem, źe takiego do sztuki zapału, tylu w jej sprawie zabiegów, trudów i poświęceń, takiego z jej przyczyny rozwinięcia przemysłu, handlu i wogóle organicznej pracy, z dawna już w Kukuryku nie było przykładu, chybaby wziąść w rachubę pamiętny ju­bileusz ubóstwianego przez wszystkich karła Pupu, który obchodził dwudziestopięciolecie niezaprzeczonych zasług swej małości.

Kiedy Gaweł po wielu przeciwnościach znalazł się wreszcie w sali, z podniesieniem zasłony, jak zwy­kle mocno się ociągano. Wtem czuje ten człowiek swąd jakiś, na widowiskach podobnych mniej właściwy.

Czy się przypadkiem ogień gdzie nie zajął ? — rzecze do swego sąsiada.

E, nie — odpowiada tamten — to jest po prostu dym z piekarni, która się znajduje tu pod spodem.

Jakto? pod teatrem?

Wyłączny to przywilej dworskiej sceny. In­nym urządzenie podobne nie jest dozwolone.

Ależ teatr spalić się może.

Jest wysoko ubezpieczony.

Ależ ludzie żywcem się popiec mogą.

Nie koniecznie; bywały wypadki, że się wprzódy podusili, bądź to dla braku tlenu, bądź dla nadmiaru azotu, bądź wreszcie skutkiem nieporozumie­nia z wodorem, czy coś podobnego.

Jakbądż ów objaśniający zdawał się być niezbyt biegłym przyrodnikiem. Gaweł jednak, uspokojony jego erudycyą, siadł i czekał dalej.

Siedziały przed nim dwie powabne damy. Jedna miała na głowie koczobryk z fordeklem, zdobnym w szumiące koronki, a druga kopułę koszykowej ro­boty nastrzępioną hojnem pierzem. Gaweł podziwiał jak to można pysznić się na głowie tem, co ktoś drugi w ogonie nosił. Bądź co bądź miał z nich tę pocie­chę, że po za niemi nikt go nie widział, choć znowu za to sam przez nie nic widzieć nie mógł.

Właśnie o tem rozmyślał, kiedy po upływie nie więcej może jak godziny, wychodzi na scenę dyrek­tor, i przeprasza uprzejmie, że widowiska dziś nie bę­dzie, bowiem namiętny aktor bardzo się obraził.

To się zaś tak zrobiło. Tłum, który się wybrał przyciągnąć go w powozie, składał się wypadkiem dziwnym (iak śledztwo sprawdziło) z samych dycha- wicznych osobistości. Te tedy odpocząć musiały w po­łowie drogi, i to rzuciło cień ośmieszenia na słońce sławy wielkiego artysty.

Wprawdzie król zmartwiony co tchu wyprawił do nich nadwornego konowała, ale nic to już nie pomogło, bo kuracya wymagała dłuższego czasu niż było potrzeba do powzięcia odmiennego postanowienia ze strony aktora.

Tak więc nie pozostało Kukurykanom, jak obyć się -smakiem, co też i uczynili, rozchodząc się z szem­raniem godnem lepszej sprawy.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Posłuchanie królewskie bardzo osobliwe. — Z Gawłem przygotowanym, gada król nie przygotowany; wszystko lo przy gotowości pogodzenia ich obu, ze strony Wielkiego Wykładcy.

Nareszcie nastał dzień pamiętny, w którym Ga­weł naprzód po raz pierwszy oglądać miał oblicze króla, a następnie, oblubienicę swoją — przyjść, ujrzeć i zdobyć.

Od posłuchania się zaczęło.

Gaweł truchlał, i miał czego. Krążyła bowiem pogłoska, że król w niegodziwym jest humorze. Po­przedniego wieczora, kiedy minister skarbu (w przy­stępie gorliwości o finanse państwa) buty mu ściągał, on mu dał nogą w zęby (co spowodowało przynaj­mniej podskok na walucie).

Gaweł przyszedł dostatecznie przygotowany. Wy­bornie umiał na pamięć zdawna już ułożoną mowę, ale znów tak się złożyło, że chustki od nosa (czy do nosa) nie wziął. To zaś (pewnie z wyższych wyroków) snadź dla tego się stało, aby nie miano prawa powie­dzieć o nim kiedyś, że się niczego nic nauczył i nic nie zapomniał.

Więc, skoro na środek wystąpiwszy, chciał się wprzódy z kroplistego potu obetrzeć, a tu kieszeń za­stał próżną, zmieszał się i język mu skołowaciał. Tym­czasem cisza panowała przeklęta i trzeba było od cze­goś zacząć.

Miłościwy królu — rzekł tedy wreszcie — ja, niżej podpisany (poprawił się), to jest, właściwie ten, który się pokornie o to, ażeby mu daną była za żonę królewna, stara...

To usłyszawszy król, zrobił się czegoś bardzo czerwony, i zerwawszy się z tronu krzyknął grzmią­cym głosem.

Milcz ty bła... — ale w tem się zakrztusił, a Jeden z Drugim podszedłszy ku Gawłowi, rzekł mu uprzejmie:

Król chce powiedzieć: »Milcz ty błahe rzeczy mówiący, synu mego serca«.

Po chwili król uspokojony nieco rzekł znowu:

Alei ośle... — i wtem znów go kaszel porwał, a wykładca królewski ciągnął dalej z miłym uśmiechem:

»Ależ oślepiony jesteś mniej słusznie mej po­tęgi majestatem.«

Tu król wzniósł pięść ku Gawłowi i powiedział:

Jesteś cymb... — i znów jak wprzódy od ka­szlu się zaniósł, a Wielki Podpowiadacz z oczyma błogo w niebo wzniesionemi, dokończył tkliwie:

»Jesteś Cymbeliny mojej ukochanej narzeczo­nym lubym.«

Nareszcie król, nogą tron kopnąwszy, odszedł mówiąc jeszcze:

Ten głu... — i znów astma go chwyciła, a twór­czy sufler z pewnym czci ukłonem oświadczył Gawłowi:

Król miłościwy raczył powiedzieć: »Ten głó­wny lasów moich wspaniałych zarządca, niech moim synem co najprędzej będzie«.

I na tem skończyło się posłuchanie, z którego jak widzimy, jasno przekonać się można, że król kon­stytucyjny, choćby nawet nie chciał, słodkie tylko rzeczy prawić jest zmuszony. Gdyż on panuje, ale nawet sobą samym nie rządzi*

Kiedy przy wyjściu ztamtąd odźwierny dopra- szał się, ażeby mu Gaweł dał na piwo, on udał, że nie słyszał, bo już był nabrał wprawy słyszenia tylko tego, co chciał usłyszeć.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Cymbelina, królewna tajemnicza. — Bezprzykładne skutki złośliwości niechętnego trefnisia. — Gaweł w popędliwoici swojej traci posadę,

żonę, a z nią może i królestwo, i zostaje znowu niczem.

W dalszym ciągu danem zostało Gawłowi oglą­dać wreszcie dostojną oblubienicę.

Ujrzał ją, ale właściwie (jakby to powiedzieć?)

niby kota w zawiązanym worku. Istotnie bowiem za­wiązana była fioletową woalką i to tak szczelnie, źe gdyby nie zarysy nosa i brody, możnaby było twarz jej wziąść za co innego.

Nos miała zakrzywiony ku brodzie, a brodę ku nosowi, co jej nadawało pozór papugi, ale tylko pozór, gdyż papugi w ogóle gadatliwe bywają, ona zaś upar­cie milczała.

Tem lepiej — pomyślał Gaweł — a nuż przez te długie lata jej żywota odpowiednio w fizyologii, biologii i socyologii umysł jej kształcono, to w takim razie o czemżeby on z nią rozmawiał?

Ruszała się zaś, chodziła, siadała tak ostrożnie, źe wogóle głęboka przenikliwość zdawała się być wy­bitną cechą jej charakteru; kiedy zaś przyszło inter- cyzę podpisać, rozważnie wysunęła wtedy wcale chudą rękę i ta ręka się trzęsła, ale może od wzruszenia.

Spróbował Gaweł o wieku tej Cymbeliny z aktu jej urodzenia się dowiedzieć, ale i to go zawiodło. Na dacie bowiem spoczywał w całej okazałości żyd ogrom­ny, który mu żywo przypomniał tajemniczego tułacza, a z nim i niewczesne jego objaśnienie.

Tak tedy trwało aż do weselnej wieczerzy (a zastawiono ją w sali »Pięciu zawrotnych szczytów po­wodzenia«) , przy której skoro ich obok siebie posa­dzono, tuszył Gaweł, że się ona nareszcie do jedzenia rozpowije.

Jakoż zrobiła to w sposób niezmiernie oględny, co gdy się stało, spojrzał z pod oka; wyglądała wcale, wcale niepowabna.

Jednak ponad oczami wpadłemi, brwi miała przy­zwoicie zatoczone; płeć jej zaś wyglądała świeża, choć czegoś błyszcząca.

Zęby też zdawała się mieć w porządku, a i wło­sów nie brakło na jej głowie.

A no — pomyślał Gaweł — robię ja co mogę dla polepszenia sobie bytu, niech też i ona robi co potrafi dla polepszenia swego wyglądu.

I wszystko byłoby się dobrze zakończyło, gdyby nie to, źe z nagła ni ztąd ni z owąd, zaszły okoli­czności bardzo osobliwe.

Oto w chwili, kiedy wznieść miano toast »ko­chajmy się«, przyczem wszyscy byliby się w świętej zgodzie pocałowali, doręczono Gawłowi powinszowalny jakiś telegram. — Od kogo to ? — Od trefnisia króla Terefere (człeka jak wiadomo niechętnego). — Ten zaś tak pisał:

Kochany kolego!

Więcej poufałości, niż znajomości — mruknął Gaweł.

Gdy masz serce trwogą zdjęte,

To od ¿lubnej twej wieczerzy,

Radzę waści jak najszczerzej,

Wolno spiesz —• festina lente —

Bo kto godzi w czyją piętę,

Łatwo sam się w nos uderzy.

'> To gdy przeczytano, nagle królewna (Cymbe*

lina imieniem), zapomniawszy wrodzonej czy też na­bytej doświadczeniem przezorności, jak nie wybuchnie szalonym śmiechem... a wtedy, cóź sie stało ? Oto z ust jej wyleciał jak z procy przedmiot jakiś bardzo biały, i ten padł z brzękiem prosto w talerz siedzą­cego naprzeciw szambelana. Spojrzał Gaweł — o zgro­zo! — były to zęby królewny.

Ta zaś w tejże chwili, niebacznie zasłoniła sobie twarz rękami, oraz jeszcze niebaczniej padła zemdlona, uderzając głową w tył krzesła, a wtedy znowu cói się to takiego stało ? Oto twarz Cymbeliny owej wielce spłowiała, a jednocześnie włosy jej głowy z głuchym jękiem padły na posadzkę.

Rzucono się trzeźwić pannę solami, gdy zaś to nie skutkowało, ktoś poradził znanym sposobem za nos ją pokręcić. Wtedy Gaweł w obawie czy się i nos ten nie odkruszy, dał nura pod stół, tam włożył sobie gałkę w gębę i wymknął się niepostrzeżony.

Wychodząc, słyszał wyraźnie jak heroldowie z ganków głosem donośnym obwieszczali w cztery świata strony:

Uspokój się narodzie! zęby te, królewnie na­szej ani fluksyi nie sprawiają, ni strzykania w uchu! Włosy te nigdy nie osiwieją! Cera zaś zawsze pozo­stanie taką, jaką widzicie na miedziakach, na których istnieje chwalebne jej popiersie! Więc się tylko we­selcie i nie czekajcie aż wam to nakażą!

Tymczasem strapienie Gawła nie miało granic. Długo chodził miotany wielkiem uczuć urozmaiceniem. Wreszcie powiedział sobie:

Nic nie pomoże, wyzwę nikczemnego Tere- ferczyka!

Powiedział to i zaraz się przestraszył własnej od­wagi. Bo tak pomyślał:

Kij każdy ma dwa końce. Tak też i tu, je­dno z dwojga. Albo sam zostanę zabity (czego życzyć sobie nie mogę), albo zabiwszy wroga, wiecznie drę­czony być mogę przez jego ducha (Gaweł jak wiemy, wierzył w istnienie duszy).

Więc znagła postanowił zostawić go przy życiu, za co w nagrodę sam zyskał życie.

Lecz kiedy, ochłonąwszy w ten sposób, do pałacu znowu wrócił, zastał tam na nieszczęście zmiany nie bywałe. Godność Wielkiego Leśnika powierzono szam- belanowi, Gaweł zaś popadł w krzyczącą niełaskę, skutkiem której rozwód mu nawet przez woźnego do­ręczono. A to się stało z tej przyczyny, że doniósł ktoś królowi (bodaj nawet czy nie szambelan, człek już w pewnym wieku), jako w chwili kiedy Gaweł królewnę od ślubu prowadził, baba jalęaś zawołać miała: — Ależ ten młodzik wygląda jakby był jej synem!

Hal z astrologią nie przelewki, a i z królem także (choćby i konstytucyjnym) żartować nie sposób

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Z nicości swojej dźwiga się Gaweł na wyżyny pojęć o godziwym do­robku. — Pragnąc jednakże jak największego, poprzestać musi na jak najmniejszym, a to z przyczyn zależnych od katastrofora, który w tym razie ukazał nicugiętość godną przekonań swego twórcy.

Więc Gaweł nie namyślając się dłużej, wziął nogi za pas i poszedł.

Ogarnęło go zniechęcenie do księżyca.

Bodaj was ciężkie licho 1 — tak mówił. — Miejże tu rozgłos, powodzenie, stanowisko; zdobądiże wreszcie posadę, kiedy lada okoliczność głupia wym­knie stołek z pod ciebie i siędziesz na twardem! Wra­cam jak byłem goły i bez butów i straciwszy tylko czas drogi, przez który (odkładając nawet na później) mogłem już dotąd zrobić coś istotnie rozważnego. Wartoż to aż elektryczność do rydwanu swego zaprzę­gać , ażeby po wszechświecie latając, tak samo jak i w domu siedząc, guza sobie nabić? Ach! gdybym się był chociaż bogactwa dorobił!

Tu wspomniał sobie nieszczęsnego bohatera z »Ku- kurykańskiej śledziony«. Tamten z kapitałem walczył i czegóż dokazał? Oto zaledwie go nastraszył, czy za­wstydził — i nie mógł żadną miarą zrobić więcej, bo­wiem »sprawiedliwa, stojąca na straży szczęścia wszel­kich organizmów żywych, przyroda«, bezdzietnością animusz jego wcześnie poskromiła. Z tego nie jednej rzeczy nauczyć się można. Bo cóż to jest kapitał? Jestto to, co ty masz, a czego nie ma drugi. Więc ten drugi radby mieć co twoje, a jeśli tego sam nie dokaże, to w dalszym ciągu zrobią jego dzieci, tylko nie takie których wcale nie ma. Więc istotnie przyroda, cóż to za sprawiedliwa matrona! Tylko czemu ona nie wszystkich zrobiła gołemi ? to wyszłoby na jedno, co wszystkich zbogacić. Skoro zaś inaczej być nie może, to juściż lepiej mieć coś, niż nic nie mieć, a w takim razie niech nic nie mają drudzy, o! i owszem, co jemu do tego! Ale jak tu godziwie a prędko przyjść do majątku ? Na ziemi dwa te względy pogodzić trudno,

więc częściej się zdarza drugi z pominięciem pierw­szego ...

Tu wspomniał sobie cały zastęp kantorowiczów, tak biegle dających drapaka, źe po za niemi kurzą się tylko listy gończe.

I proszę sobie wystawić ten sposób dorobku tyle już spospolitowany — i nawet wcale tuzinkowy — znagła w głowie jego myśl skrzesał niezmiernie genialną.

Aha! znalazłem wreszcie! — wykrzyknął. — Życzę wam pomyślnego trawienia księżycanie mili! Nie wy ze mnie, ale ja z was zadrwię, jak wam z ziemi naszej figę za powrotem pokażę!

To powiedziawszy przyspieszył kroku.

Koniec końcem, on także ztąd ucieknie, tylko źe w sposób honorowy, bo nie weźmie z sobą nic cudzego, tylko to o co tu nikt nie dba, a co na ziemi koronom nawet i berłom, ba! nawet wdziękom kobiecym blasku jeszcze zwykło dodawać. Co on zaś przez to rozumiał, wprędce się dowiemy.

Myślami temi pobudzony takiej nabrał otuchy, źe przechodząc przez królestwo Terefere, bez wahania nawet wstrętnemu trefnisiowi palcem w bucie pokiwał, ale źe tamten mógł to spostrzedz (palec bowiem nieza­leżnie od swej woli znajdował się wtedy na wierzchu), więc Gaweł na wszelki wypadek spiesznie pomknął w stronę poprzednio już zbadanej półkuli.

Na granicy zmiany zastał niejakie.

W ruinach pałacyku zamożnego niegdyś passera, znajdowała się teraz ochronka, do której w coraz wię­kszej liczbie uczęszczały młodociane odrośle przemysłu krajowego, pilnie strzeżone jako dziedzice majoratów przyszłości. Zaczem też i celnicy wyglądali jacyś nie­przejednani Żeby im w drogę nie włazić, Gaweł gałkę wziął w gębę i przemknął się cichutko. Nastę­pnie co tchu dopadłszy znanego sobie szybu, z łatwo­ścią w nim odnalazł starannie tam zachowany kata- strofor.

To gdy się stało, wzrok skierowawszy w stronę

ziemi, o radości! ujrzał na niej wcielenie marzeń swego życia, but — nic a nic nie dziurawy, i wziął to za do­brą wróżbę. Były to Włochy. Istotnie od cholewy aż do podeszwy całe. Gaweł pozazdrościł im ich całości. Wezuwiusz miały na podbiciu, a u pięty Etnę, niby ostrogę. Choć co prawda wyglądały mniej błyszczące, niż było, kiedy się z łat składały. Wtedy je szwarz- gelbem czyszczono, ale za to szczotka nie mile drapała.

Gaweł nie zastanawiał się już nad tem, tylko go­rączkowo jął wybierać w kupach dyamentu. Ale jak tu wybrać? Byłby rad wszystko wziąść. Ręce mu drżały. Nareszcie upatrzył bryłę ze wszechmiar naj­okazalszą i tę nie bez wysiłku wtłoczył w kosz z sitowia.

Do licha! Katastrofor ani rusz nie chce dźwignąć tak wielkiego ciężaru.

Nie ma co, trzeba poprzestać na kostkowym. Z tego tedy pilnie wybrał Gaweł kilka co wspanial­szych okazów, co uczyniwszy, odetkał klapę od elektry­czności i wio, jedzie...

Jedzie, ale po jakiemu on jedzie? Ujechał trochę i stanął. Nie ma rady, trzeba ulżyć balastu.

Wyrzuciwszy jeden dyament, poleciał trochę wy­żej, ale znów stanął.

Bodaj cię djabli — zaklął zgrzytając (wiemy, że wierzył w djabła).

Tak to było coś aż do czterech razy, daję naj­uroczystsze moje słowo. Aż dopiero ledwie z ostat­nim (ma się rozumieć najmniej okazałym) jął lecieć i już się nie zatrzymał.

Więc jechał, ale mocno zmartwiony.

A byłby się pocieszył, gdyby choć wiedział w jaki sposób Nemezys (ku pomszczeniu krzywd przezeń do­znanych) poumieszczała skarby, z których on korzystać nie miał. Oto pierwszy z tych pocisków z króla strącił koronę, tak, źe ten został z gołą głową; drugi trafił w kolano przedsiębiorcę, który zmuszony był przy­klęknąć ; trzeci w kark zwalił któregoś z adwokatów, który rad nie rad musiał się schylić; ostatni wreszcie

utrącił nos trefnisiowi, tak, źe ten plackiem padł na ziemię.

I oto stało się według odwiecznego zwyczaju, który mieć lubi, źe człeka wtedy dopiero zasłużone spotyka uczczenie, kiedy go już na oczach nie mamy.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł w powrocie na ziemię doznaje naprzód wzruszeń jeograficznych, a nailępnie uczuciowych, — Pazur mędrca Fou-hi, trychiny w proto- plazmie, oraz wycinanie nagniotków. — Gaweł wszystkie te rzeczy ocenia tak, jak na to zasługują.

Gaweł jednak, swoją dro^ą mocno był strapiony. I dogodź - źe tu komu ? On mniemał, źe jest stratny. Jemu się coraz dotkliwiej zdawało, źe od dyamentu, który wiózł z sobą, piękniejsze były te, które wyrzucił. Któż wie czy tak się rzecz miała, i kto sprawdzi ? Przypuszczalnie był w błędzie. Bo to już taka człecza dola, źe zawsze się nam wydaje poźądańszem to, czego nie mamy.

No zapewne. Na księżycu poniewiera się takich jak ten Bóg wie ile (i to może dla tego ziemia go tak uporczywie przy sobie trzyma), a jednak na ca­łym obszarze niemałej naszej planety (wliczając w to

i Potozi i Kalifornię i Monaco i głębie Afryki, które mało kto widział, i wnętrze Australii, które zna nie­wielu, i Atlantydę która być miała, i Ikaryę która być mogła, i wreszcie San Marino które jest, choć się wydaje, źe go nie ma), za dyament podobnej wiel­kości, czegóż ty nie kupisz głupi Gawle? Wszystko to co tylko cenę ma jaką, a cóż na świecie naszym zapłacić się nie da?

Dosyć ci tedy, źe jedzie Gaweł, jedzie i jedzie.

Aź kiedy przybył wreszcie na połowę drogi, znów katastrofor fajt z nim jak i wprzódy — i on czuje, źe już nogami wprost ku ziemi zmierza.

Wtedy, o radości! znów ogląda z powrotem uko­chane swoje szerokości i długości, i równik do któ-

kun lwu. 6

rego tęskno bywa w zimie, i bieguny do których czło­wiek latem wzdycha, i te lądy tak zgodnie od sąsia­dów twierdzami okopane, i te nieprzejrzane lany ba­gnetów, kwitnące paszczami armat coraz dokładniej­szych systemów, i te morza tak starannie zarybione torpedami, słowem wszędzie stan błogi pracy orga­nicznej , nie zaś tylko polowanie i rybołóstwo, jak było w epoce pasterzy! A za to na księżycu, o zgrozo! czyliż po staremu nie budzi w nim wstrętu brato­bójca niegodny, podnoszący na widłach niewinnego Abla?

A tuś ty kajdaniarzu I godzien całego kode­ksu kar głównych i poprawczych. Bodaj cię od ziemi naszej w ciemny gdzieś eter zesłano (gdzie podobno sto czterdzieści stopni mrozu, czy może i więcej!) bo­daj ci dyamenty twoje wszystkie na skarb zabrano! Bodajś sam przepadł, ty i twój księżyc z tobą!

Tak to Gaweł bluźnił, zapomniawszy o tem, że księżyc od słońca pożyteczniejszy, bo on w nocy świeci, podczas gdy w dzień i tak jasno.

2 tem wszystkiem, baczność! bo oto już ziemia.

Panie miły! To kiedy się Gaweł na swoich śmie­ciach znów ujrzał, serce, proszę mi wierzyć, jeszcze silniej mu uderzyło, nii kiedy niczem nie będąc, znagła Wielkim został Leśnikiem.

Więc tedy, a no, jakże się macie, cóż tam słychać?

A słychać było rzeczy następne:

Naprzód matka jego, jak się pokazało, proceder była zmieniła. Bo porzuciwszy kości, w szmatach jęła szukać powodzenia. A stało się to na skutek zaszłej śmierci jej ojca (czarnoksiężnika), po którym odziedzi­czyła cenny bardzo talizman. Był to pazur mędrca Fou-hi, mający tę własność, że osadzony na kiju, dawał rozróżniać wśród gałganów te, z których w przyszłości powstać miały akcye cukrowniane, losy pierwszych czterech klas loteryi, i wreszcie banknoty od cła wcho- dowego. Przedsiębiorstwo to dozwalało jej od czasu do czasu wychylić z westchnieniem wcale pokainą

miarkę anyżówki, więc Gaweł nie widział potrzeby narzekać w jej imieniu na prześladowcze losy.

Bracia jego oba powysiadywawszy swoje Pawiaki, dmuchnęli w świat szeroki (nie wiadomo było czy za swoje pieniądze?). Jeden do Afryki, podobno han­dlować niewolnikami , czy nawet niewolnicami, drugi do Australii złoto kopać (ale nie nogą, tylko rękami) i przepadli tymczasem bez wieści.

Przyrodoznawca Ypsylanty, zdoławszy wykryć trychiny w protoplazmie, porzucił fizykę katastrofalną i począł pisać zoologię ultramikroskopową, której do­tąd nie skończył, a to z powodu, że odkrył potem solitery w tych trychinach, a następnie w tych soli- terach laseczniki gruźliczne, więc szuka środków lecze­nia ich od tej gruźlicy, czego gdy dokaże, publicznie wstydem okryje Pasteura.

Żolka wybrawszy się do Zurychu aby tam zostać lekarką, w czas nie długi wróciła ztamtąd operatorką odcisków, ale juź Gaweł o nią nie dbał, mając nogi zdrowe, choć za to głowę w niezbyt świetnym po­rządku.

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł w dobrym bycie. — Jego pańskość i przedziwne bezpieczeństwo od strony chdwych współobywateli. — Co o tem powiada bardzo szczególna legenda, i coby był powiedział trefniś króla Terefere ?

Bowiem o jego skarbie, skoro po świecie wieść gruchnęła, jakże głęboko mu się wszyscy kłaniać po­częli. Rad był z tego, gdyby nie to, że mu to przy­pominało czasem niewczesny ów telegram trefnisia, w którym go tenże jaśnie wielmożnym nazwał.

Aż niebawem zjawił się jakiś wcale miły czło­wiek (jakże różny od księżycowego przedsiębiorcy!) ofiarując Gawłowi pałac do zamieszkania, powozy na jego zawołanie i wogóle całe utrzymanie pańskie, po- prostu tylko do późniejszego porachunku.

A! w to mu graj 1

Więc Gaweł rozsiadł się szeroko, grzmiał codzień

6*

inną karetą, jadł z a dziesięciu, pił (wzorem Bismarka) porter z szampanem, i dobrze mu się działo.

A tymczasem od wszystkich czterech okolic sło­necznych zlatywali się ludzie, ba! narody całe, oglą­dać cudowisko dyamentu, który nie miał, nie ma i pra­wdopodobnie mieć nie będzie sobie równego. Znajdo­wali się pomiędzy niemi i pobytowi doliniarze, ale ci ślinę tylko łykali, bo — »Co tu z pododobnym fantem za robota?« — tak gadali.

Jużciż ani go jeść nie będziesz, ani się nim nie odziejesz, tylko chybabyś sprzedał, a któż co po­dobnego kupi ? Toćże gdybyś zebrał do kupy wszyst­kich państw świata budżety i dodał do nich długi pu­bliczne i pomnożył je przez spodziewane kredyty i to wszystko wzmocnił nieograniczoną w potędze liczbą asygnatów, na których świetnieją zwodnicze zobowią­zania niezwłocznej wypłaty jednym z dwóch szlache­tnych kruszców, a następnie całą brzęczącą walutę, której jak matki Benoitonów, nigdy w domu niema, gdy­byś do nich dodał wreszcie passywa wszystkich moźe- bnych krachów i kontrybucyjne miljardy, nie wyłączając nawet funduszu gadzinowego i tego, który jest przezna­czony na nieprzewidziane cele — to jeszcze nic nabył­byś za to ani jednego z tych kroci karatów, które ten dyament utrapiony najswobodniej sobie waży.

Otóż w tem był dla Gawła kłopot nie mały. On ciągle wyglądał kupca, a kupiec nie przybywał i być go nawet nie mogło.

O Gawle nierozumny! Toćże ty widzę nie znasz legendy, którą kołysano do snu niemowlęce chwile Anzelma Rotszylda, za czasu kiedy jeszcze nie był baronem, a ojciec jego kiwał się nad talmudem w lichej frankfurckiej uliczce, kędy nikt ani pomyślał, źe tam gdzieś dyszą dukaty Landgrafa.

Legenda tak brzmiała:

»Dnia i miesiąca mniejsza którego i roku także tak samo, w pobliżu góry Sinai, o pół cala od jednej odnogi Morza Czerwonego, o ćwierć cala od drugiej

(mierz dokładnym cyrklem na wiarogodnej mapie), przy kopaniu studni natychmiast piaskiem zasypanej, natrafiono na dziwne wykopalisko, kształtu niby kubka (dodać należy, źe wyglądał złoty). Wprawdzie dna nie miał, czyżby ludzie dawniej takiemi pijali? Nawet był nieco w bok przekrzywiony, czyżby z nieukontento- wania, źe go wykryto? Na to nadszedł świątobliwy Derwisz (być może Sidi Hassan Abdałła ben Ibrahim, czy coś podobnego) i rzekł poważnie:

O ludzie nieobrzezanej wiedzy i nie dość ogo­lonej głowy! Jeśli to kubek, to taki, z którego nale­żałoby pić rozkosze, snadź aby człowiek mętów się nie dopił (tu odwrócił go dnem, a raczej brakiem dna do góry). Ale to nie jest kubek tylko kopyto.

Kopyto? któż podobne nosił kiedy?

Nikt inny tylko złoty cielec.

Tu przypomniano sobie, że w istocie robotniko­wi, który je wykopał, ni ztąd ni z owąd spadła czapka z głowy, drugi zaś potknąwszy się o kamień, przy­kląkł na jedno kolano.

Wprawdzie rozbiór chemiczny wykazał potem, że starożytność ta nic była złota tylko pozłacana, co stało w sprzeczności z powagą Sesurtasena Pteroduk- tylosa kronikarza współczesnego cielcowi, który twier­dzi wyraźnie (w rozdziale o kopytach), źe wierni peł- nemi garściami znosili arcykapłanowi szczerozłote za­usznice i manele, prosząc go na wszystko aby im ulał cielca. Więc tedy jakiż Cuvier nowoczesny dojdzie dziś z tego kopyta gdzie się mogło podziać złoto powie­rzone arcykapłanowi?

Powołany wyżej Derwisz uczony oświadczył sta­nowczo, źe Sesurtasen był wierutnym kłamcą, który nawet nigdy nie istniał, i źe najpewniej wierni uprze­dzając oszustwo arcykapłana, sami go oszukali, znosząc mu przedmioty szczerotombakowe. Wtedy to arcyka­płan (będący juź na łonie Abrahama) sam osobiście głos zabrał i rzekł co następuje:

Kapitał jestto dobro nagromadzone dla wy­

tworzenia jeszcze lepszego dobra. Sam w sobie ani on się nie rusza ani się ulepsza i rozum wszelaki za niego mieć należy. Więc skoro, skutkiem tego, nie godzi mu się bryłą być bezczynną, to w takim razie ja i moi wierni wzajemnie się na nim oszukując, przez wiarę we wspólnego Boga, wiernieśmy działali.«

Tyle jest słów legendy.

Martwa bryła, to znaczy martwy bałwan złoty, czy ty to rozumiesz Gawle zmartwiony bałwanie ? 1 gdyby istniały druty telegraficzne od ziemi do księ­życa (czego jeszcze nie zrobiono), to bez najmniejszej wątpliwości, prześladowawczy trefniś byłby wyprawił do ciebie telegram tej nieprzymierzając treści:

Podobny babie głupiec Raz kupił sobie prosię,

A ono prosi go się,

Aby je raczył upicc,

Lecz cói, gdy nigdzie rolna Poprosić się nie można!

ROZDZIAŁ NASTĘPNY.

Gaweł w coraz mniej dobrym bycie. — Przyjaciele i przyjaciółki Hjoba, — Kim się okazał właściwie >wcalę miły człowiek« i czy Gaweł mógł ko­rzystać z rad, które mu były musztardą po mezjedzonym obiedzie.

Zaczem stało się dnia jednego, źe pomieniony »wcale miły człowiek« zwrócił jego uwagę, czy przy­padkiem nie wydaje mu się pałac na jego potrzeby zbyt obszernym ? On to uznał i zmieścił się cały na pierwszein piętrze. Wtedy począł jeździć jednym tylko powozem, jeść za pięciu i pić wino burgundzkie.

Następnie namówił go do przeniesienia się na drugie piętro. Wtedy jadł za dwóch, jeździł doroż­kami, i pił wino krymskie.

Poczem (z namowy tegoż jegomości) wyniósł się na trzecie i wtedy jadł za jedną osobę, pił tylko piwo

i począł jeździć tramwajami.

Ale tu, gdy mu coraz dotkliwiej po nogach de­ptano, znalazł, źe jest wygodniej chodzić piechotą, co nawet zgodnem się okazało z coraz chudszą zawar­tością coraz mniejszej liczby zasobów jego kieszeni.

W owym czasie, mieścił się jak mógł na strychu, jadł już tylko za niespełna jedną osobę, pił zaś jedy­nie ladajaką naszą wodę. Jadając zaś niespełna za sie­bie, schudł i nieraz kusiło go wyciągać rękę. Ale gdzież tu żebrać takiemu jak on bogaczowi, i ktoby się po­ważył dać mu choćby grosz złamany?

Naonczas nowożytnego Iljoba nawiedzać poczęli przyjaciele.

Jeden mu rzecze: — A co ? nie mówiłem ?

A drugi powiada: — Wiedziałem, że się na tem skończy.

A inni z politowaniem kiwali głowami:

Jakżeś mógł się dać tak orznąć?

Co? komu? jak?

Oni się tylko uśmiechali pobłażliwie.

O 1 to cię wziął na kawał! To cię naciągnął! To cię załapał!

Ale kto? co? jak?

Ano, ten tam twój przedsiębiorca kochany. Teraz pałac jest jego i powozy i trufle i najlepsze wina.

Jakto? a wprzódy?

To ty nie wiesz ? On był tylko u ciebie odźwier­nym, który pobierał od wejścia dychacze. Siedział pod tobą w suterenie i piął się coraz wyżej, w miarę jakeś ty mu ustępował. Twoja wola. Dziś on pan z twego dyamentu, a ty za niego łapę liżesz.

Gaweł uczuł cześć dla Darwina.

Na księżycu małpowano mu ziemię, na ziemi księżyc mu małpują, toż chyba człek istotnie od małpy pochodzi.

Pesymista I On zapomniał, czy nie wiedział o tem, źe świat w przeważnej części złożony jest z autorów i wydawców. Pierwsi chronicznie dziurami na łokciach świecą (ludzie naiwni myślą, źe to tylko od pisania),

drudzy zaś, również chronicznie, coraz przyjemniej na życie patrzą.

I przychodziły także panie (nawet i z karet na ten cel po wy siada wszy) i te powiadały:

Poco ci było brać taki wielki kawał? Nie mo­głeś to lepiej miału napchać w kieszenie.

Ale kiedy on kieszenie miał podarte i nie było ich komu załatać.

To mogłeś choć w buty nasypać.

Ale kiedy on i buty miał dziurawe.

To choć w węzełki od chustki do nosa.

Tu juź Gaweł nie śmiał się przyznać, źe więc po- prostu w palce nos ucierał.

Nareszcie zaczęli go nawiedzać wierzyciele (bez pretensyi do rewizyty). Bronił się od nich gałką nie- widzialności, ale to tylko jego osobę ratowało od Le­szna; sprzęty za to wszelakie tem swobodniej z przed nosa mu sprzątano.

W końcu byle się na ulicy pokazał, szarpano go za rękawy i za poły tak, źe po dawnemu wyglądał oberwany, choć swoją drogą niesłychanym był boga- j czem. Słowem... źe — wyrażając się volaptikiem na uży­

tek szerokiej publiczności — obznajomiony będąc ze złą dolą, spadł z nieba swych marzeń, stłukłszy się na ziemi twardej rzeczywistości, skutkiem czego, stanow­czo zwątpił w siebie. — »No! rozumie się w tem bieda, źe nasz brat kimby on nie był, śledząc za postępem, nie tą drogą poszedł co naprzód idzie, ale tą co w tył. Tak znaczy: wielka u niego głupota. Czy cześć i sława mu za to ? nie, czort go bierz! Ot co prawda. Smutno! Ale to drugie dzieło 1 Seryozno mi zdaje się, nie plusy u niego w głowie były a minusy.«

ROZDZIAŁ OSTATNI.

Głupi Gaweł wybiera się do Nirwany za poradą mądrości Fryderyka Wielkiego. — Jeszcze raz musztarda, ale jui po zjedzonym obiedzie. — W jaki sposób Gaweł jcchał nogami naprzód? — Padam do nóg od niego i od jego dziejopisarza. — Ostajcic z Bogiem.

Jakoż raz, kiedy nie mając już na czem (bo z pod niego wszystko powyciągano), na dyamencie swoim siedział głodny, słyszy, ktoś po schodach idąc sapie.

Pewnie komornik — pomyślał Gaweł. — Po­czekaj bratku, zjesz ty djabła, jeśli mi weźmiesz mój skarb jedyny.

Zaczem, włożył ów dyament w kosz od katastro- fora, powiedział temu ostatniemu, źe ma jechać na Sy- ryusza, wysadził go za okno, odetkał klapę od elektry­czności i wio! Jedźcie sobie choćby na karku złama­nie, jużeście mi oba na nic!

Spytacie co on przez to chciał rozumieć? Oto po- prostu życie sobie odebrać postanowił. Przysłowie mówi: »młody może umrzeć, ale stary musi.« On młodym już, a starym jeszcze nie będąc, wybrał drogę pośrednią, Powiedział sobie: spróbuję połknąć moją gałkę, na dwoje babka wróży. Jeżeli ją przełknę, będzie na świe- cie jednym mądrym więcej; jeżeli się udławię, jednym głupcem mniej.

Wtem się zawahał, ale to trwało tylko chwilę, bo sobie wspomniał przemowę Fryderyka Wielkiego do żołnierzy bojących się francuskich kartaczy. — »Psu­braty! — tak się wyraził ten król źle wychowany (było to pod Rossbach) — czyż to wy bez końca żyć chcecie ?«

Więc wreszcie zrobił co zamierzył, i tak wypadło, źe gałka w gardle mu uwięzła. Wtedy księżyc głową tylko pokiwał, i jużbyło po wszystkiem.

Tymczasem pokazało się, źe postąpił zbyt pospie­sznie i oprócz tego nie dość przenikliwie.

Bowiem ten który szedł po schodach, a nastę­pnie nie mogąc się dopukać, na gwałt kołatać po­czął, byłto tylko woźny z dwoma telegramami Że

się zaś spóźnił nieco, zrobiło się to z następnego po­wodu:

Oto dni temu parę dano mu do odniesienia dzi­wną depeszę. Adresowana z Afryki (o której nigdy nie słyszał) i to do mieszkania znajdującego się pod stry­chem. Więc pomyślał, źe zaszło tu jakieś nieporozu­mienie. Jakoż już ją miał żonie na papiloty oddać (miała na karku włosy które zawijała), kiedy wtem powie­rzono mu drugą pod tymże adresem, ale już z Ame­ryki. O Ameryce wiedział (jako o kraju z którego nie jedna gruba sukcesya kapie), więc choć to na strych (nawet, źe właśnie najczęściej na strychy kapią te su- kcesye) co tchu pospieszył oddać oba telegramy i na­wet na wszelki wypadek, czapkę w ręku trzymał.

Niestety! musiał ją nazad na głowę włożyć, bo nie tylko na piwo nie dostał, ale się nawet nie dowiedział

0 co tu chodziło.

A chodziło tymczasem o rzecz grubej wagi. Oto w tych telegramach obaj bracia zaginieni zawiadamiali Gawła, źe umarli, i źe mu zapisują w całości dwa ol­brzymie swoje dorobki. Na wiadomości tej Bóg wie jak długo jeszcze potem zarabiali reporterzy (po sześć groszy od wiersza) i to był jedyny na tem zarobek.

Koniec końcem, oto tedy w jaki sposób Gaweł raz przecież w życiu naprawdę zostać mógł bogatym.

Ale go to chybiło. Taki już miał pech prze­dziwny. Cóż robić.

I komar kobyłę zmoże,

Jeśli mu wilk dopomoie.

W dalszym ciągu, pochowano go w niemodnej trumnie, o mało przyzwoitej godzinie, w części cmen­tarza, która nie miała wziętości.

Wiózł go koń, który nie więcej jak dwadzieścia lat temu był jeszcze paradyerem, a dziś potrzeba go było nakryć kapą, aby nie raził wzroku opiekunów zwierzęcej doli żebrami swemi wypychającemi skórę

1 wypełzłym ogonem.

Powożący karawaniarz był niegdyś obywatelem ziemskim, który zrażony serwitutami, pomieniał mają­tek na dom w Warszawie, — ale i tu trafił na serwi­tuty ze strony lokatorów, którzy nie tylko chcą, ale

i przy dobrej chęci mogą mieszkać bezpłatnie. To mu włożyło na głowę kapelusz stosowany do okoliczności, a na grzbiet kurtę skrojoną według potrzeby głębo­kiego zasmucenia i wreszcie osadziło na koźle, zamiast co mógł za długi w kozie siedzieć.

Na ulicach któremi Gawła wieziono, Stróże gorli­wie wzniecali obłoki kurzawy, któremi wiatr, jak zwy­kle bywa, bił prosto w oczy chudeuszów. Ale Gaweł oczy miał zamknięte i już mu było wszystko jedno.

Jechał jak pan, prawdziwszy stokroć, niż był nim kiedy w życiu. Jechał jak pan i każdy mu się kłaniał, nie wiedząc nawet o tem, źe to znaczy do widzenia.

*

Zaczem bądźcie zdrowi dobrzy ludzie. Żegnam was imieniem Gawła i proszę zarazem (ale już od sie­bie) nie mówcie o nim nic złego, pomni na to, że o zmarłych albo się milczy, albo się ich ile można chwali. Miejcie się dobrze.

Działo się to wszystko w Kiemozii. Anno (jak w »Precyozie«) me asino in quarto. Uniżony sługa.

iBNj

V*ODO"


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Faleński Felicjan Wiersze wybrane
Faleński Felicjan Z PO NAD MOGIŁ
Faleński Felicjan NOWELE I UTWORY POWIEŚCIOWE
Faleński Felicjan PRZEKŁADY Z PISMA STAREGO ZAKONU
FALEŃSKI FELICJAN ARTYKÓŁ PRASOWY
Faleński Felicjan KOCHANOWSKI JAN JAKO AUTOR TRENÓW
Faleński Felicjan Kwiaty i kolce (m76)
Faleński Felicjan SAMA JEDNA Nowele
Falenski Felicjan wiersze wybrane
Faleński Felicjan KWIATY I KOLCE
Felicjan Faleński Nie ma jej
Felicjan Faleński Wiersze wybrane
Felicjan Faleński Kwiaty i Kolce compressed
Faleński
METODA FELICJI AFFOLTER, Dokumenty(1)
022 Uszczelnienie przecieków przedniej szyby w Felicjiid 3984
Ściągi, Historia 2, We wrześniu 39 był prezydentem Mościcki, ministrem zagranicznym Bek, premierem F
022 Uszczelnienie przecieków przedniej szyby w Felicji
Metoda Felicji Affolter

więcej podobnych podstron