Bruno Ferrero Nowe historie (tylko opowiadania)


Bruno Ferrero

„NOWE HISTORIE”

(tylko opowiadania - bez wskazówek dla katechetów)

Wydawnictwo Salezjańskie

Warszawa, 2000

1. TAJEMNICA CESARZA FRYDERYKA

Każdego roku spędzam jakiś czas w małej wsi ukrytej pośród wzgórz i lasów, tak maleńkiej, że nie jest zaznaczona na mapach. Jest tam tylko jedna ulica, jeden sklep i panuje bezgraniczny spokój. Wieczory letnie
są przemiłe, a podczas gdy pierwsze cienie schodzą ze wzgórz, wieśniacy i wczasowicze siadają na kamiennych ławkach na placu przed kościołem, by wymienić słowa, kołysane świeżym wietrzykiem, płynącym z lasów.

Wieś otoczona jest ruinami zamku, z którego pozostały jedynie spiczaste kikuty. Wiele z nich wykorzystywanych jest obecnie jako mury domów.

Legenda Tannhausera

Ale właśnie zamek bywa przeważnie tematem rozmów i opowieści. Od dawien dawna starzy mieszkańcy wsi przekazują młodszym wiadomość, że gdzieś w podziemiach zamku ukryty jest tajemniczy dokument, może jakaś mapa, schowana przez najwierniejszego giermka cesarza Fryderyka. Młodzieniec ów był kiedyś gościem pana tej wsi. Towarzyszył on podczas podróży narzeczonej cesarza. Przybył tu któregoś letniego popołudnia. Miał cesarskie insygnia i pieczęć Fryderyka. Giermek był młodzieńcem o bujnych czarnych włosach
i wielkich, ciemnych oczach. Miał czarną zbroję i biały płaszcz z cesarskim orłem. Tak właśnie został uwieczniony na pewnej miniaturce, znalezionej w bibliotece zamkowej. Nazywał się Tannhauser i wiózł dwa posłania: jedno było dla hrabianki Bianki, narzeczonej cesarza, drugie było tajemniczym dokumentem. Nikt
nie wie, co było tam napisane, ale wszyscy zgodnie twierdzą, że musiało to być coś bardzo ważnego. Widziano podobno ów pergamin, zawiązany bardzo dokładnie czerwonymi wstęgami i opatrzony potrójną pieczęcią cesarza.

Noc, którą Tannhauser spędził we wsi, okazała się nocą zdrady. Pan zamku potajemnie porozumiał się z wrogami cesarza i próbował uwięzić Tannhausera. Dzielny giermek bronił się ze wszystkich sił.

Świadkowie opowiadali, że nigdy nie widziano nikogo, kto by tak dzielnie posługiwał się mieczem.
Ale zdrajców było wielu. Osłabiony walką Tannhauser skoczył z murów i kulejąc znikł w lesie. Natychmiast ruszył pościg, ale go nie znaleziono. Był śmiertelnie ranny i nikt go już więcej nie zobaczył. Z pewnością spoczywa gdzieś w lesie, a wraz z nim tajemnica cesarza.

Legendę tę wiernie przekazywano we wsi z pokolenia na pokolenie. Co jakiś czas przeprowadzano poszukiwania, ale nikomu jak dotąd nie udało się zgłębić tajemnicy zniknięcia Tannhausera. Przynajmniej
do minionego lata...

Grota o dwóch źródłach

Był schyłek upalnego lata. Przebywaliśmy na placu pochłonięci rozmową. Wieczór podniósł swoją kurtynę utkaną z lekkiego, niczym jedwab wietrzyku, a świerszcze rozpoczęły swój zwykły koncert. Przykro nam było trochę, że wakacje się już kończą. Nadszedł wtedy stary Sebastian. Był pasterzem, którego znali wszyscy, gdyż dwa razy dziennie przechodził przez wieś ze swym stadem kóz, zatrzymując się chętnie, by zamienić parę słów z wczasowiczami.

Pojawienie się pasterza w porze dla niego nietypowej, wzbudziło u wszystkich szczególne zainteresowanie. Zamieniło się ono w ciekawość, gdy Sebastian zaczął opowiadać. Od dawna starał się on zebrać wszystkie zasłyszane wspomnienia, związane z tajemnicą Tannhausera. Teraz udało mu się połączyć
w całość znane szczegóły. A ponieważ dobrze znał okolicę, stwierdził, że jest w stanie wskazać miejsce,
które pomoże wyjaśnić tajemnicę.

-Istnieje ludowa piosenka, która mówi o grocie z dwoma źródłami. - powiedział Sebastian.
-Znam takie miejsce. Mnóstwo razy tam przechodziłem, ale nigdy nie wiązałem tego z legendą...

Dziwne podniecenie ogarnęło wszystkich. Miejsce to nie było bardzo oddalone. Dlaczego więc od razu nie pójść tam i nie zobaczyć?

Ktoś pobiegł po latarki i jakieś narzędzia. Zaraz tez wyruszyliśmy.

Kilka strzępków białego materiału

W indiańskim szyku, z zapalonymi latarkami, z narzędziami na ramionach, podążaliśmy za ogromną postacią Sebastiana, mającego na głowie szeroki kapelusz. Wyglądaliśmy pewnie jak zgraja średniowiecznych rozbójników.

Przeszliśmy przez kilka wąwozów, przez bukowe zarośla i wreszcie znaleźliśmy miejsce wskazane
przez Sebastiana.

-Źródła zostały osuszone przez wodociąg miejski. - wyjaśnił Sebastian. - Ale gdy mój dziadek przyprowadzał mnie tutaj, znajdowały się one jeszcze tam, gdzie leżą te duże kamienie.
Grota prawdopodobnie była za tym... Kto wie, od ilu lat jest zasypana.

Osoby, które przyniosły łopaty natychmiast zabrały się do kopania i wkrótce głuchy łoskot pozwolił przypuszczać, że być może znaleziono właściwe miejsce. Łopaty zagłębiły się szybko pomiędzy trawy i krzewy. Odrzucono sporo ziemi i wreszcie ukazała się czerń groty.

Z trudem powstrzymaliśmy okrzyk radości. Z biciem serca skierowaliśmy światło latarki na ciemną szparę. Wydało mi się, że coś tam błyszczy.

Podwoiliśmy wysiłki. Po pół godzinie gorączkowej pracy wejście do groty było otwarte. Nikt jednak nie miał odwagi tam wejść. Wreszcie zdecydowano, że mnie przypadł ten obowiązek. Zapewniam was, że bałem się bardzo. Zrobiłem dwa kroki drżąc... A potem zacząłem krzyczeć. Moja latarka oświetliła kupkę kości zagrzebanych pośrodku ziemi i kamieni. Wśród nich ze szkieletu ręki wystawał strzępek białego materiału, wewnątrz którego widoczny był zwój pergaminu.

Znaleźliśmy tajemnicze posłanie cesarza Fryderyka.

Przesunęliśmy powolutku kości i wysunęliśmy delikatnie z ręki wiernego Tannhausera. Przed śmiercią owinął cenne posłanie swego pana w biały płaszcz.

Umieraliśmy wprost z chęci odczytania posłania, ale nie chcieliśmy brutalnie zrywać nienaruszonych pieczęci cesarza. Poza tym prawdopodobnie nie bylibyśmy w stanie odczytać i zrozumieć starodawnego języka. Prawie biegiem powróciliśmy do wsi. Wszyscy snuli przypuszczenia na temat zawartości przesłania.

Spotkaliśmy się w kuchni na plebani i bardzo delikatnie rozerwaliśmy pieczęcie. Wreszcie po tylu wiekach mogliśmy przeczytać przesłanie cesarza Fryderyka. Oto ono...

(na tym kończy się opowieść... autor książki podaje przykład przesłania):

„Istnieją trzy cudowne zjawiska:

Ale jest coś piękniejszego: oczy dziecka, które spotkało Boga”.

2. KSIĘGA SKARBU

W małym mieście perskim, za czasów wielkiego szacha Selciuka, żyła pewna wdowa, która miała tylko jednego syna. Gdy poczuła, że kończy się jej ziemska wędrówka, wezwała swego syna i powiedziała do niego:

-Życie nasze było trudne, gdyż jesteśmy biedni, ale powierzam tobie wielkie bogactwo:
tę oto księgę. Otrzymałam ją od mego ojca, zawiera wszystkie wskazówki niezbędne, aby dojść
do ogromnego skarbu. Ja nie miałam nigdy dość sił, ani czasu, by ją przeczytać, teraz powierzam ją tobie. Stosuj się do jej wskazówek, a staniesz się bardzo bogaty.

Syn, przezwyciężywszy głęboki smutek po stracie matki, zaczął czytać tę grubą, starą księgę,
którą rozpoczynały następujące słowa: „Aby dojść do skarbu, czytaj stronę po stronie. Jeżeli przejdziesz od razu do końcowych wniosków, księga zniknie w czarodziejski sposób i nie będziesz mógł osiągnąć skarbu”.

Następnie były opisane wielkie bogactwa zgromadzone w wielkiej krainie i bardzo dobrze strzeżone
w pewnej jaskini.

Niestety po pierwszych stronach tekstu perskiego, następował tekst w języku arabskim. Młodzieniec, który już widział siebie w roli bogacza, w żaden sposób nie mógł narażać się na to, by przygodny tłumacz zawładnął skarbem, przekazawszy mu jedynie fałszywe informacje. Sam zaczął z zapałem studiować język arabski. Po pewnym czasie mógł już przeczytać tekst. Ale oto po kilku stronach natknął się na tekst napisany
po chińsku, a potem jeszcze w innych językach, które młodzieniec z wielkim zapałem zaczął poznawać.
W tym czasie, aby utrzymać się, wykorzystał doskonałą znajomość języków i wkrótce zasłynął w stolicy
jako jeden z najlepszych tłumaczy. Dzięki temu przestał być biedny.

Po wielu stronach napisanych w różnych językach, w książce znalazły się jeszcze wskazówki,
jak administrować skarbem, gdy się go osiągnie. Młodzieniec chętnie zapoznał się z ekonomią, rachunkowością oraz zasadami wyceny szlachetnych metali i kamieni, dóbr ruchomych i nieruchomości, aby nie zostać oszukanym, gdy posiądzie skarb.

Wykorzystywał też przyswojone sobie wiadomości, aby zapewnić sobie lepszy poziom życia,
a jego sława poligloty i zdolnego ekonomisty dotarły aż na zamek szacha. Szach rozkazał przyjąć go do zespołu swych doradców. Początkowo powierzał mu drobne zadania, a potem, gdy poznał go lepiej, zlecał mu trudne
i delikatne misje, wreszcie mianował go generalnym administratorem imperium.

Ostatnia strona

Młodzieniec nie zapomniał o kontynuowaniu lektury swej książki, która wprowadziła go również
w tajniki budowy wielkiego mostu oraz wyciągów i maszyn potrzebnych, by dostać się do dna jaskini. Mówiła
o tym, jak otworzyć kamienne drzwi, jak usuwać wielkie głazy, wypełniające wąwozy i zapadliska,
aby wyrównać drogę i o innych podobnych sprawach.

Nie chcąc powierzyć nikomu swej tajemnicy i nie pozwalając pomagać sobie - syn wdowy,
który stał się wkrótce człowiekiem wszechstronnie wykształconym i ogólnie szanowanym, zapoznał się
z inżynierią i urbanistyką tak dobrze, że szach doceniając jego umiejętności i kulturę, mianował go ministrem
i nadwornym architektem, a później - premierem. Nie było w królestwie drugiego człowieka tak wykształconego i obeznanego we wszystkich naukach, jak ów czytelnik „księgi skarbu”.

W dniu, w którym zaślubił córkę szacha, młodzieniec dotarł do ostatniej strony księgi. Z bijącym sercem chwycił brzeg ostatniej strony, wreszcie miał poznać ostateczne objaśnienie.

Wolno przewrócił stronę i... wybuchnął śmiechem. Był to śmiech zdumienia, radości i wdzięczności.

Ostatnią stronę stanowiła metalowa, doskonale wypolerowana płytka, w której można się było przejrzeć. Syn wdowy ujrzał swe oblicze. Oblicze człowieka dojrzałego, świadomego, dzielnego, mądrego, przygotowanego do wielkiej kariery. A wszystko to dzięki księdze, podarowanej mu przez matkę. Wielkim skarbem był on sam, a księga pomogła mu to odkryć.

3. ZAMUROWANE PISMO ŚWIĘTE

10 maja 1861 r. gwałtowny pożar zniszczył miasto Glaris w Szwajcarii. Ogień strawił wówczas
490 domów.

Mieszkańcy postanowili odbudować swoje miasto. W jednym licznych warsztatów, które wtedy powstały, pracował młody murarz, przybyły z północnych Włoch. Na imię miał Jan.

Młodzieniec miał zbadać stan uszkodzonego muru. Gdy zaczął uderzać młotkiem, odpadł kawałek tynku i wówczas zobaczył książkę umieszczoną zamiast jednej cegły. Gruby tom został w ten sposób zamurowany.

Jan zaciekawiony go wyciągnął. Było to Pismo święte. Czy ktoś umieścił je tam celowo, czy może
dla żartu... ?

Młody murarz nigdy nie interesował się zbytnio sprawami religii, ale w czasie przerwy obiadowej zaczął czytać księgę. Kontynuował potem lekturę wieczorem w domu i to przez wiele dalszych wieczorów. Powoli odkrywał słowa, jakie Bóg skierował do ludzi. Jego życie uległo zmianie.

Dwa lata później przedsiębiorstwo, w którym pracował Jan, przeniosło się do Mediolanu. Warsztaty były bardzo duże, a robotnicy mieszkali wspólnie w kilku pokoikach. Pewnego wieczoru współlokator Jana patrzył zaciekawiony, obserwując chłopaka, spokojnie i uważnie czytał swe Pismo św.

-Co czytasz?

-Pismo św.

-Uff! Jak możesz wierzyć w te wszystkie brednie? Pomyśl, że ja pewnego dnia zamurowałem jedną Biblię w ścianie domu w Szwajcarii. Jestem ciekaw, czy jakiś diabeł albo ktoś zamiast niego wydłubał ją stamtąd!

Jan uniósł nagle głowę i spojrzał w oczy kolegi.

-A gdybym ci pokazał właśnie tę Biblię?

-Rozpoznałbym ją, gdyż oznaczyłem ją specjalnie.

Jan podał koledze tom, który trzymał w ręce.

-Czy rozpoznajesz tu swój znak?

Kolega wziął do ręki księgę, otworzył ją i widocznie poruszony zamilkł. To była właśnie Biblia,
którą zamurował w Szwajcarii, mówiąc wówczas do kolegów:

-Chciałbym zobaczyć, czy się stąd wydostaniesz!

Jan uśmiechnął się.

-Jak widzisz, powróciła do ciebie!

4. LABIRYNT

Chociaż Gracjella skończyła już 11 lat, ogromnie lubiła zakradać się do sypialni rodziców,
aby pomyszkować w szufladach wielkiej komody. Czasami wkładała na szyję naszyjnik mamusi z lazurytu, „próbowała” jej kremów i kredki do ust i swą wysmarowaną buzią robiła miny przed wielkim lustrem.

Pewnego jesiennego, szarego i deszczowego dnia, Gracjella wślizgnęła się jak zwykle do pokoju rodziców. Tym razem otworzyła masywną szafę z ciemnego drewna, która trochę ją onieśmielała swym surowym i tajemniczym wyglądem. Ubrania mamusi i tatusia, zawieszone na wieszakach, wydawały unosić się w mroku, lekko pachnąć naftaliną. Gracjella weszła do ogromnej szafy i zamknęła drzwi. Czuła się bardziej podniecona niż zlękniona. Nie wyobrażała sobie nawet, co miało ją teraz spotkać.

Drogi do nikąd

Okazało się, że wielka szafa nie miała tylnej ściany. Za ubraniami otwierał się długi korytarz. Serce dziewczynki biło silnie i, trzeba była przyznać, trochę się bała. Ale ciekawość zwyciężyła wszelkie wahania. Gracjella zaczęła iść dziwnym korytarzem. Zrobiła kilka kroków, gdy jakaś brama zamknęła się za jej plecami
z wielkim hukiem. Chciała szybko wrócić, ale zderzyła się z gładkim murem. Nie było śladu drzwi. Mogła posuwać się jedynie naprzód. Korytarz był rzeczywiście wąską drogą ograniczoną przez dwie wysokie ściany. Droga prowadziła do skrzyżowania z wielu innymi. Na skrzyżowaniu stał policjant. Gdy dziewczynka
go zobaczyła, odetchnęła z ulgą. Była pewna, że pomoże jej odnaleźć drogę do domu.

-Przepraszam, panie policjancie - powiedziała uprzejmie Gracjella. -W jakim kierunku muszę pójść, by dojść do ulicy Donizettiego?

-Ulica Donizettiego? To proste! - odpowiedział policjant. Gracjella odetchnęła z ulgą.

-Idź ulicą na prawo... Albo na lewo... Albo prosto... Albo cofnij się... Albo idź w górę...
Albo idź w dół. Jasne, prawda?

-Nie, doprawdy, nie rozumiem - odpowiedziała Gracjella.

-Tutaj ulice prowadzą we wszystkich kierunkach, a zarazem do nikąd. A więc radź sobie sama!

-Ale...

-Odejdź szybko, w przeciwnym razie zapłacisz mandat! Musze kierować ruchem!

Zagniewana Gracjella zaczęła iść najszerszą i jasno oświetloną ulicą. Była zatłoczona i miała w sobie coś dobrze znajomego.

-Ktoś mi pomoże - pocieszała się Gracjella.

Ale wszyscy szli prędko, mieli usta zamknięte, twarze napięte, oczy nieobecne. Na próżno Gracjella szukała kogoś, kto by podał jej jakąś wskazówkę, czy przynajmniej uśmiechnąłby się do niej, aby dodać otuchy. Chodnik był „kłębowiskiem” nóg i rąk, ale nikt nie zatrzymywał się. Nikt nie obdarzył dziewczynki choćby jednym spojrzeniem.

Zaniepokojona doszła do dużego placu. Był dzień targowy i wszędzie było pełno różnych straganów. Gracjella wmieszała się w tłum kupujących i sprzedających.

-Wszyscy wydają się być bardzo uprzejmi i rozmowni, z pewnością pomogą mi odnaleźć drogę do domu - myślała Gracjella.

-Skosztuj, dziewczynko! - jakiś dziwak w białym fartuchu przysunął do jej ust kawałek apetycznego tortu jagodowego. -Dobry, co? - ciągnął mężczyzna. -Kawałek kosztuje tylko 2000 lirów!

-Przymierz ten sweterek! - wołała do niej jakaś kobieta.

-Kup to... przymierz tamto...Ten szampon jest wspaniały!... Spójrz na te kolczyki...
Wybierz sobie, co chcesz!...

Biedną Gracjellę otoczyła chmara sprzedawców, którzy warczeli wokół niej niczym helikoptery.

-Nie chcę niczego... Pragnę jedynie odnaleźć drogę do domu...! - protestowała na próżno.

-To jest twoja droga - wykrzyknął jeden ze sprzedawców. -Droga wielkiej okazji!

Gracjella zatkała sobie uszy rękoma i przepychając się, wybiegła z tłumu oblegającego stragany.

Z rynku odchodziło wiele ulic. Weszła w jedną z nich. Szła i szła. Ulica skończyła się u wylotu innej,
ta z kolei przechodziła w następną, i tak dalej. Po trzech godzinach wędrówki Gracjella powróciła na plac targowy.

„ I co to szkodzi ? Nie myśl o tym ! ”

Żeby nie zauważyli jej sprzedawcy, próbowała umknąć cienistą ulicą, ale silna ręka chwyciła ją
za ramię.

-Gdzie idziesz, moja mała? - dał się słyszeć jakiś przyjemny głos.

A jednak wydał się Gracjelli znajomy. To pani Rebechini, jej surowa i nieugięta dyrektorka.

-Och, jak to dobrze, pani dyrektorko. Zgubiłam się i nie mogę znaleźć drogi...

Zza okularów oczy dyrektorki spojrzały surowo.

-Nie szukaj wymówek. Powinnaś być teraz w szkole. Lubisz wagarować, co? Jutro chcę cię zobaczyć w kancelarii z matką. A teraz marsz, wracaj do domu!

-Właśnie tego pragnę - odpowiedziała dziewczynka ze łzami w oczach. -ale... - nie skończyła zdania. Dyrektorka skręciła już za rogiem swym żołnierskim krokiem. Słyszała stukot obcasów na chodniku
i zaczęła iść za nią. Ale dyrektorka gdzieś zniknęła.

Gracjella znów zaczęła błądzić po ulicach. Czasami rozpoznawała jakiś zakątek i pełna nadziei kierowała się w tę stronę, ale ponownie znajdowała się na ulicach prowadzących do nikąd, które wychodziły
na inne bramy.

Wędrowała zmęczona, wlokąc za sobą zmęczone nogi, nie patrząc już, gdzie idzie. Nagle z jakiejś ciemnej sieni wynurzył się wychudzony chłopak o tłustych włosach i dziwnym spojrzeniu.

-Czujemy się podle, no nie? - spytał.

-Tak, rzeczywiście - odpowiedziała Gracjella, nie patrząc nawet na niego.

-Ja wiem, czego ci potrzeba...

-Co takiego?

-Coś, co by cię podniosło na duchu. Jeśli mi dasz trochę pieniędzy, postaram się o to, dobrze?

-Nie mam pieniędzy.

-Postaraj się o nie, a potem wróć. Proste, no nie?

-Pewnie - wyszeptała dziewczynka, skręcając w kolejną ulicę.

Tym razem znalazła się na ulicy szerokiej i wyglądającej dość wesoło. Było wiele restauracji i lokali, wypełnionych bawiącymi się ludźmi. Gdy Gracjella przechodziła przed jakimiś drzwiami, błyszczącymi fioletowymi i żółtymi światłami, zatrzymał ją jakiś wesoły głos. Był to głos chłopaka w dżinsach i skórzanej kurtce.

-Hej, dziewczyno, gdzie idziesz z taką grobową miną?

-Nie potrafię wrócić do domu!

-I co to szkodzi? Nie myśl o tym. Wejdź tutaj i potańcz! Jeśli nie zabawisz się w twoim wieku...

-Zostaw mnie w spokoju! - zawołała Gracjella zniecierpliwionym tonem, nie zatrzymując się.

Teraz była naprawdę zmęczona. Czuła się jak Alicja w krainie czarów, z tym, że tam,
gdzie się znajdowała, czarów nie było.

Oświetlona ulica kończyła się na kolejnym skrzyżowaniu. W rogu stała kamienna ławka. Gracjella usiadła i zaczęła gorzko płakać.

-Wstydź się! - powiedziała do siebie. -Taka duża dziewczynka jak ty ma płakać jak dziecko! Przestań natychmiast, mówię Ci!

Ale wciąż wylewała strumienie łez, które zmoczyły bluzeczkę i prawie zatopiły napis „Snoopy”,
który był na niej wydrukowany.

-Co mam robić? - łkała.

-Po pierwsze, zrozum, że płacz na nic się nie zda! - oznajmił jakiś głosik dochodzący z góry. Gracjella odwróciła się i ujrzała żółte, wielkie oczy sowy, siedzącej na plakacie reklamowym. Sowa patrzyła
na nią z miną zrzędy.

-Porządna dziewczynka o tej godzinie jest już w domu. - wypaplała.

-Ach, droga sowo, nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym być w domu! - odpowiedziała Gracjella.

-Dlaczego więc tam nie pójdziesz?

-Nie mogę.

-Dlaczego?

-Bo nie umiem znaleźć drogi.

-Interesujące... - zamruczała sowa, zamykając oczy, które błyszczały jak żółte światła semaforu.

-Czy nie wiesz, że aby nie zabłądzić, trzeba mieć mapę?

-Nie wiedziałam, że to miasto może być tak skomplikowane - nieśmiało zauważyła Gracjella.

-Jasne, że jest skomplikowane. Wszystko jest skomplikowane, jeżeli nie masz planu!
- zawołała sowa. -Jednak masz szczęście. Powinnam mieć jakiś plan. Zobaczymy...

Sowa zaczęła szperać dziobem pod piórami prawego skrzydła. Z westchnieniem wyciągnęła złożony papier i podała dziewczynce. Gracjella rozłożyła go i zobaczyła, że jest to mały plan miasta. W rogu znajdowało się nawet czerwone kółeczko z napisem: „Znajdujesz się tutaj”. Poszukała z niepokojem nazwy ulicy
i stwierdziła z bijącym sercem, że dwie ulice stąd znajduje się ulica Donizettiego i jej dom.

-Dzięki, sowo! - zawołała uszczęśliwiona. -Uratowałaś mi życie!

-O, nie przesadzajmy! - zamruczała sowa i znów zasnęła.

Gracjella trzymając w ręce cenny plan, szybciutko doszła do domu. Patrząc na plan, bardzo łatwo można było odnaleźć właściwy kierunek.

Pędem przebiegła schody. Mamusia przygotowywała kolację w kuchni. Prawdopodobnie nawet
nie zauważyła jej nieobecności. Gracjella objęła ją za szyję.

-Ach, mamusiu, już nigdy więcej nie wyjdę z domu bez planu!

Mamusia naturalnie nie zrozumiała, o co chodzi córeczce.

-Z pewnością. -powiedziała tylko. -A teraz umyj sobie ręce i nakryj do stołu!

5. CUDOWNY CZARODZIEJ Z OZ

Dziewczynka, która miała na imię Dorota, spała spokojnie w swoim łóżku, a piesek Toto leżał blisko niej. Nagle trąba powietrzna uniosła dom do góry. Dorotka była sama: wujostwo, u których mieszkała,
wyszli wcześnie rano do pracy na polu.

W jednej chwili dziewczynka została przeniesiona pomiędzy chmury. Dorotka i jej pies Toto krążyli
po niebie: pod nimi nie było już wsi, ale tylko zielono-szmaragdowa łąką, cała ukwiecona. W końcu wylądowali na ziemi w miejscu, w którym staruszka nie wyższa od dziewczynki, powitała Dorotkę w Królestwie Oz.
Potem podziękowała jej za zabicie perfidnej czarownicy ze Wschodu.

Dziewczynka próżno protestowała, twierdząc, że nie zabiła nikogo. Staruszka nie zmieniła zdania. Dorotka nic nie rozumiała, wówczas staruszka wyjaśniła:

-To nie ty zabiłaś ją, ale twój dom. - i wskazała dwie stopy w srebrnych pantofelkach,
które wystawały spod drzwi domu.

Potem przedstawiła się mówiąc:

-W tym królestwie żyją dwie czarownice dobre: jedna z Północy - to ja i jedna z Południa. Istnieją, albo raczej istniały również dwie czarownice złe: jedna z Zachodu i jedna ze Wschodu,
ale tę ostatnią zabiłaś spadając na nią z całym twym domem.

Słysząc te słowa Dorotka zaczęła płakać. Prosiła również o to, aby móc wrócić do domu.
Dobra czarownica z Północy stwierdziła jednak, że jest to niemożliwe, gdyż Królestwo Oz otoczone jest pustynią. Poradziła jednak dziewczynce, by dotarła do Szmaragdowego miasta, gdzie mieszka wielki i potężny Czarodziej, który będzie mógł jej pomóc. Uprzedziła tez, że droga jest długa i niebezpieczna.

Trzy spotkania

I tak oto Dorotka i Toto zaczęli wędrować droga wybrukowaną żółtymi kamieniami do Szmaragdowego miasta. Gdy doszli do połowy pola dojrzałego zboża, posłyszeli, że ktoś ich woła. Toto nastawił uszy, a Dorotka wysiliła wzrok, ale zobaczyła jedynie Stracha na wróble, pośród łanów zboża.

Tak. To on wołał: prosił o pomoc, by uwolnić go od drąga, który unieruchomił go, uniemożliwiając straszenie kruków. Dziewczynka pomogła mu, a potem zapytała o Czarodzieja z Oz. Ale Strach na wróble
nic o nim nie wiedział.

-Jak to możliwe, że o nim nie słyszałeś? - spytała go zdziwiona dziewczynka.

-Naprawdę nic nie wiem. Pełno we mnie słomy, a brak mi rozumu. - odpowiedział smutno.

Postanowił jednak odprowadzić Dorotkę do Szmaragdowego miasta, aby poprosić Czarodzieja z Oz
o odrobinę mądrości.

Dorotka, Toto i ich dziwny przyjaciel zaczęli wędrować drogą żółtych kamieni, która stawała się
coraz bardziej nierówna i pełna dziur. Maszerowali z trudem przez cały dzień, a gdy zapadła noc, przespali się
w jakiejś chacie.

Następnego ranka podjęli na nowo wędrówkę. Zatrzymali się usłyszawszy jakiś jęk; wydobywał się on z dziwnej, blaszanej postaci, stojącej nieruchomo przy drodze. Był to Blaszany Drwal, trzymał w ręku siekierę, ale nie mógł nią poruszać, potrzebował naoliwienia.

Dorotka pobiegła do chaty po oliwiarkę i zardzewiały Drwal zaczął się poruszać. Postanowił dołączyć
do grupy. Bardzo pragnął mieć serce i miał nadzieję, że potężny Czarodziej z Oz może mu je dać.

-Mimo wszystko, - powiedział Strach na wróble - ja poproszę raczej o rozum niż o serce,
gdyż głupiec nie wiedziałby, co robić z sercem.

-A ja zdecydowanie wolę serce - odpowiedział Blaszany Drwal. - gdyż rozum nie daje szczęścia, a szczęście jest czymś najwspanialszym na świecie.

Dorotka, pies Toto, Strach na wróble i Blaszany Drwal przechodzili przez gęsty las. Gdy las stawał się zbyt gęsty, Drwal swą siekierą wyrąbywał przejście. Nagle zza krzaka wyskoczył z okropnym rykiem lew. Toto zaczął groźnie ujadać. Lew nieoczekiwanie rozpłakał się i stwierdził, że w rzeczywistości jest bardzo lękliwy
i ma serce królicze. Aby być rzeczywiście królem zwierząt, potrzebował trochę odwagi. Czy mógłby mu jej użyczyć Czarodziej z Oz? Postanowił spytać się go o to i wyruszył w drogę.

Podróż do wielkiego Oz

Wyruszyli więc w piątkę: dziewczynka, pies, lew, Strach na wróble i Blaszany Drwal.

Doszli do miejsca, w którym droga ukrywała się przed rozpadliną. Jak pójść dalej? Drżąc ze strachu, lew zmobilizował się jakoś i udało mu się przeskoczyć.

Wszyscy musieli potem pokonać jeszcze wiele innych bardzo trudnych przeszkód: uciekali przed atakami okrutnych zwierząt o ciele niedźwiedzia, a głowie tygrysa, przeszli przez rzekę o potężnym prądzie, przez pole maków o trującym zapachu... Aż wreszcie dotarli do bram Szmaragdowego miasta.

Strażnik bram miasta stanął przed przybyszami i gdy dowiedział się, że pragną zobaczyć się
z Czarodziejem, oświadczył im, że od wielu lat nikt już nie śmiał stanąć przed nim.

Ten potężny i straszny Czarodziej mógłby ich zniszczyć za jednym zamachem, gdyby przybysze ośmielili się zakłócić jego spokój jakąś błahą sprawą. Ponieważ jednak nalegali, zgodził się zaprowadzić ich przed oblicze wielkiego Czarodzieja. Najpierw wszyscy będą musieli założyć okulary o zielonych szkłach,
aby blask Szmaragdowego miasta ich nie oślepił. Taki był tu regulamin.

Gdy wszyscy nałożyli okulary, strażnik ogromnym złotym kluczem otworzył bramy miasta,
które Dorotka i jej przyjaciele przekroczyli z biciem serca. Natychmiast, pomimo okularów, zostali oślepieni nadzwyczajnym blaskiem: domy i pałace były zbudowane z zielonego marmuru, pokrytego diamentami, okna miały szmaragdowe szyby. Nawet niebo i promienie słońca były tego samego koloru. Strażnik towarzyszył im
aż do pałacu Oz. Tam zostali przyjęci w sali tronowej.

Na tron spływało bardzo intensywne zielone światło, które oświetlało ogromną, łysą głowę. Nie widać było tułowia, ani rąk. Oczy wpatrywały się usilnie w Dorotkę i jej towarzyszom.

-Jestem wielkim i straszliwym Czarodziejem z Oz! - obwieściła głowa. - A wy kim jesteście
i czego chcecie ode mnie?

Jako pierwsza odpowiedziała dziewczynka:

-Jestem Dorotka i chciałabym wrócić do mojego domu.

-Ja jestem Strachem na wróble i chciałbym mieć rozum.

-Ja jestem Blaszanym Drwalem i chciałbym mieć serce.

-Ja jestem Lwem tchórzliwym i chciałbym mieć trochę odwagi.

Głowa Czarodzieja ulegała w tym czasie kilku nadzwyczajnym przekształceniom: stała się piękną damą, straszliwym potworem, wreszcie kulą ognia. W końcu zdecydowała się przemówić. Stwierdziła, że gotowa jest im pomóc, w zamian jednak będą musieli zabić Czarownicę z Zachodu.

Dorotka była przeciwna, już raz przypisywano jej wyeliminowanie Czarownicy ze Wschodu, a teraz miałaby zabić również tę z Zachodu, za cenę powrotu do domu!

Czarodziej z Oz okazał się jednak niewzruszony i przyjaciele postanowili pokusić się o wykonanie zadania. Ale perfidna Czarownica z Zachodu rozkazała swojemu wojsku, złożonemu z latających małp, porwać ich i zmusiła Dorotkę do pracy w swym zamku.

Czarownica była bardzo zła. Pewnego dnia, w porywie złości szczególnie gwałtownej, uderzyła Toto swym parasolem. Dorotka nie potrafiła się opanować. Myła właśnie podłogę i chwyciła za pierwszą rzecz,
która wpadła jej w rękę: za wiadro z wodą. Wylała ją na złą czarownicę, a ta zaczęła się rozpuszczać krzycząc:

-Doroto, ty mnie uśmiercisz: woda spowoduje, że zniknę, jak znika rysunek ze zamoczonej kartki!

I tak też się stało.

Przyjaciele powrócili do Szmaragdowego miasta i zostali doprowadzeni do sali tronowej. Okazała się ona całkowicie pusta. Nagle dał się słyszeć silny i uroczysty głos, który wydawał się płynąć z sufitu:

-Jestem przemożnym Czarodziejem z Oz. Czego chcecie? Dlaczego mnie szukacie?

Zdemaskowanie straszliwego czarodzieja z Oz

Przyjaciele opowiedzieli o tym, jak „rozpuścili” Czarownicę z Zachodu. Teraz on, Czarodziej z Oz, powinien dotrzymać przyrzeczenia i każdemu z nich dać to, o co prosił.

Czarodziej starał się odwlec decyzję, ale Dorotka powiedziała mu dobitnie, że nie ruszą się stąd, dopóki nie uzyskają jednoznacznej odpowiedzi, a lew podkreślił słowa dziewczynki, rycząc potężnie. Piesek Toto, przestraszony niespodziewanym rykiem skoczył, wywracając parawan, który stał w kącie sali tronowej.
Ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich okazało się, że za parawanem znajdował się zupełnie niepozorny ludzik, który mamrotał:

-Jestem najpotężniejszym Czarodziejem z Oz. Wielkim i strasznym Czarodziejem.

Jak to możliwe?! To był ów wielki i straszny Czarodziej? Przyjaciele spoglądali na siebie zdziwieni
i zmieszani. Człowieczek stwierdził, że jest iluzjonistą: ogromna głowa, ognista kula i wszystko inne to jedynie stare sztuczki. Również Szmaragdowe miasto było złudzeniem.

W kilku słowach opowiedział swą historię: pracował kiedyś w cyrku i podpisywał się na balonie napełnionym gazem. Pewnego dnia wiatr zaniósł go do krainy Oz. Ludzie uznali go za wielkiego czarodzieja, który w cudowny sposób zszedł z nieba, a on rozpoczął swe sztuczki. Wystarczyło nakazanie wszystkim noszenie zielonych okularów, aby przekonać, że mieszkają pośród błyszczących szmaragdów. Jedynym problemem były dwie złe Czarownice, ale teraz dzięki Dorotce już ich nie ma. Niestety jego przyrzeczenia były bez pokrycia. Nie może ich oczywiście wypełnić.

-Według mnie, jesteś bardzo niedobry - powiedziała Dorotka.

-O nie, moja kochana, w rzeczywistości jestem bardzo dobry. Jestem jedynie bardzo zły jako czarodziej. Muszę to przyznać.

-Nie możesz więc dać mi rozumu? - spytał Strach na wróble.

-Wcale nie potrzebuję ci go dawać. Ucz się czegoś każdego dnia. Rozum mają nawet małe dzieci, ale nie umieją prawie nic. Doświadczenie jest jedyną drogą prowadzącą do mądrości
i im dłużej jesteś na ziemi, tym więcej nabierasz doświadczenia!

-Może to i prawda - powiedział Strach na wróble. - ale jeśli nie dasz mi rozumu, będę bardzo nieszczęśliwy.

Fałszywy czarodziej spojrzał na niego uważnie.

-Ba! - westchnął. -Napełnię ci głowę rozumem. Ale nie mogę nauczyć cię, jak się nim posługiwać. To musisz już sam odkryć.

Czarodziej odkręcił i opróżnił głowę Stracha na wróble i wypełnił ją mieszaniną świeżej słomy, otrąb
i szpilek, aby wskazać na ostrość swych idei. Strach na wróble pysznił się w przekonaniu, że jest bardzo mądry.

-A moja odwaga? - spytał z lękiem lew.

-Ty jesteś bardzo odważny, jestem tego pewien! - odpowiedział Czarodziej. -Brak ci jedynie zaufania do samego siebie. Nie ma takiego stworzenia, które by nie lękało się w obliczu niebezpieczeństwa. Prawdziwa odwaga polega na stawieniu czoła niebezpieczeństwu, gdy ogarnia nas lęk, a tego typu odwagę posiadasz w nadmiarze.

Wylał jednak zawartość zielonej butelki do miseczki i polecił Lwu wychłeptać płyn (a była to czysta woda). Gdy Lew się napił, obwieścił wszystkim, że teraz czuje się bardzo odważny.

-A moje serce? - zapytał Blaszany Drwal.

-Jeżeli kochasz swych przyjaciół jak siebie samego, posiadasz już serce. W każdym razie...

Czarodziej zrobił otwór w blaszanym tułowiu Drwala i umieścił tam śliczne jedwabne serduszko wypełnione trocinami. Blaszany Drwal nie posiadał się z radości.

-Jak łatwo jest pomagać innym, gdy zdobędzie się ich zaufanie - pomyślał Czarodziej.

Najtrudniej było pomóc Dorotce w powrocie do domu, ale postanowił spróbować. Nie było łatwo,
lecz z pomocą swych przyjaciół, po wielu przygodach, dziewczynka powróciła wreszcie do swego ukochanego Kansas.

6. MAŁY , SAMOTNY KRÓL

Daleko, daleko stąd, na morzu o dziwnej nazwie, istniała mała wyspa o białych plażach zielonych pagórkach. Na wyspie znajdował się zamek, a w zamku żył mały król. Był dziwnym królem, gdyż nie miał poddanych. Ani jednego.

Codziennie rano król ziewnąwszy i przeciągnąwszy się, mył sobie uszy i zęby. Potem wsadzał na głowę koronę i zaczynał swój dzień. Jeśli świeciło słońce, mały król biegał na plaże. Był zapalonym sportowcem, autorem wszystkich rekordów królestwa, począwszy od biegu po plaży na 100 metrów, rzutu kamieniem
i wszelkich stylów pływania za wyjątkiem nart wodnych, gdyż nie było nikogo, kto kierowałby królewską motorówką. Po każdych zawodach król nagradzał siebie złotymi medalami. Miał już nimi zapełnione trzy pokoje. Ilekroć przypinał sobie medal na piersi, grzecznie odpowiadał sam sobie:

-Dziękuję Jego Królewskiej Mości!

W zamku była biblioteka i półki pełne różnych książek. Królowi podobały się bardzo komiksy przygodowe. Trochę mniej baśnie, gdyż w baśniach wszyscy królowie mieli poddanych.

-A ja nie mam nawet jednego! - mówił do siebie król. -Ale jak mówi przysłowie: lepiej być samemu niż w złym towarzystwie.

A gdy odrabiał lekcje, zawsze stawiał sobie bardzo dobre stopnie.

-Z pełnym uznaniem dla Jego Wysokości. - stwierdzał.

Pewnego wieczoru ogarnęła go dziwna melancholia. Zszedł na plażę, zdecydowany znaleźć jakiegoś poddanego i myślał:

-Gdybym miał choć stu poddanych...

Na plaży poszedł w prawo, ale brzeg był zupełnie pusty.

-Gdybym miał choć 50 poddanych... - powiedział król.

Zawrócił i szedł wzdłuż brzegu daleko w lewą stronę, lecz i tam było pusto. Król usiadł na jakiejś skałce i był tak bardzo smutny, że nie zauważył nawet, jak wspaniały był tego wieczoru zachód słońca.

-Gdybym miał choć 10 poddanych, prawdopodobnie byłbym szczęśliwy!

Zauważył daleko na morzu kilku rybaków na łodziach i ucieszył się.

-Poddani! - krzyknął król - Poddani, oto wasz król, hurra!

Ale rybacy nie usłyszeli go, a król od krzyczenia aż zachrypł. Wrócił do domu i wślizgnął się pod swoją kolorową kołdrę. Usnął i śnił mu się milion poddanych, wołających „hurra!” na jego widok.

Okrutny Barbarossa

Nie spał długo. Obudziły go głośne krzyki. Mały król nie miał poddanych, ale miał zawziętych wrogów. Byli nimi piraci pod wodzą strasznego Barbarossy.

Ich statek najeżony armatami wyłaniał się nagle na horyzoncie. Wszyscy piraci mieli długie wąsy, dzikie gęby i noże w zębach.

-Do boju! - krzyczał Barbarossa, najdzikszy ze wszystkich. Trzydziestu ośmiu piratów z głośnymi okrzykami wpadło do zamku i niszczyło wszystko to, co znajdowało się na ich drodze.

W wyniku częstych napadów w zamku pozostało mało rzeczy do wzięcia, dlatego piraci mieli zwyczaj przywożenia czegoś, aby móc to skraść przy następnym napadzie.

Mały król bał się straszliwie piratów, a szczególnie okrutnego Barbarossy, który za każdym razem wykrzykiwał:

-Jeśli złapię króla, zawieszę go maszcie mojego okrętu!

Tak więc, gdy tylko słyszał, że nadchodzą piraci, król ukrywał się w jednej z wielu kryjówek zamku. Tam skulony w ciemności czekał na odjazd piratów.

Tak bywało już wiele razy, chociaż mały król nigdy nie był tchórzem.

-Gdybym miał wojsko... - myślał. - Barbarossa i jego zgraja dopiero mieliby się z pyszna!

Pewnego ranka króla obudził zupełnie nowy dźwięk. Słuchał uważnie i stwierdził, że nigdy nie spotkał się z podobnym dźwiękiem.

-Może przybyli moi poddani - pomyślał i poszedł otworzyć drzwi. Na stopniach przed bramą siedział ogromny, rudy kot.

-Dzień dobry - powiedział król z wielką godnością. -Ja jestem królem, hurra!

-A ja jestem kotem - stwierdził przybysz.

-Jesteś moim poddanym - powiedział król.

-Pozwól mi więc wejść - poprosił kot. -Jestem głodny i zimno mi.

Król pozwolił kotu wejść do swego domu, a kot obszedł go wokoło i stwierdził, że był on wielki
i wygodny.

-Masz piękny dom.

-Tak, nie jest zły - stwierdził król i nagle zauważył wiele rzeczy, których nie widział w ciągu poprzednich lat.

-To dlatego, że jestem królem - powiedział król i poczuł się bardzo zadowolony.

-Zostanę tu. - zdecydował kot.

Urządził się w domu i zamieszkał razem z królem. Król był szczęśliwy, gdyż wreszcie miał jednego poddanego.

-Daj mi coś do jedzenia - poprosił kot i król pobiegł szybko, by przynieść pożywienie dla kota.

-Przygotuj mi łóżko - powiedział kot. Król pobiegł na poszukiwanie kołdry i poduszki.

-Zimno mi - stwierdził kot. A król rozpalił ogień, by kot mógł się ogrzać.

-Wykonano, panie poddany - powiedział król do kota.

A kot na to:

-Dzięki, panie królu!

Król nie spostrzegł nawet, że choć był królem, usługiwał kotu.

„ Król jest najlepszym przyjacielem ! ”

Czas mijał i król był szczęśliwy w towarzystwie kota, a kot pokazywał królowi wszystko, o czym zapomniał on w swej samotności: zachody słońca, rosę poranną, kolorowe muszle i księżyc, który płynął
po niebie jak łódź rybacka po morzu.

Niekiedy zdarzało się, że król przechodząc przed lustrem i widząc swoje odbicie mawiał:

-Królu, hurra!!!

I pozdrawiał siebie. Nie był już absolutnym zwycięzcą na wyspie. Kot wyprzedzał go w skoku wzwyż,
w skoku w dal i w wdrapywaniu się na drzewa, ale król nadal był pierwszy w pływaniu i rzucie kamieniem.

Pewnego ranka król posłyszał pukanie do bramy zamku. Pobiegł otworzyć, myśląc: „Przybywają poddani!” Zobaczył przed sobą maleństwo o wesołej twarzy. Był to pingwin w białej koszuli i święcącym czarnym fraku.

-Dzień dobry - powiedział król z godnością. -Jestem królem, hurra!

-Ja jestem pingwinem - powiedział przybysz.

-Jesteś moim poddanym - stwierdził król.

-Pozwól mi wejść - poprosił pingwin. -Jestem głodny i mam zmarznięte nogi. Sprzykrzyło mi się mieszkać na górze lodowej.

Król wpuścił pingwina do swego domu, przedstawił mu kota, który był bardzo szczęśliwy z poznania pingwina.

-Sądzę, że pozostanę tu z wami - powiedział pingwin.

Król był z tego bardzo rad. Miał już teraz dwóch poddanych. Pobiegł przygotować dobrą kolację
dla pingwina, gdy tymczasem kot przyniósł nowemu gościowi miękkie pantofle.

-Będę ochmistrzem dworu. Czuję ku temu powołanie. - oświadczył pingwin. -Będę utrzymywał porządek w zamku i podawał aperitif na tarasie.

Teraz już we troje podziwiali zachody słońca. I było im jeszcze lepiej niż we dwójkę. Król nie wygrywał już tak wielu zawodów sportowych, gdyż pingwin wyprzedzał go w pływaniu i nurkowaniu. Król niespodziewanie odkrył, że można być zadowolonym nawet wówczas, gdy nie wygrywa się zawsze.

Ale pewnego wieczoru, daleko na horyzoncie, ukazał się okręt pirata Barbarossy.

-Szybko uciekajmy i ukryjmy się! - krzyknął król.

-Ani mi się śni! - powiedział kot. -Jesteśmy we trójkę i możemy pokonać tych zuchwalców.

-Z pewnością. - stwierdził pingwin. -Wystarczy mieć sprytny plan!

-W zbrojowni zamku znajduje się zbroja gigantycznego Bombardona - przypomniał sobie król.

-Świetnie! - powiedział kot. -Wślizgniemy się w tę zbroję i stawimy czoła piratom.

-Kot stanie na mych ramionach, król na kocie i będzie mógł poruszać mieczem. - ciągnął dalej pingwin.

-Aprobuję ten plan - stwierdził kot.

Zrobili tak, jak postanowili. Piraci po wylądowaniu na plaży zostali wręcz sparaliżowani tym,
co zobaczyli. W ich kierunku wielkimi krokami zdążał olbrzym, który wymachiwał ogromnym mieczem.

-Powrócił olbrzym Bombardone! - zakrzyknęli. -Ratuj się, kto może!

I rzucili się do wody, aby dotrzeć do okrętu. Odtąd nigdy już ich tu nie widziano.

Mały król, kot i pingwin uściskali się pełni radości. Potem kot i pingwin unieśli króla i podrzucili go
w powietrze wołając:

-Król jest najlepszym przyjacielem, jaki istnieje, hurra!

7. KOT KOCZKODAN

W domku nad brzegiem rzeki żyła mamusia z dwoma córkami. W rzeczywistości tylko jedna
z dziewczynek była prawdziwą córką, druga była daleką krewną sierotą, która została przyjęta do tego domu niezbyt chętnie. Faktycznie przybrana matka nie kochała jej zupełnie. A przecież ta dziewczynka, o wdzięcznym imieniu Lauretta, była ładna i miła, podczas gdy prawdziwa córka była niegrzeczna i arogancka. Ale ona była kochana i oszczędzano ją. Natomiast wszystkie uciążliwe prace zawsze spadały na Laurettę.

Któregoś dnia miało być wielkie pranie. Kto miał je zrobić? Oczywiście chętna i posłuszna Lauretta. Dziewczynka wzięła koszyk z bielizną oraz mydło i poszła nad rzekę. Uklękła na trawiastym brzegu i zaczęła prać. Woda była bardzo zimna. Ręce dziewczynki zrobiły się czerwone, zesztywniały i trudno jej było utrzymać mydło. Wyślizgiwało się i uciekało. W końcu porwał je prąd.

Dom w kształcie kociego pyszczka

-Kto wie, jak rozgniewa się matka, jeśli nie odnajdę mydła - pomyślała biedna Lauretta
i szybko wstała.

Zaczęła biec wzdłuż rzeki i starała się wyłowić mydło. Nagle poślizgnęła się i upadła. Zaczęła staczać się z górki, aż zatrzymała się na miękkiej łące, nie zrobiwszy sobie nic złego.

-Mam szczęście - pomyślała. - mogło być gorzej.

Podniosła głowę i zobaczyła bardzo dziwny dom: miał dwa boczne dachy i dwa okrągłe okna i... podobny był do głowy kota! Co więcej, pełen był kotów, ale takich kotów dziewczynka nigdy nie widziała. Wszystkie były pięknie ubrane. Jeden był ochmistrzem dworu, inny ogrodnikiem...

-Pójdę i spytam, gdzie jestem i którędy mogę wrócić do domu. - postanowiła dziewczynka,
a tymczasem zauważyła, że jeden z kotów siatką wyławia jej mydło.

-Dzień dobry, panie kocie! - pozdrowiła go. -Czy mogłabym odzyskać moje mydło
i dowiedzieć się, jak mam wrócić do domu?

-Panienko - odpowiedział kot. -Tu wszystko należy do kota Koczkodana i jeżeli chcesz odzyskać mydło, musisz o to poprosić.

Dziewczynka zapukała do drzwi, wytarła dobrze buciki na wycieraczce, pozdrowiła uprzejmie ochmistrza, który jej otworzył i zaczekała, aż ten zamelduje ją kotu Koczkodanowi. Widząc, że wiele kotów pracowało posługując się miotłami i ścierkami większymi od siebie, postanowiła im pomóc. Potem, ponieważ właściciel domu jeszcze się nie pokazywał, pomogła innym kotom zasłać łóżka. Śpiewała przy tym piosenkę, która bardzo spodobała się kotkom.

W końcu Koczkodan przyjął ją. Był to piękny kot o surowym spojrzeniu i dziewczynka ukłoniła się nisko jak przed królem.

-Oto twoje mydło, księżniczko! - powiedział Koczkodan.

Lauretta zarumieniła się trochę z powodu tytułu, jakim obdarzył ją kocur. Już miała zaprotestować,
lecz kot ciągnął dalej:

-Ponieważ byłaś taka uprzejma dla moich kotków, wybierz sobie z tej szafy nową sukienkę dla siebie.

Dziewczynka zajrzała do szafy i zobaczyła wspaniałe suknie królewskie, ale pomyślała, że będąc biedną bardziej potrzebuje czegoś praktycznego. Wybrała więc sobie skromną bawełnianą sukienkę.

-Żegnaj! - powiedział do niej kot Koczkodan. -Obyś za każdym słowem, jakie wypowiesz, wypluwała perły i brylanty w obfitości!

Z jej ust wydostawały się perły i diamenty

Jeden z kotów odprowadził dziewczynkę do domu. Była tak szczęśliwa z podarunku mydła, że zaraz opowiedziała o wszystkim mamusi i siostrze. W miarę jak mówiła, z jej ust wydobywała się błyszcząca kaskada pereł i diamentów.

-Ja też! Ja też chcę dostać prezenty! - zaczęła krzyczeć przyrodnia siostra, która była strasznie zazdrosna. I nie myśląc wiele, pobiegła nad rzekę, wrzuciła mydło do wody i ześlizgnęła się ze zbocza. Wkrótce i ona znalazła się blisko domu kota Koczkodana.

Gdy ujrzała dom, chcąc jak najrychlej spotkać się z gospodarzem, kopniakiem utorowała sobie drogę między kotkami, popchnęła ochmistrza i wyrwała mydło z łapek ogrodnika, który je wyłowił. Oczekując
na przyjęcie przez kota Koczkodana, prychała niczym miech. Złościła się też na koty zajęte sprzątaniem,
że z ich powodu musi wdychać kurz. W końcu one same nalegały, by kot Koczkodan przyjął ją szybko,
gdyż nie mogły już wytrzymać złego zachowania. Wreszcie została zaprowadzona przed kota Koczkodana.

-Witaj, biedaczko! - pozdrowił ją kot.

Na to określenie dziewczynka parsknęła, ale szybko opanowała się.

-Swoje mydło już odebrałaś. - ciągnął kot. -Wróć teraz do domu!

-A suknia? - wrzasnęła źle wychowana dziewczyna. -Mojej siostrze podarowałeś suknię!

-Wybierz sobie więc i ty suknię. - uśmiechnął się kot z błyskiem w oczach.

Dziewczynka naturalnie wybrała najstrojniejszą i trzymała ją kurczowo, bojąc się, żeby nie odebrano jej skarbu. Już chciała uciec, nie pożegnawszy się wcale, gdy posłyszała słowa kota Koczkodana:

-Ponieważ zachowałaś się niegrzecznie wobec moich kotków, za każdym twoim słowem wyskakiwać będą ropuchy i myszki!

Kot ochmistrz odprowadził ją wprawdzie do domu, ale szedł w pewnej odległości. I oto, gdy dobra siostra poślubiła księcia, ona nadal wypluwała ropuchy i myszki, za każdym wypowiedzianym słowem.
Nikt nie chciał jej mieć blisko siebie i aby zarobić na życie, musiała pracować w cyrku, gdzie brała udział
w przedstawieniach z ropuchami i myszkami.

8. ZAMEK SZCZĘŚCIA

Pewnego wiosennego ranka, gdy tylko słońce ukazało się na horyzoncie, dwaj podróżni wyruszyli
w drogę. Obaj byli młodzi, przystojni i silni. Jeden nazywał się Gnuśny, a drugi Aktywny.

Gdy promienie słońca okazywały całą swą moc - oświetliły złociste wieże wspaniałego zamku, znajdującego się na najwyższej górze, na krańcu horyzontu. Była to wspaniała budowla z białego marmuru,
o srebrzystych oknach i złocistych dachach, błyszcząca jak kryształ.

Dwaj młodzieńcy patrzyli na nią w zachwycie. Bardzo pragnęli się tam dostać i postanowili pójść w tym kierunku.

Nagle zauważyli, że wielki złotosrebrny motyl szybując lekko zbliża się do nich. Gdy był już blisko, zobaczyli, że to nie motyl, ale piękna wróżka, ubrana w delikatny i powiewny jedwab, cienki niczym pajęczyna, błyszczący perłami jak rosą. Wróżka miała na głowie koronę z diamentów, a aureola złocistego światła płynęła wraz z nią szybko niczym wiatr.

Spotkanie o północy

Przelatując pomiędzy dwoma młodzieńcami, spojrzała na nich uśmiechając się.

-Chodźcie za mną! - powiedziała.

Gnuśny usiadł na trawie.

-Byłbym głupi! Przecież nie mam skrzydeł! - zrzędził.

Tymczasem Aktywny szybko pobiegł za błyszczącą wróżką i chwycił ją za brzeg sukni.

-Kim jesteś? Gdzie lecisz? - spytał.

-Jestem szczęściem. - odpowiedziała wróżka. -A tam w górze jest mój zamek. Możecie być tam dziś jeszcze, jeżeli nie stracicie czasu po drodze. Jeżeli dotrzecie do zamku przed ostatnim wybiciem zegara godziny dwunastej - przyjmę was i będę waszą przyjaciółką przez całe życie.
Ale już sekundę po północy będzie za późno, drzwi się więcej nie otworzą!

Wróżka oswobodziła suknię z rąk Aktywnego i szybko zniknęła mu z oczu. Chłopak powrócił
do przyjaciela i opowiedział mu o tym, co mu wyjawiła wróżka.

-Co za pomysł! - zrzędził Gnuśny. -Gdybyśmy mieli choć konia! Ale iść pieszo?! Nie, dziękuję!

-A więc żegnaj! - powiedział Aktywny. -Ja idę.

I zaczął maszerować szybkim krokiem, mając wzrok utkwiony w zamku Szczęścia.

Gnuśny ziewnął i położył się na trawie, uprzednio spojrzawszy na wieże z białego marmuru.

-Gdybym miał dobrego konia! - westchnął.

W tym momencie poczuł ciepły oddech na szyi i zaraz potem usłyszał głośne rżenie. Odwrócił się
i zobaczył ładnego gniadego konia, już osiodłanego z lejcami na szyi.

-Widzisz? - powiedział chłopak. - Szczęście często przychodzi bez wielkiego wysiłku!

„Kto idzie powoli , dochodzi zdrowo i daleko ”

Wskoczył na konia i ruszył galopem w kierunku zamku Szczęścia. Koń biegł szybko i wkrótce Gnuśny minął Aktywnego, który szedł spokojnie regularnym krokiem.

-Cztery nogi więcej znaczą niż dwie! - krzyknął Gnuśny.

Ale Aktywny zrobił jedynie znak głową i dalej wędrował nie zatrzymując się. Koń biegł ciągle szybko
i około południa wydawało się, że marmurowe wieże są już tuż, tuż. W samo południe koń zboczył jednak
z drogi, wszedł na świeżą polanę i zatrzymał się.

-Mądre zwierzę - pomyślał zadowolony Gnuśny. -Kto idzie powoli, dochodzi zdrowo i daleko. Nie trzeba przemęczać się. Umiarkowanie jest największą cnotą. Ja pójdę za twoim przykładem
i trochę odpocznę.

Zsiadł z konia, gratulując sobie wielkiej mądrości, usiadł na miękkiej trawie i oparł się o buk,
którego pień był gładki i przyjemny. Miał w torbie dobre śniadanie, zjadł i napił się spokojnie. Potem czując się trochę zmęczony, wszystko odłożył na później, położył się tam, gdzie mech był najbardziej miękki i zakrył sobie twarz kapeluszem.

-Mała drzemka nie zaszkodzi mi. Potem będę sprawniejszy i szybciej dojdę. - pomyślał
i zasnął.

Muzyka i ognie sztuczne

Miał wspaniały sen. Śniło mu się, że dotarł do zamku Szczęścia i że pani Szczęście przyjęła go
z wielkimi honorami. Zastępy służebnic i ochmistrz dworu podali mu wspaniałą kolację, orkiestra grała angielskie melodie, a z ogrodu dochodziły wybuchy i światła sztucznych ogni, przygotowanych na jego cześć.

Jeden z oślepiających wybuchów obudził go. Usiadł z wysiłkiem i przetarł sobie oczy. I oto,
co zobaczył... Ognie sztuczne były ostatnimi promieniami słońca, a muzyka okazała się głosem kolegi,
który przechodził drogą śpiewając.

-Czas, by znów wyruszyć w drogę - stwierdził Gnuśny wstając. Szukał wzrokiem swego pięknego, gniadego konia. Jedyną jednak żywą istotą był stary, szary i wyleniały osioł, który pasł się w pobliżu.

Rozczarowany, ale ciągle jeszcze pełen nadziei, wstał, krzyczał, gwizdał, ale żaden koń się nie pokazał. W końcu zrezygnował i widząc, że nie ma nic lepszego, wskoczył na grzbiet starego osła i ruszył w drogę.

Osioł biegł drobnym truchtem, ale dość powoli, a jego biedne kości trzeszczały. Była to podróż dość niewygodna, ale zawsze wygodniej było jechać niż iść pieszo. Gnuśny stwierdził, że zamek zbliżał się coraz bardziej.

Zapadła noc i okna złocistego pałacu rozbłysły światłami.

Stary osioł jednak szedł coraz wolniej, wahał się, drżał, aż wreszcie pośrodku ciemnego lasu zaparł się, opuścił uszy i nie chciał ruszyć dalej. Gnuśny uderzał go, ciągnął za ogon, bezskutecznie. A w momencie,
gdy chciał go jeszcze raz uderzyć, osioł nagle stanął dęba i zrzucił na ziemię biednego Gnuśnego.

Dwa dziwne wierzchowce

Leżał chwilę na ziemi oszołomiony i wściekły. Przeklinał zły los. Tak bardzo chciałby już znajdować się na miękkim łóżku, wśród cienkich prześcieradeł, pod ciepła kołdrą!

To pragnienie przypomniało mu zamek Szczęścia. Nie może być już daleko, wstał więc i zaczął szukać swego osła. Ale nie było go nigdzie.

Gnuśny poczłapał tu i tam, starając się pojąć, gdzie się znajduje. Ciemności okryły wszystko niczym kołdra z czarnego aksamitu. Kolce krzaków kłuły go, wiele razy natrafił na kamienie i na powalone pnie.
Osła nie znalazł.

W końcu znalazł coś, co przypominało siodło, pod którym niechybnie musiało być jakieś zwierzę.
Nie namyślając się wiele, Gnuśny wsiadł na siodło i zawołał: -Hop, hop!

Zwierzę wydawało mu się mniejsze od osła i czuł, że wsiadając dotknął nogami czegoś miękkiego,
ale nie mógł zobaczyć nic, gdyż było zbyt ciemno. W każdym razie była to jazda i to lepsza od wędrówki pieszej.

Usłyszał, jak zegar zamkowy wybił godzinę jedenastą. Miał dość czasu, by dojechać do zamku
przed północą. Dwoma kopniakami zachęci swego wierzchowca do biegu.

Siodło było wprawdzie wygodne, zaokrąglone z oparciem dla pleców, ale zwierzę wyjątkowo wolno posuwało się naprzód! O wiele wolniej od osła!

Po pewnym czasie Gnuśny znalazł się poza lasem. Przed nim, już blisko, błyszczały światła zamku. Promień światła padł na wierzchowca i młodzieniec zobaczył wówczas, że był to gigantyczny ślimak!

Dreszcz obrzydzenia przebiegł mu przez plecy i byłby natychmiast zsiadł z okropnego stworzenia, gdyby nie to, że usłyszał pierwsze z dwunastu uderzeń zegara. Zaczął więc uderzać ślimaka, by zmusić go
do biegu. Ślimak natychmiast schował się do swej muszli i zostawił okropnie zagniewanego jeźdźca na ziemi.

Zegar wybił po raz drugi.

Gdyby Gnuśny zaczął biec, mógłby jeszcze zdążyć na czas do zamku, tymczasem on zaczął krzyczeć
i tupać nogami.

-Wierzchowca, wierzchowca! Potrzebuję jakiegokolwiek wierzchowca, który zawiózłby mnie do zamku!

Zegar wybił po raz trzeci.

Coś ciemnego przeszło obok Gnuśnego z hałasem żelastwa. Nie namyślając się, Gnuśny wskoczył
na grzbiet zwierzęcia, dziwnie płaski i pomarszczony.

W momencie, w którym to czynił, zobaczył, że bramy zamku otworzyły się, by przyjąć Aktywnego. Honory domu czyniła uśmiechnięta i jaśniejąca radością wróżka Szczęścia.

Zegar wybił po raz czwarty i nowy rumak ruszył. Przy piątym uderzeniu posunął się o krok.
Przy szóstym zatrzymał się. Przy siódmym zaczął się cofać.

Gnuśny krzyczał, kopał, błagał, ale zwierzę zdecydowanie cofało się. Zegar wybił po raz ósmy. Księżyc wysunął się zza chmur i Gnuśny stwierdził, że siedzi na ogromnym raku!

Światła zamku zgasły jedno po drugim.

Dziewiąte uderzenie!... Rak nadal się cofał. Dziesiąte... Ciągle wstecz. Jedenaste... Dwunaste!...

Bramy zamku zamknęły się z wielkim hukiem, a rak zatrzymał się. Dla Gnuśnego zamek Szczęścia
i jego skarby były stracone na zawsze. Nikt nie słyszał, co stało się z Gnuśnym i jego rakiem. Ale nikt się tym nie przejmował. Aktywny tymczasem został przyjęty przez wróżkę Szczęścia i zatrzymał się w zamku
przez dłuższy czas. Przez resztę życia szczęście towarzyszyło mu jak wierna przyjaciółka.

9. POTWÓR

Wieś o nazwie Słodka woda była najpogodniejszą i najspokojniejszą wsiana ziemi. Jak pisali kronikarze w swych księgach, była to wieś radosna. Wszystko układało się dobrze, ale pewnej nocy, na pustych ulicach dały się słyszeć dziwne odgłosy, którym towarzyszyły posępne i chrząkliwe oddechy. Jedynie nieliczni
odważyli się spojrzeć przez okno. Za okiennicami dały się słyszeć wzburzone szepty.

-To jakiś cudzoziemiec

-To jakiś olbrzym...

-O matko moja, jaki on brzydki!

-Ma okrutny wygląd.

-To potwór! Pożre nasze dzieci!

Nieznajomy ów wędrował zgięty pod ciężarem wielkiego wora. Miał oczy żółte, brodę najeżoną, paznokcie długie i zakrzywione. Co pewien czas zmuszony był zatrzymać się, by wytrzeć sobie nos. Dlatego dyszał i kaszlał jak stary miech kowalski. Musiał być okropnie przeziębiony.

W końcu wsi, o dwa kroki od lasu, znajdowała się głęboka, czarna jaskinia. Potwór nie znalazłszy
nic lepszego, tam się zadomowił.

W gospodzie następnego dnia zebrali się wszyscy mieszkańcy wsi, również babcie, mamusie i dzieci.

-Ja widziałam go dobrze i z bliska: jest okropny!

-Ja zajrzałam w jego oczy: przerażają!

-Wyrzuca ogień z nozdrzy!

-Słyszałam jego rżenie, jeszcze teraz drżę cała - poskarżyła się Maria Róża, najładniejsza dziewczyna w tej miejscowości. Wszyscy młodzieńcy westchnęli.

-To jest diabeł! - powiedziała jakaś babcia.

-Gdzie tam! To wilkołak, pożeracz mężczyzn! O biada nam! - szlochała jakaś staruszka.

-Jeżeli pożera mężczyzn, ty nie powinnaś się martwić! - zachichotał Baptysta, wsiowy śmieszek.

-Ja widziałem go z bardzo bliska - powiedział Szymon, dwunastoletni chłopiec.

-Również i ja byłam z nim - zawtórowała jego siostrzyczka Liliana.

-Oto nawet dzieci są przerażone - stwierdził Sebastian, wójt. -Powiedzcie dzieci, jaki był ten potwór! Był straszny, prawda?

-Nie. - zaprzeczył Szymon.

-Nie przerażał. - powiedziała Liliana. I dodała: -Był tylko inny!

Wszyscy powrócili do domu, wędrując szybko przez ciche ulice, bali się spotkania twarzą w twarz
z potworem. Spoglądali z lękiem w kierunku lasu. Tam widoczny był otwór dużej, czarnej jaskini,
w której zamieszkał potwór.

Właśnie w tym momencie, powiększone echem, dało się słyszeć okropne, grzmiące kichnięcie.

-To potwór! Ratunku! - zakrzyknęli wszyscy i schronili się do domów. Zamknęli drzwi na potrójne zasuwy.

Mamusie otuliły szczelnie kołdrami dzieci. -Nie bójcie się, tu jesteśmy bezpieczni!

Ojcowie zamykali okna i zabezpieczali drzwi. -Jeśli ośmieli się przyjść tutaj, będzie miał się z pyszna!

Ciężarówka pełna cegieł

W następnych dniach życie w Słodkiej Wodzie znów toczyło się normalnie. Tatusiowie i mamusie pracowali, dzieci były w szkole, Maria Róża siedziała przed lustrem z papilotami we włosach koloru zboża. Młodzieńcy spoglądali na nią i wzdychali.

Prawie wszyscy zapomnieli o potworze, który, o dziwo, nikomu nie przeszkadzał. Jedynie od czasu
do czasu słychać było straszliwy hałas. Ludzie wówczas mawiali:

-Potwór kicha. Znów się zaziębił!

I powracali do swych zajęć.

Pewnego dnia ciężarówka pełna cegieł, najechała zbyt szybko na dziurę w ulicy i wypadły dwie cegły. Tomasz, chłopczyk tam przechodzący, zatrzymał się i podniósł jedną. Zobaczył to Samuel, jego przyjaciel, który właśnie wychodził do szkoły.

-Hej Tomek, co chcesz zrobić z tą cegłą?

-Chcę pójść i rzucić nią w głowę potwora, który mieszka w czarnej jaskini. Nie potrzebujemy potworów w naszej wsi!

Samuel roześmiał się i powiedział:

-Założę się, że nie masz tyle odwagi!

Ale Tomasz szedł wyprostowany ze swoją cegłą w ręce.

Samuel podniósł druga cegłę.

-To prawda, nie potrzebujemy tego potwora. Zaczekaj, pójdę z tobą.

Tomasz zgodził się.

-Dobra, ale pomysł był mój. To ja rzucę pierwszy tę cegłę! Jakiś wieśniak, oparty o płot
przy polu, zobaczył ich.

-Gdzie idziecie?

Tomasz wyjaśnił:

-Idziemy rzucić te cegły na głowę potwora, który mieszka w czarnej jaskini.

-Według mnie zabraknie wam odwagi. - stwierdził wieśniak. -A jak zachęcicie potwora,
by wyszedł z jaskini? Zawsze przebywa wewnątrz groty i słychać jedynie jak czasami kicha.

-Zawołam: »Wyjdź na zewnątrz, potworze!« Będzie musiał wyjść. - stwierdził Tomasz.

Wieśniak poprosił wówczas:

-Zaczekajcie chwilę, mam i ja cegłę, która służy do podtrzymywania drzwi. Wezmę ją i pójdę z wami. Nie potrzebujemy tu potworów!

Tomasz, Samuel i wieśniak szli razem z cegłami pod pachą. Przechodzili przed ogrodem pani Zucchini.

-Gdzie idziecie? - spytała, gdy ich zobaczyła.

-Idziemy rzucić cegły na głowę potwora, mieszkającego w czarnej jaskini - objaśnił Tomasz.

Pani Zicchini uśmiechnęła się złośliwie.

-Zabraknie wam odwagi. Mówią, że jest okropny i owłosiony. A poza tym nie przeszkadza nikomu.

Tomasz i Samuel zaprotestowali:

-Nie szkodzi! Nie chcemy mieć tu potwora!

-Ucieknie jak królik przed nami, a my staniemy się bohaterami wsi - dodał wieśniak.

-Pójdę z wami! - zdecydowała pani Zucchini. -Mam kilka cegieł, zawołam również moich siedmiu synów, chcę, by oni stali się bohaterami!

Gdy nadeszło siedmiu synów, najstarszy zapytał:

-Nikt przecież nie chce mieszkać w czarnej jaskini, dlaczego więc nie pozostawimy jej potworowi?

Matka odpowiedziała:

-Dlatego właśnie, że jest potworem, ot co. Milcz więc, i weź cegłę i chodź z nami!

Z wolna utworzył się długi pochód ludzi z cegłami w rękach. Na końcu szedł nauczyciel z dziećmi
ze szkoły. Wójt nakazał, żeby wszyscy mieszkańcy Słodkiej Wody wzięli cegły z pobliskiej składnicy i wyruszyli w kierunku czarnej jaskini. Mieli rzucać cegłami w potwora.

-Wypędźmy go do pobliskiej miejscowości! - krzyknęła pani Zucchini. -Już dość długo go trzymamy u siebie. Niech idzie teraz przeszkadzać innym!

Wszyscy zawołali:

-Hurra! Nie potrzebujemy potworów w naszej wsi!

I ruszyli ku czarnej jaskini.

„ Jestem bardzo rad , że was widzę ”

Właśnie tego dnia potwór postanowił poleniuchować trochę. Dłużej poleżał w łóżku i skończył swą ulubioną książkę. Jadł teraz śniadanie złożone z dwóch jajek sadzonych i z soku pomarańczowego.

Nagle posłyszał odgłosy kroków i rozmowy zbliżających się ludzi. Pomyślał:

-Wreszcie jakaś wizyta. Od tak dawna jestem sam!

Wyskoczył z łóżka, włożył czystą koszulę i krawat, umył się dobrze, również za uszami, dokładnie wyczyścił sobie zęby. Potem otworzył drzwi i wyszedł, pozdrawiając wszystkich z uśmiechem. Mieszkańcy Słodkiej Wody znieruchomieli. Tomasz, Samuel, wieśniak, pani Zucchini i jej siedmiu synów, sąsiedzi, wójt, nauczyciel i dzieci ze szkoły - wydawali się posągami.

Potwór uśmiechnął się raz jeszcze i zaprosił ich:

-Wejdźcie, wejdźcie. Właśnie przygotowałem kawę.

Wszystkie jego zęby błyszczały. Miał ich wiele i wszystkie były ostre. Potwór nalegał:

-Wejdźcie proszę, tak się cieszę, że was widzę!

Ale nikt nie rozumiał języka potwora. Słyszano jedynie okropne chrząkanie i dźwięki, które wywoływały ciarki grozy. Porzucili więc cegły i zaczęli uciekać, ile sił w nogach. W całym tym zamieszaniu mała Liliana skręciła sobie kostkę, ale nikt nie usłyszał jej okrzyku bólu. Wszyscy byli zajęci uciekaniem.

Potwór, trochę zafrasowany, spoglądał na stos cegieł i na dziewczynkę płaczącą z bólu, gdyż bardzo dokuczała jej kostka.

Potwór pobiegł do domu po walizeczkę z lekami. W mgnieniu oka posmarował kostkę Liliany kremem „Pocałunek mamusi”, który leczy wszystko, obandażował ją troskliwie i osuszył łzy dziewczynce.

Tymczasem mieszkańcy przybyli zdyszani na plac centralny. Nie mieli czasu, by odetchnąć, ktoś bowiem krzyknął:

-Potwór porwał Lilianę!

-Pożre ją! - zapiszczała przerażona pani Zucchini.

-Biegnijmy ją oswobodzić. - powiedział ktoś odważny.

Wszyscy ponownie pobiegli w kierunku czarnej jaskini. Tym razem z mocnym postanowieniem oswobodzenia małej Liliany. Gdy dotarli na miejsce, zobaczyli potwora i Lilianę grających w warcaby, śmiejących się, żartujących i pijących gorącą czekoladę o wspaniałym zapachu.

-Ooch! - wykrzyknęli wszyscy razem.

-Ach! Wróciliście, to dobrze! - powiedział potwór. -Nie zdążyłem wam podziękować
za wspaniały dar. Jaskinia jest wilgotna i niezdrowa i dlatego ciągle jestem przeziębiony. Z cegieł przyniesionych przez was zbuduję śliczny domek. Dziękuję wam z całego serca!

Kto wie, w jaki to sposób tym razem ludzie zrozumieli przemówienie potwora. Wszyscy jednak pomogli mu zbudować mały domek na krańcu wsi.

Najszczęśliwszy był Tomasz, który powiedział:

-Widzicie więc, że udało mi się wyprowadzić potwora z jaskini!

10. UPARTY KOTEK

Był sobie raz kotek, cały szary i bardzo uparty, który mieszkał w domu miłej i uprzejmej dziewczynki.

Pewnego razu, gdy wychodził pospacerować sobie po okolicy, dziewczynka poprosiła:

-Nie oddalaj się zbytnio, kotku, mógłbyś zgubić się.

Ale kotek wciąż chciał wszystko robić po swojemu. To jest bardzo zabawne móc gonić muchy, bawić się ze złotymi chrząszczami i wywoływać trzaskanie suchych liści pod łapkami...

Kotek tak świetnie się bawił, że zatracił orientację i gdy postanowił wrócić do domu, nie wiedział,
w jakim kierunku się udać. Pobiegł na prawo, potem na lewo... ale wokół niego były jedynie drzewa: drzewa, ciągle drzewa, nic innego, tylko drzewa... Niebo robiło się coraz ciemniejsze, również ptaki przestawały śpiewać. Potem w lesie zapanowała głęboka cisza. Aksamitna czarna powłoka okryła wszystko. Nagle ciszę rozdarł głos sowy: „kiu! kiu!”

„ Jesteś króliczkiem ”

Kotek drżał ze strachu, skulony we wgłębieniu pnia drzewa. Zaczął łkać głośno. Posłyszał to jakiś króliczek, który przebiegał w pobliżu. Zatrzymał się i popatrzył na kotka wytrzeszczonymi ślepkami.

-Co tu robisz? - spytał.

-Zgubiłem mój dom. - odpowiedział kotek.

-Dziwna historia! - stwierdził króliczek zachwycony. -A kim ty jesteś?

-Nie wiem - odpowiedział kotek. -Jestem bardzo malutki... Pewna dziewczynka opiekuje się mną jak mamusia...

-Dziwna historia - powtórzył, śmiejąc się króliczek.

Potem usiadł na trawie, obok pnia drzewa, złożył swe długie uszy i zaczął się zastanawiać. Po chwili spytał:

-Umiesz skakać?

-Naturalnie! - odpowiedział kotek. -Skaczę nawet bardzo dobrze.

-Wobec tego sprawa jest prosta. - powiedział królik. -Jeśli umiesz skakać, również i ty jesteś małym króliczkiem. Chodź ze mną, zaprowadzę cię do domu.

Ruszyli w drogę. Gdy przeskoczyli rów, króliczek zapytał:

-A dlaczego masz takie krótkie uszy?

-Kiedy wreszcie skończysz z tymi pytaniami? - zamruczał kotek zniecierpliwiony. -Mam wprawdzie krótkie uszy, ale za to długi ogon, jak widzisz.

-No dobrze, nie złość się! - powiedział króliczek. -Już prawie doszliśmy na miejsce.

I zaprowadził go do ogrodu, w którym mieszkała jego rodzina.

-Mamusiu! - zawołał, wślizgując się do norki. -Znalazłem innego króliczka w lesie.

-Świetnie! - powiedziała mama królik. -Daj mu jeść i potem kładźcie się spać. Jest już późno...

Króliczek chwycił świeży liść kapusty podał go kotkowi.

-Weź, trzymaj!

-A do czego to służy? - spytał kotek.

-Do jedzenia, głuptasie! - zawołał króliczek.

-Ja nie umiem jeszcze jeść. - zajęczał. -Jestem zbyt mały!

-Ale gdzie tam mały, mały... - wyśmiewał się króliczek.

-Jestem tak samo mały jak ty, a jednak popatrz...

W mgnieniu oka króliczek chrupał liść kapusty, zostawił tylko mały kawałeczek, którym kotek
otarł sobie oczy.

Mamusia królik, która patrzyła zakłopotana na tę scenę, potrząsnęła główką.

-O nie! Ty nie jesteś króliczkiem! - powiedziała.

Zawołała wszystkich sąsiadów.

-Chodźcie, chodźcie wszyscy zobaczyć dziwne stworzątko, które mój syn znalazł w lesie.

Wszystkie króliczki z sąsiedztwa przybiegły do kotka i oglądały go. Zaczęły dyskutować nad tym,
kim może on być. Mruczały trudne wyrazy. Ale nie mogły uzgodnić swych poglądów na temat tego dziwnego zwierzątka.

W pewnym momencie stary królik wyszedł spod orzecha i kulejąc zbliżył się do nich.

-Rozstąpcie się! - nakazał. -Pozwólcie mi go zobaczyć.

Obejrzawszy dokładnie kotka spytał:

-Powiedz mi, umiesz wspinać się po drzewach?

-Naturalnie, że umiem. - odpowiedział kotek.

-Wobec tego chodź ze mną. Zaprowadzę cię do twego domu. Wiem, kim jesteś. Jesteś małą wiewiórką. Spójrzcie głuptasy: małe uszy, długi ogon - to jasne! To jest wiewiórka!

-Ma rację! Ma rację! - zawołały króliki chórem. -Jak to się stało, że nie pojęliśmy tego od razu!?

Stary, kulawy królik wziął ze sobą kotka. Przeszli przez łąkę, weszli w gęsty las i dotarli do bardzo starego dębu. Tam, w dziupli pnia, dość wysoko, mieszkała wiewiórka.

„ Chcę myszkę ! ”

Kulawy królik zatrzymał się przy starym pniu, usiadł na tylnych łapach, a przednimi zapukał energicznie w korę pnia.

-Kto tam? - zawołała z góry wiewiórka.

-Powiedz jej, by wspięła się sama. - odpowiedziała wiewiórka. -Nie mam czasu, przygotowuję zapasy na zimę...

Z pewnym trudem kotek wspiął się po pniu. Gdy dotarł do zagłębienia, wślizgnął się, sapiąc, do środka. Wiewiórka podała mu szyszkę.

-Weź i jedz! - powiedziała.

Kotek poczuł się obrażony.

-Zjedz sobie sama! - zaprotestował i wyrzucił szyszkę przez okrągły otwór, którym wszedł.

-Jak to!? - zdenerwowała się wiewiórka. -Jak śmiałeś wyrzucić szyszkę! Teraz ja nauczę cię dobrych manier!

Podniosła łapkę i zatrzymała w pół drogi. Spojrzała na kotka i powiedziała:

-Ty nie jesteś wiewiórką!

-Nie wiem. - odpowiedział kotek. -Jestem głodny!

-Co więc chcesz jeść? - spytała wiewiórka. -Lubisz suszone grzyby?

-Nie - odpowiedział kotek - ja lubię myszki.

-Jesteś głuptaskiem! - stwierdziła wiewiórka zniecierpliwiona. -Dlaczego od razu
mi nie powiedziałeś, że jesteś małym jeżem? Pospiesz się, zaprowadzę cię do domu.

„ Ja wiem , kim jesteś ”

Wiewiórka zeszła z drzewa i zaprowadziła kotka do jeżowej mamusi.

-Weź go! - powiedziała do niej. -Przyprowadziłam co twojego jeżyka. Znaleziono go w lesie.

-Idź od razu do swej norki, do braciszków. - powiedziała mama jeżowa. -Dostaniesz myszkę na kolację, a potem od razu kładź się do łóżka. Jest już późno!

Kotek pożarł myszkę, a potem położył się z małymi jeżami w norce. Ale gdy tylko chciał przytulić się do nich, zmuszony był odskoczyć krzycząc.

-Au, au! - miauczał przeraźliwie. -To niemożliwe, kłują mnie ze wszystkich stron!

Mama jeżowa wstała zaniepokojona, wyprowadziła kotka z norki i powiedziała:

-Co mam z tobą robić? Jeśli nie jesteś króliczkiem, ani wiewiórką, ani jeżem... kim ty jesteś?

-Nie wiem - płakał kotek. -Jestem taki malutki...

Mama jeżowa ziewnęła i położyła się spać, zostawiając biednego kotka zupełnie samego. Zwierzątko schroniło się pomiędzy suchymi liśćmi jakiegoś drzewa i spędziło resztę nocy miaucząc i lamentując.

Rano, gdy wstało słońce, obudził się kruk śpiący na czubku wysokiego drzewa i zatrzepotał skrzydłami. Zauważył skulonego i zziębniętego kotka i zakrakał:

-Kra, kra, wiem, kim jesteś!

-Ach, powiedz mi - błagał kotek.

-Jesteś małym kotkiem, głuptasku.

-Naprawdę tak sądzisz?

-Za kogo mnie masz? Czy uważasz, że nigdy nie widziałem kotka?

-Hej, kruku! - zawołała jeżowa mamusia, wychylając się ze swej norki. -Czy wiesz może,
gdzie on mieszka?

-Naturalnie, że wiem!

-Zaprowadź go więc do domu!

-Kra, kra! - zakrakał kruk. -Chodź za mną, kotku.

I pofrunął. Kotek biegł za nim. Wydostali się z lasu i weszli na drogę. W pewnym momencie kotek zauważył swój dom. Pełen radości podniósł ogon prosto jak wykrzyknik i zaczął biec z całych sił na swych małych nóżkach. Gdy tylko dobiegł, oświadczył zdyszany:

-Nigdy, przenigdy nie pójdę sam do lasu!

11. KSIĄŻĘ CARLETTO

Carletto był króliczkiem, który mieszkał w lesie, nad brzegiem małego parowu. Nie miał braci,
ani sióstr i dlatego rodzice go rozpieszczali. Tatuś kupował mu mnóstwo zabawek, a mamusia nazywała go zawsze swoim „księciem”.

Cały problem tkwił w tym, że Carletto wierzył mamusi. Gdy spotykał przyjaciół, opierał się na swoim sportowym aucie z pedałami i krzyczał głośno:

-Nie jestem takim króliczkiem, jak wy wszyscy. Wydaję się tylko taki. Jestem księciem!
W zamku wysoko w górach pewna księżniczka czeka na mnie.

Koledzy Carletta śmiali się i robili do niego miny.

Pewnego wieczoru przy kolacji Carletto spytał:

-Mamusiu, czy to nie dziwne, że ja jestem księciem, a ty i tatuś jesteście zwykłymi króliczkami?

Mamusia potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

-Jesteś króliczkiem, Carletto. Nazywam cię swoim księciem tylko dlatego, że kocham cię bardzo.

-Ale w zamku wysoko w górach czeka na mnie księżniczka! - wyszeptał Carletto.

Jego ojciec rozgniewał się.

-Przestań mówić głupstwa! - powiedział podnosząc głos. -Ty nie jesteś księciem i nie ma żadnej księżniczki w górach. A teraz jedz, albo idź do swego pokoju!

Po kolacji Carletto poszedł do swego pokoju. Usiadł na krześle przy oknie i wpatrywał się długo w góry. Stał się bardzo dziwny. Żaden kolega nie chciał się z nim bawić.

„Zazdroszczą mi, gdyż jestem księciem”, myślał sobie.

Ale pewnego dnia, gdy Carletto bawił się, ktoś opryskał błotem jego wspaniały wóz. Widząc to,
łzy napłynęły mu do oczu. Potem umył autko, które znów błyszczało jak nowe. Poszedł do domu, wziął trochę zapasów i wyjechał na poszukiwanie księżniczki w zamku, wysoko w górach.

Kłębek szarych piór

Carletto dopiero co wyruszył w podróż, gdy nagle musiał przyhamować, by nie najechać na małego ptaszka.

-Patrz, gdzie idziesz! - krzyknął. -Musisz uważać, gdy przechodzisz przez ulicę.

Ptaszek, mały kłębek szarych piórek, był tak przestraszony, że zaczął płakać.

-Och, nie płacz! - prosił Carletto. -Co się z tobą dzieje?

-Jestem sam! -łkał ptaszek. -Zgubiłem moją rodzinę i nie wiem, co robić.

-Nie mogę ci pomóc! - stwierdził Carletto. -Jadę na poszukiwanie księżniczki w górach
i nie mam czasu dla zagubionych ptaszków.

Ale gdy już miał odjeżdżać, przypomniał sobie, że jest księciem. Książę musi pomagać swoim wiernym poddanym, pomyślał. Nie mogę zostawić tego biednego stworzenia samego. Carletto zrobił więc ptaszkowi miejsce obok siebie.

-Jak się nazywasz?

-Tippy. - zaświergotał ptaszek.

-Wskocz tutaj - powiedział Carletto. -Ja jestem księciem Carletto.

Carletto i Tippy podróżowali przez kilka dni, ale góry nie chciały się jakoś przybliżyć. Króliczkowi
to nie przeszkadzało, gdyż przebywanie z Tippy sprawiało mu przyjemność. Pedałowali na drodze, pod jasnym, niebieskim niebem śpiewając i żartując, aż do pory obiadowej. Wówczas posilali się i pili oranżadę, a potem, gdy nadchodziła pora spoczynku, układali się do snu jeden obok drugiego.

Wstążeczka wokół dzioba

Tippy rósł w oka mgnieniu. Po tygodniu był większy od Carletta. Pewnego wieczoru, przed udaniem się na spoczynek, Carletto opowiadał przyjacielowi o różnych niebezpieczeństwach życia.

-Mam wielu nieprzyjaciół. - powiedział. -Nieprzyjaciół, którzy pragną nas zjeść.

Mówił Tippy'emu o wężach, lisach, szczurach i o najgorszych wrogach: orłach.

Tej nocy Carletto zbudził się nagle. Usłyszał, że coś poruszało się wokół krzaków.

-Wstawaj! - zawołał do Tippy'ego. -Musimy się ukryć!

Oboje wybiegli i ukryli się za drzewem. W świetle księżyca zobaczyli lisa, który wychylał się
zza krzaków i obwąchiwał autko.

Z każdym dniem zbliżali się coraz bardziej do gór i codziennie Tippy rósł coraz bardziej.

Któregoś dnia Carletto spojrzał na dziób Tippy'ego i nagle przeraził się. Przecież on mógł go zjeść! Szybko ukrył się za autem. Tippy wyciągnął szyję i zerkał ukradkiem na Carletta.

-Co się dzieje? - spytał. -Czy ja musze się ukryć?

-Idź sobie! - wrzasnął Carletto.

Tippy zdumiał się. Dlaczego Carletto stał się nagle taki niedobry dla niego?

-Co ja zrobiłem złego? - łkał, a łzy spływały mu po policzkach. -Sądziłem, że mnie lubisz.

Gdy Carletto posłyszał płacz Tippy'ego, zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Wyszedł zza autka
i przeprosił przyjaciela. Ale tej nocy, gdy ptak zasnął, Carletto zawiązał wstążeczkę wokół jego dzioba. Nigdy
nic nie wiadomo...

Następnego dnia Carletto i Tippy zatrzymali się, by napić się świeżej wody z jeziorka. W pewnym momencie orzeł zaczął szybować szerokimi zakolami nad wodą. Szybko ukryli się wśród trzcin, dopóki orzeł
nie odleciał. Carletto drżał.

-Mało brakowało! - powiedział - Orły są najniebezpieczniejszymi stworzeniami na świecie!

W tym samym momencie Tippy spojrzał na wodę. Gdy przyglądał się własnemu odbiciu, wstążeczka zawiązana wokół dzioba spadła.

-Carletto - zawołał - ja też jestem orłem!

Carletto potrząsnął głową.

-To nieprawda! - powiedział. -Ty jesteś moim najlepszym przyjacielem. Tylko podobny jesteś do orła. W końcu i ja podobny jestem do króliczka, a w rzeczywistości jestem księciem!

Potem Carletto wyłowił wstążkę z wody.

-Nie potrzebujesz już jej. - powiedział i wyrzucił ją pomiędzy trzciny.

Wszyscy śmiali się z niego

W końcu dwaj przyjaciele dotarli do zamku.

-Nie jest tu tak, jak sobie wyobrażałem. - stwierdził Carletto. -Nie ma nikogo,
kto by mnie powitał.

Tippy i Carletto spojrzeli na siebie trochę rozczarowani.

-Cóż... - westchnął Carletto. -Sądzę, że dobrze będzie wejść i poznać księżniczkę.

-Ja tu zostanę. - stwierdził Tippy. -Teraz jestem wystarczająco duży, by dać sobie radę.

Carletto spojrzał ze smutkiem na swego najlepszego przyjaciela.

-Będzie mi ciebie brakowało! - powiedział cicho.

Tippy ukłonił się zgrabnie i pocałował go w policzek.

-Wskocz mi na grzbiet. - zaproponował. -Przeniosę cię poza mur zamku.

Pośrodku podwórza, po drugiej stronie muru, znajdował się duży basen z wodą.

-Do widzenia, Tippy! - zawołał Carletto wpadając do basenu. Potem zdumiony wypłynął
na powierzchnię.

Widać tam było setki króliczków, żabek i lisków, wiewiórek i wiele innych zwierzątek, które chodziły wokół podwórza.

-Co tu robisz, maleństwo? - spytała żaba.

-Jestem księciem! - powiedział Carletto. -Przyjechałem, by poznać księżniczkę.

Wszyscy wokół niego wybuchnęli śmiechem.

-Ustaw się w ogonku, pięknisiu. - powiedział jakiś lisek, wskazując palcem. -Jesteś 433 z kolei.

Carletto poczuł się nagle bardzo mały i samotny.

-Tyle jest książąt na tym świecie - pomyślał. -Może ja nie jestem nikim szczególnym, a tylko małym króliczkiem.

Jedna z najstarszych żab zauważyła, że Carletto jest nieszczęśliwy.

-To nie jest miejsce dla ciebie. - powiedziała do króliczka. -Chodź, pokażę ci tajemne przejście, byś mógł wydostać się z zamku.

Żaba wskoczyła do wody i przepłynęła wąski tunel. Wkrótce potem Carletto znalazł się przy kierownicy swego auta. Zaczął pedałować ze wszystkich sił w kierunku domu.

Gdy zjeżdżał krętą drogą doliny, usłyszał zgrzyt i uderzenie. Zrozumiał od razu, że zerwał się łańcuch. Wyszedł z auta i usiadł na brzegu drogi. Nagle dojrzał jakiegoś ptaka, który spadał z nieba. To był Tippy!

-Widzę, że książę Carletto potrzebuje pomocy. - powiedział Tippy, uśmiechając się.

Carletto spuścił oczy.

-W rzeczywistości nie jestem księciem. - powiedział cichutko. -Jestem jedynie króliczkiem.

-Wiem. Ja natomiast rzeczywiście jestem orlicą. Jak sądzisz, czy możemy nadal być przyjaciółmi?

-Tak! - wykrzyknął Carletto uszczęśliwiony. -Zawsze będzie moją najlepszą przyjaciółką!

Za chwilę byli już gotowi, aby wracać do domu. Carletto zawiązał jeden koniec sznurka wokół Tippy,
a drugi do zderzaka. Tippy poruszała skrzydłami i pociągnęła autko po drodze.

Gdy znajdowali się blisko łąki, gdzie mieszkał Carletto, Tippy zatrzymała się.

-Sądzę, że powinnam zostawić cię tutaj. - powiedziała uprzejmie. -Nie chciałabym przerazić twoich rodziców.

Gdy pożegnali się powtórnie, Carletto zdjął swój biały szal i zawiązał go wokół szyi Tippy. Wyciągnął się cały i ucałował ją serdecznie w policzek. Dłuższą chwilę siedział i patrzył, jak Tippy odlatuje, poruszając z wolna skrzydłami. Wstał dopiero, gdy orzeł całkiem znikł mu z oczu. Potem skacząc radośnie dotarł do domu. Rodzice byli ogromnie szczęśliwi zobaczywszy Carletta. Mamusia uścisnęła go i wszyscy koledzy przyszli dowiedzieć się o jego podróży.

-Co się z tobą działo? - spytał ojciec.

-Znalazłem zamek i przekonałem się, że nie jestem już prawdziwym księciem.

Potem Carletto uśmiechnął się i dodał cicho:

-Jednak znalazłem śliczną księżniczkę...

12. DZIEJE PEWNEJ MARIONETKI

Dziadek Barabasz był kierownikiem ostatniego już teatru kukiełkowego w mieście. W niedzielę
po południu jego mały teatr wypełniał się dziećmi i mamusiami. Wszyscy z entuzjazmem śledzili przygody Gianduja, Arlekina i Kolombiny, paladynów z Roncisvalle i rycerzy Okrągłego Stołu.

Zręczne ręce dziadka Barabasza i jego pomocników manewrowały sznurkami doczepionymi do rąk
i nóg, i ust marionetek. Sznurki te powodowały, że marionetki biegały, skakały, walczyły i się śmiały.

Dzieci ogromnie lubiły te marionetki. Trochę dlatego, że dorównywały im swoją wysokością,
ale przede wszystkim dlatego, że przygody te przenosiły dzieci w wielki świat ubarwiony fantazją.

Mali widzowie śmiali sie z powiedzeń Gianduji, śledzili z zapartym oddechem przebiegłość Arlekina, wzruszali się miłością pięknej Kolombiny i wszyscy wstawali przejęci, gdy ukazywał się na scenie waleczny Roland.

Miał on pozłacaną zbroję i wspaniały srebrny hełm z czerwonym pióropuszem z prawdziwych strusich piór, wierny miecz Durlindan, który błyszczał w słońcu, gdy odpędzał Saracenów.

Paladyn Roland był bohaterem wszystkich marionetek.

-Nikczemny łajdaku, odparuj to cięcie! - grzmiał potężny głos, którego użyczał mu dziadek Barabasz.

Przy każdym zwycięskim uderzeniu dzieci krzyczały:

-Ole!

Gdy perfidny Gano z Moguncji zdradzał go z cesarzem saraceńskim, dzieci wymyślały zdrajcy
i starały się ostrzec paladyna. Na próżno. W momencie, kiedy Roland gra po raz ostatni na rogu Plifancie,
wiele dziewczynek nie potrafiło powstrzymać łez i szlochając tuliły się do mamuś.

Pod koniec przedstawienia waleczny Roland otrzymywał prawdziwą owację. Potem zasuwała się kurtyna. Dzieci szły do domu, gasły światła, a dla marionetek zaczynał się zasłużony odpoczynek.

Ale nie dla Rolanda.

Podmuch wiatru

-Już nie wytrzymam! - narzekał zawieszony jak wszystkie inne marionetki na stojaku. -Gdyby nie było tych wszystkich krępujących sznurków, które mnie krępują, pokazałbym, co potrafię zrobić!

-Przestań, jesteś nudny! Co wieczór opowiadasz nam tę samą historię! - narzekał Arlekin.
-Przeznaczeniem marionetek jest być marionetkami!

-Co chciałbyś robić, drogi Rolandzie? - wzdychała słodka Kolombina, która kochała się
w walecznym paladynie.

-Poszedłbym w świat, aby pokazać moje wspaniałe (skromność na bok) zdolności dramatyczne. Mógłbym odnowić mój repertuar, wymyśleć nowe cięte odpowiedzi, pójść do telewizji, do kina. Stać się gwiazdorem o międzynarodowej sławie. Cóż znaczy umieranie co wieczór
w Roncisvalle, w tej ruderze nazywanej teatrem.

-Czy nie jest ci dobrze z nami, drogi Rolandzie? - szczebiotała wówczas Kolombina.

-Nie, nie, nie! - wybuchał zwykle dzielny Roland, spuszczając sobie hełm na oczy i pobrzękując srebrnymi nagolennikami.

Pewnego wieczoru wiatr, który przedostał się przez okno na zaplecze teatru, usłyszał narzekania marionetki nazywanej Rolandem i postanowił spełnić jej marzenie. Wślizgnął się z całą siłą pod urządzenie drewniane, które trzymało razem sznurki Rolanda i odłączył go od stojaka. Marionetka spadła na ziemię
z wielkim hałasem.

-Dzięki! - krzyknęła do wiatru, choć czuła się trochę potłuczona. -Teraz odchodzę, żegnajcie przyjaciele! - zawołał Roland. Sądził, że zdoła zrobić zgrabny i duży skok, jak to robił co wieczór na scenie,
ale natychmiast odkrył, że nawet wstanie na nogi kosztowało go ogromnie wiele wysiłku.

-Hi, hi! - uśmiechał się z przekąsem Gano z Moguncji. -To dzięki naszemu panu mogłeś chodzić
i skakać, biedny fantasto!

-A jednak będę chodził. - zawołał Roland.

Z wysiłkiem, który wywołał groźny trzask, zrobił piruet. Sznurki okręciły mu się dookoła nóg i rąk,
a on uwięziony w nich, upadł na ziemię, wołając:

-Pomocy! Pomocy!

-Czy zrobiłeś sobie coś złego, drogi Rolandzie? - zaniepokoiła się Kolombina.

Sroka złodziejka

W tym momencie krzykliwy głos poderwał wszystkich.

-Czy wzywałeś mnie?

Zdziwiona marionetka odwróciła głowę. Na parapecie okna wielka sroka obserwowała ją ciekawie. Roland odzyskał trochę dawnej pewności.

-Nie mogę poruszyć się. Proszę cię, zrób coś! - poprosił.

W jednej chwili sroka przy pomocy dzioba i szponów rozwiązała sznurki i uwolniła marionetkę.

-Czy możesz mnie zawieść do siedziby telewizji? - spytał Roland.

-Z pewnością! - odpowiedziała sroka, uśmiechając się przebiegle. Właśnie szukała błyszczących przedmiotów, aby upiększyć nimi gniazdko, a ta marionetka podobała się jej.

-W moim domu będzie świetnie wyglądać! - pomyślała.

Sroka złapała marionetkę za sznurki i uciekła szybko.

Roland szalał ze szczęścia.

-Latam! Umiem latać!

Przelecieli szybko nad światłami miasta i nagle pochłonęła ich ciemność pól.

-Hej! Chcę tu się zatrzymać. - zaprotestował Roland.

Ptak udawał, że nie słyszy i poleciał dalej.

-Zostaw mnie tutaj, podły łajdaku! - wrzeszczała marionetka. Wyswobodziła się tak gwałtownie, że pozrywała sznurki. I gdy sroka uciekała z pustymi łapkami, marionetka spadła pośrodku parku miejskiego.

-Co teraz zrobię? - lamentowała.

Z przerażeniem Roland zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy musi samodzielnie zdecydować,
bez sznurków i pana, którzy dotąd robili to za niego. Nie myślał nawet, by wstać i chodzić. Byłoby to
zbyt męczące.

Cos włochatego połaskotało go. Odwrócił się i zobaczył dwoje błyszczących oczu i zuchwałe wąsy wielkiego, rudego kota.

Instynktownie dzielny Roland próbował wyciągnąć miecz. Ale to, co na scenie (przy silnych sznurkach dobrze przywiązanych do rąk) było ruchem zwinnym i wywołującym lęk, okazało się teraz jedynie śmiesznym, skrzypiącym posunięciem.

-Daj spokój! - prychnęło kocisko i jednym uderzeniem aksamitnej łapy wrzuciło marionetkę do rowu.

Tymczasem zaczęło strasznie padać. Leżąc w kałuży marionetka poczuła się bardzo nieszczęśliwa
i opuszczona.

-Jak okropny... Jak okropny jest los marionetek! - łkała.

Ludzie, którzy przechodzili, spieszyli się do domu i nie patrzyli na nią. Przechodziły również dzieci.

-Jest popsuta!

Wrzuciły ją do strumyka. A strumyk powiększony przez deszcz, zaniósł ją daleko.

Teraz wybierzcie sobie zakończenie,

które najbardziej się wam podoba:

Pierwsze zakończenie:

Potok robił w mieście szeroki zakręt. marionetka zatrzymała się na brzegu. Znalazł ją dziadek Barabasz, który często przechadzał się w tym okolicach. Podniósł ją, wytarł i z wielką troską oczyścił. Powiązał pozrywane sznurki i zawiesił na stojaku obok innych marionetek.

I tak dzielny Roland znów grał w teatrzyku.

Drugie zakończenie:

Miotając się w wodzie, marionetka wzywała pomocy.

Usłyszała ją Anna Łucja, dziewczynka, która przechodziła tam w czerwonych kozaczkach i z niebieskim parasolem.

Dziewczynka podała rękę i Roland uchwycił ją z całych pozostałych jeszcze sił. Anna Łucja i marionetka zaprzyjaźniły się i stały się nierozłączne. Z pomocą Anny Łucji dzielny Roland nie został wprawdzie gwiazda telewizji, ale dzielną marionetką, grzeczną i dobrze wychowaną, która pomagała w domu, była uprzejma
dla przyjaciół.

Trzecie zakończenie:

Gdy wody potoku dotarły do wsi, marionetka uczepiła się gałęzi jakiegoś krzaka. Po kilku dniach znalazł ją wieśniak.

-Może mi się przyda! - powiedział sam do siebie.

Wieśniak dopiero co zasiał marchew. Pośrodku pola wbił kij, a na nim przytwierdził marionetkę Rolanda. Miał on teraz odstraszać wróble.

13. TRZY DRZEWA

Na szczycie góry, pokrytej pastwiskami i lasem pachnącym żywica, wyrosły pewnego dnia trzy małe drzewka. Początkowo były tak delikatne i zielone, że nie różniły się prawie od traw i kwiatków, rosnących wokół nich.

Ale po kolejnych wiosnach ich małe pnie rozrosły się. Jesienne i zimowe walki z wiatrem i burzami napełniły je zuchwałą radością.

Z wysokości swego zielonego domu spoglądały na świat i marzyły.

Jak wszyscy, którzy dorastają, marzyły o tym, czym będą w przyszłości.

Trzy małe , wielkie marzenia

Pierwsze drzewo patrzyło na gwiazdy, które błyszczały niczym diamenty, upięte na czarnym aksamicie nocy.

-Ja przede wszystkim pragnę być piękne. Strzec skarbu. - powiedziało. -Pragnę być pokryte złotem i zawierać drogie kamienie. Stanę się najpiękniejsza szkatułą dla skarbów świata.

Drugie drzewo spoglądało na strumyk, który wijąc się spływał z góry, torując sobie drogę ku morzu. Woda płynęła i płynęła, szumiąc i żartując z kamieniami. Dopiero co była tu, a zaraz potem znikała
na horyzoncie. I nic nie zdołało jej zatrzymać.

-Ja chcę być silne. Będę wielkim żaglowcem. - powiedziało. -Pragnę pływać po bezkresnych oceanach i przewozić kapitanów i potężnych królów. Stanę się najsilniejszym statkiem świata.

Trzecie drzewo podziwiało dolinę, która rozciągała się u stóp góry i spoglądało na miasto,
które widoczne było poprzez jasnoniebieskawą mgłę. Tam w dole rojno było od mężczyzn i kobiet.

-Ja nie chcę opuścić tej góry! - powiedziało. -Chcę tak bardzo wyrosnąć, by ludzie zatrzymując się i spoglądając na mnie, musieli unieść oczy ku niebu i pomyśleć o Bogu. Stanę się największym drzewem świata.

Lata mijały. Padały deszcze, świeciło słońce i małe drzewa stały się dużymi i okazałymi drzewami.

Pewnego dnia trzech drwali weszło na górę ze swymi siekierami przewieszonymi przez ramię.

Jeden z drwali obejrzał dokładnie pierwsze drzewo i powiedział:

-To jest piękne drzewo. Jest doskonałe.

Po kilku minutach, pod sprawnym uderzeniem siekiery, drzewo zwaliło się na ziemię.

-Teraz zamienię się we wspaniałą szkatułę. - pomyślało drzewo. -Powierzą mi bajkowy skarb.

Drugi drwal spojrzał na drugie drzewo i powiedział:

-To drzewo jest silne i solidne. Takie właśnie jest mi potrzebne.

Uniósł siekierę, która błysnęła w słońcu i powalił drzewo.

-Odtąd pływać będę po nieskończonych oceanach i morzach. - pomyślało drugie drzewo.
-Stanę się statkiem godnym króla.

Trzecie drzewo zamarło, gdy spojrzał na nie drwal.

-Dla mnie każde drzewo jest dobre. - powiedział drwal.

Siekiera zabłysła w powietrzu. Wkrótce i trzecie drzewo leżało na ziemi.

Ich gałęzie, które do niedawna żartowały z wiatrem i chroniły ptaki i wiewiórki, zostały obcięte jedne po drugich.

Drwale stoczyli trzy pnie po zboczu góry, aż na nizinę.

„ Dlaczego mnie to spotyka ? ”

Pierwsze drzewo ucieszyło się, gdy drwal zawiózł je do stolarza. Ale stolarz ani nie myślał robić z niego szkatuły. Swymi stwardniałymi rękoma zmienił pień w żłób dla zwierząt. Drzewo, które kiedyś było piękne,
nie zostało pokryte złotą blachą, ani nie wypełniło się kosztownościami. Wypełniono je sianem, aby nakarmić głodne zwierzęta, należące do gospodarstwa.

Drugie drzewo uśmiechnęło się, gdy drwal przetransportował je do stoczni, ale tego dnia nikt nie myślał o budowie żaglowca. Uderzeniem młotka i piły drzewo zostało zamienione w zwykłą łódź rybacką.
Była zbyt mała i zbyt słaba, by pływać po oceanach lub nawet po rzece. Łódź przetransportowano nad jezioro. Codziennie przewoziła ryby, które nasyciły ją nieprzyjemnym zapachem.

Trzecie drzewo zasmuciło się bardzo, gdy drwal ociosał je i pociął na chropowate belki, które złożył
w podwórzu.

-Dlaczego mnie to spotyka? - pytało drzewo przypominając sobie czasy, gdy walczyło z wiatrem
na szczycie góry.

-Chciałem tylko znajdować się na szczycie i zachęcać ludzi do myślenia o Bogu.

Minęło wiele dni i wiele nocy. Trzy drzewa zapomniały prawie o swych marzeniach.

Dziecko , Podróżny , Skazaniec

Ale pewnej nocy złote światło gwiazdy pogłaskało swymi promieniami pierwsze drzewo właśnie
w momencie, gdy młoda Matka z nieskończoną czułością kładła w żłobie swe Dziecko, dopiero co narodzone.

-Wolałbym zrobić dla Niego kołyskę - wyszeptał Jej Mąż.

Młoda Matka uśmiechnęła się do Niego, a światło gwiazdy błyszczało na zużytych deskach, które ongiś były pierwszym drzewem.

-Ten żłóbek jest wspaniały. - rzekła cicho.

W tym momencie pierwsze drzewo zrozumiało, że zawiera najcenniejszy skarb świata.

Mijały dni i noce. Pewnej nocy zmęczony Podróżnik wraz z przyjaciółmi wsiadł do starej łodzi rybackiej, która ongiś była drugim drzewem.

Podczas, gdy drzewo, które stało się łodzią, spokojnie płynęło po wodzie jeziora, Podróżny zasnął.

Nagle przy huku grzmotu, wśród błyskawic i gwałtownych fal, zerwała się burza.

Małe drzewo drżało. Wiedziało, że nie wystarczy mu mocy, by uratować tyle osób przy tym wietrze
i gwałtowności fal. Boki łodzi trzeszczały ciężko z wysiłku.

Zatrwożeni przyjaciele zbudzili tajemniczego Podróżnego. Mężczyzna wstał, rozpostarł ramiona
i powiedział do jeziora:

-Ucisz się! Uspokój się!

Burza natychmiast uciszyła się nastała wielka cisza.

W tym momencie drugie drzewo zrozumiało, że przewozi Króla nieba, ziemi i nieskończonych oceanów.

Krótko potem, pewnego piątkowego poranka, trzecie drzewo zdziwiło się bardzo, gdy jego surowe belki zostały wyciągnięte ze stosu zapomnianego drzewa. Przetransportowano je pośród zagniewanego i krzyczącego tłumu, rzucono na obolałe ramiona Mężczyzny, który później został na nim ukrzyżowany. Biedne drzewo poczuło się straszliwie, gorzko płakało, podtrzymując to biedne, umęczone ciało.

Gdy wstało słońce

Ale w niedzielę rano, gdy słońce stało wysoko na niebie, a cała ziemia drżała z przeogromnej radości, trzecie drzewo dowiedziało się, że miłość Boga przemieniła wszystko.

Z pierwszego drzewa zrobiła cudowną szkatułę dla największego Skarbu. Drugie drzewo uczyniła silnym przewoźnikiem Stwórcy nieba i ziemi. A ilekroć jakaś osoba będzie myślała o trzecim drzewie, myśleć będzie również o Bogu.

14. MIECZ W GŁAZIE

Gdy dobry król Anglii, Uther, umarł nie zostawiając spadkobierców, w Londynie znalazł się głaz
ze stalowym kowadłem. Głęboko wbity w głaz widoczny był błyszczący miecz. Pod gardą złotymi literami wyryte były następujące słowa: „Ktokolwiek wyciągnie ten miecz z kowadła i z głazu, zostanie prawowitym królem Anglii”.

Choć wielu próbowało ze wszystkich sił, nikomu jednak nie udało się wyciągnąć miecza,
a nawet poruszyć go. Z biegiem lat zapomniano o cudownym mieczu. Dzikie zioła i rośliny pnące oplotły go, zakrywając zupełnie złote słowa.

W owym czasie żył w Anglii szlachetny rycerz sir Hektor, który miał dwóch synów: jednego rodzonego, a drugiego adoptowanego.

Starszy Caio, duży i silny, prawdziwy syn sir Hektora miał pewnego dnia odziedziczyć zamek ojca. Młodszy nazywał się Artu, ale wszyscy nazywali go Semola. Szczupły i pełen życia syn adoptowany,
był tak samo kochany przez ojca jak Caio.

Pewnego dnia Semola towarzyszył Caiowi na polowaniu. Aby mu nie przeszkadzać i by lepiej móc podziwiać wyczyny brata, bardzo sprawnego w strzelaniu z łuku, chłopiec wspiął się na zeschłe drzewo.

-Cicho, Semola, oto wspaniały cel! - wyszeptał Caio na widok jelenia. Ale w momencie nałożenia strzały na cięciwę i wypuszczenia jej, jakiś trzask go rozproszył: gałąź, na której siedział Semola złamała się,
a on spadł na ziemię.

-Głuptasie, mały awanturniku! - krzyknął rozgniewany Caio, gdyż zmarnował okazję i utracił strzałę, która wbiła się gdzieś w gęstwinę drzew.

-Och, Caio, proszę cię, wybacz mi i uwierz: nie zrobiłem tego naumyślnie. Zaraz pobiegnę
do lasu odszukać strzałę, jestem pewien, że ją znajdę! - powiedział Semola, szczerze zmartwiony.

-Do lasu? Nie mów mi, że wejdziesz w głąb lasu. Wiesz, że pełno w nim wilków! - powiedział Caio zaniepokojony.

-Nie boję się! - stwierdził Semola znikając wśród drzew. Chłopiec był zgrabniejszy i bardziej odważny od brata.

Czarodziej Merlino

Strzała wbiła się w bardzo wysokie drzewo, które swymi gałęziami obejmowało dach jakiejś chaty. Chłopiec wspiął się po drzewie i już miał wyciągną strzałę, gdy gałąź się złamała i Semola runął w dół, przebił słomiany dach chaty i wpadł na krzesło stojące przed suto zastawionym stołem.

-Nareszcie zjawiłeś się na herbatę. Trochę się spóźniłeś, wiesz? - powiedział ogromnie uradowany staruszek, siedzący po drugiej stronie stołu.

-Spóźniłem się...? - wyszeptał Semola, wytrzeszczając oczy na widok starca, który miał długą brodę
i dziwny, śmieszny, spiczasty kapelusz.

-Nazywam się Merlino. A ty kim jesteś, synu? - spytał gospodarz serdecznie, nalewając mu herbaty do filiżanki.

-Na imię mi Artu, ale wszyscy nazywają mnie Semola. - odpowiedział chłopiec.

Semola uniósł filiżankę do ust, ale nie zaczął pić od razu: nie rozumiał pewnej rzeczy.

-Skąd pan wiedział, że ja...

-Że ty spadniesz właśnie tutaj? No wiesz, jestem czarodziejem i umiem przewidywać przyszłość. - odpowiedział.

-Wszystko może pan przewidzieć, nim się stanie? Ależ pan jest zdolny! - zawołał Semola.

-Nazywaj mnie Merlino i mów mi po imieniu. Powiedz mi, jesteś wykształcony?

Chłopiec odpowiedział grzecznie, że uczy się szermierki i jazdy konnej, aby zostać giermkiem.

-Ale to nie wystarcza! - zawołał Merlino z zapałem. -Ja myślałem o prawdziwym wykształceniu. Musisz uczyć się matematyki, historii, geografii, przyrody, łaciny... aby uzyskać pozycję w świecie. Los przywiódł cię do mnie i ja będę od dzisiaj twoim nauczycielem.

-Ale ja musze wrócić do zamku: potrzebują mnie w kuchni! - zaprotestował Semola,
jakby budząc się z długiego snu.

-Przygotujmy się więc do wyjazdu - krótko powiedział Merlino powstając.

Wielki turniej w Londynie

Przybywszy do zamku, Semola i Merlino zastali sir Hektora poważnie zagniewanego nieroztropnością chłopca, który za karę miał w kuchni pracować cztery godziny dłużej.

W tym momencie przybył do zamku posłaniec na koniu.

-W Nowy Rok - obwieścił. - odbędzie się w Londynie wielki turniej rycerski. Zwycięzca wstąpi na tron i zostanie królem Anglii.

-Och! - zawołał sir Hektor. -Caio, może ty zostaniesz zwycięzcą! W dzień Bożego Narodzenia zostaniesz pasowany na rycerza, a potem w drogę do Londynu! Semola będzie twoim giermkiem!

Merlino uśmiechnął się pod wąsem.

Gdy Caio rozpoczął przygotowania do turnieju, ćwicząc walkę dzidą i mieczem, Merlino wykorzystywał przerwy, by nauczyć Semola rzeczy najważniejszych. Uczył go, jak posługiwać się inteligencja zamiast siłą, uczył go również stałości, wytrwałości, szlachetności, tolerancji, pokory.

Miesiące letnie i ciepłe, złocista, bezdeszczowa jesień minęły szybko. Semola nauczył się czytać, pisać, liczyć. Mógł więc studiować przyrodę, geografię i historię z książek tajemniczego czarodzieja.

Chłopiec nadal był szczupły i chudy, ale czarodziej wiedział, że szlachetność i dobroć
są o wiele ważniejsze od siły fizycznej.

Nadeszła zima i Boże Narodzenie. Caio został pasowany na rycerza. Wzniesiono toast życząc mu szczęścia.

-Na cześć sir Caia i na cześć przyszłego króla Anglii!

Semola pozostawał w cieniu. Gdy pobiegł do Merlino szczęśliwy, że może pokazać mu się w szatach giermka, czarodziej zawołał:

-Piękna maskarada!

-Ale wszyscy giermkowie są tak ubrani! - zaprotestował chłopiec.

Merlino wydawał się zagniewany.

-Sądziłem, że ty chcesz zostać kimś, że masz odrobinę rozumu. Tymczasem będziesz cieniem tego głupca Caio!

-Ale kim chciałbyś, abym się stał? - spytał Semola. -Jestem nikim i to już szczęście, że mogę być giermkiem. Nie wiesz, co się stanie za kilka dni...

-Wiem i to doskonale! - stwierdził czarodziej Merlino.

I nagle zniknął. Kilka dni potem, właśnie w przeddzień turnieju, Caio i Semola wyjechali z zamku
i pojechali konno dumni i wyprostowani w kierunku Londynu. Na noc zatrzymali się w pewnej gospodzie. Następnego dnia, w Nowy Rok, dotarli do miasta. Plac turnieju, jak nigdy, wypełniony był po brzegi widzami. Przybyli ludzie ze wszystkich zakątków królestwa.

Wszyscy bardzo podnieceni. Sir Hektor dodawał otuchy zdenerwowanemu młodemu sir Caio:

-Odwagi, mój chłopcze. Jestem pewien, że zwyciężysz. Czuję w kościach, że królem Anglii zostanie mój syn!

Deszcz złotego światła

Herold wreszcie obwieścił:

-Niechaj rozpocznie się turniej o koronę Anglii...

Semola, który oglądał tę scenę, wydał jęk: teraz dopiero przypomniał sobie, że zostawił miecz Caia
w gospodzie, w której spędzili noc. Pobiegł niczym strzała, ale gdy dotarł do gospody, stwierdził,
że była zamknięta. Wszyscy poszli na turniej.

Nieszczęsny giermek był zrozpaczony.

-Co mam robić? Caio musi mieć ten miecz, by zwyciężyć w turnieju i zostać królem Anglii!

Gdy ze łzami w oczach wracał, obok kościoła zauważył gardę szabli wbitej w głaz, która błyszczała
w słońcu. Chłopiec wyciągnął ją delikatnie i kłusem zaniósł na plac turnieju.

-Ale to nie jest mój miecz! - stwierdził Caio, gdy go zobaczył.

-Zaczekaj Caio! Chwileczkę! - zawołał sir Hektor, który zauważył pod gardą napis wyryty złotymi literami:

-Kto wyciągnie ten miecz... Ależ to jest miecz wyciągnięty z głazu! -Sir Hektor zbladł, przypominając sobie dawną legendę.

-Semola, skąd go wziąłeś? - spytał.

-Wyciągnąłem go z kowadła, które znajdowało się na głazie, w pobliżu kościoła.
- odpowiedział drżąc chłopiec.

Mała grupa rycerzy zgromadziła się wokół nich. Sir Hektor powiedział:

-Zaprowadź nas do kościoła i pokaż nam, jak to zrobiłeś!

Semola powrócił na cmentarz, włożył miecz w kowadło i potem znów go wyciągnął.

-Każdy mógłby to zrobić! - oburzył się Caio i uchwyciwszy gardę miecza, który ojciec włożył
do szpary, szarpnął, ale miecz nie poruszył się ani o milimetr. Tymczasem miejsce wokół kamienia wypełniło się zaciekawionymi ludźmi.

Jeden z rycerzy zawołał:

-Każcie chłopcu wyciągnąć miecz!

I Semola spróbował po raz trzeci. Gdy tylko jego ręce dotknęły gardy, złoty deszcz promieni słonecznych spłynął na niego. Zaczarowany miecz okazał się posłuszny.

Szmer podziwu przebiegł przez tłum. Historia tego miecza żyła jeszcze w pamięci obecnych.
Pewien rycerz oświadczył:

-Ten chłopiec jest jeszcze młody i tak szczupły. A w rzeczywistości jest najsilniejszym
z rycerzy królestwa!

-Ale jak nazywa się chłopiec? - spytał sir Hektora pewien rycerz.

-Semola... to znaczy chciałem powiedzieć Artu - odpowiedział ojciec z oczyma pełnymi łez wzruszenia.

Wszyscy zakrzyknęli chórem:

-Niech żyje król Artu! Sto lat dla naszego młodego króla!

15. LEGENDA O ŚW. KRZYSZTOFIE

Krzysztof był olbrzymem o ogromnej sile i odstraszającym wyglądzie. Król zaangażował go
do swej straży przybocznej, gdyż nikomu nie przechodziło do głowy rozpoczynać zwady z takim olbrzymem, który mógł powalić nawet ogromny dąb jednym uderzeniem miecza.

Ale pewnego dnia Krzysztofowi znudziła się ochrona króla, który był wielkim tchórzem i postanowił udać się na poszukiwanie najpotężniejszego króla świata, by mu służyć. W końcu to mu się należało:
nikt nie był tak sprawny i tak mężny jak on.

Po długiej wędrówce dotarł na dwór pewnego króla, o którym opowiadano, że jest nie do pokonania. Gdy król ten zobaczył ogromnego Krzysztofa, chętnie przyjął go na służbę i pozwolił mu zamieszkać w swoim zamku.

Pewnego dnia wędrowny pieśniarz śpiewał u stóp króla pieśń, w której często powtarzało się imię diabła. Król, który był chrześcijaninem, ilekroć słyszał, że mówiono o diable, robił znak krzyża.

Krzysztofa to zdziwiło i spytał króla, co oznacza ten znak.

Król odmówił mu odpowiedzi, ale Krzysztof zażądał stanowczo:

-Jeżeli mi, panie, nie odpowiesz, odchodzę!

A król na to odrzekł:

-Gdy słyszę imię diabła, szukam zawsze obrony w tym znaku, gdyż bardzo się boję szkodliwej mocy szatana i nie chciałbym wpaść w jego szpony.

Krzysztof spojrzał na niego rozczarowany, a potem oświadczył:

-Jeśli tak bardzo boisz się diabła, znaczy to, że diabeł jest potężniejszy od ciebie. Dlatego naprawdę odchodzę, gdyż jak powiedziałem, chcę służyć królowi najpotężniejszemu na świecie. Żegnaj, idę na poszukiwanie diabła, aby mu służyć.

Straszny osobnik

Krzysztof opuścił dwór i udał się na poszukiwanie diabła. Dotarł do dzikiego i pustego miejsca, gdzie koczowała gromada okropnych żołdaków. Strażnicy zatrzymali go i zaprowadzili do dowódcy. Miał on twarz kosmatą i okrutną, a oczy iskrzyły się złością.

-Dokąd idziesz? - zaryczał głosem, który przerażał.

-Idę na poszukiwanie diabła, ponieważ chcę mu służyć. - odpowiedział Krzysztof.

Straszliwy osobnik zachichotał, a potem powiedział:

-Jestem tym, którego szukasz.

Krzysztof zadowolony ze znalezienia najpotężniejszego władcy świata, przyrzekł mu służyć.
Ale pewnego dnia, gdy Krzysztof i diabeł razem wędrowali drogą, natknęli się na krzyż. Na domiar złego zmusił Krzysztofa do wędrowania niedostępną i niewygodną ścieżką, byle tylko nie przechodzić obok krzyża.

Tego wieczoru Krzysztof, ciągle jeszcze zdumiony, spytał diabła o powód nieoczekiwanej ucieczki,
która zmusiła ich do zejścia z wygodnej drogi, aby pójść okropną ścieżką. Diabeł odmówił odpowiedzi,
ale Krzysztof zagroził:

-Jeśli mi nie powiesz, odchodzę!

Wówczas diabeł niechętnie wytłumaczył mu:

-Człowiek, zwany Jezusem, został pewnego dnia przybity do krzyża. Ilekroć widzę
znak krzyża, jestem zmuszony do ucieczki.

A na to Krzysztof rzekł:

-Ten Jezus jest więc o wiele potężniejszy od ciebie, jeśli tak bardzo przeraża cię sam znak, który Go przypomina. Musze więc przyznać, że nie znalazłem jeszcze najpotężniejszego króla
na ziemi. Okłamałeś mnie. Żegnaj, diable. Idę na poszukiwanie Jezusa.

Chata nad brzegiem rzeki

Krzysztof musiał jednak długo wędrować, zanim napotkał kogoś, kto mógłby mu wskazać,
gdzie znaleźć Jezusa.

W końcu natknął się na pustelnika, który opowiedział mu historię Jezusa Chrystusa, kazał mu przeczytać Ewangelię i nauczył go prawd wiary.

Krzysztof wysłuchał wszystkiego z wielką uwagą, poprosił o chrzest i przyrzekł służyć Jezusowi
ze wszystkich swych sił.

-Króla, któremu pragniesz służyć, musisz czcić częstymi postami. - dodał pustelnik.

-Proszę wyznaczyć mi coś innego, gdyż w ten sposób nie mogę Mu służyć! - odpowiedział szczerze Krzysztof.

-Musisz również modlić się dużo. - ciągnął dalej pustelnik.

-Również i w ten sposób nie mogę Mu służyć. - powiedział szczerze Krzysztof.

A na to pustelnik:

-Czy widzisz rzekę tam na dole? Wielu tonie w niej, gdy chce się przez nią przeprawić.

-Tak, wiem.

-Wobec tego, ponieważ jesteś taki wysoki i taki silny, idź nad brzeg rzeki i pomagaj ludziom przeprawiać się przez nią. Jezus uzna z pewnością taką służbę, a ponieważ jest nieskończenie dobry, być może sam przyjdzie ci to powiedzieć.

-Takie usługi chętnie mogę Mu świadczyć! - stwierdził tym razem Krzysztof.

Udał się nad brzeg rzeki, która przecinała na dwie części nizinę i zbudował sobie tam chatę.
Z pnia młodego drzewa zrobił sobie mocny kostur, aby pewniej przeprawiać się przez wodę i zaczął przeprowadzać z jednego brzegu na drugi wszystkich podróżnych, którzy pragnęli przejść rzekę w bród.

Kto chciał się przeprawić na drugą stronę, wołał na dobrego olbrzyma, a ten brał na ramiona podróżnego i, walcząc z prądem rzeki, przenosił go na drugi brzeg. Krzysztof wykonywał swe zadanie
bardzo wiernie, służąc swemu nowemu Królowi, choć Go jeszcze nie znał.

Dziecko ciężkie jak ołów

Minęło tak kilka miesięcy. Pewnego dnia, gdy Krzysztof odpoczywał w swej chacie, usłyszał głos dziecka, które wołało do niego:

-Krzysztofie, wyjdź na dwór i przenieś Mnie przez rzekę.

Krzysztof wyszedł przed chatę, ale nie znalazł nikogo. Wzruszył ramionami i powrócił do chaty.
Ale znów usłyszał ten sam głosik, który go wołał. Ponownie wyszedł na dwór, ale nie zobaczył nikogo. Powrócił do chaty i oto po raz trzeci dziecięcy głos wzywał go.

Po raz trzeci wyszedł z domu i tym razem znalazł dziecko nad brzegiem rzeki. Dziecko bardzo grzecznie poprosiło Krzysztofa o przeniesienie na drugi brzeg.

-Strzyżyku, jesteś tak maleńki, że prawie Ciebie nie widzę! Chciałem właśnie wyprostować trochę nogi. -powiedział Krzysztof dobrodusznie. Jedną ręką uniósł Dziecko. Posadził je sobie na ramionach
i wszedł do rzeki, opierając się na kosturze. Ale oto woda zaczęła rosnąć, a Dziecko ciążyło mu jak ołów. Krzysztof obdarzony był siłą nadzwyczajną, ale teraz im bardziej wchodził w rzekę, tym prąd jej stawał się coraz groźniejszy, a ciężar Dziecka przytłaczał go, uginając kolana. Kilka razy groził mu upadek.

Przejście przez rzekę wydawało mu się nieskończenie długie i wymagało strasznego wysiłku. Wytężając wszystkie siły, dotarł na drugi brzeg i postawił Dziecko na ziemi. Upadł na kolana na trawie wycieńczony.

-Dziecko! - dyszał olbrzym -Naraziłeś mnie na wielkie niebezpieczeństwo. Twój ciężar był
tak wielki, że wydawało mi się, iż niosę na barkach cały świat!

Dziecko spojrzało na niego uśmiechając się.

-Nie dziw się, Krzysztofie! - powiedziało. -Niosłeś na ramionach nie tylko cały świat, ale również Tego, który go stworzył. Ja jestem Jezusem, Królem wszechświata, któremu przyrzekłeś służyć. Abyś uwierzył, że to, co mówię jest prawdą, gdy ponownie przejdziesz przez rzekę, zatknij twój kij w pobliżu chaty, a jutro zobaczysz wyrosłe tam drzewo obsypane kwieciem i owocami.

Powiedziawszy to, Dziecko zniknęło.

Krzysztof wypełnił polecenie. Gdy powrócił do chaty, wbił w ziemię swój kij i następnego dnia znalazł go obsypanego kwieciem i owocami.

16. JANEK I GRACJELLA

Żyła kiedyś (i na szczęście żyje jeszcze) pewna rodzina, która mieszkała w domku oddalonym o kilka kilometrów od wielkiego centrum handlowego. Do tego centrum należały sklepy i wielkie magazyny, w których można było kupić wszystko.

Rodzina składała się z tatusia, który pracował w biurze, mamusi, która dorabiała trochę, pracując wcześnie rano jako sprzątaczka, i z dwojga dzieci: dziewięcioletniego Janka i siedmioletniej Gracjelli. Wszyscy kochali się bardzo, ale naturalnie istniało jedno „ale”.

„ Kup mi to , kup mi tamto ! ”

-A nie zapomnij mi kupić jajka z niespodzianką! - wołał codziennie Janek, gdy tatuś wychodził do pracy.

-Ja chcę nową sukienkę dla Barbie! - krzyczała Gracjella, ciągnąc za kurtkę tatusia.

Gdy wychodziła mamusia, powtarzała się ta sama historia.

-„Kup mi gazetkę!”, „Chcę zabawkę elektroniczną”, „Kup mi bluzeczkę z Minnie” i tak w kółko. Codziennie. Również w niedzielę.

Gdy mamusia i tatuś wracali do domu, dzieci już od progu „napadały” bezlitośnie na rodziców: „Czy przyniosłeś mi to?”, „Czy pamiętałeś o tamtym?”. Jeśli nie zostały spełnione ich życzenia, Janek i Gracjella dąsali się, wypłakiwali strumienie łez do talerza, krzyczeli zagniewani: „Wszyscy koledzy to mają!” albo „Nie kochasz mnie wcale!”.

Tragedia wybuchała, gdy rodzice z dziećmi wchodzili do ogromnego magazynu w centrum handlowym. Dzieci były dosłownie zahipnotyzowane półkami przepełnionymi wszelakiego rodzaju towarami spożywczymi, zabawkami, przedmiotami, na które można było popatrzeć, które można było dotknąć i kupić.

Dzieci biegały podniecone z jednej strony na drugą i w mgnieniu oka potrafiły napełnić wózki słodyczami, odzieżą, zabawkami. Mamusia i tatuś byli zmuszeni odnosić z powrotem na miejsce to wszystko, co dwoje rozhukanych dzieci powrzucało do wózków.

Historia, którą chcemy wam opowiedzieć, wydarzyła się właśnie w czasie jednej z tych oszałamiających „wypraw” do super-magazynu. Gdy dzieci próbowały umieścić na swoim wózku trzy nowe gry elektroniczne, mamusia i tatuś spojrzeli na siebie i powiedzieli:

-Dość tego!

-Już dłużej nie wytrzymam! - zawołał tatuś. -Musimy koniecznie coś zrobić!

-Zostawimy je tutaj - szepnęła mamusia cicho. -W końcu bardziej się interesują pluszowymi zabawkami i elektronicznymi grami niż nami...

-Wiesz, to jest dobra myśl! - powiedział tatuś.

Po cichu mamusia i tatuś znaleźli się przy wyjściu z super-magazynu i powrócili do domu.

„ Zostaliśmy zamknięci wewnątrz magazynu ! ”

Pochłonięci działem zabawek Janek i Greta nie zauważyli zniknięcia rodziców. Nadal wołali: „popatrz na to”, „spójrz na to!”.

Gdy nadeszła pora zamknięcia sklepu, popchnęli swe przepełnione wózki do kasy, ale nie znaleźli ani mamusi, ani tatusia.

-Jak zapłacimy? - spytała Gracjella brata.

-Musimy wszystko odnieść z powrotem, pospieszmy się! - stwierdził Janek, który zauważył, że osoby nadzorujące obserwują ich bacznie.

Dzieci popchnęły wózki w kierunku półek i zaczęły mozolnie odkładać wszystko na swoje miejsce. Trwało to dość długo i dzieci nie zauważyły, że wiele świateł pogasło i że głośniki nie nadawały już muzyki, ani komunikatów. Po korytarzach i działach nikt się już nie kręcił. Wszystko wydawało się nierealne, otulone watą ciszy.

-Zostaliśmy tu sami! - zawołała zaskoczona Gracjella.

-To prawda! - stwierdził Janek. -Zamknęli nas w magazynie!

-I co teraz zrobimy? - zaniepokoiła się dziewczynka.

-To wręcz cudownie! - uśmiechnął się Janek. -Możemy robić wszystko, co tylko nam się zamarzy. Ja pójdę do działu gier elektronicznych.

W chwilę później Janek stał nieruchomo przed wielkim ekranem telewizyjnym, na którym rozgrywała się barwna bitwa między potworami przedpotopowymi i jaskiniowcami. Dziecko wpatrywało się w ekran jak zahipnotyzowane, jego ręce naciskały klawisze, nie zatrzymując się ani przez chwilę.

Gracjella pobiegła tymczasem do różowego kącika lalki Barbie i zaczęła wyjmować z pudełek najnowszą kolekcję sukni wieczorowych i sportowych. Przy każdej sukni wydawała głośny okrzyk zachwytu. Potem poszła do domku Barbie. Istny cud z tworzywa sztucznego, wyższy od niej samej z wieloma pokojami i z pomieszczeniem dla kucyka pony.

Więźniowie

Dzieci były tak pochłonięte zabawkami, że nie zauważyły, że powoli, powoli coś się zmieniało. Niebieskie światło rozpłynęło się niczym lekka mgiełka i tam, gdzie dochodziło to światło, wszystko ożywało w czarodziejski sposób. Pluszowy niedźwiadek, który przez cały dzień grzecznie siedział na półce, zeskoczył i zaczął wyprostowywać swe łapki. Dwa autka zaczęły się gonić, w dziale spożywczym szynki zaczęły grać z żółtym serem w piłkę.

-Magazyn jest zamknięty - powiedział ktoś przez megafon. -Nastał czas wolności dla wszystkich?

Janek obrócił się, by zobaczyć, co się dzieje, ale potężny pazur, który wydostał się z telewizora, pochwycił go za żakiecik i wciągnął do wnętrza telewizora. Dziecko znalazło się w lesie przed paszczą wściekłego dinozaura.

-Ratunku, ratunku! - krzyczał chłopak i zaczął rozpaczliwie uciekać, ale wpadł w błotniste bagno, udało mu się jednak wskoczyć na jakiś pień, ale zauważył przerażony, że ów pień był wygłodniałym krokodylem. Biedny Janek znów zaczął biec krzycząc, gdy tymczasem straszne ptaki przedpotopowe starały się go pochwycić ogromnymi, spiczastymi dziobami. Gracjella usłyszała krzyk Janka i biegła mu na pomoc, ale zatrzymała ją jakaś lekka, ale zdecydowana ręka. To była Barbie, która urosła do normalnej wielkości, a może raczej Gracjella zmalała do tego stopnia, że mogła wejść do domu lalki.

-O nie, kochana! - powiedziała Barbie tonem słodkim, ale zdecydowanym. -Teraz musisz wyczyścić mi kozaczki, następnie wyczyścisz ubranie i wypastujesz podłogę w moich 14 pokojach. Zaraz potem pójdziesz do kuchni i przygotujesz mi kolację. Uważaj, żeby wszystko było zrobione dokładnie, w przeciwnym razie zasmakujesz mojej rózgi!

Biedna Gracjella była przerażona i ogromne łzy zaczęły spływać na jej dres.

-Oszczędź sobie płaczu. - powiedziała Barbie. -Na nic to się przyda.

Dziewczynka zaczęła pracować w pocie czoła, a lalka nie spuszczała jej z oczu, uderzając niekiedy biczykiem w dłoń.

-Mamusie, tatusiu, przyjdźcie po mnie! - łkała dziewczynka, czyszcząc i pastując tak dobrze, jak jeszcze nigdy nie robiła tego w swoim życiu.

-Mamusiu, tatusiu, przyjdźcie mnie uratować! - krzyczał również Janek, którego nieustannie goniły okrutne potwory. -Jestem więźniem gry elektronicznej!

Książka z bajkami porzucona w kuchni

Po wyczyszczeniu kozaczków, uporządkowaniu sukien i pokoi Barbie, Gracjella zeszła do kuchni, aby przygotować kolację. Szukała książki kucharskiej, ale na półce zauważyła porzuconą książkę z baśniami. Była to historia Jasia i Grety. Gracjella otworzyła książkę właśnie na stronie, na której mała Greta wpycha złą czarownicę do pieca, a potem biegnie wyzwolić Jasia, uwięzionego w klatce.

-Dziękuję - wyszeptała.

W tym momencie Barbie, która właśnie malowała sobie paznokcie, powiedziała do niej:

-Nim wyrobisz ciasto na ciastka, sprawdź, czy piec jest czysty. Mam nadzieję, że wiesz, jak się go czyści...

-Nie wiem jednak, jak się go otwiera - odpowiedziała szybko Gracjella.

-głuptasie, popatrz więc! - Barbie dotknęła guziczka i piec się otworzył. Gracjella tylko na to czekała. Tak jak zrobiła Greta z czarownicą, popchnęła mocno Barbie i ta głową w dół znalazła się w piecu, krzycząc ze złości.

Dziewczynka wyszła z różowego domu i natychmiast powróciła do swych normalnych wymiarów. Pobiegła szybko do działu zabawek elektronicznych i na jednym z ekranów zobaczyła biednego Janka, zupełnie bez sił, wydanego na igraszkę dwóch okropnych dinozaurów, nacierających właśnie na niego.

Co mogła zrobić? Zamknęła oczy i... wyłączyła prąd.

Gdy otworzyła oczy, Janek stał przed nią bez tchu, ale zdrów i cały. Dzieci uściskały się. W tej samej chwili rozbłysły światła i mamusia, i tatuś przyszli w towarzystwie stróża magazynu.

-Mamusiu, tatusiu, jak bardzo nam was brakowało - wykrzyknęli jednocześnie Janek i Gracjella, tonąc w objęciach rodziców.

-I nam bardzo was brakowało - uśmiechnęli się rodzice. I tak wszystko skończyło się dobrze. Po przygodzie dzieci zostało jedynie małe wspomnienie. Następnego dnia ekspedientka z działu zabawek zdumiona spytała siebie:

-Któż to wrzucił Barbie do pieca?

17. DO WIDZENIA , PANIE BORSUKU !

Pan Borsuk był prawdziwym przyjacielem, zawsze gotowym do przyjścia z pomocą innym. Wiedział już wszystko o życiu, ponieważ był już bardzo stary. Przede wszystkim miał świadomość, że niedługo będzie musiał umrzeć. Pan Borsuk nie bał się jednak śmierci. Dla niego oznaczało ona po prostu opuszczenie ciała.

To nie martwiło go zbytnio, jako że jego ciało nie funkcjonowało już tak dobrze, jak kiedyś, gdy był młody. Jedna rzecz nie dawała mu spokoju: ból, jaki odczuwać będą jego przyjaciele. Aby ich przygotować, pan Borsuk zwierzył im się, że niedługo wyjedzie do Wielkiego Legowiska i nie chce, by się zbytnio o niego martwiono.

Dziwny sen

Pewnego dnia Borsuk, stojąc u wejścia do swej norki, obserwował Kreta i Żabę biegnących przez łąkę. Czuł się bardzo stary i zmęczony. W tym momencie największym jego pragnieniem było móc pobiegać sobie po pachnącej łące jak Kret i Żaba. Ale jego stare nogi nie słuchały go wcale. Śledził oczyma zabawy swych przyjaciół i widok ten napełniał jego serce radością. Tego wieczoru powrócił późno do domu. Powiedział „dobranoc” księżycowi i zasunął firanki. Na dworze było zimno. Pan Borsuk powoli zbliżył się do dobrego ogniska, które czekało na niego w głębi norki.

Zjadł trochę na kolację i usiadł przy biurku, by napisać list. Gdy skończył, zagłębił się w swym fotelu na biegunach, stojącym przy kominku. Kołysał się miło. Szybko zasnął i zaczął śnić cudowny sen, jaki nigdy wcześniej mu się nie zdarzył. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu biegał zwinnie i szybko. Przed nim otwierał się nieskończony tunel. Porzucił swoją laskę, gdyż jej nie potrzebował. Biegł szybko, coraz szybciej. W tym wielkim tunelu często jego łapki nie dotykały nawet ziemi. Wydawało mu się, że leci głową naprzód, ciągle naprzód, naprzód...

Borsuk czuł się wolny, jak nigdy dotąd. Czuł się tak, jakby opuścił swoje ciało.

„ Do widzenia ! ”

Następnego dnia przyjaciele Borsuka zgromadzili się przed jego drzwiami. Byli zaniepokojeni, gdyż ich przyjaciel nie wyszedł, jak to czynił zwykle, by powiedzieć im „dzień dobry”.

Lis przekazał im smutną wiadomość:

-Borsuk nie żyje!

Przeczytał wszystkim jego ostatni list.

Borsuk napisał w nim po prostu:

„Poszedłem do Wielkiego Legowiska. Do widzenia. Borsuk.”

Wszystkie leśne zwierzęta kochały Borsuka i były głęboko zasmucone. Szczególnie Kret czuł się osamotniony, zagubiony i bardzo nieszczęśliwy. Przez całą noc, skulony pod kołderką, myślał o Borsuku. Duże łzy spływały mu po aksamitnych policzkach.

Na dworze rozpoczęła się zima. Gruba kołdra śnieżna pokryła szybko ciepłe norki, w których żyły zwierzęta.

Śnieg wkrótce zasypał wszystkie pola, ale przyjaciele Borsuka wciąż nie mogli otrząsnąć się z wielkiego smutku. Dotąd Borsuk był zawsze tam, gdzie go potrzebowali. Wszystkie zwierzęta czuły się teraz opuszczone i bezradne.

Borsuk prosił wprawdzie, by nie smucono się. Ale było zbyt trudne.

Gdy zbliżała się wiosna, zwierzęta często rozmawiały o czasach, gdy Borsuk był jeszcze wśród nich.

Kret umiał robić śliczne girlandy z papieru. Opowiadał, że to Borsuk nauczył go, jak należy wycinać całą serię kretów z kartki papieru złożonej wielokrotnie. Na początku niezdarne próby gęsto pokrywały ziemię, ale Kret nie posiadał się z radości, gdy wreszcie udało mu się wyciąć doskonale.

Żaba była świetną łyżwiarką. To też Borsuk nauczył ją pierwszych kroków na lodzie. Prowadził ją cierpliwie, podtrzymywał, dopóki pewnego dnia Żaba pewna siebie, nie zaczęła jeździć na łyżwach samodzielnie.

Lis, gdy był malutki, nie potrafił nigdy zawiązać sobie krawata. Borsuk nauczył go tego. „Weź szerszą część krawata, przesuń ją najpierw nad, a potem pod częścią węższą, zrób rodzaj kółka i przesuń przez nie część szerszą, pociągnij, by zamknąć węzeł i przesuń go w górę...”

Teraz lis umiał robić wszystkie możliwe węzły, nawet węzły wymyślone przez siebie. I naturalnie jego krawat był zawsze nienagannie zawiązany.

To Borsuk dał pani Królikowej przepis na upieczenie piernika. Nauczył ją również wyrabiać ciasto w różnych, wymyślonych kształtach. Pani Królikowa, która w całym lesie cieszyła się opinią doskonałej kucharki, opowiadała chętnie o lekcji pieczenia, jakiej jej udzielił Borsuk. Wiele czasu minęło, ale ona ciągle jeszcze czuła zapach tego pierwszego piernika, dopiero co wyjętego z pieca.

Każde zwierzę miało szczególne wspomnienia o Borsuku. Wszystkie nauczył czegoś, co teraz potrafiły robić wspaniale. I dzięki temu Borsuk połączył ich wszystkich.

„ Dzięki , Borsuku ! ”

Potem śnieg zaczął topnieć razem ze smutkiem zwierząt. Ilekroć wymieniano imię Borsuka, ktoś przypominał sobie inną historię, która się z nim wiązała i wzbudzała uśmiech u wszystkich.

Pewnego promiennego dnia wiosennego, w czasie przechadzki po wzgórzu, gdzie Kret widział Borsuka już po raz ostatni, zapragnął podziękować swemu niezapomnianemu przyjacielowi za cudowny dar, jakim było jego życie dla wszystkich zwierząt.

-Dzięki, Borsuku! - wyszeptał cichutko.

Wydawało mu się, że Borsuk go słyszy. I rzeczywiście Borsuk go słyszał.

18. SZLACHETNE DRZEWO

Istniało kiedyś drzewo, które kochało pewne dziecko. Dziecko przychodziło codziennie, by je odwiedzić, zbierało liście drzewa i wiło z nich korony, by potem bawić się w króla lasu.

Wspinało się po jego pniu i kołysało się uczepione jego gałęzi. Jadło jego owoce, a potem drzewo i dziecko bawiło się w chowanego.

Gdy dziecko było zmęczone, zasypiało w cieniu drzewa, podczas gdy liście śpiewały mu kołysankę.

Dziecko kochało drzewo całym swym małym sercem. I drzewo było szczęśliwe.

Ale czas mijał szybko i dziecko urosło. Teraz już było duże, a drzewo często było smutne.

„ Chcę pieniędzy ”

Pewnego dnia dziecko, które stało się już całkiem dorosłe, przyszło zobaczyć drzewo, a drzewo powiedziało do niego:

-Zbliż się moje dziecko, wejdź po moich gałęziach i zrób sobie z nich huśtawkę. Zerwij moje owoce, baw się w moim cieniu i bądź szczęśliwe!

-Jestem już zbyt duże, by wspinać się po drzewach i bawić się - powiedziało dziecko. -Chcę kupić sobie wiele rzeczy i pragnę się zabawić. Chcę mieć pieniądze. Czy możesz mi je dać?

-Przykro mi - odpowiedziało drzewo - ale ja nie mam pieniędzy. Weź moje owoce, idź do miasta i sprzedaj je. Będziesz miał pieniądze i będziesz szczęśliwe.

Wówczas dziecko wspięło się na drzewo, zerwało wszystkie owoce i wzięło je ze sobą. A drzewo było szczęśliwe.

Ale dziecko przez długi czas nie wracało... Drzewo stało się znów smutne. Potem pewnego dnia dziecko powróciło. Drzewo zadrżało z radości i powiedziało:

-Zbliż się moje dziecko, wejdź po moim pniu, zrób sobie huśtawkę z moich gałęzi i bądź szczęśliwe.

-Zbyt jestem zajęte i nie mam czasu, by wspinać się po drzewach - odpowiedziało dziecko, które stało się mężczyzną. -Chcę mieć dom, który by mnie chronił. Chcę ożenić się i chcę mieć dzieci. Potrzebuję domu. Czy możesz mi dać dom?

-Nie ma domu - odpowiedziało drzewo - Moim domem jest las, ale możesz obciąć moje konary i zbudować z nich dom. Wówczas będziesz szczęśliwe.

Dziecko ścięło wszystkie konary i wywiozło je, aby zbudować dom. I drzewo było szczęśliwe.

„ Chcę mieć łódź , by uciec ”

Przez długi czas dziecko nie pojawiało się. Gdy powróciło, drzewo było tak szczęśliwe, że ledwie mogło mówić.

-Zbliż się moje dziecko. - wyszeptało. -Przyjdź i pobaw się.

-Jestem człowiekiem zbyt starym i zbyt smutnym, by bawić się - odpowiedziało dziecko. -Chcę mieć łódź, by uciec stąd daleko. Czy możesz dać mi łódź?

-Zetnij mój pień i zrób z niego łódź - powiedziało drzewo. -Będziesz mogło wypłynąć na dalekie wody i być szczęśliwe.

I wtedy dziecko ścięło pień i zrobiło z niego łódź, by móc nią uciec. A drzewo było szczęśliwe... ale niezupełnie.

Po długim czasie dziecko jeszcze raz powróciło.

-Przykro mi, moje dziecko - powiedziało drzewo - ale nic nie mogę ci ofiarować... Nie mam już owoców.

-Moje zęby są zbyt słabe, by zjadać owoce - powiedziało dziecko.

-Nie mam gałęzi - ciągnęło drzewo. -Nie możesz więc się huśtać.

-Jestem zbyt stary, by kołysać się na gałęziach - powiedziało dziecko.

-Nie ma już pnia - powiedziało drzewo - nie możesz więc wspinać się po mnie.

-Jestem zbyt zmęczony, by wspinać się - powiedziało dziecko.

-Przykro mi - westchnęło drzewo. -Chciałbym bardzo dać ci coś... ale nie mam już nic. Jestem jedynie starym pieńkiem. Tak mi przykro...

-Mnie już teraz potrzeba niewiele - powiedziało dziecko. -Wystarczy jedynie małe, spokojne miejsce, aby usiąść i odpocząć. Czuję się bardzo zmęczony.

-A więc - powiedziało drzewo wyprostowując się, ile tylko mogło - a więc stary pieniek jest tym, czego ci potrzeba, by usiąść i odpocząć. Zbliż się moje dziecko, usiądź i odpoczywaj.

I tak też dziecko zrobiło. A drzewo poczuło się wreszcie znów szczęśliwe.

19. CO ZNAJDUJE SIĘ TAM , GDZIE KOŃCZY SIĘ ŚWIAT ?

W królestwie bardzo, bardzo dalekim, żył kiedyś król, który miał trzech synów. Czując się już starym, postanowił zostawić tron jednemu z nich i przejść na emeryturę. Pewnego dnia wezwał więc trzech synów i powiedział:

-Drodzy synowie, postanowiłem zostawić tron temu z was, który potrafi mi powiedzieć, co znajduje się na końcu świata.

Wielkie zimno

Najstarszy syn wyjechał natychmiast. Na imię miał Gedeon. Był wysoki, tęgi, głos miał grzmiący i umiejętnie posługiwał się mieczem. Ale od dziecka był zawsze bardzo podejrzliwy. Podejrzewał wszystko, rzeczy i ludzi. Dlatego, gdy miał wyjechać na granice świata, otoczył się potężnym wojskiem. Wojsko poruszało się wolno, ostrożnie, spoglądając naprzód i za siebie, bojąc się zasadzek z każdej strony. Aż pewnego pięknego dnia pochód zatrzymał się przed wielkim drzewem.

Drzewo powiedziało do Gedeona:

-Najstarszy synu króla, tam, gdzie się udajesz, jest bardzo zimno. Będziesz potrzebował drewna na opał. Weź oto to nasionko, da ci ono potrzebne drewno.

Ale Gedeon był bardzo nieufny. Zrzędził:

-Mając tak małe nasionko, potrzeba będzie wielu lat, aby uzyskać trochę drewna.

Wyrzucił nasionko i nakazał swoim żołnierzom ściąć drzewo i zabrać je ze sobą. Ale gdy tylko drzewo zostało porąbane, zniknęło. Żołnierzom pozostała w rękach jedynie garstka popiołu.

Gedeon znów podjął wędrówkę w otoczeniu swych dzielnych żołnierzy. Im bardziej posuwali się naprzód, tym robiło się zimniej. Ziemia pod ich nogami była zmarznięta. Wszystko było białe, zlodowaciałe. Gdziekolwiek się kierowali, znajdowali jedynie lód.

Gedeon powrócił do domu i oświadczył:

-Tam, gdzie kończy się świat, istnieje jedynie zimna, niekończąca się pustynia lodowa.

Przepaść wypełniona nocą

Następnego dnia drugi syn wyjechał na koniec świata. Nazywał się Modesto i od dziecka był zawsze bardzo lękliwy. Strach ogarniał go, zwłaszcza wówczas, gdy było ciemno. Przed odjazdem Modesto oświadczył:

-Zgoda, wyjeżdżam, ale za wszelką cenę muszę dotrzeć tam, gdzie kończy się świat przed wieczorem.

Do swej karety zaprzągł tysiąc najszybszych koni królestwa i zaczął je smagać batem, aby pędziły szybciej od wiatru. Smagał je nieustannie swym długim, skórzanym batem.

Przejechał w mgnieniu oka wielką pustynię lodową i dotarł nad brzeg wielkiej przepaści. W głębi przepaści zobaczył nadchodzącą noc. Albatros o wielkich skrzydłach zbliżał się i wyszeptał do niego:

-Jeżeli chcesz znaleźć światło, musisz zagłębić się w noc. Wejdź na mój grzbiet, a ja ciebie przeprowadzę.

Ale Modesto bał się tak bardzo, że nawet go nie słuchał.

Zawrócił karetę i znów chłostał konie, aby wrócić galopem do pałacu. Gdy Modesto stanął przed ojcem, oświadczył:

-Świat kończy się na wielkiej przepaści, wypełnionej nocą.

„ Nigdy nie widziałem tyle światła ! ”

Następnego dnia przypadła kolej na najmłodszego syna króla, Beniamina. Nie wziął on ze sobą rycerzy, ani koni. Odszedł sam, pieszo.

Szedł powoli, oglądał wszystko, przysłuchiwał się wszystkiemu.

Gdy doszedł do początku wielkiej pustyni lodowej, zobaczył drzewo zamienione w popiół i małe ziarenko, które jego brat wyrzucił. Podniósł je, wykopał mały otwór i delikatnie umieścił w nim ziarenko. Potem zasnął głęboko.

Gdy Beniamin się obudził, nie wiedział, ile godzin spał, ale w tym czasie wyrosło piękne drzewo. Chłopiec uciął kilka gałęzi i mógł ogrzać się przy ognisku. Potem odważnie wyruszył w dalszą drogę.

Gdy dotarł do brzegów wielkiej przepaści, znalazł tam ogromnego albatrosa, który czekał na niego. Stary ptak zaproponował mu to samo, co zaproponował starszemu bratu Beniamina.

Beniamin z biciem serca zgodził się i usiadł na grzbiecie ptaka, który szerokimi uderzeniami skrzydeł zanurzył się w noc.

Leciał nic nie widząc, ale powoli przemierzył ciemność.

Wielki albatros złożył Beniamina przed bramą, prowadzącą na koniec świata. Gdy drzwi się otwarły, Beniamin zauważył, że za nimi wszystko było jasne i błyszczące, o wiele piękniejsze i weselsze od nowego dnia.

Beniamin bardzo pragnął pójść dalej ku światłu, ale przyrzekł królowi, że powróci i opowie mu o wszystkim. Wziął więc garść światła i zabrał ją ze sobą.

Powrócił do pałacu i powiedział do ojca:

-Nigdy nie widziałem tyle światła, ile znajduje się po drugiej stronie drzwi, prowadzących na koniec świata.

Stary król wstał i powiedział:

Droga nieufności prowadzi na pustynię, droga strachu prowadzi do nocy, droga ufności prowadzi do światła. Droga Beniamina podoba mi się najbardziej i on zostanie nowym królem.

20. KTO UKRADŁ DZIECIĄTKO JEZUS ?

Pierwszym, kto zauważył ten fakt, był Ludwik, kościelny. Odkurzał właśnie świeczniki, gdy jego wzrok spoczął na żłóbku Dzieciątka Jezus. Znajdował się on w zakrystii i miał zostać umieszczony przed ołtarzem w Świętą Noc.

Stanął jak wryty, otwarł usta, nieruchomy, niezdolny nawet do krzyku.

-Księże Ryszardzie! Księże Ryszardzie! - zaczął wołać przerażonym zduszonym głosem.

Był to dzień 24 grudnia i tej nocy śliczne Dzieciątko Jezus (najładniejsze w całej diecezji, jak stwierdził ks. Ryszard) powinno znaleźć się w swym żłóbku, w tym swoim słodkim uśmiechem, złotymi loczkami, na których igrały światła kościelne.

-Księże Ryszardzie! Porwano Dzieciątko Jezus! - obwieścił Ludwik proboszczowi, który stanął w drzwiach.

Żłobek był pusty. Dzieciątka Jezus nie było.

-Ale to niemożliwe! - również ks. Ryszard patrzył jak osłupiały na pusty żłóbek. -Ta figurka nie miała wartości artystycznych... miała jedynie wartość symboliczną, uczuciową!

-Co teraz zrobimy? - spytał Ludwik. -Kto powie o tym dzieciom?

„ My Je znajdziemy ! ”

Właśnie w tym momencie dały się słyszeć kroki. Były to małe kroczki, szybkie, podskakujące.

Chwilę potem ukazały się czerwone od zimna noski, świecące oczy pod wełnianymi czapkami Angela i Marizy.

Dzieci trzymały w rękach koperty, ozdobione śmiesznymi rysunkami.

-Proszę księdza, przynieśliśmy listy - oświadczył dumnie Angelo.

-Listy do Dzieciątka Jezus - sprecyzowała Mariza.

Ksiądz Ryszard westchnął. Ludwik odszedł w pogoni za nieistniejącym kurzem na ławce w zakrystii.

Dzieci spojrzały na żłóbek i zrozumiały od razu, jakie będą konsekwencje tego, co się stało. Jeśli Dzieciątka Jezus nie ma, nie będzie mogło otrzymać listów. Nie będzie więc mogło przynieść im radości, miłości i pokoju. Ani też małych prezentów, o których nigdy nie zapomniało.

Dzieci spoglądały na siebie rozczarowane i zmartwione, gdy tymczasem Ludwik zrzędził.

-Widziałem. Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Nie ma poszanowania! Wszyscy są narkomanami... wszyscy są przestępcami... To mafia, a mówiłem...

-Chcą, by ludzie stracili wiarę - oto, czego chcą! - dodał ks. Ryszard zatroskany.

Angelo i Markiza spojrzeli na siebie, potem powiedzieli razem:

-Nie martwcie się. My odnajdziemy Dzieciątko Jezus!

Kołowrotek zakupów

Angelo i Mariza byli wiernymi obserwatorami śledztw prowadzonych przez komisarza Derrika w telewizji, zaczęli więc przeprowadzać bardzo na serio własne dochodzenie.

Zdecydowanym krokiem weszli do biura znalezionych rzeczy.

-Czy może znaleźliście Dzieciątko Jezus? - zapytali urzędnika.

W tym biurze było wszystko: zniszczony niedźwiadek pluszowy, wiolonczela z pozrywanymi strunami, 24 tysiące parasoli, 13 500 rękawiczek, trzy lewe buty, milion książek szkolnych, wypchany krokodyl.

Ale nie było Dzieciątka Jezus.

Bez wątpliwości: Dzieciątko Jezus zostało rzeczywiście skradzione!

Dzieci widziały kiedyś w telewizji, że jakiś złodziej ukrył łup pod mostem. Angelo i Mariza pobiegli szybko pod wielki, kamienny most miejski, aby pokierować poszukiwaniami.

Ale to była wigilia Bożego Narodzenia i pod przęsłami mostu i wzdłuż rzeki pełno było straganów, na których sprzedawano ozdoby choinkowe, indyki, węgorze, pierniki i figurki do żłóbków.

W powietrzu rozchodziły się cudowne zapachy. Staruszek przygotował ogromne pęki niebieskiej i różowej waty cukrowej. Angelo zatrzymał się jak zahipnotyzowany, oblizując się. Mariza pociągnęła go za rękaw.

-Chodźmy do super-samu! Często zaglądają tam złodzieje - powiedziała dziewczynka.

Niechętnie wyszli, zostawiając za soba wszystkie te nęcące stragany.

Przed super-samem właśnie zatrzymano jakiegoś złodziejaszka. Skradł torebkę, a nie Dzieciątko Jezus. Również policjanci stwierdzili, że był to jedynie kieszonkowiec i na pewno nie zainteresowałby się figurką z kościoła. Dodali, że mają teraz dużo pracy i że są zadowoleni, iż Angelo i Mariza wzięli na siebie to trudne i skomplikowane dochodzenie. Wokół nich ludzie kręcili się, zajęci zakupami.

-Musimy zacząć dochodzenie od zera - powiedział Angelo.

-Spotkajmy się po obiedzie przed kościołem - zaproponowała Mariza.

Kolorowe ślady pisaka

Tego popołudnia Angelo powrócił wywijając wielką lupą. Złodzieje z pewnością musieli zostawić jakieś ślady. I on je znajdzie!

Biedny kościelny ciągle trzymał się za głowę i zrzędził:

-Co za okropne Boże Narodzenie! Bez Dzieciątka Jezus! Tylko tego brakowało... To wina rządu!

Ale należało rozwiązać problem.

-Szukacie jakiegoś śladu? - spytał Ludwik. -Przypominam sobie, że dziś rano znalazłem jakieś kolorowe ślady, jakby ktoś zgubił pisak lub ołówek, potem jakieś kawałki papieru kolorowego, może kawałki jakiegoś katalogu....

Kolorowy ołówek? Katalog?

-Reklama! - wykrzyknęli równocześnie mali detektywi.

I hop! Znaleźli się na ulicy, szybko kierując się do wielkiego biura reklamowego, które znajdowało się na drugim końcu miasta.

Byli tak mali, że portier wielkiego biura nawet nie zauważył ich. Przemknęli po cichu i ostrożnie otworzyli pierwsze napotkane drzwi. Wewnątrz znajdowały się kartony z budyniami, makaronem, szpinakiem, tuńczykiem, proszkami do prania. Wokół porozrzucane były zabawki, telewizory, pasty do zębów. Ale w głębi, pośród całego tego bałaganu, coś świeciło się złociście.

-Dzieciątko Jezus! - wyszeptał Angelo. Mariza jednak dała znak, by nie zdradzać się.

Kilka dziwnych osób, pochylonych nad stołem, zawalonym różnymi przedmiotami i szkicami, dyskutowało z ożywieniem.

-Na jego miejscu umieścimy wspaniałą babkę! - wrzeszczał ktoś w żółtym krawacie i ciemnych okularach.

-Nie! - wołał mężczyzna, o czarnej brodzie. -Umieścimy lalkę, która, która płacze i mówi! Sprzedamy jej miliardy.

-Ci przestępcy myślą, czym zastąpić Dzieciątko Jezus - pomyślały dzieci.

-Może chcą rzeczywiście, byśmy utracili wiarę.

Angelo chciał się dowiedzieć czegoś więcej, ale nie było czasu do stracenia.

-Postaraj się ich zająć - wyszeptał do Marizy. -Spowoduj pęknięcie tych baloników pod oknem. Gdy oni spojrzą w tym kierunku, ja Dzieciątko Jezus.

Jak tysiące oczu dziecięcych

Wszystko odbyło się z godnie z planem. Dwoje dzieci uciekało jak zające, gonione przez sforę psów. Trzymali Dzieciątko Jezus i biegli, ile tchu. Gdy znaleźli się na ulicy, zdyszani zatrzymali jakieś czerwone auto. Dzieci były tak zaaferowane, że nie zauważyły nawet, że to anioł prowadził auto. Jeden z tych prawdziwych aniołów ze skrzydłami....

Czerwone auto w jednej chwili zawiozło ich przed kościół, natomiast wielkie czarne auto przedstawicieli reklamy, którzy ich ścigali, zostało zatrzymane przez tłok, panujący na ulicach.

Och! Ledwie zdążyli! Dzwony już dzwoniły, wzywając ludzi. Światła i gwiazdy błyszczały. Rozpoczynała się Święta noc.

Dumni, niczym Trzej Królowie, Angelo i Mariza weszli do oświetlonego kościoła. Mariza niosła Dzieciątko Jezus. Angelo szedł obok niej, uważając, by wszystko wypadło dobrze. Delikatnie położyli Dzieciątko Jezus w Jego żłóbku.

Natychmiast światła podwoiły swa intensywność. Dzieciątko Jezus promieniowało i wszystko promieniowało wokół Niego, jak tysiące dziecięcych oczu, jak miliony świeczek, jak miliardy gwiazd...

W tym momencie czterech mężczyzn, ubranych na czarno, na granatowo, żółto, o twarzach, zachmurzonych i wściekłych, stanęło w bramie kościoła. Ale nagle wyrósł przed nimi. Z miną nie wróżącą nic dobrego, kościelny Ludwik.

Trzymał groźnie błyszczący miecz archanioła Michała, którego posąg znajdował się właśnie przy bramie. Czterej mężczyźni zaskoczeni obrócili się na piętach i odjechali w swych czarnych autach, ginąc w ciemności nocy. To była Święta Noc.

Wszystkie okna były oświetlone. Organy zaczęły grać, dzieci należące do chóru zaczęły śpiewać kolędy.

Ze wszystkich stron miasta ludzie zdążali do kościoła. W swym jaśniejącym żłóbku Dzieciątko Jezus czekało na nich.

21. DLACZEGO DZWONY DZWONIŁY ?

W pewnym mieście był wspaniały, ogromny kościół. Stojąc przy głównym wejściu, z trudem dostrzegał się kamienny ołtarz. Tuż przy kościele wznosiła się dzwonnica, podobna do wieży, tak wysoka, że jej czubek można było dostrzec jedynie przy pięknej pogodzie. Tam w górze na wieży znajdowały się dzwony, o których mówiono, że mają najpiękniejsze i najwspanialsze brzmienie na świecie, ale nikt z żyjących ich nie słyszał. Były to wspaniałe dzwony bożonarodzeniowe: można jedynie w noc Bożego Narodzenia, gdy na ołtarzu składano Dzieciątku Jezus największy i najcenniejszy dar.

Niestety, od wielu już lat nie znaleziono widocznie tak wspaniałego daru, by zasłużyć na rozkołysanie tak wielkich dzwonów.

Jednak co roku w wigilię Bożego Narodzenia ludzie tłoczyli się przed ołtarzem, przynosząc swój dar, starając się prześcignąć jeden drugiego, rywalizując między sobą w wymyślaniu darów coraz to nadzwyczajniejszych. Pomimo, że kościół był zatłoczony, a nabożeństwa wspaniałe, tam w górze na wieży słychać było jedynie świst wiatru.

Pedro i jego braciszek

We wsi położonej dość daleko od miasta mieszkał chłopiec o imieniu Pedro razem ze swym braciszkiem. Słyszeli oni o słynnych darach, składanych w wigilię Bożego Narodzenia i przez cały rok już szykowali się, by uczestniczyć w wielkiej i okazałej ceremonii, w czasie Pasterki.

W dzień poprzedzający Boże Narodzenie już o świcie, gdy zaczynały padać pierwsze płatki śniegu, Pedro z braciszkiem wybrali się w drogę. O zmierzchu docierali do bram miasta i wtedy ujrzeli leżącą na ziemi biedną kobietę. Upadła na śniegu, zbyt zmęczona i chora, by poszukać sobie schronienia. Pedro ukląkł i starał się ją podnieść, ale nie udało mu się.

-Nie dam rady, braciszku - powiedział Pedro. -Jest zbyt ciężka. Musisz iść dalej sam.

-Ja sam? - zawołał braciszek. -A więc ty nie będziesz na Pasterce?

-Nie mogę postąpić inaczej - powiedział Pedro. -Spójrz na tę biedną kobietę. Jej twarz podobna jest do twarzy Madonny w oknie kaplicy. Umrze tutaj z zimna, jeśli ją opuścimy. Wszyscy poszli do kościoła, ale ja zostanę i zaopiekuję się nią aż do końca Mszy świętej. Wówczas ty będziesz mógł przyprowadzić tu kogoś, kto jej pomoże. Braciszku, weź ten srebrny pieniążek i połóż go na ołtarzu: to jest moja ofiara dla Dzieciątka Jezus. A teraz biegnij!

Gdy dziecko posłusznie podążało do kościoła, Pedro zaciskał powieki, by powstrzymać łzy żalu, które jednak płynęły mu po policzkach. Potem podłożył swą rękę pod głowę biednej kobiety, która skarżyła się cicho i starał się do niej uśmiechnąć.

-Odwagi, proszę pani, niedługo ktoś tu przyjdzie.

Jako ostatni przybył król

W ogromnym kościele uroczystości z okazji wigilii Bożego Narodzenia były w tym roku jeszcze wspanialsze niż zazwyczaj. Organy grały jak wspaniały, wierni śpiewali, a na koniec biedni i bogaci przystępowali z godnością do ołtarza, aby złożyć swoje dary. Na ołtarzu znalazły się również wspaniałe wyroby ze złota, srebra, z kości słoniowej, słodycze wykonane w najrozmaitszy sposób, malowane tkaniny i brokaty. Jako ostatni, szeleszczący jedwabiem i brzękając mieczem, kroczył główną nawą król tego kraju. Niósł w ręku królewską koronę, wysadzaną cennymi kamieniami, które rzucały wokoło oślepiające błyski.

Przez tłum przebiegł dreszcz podniecenia.

-Bez wątpliwości tym razem usłyszymy bicie dzwonów. - szeptali wszyscy.

Król złożył na ołtarzu wspaniałą koronę. Kościół pogrążył się w głębokim milczeniu. Wszyscy wstrzymali oddech, nadsłuchując, czy nie zadzwonią dzwony.

Ale tylko zimny wiatr gwizdał wokół dzwonnicy.

Wierni niedowierzając kiwali głowami. Niektórzy zaczęli powątpiewać o tym, czy te dziwne dzwony kiedykolwiek będą mogły zadzwonić.

-Może zamilkły już na zawsze! - martwił się ktoś.

Organista przestał grać

Procesja skończyła się i chór zaczynał śpiewać końcowy hymn, gdy nagle organista przestał grać, jakby sparaliżowany. Oto z wierzchołka wieży rozległ się wspaniały dźwięk dzwonów. Dźwięk raz wysoki, raz niski, który jak gdyby falował w powietrzu, napełniając go świąteczną radością.

Był to dźwięk najbardziej anielski i miły, jaki można było kiedykolwiek usłyszeć.

Tłum przez chwilę stał oszołomiony, milczący. Potem wszyscy wstali, kierując oczy ku ołtarzowi, aby zobaczyć, jaki wspaniały dar obudził wreszcie dzwony z ich długiego milczenia. Ale nie zobaczyli nic poza mały chłopcem, który cichutko przemykał się przez nawę główną, aby złożyć na ołtarzu srebrny pieniążek swojego brata - Pedra.

22. MALEŃKA

Serce Maleńkiej zawsze było przepełnione miłością i weselem. Lubiła śpiew, gdy w rodzinnym domu z kamieni, pomagała matce. Myła garnki i patelnie, pielęgnowała pelargonie, które kwitły na oknach. Wracała do domu obładowana drewnem do palenia, szorowała podłogi.

-Moja Maleńka jest zawsze zajęta pracą jak mrówka - mawiała matka.

-Moja Maleńka jest zawsze wesoła jak zięba - mawiał ojciec.

Maleńka napełniała dom radością, nawet w czasie długich wieczorów zimowych, gdy brakowało żywności.

„ W tym roku nie możemy kupić ci nawet małego podarku ”

Były to ciężkie czasy dla całej rodziny, która mieszkała w małej wsi francuskiej nad morzem. Ojciec Maleńkiej, rybak, był bardzo chory i nie mógł wypływać w morze, a matka starała się, ciężko pracując, wyżywić jakoś rodzinę w czasie tej długiej i jakże ostrej zimy. Pomimo niedostatku, Maleńka wierzyła, że nadejdą lepsze dni.

-Już wkrótce zawita do nas wiosna i lato, a wówczas, kochany tatusiu, poczujesz się lepiej i będziesz znów silny.

W miarę upływu czasu mała rezerwa finansowa rodziny wyczerpała się. Śmiech Maleńkiej jednak nadal rozbrzmiewał w całym domu, a gdy nadeszły ferie, dziewczynka zawołała:

-O, jak bardzo kocham Boże Narodzenie!

-Droga Maleńka - powiedział do niej smutnie tatuś - musisz wiedzieć, że tego roku jesteśmy tak biedni, że nie możemy ci kupić nawet jednego skromnego podarku.

Pomimo oświadczenia ojca, Maleńka była głęboko przekonana, że i tak w Dniu Bożego Narodzenia coś cudownego zawsze przydarza się wszystkim dzieciom. W noc poprzedzająca Boże Narodzenie, po ukończeniu pracy, Maleńka wzięła matkę i ojca za rękę.

-Chodźmy na dwór i weźmy udział w radości Bożego Narodzenia! - błagała.

Zostawili więc swój mały domek pogrążony w ciemności i wyszli na wieś. W każdym domu okna były udekorowane na Boże Narodzenie i oświetlone światłem świec. Małe kamienne domki stały przy drodze, więc Maleńka i jej rodzice mogli uczestniczyć w radości Bożego Narodzenia.

-Wszystkie domy z wyjątkiem naszego są pełne radości - wzdychał ojciec.

Ale Maleńka wcale go nie słuchała. Śmiała się, a jej oczy błyszczały szczęściem...

-Mamy wiele szczęścia - wołała - gdyż wszystkie dekoracje na drzwiach i oknach radują również i nas!

„ A teraz wystawię mój but na podarek gwiazdkowy ”

Gdy powrócili do swego domku, Maleńka pocałowała rodziców na dobranoc mówiąc:

-Teraz wystawię mój but na podarek gwiazdkowy.

-Maleńka moja - zawołała matka ze łzami w oczach. -Nie będzie żadnego podarku w tym roku!

Mimo tego mały drewniaczek Maleńkiej znalazł się przy kominku.

Jak zawsze pełna wiary Maleńka zbudziła się o szarej godzinie i powoli podeszła do kominka, by zobaczyć, czy jest tam podarunek.

-Tatusiu, mamusiu! Chodźcie szybko! - zawołała głośno.

-Zobaczcie, co przyniosło mi Dzieciątko Jezus!

W drewniaczku Maleńkiej leżał ptaszek dopiero co wykluty, cały drżący.

-Prawdopodobnie wypadł w gniazda i przez komin dostał się do twego drewniaczka - stwierdził ojciec.

Maleńka nie słuchała go. Ptaszek był podarunkiem dla niej na Boże Narodzenie. Była tego pewna. A jej radość była tak wielka, gdy głaskała, ogrzewała i karmiła ptaszka, że również ojciec i matka zarazili się jej entuzjazmem i ożywili, czując się szczęśliwi.

I tak Boże Narodzenie okazało się dla Maleńkiej bogate i pełne przeżyć, gdyż duch bożonarodzeniowy płonął zawsze w jej sercu.

23. SZCZĘŚCIE , KTÓRE PRZYSZŁO PÓŹNO

Żył kiedyś król, który miał jedną córkę, piękną i dobrą. Król nie chciał, by jego córka dobra i inteligentna poślubiła pierwszego lepszego syna królewskiego, czy księcia, który poprosi go o rękę.

Był słusznie zatroskany i martwił się : „Ci młodzi, którzy zostali wychowani w pałacach, wśród honorów i nadmiernych bogactw, są dziećmi rozpieszczonymi. Poszukują jedynie przyjemności i nie byliby w stanie kierować krajem po mojej śmierci. Ten, którego pragnę dla mej córki, musi być człowiekiem godnym zaufania: mógłby być nawet wieśniakiem lub robotnikiem”.

Wszyscy, którzy wyczekiwali przed jego drzwiami, by prosić o rękę przepięknej księżniczki byli albo głupi, albo pyszni, albo nieokrzesani i niegrzeczni, albo nadmiernie rozmiłowanymi w koniach, polowaniach i pojedynkach, albo niewykształceni i niemądrzy.

Król postanowił poszukać dla swej córki dobrego rzemieślnika, pracowitego i przezornego robotnika, który mógłby się nią zaopiekować i mądrze rządzić krajem. Zaczął więc krążyć po warsztatach w poszukiwaniu mężczyzny dobrze się prezentującego, pracowitego, sympatycznego i inteligentnego.

Zatrzymywał się przed każdym budowanym domem, wzywał właściciela i majstra, aby wskazał mu kogoś, kto odpowiadałby jego wymaganiom: człowieka, który mógłby zostać jego zięciem i byłby godny odziedziczenia kiedyś jego tronu.

Młody murarz

Któregoś dnia, gdy król przechodził przed domem i zobaczył młodych robotników, przenoszących cegły na rusztowanie, zainteresował się jednym z nich. Król udał się na poszukiwanie właściciela budynku, by zasięgnąć bliższych informacji.

-Jest to robotnik, który pracuje dla mnie bezpłatnie. Stołuje się u mnie, śpi w moim domu, ale nie otrzymuje pieniędzy - odpowiedział właściciel i ciągnął dalej: -Jego ojciec był kupcem. Gdy umarł, winien był mi jeszcze 1000 złotych denarów. Wówczas wziąłem do siebie chłopca i nauczyłem go rzemiosła. Pracuje od rana do zachodu słońca i w ten sposób spłaca dług swego zmarłego ojca.

Król powiedział wówczas:

-Zapłacę ci za jego dotychczasowe utrzymanie, a poza tym wyrównam cały jego dług.

Właściciel zgodził się i otrzymał żądaną sumę ze skarbca królewskiego.

Nic nie mówiąc, król zaprowadził młodego murarza do pałacu królewskiego. Słudzy wzięli jego ubogie i zabrudzone wapniem ubranie. Fryzjer dworski ostrzygł go dokładnie i ogolił. Krawcy przygotowali na jego miarę haftowane ubranie, a następnie zapobiegliwy ochmistrz dworu zaprowadził go do jadalni, gdzie podano mu wspaniałą wieczerzę.

Młodzieniec jadł i pił, ale czuł się zagubiony i nieswój z powodu tego wszystkiego, co go spotkało. Słudzy królewscy zaprowadzili go potem do komnaty, który została dla niego przygotowana. Chłopak usiadł na łóżko ogromnie zmęczony i zasnął.

Wszyscy byli weseli z wyjątkiem pana młodego

Następnego ranka król wezwał do swej kancelarii młodego murarza i powiedział do niego:

-Spodobałeś mi się. Chcę ci oddać moją córkę za żonę. Jeśli chcesz ją poślubić taką, jaka jest - dobrze. W przeciwnym razie każę ją zabić. W pokoju obok czeka moja straż. Jeżeli odmówisz, zwiążą cię i zetną ci głowę!

Biedny młodzieniec nie miał wyboru. Żal mu było stracić życie. Dlatego odpowiedział:

-Zgadzam się!

Rozpoczęły się przygotowania do uroczystych zaślubin królewskich. Król zaprosił wszystkich szlachetnie urodzonych, swych ministrów, wiernych i możnych mieszczan. Uroczystość rozpoczęła się po trzech dniach i została zorganizowana z wielkim przepychem. Wino lało się obficie. Wszyscy zaproszeni bawili się, byli weseli i szczęśliwi. Pan młody tymczasem był smutny i zaniepokojony. „Jaka będzie moja żona? Może niewidoma i kulawa, może niema i chora...? Dlaczego król zmusza mnie do poślubienia jej? z pewnością ma jakiś powód”.

Biedny młodzieniec był załamany i zmartwiony. Z biciem serca oczekiwał końca przyjęcia. Wreszcie wszyscy zaproszeni powrócili do swych domów i małżonkowie zostali sami.

Młodzieniec zwrócił się do dziewczyny:

-Chodź, zbliż się.

Ona podeszła do niego.

-Przygotuj mi coś do zjedzenia - poprosił, chcąc ją wystawić na próbę. -Chce mi się jeść. Nie jestem przyzwyczajony do kuchni zamkowej.

Uśmiechając się, córka króla przygotowała mu cudowny napój z owoców i mleka.

Potem powiedział do niej:

-Napisz list do mojej starej matki.

A ona usiadła i napisała list.

Chłopak poprosił ją jeszcze:

-Opowiedz mi piękną bajkę, lubię bajki!

I córka króla uczyniła to, o co ją prosił mąż, już urzeczony jej wdziękiem i inteligencją.

W przeciągu krótkiego czasu młody murarz przekonał się, że żona, która mu narzucono, to chodząca doskonałość. Była bardzo piękna, inteligentna, była także znakomita gospodynią - potrafiła zrobić wszystko. Młodzieniec bardzo się cieszył, iż przypadł mu taki los.

W kilka miesięcy później zięć króla zaprosił wszystkich ministrów i znakomitych obywateli królestwa i wydał w pałacu królewskim przyjęcie. Był zadowolony, wesoły, szczęśliwy. Tańczył przez całą noc, pił wino i próbował wszystkich wspaniałych potraw.

Król i ministrowie spytali go:

-Dlaczego byłeś taki smutny na weselu, a teraz jesteś taki szczęśliwy?

Zięć i spadkobierca króla odpowiedział:

-Król zmusił mnie do poślubienia swej córki, grożąc mi śmiercią, gdybym się nie zgodził. Pomyślałem: „może córka jest chora, może jest niewidoma lub kulawa'. Ale teraz, gdy przeżyłem z nią kilka miesięcy, wiem, że posiada wszelkie cnoty: jest piękna, i dobra. Oto dlaczego moja radość jest ogromna. Spotkało mnie wielkie szczęście. Otrzymałem perłę: córkę wielkiego króla, dobrą i wierną żonę.

24. DLACZEGO NA ŚWIECIE SĄ PUSTYNIE ?

Gdy mali Marokańczycy patrzą na ogromne obszary piasku i kamieni Sahary, które otacza ich wsie, dziadkowie opowiadają im ciekawą historię:

-Czy w to uwierzycie, czy nie, niegdyś cała ziemia była zielona i świeża niczym dopiero co rozwinięty liść. Tysiące strumyków płynęło wśród traw, a figi, pomarańcze, cedry i daktyle rosły na tej samej gałęzi. Lew bawił się z barankiem, a plemiona ludzkie żyły w pokoju i nie wiedziały, co to zło.

Na początku świata Pan powiedział do ludzi:

-Ten ukwiecony ogród należy do was i wasze są jego owoce. Pamiętajcie jednak, że po każdym złym uczynku, spuszczę na ziemię ziarnko piasku, więc któregoś dnia zielone drzewa i świeża woda mogą przestać istnieć.

Przez długi czas respektowano ostrzeżenie i pamiętano o nim, ale pewnego dnia dwaj beduini pokłócili się o wielbłąda i gdy tylko pierwsze złe słowo zostało wypowiedziane, Pan zrzucił na ziemię ziarenko piasku tak maleńkie i lekkie, że nikt go nie zauważył.

Szybko za słowami nastąpiły czyny i spadło wiele nowych ziarenek, a mały kopczyk piasku powoli robił się coraz to większy.

Ludzie wówczas przystanęli i patrzyli na niego zaciekawieni.

-Co to jest, o Panie plemion? - spytali Allaha.

-Jest to owoc waszych złych czynów - odpowiedział. -Ilekroć postąpicie niewłaściwie, gdy podniesiecie rękę na brata; gdy będziecie kłamać i oszukiwać, nowe ziarnko piasku dołączy do już istniejących i kto wie, czy któregoś dnia piasek nie pokryje całej ziemi. Ale ludzie zaczęli się śmiać.

-Nawet, gdybyśmy byli najgorszymi z najgorszych, nie wystarczyłoby milionów lat, aby ten lekki piasek mógł zrobić nam coś złego. A poza tym, któż bałby się odrobiny piasku?

I znów zaczęli oszukiwać, walczyć jeden z drugim, plemię z plemieniem, aż piasek pokrył zielone pastwiska i pola, uniemożliwił bieg strumyków i wypędził zwierzęta daleko, w poszukiwaniu pożywienia i wody.

W ten sposób powstała pustynia i odtąd plemiona błąkają się pomiędzy wydmami piaskowymi, z namiotami i wielbłądami, wspominając utraconą zieloną ziemię. A niekiedy, pośrodku pustyni, śnią i widzą rzeczy, których już nie ma: niebieskie jeziora i kwitnące drzewa. Ale są to wizje, które zaraz znikają i ludzie nazywają je mirażami. Jedynie tam, gdzie ludzie zachowali prawa Allaha, istnieją jeszcze zielone palmy i czyste źródła, a piasek nie może ich wyeliminować, ale otacza je tak, jak morze otacza wyspy. Podróżni nazywają je oazami i tam zatrzymują się, by znaleźć odpoczynek i pokrzepienie, wspominając zawsze słowa Pana, skierowane do plemion: „Nie zamieniajcie mojego zielonego świata w nieskończoną pustynię”.

Oto teraz wiecie, dlaczego na ziemi są pustynie.

25. TRZEJ SMUTNI KRÓLOWIE

Przed laty w małym gospodarstwie żył wieśniak z żoną i siedmiorgiem dzieci. Wszyscy mieli rude włosy jak marchewka, oczy zielone jak groszek, policzki koloru dojrzałej brzoskwini. Byli zawsze brudni, gdyż nie mieli czasu na mycie.

Nie mieli czasu, gdyż musieli pracować przez cały dzień, a nawet przez część nocy.

Faktem jest, że w tym małym królestwie zamiast jednego króla, było ich trzech. A to powodowało wielki wzrost pracy. Wszystko trzeba było mnożyć przez trzy.

Każdego wieczoru wieśniacy, wracając z pola, strasznie utrudzeni wzdychali:

-Co za nieszczęście mieć trzech królów! Gdyby ich zjadły myszy lub gdyby trąba powietrzna porwała ich, bylibyśmy bardzo szczęśliwymi w tym kraju!

Trzej królowie - a byli to bracia - leniuchowali w tym samym pałacu, ale każdy na innym piętrze, gdyż nienawidzili się i byli zazdrośni jeden o drugiego.

Każdy z nich bał się, że ma mniej rzeczy od pozostałych: mniej wina, mniej ziemniaków, mniej kosztowności, mniej strojów, mniej psów, czy mniej koni. Nigdy nie byli zadowoleni, nigdy szczęśliwi i w całym kraju nazywano ich trzema smutnymi królami.

Mała Klara

Tego wieczoru w małej zagrodzie biedna wieśniaczka pracowała jeszcze ciężej niż zazwyczaj: znowu spadł na nią obowiązek przygotowania i dostarczenia jakiejś wymyślnej potrawy każdemu z trzech króli. Natrudziła się przez cały dzień, by wybrać, obrać, ugotować, wymieszać, upiec, usmażyć. Gdy trzy dania były gotowe, umieściła je w koszyku, potem zawołała Klarę, najmniejszą córkę:

-Klaruniu, przestań na chwilę obierać ziemniaki i zanieś kolację królom. Ale, maleńka, zapamiętaj dobrze, co masz im powiedzieć. Pierwszemu królowi powiesz: Najbardziej ujmujący panie, wraz z wyrazami szacunku, moja matka przesyła tę oto pierś z indyka w sosie pomarańczowym. Do drugiego powiesz: Najuprzejmiejszy panie, wraz komplementami od mojej matki ta oto głowa dzika, faszerowana kokosami. Do trzeciego powiesz: Najuprzejmiejszy panie, wraz z komplementami od mojej matki ten oto łosoś o chrupiącej skórce. Pamiętaj o ukłonie. A przede wszystkim nie pomyl się!

W drodze mała Klara martwiła się: „Obym tylko nie zapomniała o niczym, ani o daniach, ani królach, a także o komplementach!”.

Tymczasem niebo stawało się pomarańczowe, a słońce skryło się za wzgórzami. Mała Klara, która biegła tak szybko, jak tylko umiała, ze swym ciężkim koszykiem, zaczęła niepokoić się. „Obym tylko nie zapomniała, który z królów jest najuprzejmiejszy i dla którego łosoś. Jeśli pomylę się, królowie każą zburzyć nasz dom i wrzucą nas wszystkich do więzienia. Przypomnijmy więc sobie: Jest chrupiąca pierś indycza, a potem?”

Biedna Klara. Było już ciemno, gdy przybyła do bram pałacu królewskiego. W otwartych oświetlonych oknach zobaczyła trzech królów, każdego na innym piętrze wielkiego pałacu.

Te trzy koronowane głowy chwiały się nad złotymi talerzami. Z pewnością zapytywali siebie, który z nich zje najlepsze danie.

Wówczas Klara wzruszyła ramionami i powiedziała:

-W końcu co to szkodzi, jeśli się pomylę? Mam już dość tych trzech królów, tyranów i nierobów!

Wystarczy trochę odwagi

W przypływie odwagi dziewczynka pomyślała: „Czas już z tym skończyć!”. Wkroczyła rezolutnie do pałacu i zapukała do drzwi na pierwszym piętrze.

Pierwszy król siedział przy stole i czekał pukając nerwowo w talerz. Ale zamiast powiedzieć: „Najbardziej ujmujący panie, wraz z wyrazami szacunku, moja matka przesyła tę oto pierś z indyka w sosie pomarańczowym”, Klara powiedziała:

-Smutny królu, oto komplementy twojego brata: jesteś gburem i głuptasem!

Usłyszawszy te słowa, król stał się purpurowy i prawie unosił się ze złości, przewrócił tron z masy perłowej i wrzasnął:

-Hej, moi wierni żołnierze, szybko do mnie! Mój brat mnie znieważył. Chodźmy krwią zmyć zniewagę!

Podczas gdy żołnierze szukali broni, Klara dotarła do drugiego króla, ale zamiast powiedzieć: „Najuprzejmiejszy panie, oto z komplementami matki, ta głowa dzika, faszerowana kokosami z Madery”, powiedziała:

-Smutny królu, oto komplement twego brata: Jesteś głupcem o głowie podobnej do gruszki!

Słysząc te słowa, król zeskoczył ze swego tronu z cennych kamieni i zielony ze złości, zaczął wrzeszczeć:

-Do mnie, mężna gwardio królewska! Mój brat mnie znieważył! chodźmy krwią zmyć zniewagę!

Korzystając z zamieszania, Klara weszła na trzecie piętro, ale zamiast powiedzieć trzeciemu królowi: „Najdroższy panie, oto z komplementami mojej matki, ten oto łosoś o chrupiącej skórce”, powiedziała:

-Smutny panie, oto komplementy twego brata: jesteś bezczelnym głupcem i nieukiem!

Słysząc te słowa, król kopnął tron z pereł i czerwony ze złości zaczął krzyczeć:

-Do broni, moi wierni rycerze! Przybiegnijcie z bronią w ręku! Mój brat mnie znieważył, chodźmy zmyć krwią zniewagę!

Pojedynek królów

Mała Klara ledwie zdążyła zejść z jednego piętra i ukryć się za drzwiami. Pierwszy król wchodził, drugi król schodził. Spotkali się na podeście i zaczęli się pojedynkować swymi srebrnymi szablami. Klik, klak, zdenk, patak! Dwaj smutni królowie bili się zaciekle. Zza uchylonych drzwi Klara przyglądała się ukradkiem tej scenie wstrzymując oddech. Dwaj królowie zupełnie zapomnieli, że są braćmi: podłość i zuchwałość serc zaślepiła ich. W pewnym momencie nieoczekiwanym ruchem przebili się nawzajem i upadli bez życia na ziemię.

Klara zagarnęła dwa miecze i skierowała się ku schodom. Gdy trzeci król ujrzał dwóch braci leżących na ziemi, a dziewczynkę z dwoma mieczami w ręku, pomyślał, że to ona ich zabiła, upadł więc do stóp Klary błagając:

-Nie zabijaj mnie błagam, nie zabijaj mnie!

-Chwileczkę - zawołała Klara grożąc małym wskazującym palcem - czy będziemy mogli spać spokojnie przez całą noc, nie zmuszeni do pracy?

-Tak, tak! - wykrzyknął król. -Już teraz mówię wam dobranoc!

-I będziemy mogli zawsze zjeść spokojnie?

-Tak, tak! - krzyczał król. -Życzę wam dobrego apetytu już teraz!

-I będziemy płacili mniejsze podatki?

-Tak, tak! - wołał król. -Nasze warunki będą określone jasno i zaprzyjaźnimy się!

-W takim razie - zakończyła Klara -daję ci, panie, te miecze w darze!

-Do widzenia i dziękuję! - powiedział król.

Od tego dnia w królestwie i w małym gospodarstwie rodziców Klary, i całym królestwie wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni.

Gdy nadchodziła noc, wieśniak i jego żona patrzeli z miłością na swe dzieci i mówili uśmiechając się:

-Jak ładna jest ta cała nasza siódemka ze swoimi rudymi, niczym marchewki włoskami i z oczyma zielonymi jak groszek, i z policzkami koloru dojrzałej brzoskwini.

26. OGRÓD ŻÓŁWI

Pewien król, w zamierzchłych czasach, posiadał wokół swego pałacu wielki ogród, w którym żyły sobie ogromne żółwie. Przemieszczały się wolno z cienia na słońce i ze słońca do cienia, patrząc na świat swymi okrągłymi oczyma, trochę rozczarowane.

Pewnego dnia w ogrodzie żółwi znalazł się skowronek. Był zmęczony upałem oraz długim lotem. Usiadł na gałęzi, w cieniu świeżych liści. Żółwiom wydał się tak piękny, że zaczęły obsypywać go komplementami.

-Cóż za wspaniałe piórka! Cóż za śliczne nóżki! Cóż za delikatny dziobek! Z pewnością ten ptak należy do najpiękniejszych, jakie istnieją!

Speszony skowronek, aby podziękować im, zaśpiewał najmilszą i najwspanialszą piosenkę ze swego repertuaru. Powolne żółwie wpadły w zachwyt.

-To artysta! Cóż za talent! Cóż za trele i jakież wyczucie! Cudowny! Wspaniały! - oklaskom nie było końca.

-Poprosimy go, by zatrzymał się tu i żył wśród nas! - zaproponował jeden z żółwi. Inne przyjęły tę propozycję z entuzjazmem. I tak długo nalegały, że skowronek pozostał.

„ Każdy , kto posiada skrzydła pragnie wzlatywać w górę ”

I tak skowronek rozpoczął życie bardzo różniące się od tego, do jakiego był przyzwyczajony.

W czasie dnia wzlatywał wysoko w niebo, a wieczorem powracał do spokojnych towarzyszy. Dawał wówczas mały koncert, który napełniał wspaniałymi marzeniami główki żółwi. Potem wszyscy udawali się na spoczynek, skowronek na gałęzie, a żółwie w swych pancerzach przypominających szachownicę.

Ptaszek przebywał jednak wśród żółwi jedynie o świcie i o zachodzie słońca. Dlatego zebrały się one na naradę, i najstarszy powiedział:

-Wielka szkoda, że skowronek przebywa tak mało z nami. Musimy znaleźć sposób, by zatrzymać go na dłużej.

-Słusznie! - odpowiedziały inne. -Ale w jego naturze leży wzlatywanie wysoko, fruwanie daleko i wydaje się więc niemożliwe, aby pozostał na zawsze w naszym towarzystwie.

-Ja jednak myślę, że mi się to uda - powiedział stary żółw. -Pozwólcie mi spróbować!

O zachodzie, gdy ptaszek nurkując sfrunął na ziemię i pozdrowił przyjaciół, sprytny żółw odwołał go na bok i powiedział:

-Drogi mój skowronku, dla nas wszystkich jesteś synem, wiesz o tym. Kochamy cię tak bardzo, że spytaliśmy się króla żółwi, jak można ciebie uszczęśliwić, a on odpowiedział, że największym szczęściem jest stanie nogami mocno na ziemi. Co byś powiedział o nie opuszczaniu nas i zrezygnowaniu z latania? W świecie jedynie fakty liczą się najbardziej, a chodzenie po ziemi jest faktem niezaprzeczalnym!

-Jeśli tak mówisz, pewnie to prawda - odrzekł skowronek. -Tylko, że ja jestem ptakiem. Każdy, kto ma skrzydła, pragnie wzlatywać w górę, ku światłu!

-Mówisz słusznie - rzekł żółw potakując głową. -Jednak ptakom trzeba współczuć. Jakże męczące jest latanie. Wszystkie zwierzęta z wyjątkiem nas, pragną jedynie móc odpoczywać i mieć pełen żołądek. A poza tym, czy nie myślałeś nigdy o tym, że sokół mógłby spaść na ciebie, a myśliwy zabić swymi kulami?

Zamyślony skowronek w końcu odpowiedział:

-Sądzę, że masz rację, mój przyjacielu. Ale jak mogę przezwyciężyć swoją naturę? Co mam robić, aby zostać na zawsze z wami?

Stary żółw bardzo zadowolony zasugerował mu, by codziennie wyrywał sobie jedno piórko ze skrzydeł.

-Powoli latanie stanie się dla ciebie coraz trudniejsze, w końcu przestaniesz latać zupełnie, nawet nie zauważysz kiedy. I będziesz żył z nami w ogrodzie, będziesz pił świeżą wodę i jadł owoce i sałatę, które ludzie przynoszą nam codziennie. Jak bardzo będziemy szczęśliwi, bez trosk i lęków!

„ To jest królewski kąsek ! ”

Od tego dnia skowronek codziennie wyrywał sobie małe piórko i w końcu jego skrzydła zostały całkowicie pozbawione piór.

Teraz nie mógł wznosić się w górę, ale w zamian miał spokój i świetne jedzenie! Skowronek grzebał i dziobał jak kura. Tył i zabawiał się z żółwiami. W końcu skończyły się poranne wzloty ku słońcu i trele, jak przystało na porządne skowronki. Nie wymyślał nowych piosenek, ale jego kolegom podobały się również te stare. Pewnego dnia do ogrodu zakradła się wygłodniała łasica.

Gdy zobaczyła tłustego skowronka, który skakał pomiędzy żółwiami, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ostrożnie przemykała się ku niemu w trawie. Początkowo obawiała się jakiejś zasadzki. Potem stwierdziła, że skowronek porusza się małymi podskokami.

-Na moją babkę Zjadaczkę królików, na mojego wuja Zarzynacza kur, to jest rzeczywiście królewski kąsek! - zamruczała łasica, przełykając ślinkę.

Zwinny rabuś rozpędził się i wyskoczył z trawy. Skowronek to zauważył i zaczął krzyczeć:

-Żółwie, pomóżcie!

Ale jego przerażeni przyjaciele ukryli się każdy w swym pancerzu. Wówczas ptak próbował wślizgnąć się do jednego z nich, ale tam nie było miejsca. Łasica złapała go swymi mocnymi szczękami i zaczęła ciągnąć.

Skowronek usłyszał jak z każdego pancerza dochodził płacz i lament.

-Czy nie umiecie zrobić nic innego, tylko płakać? - zawołał.

-Drogie dziecko, łasica jest szybsza od nas i ma ostre zęby. Nie możemy ci pomóc! - odpowiedziały żółwie chórem.

-Dobrze mi tak - pomyślał wówczas skowronek. -Byłem ptakiem, a zrobiłem z siebie żółwia, rezygnując z jedynego mego ocalenia - ze skrzydeł! Uwierzyłem głupcom i tchórzom, a teraz czeka mnie koniec, na jaki sobie zasłużyłem!

Potem ukrył swój łepek pod skrzydłem i zrezygnowany czekał na swój koniec.

27. ZŁOTA KULKA

Gdy lasy były jeszcze tak gęste, że pokrywały ziemię, jakby płaszczem w kolorze różnych odcieni zieleni, żył chłopak bardzo biedny, który często spacerował pomiędzy drzewami rozmyślając o tym, co powinien robić w życiu, jaka powinna być jego właściwa droga i jak powinien zarobić na kawałek chleba.

Gdy tak wędrował, usłyszał głos, który go wołał, choć dookoła nie było nikogo. Rozglądał się tu i tam... a oto zięba, siedząca na gałęzi, przemawiała do niego ludzkim głosem:

-Piękny młodzieńcze, zatrzymaj się i posłuchaj. Teraz zaśpiewam ci moją piosenkę, jedyną, jaką znam i wtedy będziesz musiał mnie złapać i potrząsnąć mną nie wyrządzając szkody. Z dzioba wypadnie mi złota kulka. Podnieś ją i włóż do kieszeni. Dzięki niej będziesz wiedział, co jest dla ciebie najlepsze. Tymczasem ja usnę głęboko, a wtedy ukryjesz mnie w zagłębieniu drzewa i będziesz mógł odejść swoją drogą.

Miasto płaczących ludzi

Tak też się stało. Chłopak udał się w drogę ze złotą kulką w kieszeni. Doszedł do jakiegoś miasta, gdzie były bogate sklepy i ładne budynki. Tutejsi mieszkańcy sprzedawali, kupowali, jedli, spali, czytali i pisali, dyskutowali, biegali, jak we wszystkich miastach świata. Dziwne jednak jest to, że wszyscy: dorośli i dzieci, starzy i młodzi, zalewali się nieustannie łzami.

Chłopak poczuł, że kulka w jakiś tajemniczy sposób nie pozwala mu pójść dalej i nakazuje zainteresować się tym zjawiskiem. Wyraźnie usłyszał jakiś głosik, który mu powiedział:

-Musisz coś uczynić dla tych ludzi.

Chłopak odważnie udał się zaraz do króla, by z nim porozmawiać. Król łkał na swym tronie stojącym w kałuży łez, sięgającej mu do kostek.

-Jego Królewska Mość - powiedział chłopak. - może już odłożyć chusteczki i przygotować się do uroczystości, gdyż przyszedłem, by służyć Mu pomocą.

-Służyć pomocą? Czyż nie wiesz, że naszemu miastu grozi straszny smok, który pożre nas wszystkich, jeśli nie oddamy mu kolejno naszych najładniejszych dziewcząt? Już wziął ich dziewięć, ostatnia była moją córką.

Młodzieniec poczuł, że złota kulka napełnia go wielką odwagą. Sam zdziwił się słowom, które wypowiedział:

-Wiem o tym wszystkim i daję ci, panie, słowo, że jutro przyniosę głowę i ogon smoka. W ten sposób wasze nieszczęścia skończą się!

Król pomyślał, że chłopak jest szalony. Przecież jego dzielni rycerze bezskutecznie starali się zabić potwora, a ten włóczęga w łachmanach, bez miecza i zbroi, uważa się za lepszego od nich?

Młodzieniec odgadł jego myśli i uśmiechnął się tylko, nic nie mówiąc. „Szybko przekonają się, do czego jestem zdolny” - pomyślał. Poprosił o kilka bułek i dobry miecz.

Zaraz przyszedł giermek z dwoma mieczami. Jeden był wspaniały z czystej stali, inkrustowany złotem i srebrem. Blaski, które on wysyłał, oświetlały salę niczym pochodnia. Drugi miecz był zwykły, ciężki, wymagający trudu i potu. Młodzieniec wyciągnął rękę po nowy miecz, ale złota kulka poradziła młodzieńcowi, by wziął ten drugi:

-Nie wszystko, co się świeci, jest przydatne. Rzeczy ważne najczęściej nie mają wyglądu pociągającego - szepnął mu dyskretnie głosik.

Młodzieniec przypasał sobie do pasa stary miecz i pogwizdując, skierował się ku pagórkom.

Siedem drzwi

Tam właśnie smok zbudował sobie zamek z żelaza o siedmiu drzwiach oraz siedmiu wieżach, otoczony ogromną fosą, w której pływały krokodyle i gigantyczne pijawki. Młodzieniec przeszedł bramy zamku. Zapukał, a smok przyszedł mu otworzyć.

-Kim jesteś, skąd przychodzisz i czego chcesz? Odpowiedz szybko lub zjem cię na śniadanie! - rozkazał.

-Jestem biedakiem, synem i wnukiem biedaków. Przychodzę z lasu, który jest moim domem i chcę, byś przestał być brutalny i zwrócił miastu wszystko to, co wziąłeś.

Smok wybuchnął śmiechem. Krokodyle, które to słyszały, zaczęły chichotać, wzbijając ogonami bryzgi wody.

-A to dobre! Jeśli potrafisz ugodzić mnie - zwyciężysz, w przeciwnym razie przed wieczorem, pożrę ciebie!

Młodzieniec rzucił się na smoka, ale ten cofnął się nagle i drzwi zamknęły się z wielkim hukiem. Most za chłopakiem zapadł się, a krokodyle znów zaczęły chichotać, pokazując paszcze najeżone groźnymi i ostrymi zębami. Młodzieniec mógł tylko pójść naprzód. Ruszył więc w kierunku drzwi. Zauważył wówczas, że na każdych drzwiach znajdował się jakiś napis. „Drzwi królów” - odczytał na pierwszych drzwiach. „Zarezerwowane dla książąt” - na drugich. „Tu przechodzą jedynie sławni rycerze” - na trzecich. Sześć drzwi było zarezerwowanych dla osób szlachetnie urodzonych lub sławnych. Na siódmych drzwiach widniało tylko jedno słowo: „Wejście”.

Młodzieniec zawahał się przez chwilę. Potem, za podszeptem złotej kulki, wszedł zdecydowanie siódmymi drzwiami, które otwarły się przed nim, skrzypiąc. „Nie jestem żadnym królem, księciem, ani sławnym rycerzem...” - pomyślał młodzieniec.

Pod żelaznym sklepieniem zamku dał się słyszeć ryk niezadowolenia smoka. Za sześcioma pierwszymi drzwiami ukryte były zasadzki i setki już rycerzy w nie wpadło. W jaki sposób młodzieniec potrafił znaleźć właściwe drzwi?

„ Tym razem musimy walczyć ! ”

Z biciem serca młodzieniec wkroczył na długi korytarz. Kończył się on obszerną salą. Tam chłopak został otoczony przez młodych mężczyzn i dziewczęta. Wszyscy byli wykwintnie ubrani, tańczyli, śmiali się, jedli smakowite potrawy i wyglądali na ludzi bawiących się doskonale.

Niektórzy wzięli młodzieńca pod rękę i zmusili do tańca.

-Wreszcie przyjechałeś! - zaszczebiotały dziewczęta. -Zostań z nami. Będziesz miał wszystko to, co najlepsze: pieniądze, rozrywki, wolność.

Jakiś młodzieniec mu szeptał:

-Co cię obchodzi miasto płaczących ludzi?

Chłopak zawahał się. Poczuł jednak, że kulka pali go niczym ogień. Westchnął:

-Dałem słowo - i poszedł dalej.

Ściana sali rozsunęła się niczym kurtyna. Młodzieńcy i dziewczęta, którzy byli złudzeniem, stworzonym przez smoka, zniknęli. Chłopak znalazł się oko w oko ze smokiem.

-A więc musimy jednak walczyć - zaśmiał się szyderczo potwór.

-Nie możesz się wymigać - stwierdził młodzieniec.

-Proszę cię tylko o jedną przysługę - ciągnął smok. -To nie do pomyślenia, by smok tak silny i odważny jak ja, walczył z takim łachmaniarzem jak ty. Załóż przynajmniej tę zbroję!

Smok podał młodzieńcowi przepiękną zbroję. Była ona ozdobiona setkami złotych i srebrnych płytek, a guzy miała diamentowe. Ta zbroja zmieniłaby biednego młodzieńca we wspaniałego rycerza.

-Byłbym głupi - powiedział chłopak. -Ta zbroja waży chyba kwintal. Jeśli ją nałoże, nie będę mógł się poruszać!

Złota kulka z aprobatą przyjęła odpowiedź młodzieńca.

-O, ja biedny! Tym razem to już koniec! - pomyślał smok z lękiem. Miał wygląd straszliwy, ale był wielkim tchórzem.

-Tak, dobrze sądzisz. To już naprawdę koniec! - powiedział chłopak i jednym uderzeniem miecza uciął mu najpierw głowę, a potem ogon.

Z zamku wyszło osiem przepięknych dziewcząt. Potwór zamienił je w śpiewające ptaki, a teraz czar ustąpił. Brakowało jednak dziewiątej, córki króla, i biedak nie mógł bez niej powrócić do miasta.

-Smok przemienił ją w ziębę, ale ona uciekła z klatki do lasu - powiedziały mu dziewczęta.

Chłopak przypomniał sobie ptaszka, który mówił ludzkim głosem. Pobiegł do lasu, odnalazł drzewo i zagłębienie, gdzie ukrył śpiącego ptaka i zobaczył, że z pnia wystaje głowa księżniczki, pięknej jak wróżka. Zaraz pomógł jej wydostać się stamtąd. Następnie zaprowadził dziewięć dziewcząt do miasta. Tam gospodarze i parobkowie, żołnierze i sklepikarze, mężczyźni i kobiety, matki i dzieci, wielcy i mali przestali od razu płakać i zawołali:

-Niech żyje!

Skończył się smutek. Król i poddani przez trzy miesiące świętowali, a młody biedak - jak zwykle zdarza się w baśniach - poślubił królewską córkę.

28. SYRENKA

Powierzchnia morza jest przeorana statkami odważnych marynarzy. W głębinach pluskają ryby. A jeszcze głębiej stworzenia delikatne i wspaniałe: syreny. Są one księżniczkami wód i mieszkają w pałacu królewskim, spoczywającym na dnie morza. Niektórzy twierdzą, że tam w głębinach znajduje się tylko piasek, ale mylą się: na dnie morza rosną najdziwniejsze rośliny, kwiaty i krzewy tak lekkie, że wystarczy mały ruch wody, by nimi poruszyć. A wszystkie ryby, małe i duże, pluskają pomiędzy ich gałązkami, tak jak ptaki latają wśród gałęzi drzew.

Król morza był wdowcem od wielu lat i dworem królewskim rządziła jego stara matka, która bardzo kochała swe wnuczki, syrenki. Było ich sześć. Najmłodsza z sióstr była najładniejsza. Jej skóra była przezroczysta, a oczy miały kolor morza, tak jak wszystkie syrenki, nie miała nóg, gdyż zamiast nich miała ogon rybi. Syrenka lubiła przebywać z babką i słuchać jej opowieści o stałym lądzie i o ludziach, którzy mają dwie nogi.

Straszliwa burza

Wreszcie syrenka skończyła piętnaście lat. Jak jej zapowiedziała babcia, w tym wieku mogła opuścić dno morza i mocnymi uderzeniami ogona znaleźć się na powierzchni i zobaczyć, co się dzieje w świecie ziemi wynurzonej z morza.

Gdy syrenka znalazła się na powierzchni, wśród fal, schwyciła się skały podwodnej, na której rozlokowała się gwiazda morska. W świetle księżyca w pełni, osrebrzającego pomarszczone morze, zaczęła podziwiać zakotwiczony statek.

„Być może” - pomyślała sobie. -„gdybym po cichu zbliżyła się do jednego iluminatora, nikt by mnie nie zauważył...”. Zbliżyła się do oświetlonego okrętu, z którego płynęła skoczna, wesoła muzyka i oparła się o jego burtę. To, co zobaczyła, rozszerzyło jej oczy zdumieniem: mała grupa istot ludzkich, okazale ubranych, hucznie gościła młodego przepięknego księcia.

nagle wybuchła burza i ogromne fale z wielką siłą napierały na okręt. Zabawa na pokładzie została przerwana. Statek tonął, a młody książę wpadł do morza. Dopiero wtedy syrenka, która obserwowała dotąd wszystko z jakże obojętną ciekawością, zdała sobie sprawę, że młodemu człowiekowi, w przeciwieństwie do niej, księżniczki fal, grozi śmierć. Podpłynęła do niego i podtrzymała go, nie pozwalając mu zatonąć. Chętnie by go zaprowadziła do swego zamku, ale zrozumiała, że książę nie mógłby pod wodą oddychać. Wyciągnęła go na plażę i tam go ułożyła.

-Zaczyna oddychać! - zawołała z radością.

W tym momencie usłyszała kroki i zobaczyła grupkę dziewcząt na plaży. Była nieśmiała, więc rzuciła się w morze, ale obserwowała wszystko ukryta za skała, wyłaniającą się z wody.

Nieznajome zbliżyły się lekkimi krokami i otoczyły rozbitka. Najładniejsza pochyliła się nad nim, właśnie gdy on otwierał oczy. Ta scena zaniepokoiła syrenkę. Zdała sobie sprawę, że traci cos ważnego, a jednak nie umiała nazwać tego, co czuła. Patrzyła nadal na grupę dziewcząt, które pomagały księciu dojść do siebie i wrócić do pałacu królewskiego, gdzie z pewnością znalazł pomoc, jakiej ona nie mogła mu zapewnić.

Czarownica głębin

Syrence nie pozostało nic innego, jak poprosić o rade czarownicę głębin. Nie zwlekając, rozpoczęła długą wędrówkę, by pokonać odległość, jaka ją dzieliła od pieczary podwodnej, strzeżonej przez stado rekinów. Czarownica powiedziała, że dotknęły ją cierpienia miłości, dlatego nie pozostaje jej nic innego, jak przybrać ludzki wygląd. To jednak oznacza konieczność przyjęcia cierpień ludzkich i zrezygnowania ze szczęścia, jakie daje życie pod wodą. Nie będzie mogła nigdy uściskać sióstr, ani pływać pod wodą jak ryby, będzie musiała znosić cierpienia fizyczne. Ale syrenka była gotowa na wszystko, by tylko zdobyć miłość swego księcia.

Czarownica głębin dała jej magiczny napój, syrenka będzie musiała popłynąć aż do brzegu i wypić napój jednym tchem...

Teraz mogła chodzić lekkim krokiem po stałym lądzie, ale nogi bolały ja bardzo. To była cena, jaką musiała płacić za rezygnację z życia podwodnego. Jednak znosiła dzielnie wielkie cierpienia i wędrowała w nadziei, że odnajdzie księcia, który w rzeczywistości powrócił do swego zamku.

Nikt nie zauważył jej bólu, gdyż z jej ust nie wydobyła się żadna skarga. Gdy straciła ogon, stała się niema, tak jak ryba.

„Nie jestem przyzwyczajona, by stać na dwóch nogach... Czuję, że zemdleję!”.

Wyczerpana księżniczka zemdlała naprawdę. Zmieniła się w piękną dziewczynę, o długich włosach i ładnej buzi, ale była niema. Z jej ust wychodziły jedynie dźwięki, nie zrozumiałe przez ludzkie istoty.

Jak długo była zemdlona? Nie wiadomo. Gdy się ocknęła, obok niej stał książę, którego tak bardzo kochała.

Syrenka była niema pod wpływem czarów, a książę nie mógł wydobyć z siebie słowa, widząc, jaka jest piękna. Gdy oprzytomniał, zaprowadził ją na dwór, gdzie znajdował się król i królowa, toczeni przez dworzan. „Kim są te wszystkie osoby i czego chcą ode mnie?” - pomyślała syrenka, drżąc ze strachu.

Król długo patrzył na nią i potem widząc, że mu się nie kłania, powiedział:

-Ja jestem królem! Czy mnie słyszysz, dziewczyno? Musisz być głucha, w przeciwnym razie słysząc, że jestem królem, pokłoniłabyś się. Synu mój, ta dziewczyna jest głucha i niema. Jest piękna, jest bardzo piękna! Ale... Zobaczymy, co umie robić, choć nie mówi.

Onieśmielona, będąc w centrum uwagi całego dworu, zagubiona syrenka zamknęła oczy i posłyszała znajomą muzykę, dawną symfonię głębin morskich i zaczęła cudownie tańczyć.

Król przyjął dziewczynę, aby rozweselała gości swym tańcem. Została ubrana w bogate suknie, odżywiano ją dobrze, ale zawsze traktowano jako służącą. Książę, następca tronu, często prosił ją, by z nim tańczyła. Nie mógł jednak rozmawiać z nią i dwoje młodych nie umiało wyrazić swych tajemnych myśli, które kryły się w ich sercach.

Jedyną pociechą syrenki były jej siostry, które co noc przychodziły odwiedzić ją nad brzegiem morza.

A w pałacu królewskim książę wzdychał, był zakochany i nieszczęśliwy.

„Książę marzy” - mówiła do siebie syrenka - „ja umiem czytać w jego marzeniach. Czytam w nich o pewnej dziewczynie. Księciu wydaje się, że ją kocha. To jest ta, która razem z koleżankami znalazła go nieprzytomnego na plaży, gdzie go położyłam po wydobyciu z wody. Ale o mnie... o mnie nie myśli!”.

Książę rzeczywiście był przekonany, że kocha dziewczynę, która pomogła mu oprzytomnieć na brzegu.

Sztylet w zaciśniętej dłoni

Pewnego dnia król, ojciec księcia, powiedział synowi, że nadszedł czas, aby się ożenił i że znalazł dla niego idealną kandydatkę.

Książę wyjechał, aby się z nią spotkać, nie zdając sobie nawet sprawy, ile bólu sprawia tym syrence. Książę był mile zaskoczony: księżniczka, która została mu przeznaczona, była właśnie dziewczyną, która go znalazła na plaży po zatonięciu. Naturalnie zaraz odbył się ślub na statku, który wiózł ich do domu, a syrenka musiała nieść tren panny młodej. „Nie przeżyję tego. Czuję, że umieram!” - szeptała do siebie, patrząc na kobietę, zabierającą jej mężczyznę, dla którego zrezygnowała ze szczęścia w głębinach morskich.

Podczas gdy statek rozbrzmiewał śpiewami, nie pozostawało jej nic innego, jak słuchać uderzeń fal o kadłub okrętu. Przypominały one śpiew tęsknoty.

Po pewnym momencie zauważyła, że z fal wyłania się sześć sióstr. Najstarsza trzymała w ręku sztylet.. Uratujesz się! Będziesz mogła żyć dalszych trzysta lat. Trzeba, by jedno z was dwojga zginęło. Błagamy cię, ocal siebie!

Syrenka trzymała w małej dłoni sztylet. Weszła do pokoju, w którym spali małżonkowie. We śnie uśmiechali się. Syrenka jeszcze raz spojrzała na twarz księcia, którego bardzo kochała, a następnie wyrzuciła sztylet do morza. Potem zanurzyła się w fale. Nie była już ani kobietą, ani syrenką, powinna była rozpłynąć się w nicości.

Ale niewidoczne córki powietrza, utworzone z wiatru, wyniosły ją wysoko ze sobą, nad fale.

-Co mam robić? - spytała syrenka.

-Będziesz przynosiła ochłodę naszej świeżości rozgorączkowanym czołom chorych, będziesz przynosiła naszą słodycz tam, gdzie ludzie zabijają się nawzajem, będziesz przynosiła zapach tysięcy kwiatów, aby pocieszać... Wszystko to da ci nieśmiertelną duszę...

Następnego poranka syrenka zobaczyła z góry, że małżonkowie byli smutni z powodu jej zaginięcia. Wówczas, niewidoczna dla wszystkich, spłynęła na ziemię, ucałowała w czoło śliczną księżniczkę, dotknęła delikatnie oblicza księcia i powróciła do córek powietrza... Wysoko, na różowe chmury, błąkające po niebie.

29. ŚLICZNA I BESTIA

Żył kiedyś człowiek bardzo bogaty, który miał trzy córki. Pewnego dnia utracił on nagle wszystkie pieniądze. Był zmuszony sprzedać dom, w którym mieszkał i przenieść się do chaty na wsi.

Dwie starsze córki ciągli tylko skarżyły się, gdyż nikt już nie zapraszał ich na zabawy. Ale najmłodsza, nazywana Śliczną z powodu ładnej buzi i łagodnego charakteru, znosiła pogodnie zły los.

Pewnego dnia ojciec wyruszał do miasta w poszukiwaniu pracy. Wyjeżdżając konno, spytał, co pragnęłyby córki, gdyby udało mu się zarobić trochę pieniędzy.

-Przywieź mi ładną sukienkę - powiedziała najstarsza.

-A mnie srebrny naszyjnik - powiedziała średnia.

-Mnie wystarczy, byś wrócił zdrów i cały - taka była odpowiedź Ślicznej.

-Ale przecież istnieje z pewnością coś, czego pragniesz!

-Przywieź mi więc czerwoną różę, którą można wpiąć we włosy - odpowiedziała z uśmiechem Śliczna. -Ale jest zima i jeśli jej nie znajdziesz, nie szkodzi!

-Zrobię, co będzie w mojej mocy - powiedział ojciec i odjechał szybko.

Wielki , oświetlony dom

Ale, niestety, w mieście sprawy nie ułożyły mu się dobrze. Nigdzie nie było pracy. Mógł jedynie kupić owoce i czekoladę dla starszych córek, ale nie znalazł żadnego kwiatka dla Ślicznej. Co więcej, w drodze powrotnej koń okulał i ojciec musiał iść pieszo.

Rozszalała się burza śnieżna i biedak zagubił się pośród ciemnego lasu. Nagle wśród śnieżycy zauważył wielki dom o oświetlonych oknach.

-Ach! Gdybym mógł tam się schronić - westchnął.

Gdy tylko skończył to mówić, brama otworzyła się i wiatr popchnął go przez aleję, aż do wejścia domu. Drzwi uchyliły się, skrzypiąc i wtedy zobaczył stół bogato zastawiony, oświetlony świecami.

Odwrócił się ku bramie i zauważył, że wirujący śnieg zamknął ją cicho. Wszedł nieśmiało do domu, a drzwi zamknęły się za nim. Podczas gdy nerwowo oglądał się wokoło, jedno z krzeseł odsunęło się od stołu: było to zaproszenie do zajęcia miejsca! „Bez wątpienia jestem tu mile widziany - pomyślał. -Warto więc skorzystać!”.

Gdy zjadł i napił się do syta, łóżko zaprosiło go do spania, a koce same się ułożyły. Następnego ranka obudził się świeży i wypoczęty. Stół przygotował mu bogate i smaczne śniadanie. W srebrnym wazonie pyszniła się piękna czerwona róża.

-Czerwona róża! - zawołał. -Co za szczęście! Jednak Śliczna otrzyma prezent!

Przygotował się już do wyjazdu trzymając czerwoną różę ukrytą pod płaszczem, gdy zatrważające wycie przerwało ciszę. Ogień na kominku rozbłysnął iskrami, a światła świec zaczęły drgać. Drzwi wejściowe otworzyły się nagle i ukazała się w nich postać potwora.

Magiczny pierścień

Czy był to człowiek, czy zwierzę? Postać była ubrana jak człowiek, ale miała owłosione łapy zamiast rąk, a jej głowa była kudłata.

-Kradniesz moje rzeczy, co? - zaryczała groźnie Bestia, pokazując swe ogromne kły. -Ładne podziękowanie za gościnę, jakiej ci użyczyłem!

Mężczyzna był ledwie żywy ze strachu.

-Proszę mi wybaczyć, panie. Róża miała być dla mojej córki Ślicznej. Ale zaraz ją zwrócę, oczywiście!

-Za późno - warknęła Bestia. -Teraz zatrzymaj ją sobie... i przyprowadź w zamian twą córkę.

-Nie! - jęknął biedny ojciec. -Nie!

-A więc zjem cię zaraz! - ryczał potwór.

-Zjedz mnie, ale nie wyrządzaj już krzywdy mojej córce - prosił biedak.

-Jeśli ją przyślesz tutaj, nie wyrwę jej jednego włosa - powiedziała Bestia. -Daję ci słowo. Teraz wybieraj!

Ojciec dziewczyny przyjął ten straszny warunek i Bestia dała mu czarodziejski pierścień, który obrócony trzy razy na palcu dziewczyny, miał przyprowadzić Śliczną do jego pałacu. Biedny człowiek odnalazł przy bramie zdrowego konia, ale jego podróż powrotna była pełna smutku. W domu strapiony opowiedział o wszystkim córkom.

-Czy potwór naprawdę powiedział, że nie zrobi mi nic złego, tatusiu? - spytała Śliczna.

-Dał mi swoje słowo.

-A więc daj mi pierścień - powiedziała Śliczna. - i proszę, nie zapomnijcie o mnie!

Ucałowała wszystkich, włożyła pierścień na palec i obróciła go trzy razy. W jednej chwili znalazła się w posiadłości Bestii.

Potwór nie czekał na nią i nie widziała go przez kilka dni, ale zaczarowany dom troszczył się o nią bardzo. Drzwi otwierały się same, lichtarze przesuwały się po schodach, kierując ją do właściwego pokoju, pożywienie zjawiało się w sposób magiczny. Ślicznej nie przerażały wszystkie te tajemnice, czuła się jedynie osamotniona.

Pewnego dnia, gdy przechadzała się po ogrodzie, spotkała Bestię. Nie udało jej się powstrzymać okrzyku przerażenia.

-Nie bój się, Śliczna - wyszeptała Bestia, starając się uczynić swój głos milszym. -Przyszedłem jedynie, by ciebie pozdrowić i zapytać, czy podoba ci się w moim domu.

-Och - powiedziała Śliczna z głębokim westchnieniem. -Wolałabym być w moim domu... ale tu obchodzą się ze mną bardzo dobrze.

-A czy nie będzie ci przykro, gdy trochę pospaceruję z tobą? - spytała Bestia.

Od tego dnia Bestia często odwiedzała Śliczną, ale nigdy nie siadała do stołu razem z nią, aby jej nie peszyć.

„ Proszę cię , nie umieraj ! ”

Z biegiem czasu Śliczna zauważyła, że Bestia ma w rzeczywistości dobre i szlachetne serce. Sama nie wiedząc, kiedy przywiązała się do niej tak bardzo i niecierpliwie czekała na każde spotkanie.

-Istnieją ludzie, którzy są większymi potworami od ciebie - mówiła Śliczna. -Ja wolę tysiąc razy bardziej ciebie od tych, którzy mają wygląd ludzki, a kryją w sobie serce fałszywe i niewdzięczne.

Pewnego wieczoru, gdy Śliczna czekała w pobliżu kominka, Bestia zbliżyła się do niej i powiedziała nagle:

-Śliczna, zostań moją żoną!

Bestia miała tak smutny wygląd, że Śliczna poczuła litość.

-Podobasz mi się, naprawdę, ale nie mogę ciebie poślubić. Będę dla ciebie zawsze dobrą przyjaciółką - odrzekła Śliczna.

Bestia jednak często ponawiała swą propozycję. Dziewczyna zawsze bardzo uprzejmie odpowiadała „nie”.

Pewnego dnia Śliczna zobaczyła w magicznym zwierciadle, jakie podarowała jej Bestia, że ojciec jest ciężko chory. Poprosiła więc o pozwolenie odwiedzenia go.

-Możesz pójść do domu na osiem dni, jeśli przyrzekniesz, że powrócisz powiedziała Bestia.

Śliczna przyrzekła i w jednej chwili znalazła się w swym domu. Ojciec, widząc ją, od razu poczuł się lepiej.

Siostry przez ten czas wyszły za mąż, ale były nieszczęśliwe. Pierwsza poślubiła człowieka próżnego i pustego, który spędzał dni pielęgnując swój wygląd. Druga poślubiła człowieka bystrego, ale złego, który tylko bawił się dokuczając jej i upokarzając ją, by wykazać swą inteligencję. Śliczna tymczasem mówiła o uprzejmości i dobroci Bestii.

Tydzień przeszedł w mgnieniu oka. Trochę przez zazdrość, a trochę z ciekawości, zaczęły wymyślać preteksty, by zatrzymać Śliczną. Starały się, aby zapomniała o przyrzeczeniu danym Bestii. Drugi tydzień minął i również nic się nie wydarzyło.

Ale pewnego wieczoru, gdy Śliczna czesała swe włosy przed lustrem, jej odbicie zniknęło i ujrzała Bestię, leżącą blisko fontanny, prawie że zakrytą przez opadłe liście. Bestia umierała daleko od niej.

-Och - zawołała Śliczna płacząc. -Proszę, nie umieraj! Zaraz wracam do ciebie!

Okręciła pierścień trzy razy dookoła palca i znalazła się przy Bestii w ogrodzie.

-Wybacz mi, proszę - łkała, ściskając ogromną głowę. -Ja nie chciałam ciebie zabić. Kocham ciebie!

Gdy tylko Śliczna wymówiła te słowa, dom rozbłysnął wielką ilością świateł. Śliczna ujrzała je przez łzy.

W pewnym momencie Bestia przemówiła, ale jej głos był inny niż zazwyczaj.

-Spójrz, Śliczna, i zobacz, co sprawiła twoja miłość.

Śliczna otarła sobie łzy i zobaczyła, że ściska głowę, pokrytą jasnymi lokami. Bestii już nie było, na jej miejscu znajdował się przepiękny młodzieniec.

-Kim jesteś? - wyszeptała.

On ujął jej twarz w swoje dłonie.

-Jestem księciem - odpowiedział. -Czarownica zamieniła mnie w potwora i jedynie szczera miłość dziewczyny mogła mnie ocalić. Tak bardzo się cieszę, że wróciłaś. a teraz, czy zechcesz mnie poślubić?

-O tak, mój książę!

I żyli długo i szczęśliwie.

30. KRÓLOWA PSZCZÓŁ

Żyli kiedyś trzej synowie królewscy. Pewnego dnia dwaj starsi książęta wyjechali w poszukiwaniu przygód i szczęścia, ale popełnili tyle głupstw i niedorzeczności, że nie śmieli powrócić do domu.

Najmłodszy brat, którego nazywano Naiwniaczkiem z powodu jego prostoduszności, wybrał się na ich poszukiwanie.

Gdy wreszcie ich znalazł, bracia zaczęli wyśmiewać się z niego, gdyż według nich będąc głupim, chciał wywalczyć sobie jednak jakąś pozycję w świecie, podczas gdy oni nic nie zyskali, choć przecież są o wiele sprytniejsi od niego.

-My jesteśmy bardziej przebiegli d ciebie, a nie udało nam się niczego osiągnąć. A ty, biedny głuptasie, sądzisz, że uda ci się wybic?

Jednak wyruszyli razem wszyscy trzej. Na swej drodze natknęli się na mrowisko.

-Zburzmy je! - zaproponował najstarszy brat.

-O tak! - zawtórował drugi. -To będzie zabawny widok, gdy mrówki rozbiegną się tu i tam , aby ukryć jajeczka!

-Nie! - zawołał Naiwniaczek. -Zostawcie w spokoju te stworzonka. Nie chcę, byście wyrządzili im krzywdę!

Jezioro i ul

Zrzędząc i śmiejąc się z decyzji najmłodszego brata, dwaj książęta machnęli ręką i znów udali się w drogę.

Dotarli do pewnego jeziora, po którym pływały kaczki.

-Pomóżcie mi je złapać! - zawołał najstarszy, schodząc na brzeg.

-O tak! - zawtórował mu drugi. -Upieczemy je!

-Nie! oświadczył kategorycznie Naiwniaczek. Zostawcie w spokoju te piękne ptaki. Nie chcę, byście wyrządzili im krzywdę.

Kiwając z politowaniem głowami i tym razem dwaj książęta usłuchali i wędrowali dalej. Po pewnym czasie, w zagłębieniu drzewa znaleźli ul. Miodu było tak dużo, że spływał po pniu.

-Dalej, bracia - powiedział najstarszy - zróbmy sobie ucztę z miodu.

-Rozpalmy ognisko u stóp drzewa - poradził drugi. -Pszczoły uduszą się, a my będziemy mogli wziąć miód.

Ale również i tym razem najmłodszy brat nie pozwolił im na to.

-Zostawcie w spokoju te owady. Nie musimy przecież wyrządzać im krzywdy!

Dwaj starsi bracia nie ośmielili się dłużej nalegać wobec zdecydowanej postawy brata i wyruszyli w drogę.

Kamienne konie i szary człowieczek

Dotarli wreszcie do pewnego zamku. Ale to, co zastali, zdumiało ich. W stajniach stały kamienne konie. Zamek był zaklęty.

Przeszli przez wszystkie sale, ale nie znaleźli tam nikogo. W końcu zatrzymali się przed drzwiami, które miały trzy zamki. Po środku drzwi znajdowało się okienko, przez które można było zajrzeć do sali po drugiej stronie drzwi. Popatrzyli i zobaczyli szarego człowieczka, siedzącego przy stole. Zawołali go raz i drugi, ale on ich nie słyszał. Za trzecim razem wrzasnęli z całych sił. Człowieczek wówczas wstał i bez słowa otworzył drzwi.

W milczeniu zaprowadził ich do salonu, w którym znajdował się suto zastawiony stół. Gdy najedli się i napili, człowieczek przydzielił każdemu z braci oddzielny pokój.

Trzy próby

Następnego ranka człowieczek podszedł do najstarszego brata i zaprowadził go do kamiennego stołu. Wyryte były na nim trzy próby. Ten, kto wyjdzie z nich zwycięsko, uwolni zamek i jego mieszkańców od zaklęcia.

Pierwsza próba polegała na znalezieniu tysiąca pereł, które księżniczka zgubiła w lesie. Jeśli ten, kto szuka, nie znajdzie ich przed zachodem słońca, zostanie wówczas zamieniony w głaz.

Przez cały dzień najstarszy brat szukał pereł. Do wieczora znalazł jedynie sto i został zamieniony w głaz tak, jak napisano na ogromnej płycie. Następnego dnia próbował drugi brat, ale nie miał więcej szczęścia od pierwszego, znalazł do wieczora jedynie 200 pereł. Stał się również kamiennym posągiem.

Wreszcie przyszła kolej na najmłodszego: wstał o świcie i zaczął szukać pereł w mchu leśnym i wśród suchych liści. Ale wyjątkowo trudno było je znaleźć, a czas tak szybko uciekał. Wówczas biedny młodzieniec usiadł na kamieniu i zaczął płakać.

Najmłodsza i uprzejma

Ale oto, gdy tam zalewał się łzami, królowa mrówek, które uratował, przybyła z pięcioma tysiącami swoich poddanych. Dzielne mrówki w mgnieniu oka znalazły wszystkie perły i złożyły u stóp młodzieńca. Nie brakowało ani jednej!

Druga próba polegała na odnalezieniu klucza od pokoju księżniczki. Klucz ten wpadł do jeziora.

Gdy młody książę przybył nad brzeg jeziora, kaczki, które kiedyś uratował, wyszły mu naprzeciw. Wysłuchały go cierpliwie, potem zanurzyły się aż do dna jeziora i szybko wyłowiły klucz do pokoju księżniczki. Możecie sobie wyobrazić radość młodzieńca!

Ale teraz miał przejść przez trzecią próbę, najtrudniejszą. W pokoju spały trzy księżniczki, które były podobne do siebie jak trzy krople wody. Młodzieniec musiał rozpoznać, która jest najmłodsza i najmilsza z nich. Trzy księżniczki były identyczne i nic ich nie różniło z wyjątkiem maleńkiego szczegółu: przed zaśnięciem jadły różne słodycze. Najstarsza zjadła kawałek cukru, druga wypiła jakiś syrop, trzecia zjadła łyżeczkę miodu.

Młodzieniec nie wiedział, co ma robić, gdy z niewidocznej szpary w ramie okna wyfrunęła królowa pszczół, które on uchronił od ognia. Cicho i szybko sfrunęła nad księżniczkami i usiadła na ustach tej, która jadła miód.

Teraz młodzieniec działa już bez wahania. Zbliżył się do księżniczki i ją zbudził. W tym momencie czary ustąpiły i cały zamek otrząsnął się ze swego odrętwienia. Ten, kto był kamieniem - ożył, wszędzie zapanowało ciepło i radość.

Naiwniaczek poślubił najmłodszą i najmilszą księżniczkę, a gdy umarł jej ojciec, został królem.

Dwaj starsi braci poślubili dwie pozostałe księżniczki, które były trochę kapryśne i uparte. Ale w sumie i oni mieli trochę szczęścia.

31. CHŁOPIEC WIECZNIE NIEZADOWOLONY

Żył kiedyś, pośród ludu eskimoskiego, syn naczelnika plemienia. Miał charakter kapryśny i zmienny humor. Szybko męczył się swymi zajęciami, rozrywkami, osobami, które go otaczały. Prawie zawsze miał minę niezadowoloną, choć niczego mu nie brakowało.

Wiatr pragnień

Pewnego wiosennego dnia Vinasciua - tak właśnie miał na imię - siedział na zielonej łące. Wietrzyk przynosił mu zapachy nowej pory roku. Wiele małych zwierzątek, które dopiero co obudziły się z zimowego snu, wychylało się ze swych norek. Wszystko dookoła wydawało się radować ciepłym słońcem. Ale Vinasciua nie podzielał radości całej otaczającej go przyrody i znudzony ziewał.

Nagle podmuch wiatru nasilił się i młodzieńcowi wydało się, że słyszy słowa:

-Jestem Wiatrem Pragnień!

Jestem Wiatrem Pragnień!

Synu, czego sobie życzysz?

Synu, czego pragniesz?

-Chciałbym nie nudzić się tak bardzo! - odpowiedział.

-Nie podoba mi się ta delikatna wiosna. Pragnąłbym, by słońce prażyło mocno i opaliło moją skórę. Chciałbym pływać w rzece, a nie siedzieć tu niczym dziewczyna, i wdychać zapachy! Chciałbym, aby już było lato!

-Czy jesteś pewien, że chcesz od razu mieć lato? - spytał jeszcze Wiatr Pragnień.

-Jestem najzupełniej tego pewien! - odpowiedział Vinasciua.

Wówczas Wiatr Pragnień nasilił się bardzo. Złapał młodzieńca i zaczął nim okręcać z szaleńczą szybkością. Obracał go tak przez godziny, dnie, noce, tygodnie, miesiące i oto nagle nastało lato.

Tak jak po obudzeniu się z głębokiego snu. Vinasciua otworzył oczy. Słońce świeciło mocno, rośliny wokoło były intensywnie zielone. Z pobliskiego źródła wypływała krystaliczna woda, która tworzyła przezroczysty strumyk.

Vinasciua chętnie by się wykąpał, ale stwierdził:

-Rozbieranie się jest niepotrzebnym trudem. A poza tym, co to za przyjemność?

Przyglądał się jeszcze przez chwilę odblaskom słońca na błyszczącej jak lustro wodzie, a potem zaczął ziewać.

Woda szumiała coraz intensywniej, w pewnym momencie wyszeptała do uszy Vinasciuy:

-Jestem Źródłem Pragnień!

Jestem Źródłem Pragnień!

Synu, czego chcesz?

Synu, czego pragniesz?

-Nudzę się bardzo! - żalił się chłopiec. -Mam już dosyć promieni słońca, odbijających się w wodzie. Lato jest monotonne. Chciałbym, żeby już była jesień, czas, gdy jest już nowe piwo, a wszyscy młodzi zbierają się i śpiewają piosenki, i tańczą do późna w nocy wokół stołów zastawionych pachnącymi potrawami.

-Dlaczego nie starasz się korzystać z lata w towarzystwie kolegów? - dopytywało się Źródło Pragnień.

-Ponieważ lato nie podoba mi się. Mnie interesuje wyłącznie jesień.

-Czy jesteś pewien, że pragniesz zaraz jesieni? - spytało Źródło Pragnień.

-Jak najbardziej!

Woda wówczas wypłynęła ze źródła, strumień zamienił się w liczne przezroczyste sznury, które owinęły młodzieńca i zaczęły nim obracać, obracać, obracać wokoło z szaloną szybkością. Obracały nim przez godziny, dni, noce, tygodnie, miesiące, aż nastała jesień.

Deszcz Pragnień

Rozchodził się miły zapach pieczonej zwierzyny. W wielkiej sali o drewnianym suficie, w ładnej gospodzie, przygotowano wiele stołów, a wokół nich mnóstwo ludzi obchodziło święto polowania przy świeżym piwie. Śpiewali i żartowali wszyscy: młodzi i starzy. Pod koniec obiadu grupa grajków zaczęła stroić instrumenty, a młodzi przygotowywali się do tańców. Księżyc, niczym tort, świecił na czystym niebie.

Vinasciua wyszedł przed gospodę. Gdy ktoś go poprosił, by wrócił i zaczął tańczyć z innymi, odmówił zniecierpliwiony, jakby chciał powiedzieć: „Akurat chce mi się tańczyć!”. Zaczął ziewać, jakby to wszystko okropnie go zmęczyło.

Okrągła twarz księżyca nagle pociemniała, zakryta przez chmurę. Zaczęło padać. Był to deszcz niezbyt silny, ale uporczywie szemrzący, jakby jakiś głos powtarzał ciągle te same słowa.

Młodzi zaczęli tańczyć radośnie. Vinasciua zachmurzony stał na deszczu, który padał coraz mocniej. Ten szum, niczym szereg słów, dochodził do uszu młodzieńca:

-Jestem Deszczem Pragnień!

Jestem Deszczem Pragnień!

Czego chcesz, synu,

Czego pragniesz, synu?

-Nudzę się śmiertelnie! - zawołał chłopak. -Ci ludzie przeszkadzają mi. Chciałbym znaleźć się sam na sam na pięknej, ośnieżonej górze. Chciałbym jeździć na nartach, po zboczu pokrytym śniegiem. Tak, chciałbym naprawdę, aby była już zima!

-Czy jesteś rzeczywiście pewny, że natychmiast pragniesz zimy? - spytał Deszcz Pragnień.

-Jak najzupełniej!

Wówczas deszcz stał się jeszcze bardziej rzęsisty i otoczył chłopca niczym prześcieradłem. Zaczął nim kręcić, kręcić, kręcić z szaloną szybkością. Obracał przez godziny, dnie, noce, tygodnie, miesiące, dopóki nie nastała zima.

Vinasciua znalazł się na szczycie góry, z nartami na nogach. Rozpoczął szaleńczy zjazd po pięknym puszystym śniegu. Przez pewien czas bawiło go to bardzo. Czuł świst wiatru w uszach. Zjeżdżał niczym strzała. Potem podszedł pod górę i zjechał ponownie. Tak zrobił dwukrotnie. Ale potem powiedział:

-Zmęczyłem się. Ciągle to samo! A poza tym jest mi ogromnie zimno. Zmarzł mi koniec nosa!

Posłyszał odgłos grzmotu, który zdawał się zbliżać coraz bardziej, chociaż niebo było zupełnie niebieskie.

-A może to lawina? - pomyślał. -Tego by tylko brakowało! Co za niesympatyczna pora roku! Oby szybko nastała wiosna!

Lawina Pragnień

Odgłos grzmotu stawał się coraz posępniejszy. Ale to nie był grzmot. To była rzeczywiście lawina, która schodziła z góry, a szum zamienił się w głos, który mówił:

-Jestem Lawiną Pragnień!

Jestem Lawiną Pragnień!

Synu, czego chcesz?

Synu, czego pragniesz?

-Czego mam pragnąć - jedynie zmiany, gdy nic mi się nie układa. A poza tym nie lubię, gdy traktują mnie jak kapryśne dziecko. Chciałbym... chciałbym mieć więcej lat. Chciałbym być już stary!

Nie zdążył wymówić tych słów, gdy lawina spadła na niego i spowodowała, że zaczął się toczyć po śniegu. Toczył się z szaloną prędkością, przez godziny, dni, noce, tygodnie i lata. Lawina zapędziła go do czegoś w rodzaju studni, której ściany stanowiły prostopadłe zbocza góry. Wszystko było szare, jak kamienie porozrzucane na ziemi. Vinasciua usiadł na jednym z nich. Jego włosy były zupełnie siwe, a długa, biała broda dotykała piersi. Próbował wstać, ale nogi go nie utrzymywały. Spojrzał na swe ręce: były chude i pomarszczone.

-Ależ ja jestem stary! Czy to możliwe, by czas biegł tak szybko?

Lawina Pragnień odpowiedziała:

-Tak, niestety, to jest możliwe.

-A czy nie mogę już wyrazić żadnego pragnienia? - spytał Vinasciua.

-O jakie pragnienie chodzi? - spytała Lawina.

-Chciałbym już więcej się nie spieszyć, chciałbym zadowolić się czasem, który biegnie tak, jak mu się podoba i tym wszystkim, co niesie za sobą!

Lawina Pragnień uściskała go i ponownie zaczęła go toczyć przez godziny, dni, noce, tygodnie, miesiące i... lata.

Vinasciua znów był młodzieńcem siedzącym na łące i słuchającym wiosennego szmeru wiatru, tak jak w dniu, w którym zapragnął, by nastało zaraz lato.

Czy pamiętał jak bardzo był niecierpliwy? A może zapomniał zupełnie o swych podróżach w czasie? Co zrobił od tego momentu? Jak zachowywał się później?

Historia tego nam nie mówi. Ponieważ nikt o tym nie opowiedział. Spróbujcie sami sobie to wyobrazić.

32. PTAKI BHARANDA

W koronie wielkiego drzewa, o gęstym listowiu i pniu gładkim niczym kamienna kolumna, zbudowała swe gniazdo wielka rodzina ptaków Bharanda. Pióra tych ptaków są bardzo kolorowe i wszystkie zwierzęta im tego zazdroszczą. Tymczasem ptaki martwią się, gdyż ich pióra są sprzedawane na targu.

Właśnie dlatego przebywają wszystkie razem na drzewie i wylatują jedynie nad nizinę. Na drzewie czują się bezpieczne, gdyż żadne zwierzę i żaden człowiek nie może wspiąć się po gładkim pniu ich wielkiego drzewa, aby je pochwycić.

Myśliwy

Jednak pewnego dnia zjawił się pod drzewem myśliwy, który dowiedział się, że na drzewie przebywają cudowne ptaki, ukryte pośród gęstych liści. Zauważył, że pień był wysoki i gładki. Próbował wspiąć się, ale nic z tego nie wyszło. Posmarował sobie klejem ręce i nogi, ale groziło mu jedynie przyklejenie się do drzewa na wysokości dwóch metrów nad ziemią.

Nie miał zamiaru zabić ptaków Bharanda, chciał jedynie schwycić je, aby sprzedać, ale nie wiedział, jak to zrobić.

Zastanawiał się nad tym usilnie, wielokrotnie okrążał drzewo, a ptaki spoglądały, co robi. Potem odszedł.

Po kilku dniach powrócił jednak do wielkiego drzewa. Spokojnie poszperał w kieszeniach, wyciągnął kilka ziaren i zakopał je wokół drzewa. Potem spojrzał jeszcze raz na liście i odszedł. Ptaki patrzyły na myśliwego, ale nie rozumiały, co robi; niektóre były zaciekawione, inne przerażone, jeszcze inne beztroskie.

-Bądźmy czujni, bracia - powiedział najstarszy. -Zobaczymy, co z tego wyniknie, miejmy nadzieję, że nie jest to pułapka.

Nadeszła pora deszczowa i tam, gdzie myśliwy zasiał ziarenka z ziemi wyłoniły się kiełki. Deszcz podlewał roślinki, użyźnione również wszystkimi odchodami ptaków. Nowa roślina była pnąca i szybko otoczyła pień drzewa. Robiła to bardzo powoli, ale nieustannie. Każdego dnia trochę. Jedynie najstarszy z ptaków Bharanda zauważył to.

-A więc to jest pułapka, tak jak podejrzewałem. Teraz myśliwy będzie mógł wspiąć się na drzewo i złapać nas podczas snu. Musimy dziobać to pnącze i je zniszczyć.

Ale młode ptaki miały co innego do roboty: musiały bawić się, fruwać, tańczyć w powietrzu.

A pnącze rosło i umacniało się. Aż dotarło do najwyższych gałęzi drzewa pośród listowia.

Przebiegłość starego ptaka

Pewnego wieczoru powrócił myśliwy. Podczas gdy wszystkie ptaki wyfrunęły, wspiął się po pnączu i umieścił wiele pułapek pośród liści.

Gdy powróciły ptaki, wiele nich zostało uwięzionych w pułapkach. Ptaki skarżyły się, ale nie wiedziały, co zrobić.

-Spróbujemy uczynić tak - powiedział najstarszy ptak. -Gdy przyjdzie myśliwy, by nas wziąć, udajmy, że jesteśmy martwe. Wówczas wyrzuci nas, a gdy będziemy wszystkie na ziemi i myśliwy odejdzie, będziemy mogły powrócić.

Zalęknione ptaki posłuchały swego mądrego przywódcy i udawały, że są martwe, Myśliwy zaniepokoił się. Nie mógł sprzedać martwych ptaków. Zrzucał je na ziemię, gdy kolejno wyjmował z pułapek. Potem odszedł bardzo niezadowolony, gdyż stracił wiele czasu i nic nie zyskał.

-Teraz trzeba zniszczyć to pnącze! - powiedział mądry, stary ptak. Ale nikt nie miał ochoty tego zrobić, nie było już przecież myśliwego!

-Oto wraca myśliwy! - skłamał kiedyś stary ptak. Jego wszyscy bracia zaczęli dziobać roślinę i w krótkim czasie zostało tylko parę gałązek pod drzewem.

Teraz ptaki Bharanda bardzo uważają, by nie wyrosła w pobliżu inna roślina pnąca.

33. SPRYTNA MAŁPKA

Pewnego razu małpka siedząc na drzewie, obserwowała ruchy myśliwego, który poruszał się cicho i ukradkiem. Wykopał głęboką dziurę na ścieżce. Tędy zwierzęta przebiegały do wodopoju. Myśliwy zakrył dziurę cienkimi gałązkami i lekką warstwą trawy. Potem odszedł. Małpka była pełna podziwu dla niego. Myślała: „Ta pułapka jest rzeczywiście świetnie zrobiona! Ciekawe, kto pierwszy w nią wpadnie!”.

W tym momencie małpka ujrzała ślicznego królika o szarym futerku nadchodzącego ścieżką.

Zeskoczyła z drzewa wołając:

-Uważaj, króliczku! Zatrzymaj się!

Królik zaskoczony spytał:

-Hej, moja małpko, a co ci się stało? Czy tu nie wolno przechodzić? Musze przejść nad brzeg rzeki i poszukać kruchej trawki na śniadanie dla moich małych króliczków.

Małpka ostrzegła go:

-Idź druga ścieżką. Na tej jest pułapka, wykopana przez myśliwego.

Królik podziękował małpce i pobiegł druga ścieżką.

Wilk i lis

Ale nie zdołał zrobić nawet dwóch skoków, gdy znalazł się noc w nos z wygłodniałym wilkiem.

Wilk, widząc królika, oblizał się i uśmiechnął złośliwie.

-Spotykam cię w samą porę, króliczku. Szukam właśnie jakiegoś przysmaku na śniadanie.

Królik zaczął lamentować:

-Jak to? Obaj przecież jesteśmy mieszkańcami lasu. Jakim prawem chcesz mnie zjeść?

Wilk zachichotał:

-Och, prawem mojego żołądka, to proste, co?

Ale królik odpowiedział:

-Nie wydaje mi się to takie proste. Sądzę, że sprawa ta zasługuje na poważne rozważenie. Posłuchajmy zdania jakiegoś eksperta.

Właśnie w tym momencie przechodził lis. Królik i wilk wytoczyli mu sprawę. Lis zastanawiał się długo, potem zakaszlał, przymknął oczy i powiedział:

-Według mnie, królik powinien dać się zjeść z nieskończoną radością i wdzięcznością przez wygłodniałego wilka. Jest to w pełni racjonalne i słuszne!

Królikowi nie wydawało się to słuszne i zaczął nalegać, by wysłuchać jeszcze innego mieszkańca lasu.

Małpka skakała właśnie przed nimi z jednej gałęzi na drugą. Trójka zwierząt postanowiła spytać się o jej zdanie na ten temat.

Małpka zastanowiła się, a potem powiedziała:

-Zobaczymy, czy wilk jest silniejszy od królika?

Wilk odpowiedział:

-To jest bardzo oczywiste. Mam dłuższe zęby, łapy dłuższe i zgrabniejsze, i biegam szybciej od królika!

Małpka na to:

-To ty tak mówisz! Nic jednak tego nie dowodzi!

Na to lis włączył się do rozmowy:

-Możesz wierzyć wilkowi, moja małpko. Z drugiej strony również i ja, skromnie mówiąc, biegam szybko jak wilk i wobec tego mam też takie samo prawo, by zjeść królika!

Małpka zastanowiła się przez chwilę, a potem rzekła:

-Dobrze! Zorganizujmy więc wyścig po tej ścieżce. Kto dobiegnie pierwszy do rzeki, będzie miał prawo zjeść królika. Ale jeżeli królik dobiegnie pierwszy, zostawicie go w spokoju!

Zakład

Wilk i lis roześmiali się.

-Jeśli królik dobiegnie pierwszy... Ha, ha, ha! Zgoda małpko, zróbmy taki wyścig, to będzie wesołe i zaostrzy nam apetyt!

Wilk, lis i królik stanęli na linii startu, wyznaczonej przez małpkę na ścieżce, na której myśliwy wykopał pułapkę.

Małpka odliczyła:

-Jeden, dwa, trzy, strat!

Ale królik nie zdążył zrobić trzech skoków, gdy... krak, patatrak!

Wilk i lis, którzy biegli niczym wiatr, wpadli na łeb, na szyję do pułapki. Królik powiedział:

-Tysięczne dzięki, siostrzyczko małpko! Wśród wszystkich zwierząt lasu, ty jesteś moim jedynym najlepszym przyjacielem!

A potem spokojnie skierował się do głębi lasu, w poszukiwaniu kruchej trawy dla swych króliczków.

34. MIASTO , W KTÓRYM NAPRAWIAJĄ LUDZI

Wśród ogromnego, ciemnego lasu znajdowała się wieś, w której mieszkała pewna wdowa z jedyną córką. Córka często zbierała owoce leśne - wyszukiwała korzonki, gdyż nigdy nie miała wystarczającej ilości pożywienia.

Pewnego razu, gdy była w lesie, nagle wybuchła silna burza i dziewczyna schroniła się w zagłębieniu baobabu, który swymi konarami dotykał nieba. W jego pniu mieszkał diabeł o strasznych pazurach i kłach. Nie chciał wypuścić dziewczyny: podobała mu się, była grubiutka, ładnie pachniała i wyglądała na doskonały kąsek. Diabeł zjadł ją za jednym zamachem i wypluł jedynie oczyszczone kości.

Wieczorem wdowa długo przywoływała córkę, ale ta nie przychodziła. Matka udała się więc na jej poszukiwanie. Wzięła ze sobą naczynie pełne oliwy z zapalonym knotem, służące do oświetlenia drogi.

Szukała pośród bambusów, ale dziewczyny tam nie było.

Szukała nad brzegiem stawu, ale dziewczyny tam nie było.

Szukała pod konarami baobabu, a tam tylko kości jej córki płakały i prosiły o ratunek. Wdowa zabrała je, włożyła do koszyka i udała się w drogę. Gdzieś w lesie znajdowało się miasto, w którym naprawiano ludzi i chciała je odnaleźć.

Dwie drogi

Szła ciągle prosto przed siebie, aż w pewnym momencie spotkała Węża, który ją spytał:

-Co znajduje się w tym koszyku, kobieto?

-Są tam kości mojej córki, mojej jedynej córki.

-Gdzie je niesiesz?

-Do miasta, w którym naprawiają ludzi.

-A więc pamiętaj, że gdy ścieżka będzie się rozwidlać, musisz skręcić w lewo i zapomnieć o ścieżce p prawej stronie.

Kobieta tak uczyniła i szła dalej, aż w pewnym miejscu spotkała Żabę:

-Co niesiesz w tym koszyku, kobieto?

-Kości mojej córki, mojej jedynej córki.

-A gdzie idziesz?

-Do miasta, w którym naprawiają ludzi.

-A więc pamiętaj, że gdy ścieżka podzieli się na dwie inne, musisz pójść na prawo i zapomnieć o ścieżce po lewej stronie.

Kobieta posłuchała i oto nareszcie dotarła do miasta, w którym naprawiają ludzi.

Zaraz tamtejsi mieszkańcy zapytali:

-Dlaczego przyszłaś aż tutaj?

-Diabeł z baobabu zjadł moją córkę, w koszyku niosę jej kości.

-Nie mów więcej nic, zostaw nam te kości.

Po kilku godzinach naprawiono córkę, wyglądała teraz o wiele ładniej niż poprzednio.

Gdy oddano ją matce, mieszkańcy miasta powiedzieli:

-Teraz możecie przejść przez nasz ogród. Możecie skosztować wszystkich owoców, ale nie zbliżajcie się do baobabu.

Matka i córka wyszły szczęśliwe. W ogrodzie było dużo różnych typów drzew, dających owoce kwaśne i pomarszczone. Od czasu do czasu spotykały baobab oblepiony dobrami wszelkiego rodzaju: dojrzałymi i słodkimi owocami o zachęcających kolorach. Matka i córka jednak zadowoliły się owocami kwaśnymi i nie spoglądały na baobaby.

Sąsiadka i jej brzydka córka

Gdy powróciły do domu, ich sąsiadka, która miała córkę brzydką i pokrzywioną, zaczęła zamęczać je, by powiedziały, co się stało, że dziewczyna stała się tak piękna. W końcu opowiedziały jej o wszystkim.

-A więc to tak należy zrobić! - zawołała sąsiadka i wrzuciła córkę do moździerza, w którym ją tak długo tłukła, że zostały same kości. Potem umieściła je w koszyku i poszła.

Spotkała Węża, spotkała Żabę i dzięki nim dotarła do miasta, gdzie naprawiają ludzi. I rzeczywiście córka została tam naprawiona. Również i jej mieszkańcy miasta powiedzieli, by przeszła przez ogród, ale nie dotykała baobabu. Ale gdy matka i córka ujrzały wspaniałości, które znajdowały się na baobabie, zaczęły objadać się nimi. Doszedłszy do końca ogrodu córka była jeszcze brzydsza i bardziej krzywa niż poprzednio, tak, że matka wstydziła się jej towarzyszyć. Gdy znalazły się w lesie, porzuciła ją. Córka zagubiła się i już nie znalazła drogi do wsi.

Kobieta szybko dotarła do domu, zamknęła się w nim, zarzuciła sobie kołdrę na głowę i udawała, że śpi. Ale córka wkrótce odnalazła drogę i zapukała do drzwi domu. Matka musiała ją wpuścić i zatrzymać u siebie.

35. TRZY SZNURKI (SEN KS. BOSKO)

Święty Jan Bosko bardzo kochał swych chłopców i pragnął przede wszystkim pomagać im, aby byli dobrzy i aby wzrastali w wierze chrześcijańskiej. Tłumaczył im dlatego, jak ważny jest sakrament pokuty. Właśnie w tym celu opowiedział im pewnego razu swój dziwny sen:

„Śniło mi się, że znajduję się w kościele, pośród tłumu chłopców, którzy przygotowywali się do spowiedzi. Wielu z nich otaczało mój konfesjonał.

W pewnym momencie ujrzałem zaskoczony, że wielu z tych chłopców miało trzy sznurki wokół szyi.

-Dlaczego trzymasz te sznurki wokół szyi?- spytałem jednego. -Zdejmij je!

-Nie mogę - odpowiedział. -Jest ktoś za mną, kto je trzyma!

Zbliżyłem się i zobaczyłem, że za jego plecami wystawały dwa duże rogi. Spojrzałem uważniej i zauważyłem, że to pazury okropnego potwora o strasznym pysku trzymały sznurki. Posłałem ministranta po wodę święconą. W tym czasie zauważyłem, że wielu innych chłopców miało na plecach takiego potwora. Trzymając kropidło niczym broń, spytałem jednego z tych potworów:

-Kim jesteś?

Bestia zgrzytając zębami, skręciła się w sposób straszliwy i nagle zauważyłem, że trzyma w ręce trzy sznurki, przypominające sznurki marionetki.

-Co robisz z tymi sznurkami? Mów, w przeciwnym razie, poleję cię wodą święconą! - zagroziłem.

Potwór skulił się przerażony.

-Pierwszy sznurek powstrzymuje chłopców od wyznania wszystkich grzechów - odpowiedział drżąc.

-A drugi?

-Drugi powoduje, że zanika wszelka skrucha.

-A trzeci? - nalegałem.

-Nie chcę ci tego powiedzieć! - stwierdziła gwałtownie bestia.

-Wobec tego zrobię ci kąpiel w wodzie święconej!

-Nie, nie! Już mówię... Trzeci nie pozwala chłopcom uczynić mocnego postanowienia poprawy i posłuchać słów spowiednika.

Teraz wiedziałem już wystarczająco dużo. Podniosłem kropidło i pokropiłem wodą święconą jego towarzyszy. W jednym momencie uciekli, wydając krzyk tak przenikliwy, że się obudziłem”.

36. PRZEJŚCIE

Przed laty, w dalekim kraju, w głębokiej dolinie zawsze okrytej mgłą, wznosiło się miasto Umbra. Wszystko było szare i bezbarwne, nawet kwiaty miały wyblakły kolor. Jego mieszkańcy nigdy nie widzieli ani lazuru nieba, ani złotego światła słońca. Również księżyc i gwiazdy nie były im znane. Słyszeli o nich ze starych legend, ale nie wierzyli, by mówiły one prawdę. Dzień różnił się od nocy jedynie tym, że było trochę jaśniej. Niebo doliny wydawało się kopułą. Światła domów, szczególnie domów należących do bogatych rozjaśniały ulice. Tam odbywały się nocne przyjęcia, bardzo wystawne,

-Nasze światła są o wiele piękniejsze od tak zwanych „gwiazd” - twierdzili bogacze.

-W końcu - utrzymywali słynni filozofowie Umbry - jest to najlepszy z możliwych światów.

I wszyscy w to wierzyli.

Przyzwyczaili się do tego rozumowania i myśleli, że inne światy istniały jedynie w marzeniach poetów i w majakach szaleńców.

Ludzie starzy mówili do osób dorosłych:

-Poza naszą doliną nie istnieje absolutnie nic. Jedynie rozpacz.

A dorośli powtarzali swoim dzieciom:

-Wszystko, co istnieje i jest ładne, znajduje się tu, w naszej dolinie. Legendy są przecież wymysłem wyobraźni!

Dzieci wierzyły rodzicom i gdy same dorastały, powtarzały to samo swym dzieciom i wnukom. I tak było przez wieki.

Naukowcy biedzili się i wymyślali teorie, głoszące, że zbyt silne światło źle wpływałoby na oczy; że grube chmury, które zalegały nad Umbrą, stanowiły cenną ochronę przed szkodami, jakie promienie słoneczne mogłyby wyrządzić skórze. (To była teoria fantastyczno-naukowa).

Dolina była w końcu zupełnie normalna. Politycy myśleli o wzbogaceniu się na tyle, by ludność tego nie zauważała, handlowcom szczęściło się, młodzi starali się zabawić, bogaci żyli wystawnie, biedni im zazdrościli.

Starzec i chłopiec

Poza miastem mieszkał pewien starzec, trochę ekscentryczny, który spędzał całe dni na czytaniu starych pożółkłych ksiąg, znalezionych w jakimś magazynie.

Gdy ludzie przechodzili przed jego domem, palcem pukali się w czoło i mówili:

-Tu mieszka szaleniec.

Starzec rzeczywiście był jedynym, który wierzył legendom i utrzymywał, ze poza górami istnieje inny świat, jasny, pełen kolorów, gdzie mieszkańcy są szczęśliwi w inny sposób...

Ludzie twierdzili, że jest rzeczywiście szalony i dlatego wypędzili go z miasta przed wielu, wielu laty.

Jedynie trzynastoletni chłopak o dobrym sercu i bystrym wejrzeniu wierzył słowom starego Amosa. Nazywał się Tymoteusz. Dla przyjaciół Tim.

Był przekonany, że stary Amos ma rację i chciał zrobić coś, by udowodnić to mieszkańcom doliny. Jeżeli istnieje kraj Światła, ktoś mógł przecież znaleźć drogę, by tam dotrzeć.

Pewnego wieczoru stary Amos powiedział do Tima:

-Jestem już zbyt starym, by pójść poza Wielkie Góry. Ale ty gdy dorośniesz, będziesz mógł wejść aż tam wysoko i poszukać przejścia do Ziemi Światła, której nikt z nas nigdy nie widział. Pamiętaj jednak, że aby tego dokonać, będziesz musiał być bardzo odważny i silny, aby nikt nie mógł ciebie powstrzymać.

Tej nocy Tim nie mógł zasnąć. Myślał:

-„Och! Jakby to było dobrze, aby Amos mógł zobaczyć światło Ziemi Szczęścia!”

Postanowił nie czekać i zaraz wyprawić się ku łańcuchowi Wielkich Gór, które zamykały dolinę, aby poszukać tego tajemniczego przejścia, prowadzącego do światła, w którego istnienie wierzył jedynie on i stary Amos.

Długi marsz

Przed świtem Tim przygotował węzełek z żywnością i zaczął iść ścieżką, prowadzącą do Wielkich Gór. Było bardzo ciemno, ale Tim ciągle szedł naprzód przed siebie.

Słyszał strumyk, który mu szemrał:

-Nie idź w górę, wszyscy wiedzą, że tam pełno niebezpieczeństw!

Sowa śmiała się z niego:

-Gdzie chcesz dojść? Poza doliną nic nie istnieje, nie ma nic do zobaczenia!

Również wilki wyły:

-Jeśli pójdziesz dalej, spadniesz w przepaść i umrzesz!

Mroźny wiatr świszczał pośród gałęzi:

-Zatrzymaj się, nikt żywy nie wszedł na górę!

Timowi drżały nogi ze strachu, ale zaciskał pięści i nadal wspinał się. Łąki i lasy ustąpiły miejsca ostrym i czerwonawym głazom. Jakiś niedźwiedź zamruczał:

-Szaleńcze, wróć z powrotem!

Tim nadal się wspinał, aż musiał zatrzymać się przed gładką ścianą, stanowiącą mur nie do pokonania.

Sęp, który szybował wysoko, śmiał się szyderczo:

-Doszedłeś do końcowej stacji, chłopcze! Możesz teraz jedynie pokulać się i rozbić gdzieś w dole!

Tim miał oczy spuchnięte od łez. Jego nogi były poranione i obolałe. Czy naprawdę nic nie można było zrobić? Czy legendy były fałszywe i oszukiwały okrutnie?

-Musisz być odważny i silny - powiedział mu stary Amos.

Tim dumnie uniósł głowę i zaczął badać zawrotną ścianę skały. Na pierwszy rzut oka wydawała się doskonale gładka, ale potem Tim zauważył małe szparki, chropowatości prawie niewidoczne, załamania... Znów więc zaczął się wspinać.

Teraz było bardzo trudno. Każdy krok związany był z niewypowiedzianym trudem. Ręce i nogi bolały go i zaczynały krwawić. Ale Tim zaciskał zęby i powoli posuwał się naprzód.

Zwiększała się jasność, mgła stawała się coraz rzadsza i bardziej przezroczysta. Nagle zupełnie rozwiała się, gdy Tim dotarł na szczyt góry. W tym samym momencie na horyzoncie zaczęła wyłaniać się czerwona tarcza słoneczna. Jej światło zabarwiło magicznie ziemię zaczarowaną, która rozpościerała się przed pełnymi łez oczyma Tima.

Było tak, jak głosiły legendy! Ziemia Światła i Szczęścia istniała i on odkrył przejście do niej. Odwróciwszy się, Tim zobaczył obszar niskich chmur, które zawsze pokrywały dolinę. To szare i smutne morze wywołało skurcz serca. Tam przecież żyli jego przyjaciele, tyle zacnych osób, jego rodzice. Szybko podjął decyzję:

-Powrócę do nich i opowiem o wszystkim!

„ Tymoteusz oszalał ! ”

Tim szybko powrócił do miasta, aby zanieść zadziwiającą wiadomość Radzie Starszych.

-Znalazłem przejście do świata pełnego światła i kolorów, z drugiej strony góry - powiedział im.

-To niemożliwe - stwierdzili. -Nasza dolina jest jedynym istniejącym światem. Jak sądzisz, kim ty jesteś, że ośmielasz się opowiadać nam taką bujdę?

Ktoś powiedział:

-Tymoteusz oszalał jak stary Amos!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Tim rozgniewał się.

-Również i wy możecie odkryć Ziemię Słońca i Szczęścia! Zobaczycie niebo niebieskie, barwne ptaki i motyle kolorowe! Mogę pokazać wam drogę. Musicie jedynie wykazać trochę wytrwałości i odwagi.

-Proszę, natychmiast zaprzestań rozpowszechniania takich szaleństw pomiędzy ludźmi, zrozumiałeś? - zagroził mu przewodniczący Rady. -Teraz idź do szkoły, bo my musimy zajmować się poważnymi sprawami!

-Ani mi się śni! - oświadczył Tim. -Teraz zobaczycie, że wszystko się zmieni!

Odwrócił się i szybko wyszedł. Kilka godzin później całe miasto mówiło o wyprawie Tima. Większość nie wierzyła mu zupełnie.

-Wszyscy chłopcy opowiadają bajki, by zwrócić na siebie uwagę - mówiono.

Niektórzy powątpiewali. Ale najlepsi przyjaciele Tima uwierzyli mu. Tego wieczoru, gdy Tim powtórnie wyruszył w drogę (tym razem na zawsze, jak mówił wszystkim) jego przyjaciele poszli za nim. Było ich tylko dwunastu, ale Tim był bardzo szczęśliwy.

-Zobaczycie, ile cudów po drugiej stronie! - powtarzał.

Wszystko to nie spodobało się Radzie Starszych. Postanowili wystawić straże, by przyprowadziły Tima i jego przyjaciół do domu.

-Po dobroci, czy siłą, musicie zakończyć tę historię! Zarazę należy zwalczać przy pierwszych objawach!

Woda wiecznie trwała

Tim i jego przyjaciele wędrowali szybko. Tim doskonale pamiętał drogę. Gdy ktoś ustawał ze zmęczenia, on go zachęcał. Gdy dotarli do ogromnej, skalistej ściany, prawie wszyscy przeżyli lęk i załamanie, ale oczekiwała ich niespodzianka. Na szarej skale wiele czerwonych punkcików, świecących jak rubiny, znaczyło przejście. Były to krople krwi, które wypłynęły z rąk i nóg Tima w czasie pierwszego przejścia. Chłopcy zaczęli się wspinać i w miarę, jak posuwali się naprzód, coraz większe szczęście napełniało ich serca.

Cierpki głos przerwał ich wesołe rozmowy:

-Zejdźcie natychmiast i wszyscy powróćcie do domu!

Dotarły straże wysłane przez Radę Starszych.

-A kuku! - odpowiedzieli chłopcy. -Złapcie nas!

I jeszcze szybciej posuwali się do góry. Jedynie Tim zranił się i straże zbliżyły się do niego.

-Chodźcie i wy! Zobaczycie, jak tam jest cudownie!

Ale jeden ze strażników złapał go.

-Szybko go zwiążcie - rozkazał komendant straży. W tym momencie wydarzyła się rzecz nadzwyczajna: ciało Tima stało się przezroczyste i jaśniejące, tak, że oślepiło straże, a potem znikło. Tam, gdzie opierały się jego stopy, ze skały wytrysnęła nagle czysta woda. Struga wody przekształciła się szybko w strumyk, potem w rzeczkę, która otworzyła drogę do doliny. Wyraźnie dał się słyszeć głos Tima:

-Nikt nie potrafi zatrzymać tej wody. Dotrze do miasta i płynąć będzie na wieki. A wszyscy, którzy pić ją będą, zapragną odnaleźć przejście, które prowadzi do Ziemi Światła i Szczęścia.

37. MIASTO KWIATÓW

Istniało kiedyś miasteczko, w którym nie było nic specjalnego, Mieszkańcy żyli skromnie, nie byli ani bogaci, ani biedni, nie zapracowywali się, ale nie byli tez leniwi. Odznaczali się jedną szczególną cechą: wszyscy bardzo kochali kwiaty.

Hodowali je na grządkach, w doniczkach, a nawet w wiaderkach i słoikach. Umieszczali kwiaty wszędzie: w oknach, na balkonach, na podestach schodów oraz na podwórzach. Również stacje benzynowe pełne były kwiatów.

W mieście żyły też wspaniałe motyle.

Dni deszczowe nigdy nie były ciemne ani smutne. Kwiaty promieniowały wspaniałymi kolorami, a motyle żółte, czerwone i niebieskie harcowały wśród szarych murów.

Również noce nie były nigdy zupełnie ciemne. Mieszkańcy tego miasta śnili wspaniałe kolorowe sny, które wzbijały się do lotu po niebie, jak świetliste motyle, ponad domami.

„ Dość motyli ! ”

Pewnego dnia burmistrz przemówił:

-Obywatele! - powiedział. -Zbyt wiele czasu tracicie na kwiaty, dlatego nie udaje się nam zrobić nic pożytecznego. Musimy tymczasem unowocześnić domy, nasze sklepy, zbudować większe fabryki! Poza tym nasze dzieci muszą uczyć się więcej. Koniec z kwiatami! Koniec z motylami! Marzenia są zupełnie niepotrzebne!

I tak zakazał hodowli kwiatów w ogrodach, w biurach, na parapetach okien, za oknami urzędu pocztowego, przy stacjach benzynowych. Wszędzie! Nakazał również wyłapać przy pomocy siatek wszystkie motyle, które fruwały w mieście. Zorganizowano gigantyczny transport, jakiego nie widziano poprzednio. Wielka liczba ciężarówek wyjeżdżała z miasta jedna po drugiej, załadowane kwiatami, wykopanymi krzewami i drzewkami.

Nie pozostawiono również ani jednego motyla.

Kwiaty, krzewy i drzewa zostały przesadzone na odległe pola, wokół miasta zbudowano wysoki mur, by nikt nie mógł ich zobaczyć.

Wewnątrz muru zawieszono klatki, a w nich uwięziono za szkłem motyle. Mieszkańcy nazwali to miejsce „Cmentarzem snów”.

Trzy kwiaty na tablicy

Bez kwiatów, krzewów i drzew miasto stało się ponure. W ich miejsce zbudowano wiele wysokich domów.

Na ulicach widać było hałaśliwe sznury samochodów, wszyscy ciągle się spieszyli, nie zwracano uwagi na siebie i każdy myślał jedynie o swoich sprawach. Nikt już nie śnił, a bez snów noce wydawały się być czarnymi prześcieradłami, które spływały z nieba, otulając wszystko.

-Jakie nudne stało się miasto! - mówiły dzieci między sobą. Stawały się coraz bardziej smutne, nie słychać było ich śmiechu, ani odgłosów bieganiny po ulicach.

-Bez kwiatów, motyli, drzew, nie warto nawet bawić się - powiedziała Karin do Piotra, gdy szli do szkoły.

-Musimy coś zrobić, nim będzie za późno - odpowiedział Piotr.

Właśnie tego ranka nauczyciel znalazł na tablicy trzy kwiaty. Ktoś je narysował obok numeru lekcji matematyki.

Nauczyciel przestraszył się.

-Dość tych głupstw! - zawołał zniecierpliwiony.

I wymazał kwiaty rękawem.

Cmentarz snów

W kilka dni później, gdy dzieci zajęte były rysowaniem, nauczyciel znalazł na jednej z kartek motyla.

-Ty to narysowałeś, Piotrze? - zapytał zagniewany.

-Ja? Co takiego? - zdziwił się Piotr. Ale motyl znikł!

Po przerwie, w czasie lekcji gramatyki, wielki biały motyl przeleciał nagle nad głowami dzieci.

-O! Jaki piękny! - zawołała dziewczynka.

-Złapcie go zaraz! Nie może tu latać! - krzyknął zagniewany nauczyciel.

Ale motyl uciekł przez okno i znikł daleko.

W rzeczywistości również wielu dorosłych pragnęło powrotu motyli i kwiatów. Szeptali jeden do drugiego:

-Krawcowa, pani, Rozalia, hoduje w naparstku maleńką margerytkę.

-W stołówce fabrycznej rośnie w szklance krokus...

-Pan Robert, w okienku nr 7 urzędu pocztowego, hoduje w swej głowie kwiat, który, jak się wydaje, nie potrzebuje ani wody, ani nawozów: Robert musi jedynie myśleć o nim, a pachnący kwiat rozkwita.

Tego wieczoru Karin i Piotr opuścili potajemnie miasto i udali się na „Cmentarz snów”.

-Jak tam wejdziemy? - zastanawiały się dzieci.

W tym momencie Karin zobaczyła kota, który wchodził przez dziurę w murze. Dziewczynce udało się przecisnąć tam, potem przesunęła kilka kamieni i pomogła przejść Piotrowi. Gdy tylko się tam przedostali, ujrzeli zaraz kwiaty, krzewy i drzewa oraz motyle tak bardzo kochane przez wszystkich.

Święto kwiatów

Znaleźli również zawieszone na murze klatki, pełne motyli. Piotr wziął kamień i porozbijał nim wszystkie szyby klatek, potem przeszli znów przez mur i pobiegli do domu, gdyż słyszeli pomruk burzy, zbliżającej się szybko.

W ogrodzie, za nimi, rozszalała się wielka burza. Mur zawalił się, wiatr wstrząsnął kwiatami, krzewami i drzewami, uniósł je aż do chmur i obudził motyle z długiego snu. Potem popędził chmury nad miasto. Rozpadało się okropnie nad ziemią spragnioną wilgoci, a wraz z deszczem spadły również nasiona wszystkich kwiatów.

Po kilku dniach w małym mieście zaczęły pokazywać się kiełki, a wkrótce wszystko znów tonęło w kwiatach i zieleni. W ogrodach, biurach, na parapetach okien i za oknami urzędu pocztowego i na stacjach benzynowych, we wszystkich zakątkach miasta. Potem nadleciały jak różnokolorowa chmura również motyle.

Przerażeni strażnicy porzucili czapki i uciekli. Mieszkańcy małego miasta z radością urządzili wielkie święto kwiatów.

Dzieci śmiały się i bawiły jak kiedyś... Noc znów była jasna, ubarwiona snami, które wzlatywały ku niebu, jak tysiące, tysiące świetlnych motyli.

38. GENERAŁ GEDEON

Żył kiedyś na ziemi, jaką Bóg dał Żydom, młodzieniec o imieniu Gedeon. Były to czasy wojen, niebezpieczeństw, zdrad. Nawet naród żydowski zapomniał trochę o Bogu. Mężczyźni, kobiety i dzieci byli zmuszeni żyć w ukryciu w grotach górskich, pośród skał i przepaści. Bali się Madianitów i innych dzikich plemion pustynnych, które przypominały rój szarańczy. Ludzie ci mieli tyle wielbłądów, że trudno je było zliczyć, a tam, gdzie przechodzili, niszczyli wszystko. Napadali znienacka na biednych Żydów, kradli zbiory i bydło.

Gedeon był młodzieńcem bystrym i rozsądnym. Któregoś dnia ojciec kazał mu wymłócić zboże i Gedeon wsypał wiele kłosów do wielkiej kadzi. W ten sposób mógł pracować będąc niewidocznym dla Madianitów, którzy mieli zawsze szpiegów w okolicy.

Nagle ukazał mu się Anioł, posłaniec Boga, który mu powiedział:

-Jesteś mężem silnym i dzielnym. Pan jest z tobą!

-Łatwo ci powiedzieć: „Pan jest z tobą...” - odpowiedział Gedeon, ocierając sobie pot. -Tu sprawy układają się coraz gorzej. Gdyby Pan był rzeczywiście po naszej stronie, czy wydarzyłoby się to wszystko, co nam się przydarza? Nasi starcy opowiadali tyle pięknych historii: Bóg wyprowadził nas z Egiptu, ratował nas to tu, to tam... Ale teraz oddał nas w ręce Madianitów.

Wtedy Anioł przemówił do niego głosem samego Boga:

-Właśnie, by wykazać, że was nie opuścił, ja posyłam ciebie. Idź i uwolnij mój naród od Madianitów.

Gedeon poczuł się maleńki.

-Ja? Nie żartuj. Moja rodzina jest najbiedniejsza ze wszystkich, a ja jestem najmłodszy.

Głos Boga stał się poważny.

-Gedeonie, Gedeonie, jeśli Ja jestem z tobą, żaden Madianita nie zagrozi wam...

Młody Gedeon był przerażony: takiego zadania nie spodziewał się.

-Ale jak przekonam się, że jesteś naprawdę Panem? - spytał podejrzliwie.

Anioł wskazał na węzełek umieszczony w kącie.

-Co tam jest w środku?

-Mój obiad - odpowiedział Gedeon. Jeśli zgodzisz się, zjemy go razem.

-Zgoda - powiedzial głos Pana. Anioł uśmiechając się dotknął węzełka końcem laski. Pojawił się wielki płomień i pośród języków ognia zniknął Anioł i obiad Gedeona.

Nie martwiąc się zbytnio stratą obiadu, Gedeon pobiegł do domu. Nie mógł opanować radości i szczęścia: rozmawiał z Bogiem!

Ołtarz dla Pana

Tej samej nocy, podczas gdy wszyscy już spali, Gedeon zniszczył ołtarz, który jego współziomkowie zbudowali na głównym placu. Ołtarz poświęcony był bóstwu o nazwie Baal. Na tym miejscu zbudował ołtarz dla Boga.

Następnego ranka, gdy mieszkańcy wsi spostrzegli, że nie ma już ołtarza Baala, rozgniewali się. Po wielu dociekaniach, odkryli, że sprawcą był Gedeon i wielki tłum wśród pogróżek otoczył jego dom.

Wyjrzał ojciec Gedeona.

-Zawołaj syna! - krzyczeli ludzie. -Musi umrzeć, gdyż zniszczył ołtarz Baala.

Ojciec Gedeona nie przestraszył się:

-Czy do was należy obrona Baala? Jeśli Baal jest bogiem, pozwólcie mu obronić się samemu. W końcu zniszczony ołtarz należał do niego.

Gniew tłumu prawie od razu przygasł. Ojciec Gedeona miał rację: sprawa dotyczyła Baala. Szemrząc przeciwko zbyt impulsywnym młodzieńcom, wszyscy powoli powrócili do codziennych zajęć.

Trzystu wystarczy

Po pewnym czasie Madianici i inni rabusie pustynni zaatakowali ponownie Żydów. Rzucili się na pola i na wsie niczym rój szarańczy. Tam, gdzie docierali, ogołacali wsie ze wszystkiego.

Nadeszła wielka chwila Gedeona. Jego lud uważał go teraz za wodza i wielu odważnych mężczyzn gromadziło się wokół niego. Czekali tylko na jego rozkaz.

Gedeon jednak chciał być pewien, że działa zgodnie z wolą Boga, prosił Go więc:

-Powiedziałeś, że chcesz posłużyć się mną dla zbawienia Izraela. Otóż rozłożę runo wełny jednej owcy na ziemi na podwórzu. Jeśli jutro rano jedynie runo pokryje rosa, a ziemia wokół będzie sucha, wówczas będę pewien, że to Ty postanowiłeś wybawić Żydów za moim pośrednictwem.

I tak właśnie było. Następnego ranka Gedeon wstał wcześnie, wykręcić mokrą od rosy wełnę, a wyciekło z niej tyle wody, że napełnił nią czaszę.

Ale Gedeon jeszcze wahał się. Wieczorem zwrócił się znów do Pana:

-Miej cierpliwość ze mną, ale chcę mieć jeszcze jeden dowód: tym razem runo wełny musi zostać suche, a rosa znajdować się wokoło.

Bóg wysłuchał go i tym razem. Rano runo było suche, a cała ziemia wokoło mokra od rosy.

Gedeon pozbył się wszelkich wątpliwości i dokonał przeglądu swego wojska. Liczyło ono 32 tysiące mężczyzn. Ładna siła! Czuł się dumny, mogąc kierować takim oddziałem i już się nie lękał.

Aż nagle usłyszał znów głos Pana:

-Twoje wojsko jest zbyt liczne. Jeśli pozwolę wam zwyciężyć Madianitów, powiecie: wyzwoliliśmy się sami, bez pomocy Boga. Dlatego powiedz jasno swym ludziom: „Ten, kto nie jest zdecydowany lub boi się, niech powróci do swego domu”. Około 22 tysięcy żołnierzy wycofało się. Pozostało jedynie 10 tysięcy.

Gedeon ustawiał ich, gdy znów usłyszał głos Boga:

-Jeszcze masz zbyt wielu wojowników. Każ im zejść do potoku, chcę ich wypróbować. Tych, którzy będą chłeptać wodę, jak to robią psy, bez porzucenia broni, ustaw po jednej stronie. Tych natomiast, którzy lubią wygodę, klękają i rękoma nabierają wodę, zbierz z drugiej strony.

Gedeon zaprowadził swych ludzi do źródła. Z bólem serca zauważył, że prawie wszyscy klękali na kolana, odkładali broń tuż obok i pili wodę z ręki. Jedynie trzystu piło wodę na zwór psów, trzymając broń.

Bóg powiedział do Gedeona:

-Nie obawiaj się, uwolnię was z rąk Madianitów przy pomocy tych trzystu. Pozostałych wyślij do domu.

Podstęp

Gedeon oddalił większość swego wojska. Pozostało z nim jedynie 300 mężczyzn, którzy okazali się odważni i rozsądni. Wzięli broń i żywność i rozpoczęli marsz. Obozowisko nieprzyjaciół znajdowało się na nizinie, poniżej nich.

Madianici i ludzie mający należący do plemion pustynnych wypełnili całą nizinę. Wydawali się rzeczywiście gęstym rojem szarańczy, a ich wielbłądy były tak liczne jak ziarenka piasku na brzegu morza.

Gedeon, mając przyrzeczenie Boga w sercu, uknuł podstęp.

Rozdzielił swych ludzi na trzy hufce. Każdemu żołnierzowi dał róg i pusty dzban, wewnątrz którego znajdowała się pochodnia. Nakazał im:

-Patrzcie na mnie i naśladujcie mnie! Gdy dotrę do obozu, zatrąbię, to samo uczynią wszyscy z mojej grupy. Również wy ustawcie się wokół obozu nieprzyjacielskiego i zrobicie to samo, krzycząc głośno: „Za Pana i za Gedeona!”.

Gedeon zszedł ze swymi ludźmi aż do granic obozowiska, starając się nie zrobić żadnego hałasu. Była północ. Straże nieprzyjacielskie nie zauważyły niczego, gdyż dzbany dobrze ukrywało światło zapalonych łuczyw.

W pewnym momencie Gedeon zatrąbił i zbił dzban. Trzystu ludzi zrobiło to samo. Lewą ręką trzymali pochodnie, a w prawej róg.

Hałas rogów, niespodziewane światło pochodni ukazało się ze wszystkich stron, zbijając z tropu Madianitów oraz ich sprzymierzeńców. W pewnym momencie tak byli zdezorientowani, że zaczęli walczyć między sobą. Potem w wielkim popłochu rozpoczęli ucieczkę.

I odtąd lub Boży mógł żyć w pokoju.

39. OŚLICA BALAAMA

Nad brzegiem Eufratu żył pewien człowiek, który nazywał się Balaam. Balam miał oślicę, piękną, białą oślicę, o prostych uszach i sprytnych oczach.

Balaam był trochę mędrcem, a trochę prorokiem. Gdy wznosił ręce, prosił Boga o błogosławieństwo. Gdy opuszczał - prosił o ukaranie ludu.

W pobliskiej krainie Moab żył król o nazwisku Balak. Miał on wielki problem. Z Egiptu nadchodził lud żydowski, który Bóg wybawił z niewoli.

-Ta masa ludzi zniszczy wszystko tu w pobliżu, tak jak stado krów pożera trawę na łące! - mawiał król do swych ministrów.

Ale nie śmiał wypowiedzieć wojny przybyszom, gdyż byli zbyt liczni.

Król Balak myślał: „Może Balaam, mędrzec, uzyska, że Bóg przeklnie Żydów”. Zadowolony z pomysłu, posłał dwóch posłańców, obładowanych darami i złotymi monetami, aby poprosili Balaama o przeklęcie Żydów.

Balaam był na podwórzu i czesał troskliwie miękką sierść swej oślicy. Nadeszli dwaj posłańcy króla Balaka ze swymi osłami, objuczonymi darami i Balaam pozdrowił ich uprzejmie, ale oślica nagle zaczęła wierzgać i ryczeć, jakby zobaczyła diabła.

-Dzień dobry - powiedzieli posłańcy.

-Dzień dobry - odpowiedział Balaam.

-Przysyła nas król Moabu - powiedzieli wysłannicy. -Pyta się, czy zechcesz pójść z nami, by przekląć lud żydowski, który najeżdża na nasz kraj.

Balaam zauważył, że jego oślica robiła uszami znak „nie, nie”.

-Muszę zastanowić się - powiedział wróżbita. -Możecie spędzić tutaj noc, a jutro dam wam odpowiedź, jaką wskaże mi Bóg.

W głębi nocy Bóg przemówił do Balaama:

-Nie jedź z nimi. Tobie nie wolno przeklinać Żydów, gdyż są moimi synami. Ja ich pobłogosławiłem i są moim ludem.

Rano Balaam odmówił wyjazdu z posłańcami Balaka, którzy smutni powrócili do domu. Gdy oślica zobaczyła, że odjeżdżają, zaryczała z radości. Ale król Moabu nie zrezygnował tak szybko. Wysłał swych synów, by przekonać Balaama. Przyrzekł mu nawet, że uczyni go ministrem i nagrodzi medalami i dyplomami. Miał jedynie przekląć lud żydowski.

Balaam odpowiedział:

-Pojadę z wami - ale w swym sercu zdecydował, że nie przeklnie narodu Bożego. Będzie tylko udawał.

Młodzieniec ubrany na biało

Zastanawiając się nad rozwiązaniem zagadnienia, Balaam drobnym truchtem jechał na swej ładnej oślicy. Ale Bóg nie był zadowolony. Oślica nerwowo i niegrzecznie kopała kamienie leżące na drodze. Słońce w pewnym momencie poczerwieniało i przed samym pyskiem oślicy pojawił się młodzieniec. Był ubrany na biało, w ręku miał miecz, którym zagrodził drogę. Był to anioł Boga.

Oślica zatrzymała się nagle, strzygąc uszami. Balaam podrzucony gwałtownie, zaczął ją bić, przeklinając:

-Cóż ci jest, oślico? - krzyczał wróżbita.

Balaam był rzeczywiście wściekły i bił biedną oślicę. Choć był wróżbitą, znając swój zawód, nie widział anioła. Dalej więc okładał oślicę.

Oślica starała się przejść przez winnice, ale ją zatrzymał. Ze strachu zbliżyła się do muru i przygniotła nogę biednego Balaama, który znów zaczął ją bić. Gdziekolwiek starała się przejść, anioł zastawiał jej drogę.

W pewnym momencie oślica straciła cierpliwość i rzuciła się na ziemię, zrzucając równocześnie również swojego pana. A potem wydarzyła się rzecz niezwykła: oślica zaczęła mówić:

-Czy wreszcie przestaniesz mnie bić? - spytała.

-Ty ze mnie chyba żartujesz! Gdybym miał miecz, pokrajałbym cię na wiele kotletów! - odpowiedział Balaam, który był wściekły.

-A jednak jestem twoją oślicą, na której zawsze jeździłeś, aż po dzień dzisiejszy. Czy kiedyś zachowywałam się tak wobec ciebie?

-Nie - stwierdził Balaam.

Wola Boża

Wówczas Bóg otworzył oczy Balaama i on również ujrzał anioła z mieczem w ręku, stojącego na środku drogi. Wówczas pokłonił się i rzucił się twarzą na ziemię.

-To moja wina - powiedział drżąc cały. -Nie wiedziałem, że to ty stałeś na drodze przede mną. Ale jeśli coś ci nie podoba, wrócę do domu.

-Nie, możesz towarzyszyć ty ludziom - odpowiedział anioł. -Ale wypowiesz tylko te słowa, które ci podpowiem. Nie będziesz przeklinać ludu Bożego i król Moabu będzie musiał zrozumieć, że Bóg kocha lud żydowski, gdyż wybrał go jako lud, w którym urodzi się kiedyś Jezus Chrystus, Mesjasz.

Balaam pochylił głowę. Najbardziej jednak była zadowolona oślica. Miała wiele siniaków, ale w końcu nauczyła swego pana rozumieć wolę Boga. Czy to mało, jak na oślicę?

Balaam kontynuował drogę śpiewając:

-Balak, król Moabu kazał mi przyjść i przekląć Izraelitów i potomków Jakuba! Ale jak mógłbym przekląć tego, kto nie jest przeklęty przez Boga?

I Balaam pobłogosławił lud żydowski zamiast go przekląć. Jego oślica zrozumiała, że taka była wola Boża.

40. AMBITNY KAMIENIARZ

Pewien kamieniarz wdrapywał się każdego dnia w górach, na ścianę skalną, z której odłupywał duże fragmenty. Potem obrabiał je, przekształcając w płyty nagrobkowe lub konstrukcyjne. Znał wszystkie rodzaje kamienia i ich różne zastosowanie, a ponieważ był doskonałym fachowcem, jego klientela była liczna i stała.

I tak oto przez długi czas kamieniarz żył szczęśliwie, nie pragnąc niczego nad to, co dawało mu życie.

Prażące słońce

Lato dopiero co się rozpoczęło i słońce niemiłosiernie paliło ziemię. Pewnego ranka tak było gorąco, że kamieniarz postanowił spędzić dzień w swym domu, za zamkniętymi okiennicami. Ograniczył się do śledzenia ruchu na ulicy, gdy nagle zauważył przejeżdżającą lektykę, niesioną przez czterech służących w niebiesko-złotej liberii. W lektyce siedział książę. Lokaj trzymał otwarty parasol nad jego głową, aby uchronić go od słońca.

-Och, gdybym był księciem! - westchnął kamieniarz. -Mógłbym jeździć w lektyce i być chroniony od słońca jedwabnym parasolem. Wówczas byłbym szczęśliwy!

Nagle dał się słyszeć głos opiekuńczego ducha gór:

-Twoje pragnienie spełni się. Zostaniesz księciem!

I rzeczywiście kamieniarz został księciem. Jego lektykę poprzedzała kampania żołnierzy, a druga grupa szła tuż za lektyką. Lokaje w czerwono-złotej liberii nosili ją, a inni lokaje chronili go od promieni słonecznych, trzymając nad jego głową jedwabny parasol. Wszystko stało się zgodnie z jego życzeniem.

Ale nie był jeszcze zadowolony. Oglądając się dookoła zauważył, że trawniki jego ogrodu, choć były szczodrze podlewane, żółkły wypalane przez słońce. Widział też, że pomimo parasola, jego własna twarz coraz bardziej była opalona. Zagniewany zawołał:

-Słońce jest silniejsze ode mnie! Ach, gdybym mógł być słońcem!

Opiekuńczy duch gór odpowiedział:

-Twoje życzenie spełni się. Będziesz słońcem!

Najsilniejszy

Kamieniarz stał się słońcem, dumnym i jaśniejącym. Wysyłał promienie na ziemię i na niebo. W krótkim czasie słońce wysuszyło drzewa i pola, twarze bogatych i biedaków. Kamieniarz był zadowolony mogąc zamanifestować swą potęgę, a jego duma nie miała granic. Patrząc na wielką suszę, jaka niszczyła ziemię, czuł się najsilniejszy.

Ale gdy wielka, szara chmura przeszła przed nim, chroniąc ziemię przed promieniami słońca, gniew znów nim zawładnął:

-Jedna chmura może pokonać moje promienie? A więc jest silniejsza ode mnie? Och, gdybym był chmurą, byłbym najsilniejszy!

Opiekuńczy duch gór powiedział:

-Twoje pragnienie niechaj się spełni. Będziesz chmurą!

I kamieniarz stał się chmurą przepływającą pomiędzy słońcem a ziemią. Zneutralizowała ona straszne promienie słonecznej i ku wielkiej radości ludzi ziemia pokryła się zielenią i kwiatami.

Ciesząc się ze swego zwycięstwa, zapragnął wykorzystać swą nową władzę. Całymi dniami i tygodniami wylewał deszcz, powodując wystąpienie wód z rzek, zalewając pola, niszcząc miasta i wsie przez gwałtowne strumienie wody.

Jedynie wielkie głazy górskie opierały mu się. Chmura widząc je tak spokojne i majestatyczne, zdenerwowała się:

-A więc skała jest silniejsza ode mnie! Ach, gdybym był skałą!

Opiekuńczy duch gór powiedział:

-Twoje pragnienie niechaj się spełni! Będziesz skałą!

Dziwny hałas

Kamieniarz stał się skała, dumną i majestatyczną, która gardziła gorącem słońca i gwałtownością deszczu.

-Teraz jestem rzeczywiście najsilniejszy - stwierdził bardzo zadowolony.

Pewnego jednak dnia usłyszał dziwny hałas i spoglądając na swe podnóże, zauważył kamieniarza, który kilofem kuł skałę. Właśnie w tym momencie potężny blok skalny oderwał się i poleciał ku równinie.

Skała zagniewana zawołała:

-Słaba istota, syn ziemi, jest silniejszy ode mnie! Dlaczego nie jestem człowiekiem?

Opiekuńczy duch gór odpowiedział:

-Twoje pragnienie niechaj się spełni. Znów będziesz człowiekiem!

I kamieniarz ponownie stał się człowiekiem. Powrócił do swego pierwotnego zawodu. Co dnia wspinał się aż do podnóża wielkiej skały, aby odkuwać jej fragmenty, obrabiał je i przetwarzał na płyty nagrobkowe lub też konstrukcyjne. Potem sprzedawał je ludziom bogatym, królom i książętom, nie troszcząc się o słońce i deszcz.

Wieczorem zostawiał górę i powracał do chaty. Jego łóżko było niewygodne, a jego pożywienie skromne, ale kamieniarz nauczył się zadowalać małym i nie pragnął więcej być kimś innym, niż był.

41. SZTUKMISTRZ MADONNY

Przed wiekami żył biedny sztukmistrz o imieniu Barnaba, który wędrował od wsi do wsi, rozśmieszając ludzi swymi skokami i pokazami zręcznościowymi.

W dniach jarmarku rozpościerał na placu stary, zniszczony dywanik, przyciągając dzieci i leniuchów śmiesznym opowiadaniem, zaczynał wykonywać błazeńskie ruchy, umieściwszy sobie na nosie cynowy talerzyk.

Tłum najpierw patrzył na niego obojętnie, ale gdy stawał na rękach, z głową w dół, wyrzucał w powietrze i łapać stopami sześć brązowych piłek, które błyszczały w słońcu, albo gdy wyciągnąwszy się i dotykając karkiem pięt, nadawał swemu ciału kształt doskonałego koła, gdy bawił się w takiej pozycji dwunastoma nożami - wznosił się pomruk podziwu, a monety padały na dywanik.

Ale pewnego dnia Barnaba zmęczył się wędrowaniem po świecie. Wprawdzie nie sprzykrzył mu się taniec i pokazywanie sztuczek, ale nie znosił więcej hałasu knajp i szynków. Czuł wielką wewnętrzną potrzebę spokoju i milczenia.

Spokojny klasztor

Pewnego wieczoru po deszczowym dniu Barnaba wędrował smutny i przygarbiony. Niósł pod pachą swe piłki i noże, zawinięte w stary dywanik. Szukał jakiejś stodoły, gdzie mógłby spędzić noc, gdy nagle zobaczył na drodze zakonnika, który szedł w tym samym kierunku. Pozdrowił go uprzejmie i zaczęli rozmawiać. Niezauważenie doszli do cichego klasztoru, który spokojnie drzemał w zielonej dolinie.

-Oto, gdzie pragnąłbym się zatrzymać! - pomyślał Barnaba.

Braciszek, który wysłuchał go przedtem z wielką uwagą czytał teraz w jego myślach i uśmiechając się powiedział:

-Zatrzymaj się u nas, bracie Barnabo. Może to Pan postawił mnie na twej drodze. Nasze reguły są proste. Tutaj chleb i spokój będziesz miał zapewniony.

Barnabie od razu spodobał się klasztor. Zakonnicy, którzy w nim przebywali, prześcigali się w oddawaniu czci Maryi i każdy wkładał w służbie Jej cały swój talent, jakim go Bóg obdarzył.

Opat pisał księgi, które mówiły o cnotach Matki Bożej. Brat Serafin doświadczoną ręką kopiował te pisma na pergaminie. Brat Guerrino malował na nim delikatne miniatury. Widać było na nich Królowę nieba, siedzącą na tronie Salomona, a u Jej stóp czuwały cztery lwy. Wokół głowy Madonny, otoczonej aureolą, krążyło siedem gołębi, przedstawiających siedem darów Ducha Świętego. brat Gualtiero był również jednym z najczulszych synów Maryi. Wykonywał bezustannie Jej podobizny w kamieniu i dlatego jego broda i brwi oraz włosy były białe od pyłu, a oczy zawsze zaczerwienione. Mimo to, pełen był zapału i radości. Gualtiero czasami przedstawiał Madonnę jako Królowę, innym razem nadawał Jej rysy dziewczynki, pełnej wdzięku. Byli również w klasztorze poeci, którzy układali po łacinie hymny na cześć Maryi Panny.

Biedny sztukmistrz czuł się zawstydzony własną ignorancją i prostotą.

-Och! - wzdychał przechadzając się sam po krużgankach klasztoru. -Jestem naprawdę nieszczęśliwy, nie mogąc, jak moi współbracia, godnie chwalić Matkę Boga. Jestem człowiekiem prostym i niewykształconym, nie umiem tworzyć poematów, ani pisać mądrych książek, ani malować obrazów, ani rzeźbić posągów. Nie umiem, niestety, nic!

Opuszczona kaplica

Nie mogąc więc spędzać nie kończących się godzin na studiowaniu i opracowywaniu ksiąg, pomyślał, że może być użyteczny zajmując się ogrodem i warzywnikiem. I tak też codziennie Barnaba podlewał kwiaty i warzywa, usuwał ślimaki i szkodliwe insekty, prostował pochylone przez wiatr drzewka, cieszył się ptakami, którym rzucał okruchy chleba.

Bracia jednak nie bardzo doceniali jego pracę i od czasu do czasu rzucali mu spojrzenia pełne wyrzutu.

Często sztukmistrz błąkał się smutny po korytarzach.

-Jestem naprawdę do niczego! - powtarzał.

Pewnego dnia Barnaba odkrył w podziemiach klasztoru opuszczoną kapliczkę. Na marmurowej kolumnie stała figurka Madonny, która trzymała Dzieciątko Jezus na ręce. Właśnie w tym momencie, w dużym kościele nad kaplicą bracia rozpoczęli śpiew nieszporów. Barnaba zwrócił swe oczy na figurę Madonny.

-O Panno Maryjo! - prosił. -Tam w kościele modlą się pobożni i mądrzy bracia. Ja natomiast nie umiem nic robić. Nie wiem doprawdy, jak mam służyć Bogu.

Nagle sztukmistrz usłyszał głos Madonny.

-Służ Mu tym, co umiesz robić - powiedziała mu.

-Tym co... ja umiem? - spytał zdziwiony Barnaba. -Tańcząc i skacząc?

-Tak, tańcząc i skacząc- powiedziała Maryja.

-A więc popatrz na mnie! - poprosił uszczęśliwiony sztukmistrz. -Będę modlił się rękoma i nogami.

I wykonał wzdłuż kaplicy swoje ulubione tańce, odważne salto mortale i inne sztuczki. Gdy cisza w górnym kościele wskazała, że nieszpory już się skończyły, Barnaba powiedział:

-Maryjo Panno, teraz musze zająć się kwiatami i warzywami, ale powrócę szybko. - przyrzekł, wychodząc z kaplicy.

„ Z pewnością zostanie wypędzony ! ”

Jeden z zakonników zdziwiony, że nie widzi Barnaby na nabożeństwach, poszedł kiedyś za nim i odkrył, że Barnaba sam udaje się do opuszczonej kaplicy. A to, co zobaczył, wprowadziło go w osłupienie.

-Podczas gdy my modlimy się i umartwiamy, Barnaba traci tylko czas na zabawę. Zostanie z pewnością wypędzony z klasztoru! - pomyślał zakonnik i pobiegł powiedzieć o wszystkich opatowi.

-Chcę to zobaczyć na własne oczy! 0 zdecydował opat, gdy go wysłuchał. -Jutro zejdziemy do kaplicy!

Nazajutrz ukryci za kolumną, opat i zakonnik obserwowali sztukmistrza. Przed figurą Maryi Barnaba z głową zwróconą w dół, z nogami w powietrzu, bawił się sześcioma kulami brązowymi i dwunastoma nożami. Wykonywał swe najładniejsze sztuczki ku czci Matki Bożej. Na koniec upadł na ziemię zmęczony.

Opat już miał go upomnieć, gdy nieoczekiwanie Maryja Panna wyciągnęła swój niebieski welon ku Barnabie i otarła pot z jego czoła, potem pobłogosławiła go. Opat i zakonnik byli wstrząśnięci. Ich serca biły gwałtownie. Nie mówiąc nic, na palcach wyszli i poszli się modlić.

Tego wieczoru opat kazał zawołać Barnabę.

-Wzywa mnie, by wyrzucić z klasztoru, gdyż nie chodzę na nieszpory - pomyślał sztukmistrz zmartwiony.

Ale opat przyjął go uprzejmie.

-Wiem, że nie umiesz czytać i pisać, i że nie możesz dlatego służyć Panu, jak my - powiedział. -Od kiedy, Barnabo, chodzisz do kaplicy?

Barnaba upadł na kolana u stóp opata i wybuchnął płaczem.

-Nie wyrzucaj mnie! - błagał i wyznał, co robi przed Maryją.

Opat kazał mu wstać i uściskał go.

-Widziałem wszystko, synu - powiedział wzruszony. -W przyszłości będziesz mógł służyć Panu w sposób, jaki będziesz chciał, tańcem i twymi sztuczkami.

Odtąd Barnaba nie martwił się już więcej, a współbracia zrozumieli, że można czcić Pana Boga również pracując i modląc się z radością.

Po raz pierwszy w historii pozwolono dzieciom wejść do klasztoru i cieszyć się przedstawieniami Barnaby, sztukmistrza Madonny.

42. ŻOŁNIERZ PIOTR

Żył kiedyś człowiek szorstki i odważny o imieniu Piotr, który był żołnierzem. Umiał posługiwać się rusznicą i szablą, i odznaczył się w bardzo sławnych bitwach.

Ale żywot żołnierza i ciągła walka w różnych stronach świata to niebezpieczne przygody. I tak pewnego dnia, w czasie szalonego ataku, żołnierz Piotr został śmiertelnie ranny. Tego samego dnia przybył do wór Raju. Zapukał energicznie. Św. Piotr pospieszył mu otworzyć.

-Młodzieńcze, czego sobie życzysz? - zapytał św. Piotr, zmierzywszy od góry do dołu czerwono-niebieski mundur żołnierza.

-Chcę wejść do Raju - odpowiedział żołnierz. -Jestem żołnierzem Piotrem. Wy mnie z pewnością znacie, gdyż noszę to samo imię. Spójrzcie, ile medali mi przyznano! Pominąwszy skromność, jestem najlepszy. Walczyłem dużo, nawet zginąłem za moją ojczyznę. Uważam, że zasłużyłem sobie na Raj!

-Widzę, widzę - zamruczał św. Piotr. -Wasze imię jest najpiękniejsze ze wszystkich, bez wątpienia. Walczyliście dobrze, tak, tak... Ale wszystko to nie wystarcza. Muszę wpierw rzucić okiem do moich ksiąg.

Św. Piotr wyciągnął grubą księgę z półki i zaczął czytać powoli stronę za stroną. Wszystko, co żołnierz zrobił, było zapisane w tej księdze. W miarę, jak św. Piotr czytał, kiwał głową, szarpiąc swą długą, białą brodę i mruczał: „Hm...hm”. Zawartość księgi nie była zadowalająca. Zgodnie z tym, co było napisane i zgodnie z prawami, które regulują dostęp do Raju, św. Piotr nie mógł absolutnie wpuścić tam żołnierza. Ale Święty odczuwał wielką sympatię dla żołnierza, który nosił jego imię.

-Nie mogę posłać do piekła kogoś, kto ma na imię Piotr! - myślał.

Ale co mógł zrobić?

Wielka , złota księga

Św. Piotr wezwał św. Michała Archanioła, który nosił miecz i zbroję, i wobec tego powinien okazać zrozumienie dla swego ludzkiego kolegi. Ci dwaj rozmawiali i dyskutowali długo. Św. Piotr starał się znaleźć jakieś wytłumaczenie, by móc pozwolić żołnierzowi wejść do Raju!

-Ale nie, ale nie! - wykrzykiwał św. Michał.

-Nie możesz łamać regulaminu. Ten żołnierz nie może absolutnie tam wejść. Musisz go wyrzucić!

Wówczas św. Piotr zwołał zebranie wszystkich najdobrotliwszych świętych. Był tam więc św. Józef, św. Tereska, św. Franciszek, św. Katarzyna. Ale nic nie udało się zrobić. Również ci święci kiwali głowami i twierdzili, że żołnierz Piotr nie był wystarczająco dobry, by wejść do Raju. Potrzeba było czegoś więcej, by powstrzymać św. Piotra.

Bez wahania udał się do Jezusa i zaczął opowiadać Mu o tym wszystkim, co dotyczyło żołnierza. Mówił Mu długo i szeroko o jego odwadze, szlachetności, o tym, że umarł za ojczyznę.

Jezus uważnie słuchał. Ale właśnie wówczas był nieopisany hałas.

Dwustu wściekłych i dyszących diabłów biegało po stopniach prowadzących do Raju.

-Stój! Stój! - krzyczały diabły, poruszając spiczastymi widłami. -Ten żołnierz nie należy do Raju. Ten żołnierz należy do nas!

Sprawy przybierały zdecydowanie zły obrót dla biednego żołnierza Piotra. Czerwone diablisko ukłuło go widłami, szyderczo się śmiejąc:

-Oto ten, który zawsze mówił: świński diabeł!

Ale właśnie wówczas u boku Jezusa pojawiła się piękna Pani. To była Maryja. Miała w ręku wielką złota księgę, którą wręczyła Jezusowi. Jezus wziął księgę. Miała setki stron i wszystkie były zapisane. Jezus zaczął je przeglądać.

Jezus czytał, czytał, czytał. W końcu zwrócił się do Maryi i pięknie się Jej skłonił. To był sygnał. Żołnierz Piotr mógł wejść do Raju. To sama Maryja ujęła go za rękę i wprowadziła go tam, a św. Piotr uśmiechał się zadowolony.

O wiele mniej były zadowolone, naturalnie, diabły. Udały się wściekłe do piekła, protestując:

-Maryja jest naszą ruiną! Ciągle kradnie nam dusze, które do nas należą! Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy bezrobotni!

A św. Piotr nie posiadał się z ciekawości. Co też zapisano w wielkiej złotej księdze, którą Maryja podała do przeczytania Jezusowi.

Gdy wszyscy radowali się z nowo przybyłym, św. Piotr zbliżył się po cichu do złotej księgi i otworzył ją. Na każdej stronie wypisane były niezliczone „zdrowaśki”. Tysiące i tysiące „Zdrowaś Maryjo”. Ilekroć żołnierz odmawiał „Zdrowaś Maryjo”, Madonna zapisywała to w wielkiej księdze. To właśnie te „zdrowaśki” otwarły drzwi Raju żołnierzowi Piotrowi.

43. ZŁOTE PANTOFELKI

Pewna wdowa, która miała trzy córki, utrzymywała swą rodzinę przędąc w dzień i w noc. Rano w święto Matki Boskiej Różańcowej, wdowa wybrała się, by oddać przędzę różnym kumoszkom, mając nadzieję, że zapłacą jej za wykonaną pracę. Tymczasem nie udało jej się uzyskać ani grosza, gdyż wszystkie kobiety miały jakiś powód, by nie zapłacić.

Kobieta przed powrotem do domu zatrzymała się w kościele i zaczęła modlić się przed figura Matki Bożej Różańcowej.

-Święta Matko Boża, Ty, która jesteś Matką, powiedz mi, co mam dać dziś na obiad moim biednym córkom? Nie mam drzewa na rozpalenie ognia, nie mam mąki, ani chleba. Pomóż mi, gdyż jestem zrozpaczona!

Madonna zlitowała się nad biedną wdową: wysunęła nogę i zrzuciła jej swój złoty bucik.

Wówczas kobieta, drżąc z radości, udała się na plac, gdzie znajdował się sklep złotnika. Pokazała mu bucik, chcąc go sprzedać. Złotnik jednak rozpoznał bucik Madonny. Zawezwał straże i kobietę umieszczono w więzieniu.

Przed wyrokiem poprosiła o to, by mogła po raz ostatni pomodlić przed figurą Matki Boskiej Różańcowej. Zgodzono się.

-Święta Matko Boża - zawołała wdowa, gdy znalazła się przed figurą - powiedz, czy prawdą jest, że dałaś mi bucik i że ja go nie ukradłam.

Wszyscy bez słowa patrzą, a oto figura zaczyna poruszać się, oblicze powoli nabiera kolorów. Madonna unosi stopę i zrzuca wdowie drugi bucik. Wówczas wszyscy uwierzyli w cud. Niektórzy płakali, inni głośno się radowali.

Wdowa powróciła wolna do swych córek ze złotymi bucikami Madonny.

KONIEC

Przepisał:

P.P.Z.

Redakcja: ks. Roman Szpakowski SDB, Maria D. Śpiewakowska

Z języka włoskiego przełożyła: Anna Gryczyńska

Warszawa 2000,

Wydawnictwo Salezjańskie

Tytuł oryginału: „Nuove storie per la scuola e la catechesi”

IMPRIMATUR: Za zgodą Kurii Diecezjalnej Warszawsko-Praskiej

z dn. 17.05.1994., nr 734/K/94

ISBN 83-85528-75-X

Uwaga!!!

Książka ta w formie e-booka może być rozpowszechniana

tylko w celach indywidualnych!!!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bruno Ferrero Nowe historie (tylko opowiadania)
Bruno Ferrero Nowe historie
Bruno Ferrero Nowe historie (pełna wersja)
Bruno Ferrero Zna to tylko wiatr (39 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero Zna to tylko wiatr
Bruno Ferrero Ważna róża (39 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero Ale my mamy skrzydła (43 opowiadania dla ducha)
Bruno Ferrero Kółka na wodzie (37 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero 40 opowiadań na pustyni (40 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero Śpiew świerszcza polnego (39 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero Czy jest tam Ktoś (36 opowiadań dla ducha)
LIST MIŁOSNY opowiadanie Bruno Ferrero
Bruno Ferrero Czasami wystarcza promyk słońca (37 opowiadań dla ducha)
Bruno Ferrero opowiadania
Bruno Ferrero Kwiaty po prostu kwitną (43 opowiadania dla ducha)
historyjki obrazkowe opowiadania
Bruno Ferrero Mały, samotny król
Bruno Ferrero Czy jest tam Ktoś
Bruno Ferrero Ale my mamy skrzydła

więcej podobnych podstron