05[1] Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna


VICKI LEWIS THOMPSON

Co dwie mamuśki to nie jedna

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Wyobraź sobie po prostu, że twoje nasienie pewnego dnia utraciło żywotność! - Maureen O'Malley za­wołała do syna z kuchni, gdzie przygotowywała właśnie gar­nek irlandzkiego stew.

- Co takiego? - Daniel omal nie wypuścił z rąk ramki z fotografią, którą zdjął przed chwilą z półki nad kominkiem, by uważnie się jej przyjrzeć. No tak, pomyślał, ten cholerny hałas za oknem. Na Brooklynie zawsze tak jest i pewnie dla­tego nie zrozumiał matki. Bo przecież nie mogła powiedzieć nic na temat jego nasienia!

- Żywotność! Utraciło żywotność, rozumiesz? - powtó­rzyła pani O'Malley. - Chodzi o to, jak szybko te smyki po­trafią w nim pływać - wyjaśniła i po chwili pojawiła się w drzwiach kuchni. Przy kości, rumiana, ubrana w kwiecisty fartuszek i z chochlą w dłoni, mogłaby grywać dobrą mamuś­kę z reklam margaryny albo pączków. - Wiesz, że pewnego dnia może się to przytrafić, prawda, Daniel? - nie ustępowała.

- Posłuchaj, mamo, nie sądzę...

- Ależ to się przytrafia, z wiekiem coraz częściej. - Wy­celowała w niego warząchwią. - Czytałam o tym w „Prevention", więc jeśli nie będziesz się pilnował i ciebie może to spotkać, mój ty stary kawalerze.

Daniel zacisnął zęby. Od śmierci ojca matka miała fioła na punkcie jego ożenku i - w perspektywie - wnuków. Czasem, gdy był w lepszym nastroju, rozumiał tę jej tęsknotę za tym, aby rodzina, która nagle stała się tak nieliczna, zrobiła się większa. Ślubował sobie cierpliwie znosić jej nalegania, ale też nie zamierzał wcale stosować się do terminarza, który chciała mu wyznaczyć. Ostatnio jednak spokój przychodził mu z coraz większym trudem.

Dyskutowanie o jakości nasienia było, jak widać, nową taktyką. Postanowił odwrócić uwagę matki pierwszym przed­miotem, który miał pod ręką. Uniósł ramkę.

- Co to jest?

- Zmieniasz temat.

- Bo należy go zmienić. Czemu trzymasz na kominku ten obrazek?

Matka poczuła się zakłopotana.

- Po prostu przypomina mi Bridget Hogan. Dlatego go kupiłam.

- Bridget? Czy ona nie była twoim najbardziej zaciekłym wrogiem?

- Owszem, była. Ale wcześniej największą przyjaciółką. Nigdy już później takiej nie miałam. A ten portrecik to jakby ona sprzed trzydziestu łat.

- Naprawdę? - Daniel uniósł fotografię i przyjrzał się uwiecznionej postaci. Miękkie kasztanowe loki opadały na szczupłe ramiona. Czerwone, zmysłowe wargi odsłaniały biel zębów, iskierka w zielonych oczach przywodziła na myśl sło­wa starej piosenki „Kiedy śmieją się irlandzkie oczy".

Daniel był poruszony. Matka pod wpływem chwili kupiła ten obrazek tylko dla pewnego podobieństwa do dawnej zna­jomej. Oto jeszcze jeden przykład na to, jak bardzo była samotna w swoim wdowieństwie.

Cofnął się i odstawił fotografię na miejsce. Obok stało jedno z jego zdjęć - zrobione, gdy ukończył Nowojorską Akademię Policyjną.

- Wiesz, że nieźle wyglądasz w jej towarzystwie? - Mat­ka zbliżyła się do kominka.

- Pewnie. Przecież to urodzona piękność. Przy takiej każ­dy facet wydaje się przystojny.

- Nie o to mi chodziło. Miałam na myśli to, że bylibyście ładną parą.

- Mamo, czy moglibyśmy nie wracać już dziś do tego tema­tu? - prychnął rozdrażniony. - Właśnie, Bogu dzięki, skończy­łem trzydzieści dwa lata. Pamiętaj, że tata ożenił się z tobą, mając trzydzieści pięć.

- I sam widzisz, do czego to doprowadziło. Bóg obdarzył nas tylko jednym potomkiem.

Daniel objął matkę, usiłując obrócić w żart jej smutek.

- Co w tym złego, nie jesteś zadowolona ze swego jedynaka?

- Jestem, wiesz o tym doskonale, ale ja marzyłam o ca­łym żłobku! Ech, nasienie twojego świętej pamięci ojca mu­siało być chyba niezbyt żywotne...

Daniel skrzywił się z niezadowoleniem. Najwyraźniej żywot­ność nasienia i szybkość poruszania się w nim plemników była dla Maureen O'Malley aktualnie najciekawszym zagadnieniem. To minie, pocieszał się, W zeszłym tygodniu zajmowała się rakotwórczymi właściwościami aluminiowych garnków.

- Śmiej się, śmiej. A to jest stwierdzony fakt. Pamiętaj tylko, że marnujesz czas.. I że bezdzietny kawaler jest jak but bez sznurowadeł.

- Właśnie. Łatwo go zgubić i nie uciska za bardzo.

Matka odsunęła się i spojrzała groźnie na syna.

- Danielu Patricku O'Malley! Wychowałam cię nie po to, żebyś zabawiał się uczuciami niewinnych dziewcząt. Czas już, żebyś znalazł sobie jakąś urodziwą pannę, i zaprowadził ją do ołtarza. Zresztą na pewno już ktoś wpadł ci w oko, prawda?

Daniel coraz bardziej nabierał szacunku dla cierpliwości ojca, który przeżył z matką wszystkie te lata.

- No cóż, mamo, prawdę powiedziawszy, jest ktoś taki - przyznał potulnie i podążył za Maureen do kuchni.

- Wiedziałam, że to przede mną ukrywasz! Kim ona jest? Poznałeś ją na balu policjantów? Nie, poczekaj... Założę się, że to było na sylwestra!

- Pudło! - Daniel uśmiechnął się pobłażliwie. - Chodzi o tę dziewczynę z fotografii. Szukam właśnie takiej jak ona.

- I co o tym sądzisz, St. Paddy? Powinnam zadzwo­nić do Maureen O'Malley czy nie?

Rose Kingsford podniosła pysk pluszowego pieska i zaj­rzała mu w oczy. St. Paddy był przedstawicielem szlachetnej rasy wilczarzy irlandzkich - psem, którego (oczywiście ży­wego) miała nadzieję kiedyś mieć na własność. St. Paddy, maskotka nieco mniejsza od oryginału, spoglądał na nią teraz pełnymi wyrazu brązowymi oczami.

- Nie można przecież być takim nieufnym i nieużytym, prawda, piesku? Okay, zadzwonię do niej. Myślę, że nic złego się nie stanie.

Z psiakiem pod pachą ruszyła na poszukiwanie słuchawki bezprzewodowego telefonu. Tęskniła za prawdziwym psem, ale zdawała sobie sprawę, że trzymanie zwierzęcia tej wiel­kości, co wilczarz na którymś tam piętrze nowojorskiego mie­szkania byłoby zbrodniczym egoizmem.

Rose nie zamierzała jednak spędzić tu całego życia. Mie­szkanie w bloku to nie miejsce ani dla wielkiego psa, ani dla dorastającego dziecka. Ona zaś pragnęła mieć i jedno, i dru­gie. No, czasem marzyła jeszcze o mężu, lecz w końcu porzu­ciła tę myśl. Większość mężczyzn zwracała uwagę wyłącznie na jej wygląd. Jak się zatem zachowają, kiedy pojawi się pierwszy siwy włos i zmarszczki?

Poza tym coraz częściej zdarzało się jej wątpić, że znajdzie kogoś, kto sprosta jej, wcale przecież niewysokim, wymaga­niom. Jak do tej pory na swoich randkach spotykała albo cudownych facetów, którzy przy bliższym poznaniu okazywali się niedojrzali, albo z poważnymi typami kompletnie pozbawionymi poczucia humoru i odpowiedzialnymi aż do bólu zębów. Kombinacja dojrzałości i radości życia zdawała się nieosiągalnym ideałem.

A zatem po rozpadzie małżeństwa rodziców (co było do­datkowym argumentem przeciw szukaniu partnera na całe życie) Rose postanowiła, że zadowoli się wyłącznie dziec­kiem. Tęskniła zawsze za rolą matki, pragnęła syna lub córki i trochę martwiło ją, że sprawa się tak odwleka.

Jeśli okazałoby się to konieczne, była nawet gotowa na sztuczne zapłodnienie, choć w takim wypadku wolałaby znać wcześniej dawcę nasienia, obejrzeć go na własne oczy, może nawet poznać. Powinien to być bowiem, myślała, ktoś nie­przypadkowy. Inteligentny, w miarę przystojny, nie obarczo­ny wadami genetycznymi...

Na razie taki kandydat nie pojawił się na horyzoncie, lecz Rose nie traciła nadziei. W swoim czasie rozpozna właściwe­go mężczyznę. Ma w końcu na razie tylko trzydzieści lat. Jeszcze nie jest za późno, choć bezpieczniej by się czuła, mając te trzy, cztery lata mniej.

Znalazła słuchawkę na desce kreślarskiej pod stosem wy­cinków z niedzielnymi komiksami pochodzącymi z rozmai­tych gazet na terenie całego kraju.

- Pilnuj mojego dobytku - pouczyła pupilka, umieściła go na taborecie, po czym wróciła z telefonem do salonu.

Zmierzchało, więc zapaliła światło, wysunęła antenkę i wybrała numer. Wyciągnęła się na sofie, długie nogi wsparła o poduszki. Przytrzymując słuchawkę między barkiem a po­liczkiem, zebrała długie rude włosy w koński ogon, zatrzas­nęła spinkę.

- Halo? - odezwał się po chwili melodyjny kobiecy głos, Rose wyprostowała się. Nie ma automatycznej sekretarki?

Rzecz niespotykana w dzisiejszych czasach. A co ciekawsze, głos Maureen O'Malley (jeśli to ona odebrała) przypominał głos matki Rose. Ten sam charakterystyczny zaśpiew... Może i ona urodziła się w Irlandii?

- Czy mogłabym rozmawiać z panią Maureen O'Malley?

- Jestem przy telefonie.

Rose rozpromieniła się, słysząc wyraźny irlandzki akcent. Jeszcze bardziej irlandzki niż mowa jej matki. Ojciec, Anglik, całe życie walczył z tymi językowymi naleciałościami.

- Tu Rose Kingsford. - Przycisnęła słuchawkę do ucha. - Czy to pani poszukiwała mnie przez agencję modelek?

- Ach, tak, oczywiście! To ty, Rose? Co za cudowne imię! Irlandzkie, bez wątpienia. Masz może jakichś przodków na Zielonej Wyspie? Na pewno masz, skarbie.

- Tylko ze strony matki. - Rose rozluźniła się, słysząc ten poufały ton. - Ojciec był Anglikiem. - A matka mówi o nim „ten cholerny angol, którego poślubiłam", dodała w myślach.

- Wiedziałam, że musisz być Irlandką! Zobaczyłam twarz i od razu wiedziałam, że ta ślicznotka to jedna z naszych! I widzisz? Miałam rację.

Rose sięgnęła po długopis i kartkę, leżące zawsze pod ręką na stoliku do kawy. Rozmowa mogła ją zainspirować do narysowania jakiejś karykatury, a przecież o rysowaniu kary­katur i prowadzeniu kącika satyrycznego w jakiejś gazecie marzyła, odkąd znudziło jej się bycie modelką.

- Czy mogę w czymś pani pomóc, pani O'Malley?

- Ach, Rose! Właśnie o to mi chodzi. Sprawiłabyś mi wielką przyjemność, gdybym mogła ci się po prostu lepiej przyjrzeć. Może wpadniesz do mnie na herbatę? Wiem, że jesteś bardzo zajęta, ale to nie zabierze wiele czasu.

Rose przestała gryzmolić, odłożyła długopis, w jej głowie rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Chroniła swoją prywat­ność, wiedząc, że jako modelka narażona jest na rozliczne niebezpieczeństwa. Szaleńców w końcu nie brakowało i niejedna z jej koleżanek po fachu miała wątpliwą przyjemność być przez nich napastowana. Odchrząknęła nerwowo.

- Jestem bardzo zajęta, pani O'Malley, żałuję, ale nie mogę..,

- Ale widzisz, dziecino, jesteś łudząco podobna do mojej drogiej przyjaciółki. Bridget rzuciła się z Klifów Moher i uto­nęła, a ja tak bardzo za nią tęsknię. Tego lata upłynie trzydzie­ści siedem lat od tamtej chwili...

Rose przeszedł po plecach dreszcz grozy. Jej własna matka miała na imię właśnie Bridget. Do tego opowiadała kiedyś o dawno utraconej przyjaciółce, która rzuciła się pod pociąg. Też jakieś trzydzieści siedem lat temu. Owa przyjaciółka miała na imię... Maureen. To nie może być zwykły zbieg okoliczności.

- Dobrze, pani O'Malley, muszę najpierw sprawdzić mój plan zajęć. Mogłabym oddzwonić do pani, najpóźniej do jutra.

- Och, świetnie, Rose. Będę czekała na telefon.

- Wobec tego do usłyszenia.

Rose rozłączyła się i szybko wystukała numer do matki. Tra­fiła oczywiście na automatyczną sekretarkę. A głos Bridget Kingsford był tak bardzo podobny do głosu Maureen O'Malley!

- To ja - rzuciła w słuchawkę, gdy aparat po drugiej stronie zaczął nagrywać - Nastaw czajnik, mamuś. Jadę do ciebie.

Bridget Hogan Kingsford zajmowała mieszkanie na trzecim piętrze, z widokiem na Central Park. Słony mie­sięczny czynsz pokrywała z alimentów wypłacanych jej przez niejakiego Cecila Kingsforda, który po dwudziestu pięciu la­tach małżeństwa porzucił ją dla młodszej, lepiej wykształco­nej i niemającej zmarszczek. Ich rozwód był dla Rose boles­nym przeżyciem. Zrozumiała wtedy, jak kończą się związki, w których mężczyzna jest zainteresowany głównie urodą swej partnerki.

Mieszkanie otworzyła własnym kluczem, po czym stanęła w progu i wykrzyknęła słowa powitania. Stłumiona, niewy­raźna odpowiedź wskazywała, że matki należy szukać w sy­pialni. Rzeczywiście, ubrana w jasnoniebieski strój do joggin­gu, Bridget leżała tam na podłodze z nogami opartymi piono­wo o różową ścianę. Na twarzy miała ściągającą maseczkę z zielonych limonek.

- Niech mnie drzwi ścisną, jeśli to nie dla Freddy'ego Kruegera tak się męczysz! - Rose klapnęła obok matki na podłodze.

- Nie rozśmieszaj mnie. - Bridget ledwie otwierała usta, żeby nie zniszczyć pieczołowicie ułożonej odżywczej warstwy.

- Mam takie nowiny, że ta skorupa i tak popęka ci na twarzy. Ile jeszcze musisz to trzymać?

Bridget spojrzała na leżący obok minutnik.

- Osiem minut.

- Jadłaś coś?

- Nic.

- Ja też nie. - Rose podniosła się. - Podgrzeję coś w mi­krofalówce i nastawię herbatę.

Dziesięć minut później Bridget dostojnie wkroczyła do kuchni. Zmyła z twarzy maseczkę, rozczesała kasztanowe włosy. Miała pięćdziesiąt sześć lat, lecz wyglądała na znacz­nie mniej. Cecil Kingsford musiał być idiotą, że ją rzucił.

- Co to za wieści? - spytała.

Rose rozstawiła zastawę do herbaty, wyłożyła jakiś diete­tyczny smakołyk na talerz, po czym przeniosła wszystko na przykryty lnianym obrusem stolik.

- Lepiej najpierw usiądź - poradziła. Bridget z impetem odstawiła filiżankę na blat.

- Dobry Boże, dziewczyno, jesteś w ciąży!

- Nie, nie, chodzi o coś zupełnie innego.

Matka podparła się pod boki, nie wiadomo - szczęśliwa czy rozczarowana tą odpowiedzią.

- Więc pewnie znalazłaś kandydata do realizacji tych swo­ich niecnych planów - westchnęła. - Posłuchaj, Rose, musia­łam chyba ciężko zgrzeszyć, skoro w ogóle postało ci w gło­wie urodzić dziecko, nie wychodząc za mąż. Twoja babka Hogan przewróciłaby się w grobie.

- Mamo, to nie ma nic wspólnego z zachodzeniem w cią­żę. I wcale jeszcze nie wiem, czy w ogóle mam taki zamiar - wymigała się od rozmowy na ten temat, żałując po raz kolejny, że zwierzyła się kiedyś matce ze swoich planów.

- Podaj, proszę, tę herbatę, to opowiem ci, co się stało.

Bridget przyniosła na tacce czajniczek, dzbanuszek do mleka i cukiernicę. Gdyby nie to, że matka zawsze podawała herbatę w sposób tak ceremonialny, Rose pomyślałaby, że ten rytuał ma przypomnieć córce o dobrych manierach. Choć bo­wiem Bridget Kingsford zachowywała się jak kobieta nowo­czesna, to w głębi serca pozostała tradycyjną irlandzką gospo­dynią. Uważała, że panna do ślubu powinna zachować dzie­wictwo i w głowie się jej nie mieściło, że można urodzić dziecko bez wcześniejszego małżeństwa.

- No cóż, czy twoim zdaniem jestem już wystarczająco spokojna? - Bridget usadowiła się na krześle, rozpostarła ser­wetkę na kolanach, nalała herbaty, - A może powinnam się jeszcze położyć?

Rose roześmiała się. Dzięki Bogu, jej matka miała poczu­cie humoru. Gdyby nie to, rozwód wpędziłby ją pewnie w głę­boką depresję.

- Rozmawiałam dziś przez telefon z pewną kobietą - za­częła. - Przedstawiła się jako Maureen O'Malley. Skontakto­wała się z agencją, bo zainteresował ją mój wizerunek, ten w ramce.

- Nic dziwnego. Świetnie wypadłaś na tym zdjęciu.

- Ona też tak uważa. Twierdzi, że przypominam jej przy­jaciółkę z młodości, która rzuciła się w przepaść z Klifów Moher..

- Wielkie Nieba!

- ...i która miała na imię Bridget.

Na policzki matki wypłynął rumieniec, jej rozwarte szero­ko oczy wpatrywały się ze zdumieniem w Rose.

- Powtórz, proszę. Jak miała na imię ta kobieta?

- Maureen.

Starsza pani zerwała się od stołu, cisnęła serwetkę na blat.

- A więc to ona - krzyknęła ze złością. - Zawsze wiedziałam, że powinno się zamknąć jej gębę Kamieniem z Blamey! Jak ona śmie twierdzić, że rzuciłam się z Klifów Moher! Po niej naprawdę nie można spodziewać się niczego dobrego!

Rose powstrzymała się przed dodaniem, że owa kobieta, która według matki rzuciła się pod pociąg, wciąż żyje i mie­szka na Brooklynie.

- Czy ona wie, kim jesteś? - Bridget odwróciła się do córki.

- Nie jestem pewna. Chyba nie. Chce się jednak ze mną spotkać.

Bridget złapała się za głowę.

- Boże jedyny! Pozwól mi pomyśleć, pozwól pomyśleć... Ona musi mieć jakiegoś asa w rękawie. Zobaczysz, jeszcze wspomnisz moje słowa. Ta baba jest kuta na cztery nogi. Gdyby nie wiedziała, że jesteś moją córką, to po co chciałaby się z tobą zobaczyć?

- Naprawdę nie mam pojęcia. Ale co właściwie zaszło między wami, mamo?

- Co zaszło? Przez nią straciłam największą życiową szan­sę. Nie zdobyłam korony Róży z Tralee. Och, oby jej dzieci do ostatniego pokolenia miały pryszcze!

Rose powstrzymała się od śmiechu. Ilekroć matka była czymś przejęta, zaczynała mówić barwnie i dosadnie.

- Nigdy nie opowiadałaś mi ze szczegółami, jak pozbawi­ła cię tego trofeum. O co chodziło?

- O co? To ona wpadła na ten wspaniały pomysł, żeby opalić sobie ciało. W ostatniej chwili uznała, że nasza skóra jest zbyt blada i że przyda nam się trochę słońca. Pożyczyła kwarcówkę, ja kupiłam olejek do opalania, jednak tuż przed konkursem moja świętej pamięci matka odwiodła mnie od tego idiotycznego pomysłu. Zrezygnowałam, ona nie. Posma­rowałam ją nawet tym olejkiem i tak spaliła sobie twarz, że w ogóle nie przystąpiła do konkursu.

- Poczekaj, mamo. Nie rozumiem. Więc czemu ty go nie wygrałaś?

- Powiem ci, dlaczego, córuś, - Bridget spojrzała na nią niczym wcielenie niewinności. - W tej rywalizacji na równi z urodą liczyła się osobowość. A Maureen rozpuściła plotkę, że ja rozmyślnie dokonałam sabotażu, obawiając się konku­rencji z jej strony. Że to przeze mnie się poparzyła, rozu­miesz? Zupełnie jakby to babsko z twarzą owcy miało jakie­kolwiek szanse! No ale ci idioci, którzy byli w jury, dali jej wiarę i nie przyznali mi pierwszego miejsca.

- A czemu w takim razie obydwie twierdziłyście, że ta druga popełniła samobójstwo?

- Widzisz - matka westchnęła, jakby mimo upływu lat wciąż żywe były w niej te wspomnienia. - Ostatnim razem, kiedy się widziałyśmy, wrzasnęła do mnie: „Bridget! Dla mnie równie dobrze mogłabyś być martwa!'. Odkrzyknęłam jej, że los Maureen Keegan obchodzi mnie tyle samo. Dostała wtedy tu, w Nowym Jorku, posadę niańki. Jakiś rok później ja za­częłam pracować jako modelka. Nie podobało mi się, że mie­szkamy w tym samym mieście, więc wymyśliłam historię o tym, że rzuciła się pod pociąg.

- A ona z kolei zrobiła z ciebie samobójczynię skaczącą z Klifów Moher?

- To idiotyzm! Wie przecież, że panicznie boję się wyso­kości. - Bridget znów zaczęła pospiesznym krokiem przemie­rzać pokój. - Ona musi podejrzewać, kim ty jesteś. Nie mo­żemy dać się nabrać.

- Nie sądzę, mamo, ale to bez znaczenia. I tak nie mam zamiaru się z nią spotkać.

- Nie masz zamiaru? - zmartwiła się Bridget. Ciekawe, przecież los dawnej przyjaciółki był jej podobno obojętny.

- Ależ musisz! Chcę się dowiedzieć, jak się jej wiedzie.

- Naprawdę chcesz, żebym spotkała się z kobietą, której nienawidzisz?

- Tak, chcę. - Bridget wyjrzała przez okno, zastanawiała się chwilę nad czymś, wreszcie odezwała się z ożywieniem:

- Tak, ta mała herbaciarnia na Czterdziestej Szóstej będzie w sam raz. Siądziesz po jednej stronie, ja po drugiej. Nie wypatrzy mnie poprzez gąszcz difenbachii.

- Chcesz powiedzieć, że zamierzasz ukryć się w kwiatach i nas szpiegować? Powiedz, że to nieprawda.

Bridget skrzyżowała ramiona i spojrzała na córkę wzro­kiem osiemnastolatki.

- O ile znam Maureen Keegan, a znam nieźle tę latawicę, to ona coś knuje. Zamierzam dowiedzieć się dokładnie, o co jej chodzi.

No, to zaczynamy, pomyślała Rose, wchodząc dwa dni później do herbaciarni. Było tak, jakby zamieniły się rolami. Córka czuła się odpowiedzialna za to, co będzie, je­śli matka zacznie zachowywać się w sposób kontrowersyjny i gorszący.

Trzeba przyznać, że żadna scena z filmu „Mission: Impossible" nie wymagała takich przygotowań, jak te, które zostały podjęte przed spotkaniem z Maureen O'Malley. Wszystko zo­stało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, łącznie z kapeluszem i ciemnymi okularami dla matki, na wypadek gdyby jakimś trafem wpadła jednak na Maureen.

Rose weszła do ciepłego wnętrza lokalu, rozpięła trencz na widok zbliżającej się hostessy i odezwała się z uśmiechem:

- Mam rezerwację na dwie osoby, na nazwisko Kingsford.

- Tędy, proszę. - Dziewczyna wprowadziła ją do sali ze smakiem udekorowanej antykami z przełomu wieków.

Bridget już była na miejscu. Siedziała tyłem do drzwi, a w wełnianym kapeluszu o szerokim rondzie, nasuniętym głę­boko na oczy osłonięte ciemnymi szkłami, wyglądała jak Mata Hari.

Niestety, hostessa doprowadziła Rose do sąsiedniego sto­lika, po tej samej stronie bujnej roślinności i tuż obok matki. Wszystkie miejsca po drugiej stronie były bowiem zajęte.

- Hm, obawiam się, że to będzie dla pani ogromny kłopot, ale mam niezwykłą prośbę odnośnie tego stolika.

Hostessa odwróciła się z nieszczerym uśmiechem.

- Tak? Cóż mogę dla pani zrobić?

- Osoba, z którą mam się spotkać, jest ogromnie senty­mentalna. Ma... pewne wspomnienia związane z tamtym sto­likiem, rozumie pani? - Rose wskazała na drugą stronę sa­li. Bridget popijająca herbatę miałaby doskonały punkt obser­wacyjny, gdyby tam udało się usiąść.

- Ale tamten stolik jest zajęty.

- Widzę, może jednak te panie dałyby się namówić na zmianę miejsca. - Rose posłała dziewczynie słodkie spojrze­nie (tak mniej więcej patrzył pluszowy St. Paddy) i wetknęła w dłoń złożoną dwudziestkę.

Hostessa spojrzała na nominał.

- Może dałoby się to załatwić - mruknęła. - Proszę dać mi chwilkę czasu.

Rose spojrzała na zegarek. Rzeczywiście pozostała jedynie chwilka. Oby Maureen nie okazała się jedną z tych, które na umówione spotkania przychodzą z wyprzedzeniem.

Kobiety zmuszone się przesiadać nie wyglądały na zachwy­cone, lecz w końcu Rose usadowiła się tam, gdzie chciała. Usiad­ła twarzą do wejścia. Maureen powinna dostrzec ją bez kłopotu.

- Dobra robota, córuś - dobiegł ją poprzez liście konspi­racyjny szept.

- Mamo, nie gadaj już, proszę. - Rose przysłoniła dłonią usta. - Ta dziewczyna i tak pewnie myśli, że brakuje mi piątej klepki. Nie chcę, żeby widziała, że rozmawiam z liśćmi.

- Okay. Ale wiesz co?

- Mhm.

- Herbata nie jest już tutaj taka dobra, jak kiedyś.

- Cicho, mamo...

Rose miała jeszcze coś powiedzieć, jednak w tym momen­cie wkroczyła do lokalu postawna kobieta ubrana w zielony wełniany płaszcz, rozejrzała się pospiesznie i od razu zatrzy­mała wzrok na niej. Na rudych włosach starszej pani tkwił zielony kapelusik z piórkiem. Nietrudno było się domyślić, że oto na scenę wkroczyła Maureen Fiona Keegan O'Malley.

- O słodki Jezu, o Panienko Święta, o Józefie... - Rose usłyszała jeszcze zza zielonego przepierzenia głos matki.

Tymczasem Maureen (która na szczęście nie zwróciła uwa­gi na to pobożne westchnienie) odsunęła kelnerkę i pomasze­rowała wprost do stolika Rose.

- Jesteś, dziecko drogie! Wyglądasz jeszcze śliczniej niż na zdjęciu! Mogłabyś zająć drugie krzesło, to na wprost okna? Będę mogła przyjrzeć ci się w pełnej krasie.

- Uważaj, to podstęp! - syknęła Bridget przez gąszcz difenbachii.

- Słucham? To ty coś mówiłaś, Rose? - Maureen spojrzała ze zdziwieniem.

- Och, nic. Tylko cichutko kichnęłam.

- Mój Boże, chyba coś nie tak z moim słuchem. Daniel mówi mi, żebym to wreszcie skontrolowała, lecz ja wszystko odkładam na później.

Zdjęła płaszcz, przewiesiła go przez oparcie krzesła i usiadła na wprost dziewczyny z błogim uśmiechem na twarzy.

- Daniel to pani mąż? - spytała Rose, pomna, że matkę interesuje pewnie każdy szczegół. Dziwiło ją, że Maureen może budzić takie złe emocje. Ją samą oczarowała ta przemiła pani. Na pewno nie miała twarzy owcy, a jej błękitne oczy były tak piękne i tak szczere, że Rose zaczęła odczuwać wy­rzuty sumienia z powodu całej tej oszukańczej gry.

- Nie, dziecko, mój mąż miał na imię Patrick, Panie świeć nad jego duszą. Zmarł na służbie, dwa lata temu, w czerwcu.

- Tak mi przykro... - Rose czuła się coraz gorzej.

- Z pewnością nie był to wesoły dzień, ale w końcu mam jeszcze Daniela, który jest mi wielką podporą. Daniel to mój syn.

- Rozumiem...

- I niech mnie diabli, jeśli to nie on stanął właśnie w drzwiach. Danielu! - Maureen pomachała ręką z entuzja­zmem.

No tak, wszystkie pozytywne uczucia wobec Maureen wy­parowały. Zamiast współczucia i sympatii Rose poczuła nie­pokój i niesmak.

- Pozwól do nas, Danielu, mój chłopcze. Chcę, żebyś ko­goś poznał - zaszczebiotała pani O'Malley, a przerażona Rose zamknęła oczy.

- A nie mówiłam? - przez gąszcz difenbachii dobiegł ją szept matki.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Mamo, to już naprawdę przesada! - ode­zwał się niskim głosem świeżo przybyły. - Tym razem posu­nęłaś się za daleko.

Głos był na tyle interesujący, że Rose otworzyła oczy i przyjrzała się twarzy mężczyzny. Spodziewała się zobaczyć jakąś ofiarę losu, która musi liczyć na matkę w organizowaniu randek, pomyliła się jednak. I to bardzo.

Daniel O'Malley okazał się wspaniałym okazem bez mała dwumetrowego irlandzkiego samca. Rozpięta skórzana kur­tka, ręce wsparte na biodrach, niepokojąco szeroka klatka piersiowa i oczywiście wąska talia. Czarna czupryna potarga­na przez wiatr, ciemnobrązowe gniewne oczy, zacięta mina. Słowem - przystojniak jakich mało.

- Danielu - odezwała się Maureen karcącym tonem. Naj­wyraźniej zbiła ją nieco z tropu reakcja syna. - Gdzie się podziały twoje maniery? Przywitaj się z Rose Kingsford. Tak jak przypuszczałam, Rose jest Irlandką. Jej matka pochodzi stamtąd, co my.

Rose zignorowała gniewne pokasływanie zza difenbachii i wyciągnęła rękę do tego celtyckiego bóstwa.

- Miło mi pana poznać - odezwała się z uśmiechem. Nig­dy nie wypowiadała tej utartej formuły z większą szczerością.

Daniel spojrzał na nią przelotnie i jego gniew natychmiast przerodził się w zmieszanie.

- Proszę wybaczyć. Jeszcze... jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak niezręcznie. - Uścisnął jej dłoń.

- Proszę się... nie przejmować. - Rose spojrzała mu w oczy, odwzajemniając mocny uścisk. Trwało to krótko, lecz miała wrażenie, jakby niespodziewanie porwał ją w ramiona. Jej serce łomotało, z trudem łapała oddech.

Ten wewnętrzny niepokój miał swoje uzasadnienie. Oto spotkała mężczyznę, którego mogłaby poprosić, by został ojcem jej dziecka.

Nadeszła kelnerka, spojrzała na Daniela z podziwem i spy­tała, czy ma zamiar przysiąść się do obu pań.

- Tak - odpowiedziała za niego Maureen.

- Nie, to nie będzie konieczne - sprzeciwił się Daniel.

- Daniel, wielkie nieba! - Maureen zaprotestowała. - Możesz chyba usiąść i wypić z nami filiżankę herbaty?

- Obawiam się, że nie - zaprzeczył spokojnie, lecz na tyle stanowczo, iż kelnerka zajęła się innymi gośćmi. Odwrócił się ku Rose. - To miło, że mogłem panią poznać - powiedział, po czym szybkim krokiem opuścił herbaciarnię.

- Daniel! - zawołała Maureen za synem, lecz ten nawet się nie zatrzymał. - No cóż - starsza pani spojrzała na Rose - chyba wiem, o co chodzi. To ta blizna sprawia, że jest chorobliwie nieśmiały w obecności dam.

- Blizna? - Rose wyraźnie pamiętała wygląd Daniela. - Nie zauważyłam żadnej blizny.

- Widzisz, dziecko, to jest... bardzo delikatna kwestia.

- Tak?

- On ją ma... krótko mówiąc, no, na tyłku. To rana od kuli.

- Jak to od kuli?

- Tak to. Daniel jest dowódcą oddziału policji konnej. Wielu tym zuchom, z którymi pracuje, prędzej czy później trafia się postrzał. Mój Patrick miał na przykład trzy takie rany. Na szczęście odniósł je, zanim się pobraliśmy. Trzeba dziękować świętym, że zaraz po ślubie został detektywem, a ta robota nie jest już tak niebezpieczna.

- Przecież mówiła pani, że zginął na służbie.

- Bo tak było. Został zabity przy biurku, kiedy pisał jakiś raport. Upadł twarzą w pudełko pączków. Drożdżowych, z lu­krem.

Rose nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Na szczęście zjawiła się kelnerka, wybawiając ją od konieczności komento­wania tych szczególnych rodzinnych sekretów. Złożyły zamó­wienia. Ona - herbatę, Maureen - dodatkowo koszyk bułeczek.

- Oczywiście możesz się nimi poczęstować, moje dziecko - odezwała się po odejściu kelnerki. - Powinnaś chyba przy­brać nieco na wadze. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie wyglądasz prześlicznie. Ale wiem, że od modelek wymaga się, by były bardzo szczupłe, wręcz chude, a tak się nie godzi. Moja najlepsza przyjaciółka, Bridget, ta, którą tak bardzo przypominasz, też taka była, nim spotkał ją tragiczny koniec.

Po drugiej stronie kwietnego żywopłotu runął z hukiem na podłogę dzbanek do herbaty. Zrobiło się oczywiście spore zamieszanie, od razu podbiegła kelnerka, goście przy innych stolikach z zaciekawieniem odwrócili głowy.

- Mój Boże, taki kłopot. Współczuję jej... - Maureen usi­łowała przebić wzrokiem gęste liście.

- Niech pani nie patrzy w tamtą stronę - ostrzegła Rose.

- Widziałam tę kobietę, wchodząc. Ona jest trochę... no, nie tego, rozumie pani, co mam na myśli. Jestem pewna, że wprowadziłybyśmy ją w jeszcze większe zakłopotanie naszymi spojrzeniami i komentarzami.

- Boże! - Maureen posłusznie odwróciła wzrok. - Bie­dactwo! I tak dobrze, że wpuszczono ją do tego lokalu.

- Pewnie następnym razem już nie wpuszczą. O, jest nasza herbata...

Kelnerka zostawiła na stole parujący imbryk i koszyk aro­matycznych bułeczek, a Rose, nie tracąc czasu, przystąpiła do zbierania potrzebnych jej informacji.

- Niech mi pani opowie więcej o Danielu.

- Och! - ucieszyła się Maureen - przede wszystkim mu­sisz mi uwierzyć, że zazwyczaj nie jest taki gwałtowny. No, chyba że ma do czynienia z przestępcami. Jego tata zachowy­wał się tak samo, kiedy trzeba było zaprowadzić porządek. Jak tylko założy mundur, od razu staje się jakiś taki... bardziej twardy.

- Hm, to interesujące. - Nie wiedzieć czemu, uwaga ta zabrzmiała w uszach Rose nieco dwuznacznie.

- Ale gdy był małym chłopcem... - rozpromieniła się Maureen. - Szkoda, że go nie widziałaś! Uwielbiał goluśki latać po pokoju!

- Doprawdy? - Rose uśmiechnęła się do siebie. Daniel zapadłby się pewnie pod ziemię, słysząc, co wygaduje o nim matka.

- Jeszcze jak! A do tego od dziecka był wyjątkowo bystry. Siostry mówiły, że mógłby zostać kimkolwiek zechce. On jednak, jak jego ojciec, wybrał robotę w policji. To już trady­cja u O'Malleyów.

- Siostry? - Rose zainteresowała uwaga o wrodzonych zdolnościach Daniela. - Rozumiem, że ma pani córki?

- Nie - starsza pani smutno pokręciła głową - chodzi o zakonnice ze szkoły, do której chodził. On płatał pso­ty, a siostrzyczki wciąż go usprawiedliwiały: że się nudzi, że przecież musi trochę się rozerwać i najważniejsze - że jest zdolny... No i uzyskał najwyższą lokatę w akademii po­licyjnej.

- To wspaniale! - Rose przeszła do następnego punktu listy, którą już zdążyła ułożyć sobie w głowie. - A niech mi pani powie... Trzeba mieć świetną kondycję, żeby dostać się do policji, nieprawdaż? - zapytała i z niepokojem spo­strzegła, że chrząkania dochodzące z drugiej strony zielonego przepierzenia zamilkły i zrobiło się tak cicho, jakby matka nie zamierzała uronić ani jednej sylaby z rozmowy, którą jej cór­ka prowadziła z byłą przyjaciółką. Najwyraźniej domyśliła się, czemu Rose zadaje tego typu pytania, i to napełniło ją zgrozą.

- Rzeczywiście, trzeba. Ale dla Daniela to nie problem - mówiła tymczasem Maureen. - Odziedziczył po mnie świetny wzrok, a w robieniu pompek nikt mu nie dorówna. Jest w świetnej formie. W ogóle posiada wszystkie cechy ide­alnego syna za wyjątkiem jednej...

Rose odstawiła filiżankę w oczekiwaniu na najgorsze. Ja­kaś dziedziczna choroba, zaczęła zgadywać, albo jeszcze go­rzej - Daniel jest homoseksualistą, a jego matka oczekuje, że Rose go „nawróci".

Jakby na potwierdzenie tego, że informacja nie jest wesoła, Maureen westchnęła ciężko i wyznała:

- Ma już trzydzieści trzy lata. To najwyższy czas, żeby się ustatkować u boku jakiejś miłej dziewczyny. Powtarzam mu to do znudzenia, a on na to, że pomyśli o tym, jak awansuje na detektywa, tak jak mój Patrick. Sęk w tym, że póki co nie zależy mu na tej nominacji. On lubi po prostu te swoje konne patrole.

Rose uspokoiła się nieco i pokiwała głową ze zrozumie­niem. Myśli jej matki koncentrowały się ostatnio wokół tego samego problemu. Z jednym wyjątkiem: Rose nie określała żadnego terminu zamążpójścia. Tu kończyły się podo­bieństwa.

- Mówię ci, dziecko, po mojemu to przez tę bliznę. Ale jakaś dziewczyna musi wreszcie sprawić, że zapomni i o tym, prawda? - Popatrzyła na Rose z nadzieją.

Prawdę powiedziawszy, Rose wątpiła, że blizna ma cokol­wiek wspólnego z niechęcią Daniela wobec małżeństwa. Pra­wdopodobnie nie dojrzał jeszcze do ustatkowania się - co czyniło go tym bardziej atrakcyjnym kandydatem do zreali­zowania jej planów.

- Przykro mi, pani O'Malley - postanowiła być szczera i nie pozwolić, by Maureen O'Malley robiła sobie złudzenia - ale jeśli szuka pani kandydatki na żonę, to ja nie jestem właściwą osobą.

- Daniel ci się nie podoba?

- No... tego nie powiedziałam. Po prostu ja też nie jestem zainteresowana małżeństwem.

- A więc ci się podoba!

- Pani O'Malley, czy jakakolwiek zdrowa kobieta mogła­by twierdzić coś przeciwnego?

Maureen uśmiechnęła się z matczyną satysfakcją.

- Cudownie, to dobry początek. - Wygrzebała z kosmety­czki gruby mazak i jakąś karteczkę. Nabazgrała coś na niej, podsunęła Rose. - To jego numer, zadzwoń, jeśli chcesz.

- Dziękuję, może zadzwonię.

Przez gąszcz difenbachii dobiegł ich stłumiony jęk.

- Może mogłybyśmy jakoś jej pomóc? - Maureen rzuciła okiem na kwiaty i szepnęła dyskretnie do dziewczyny. - Wy­gląda na to, że ta kobieta straszliwie cierpi. Może...

- Nie - zaprotestowała Rose. - Nie sądzę, żeby dało się tu coś zrobić. Czytałam trochę na ten temat: takim ludziom można jedynie zaszkodzić, mówiąc coś na temat stanu ich umysłów.

- Mimo wszystko rzucę na nią okiem, tak z daleka. Ot, po drodze do toalety. Jeśli się okaże, że nie toczy piany z ust, uznam, że wszystko w porządku, zgoda? - zażartowała star­sza pani.

Wcale niewykluczone z tą pianą, pomyślała Rose.

- Niech pani uważa i nie zakłóca jej spokoju - dodała głośno, bo cóż więcej mogła zrobić? Przecież nie będzie prze­konywać Maureen, żeby nie chodziła do toalety.

Gdy jej towarzyszka maszerowała przez herbaciarnię, Rose wstrzymała oddech. Ale nic się nie stało. Bridget pozostała nierozpoznana. Co nie znaczy, że zaprzestała komentowania całej sytuacji zza gęstego żywopłotu.

- Wiem, co kombinujesz! - rozległ się jej sceniczny szept.

- Już ja cię znam, Rose!

- Mamo, co w tym złego, że chcę się spotkać z takim przystojniakiem? Widziałaś go?

- Pewnie, że tak, wgapiałaś się w niego jak sroka w gnat. A te twoje pytania - zupełnie jak na aukcji koni!

- E, tam. I tak nie zechce się ze mną umówić. Po tym, co się stało...

- Przyznaj się, robisz to wszystko z przekory. Bo nama­wiam cię na małżeństwo, tak?

- Oj, mamo. Załóżmy, że chcę umówić się na randkę z przystojnym facetem. I co z tego? Cóż to za nowina?

- Ciii... Idzie tu, wraca!

- Zyskujesz przecież w ten sposób szansę, czyż nie tak?

- Szansę! Na piekło za życia! - wymamrotała jeszcze Bridget, dosłownie w ostatniej chwili, bowiem zaraz potem Maureen z powrotem usiadła przy stoliku Rose.

- Chyba rozumiem, na czym polega problem tej kobiety.

- Nachyliła się konfidencjonalnie ku Rose. - Widziałaś „Śnia­danie u Tiffany'ego", ten stary film?

Rose przytaknęła.

- Ta biedaczka uroiła sobie chyba, że występuje w tym filmie. Najwyraźniej uważa się za Audrey Hepbura. Jaki ona ma strój!

Rose musiała zagryźć wargi, aby nie parsknąć śmie­chem. Po takiej uwadze matka pewnie przez milion lat nie zechce się ujawnić i stare przyjaciółki nie spotkają się już nigdy. W sumie szkoda. Jedyny pożytek z tej maskarady to Daniel O'Malley. Może chociaż ta sprawa nie jest jeszcze stracona.

W przeciwieństwie do matki Daniel nie miał nic przeciwko automatycznym sekretarkom. gdy następnego dnia wrócił do domu po służbie, a lampka sygnalizująca na­graną wiadomość świeciła się, był prawie pewien, że wie, co to za informacja. Matka zdążyła już mu powiedzieć, że Rose Kingsford zamierza do niego telefonować. Nieźle się zresztą pokłócili, kiedy dowiedział się, że dała tamtej dziewczynie jego numer. Kazał jej wynosić się do diabła, trzymać z daleka od jego życia, i tak dalej...

Wzdrygnął się. Boże, takie słowa do ukochanej matki!

Przyrzekła nawet, że da mu spokój, ale to tak, jakby młoda kobieta obiecała, że nie będzie się odchudzać.

Przebrał się w dżinsy i bluzę, zrobił sobie kanapkę, otwo­rzył piwo. Nastawił wiadomości, zabrał się za jedzenie, lecz ciągle zerkał na mrugające czerwone światełko. O co może chodzić tej Rose Kingsford? Matka powiedziała, że „wpadł jej w oko". On?

Ciągle nie mógł uwierzyć, że ukochana rodzicielka wytro­piła modelkę ze zdjęcia na kominku, zorganizowała spotkanie, zwabiła go do lokalu pod pretekstem pogawędki przy herba­cie... I to wszystko ona, poczciwa, cicha Maureen O'Malley. Ojciec widać mocno musiał trzymać ją w cuglach, za jego życia bowiem nie zdarzały się takie numery.

Zjadł i wypił, podszedł do okna w salonie, popatrzył na wieczorny ruch na ulicy. W takich chwilach czuł się lekko samotny, lecz to była cena wolności, którą gotów był płacić. Kiedy pierwszy raz musiał zawiadomić żonę policjanta, że została wdową, poprzysiągł sobie, że zrobi wszystko, by żad­na kobieta nie musiała przez to przechodzić z jego powodu. Przez kilka lat solidnie pracował na awans. Gdy wreszcie nastąpi, a on zostanie detektywem i zejdzie z linii ognia, mo­że zdecyduje się na ożenek. Tylko że kandydatkę znajdzie sobie sam, bez pomocy matki.

Odwrócił się od okna, podszedł do telefonu, nacisnął przy­cisk sekretarki. Z głośnika popłynął wesoły, melodyjny głos. Poznałby go, nawet gdyby się nie przedstawiła.

- Cześć, Daniel. Tu Rose Kingsford... Nacisnął przycisk pauzy.

Rose Kingsford. Rose. Doskonałe imię dla kobiety o roze­śmianych oczach, zadartym nosku i ognistych włosach. I o uśmiechu, który może zawładnąć każdym męskim ser­cem - albo je złamać. Zadziwiające, jak doskonale ją pamię­tał. Przecież widział ją tylko chwilę, od której upłynęły aż dwadzieścia cztery godziny. Po drodze miał dwóch uzbrojo­nych bandziorów, próbę gwałtu, cztery rozbite samochody - a mimo to pozostała w jego pamięci twarz tej dziewczyny. Zamykał oczy i już stała przed nim, już trzymał jej delikatną dłoń...

Zwolnił przycisk.

- Początek znajomości wypadł raczej niefortunnie - mó­wiła Rose. - Może spotkalibyśmy się na kolacji? Odrobimy straty. We wtorek jestem wolna o siódmej. Powiedzmy, że będę w tej małej włoskiej restauracyjce w samym środku Village. Co ty na to?

Wtorkowy wieczór. Akurat nie miał służby. I przepadał za włoską kuchnią. Cholera, był niemal pewien, że tę informację przekazała jej matka. Tylko dlaczego Rose przystała na tę zmowę? Przecież nie może myśleć o nim serio. Pytał parę osób i wszyscy zgodnie twierdzili, że dobra modelka wyciąga przynajmniej ze sto tysięcy rocznie, a wiele z nich znacznie więcej. Ktoś, kto wygląda jak Rose Kingsford i zarabia takie pieniądze, nie może knuć intryg matrymonialnych niczym prosta Irlandka z Brooklynu.

Czego więc od niego chce? A może matka naopowiadała jej jakichś skandalicznych bredni i dziewczyna zaprasza go na kolację z litości?

Zresztą, co za różnica? Może przecież dać sobie ze wszy­stkim spokój i pozostawić te pytania bez odpowiedzi. Akurat, może!

Był deszczowy wtorkowy wieczór. Rose sie­działa w odizolowanym od reszty sali kąciku, wpatrywała się w płomień lampki oliwnej stojącej na środku przykrytego obrusem stołu, a jej żołądek zwijał się w supeł. I to wcale nie z głodu. Pewnie, wcześniej też zdarzało się jej zapraszać fa­cetów na randki. W końcu są lata dziewięćdziesiąte, a ona nie jest jakąś trzęsącą się mimozą, która wycofuje się i czeka, aż mężczyzna zrobi pierwszy krok. Lecz tym razem było inaczej. Rezultat tego spotkania mógł odmienić całe jej życie.

Zwabiła go tu, nie mówiąc wprost, o co jej chodzi, bo doszła do wniosku, że nikt nie zareaguje dobrze na szczere wyznanie o treści: „uważam cię za doskonałego kandydata na ojca mojego dziecka". Może niektórym, tym odpowiedzial­nym, mogło to pochlebiać, lecz akurat nie ci byli w jej typie. Innych, romansowych wyczynowców, mogła radować zawar­ta w tym wyznaniu perspektywa przygody na jedną noc, ale i tych z góry skreślała. Intuicja podpowiadała jej, że Daniel nie należy do żadnej z tych kategorii, musiała więc postępo­wać niezwykle delikatnie.

Choć nie wolna była od obaw, to jednak nie traciła nadziei. Ostatnio wszystko szło znakomicie. Zakończył się wreszcie remont jej prywatnej rezydencji za miastem, dwa pisma o te­matyce wiejskiej zgodziły się drukować komiks „St. Paddy i Flynn" jej autorstwa i rysowała się szansa na to, że za niecały rok zakończy karierę modelki i poświęci cały czas rysowaniu. Wyobrażała sobie, że wtedy rozpocznie życie na wsi, o czym zawsze marzyła. Ciąża będzie dodatkowym bodźcem do re­zygnacji z pracy na wybiegu.

Oczywiście Daniel mógł się nie pojawić. Nagrała na sekretarkę zaproszenie, nie dodając zwyczajowego zwrotu: „bardzo proszę o odpowiedź". Ryzyko to było jednak wkalkulowane w całą operację: zostawiało Danielowi konieczny, jej zda­niem, margines swobody. Będąc na jego miejscu, doceniłaby taki gest.

Spojrzała na zegarek. Pięć po siódmej. Może rzeczywiście nie przyjdzie? Na samą myśl poczuła skurcz w żołądku. Jakby na przekór własnym myślom zamówiła szklaneczkę chianti.

Wypiła wino, zrobiło się wpół do ósmej. Nic.

Zaczęła się denerwować. Pewnie, że nie przymuszała go do potwierdzenia zaproszenia, lecz grzeczność nakazywałaby poinformować o odmowie. No cóż, może facet o wyglądzie Daniela O'Malleya otrzymuje tak wiele propozycji, że zmu­szony jest wybierać spośród kilku kobiet w ciągu tygodnia? A może ją po raz pierwszy w życiu zawiódł instynkt, może zaślepiła ją żądza?

Tak czy inaczej miała już dość pełnych wyrzutu spojrzeń kelnera, który kilkakrotnie dopytywał się, czy i kiedy ma zamiar zamówić posiłek; dość siedzenia i czekania na kogoś, kto był tak arogancki, że nawet nie raczył się odezwać; i wre­szcie - dość mężczyzn jako takich.

Istnieją w końcu banki spermy.

Zostawiła na stole pieniądze za wino oraz suty napi­wek mający zrekompensować „bezproduktywne" zajmowa­nie stolika przez tak długi czas, po czym sięgnęła po płaszcz i z wściekłością wbiła ręce w rękawy. Wyszła na deszcz, za­częła rozglądać się za taksówką. Oczywiście wszystkie prze­jeżdżające były zajęte.

- Świetnie. Po prostu świetnie - mamrotała gniewnie pod nosem.

- Rose!

Na dźwięk swojego imienia serce zabiło jej żywiej. Od­wróciła się i zobaczyła biegnącego ku niej Daniela. Nie zwracał wcale uwagi na kałuże, jakby jedynym jego celem by­ło zdążyć, nim ona odejdzie. Jej złość wyparowała natych­miast. Zaraz jednak pomyślała, że rozsądniej będzie udawać oburzenie.

- Rose, tak mi przykro. - Jego oddech wydobywał się z ust w postaci kłębów pary. - Jakieś cztery przecznice dalej rozbiła się taksówka. Wpakowali się w nią jacyś turyści. Kie­dy zorientowali się, że jestem gliną... Cholera, miałem pieskie szczęście, że akurat się tam znalazłem - przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu. - Pewnie już zjadłaś i wracasz do domu.

Właściwie zamierzała zrobić mu scenę. Gdy jednak ujrzała krople deszczu na jego rzęsach... Oczy, które stopiłyby lód serca każdej kobiety...

Poddała się. Starła delikatnie wierzchem dłoni kroplę, któ­ra popłynęła po jego policzku. On odsunął mokry kosmyk z jej czoła.

- Mokniesz - powiedział.

- Ty też.

- To tylko deszcz. - Położył dłoń na jej ramieniu, dotknął pewnym ruchem jej szyi.

Krew uderzyła do głowy Rose. Rozpoznała dotyk mężczy­zny, który wie, jak rozpalić kobietę. Była w nim jakaś pew­ność siebie, jakaś bezczelność, która czyniła wszystko jeszcze bardziej przerażającym i jeszcze bardziej pociągającym.

- Chyba... pobierałeś już gdzieś jakieś nauki.

- Powiem ci tylko, Rose - przysunął się bliżej i ogarnął ją spojrzeniem swych brązowych oczu - że nauczycielki nig­dy nie wyglądały tak jak ty.

Deszcz wciąż padał. Pocałowali się.

ROZDZIAŁ TRZECI

A więc stało się, myślał Daniel, całując wilgotne, absolutnie uległe wargi dziewczyny. Rose smakowała winem i miodem, oddawała pocałunki w sposób, jakiego nigdy jesz­cze nie miał szczęścia doświadczyć. Oboje zapomnieli w jed­nej sekundzie o wszystkim.

I pewnie długo staliby tak, obojętni na deszcz, gdyby nie samochód, który rozbryznął kałużę i ochlapał ich bezlitośnie. Niespodziewany prysznic wyrwał ich z transu. Odsunęli się od siebie i spojrzeli po sobie ze zdumieniem, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, co zaszło.

Pierwsza roześmiała się Rose. Daniel dołączył do niej już po chwili. Namiętni kochankowie wyglądali teraz niczym zmokłe kury.

- Wejdźmy do środka i zamówmy jakieś spaghetti - za­proponowała.

- Przede wszystkim wino.

- Wino?

- Mają świetne wino. Właśnie skosztowałem - powiedział i znacząco dotknął końcem palca jej wilgotnych ust.

- Ach... Panieński rumieniec, który wykwitł na jej poli­czkach, rozbroił go zupełnie. Ujął dziewczynę pod łokieć i poprowadził w kierunku restauracji. Musiał zwalczyć w so­bie nieprzyzwoite pragnienie, by zaciągnąć ją natychmiast do swojego mieszkania. Wciąż nie wiedział, czego po nim ocze­kuje Rose Kingsford, lecz był całkowicie świadom, czego on chce od niej.

Restauracja była prawie pusta. Daniel zdjął kurtkę, podał ją kelnerowi i zaproponował Rose, by zrobiła to samo.

- Czy mógłby pan rozwiesić to do wyschnięcia?

- Jasna sprawa.

- Proszę też przynieść butelkę wina, tego samego, które pani piła wcześniej.

Podkręcił knot w oliwnej lampce, by móc przyjrzeć się dziewczynie.

Oparła podbródek na pięści, uśmiechnęła się niepewnie.

- Więc jednak przyszedłeś.

- Mam słabość do włoskiej kuchni. Chyba zresztą dobrze o tym wiesz.

Uśmiechnęła się szerzej, odsłoniła rząd białych zębów. Daniel przysłonił oczy, jakby zasłaniał się przed nagłym blaskiem.

- Uważaj... Od takich olśniewających uśmiechów można oślepnąć.

Tym razem roześmiała się w głos.

- Naprawdę - zapewnił. - No więc wiesz już, że lubię włoską kuchnię, orientujesz się, kiedy mam wolne... Co je­szcze powiedziała ci matka?

Rose wciąż milczała. W jej zielonych oczach błyszczały tylko wesołe ogniki.

- No, dalej, przyznaj się.

- Jestem przesłuchiwana, panie policjancie?

- Sama tego chciałaś. Nie rozumiem, jak mogłaś dać jej się namówić, ale skoro weszłaś już w zmowę mającą na celu zaciągniecie mnie do ołtarza, musisz się liczyć, że będę się bronił. - Zaczerpnął powietrza. Prawdę mówiąc, jego ochota do obrony malała z każdą sekundą. - Musisz wiedzieć, że nie liczę się za bardzo na rynku kandydatów na mężów.

- Mówiła mi o tym.

- Pewnie przedstawiła jakąś pokrętną interpretację.

Rose nie odpowiedziała, lecz patrząc jej w oczy, odgadł, jakimi to powodami Maureen wyjaśniła trwanie syna w stanie kawalerskim.

- Cokolwiek powiedziała, nie jest to prawdą. Jestem sam, bo tak zdecydowałem.

- Podobnie jak ja.

Odchylił się do tyłu, udając zaskoczenie.

- Coś takiego. Nie wysuniesz żadnych argumentów za błogim stanem małżeńskim?

- Mnie również nie interesuje małżeństwo.

- Czy moja świątobliwa matka wie o tym?

- Powiedziałam jej. Stwierdziła, że mimo to zaryzykuje, i dała mi twój numer telefonu.

Pojawiło się chianti, zamówili posiłek. Daniel pociągnął łyk wina, odczekał, póki nastrój nie stanie się znów bardziej intymny, a potem położył obie dłonie na blacie i uważnie przyjrzał się towarzyszce.

- A więc nie szukasz męża? - zapytał.

- Nie, to mnie w ogóle nie interesuje.

- Czego więc oczekujesz, Rose Kingsford? - Spojrzał w jej oczy i nim jeszcze otworzyła usta, już wiedział, że nie usłyszy całej prawdy. Bądź co bądź dwanaście lat pracy w po­licji nie poszło na marne.

- Wierz mi lub nie, ale mam kłopoty w kontaktach z męż­czyznami.

- Nieprawdopodobne.

- A jednak prawdziwe. - Upiła spory łyk. - Na przykład ci supermęscy modele... Taki Chuck, najlepszy z nich, jest gejem. Potem fotografowie. Niektórzy z nich to naprawdę wspaniali faceci, tylko że przeważnie żonaci. Inni z kolei to obleśne typki, podszczypują dziewczyny na każdym kroku.

- Rzeczywiście brzmi to nieciekawie.

- Nie wiem - Rose westchnęła - może to jest związane z naturą mojej pracy. Muszę wystawiać swoje ciało na widok publiczny i większość mężczyzn właśnie na nim koncentruje swoją uwagę. Nie interesuje ich nic więcej i to mnie od nich odpycha. Poza tym pracuję bardzo intensywnie. Gdy mam wolne, zwyczajnie nie chce mi się szwendać po nocnych klubach, więc nie mam zbyt wielu okazji, by poznać kogoś normalnego.

- Czy zaliczyłaś mnie właśnie do tej grupy?

- Zaklasyfikowałam cię jako model de luxe.

Daniel omal nie zadławił się winem.

- Czy aby nie na wyrost? Znamy się niecałą godzinę.

- Ufam swemu instynktowi. Ty, jako policjant, chyba też.

- Dlatego tu jestem. I dlatego cię pocałowałem.

Przez chwilę oboje milczeli. Rose obserwowała Daniela sponad krawędzi kieliszka, wreszcie zapytała:

- Wiesz, ilu spotykanych przeze mnie mężczyzn skupia na sobie moją uwagę?

- Nie mam pojęcia.

- Prawie żaden. Ale ty tak.

- Czuję się zakłopotany. Naprawdę nie wiem, skąd ten wybór. A zważywszy jeszcze moje zachowanie... Na uspra­wiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że matka postawiła mnie w potwornie niezręcznej sytuacji. Pewnie gdybyśmy poznali się normalnie, na jakimś przyjęciu, wydałbym ci się kimś zwyczajnym, jednym z wielu.

- Nie sądzę, Danielu O'Malley. - Znów posłała mu jeden z tych obezwładniających uśmiechów. - Naprawdę nie sądzę.

- A czy teraz, kiedy masz mnie przed nosem, nie przenie­siesz mnie do kategorii tych obleśnych? Cholera, naprawdę się boję, czy nie grozi mi spadek do niższej klasy.

- Nie grozi. Wyluzuj się, przeszedłeś test pozytywnie.

- Ekstra. Strasznie się cieszę. Mogłabyś wstać?

- Słucham?

Daniel uśmiechnął się niczym Elvis Presley i pociągnął ją za rękę.

- Czy mogłabyś wstać? Czas na zaloty. Zdałem test, więc powinienem dostać nagrodę.

Tym razem Rose nie obdarzyła go swym uśmiechem. Przy­patrywała mu się przez dobre trzydzieści sekund, aż wreszcie pojął, że to koniec zabawy. Nie miała ochoty na żarty. Dobrze, że w porę się zorientował.

- Miałam ochotę zrobić to tylko raz - oznajmiła chłodnym głosem, a on od razu stracił całą pewność siebie.

Niech to diabli, chyba za szybko uwierzył w swoje szczę­ście. Zbłaźnił się, a ona wzięła go za jakiegoś szybkiego Billa. Dokładnie takiego, jaki budził w niej niechęć i pogardę.

Wygładziła mokre ubranie: skórzaną mini-spódniczkę, we­łniane wdzianko, kusą kamizelkę obwieszoną złotymi łańcu­szkami. Poprawiła botki na wysokim obcasie, pokręciła z nie­smakiem głową i ruszyła do wyjścia.

Daniel zgarbił się przy stoliku i obserwował, jak to cudo oddala się na tych swoich wspaniałych nogach, jak prowoka­cyjnie kręci szczupłymi biodrami... Ech, nic dziwnego, że zwykli faceci nie mają u niej szans.

Gdy doszła do drzwi, odwróciła się nagle i spojrzała za siebie. Miała niewielkie piersi, lecz wypinała je tak kusząco, że Danielowi zaschło w ustach z wrażenia. Zazwyczaj pocią­gały go kobiety hojniej wyposażone przez naturę. Nie mógł pojąć, że ktoś tak szczupły, jak Rose może tak na niego działać. Widać cały sekret tkwi w sposobie poruszania się. Ona umiała to robić.

Ruszyła z powrotem do stolika. Teraz widział ją z przodu. Cholera, rozpalała go do szaleństwa. Ten chód, te piersi, wło­sy, spojrzenie...

- No więc? - spytała, stając nad nim. - Co naprawdę chciałeś powiedzieć? - Spojrzała władczo i wyniośle. I rzeczywiście, w tej chwili był niczym jej poddany, sługa i nie­wolnik.

- Masz rację - zdołał wykrztusić przez zaciśnięte gardło. - Chyba trochę przesadziłem. Nie zdziwiłbym się, gdybyś wyszła.

Usiadła na powrót, uśmiechnęła się łaskawie, w jednej chwili zniknęła cała jej wyniosłość i arogancja.

- Ty wtedy, teraz ja. Jesteśmy kwita.

- Co masz na myśli?

- Nieważne. Wiesz, że obserwowałam cię od wielu dni?

- Co takiego?

- Przypadek zdarzył, że pracowałam akurat w twoim... rewirze, tak, zdaje się, to nazywacie, prawda? Szaleję za fa­cetami w mundurach. A kiedy wsiadasz na tego wspaniałego konia...

- Do licha - pokręcił głową - nie zauważyłem cię.

- Posługiwałam się lornetką.

- No nie...

- Tak, tak - przytaknęła poważnie, jednak w jej spojrzeniu było coś, co zdradzało, że Rose nie mówi prawdy, albo też - całej prawdy. Bawiła się z nim, czy jak? - Cóż, wiem, że wprawiłam cię w zakłopotanie - odchrząknęła, jakby bała się, że za chwilę rozszyfruje jej myśli i zamiary. - Ale to dobry znak. Nie jesteś, w każdym razie, próżny.

Kiedy pojawił się kelner, Daniel pomyślał, że chyba nigdy w życiu nie cieszył się tak na widok zwykłego makaronu.

- Boże, ale jestem głodny! - Podniósł widelec do ust, pokręcił głową i powiedział: - Lornetka. To ci dopiero.

- Nie bądź taki zdziwiony. Niezła z ciebie sztuka, jak powiada moja matka.

- Twoja irlandzka matka - uściślił, przypominając sobie komentarze własnej wygłaszane w herbaciarni. - Skąd wła­ściwie ona pochodzi?

- Z Tralee.

Przełknął kawałek wybornej pasty. Tak dobrej nigdy jesz­cze nie próbował. Niezły gust ma ta Rose.

- Z Tralee? - powtórzył. - To dziwny zbieg okoliczno­ści, bo moja matka też pochodzi z Tralee. Nie sądzisz, że mogły się znać?

- Jestem pewna, że nie - odparła szybko.

Zbyt szybko, przemknęło mu przez głowę. Hm, ta zwario­wana intryga zaczynała się zagęszczać.

- Czy twoja matka mieszka w Nowym Jorku?

- Mhm.

- I co? Są pomiędzy wami jakieś nieporozumienia?

- Powiedzmy, że nie możemy się porozumieć co do tego, jak ma wyglądać moje życie.

- Niech zgadnę. Ona chce, żebyś znalazła sobie jakiegoś miłego gościa i wreszcie się ustatkowała.

- Bingo!

- A co na to ojciec?

- On nie ma wiele do gadania. Są rozwiedzeni.

- Z jego inicjatywy?

- Mhm - Rose pociągnęła kolejny łyk chianti.

No tak, to mogłoby wyjaśniać jej niechęć do małżeństwa, pomyślał Daniel.

- Posłuchaj, nie wiem, czy wypada mi o to pytać, ale...

- Wypada - odpowiedziała, wpatrując się w niego ponad pełgającym ognikiem oliwnej lampki. Daniel znów poczuł, że jest mężczyzną. - O co chciałeś zapytać? - wymruczała.

Nie miał już teraz najmniejszego pojęcia, o co chciał za­pytać. Wszystkie pytania stały się nieważne. Czuł, że jeszcze chwila, a rozpłynie się, utonie w tym zielonym oceanie, gdy nagle odezwał się jego pager. Wydobył go z kieszeni, spraw­dził numer.

A niech to! Posterunek!

- Wybacz, Rose. Muszę załatwić pilny telefon, zaraz wracam.

Odszedł, modląc się w duchu, by nie wezwali go z powro­tem do pracy. Niestety, modlitwa nie została wysłuchana.

Wracając do stolika, poprosił kelnera o przyniesienie kur­tki i rachunku.

- Jakieś kłopoty?

- Dzwonił kumpel, jest chory. Muszę wyjść, ale mam nadzieję, że zostaniesz tu i dokończysz kolację.

- Nie martw się, dokończę, może nawet zjem twoją por­cję. - Nadszedł kelner z kurtką i rachunkiem. Rose wyciąg­nęła rękę po papierek. - To dla mnie.

- Nie, nie - zaprotestował Daniel.

- Więc jak? - westchnął kelner i wzniósł oczy do nieba.

- Daniel, to ja zaprosiłam cię na kolację.

Kelner zgrzytnął zębami i zamierzał podać rachunek Rose, lecz Daniel był szybszy. Zabrał mu go, odczytał sumę i scho­wał do kieszeni.

- A ja zawsze płacę, kiedy jem kolację z kobietą. Nieważ­ne, kto zaprasza. - Sięgnął po portfel do tylnej kieszeni.

- Nie pozwolę ci...

- Niech już pani się zgodzi - doradził kelner.

- Słyszysz? - Daniel wyjął kilka banknotów. - Dziękuję. - Wcisnął je chłopakowi w dłoń i założył kurtkę. - Zadzwo­nię do ciebie. Telefon ma Maureen, prawda? - rzucił przez ramię i wybiegi z restauracji.

- Zawsze tak mówią - skomentował kelner na użytek Rose.

Tymczasem Daniel był już na ulicy i rozglądał się nerwo­wo w poszukiwaniu taksówki. Deszcz ustał, lecz wiatr był przenikliwie zimny. Zatrzymał właśnie wysłużoną limuzynę, kiedy obok niego pojawiła się Rose. Była bez płaszcza.

- Daniel, ja płacę za kolację! - Próbowała wcisnąć mu w garść pieniądze.

- Mowy nie ma! - Chwycił ją za ramiona i odwrócił w kierunku drzwi. - Wracaj do środka, jest zimno.

- Bierzesz pan taksówkę, czy nie? - irytował się kierowca.

- Spoko - rzucił Daniel przez ramię.

- Licznik bije...

- Daj spokój, Daniel! - Rose uwolniła się z jego uścisku.

- Nie bądź taki staroświecki.

- No widzisz, właśnie taki jestem. - Spojrzał jej w twarz.

- Słuchaj, wiem, że mogłabyś mnie sprzedać i kupić ze dwa razy, ale pozwól mi zachować trochę godności i zostaw ten rachunek mnie, okay?

- Nie obchodzi mnie, ile pieniędzy zarobiłeś, a ile straci­łeś. Nie w tym rzecz. Widzisz, ja naprawdę... - urwała i za­mknęła oczy zrezygnowana.

Przytulił ją szybko i zamruczał do jej ucha:

- Zapomnieliśmy o deserze - po czym pocałował ją, prze­klinając w duchu Toma Petersona, który musiał zachorować akurat dziś. Gdyby nie to, ten wieczór mógłby skończyć się całkiem inaczej.

Taksiarz zatrąbił, zrezygnowany Daniel zwiesił głowę.

- Idę, idę...

- Zgodzę się na twoją hojność pod jednym warunkiem.

- Rose przytrzymała go za łokieć.

- Jakim?

- Następnym razem ja coś ugotuję.

Tylko przez ułamek sekundy zastanawiał się, jakie mogą być następstwa takiej umowy. Jego ciało natomiast nie miało co do tego żadnych wątpliwości.

- W porządku.

- Następny wtorek, o tej samej porze?

- Masz to jak w banku.

- Zostawię ci adres na sekretarce.

- Tylko nie zapomnij.

- Spokojna głowa. Dobranoc, Daniel.

- Panie, to pana kasa - taksiarz znów odsunął szybę - ale płacić za stanie przy gablocie na mokrym chodniku, to trochę bez sensu, no nie? A zresztą sam bym oświrował dla takiej babki.

Maureen nie nadużywała zaufania, jakim obdarzył ją syn, powierzając jej klucze do swego mieszkania. Zrobił to, bowiem czasem, gdy przyjeżdżała z Brooklynu na Manhattan po zakupy, potrzebowała jakiegoś czystego i bez­piecznego miejsca, gdzie mogłaby się odświeżyć. Chętnie ko­rzystała z możliwości sprawdzenia, jak radzi sobie jej jedy­nak, ale nigdy nie wściubiała nosa do szuflad, nie przeglądała korespondenci i nie próbowała dowiedzieć się więcej niż on sam był gotów jej powiedzieć. Do tej pory zresztą mówił jej wszystko, dopiero w zeszłym tygodniu stał się jakiś tajemni­czy. Czysty przypadek zrządził, że odkryła dlaczego.

Tego dnia pojechała metrem do centrum na wyprzedaż u Macy'ego. Wracając, jak zwykle, wstąpiła do syna. Przy­gotowała sobie właśnie filiżankę herbaty, mającą postawić ją na nogi, kiedy zadzwonił telefon. Już miała odebrać, lecz z głośniczka przy telefonie usłyszała głos Daniela i przypo­mniała sobie o automatycznej sekretarce. Głos syna brzmiał tak oficjalnie, że ilekroć go słyszała, zawsze odkładała słu­chawkę. Pewnie ten, kto teraz dzwoni, zrobi to samo, myślała.

Połączenie nie zostało jednak przerwane.

Dzwoniła Rose Kingsford.

Tłumaczyła, jak do niej trafić, przypominała, że ona i Da­niel są umówieni we wtorek o siódmej.

Maureen zakryła dłonią usta, zupełnie jakby dziewczyna po drugiej stronie kabla mogła usłyszeć jej radosny chichot. Kolacja w domu u Rose! Daniel nigdy dotąd nie posunął się tak daleko. Skoro kobieta gotuje kolację dla mężczyzny, to znaczy, że chce zaprezentować mu swoje talenty w prowadze­niu domu. Nic nie mogło jej bardziej uradować.

Z radości odtańczyła na środku pokoju irlandzkiego jiga. Od pierwszej chwili poczuła sympatię do tej dziewczyny, a teraz proszę, romans się rozkręca!

Odnalazła plan miasta, wygrzebała okulary do czytania, odszukała apartament Rose. W porządku, mieszkała w dobrej dzielnicy. Czy nie warto byłoby zobaczyć syna idącego do niej na spotkanie? Ciekawe, czy kupi kwiaty. Jeśli kupi - to dobry znak.

To znak, że jej syn uderza w konkury.

Nareszcie!

Coś niedobrego wisiało w powietrzu, Bridget Kingsford była tego pewna. We wtorkowe wieczory Rose wpa­dała zazwyczaj, by obejrzeć swój ulubiony program w telewizji, teraz zaś, już drugi raz z rzędu, odwołała wizytę, nie podając powodu. Intuicja podpowiadała Bridget, że może mieć to zwią­zek z Danielem O'Malley, i to napełniało ją zgrozą.

Córka mieszkała daleko, ale może jeśli wpadnie do niej - i to właśnie we wtorek wieczór - czegoś się dowie? Niechby tylko miała okazję pogadać chwilę z portierem, to już jej coś wytłumaczy. Bo przecież nie będzie siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy jej córka czyni starania, by począć nie­ślubne dziecko. I to z kim? Z synalkiem jej odwiecznej ry­walki!

Prędzej zatańczy z diabłem na schodach katedry Świętego Patryka, niż do tego dopuści!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Rose nie umiała gotować. Zawsze jednak marzy­ła, że kiedyś się nauczy. Nie wyobrażała sobie, że można być matką i nie umieć upiec czekoladowych ciasteczek. To była zresztą jedna z jej ulubionych fantazji na temat macierzyń­stwa: ciepła kuchnia wypełniona aromatem piekącego się cia­sta, małe dziecko formuje swymi grubymi paluszkami słodkie kuleczki i ostrożnie układa je na blasze... Ech, szczęście...

Oczywiście akurat dzisiaj nie miała czasu, by pobawić się w kucharzenie. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, wtorkowa sesja zdjęciowa przeciągnęła się i plan spokojnego gotowania nawalił. Ze zdenerwowania Rose zacięła się nawet w palec, a opatrzenie rany zabrało jej kolejnych kilka minut.

Spojrzała na zegarek. Spodziewała się Daniela za trzy kwa­dranse. Zgodnie z przepisem stew powinien gotować się dobre dwie godziny, a ona musiała jeszcze przecież podsmażyć mię­so. Dzięki Bogu, kupiła wcześniej butelkę przyzwoitego cabemeta, która pozwoli wypełnić tę godzinę oczekiwania na potrawę. Żeby jednak zdążyć, musiała włożyć wszystko do garnka w ciągu najbliższych pięciu minut.

Bluzkę i dżinsy miała wybrudzone mąką, jej oczy łzawiły od krojonej cebuli.

- O słodki Jezu, o Panienko Święta, o Józefie... - powtó­rzyła słowa matki, które padały zwykle w chwilach zdziwie­nia, przerażenia bądź gniewu.

Byle tylko zdążyć wstawić potrawę na gaz, wziąć prysznic, przebrać się i odkorkować butelkę przed przyjściem Daniela.

Przy winie, w trakcie rozmowy, nie zauważy nawet, że kola­cja jest spóźniona.

- Do przygotowania stew - zaczęła czytać na głos przepis z „Kuchni irlandzkiej" - będą ci potrzebne ziemniaki, mięso, marchew, pęczek pietruszki, seler, liście laurowe, tymianek w małej torebce...

Tymianek w torebce? To bez sensu. Miała przyprawy w papierowych torebkach, ale przecież papier rozleci się w potrawie. To wiedziała nawet ona. A plastikowy woreczek się roztopi. Co robić?

Zaczęła biegać po mieszkaniu, szukając natchnienia. Już miała nawet sięgać po słuchawkę telefonu, lecz w porę uświa­domiła sobie, że lepiej nie wtajemniczać matki w kulisy tego spotkania. I w samo spotkanie w ogóle

Gdy znalazła się w sypialni, ujrzała rozbebeszoną komodę, w której rano szukała w pośpiechu czystej bielizny, i doznała olśnienia.

Nylon! Na pewno ani się nie rozpadnie, ani nie rozpuści.

Znalazła nowe pończochy z błyszczącą nitką, zawahała się chwilę, lecz uznawszy, że błyskotki nie będą miały znaczenia dla smaku potrawy, śmiało oderwała koniec jednej nogawki i upchnęła w niej przyprawy. Zadowolona z siebie, zawiązała koniec woreczka i wrzuciła go do garnka.

- No, gotuj się szybko - rozkazała i odkręciła pełny gaz. Teraz zostało jej dziewięć minut, żeby doprowadzić się do ładu. Rzuciła się do sypialni - i w tym samym momencie zabrzęczał domofon. A więc stało się to, co musiało się stać. Zabrakło jej czasu. Podniosła słuchawkę.

- Tak?

- Jest tu pan Daniel O'Malley, chce się z panią zobaczyć - odezwał się Jimmy, portier, który wieczorami sprawował nadzór nad budynkiem. - Mam go wpuścić?

Rose spojrzała na swoje uwalane mąką ciuchy, dotknęła tłustą dłonią zmierzwionych włosów. Potrzebowała przynaj­mniej kwadransa, by stać się słodką, kuszącą Rose Kingsford. Jeśli jednak każe Danielowi czekać na dole, posądzi ją o próż­ność i sztywniactwo. I będzie miał rację. Przyszedł wpraw­dzie kilka minut za wcześnie, ale co z tego? To nie spotkanie biznesowe, a romantyczna kolacja, nie biuro, a prywatne mie­szkanie.

A swoją drogą, czy nie przyszedł za wcześnie z premedy­tacją?

- Jasne, proszę wpuścić go na górę - zadecydowała. Pobiegła po kartkę, nagryzmoliła zaproszenie do środka, przypięła na drzwiach od zewnątrz. Wino! Powinna jeszcze je odkorkować i postawić kieliszek, by mógł sobie nalać, podczas gdy ona będzie brała tusz, ubierała się i robiła makijaż.

Otworzyła szufladę, w której zazwyczaj znajdował się kor­kociąg. Zazwyczaj, ale nie teraz. Były nożyczki, kupony kon­kursowe z gotowych dań do mikrofalówki, korki po szczegól­nie dobrych winach wypitych z przyjaciółmi, zasuszone płat­ki róży otrzymanej od matki na ostatnie urodziny, wykałaczki, zapałki, wizytówki z nazwami nowojorskich restauracji, które do tej pory odwiedziła - wszystko, ale nie korkociąg.

Straciła już wszelką nadzieję, gdy spojrzała odruchowo na blat, na którym stała butelka. Korkociąg leżał obok.

- No! Mam cię wreszcie, mój śliczny!

Chwyciła nóż, odcięła osłonę, wkręciła korkociąg. Pociąg­nęła z całej siły, ale korek ani drgnął,

- Wyłaź, no wyłaź, ty diabelskie nasienie! - Chwyciła butelkę pomiędzy nogi i szarpnęła raz jeszcze.

- Rose? Nie powinnaś zostawiać otwartych drzwi - usły­szała tuż nad uchem.

Wrzasnęła ze strachu, w tej samej chwili korek wyskoczył z głośnym puknięciem i gdyby Daniel nie stał tuż obok, butelka upadłaby pewnie na podłogę. Nie upadła. Rozlała się jednak, plamiąc przyniesiony przez niego bukiecik fiołków oraz jego skórzane buty.

Rose natychmiast pobiegła do kuchni po gąbkę.

- Nie ruszaj się! - nakazała i uklękła, by wytrzeć plamę.

- Hej, nie przejmuj się, nic się nie stało!

- To doskonała skóra, znam się na tym. Nie chcę, żeby został ślad. - Zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć i co zro­bić. Była zmieszana jak nigdy dotąd.

- Naprawdę wszystko w porządku - powtórzył i delikat­nie postawił ją na nogi.

- Wcale nie. - Wyobraziła sobie, jak musi prezentować się w jego oczach: wytytłana w mące, w brudnej bluzce, rozmaza­nym makijażu. Westchnęła ciężko i kiwnęła głową w stronę ku­chni. - Gotowałam. To katastrofa. Lepiej tam nie zaglądaj. Może w ogóle byś zamknął oczy na piętnaście minut?

Daniel uśmiechnął się, lecz jego brązowe oczy spoglądały na nią poważnie.

- Jeśli nadal będziesz zostawiać otwarte drzwi, może przydarzyć się coś dużo gorszego.

- Nie chciałam, żebyś czekał...

Wciąż trzymał ją mocno za ramiona, a to przeszkadzało jej myśleć. Czuła zapach jego wody toaletowej i ciepło dłoni przenikające przez cienki materiał bluzki.

- Ja... za chwileczkę będę z powrotem.

- Zostawiłaś na drzwiach zaproszenie dla mnie. a przy okazji dla każdego obwiesia, który mógł się tutaj przyplątać. Nie można tak robić, Rose.

Do licha, nie dość, że nic nie układało się zgodnie z pla­nem, to teraz musiała jeszcze wysłuchać kazania od mężczy­zny, dla którego tak się starała i którego zamierzała w sobie rozkochać. Rozkochać? Przecież chciała tylko go uwieść, wy­korzystać. Dziecko, chodziło o dziecko...

Nie, to było ponad jej siły. Może inne nadają się do takich wyczynów, ale nie ona.

- Niech więc mnie pan aresztuje, panie policjancie, za karygodne zaniedbanie - powiedziała ze złością i odwróciła twarz, by nie dojrzał łez, które pojawiły się nie wiedzieć czemu w jej oczach.

- Aresztuje...? Hej, Rose, nie becz - zakłopotał się. - Do diabła z tym wszystkim! - Przygarnął ją do siebie. - Z całą tą mąką, i z tym wszystkim...

- Daniel, nie! Cała jestem...

- Zauważyłem. - Przycisnął wargi do jej ust.

Rose od razu poprawił się nastrój. Zniknął niepokój o rezultat jej kulinarnych starań, o wygląd, o miłe przyjęcie. Nerwy spły­nęły po niej niczym to rozlane wino po butach Daniela.

Oderwał delikatnie usta od jej ust.

- Przepraszam, że cię ochrzaniłem.

- Pewnie miałeś rację.

- No tak, ale powinienem wziąć również pod uwagę, że przygotowanie kolacji to praca, która wykańcza psychicznie i robi człowieka drażliwym jak cholera. Wiem coś o tym. - Roześmiał się cicho i zaczął masować dłońmi jej plecy. Miało to ją chyba uspokoić, ale działało na nią raczej pobu­dzająco.

- Nie jestem najlepszą kucharką - przyznała z bolesnym westchnieniem. - Co innego moja matka. Powinnam się cze­goś od niej nauczyć, ale na razie...

- To nic strasznego - uśmiechnął się - a mówisz to tak, jakbyś spowiadała się z serii zabójstw. Czy to grzech, że nie lubisz gotować?

- Zgodnie z tradycją, w której zostałam wychowana - a ty pewnie też - to jest grzech. Sam zresztą powiedziałeś, że jesteś staroświecki.

- Posłuchaj, Rose, jeśli uważasz, że oczekuję od wszystkich kobiet, że będą takie jak moja matka, to jesteś w błę­dzie. Mogę sobie być typowym irlandzkim gliną, ale innym stereotypom nie odpowiadam.

- Przecież tak się upierałeś, żeby zapłacić za kolację.

- To całkiem inna para kaloszy. Zapłaciłem za nią, bo nie zamierzam być twoim chłopczykiem, zabawką, rozumiesz?

- Wielkie nieba! Nigdy nie zamierzałam...

- Może i nie. - Przestał masować jej plecy i spojrzał wy­mownie. - Ale nie oszukujmy się, zajmujesz trochę wyższą pozycję ode mnie. Chciałbym, żeby to było jasne od samego początku: zawsze będę płacił za siebie. Nie zapraszaj mnie więc na weekend na Hawaje, bo mnie na to nie stać.

Zachichotała i odgięła się w tył w jego ramionach.

- Spokojnie, Daniel. Nie w tym tygodniu, zgoda?

- Dzięki - odparł z kwaśną miną.

- No, nie obrażaj się - spoważniała. - Jeśli chcesz wie­dzieć, to wcale nie jeżdżę na wakacje w tropiki. Jeśli tam trafiam, to w ramach pracy. Ja naprawdę jestem normalną dziewczyną. - Wysunęła się z objęć Daniela i chwyciła go za rękę. - Chodź, pokażę ci, jak spędzam wolny czas i na co wydaję pieniądze.

- Jeżeli to niezgodne z prawem, to wolę o tym nie wie­dzieć.

Roześmiała się i poprowadziła go do pracowni.

- Masz spaczone poglądy na to, co robią ludzie o pokaź­nych dochodach, glino.

- Glino z Nowego Jorku - uściślił i dumnie zadarł głowę. Przeszli do pracowni. Daniel z zaciekawieniem zaczął przyglądać się jej rysunkom rozłożonym na desce kreślarskiej, a Rose uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że zależy jej na tym, by mu się spodobały.

- Daj kurtkę, powieszę ją, a ty zajmij się rewizją - zapro­ponowała.

Zdjął czarną skórę i mogła teraz podziwiać, jak wspaniale elegancka koszula podkreśla piękną strukturę jego torsu. Palce same miały ochotę porozpinać te guziki, sprawdzić, co znaj­duje się pod spodem.

- Nie krępuj się - dodała i wykonała gest ogarniający cały pokój. - Zaraz wracam.

Gdy wróciła, Daniel wciąż oglądał jej szkice. Nad niektó­rymi chichotał, raz nawet roześmiał się w głos. Sprawiło jej to przyjemność. Czując, że są znacznie bliżej celu niż pięć minut temu, podeszła do niego pewniejszym krokiem.

Odwrócił się i spojrzał z nieskrywanym podziwem na jej rozkołysane biodra.

- To jest doskonałe, Rose. Znacznie lepsze niż te w „Timesie".

- Jak do tej pory nikt nie podziela twojego poglądu, ale udało mi sieje sprzedać do kilku lokalnych gazet.

- Poważnie? Moje gratulacje. - Odwrócił się do stołu. - Nie potrzebuję pytać, skąd czerpiesz inspiracje. Wysłuchu­jesz pewnie wielu irlandzkich pogaduszek.

- Uważasz, że utrafiłam w ten klimat?

- Jeszcze jak! Na przykład ten St. Paddy... Zupełnie jak­bym słyszał własnego ojca. A te ich riposty - tak właśnie matka zwracała się do taty.

- Moja babka też mówiła w ten sposób. Odwiedziłam ją w zeszłym roku, kiedy robiliśmy w Irlandii zdjęcia do kalen­darza.

- Kalendarz z Irlandią? Nie widziałem takiego.

- Zbierasz kalendarze? - zdziwiła się.

- W zeszłym tygodniu przeglądałem magazyny o modzie i kalendarze z modelkami. To moja odpowiedź na twoje pod­chody z lornetką.

- Rozumiem - uśmiechnęła się lekko. - Może ten kalen­darz wyjdzie w przyszłym roku. To nawet nie byłoby złe.

Przyda się honorarium, kiedy spadną moje dochody. Niedługo zamierzam się wycofać.

- Zadziwiasz mnie. Odłożyłaś już tyle, żeby iść na eme­ryturę?

- Nie chodzi mi o emeryturę. Chciałabym utrzymywać się z rysowania.

- A ja myślałem, że jesteś kobietą, która nade wszystko przedkłada... - przerwał na chwilę - relacje z innymi ludźmi.

- Nie to miałeś na myśli.

- Bo trudno to wyrazić.

- Zostawmy więc ten problem. - Przysunęła się do niego bliżej. Powinna przybliżać się do celu, a takie rozmowy...

- Niekoniecznie. - Odsunął się nieco i zajrzał jej w oczy.

- Jestem dociekliwy. Jesteś intrygującą kobietą, Rose. Znacz­nie głębszą niż podejrzewałem.

- Hm, czy to komplement?

- Oczywiście, że tak. Jesteś ambitna, zdolna, wrażliwa. Ale też sprytna, konkretna i zdecydowana - nigdy nie pozwolisz, żeby emocje przeszkodziły ci w realizacji mistrzowskiego planu.

- Czy to źle?

- Tego nie powiedziałem. Ja postępuję tak samo. Pozwoliła, by jego ciemne oczy zawładnęły nią całkowicie.

Nie mogła się powstrzymać, rozpięła górny guzik jego koszuli.

- W takim razie znaleźliśmy się w doskonałej sytuacji

- zamruczała.

- Na to wygląda.

- To dobrze, że się zgadzamy. - Odpięła następny guzik.

- A co z kolacją? Jeszcze jeden guzik.

- Musi się dogotować.

Daniel przybliżył usta do jej warg.

- To najlepsza wiadomość dzisiejszego wieczoru.

Maureen zamierzała tylko zobaczyć przez okno taksówki, jak Daniel wchodzi do domu Rose, a potem wracać do siebie. Kiedy jednak zniknął w drzwiach, nie mog­ła tak po prostu odjechać. Miały się oto przecież spełnić wszystkie jej marzenia i chciała nacieszyć się tą chwilą.

- Proszę zajechać od frontu - zwróciła się do kierowcy. - Wysiadam.

- Mam na panią zaczekać?

- Nie, dziękuję. - Odliczyła należną kwotę, dodała napi­wek i wsunęła pieniądze w specjalny otwór w plastikowej przegrodzie oddzielającej przednie i tylne siedzenia. - Wezwę inną taksówkę, jeśli zajdzie potrzeba.

Wysiadła przed głównym wejściem i postała chwilę na chodniku, spoglądając na rzędy oświetlonych okien nad gło­wą. Gdyby tylko wiedziała, które z nich należy do Rose Kingsford. Choć pewnie taka piękna modelka ma mieszkanie, któ­rego okna nie wychodzą na ulicę.

Zimna kropla deszczu trafiła ją w oko, potem spadła druga. Maureen otworzyła torebkę i wyjęła składany czepek prze­ciwdeszczowy z cienkiej folii. Troskliwie osłoniła nim włosy, mając nadzieję, że to wystarczająca ochrona.

Padało jednak coraz gęściej, jakby dobry Bóg miał zamiar ją utopić i ukarać za wścibstwo. Niebawem stała już w kałuży. Nie było rady - trzeba było wejść do budynku.

Pchnęła obrotowe drzwi i zatrzymała się, mrużąc oczy. Wnętrze było tu niezwykle jasne. U sufitu zwisał kryształowy żyrandol, na wytapetowanych ścianach powieszono dwa miłe dla oka obrazy, pod ścianami ustawiono kwiaty. Dwa krzesła z obiciami w kolorze burgunda stały przy małym stoliku. Maureen zastanawiała się przez chwilę, czy można na nich usiąść, kiedy jej rozmyślania przerwał głos portiera.

- W czym mogę pomóc, madam?

- Ja... hm... miałam się z kimś spotkać. - Rozwiązała troczki czepka. - Pewnie coś musiało ją zatrzymać. Chciałabym schronić się tu przed deszczem. Jak panu na imię, młodzieńcze?

- Jimmy, madam. Mam zamówić dla pani taksówkę?

Myślała o tym. Nie znosiła być z dala od centrum wyda­rzeń, ale z drugiej strony dłuższe pozostawanie w tym budyn­ku mogło okazać się kłopotliwe.

- Jeszcze nie w tej chwili. Poczekam trochę, Jimmy. A je­śli moja znajoma nie przyjdzie, będę zobowiązana za wezwa­nie taksówki.

- W porządku, proszę pani. - Jimmy uśmiechnął się uprzejmie, czuła, że powinna porozmawiać z portierem, żeby przy­padkiem nie przyszło mu do głowy, że ma do czynienia z jakąś bezdomną. Zauważyła, że rozłożył na biurku książkę, pode­szła bliżej.

- Wygląda, jakbyś czegoś się uczył.

- Taak... Jutro mam egzamin z ekonomii.

- Ekonomista. - Pokiwała głową. - To niezły zawód. Mój syn, Daniel, zdecydował się na akademię policyjną. Patroluje konno ulice.

- Ach tak... - przerwał nagle i spojrzał ponad jej ramie­niem. - A, dobry wieczór, witam, pani Kingsford!

- Dobry wieczór, Jimmy! - odpowiedziała na pozdrowie­nie kobieta, która właśnie weszła do holu i za plecami Maureen poszła w kierunku windy.

Pani Kingsford?

A więc to musi być matka Rose! Przyszła teściowa Daniela!

Maureen O'Malley poczuła dreszczyk podniecenia. Irlan­dzkie szczęście nie opuszczało jej tego wieczora. Wiele moż­na powiedzieć o dziewczynie, patrząc na jej matkę. Teraz mogła ją poznać, nie ujawniając nawet, że jest matką narze­czonego. Przywołała na twarz swój najpiękniejszy uśmiech, odwróciła się i zamarła,

- To ty! - krzyknęła z przerażeniem.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Serca Daniela waliło jak oszalałe. Rose przytuliła się do niego, rozchyliła kusząco wargi. Nigdy dotąd nie otrzymał tak wspaniałego zaproszenia i teraz gotów był natychmiast z niego skorzystać. Chciał jej dotykać, wejść w nią, posiąść w najbardziej intymny sposób. Nie pamiętał, żeby wyciągał bluzkę z jej spodni, lecz musiał to przecież zrobić, bo oto pieścił już jej gorącą, jedwabistą skórę.

Westchnął. Nie nosiła nic pod koszulką. Czuł w dłoniach rozkoszny ciężar szczupłych piersi Rose i myślał, że jeśli po coś się urodził, to po to, by pieścić ją w ten sposób. Drżała i dyszała, była równie przerażona gwałtownością własną, co Daniela. Zdjęła mu koszulę i pociągnęła dłońmi po jego ple­cach. Daniel jęknął, wtulił głowę w szyję dziewczyny, poczuł upajającą woń wody kwiatowej i... coś jeszcze.

Coś jakby swąd spalenizny.

Nie przyjął tego do wiadomości. Usta Rose Kingsford miały niebiański smak, wzmagały apetyt na resztę tego chęt­nego ciała. Nie chciał, żeby cokolwiek mu przeszkadzało. Jaka spalenizna? To na pewno tylko omam...

Ale nie było wątpliwości. Coś się paliło.

Oderwał usta od jej ust.

- Chyba... coś stało się w kuchni.

Rose otworzyła zielone oczy. Zajrzał w nie i znów wszy­stko inne przestało go obchodzić.

- A może mi się zdawało... - Przyciągnął na powrót jej głowę.

- Nie! - Rose wyślizgnęła się z objęć Daniela i wybiegła z pokoju. - Coś naprawdę się pali!

Daniel wpadł za nią do kuchni. Stała, kaszląc, nad otwar­tym garnkiem, gęsty dym spowijał kuchnię.

- Nasza kolacja! - jęknęła, po czym chwyciła przez grubą rękawicę dymiące naczynie i upuściła je z hukiem do zlewu. - Wszystko na nic!

- Zawsze możemy gdzieś pójść.

- Nie chcę nigdzie iść! Chciałam przygotować miły, do­mowy posiłek! - Uniosła pokrywkę, buchnęło dymem jesz­cze obficiej. - Zobacz! - zdumiała się nagle. - To... to... To błyszczy!

- Błyszczy? - Jako policjant Daniel był już świadkiem niejednego zdarzenia, lecz nigdy nie spotkał się z tym, żeby błyszczało przypalone stew.

Podszedł bliżej i przyjrzał się zawartości naczynia. W bru­natnej bezkształtnej masie pływały srebrne nitki. Zmieszany spojrzał na Rose.

- Niczego nie zamierzam ci tłumaczyć. - Sięgnęła po po­krywkę.

Zachichotał i chwycił ją w ramiona.

- Ale ja żądam wyjaśnień: skąd się tu wzięły te srebrne nitki?

- Z moich pończoch. - Rose spuściła głowę. Daniel wybuchnął szczerym śmiechem.

- Rose, skąd wzięłaś ten przepis?

- No, dalej, natrząsaj się ze mnie. Mówiłam ci, że nie jestem dobrą kucharką. Ale przynajmniej próbowałam.

- Jasne - opanował śmiech. - Doceniam te starania i przepraszam, że się śmiałem. Ale jeśli mi nie wyjaśnisz, co twoja bielizna robiła w garnku, skręci mnie z ciekawości. Miej trochę litości, Rose.

- Przyrzekasz, że nie będziesz się śmiał?

- Przyrzekam.

- Upchnęłam w stopie trochę przypraw.

- Trochę? Musiałaś chyba władować w to pół kilo tymianku!

- Daniel! Obiecałeś!

- W porządku - zacisnął wargi, by się nie roześmiać, i spojrzał w sufit. - Po prostu były to pończochy ze srebrną nitką, tak?

- Nie przypuszczałam, że wyjdą na wierzch!

- Oczywiście, że nie. Kto mógł przypuszczać? Przyglądał się dziewczynie, tłumiąc śmiech. Oto jedna z nowojorskich modelek, utalentowana rysowniczka, bystra bizneswoman, namiętna kochanka... i osoba tak słodko, tak kompletnie bezradna w kuchni! Ta bezradna osoba usiłowała ugotować dla niego coś, co miało być irlandzkim stew. Nawet nie wiedziała, jak bardzo mu to pochlebia. Cisnęła rękawice na blat.

- Oczywiście, jak zwykle wszystko schrzaniłam!

- Wcale nie. - Zbliżył się do niej i ponownie wziął ją w ramiona. - Jest uroczo. I zapowiada się wspaniała noc.

- Daniel, bądź poważny. Uroczo?

- Mówię serio.

- Nieprawda. Kiedy wszedłeś, byłam utytłana mąką. Zgniotłam twój bukiet, wylałam wino na buty, wsadziłam do garnka pończochy...

- A wszystko dlatego, że usiłowałaś zrobić wrażenie na takim przeciętnym facecie, jak ja. Wiesz, Rose, jak się czuję z tego powodu? Czuję się wyróżniony.

- Tak?

- Tak!

Przyciągnął ją do siebie, zetknęli się biodrami. Oczy Rose ponownie zaszły mgłą.

- Zaprosiłam cię wprawdzie na kolację, ale... ale może to nie był jedyny powód.

- Pozwól mi na brutalną szczerość. Nie dbam o tę prze­klętą kolację. Nie przyszedłem tu, żeby napchać żołądek. Nie obchodzi mnie, czy umiesz gotować, czy nie.

- Mhm - przytuliła się do niego zmysłowo - ale ja i tak mam zamiar być dobrą gospodynią. I dobrą kochanką... - Spojrzała na niego tym swoim spojrzeniem, od którego krew zaczynała szybciej pulsować w jego żyłach.

Daniel przylgnął do jej warg, a ona oddała skwapliwie pocałunek. Ruszyli w stronę salonu. Rose zrzuciła buty, Da­niel rozpiął pasek.

I właśnie wtedy zabrzęczał domofon.

- To nic... Nie zwracaj uwagi. - Rose podniosła ręce, by łatwiej było pozbyć się spódnicy.

- Cholerne domy z ochroną. - Daniel odrzucił koszulę na bok.

Jednak natrętne urządzenie wciąż brzęczało, a gdy nie re­agowali, po chwili rozdzwonił się telefon.

- Mam automatyczną sekretarkę...

- Dzięki niech będą Bogu za automatyczne sekretarki. Rose, jesteś taka piękna...

- Dla ciebie. - Wsunęła się w jego objęcia.

- Panno Kingsford! - odezwał się nagle męski głos z głoś­niczka sekretarki - chyba powinna pani zejść na dół...

Oboje zamarli w bezruchu.

- ...bo pani matka uprawia właśnie zapasy z jakąś kobietą o imieniu Maureen - dokończył Jimmy i się roz­łączył.

- O mój Boże! - Rose zaczęła natychmiast szukać spód­nicy, a gdy ją znalazła, wbiła się w nią i ruszyła do drzwi.

- Rose? - Daniel był nieco zdezorientowany.

- Zapnij pasek i chodź ze mną - powiedziała, wpychając mu koszulę w spodnie. - pozapinaj się.

- Nie masz butów.

- Racja. - Wsunęła pantofle, porwała klucze ze stołu, z rę­ką na klamce obejrzała się za siebie. - Idziesz?

Uporał się szybko z paskiem i ruszył za nią.

- Cholera, nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że wiesz, o co tutaj chodzi.

- Powiem ci w windzie. Nie ma czasu do stracenia. Moja matka chodzi na siłownię i może twojej zrobić krzywdę.

- Mojej matce? Krzywdę? - Daniel puścił się pędem do windy. - Czemu przypuszczasz, że moja matka szarpie się na dole z twoją? Skąd by się tu wzięła?

- Wydaje mi się, że one się znały. Jeszcze w Irlandii - oz­najmiła grobowym głosem Rose, czekając na windę.

Daniel milczał przez chwilę.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że twoja matka to Bridget Mary Hogan. Nie uwierzę.

- Może przekonasz się na dole. No, co jest? - Stuknęła dłonią w przycisk na ścianie. - Gdzie jest ta cholerna winda?!

- O rany... - Daniel nie mógł otrząsnąć się z zaskoczenia. - Bridget Mary Hogan? Ta dwulicowa baba, której machlojki odebrały Maureen koronę Róży z Tralee?

Rose spojrzała krzywo na towarzysza.

- Licz się ze słowami. Bo będę musiała ci powiedzieć, że Maureen jest złośliwą plotkarą o twarzy owcy, która podstę­pnie pozbawiła Bridget tego wyróżnienia.

Winda wreszcie przyjechała. Rose weszła do środka, lecz Daniel wciąż stał na korytarzu niczym wrośnięty w ziemię.

- Nie. To nie mogło się zdarzyć...

- Posłuchaj, właź szybko do tej przeklętej windy, bo na dole przydadzą się twoje mięśnie.

- Ale Bridget Hogan nie żyje! Rzuciła się w przepaść dręczona wyrzutami sumienia z powodu tego, co zrobiła.

- Podobnie jak twoja matka skoczyła pod pędzący pociąg.

Daniel, zapnij proszę koszulę. Moja matka lubi się oszukiwać, że wciąż jestem dziewicą.

Zrobił, o co prosiła, lecz jego ruchy były powolne i nie­zgrabne jak u robota albo człowieka odurzonego alkoholem.

- Czego jeszcze powinienem się dowiedzieć, żeby ostate­cznie zwariować? - zapytał.

Tego, że chcę, abyś został ojcem mojego dziecka, odparła w myślach, jednak na głos powiedziała co innego:

- Moja matka była w herbaciarni w czasie naszego pier­wszego spotkania. W przebraniu. To ona naciskała, żebym zgodziła się na rendez vous z Maureen.

- A czy moja matka zdawała sobie sprawę, czyją jesteś córką?

- Nie. - Rose zaczerpnęła powietrza, gdyż winda właś­nie się zatrzymała. - Zresztą nie wiem. Może coś pode­jrzewała.

Drzwi rozsunęły się niczym kurtyna w teatrze, a scena, którą ujrzeli, była gwałtowna i pełna przemocy. Maureen i Bridget tarzały się po podłodze, wydając niezrozumiałe wrzaski. Pojedynek był bardziej wyrównany niż można się było spodziewać. Bridget była zwinna, lecz Maureen górowa­ła nad nią wagą. Z kolei ciasna odzież matki Daniela krępo­wała jej ruchy, podczas gdy strój matki Rose zapewniał wię­kszą swobodę. Dokoła nich niczym sędzia krążył Jimmy. Jedno z krzeseł było przewrócone, dekoracja ze sztucznych kwiatów roztrzaskana w drobny mak.

Daniel był przerażony, lecz momentalnie przyszedł do siebie.

- Rozdzielę je. Niech każde zajmie się swoją mamuśką. Jeśli nie dasz rady, ten chłopak ci pomoże.

- Okay.

Rose z ufnością patrzyła, jak jej gość przystępuje do tego trudnego zadania. Kiedy but Bridget trafił go w żołądek, skrzywiła się nieco. Trochę niżej, a ten wyszkolony policjant zostałby wyłączony z akcji.

- W porządku, drogie panie! - odezwał się głosem czło­wieka nawykłego do wydawania poleceń. - Może zrobimy małą przerwę?

- To mój Daniel! - zawołała Maureen. - Danielu, zabierz ode mnie tę wariatkę!

- Mamo, to ty leżysz na niej. - Postawił obie kobiety na nogi, wcisnął się pomiędzy nie. - Rose? Jimmy? Możecie mi pomóc?

Rose natychmiast podbiegła do Bridget.

- Chodź, mamusiu. - Pociągnęła ją za rękę, lecz Bridget zaparła się i nie dała odsunąć na bok.

- Maureen Fiona, jesteś zwykłą rajfurką! - wrzasnęła w stronę rywalki.

- Tak? Wiedz Bridget, że mój Daniel poślubi raczej kaczkę z Central Parku niż twoją córusię!

- W porządku, moje panie, proszę się cofnąć do swoich narożników. - Daniel opasał matkę ramionami i odsunął na bok.

Rose z kolei przytrzymała swoją i szepnęła jej do ucha:

- Mamo! Co ty, u diabła, tutaj robisz?

- Co ja robię? Ośmielasz się o coś mnie oskarżać, młoda damo? Popatrz lepiej na siebie! Masz zaczerwienione policz­ki. Całowałaś się!

Rose ściszyła głos.

- Na Boga, mam już trzydzieści lat.

- Wystarczająco dużo, żeby mieć rozum i nie uganiać się za typami pokroju synalka Maureen Keegan!

- Uważaj, Bridget! Wszystko słyszałam! - wydarła się Maureen z drugiego końca holu. - Nikt nie będzie znieważał mojego Daniela!

- Spokojnie, mamusiu. Nie teraz - uspokajał matkę Daniel. - Rose! - zawołał - sądzę, że musimy zamówić dwie taksówki.

- Zaraz zadzwonię. - Spojrzała na Jimmy'iego. - Trzy­masz ją?

- Tak. - Chłopak był bardzo przejęty. - Panno Kingsford. nie wiem, co właściciele powiedzą na ten bałagan.

- Nie martw się. Zaświadczę, że to nie twoja wina. Nie miałeś szans, żeby tego uniknąć. - Wykręciła numer radio taxi. - Moja mama pokryje koszty...

- Ja?! - wrzasnęła Bridget. - A co z nią? Zawsze umiała się wywinąć. Naopowiadała sędziom tych koszmarnych kłamstw i...

- A ty specjalnie spaliłaś mi twarz! - Szarpnęła się Maureen. - No, puść mnie, Danielu! Czy pozwolisz, żeby w ten sposób mówiła do twojej matki?

- Puszczę cię, mamo. I zadzwonię po oddziały specjalne, jeśli nie przestaniecie!

- Spokojnie, Daniel. Taksówki już jadą - Rose próbowała załagodzić sytuację. - O, już są!

- Świetnie. Idziemy.

- Twoja kurtka. - Rose przypomniała sobie, że zostawił ją w jej mieszkaniu.

- Odbiorę innym razem. - Spojrzał na nią przelotnie i zniknął z naburmuszoną matką za obrotowymi drzwiami.

Rose tylko odrobinę ucieszyła się z tej ostatniej uwa­gi. Odebranie kurtki przy okazji spotkania w bliżej nie­określonej przyszłości to nie to samo, co obietnica kontynuo­wania znajomości. A przecież trudno było sobie wyobrazić, żeby po tym wszystkim Daniel O'Malley nadal miał na to ochotę.

- Wyszła. Już możesz mnie puścić, Jimmy - odezwała się Bridget nieoczekiwanie spokojnym głosem.

Rose zwróciła się do niej z gniewną miną.

- Mamo, jak mogłaś! I w ogóle co ty tutaj robisz, szpie­gujesz mnie?

- Sprawdzałam po prostu, czy jesteś w domu. - Nawet z oberwanym rękawem płaszcza przeciwdeszczowego i w rozdartych na kolanie spodniach Bridget potrafiła zacho­wywać się wyniośle. - Udało mi się zdobyć bilety do Kennedy Center na koncert poświęcony pamięci tego muzyka jazzowe­go, którego tak lubisz. Chciałam ci o tym powiedzieć, a że byłam w pobliżu...

- Gadka szmatka...

- Rose, twój język jest nie na miejscu.

- Przychodzi mi do głowy parę mocniejszych określeń i zapewniam cię, mamo, że wszystkie one znakomicie pasują do sytuacji.

- Panno Kingsford, zdaje się, że jest już druga taksówka - wtrącił się Jimmy. W jego głosie znać było ulgę.

- Dobrze. Wyjdziemy, kiedy odjadą tamci.

- Właśnie pan O'Malley wpychają do samochodu... To znaczy, chciałem powiedzieć, że pomaga jej wsiąść.

- W porządku. Posłuchaj, mamo. Jimmy teraz cię puści. Obiecujesz wejść spokojnie do taksówki?

- Nie ma powodu, żebyś zwracała się do mnie takim to­nem, Rose. Twoja babka przewróciła by się...

- Niewątpliwie nasza babunia od dawna kręci się w grobie jak bąk - odgryzła się Rose. - Lecz na pewno nie z mojego powodu. To ty urządziłaś całą tę burdę. Więc jak, przyrzek­niesz mi?

- Przyrzekam. - Bridget wygładziła odzież, poprawiła zmierzwione włosy. - wcale nie musisz ze mną jechać, Rose. Wybieram się prosto do domu.

- Wolę cię odwieźć. Mamy kilka spraw do wyjaśnienia. Były już przy drzwiach taksówki, gdy matka zatrzymała się i obejrzała z satysfakcją przez ramię.

- Widziałaś to? Jeszcze pięć minut, a błagałaby mnie o litość.

Rose przewróciła oczami.

- Dobrze, mamuś. Zabiorę cię jutro do Światowej Federa­cji Zapaśniczej, chcesz?

Już w taksówce Bridget wybuchnęła śmiechem.

- No, dalej mamo, nie krępuj się... - Rose wzruszyła ramionami.

- Powinnaś ją widzieć, kiedy powiedziałam jej, kim je­stem! - Bridget dosłownie krztusiła się ze śmiechu. - Zupeł­nie jakby ktoś zdzielił ją młotem między oczy. Jezusie, Mario, święty Józefie, to była wspaniała chwila! Że też nie było przy tym kamery!

- Była. Cały incydent został sfilmowany. - Rose uśmie­chnęła się wbrew sobie. - Nad biurkiem Jimmy'ego zainsta­lowane są kamery. Nagrywają wszystko, co dzieje się na korytarzach.

- A więc musisz zdobyć dla mnie tę taśmę. Będę miała rozrywkę na stare lata. Że też zabrakło mi tych pięciu minut, żeby przyszpilić ją do podłogi!

- Naprawdę żałujesz, że ci przeszkodziliśmy?

- Całe życie czekałam na ten moment! Jako dziewczynki uważałyśmy, że przemoc fizyczna jest poniżej naszej godno­ści, ale teraz, kiedy jesteśmy dorosłe...

- .. .nie musicie już strzec tej godności?

- Rose, stajesz się sarkastyczna?

- Ja?

- W każdym razie my też wam przeszkodziłyśmy. Może to nawet ważniejsze niż ta nasza niedokończona walka. Bo już raczej nie zobaczysz się z Danielem O'Malley. Maureen postraszy go wszystkim, łącznie z ekskomuniką, jeśli będzie miał ochotę na kolejne spotkania. Już ja ją znam.

Rose westchnęła boleśnie.

- To nie będzie konieczne. Po tym, co się stało, sam będzie mnie unikał.

- I bardzo dobrze. - Bridget poklepała córkę po ręce, - Szczególnie jeśli chodzi o to, co plącze ci się po głowie, córeczko. Maureen Keegan i ja babkami tego samego dzie­cka! Gdyby do tego doszło, rzuciłabym się z Empire State Building głową w dół!

- Zapomniałaś, że cierpisz na lęk wysokości?

- Przezwyciężyłabym go jakoś.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Droga na brooklyn była daleka i Daniel z sa­tysfakcją myślał, że to matka będzie płacić rachunek za prze­jazd. Choć jednak wciąż był na nią wściekły, to spoglądał z troską na swą rodzicielkę. Miał nadzieję, że nie odniosła żadnych obrażeń.

Zapasy w miejscu publicznym! W tym wieku! Słodki Jezu!

A jemu się zdawało, że nie zdoła go wprawić w większe zakłopotanie niż wtedy, w herbaciarni.

- Nic ci nie jest? - zapytał, by przerwać nieprzyjemne milczenie.

- Wystraszyła mnie, to fakt. - Matka w zamyśleniu bawi­ła się guzikiem. - rozdarła mi rękaw.

- Mam gdzieś ten rękaw. Ważne, czy ty jesteś cała. Matka sapnęła głośno, co miało wyrażać jej dezaprobatę i oburzenie.

- Ja? Musiałby chyba nastąpić koniec świata, żeby Bridget Hogan zdołała mnie pokonać! Danielu, widziałeś prze­cież, że byłam od niej lepsza? Jeszcze dwie minuty, a błaga­łaby o litość.

- Nie lekceważyłbym jej. Nieźle kopie. Zwłaszcza jak na nieboszczkę, która od trzydziestu siedmiu lat leży w grobie.

- Och, to cały ty. Wyciągać takie drobiazgi w takim mo­mencie... To był tylko niewinny wykręt.

- Niewinny? Okłamywałaś i tatę, i mnie, że skoczyła z klifów, nie mogąc znieść myśli o tym, jak niecnie potrakto­wała cię podczas konkursu piękności. Uśmierciłaś w naszych oczach swoją dawną przyjaciółkę. I ty to nazywasz niewin­nym wykrętem?

- I tak powinna była to zrobić.

Daniel pokręcił głową ze zdumieniem. Odwrócił się na siedzeniu, by móc spojrzeć matce prosto w twarz.

- Nie powiesz mi chyba, że po trzydziestu siedmiu latach wciąż żywisz do niej urazę?

Maureen spojrzała wyzywająco na syna. W półmroku pa­nującym w taksówce był skłonny uwierzyć, że przeistoczyła się w zbuntowaną nastolatkę.

- Nigdy nawet nie powiedziała „przepraszam"!

- Niewiarygodne. - Daniel zamknął oczy.

- Nie dość że skrzywdziła mnie, kiedy byłam jeszcze jak ten świeżutki pączek, który dopiero ma rozkwitnąć w całej swojej krasie, to na dodatek teraz rujnuje moje złote lata!

- Na czym niby miałoby to polegać? Matka pokręciła głową.

- Oj, Daniel, Daniel,.. Czasami myślę, że siostry musiały się pomylić i przypisały tobie wyniki testów należące do ja­kiegoś innego zucha. Zdarza ci się być ciężkawym w my­śleniu.

- Więc po prostu wyjaśnij mi to.

- Cóż, to proste. Chodzi o Rose, o ciebie. Jak możesz myśleć o małżeństwie z tą dziewczyną, skoro okazała się ona córką tej podstępnej baby. która tylko czeka, żeby wbić mi nóż w plecy?

Daniel przyjrzał się matce, w końcu wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak mocno, że aż zaczął się krztusić,

- Dostałeś ataku? - zaniepokoiła się Maureen.

- Nie - odetchnął głęboko. - Po prostu bawi mnie to wszystko. Sama mi ją podsunęłaś, przyznaj. Może wreszcie przestaniesz mnie swatać. Cholera - znów zachichotał - sam bym tego lepiej nie wymyślił...

- Dobrze ci się śmiać. Ale pomyśl lepiej o swojej biednej matce. Moje gasnące oczy nie ujrzą już wnuków, nie będzie komu przekazać cnót irlandzkiej gospodyni: robienia na dru­tach, gotowania, pielęgnowania ogrodu.

- Od kiedy to masz ogród?

- Nieważne, na ogrodnictwie się znam. Takich rzeczy się nie zapomina. Ale to i tak bez znaczenia, bo me będzie ani ogrodu, ani rodzinnych zdjęć, ani uroczych przyjęć urodzino­wych dla malców - wyliczała coraz bardziej żałosnym gło­sem - ani kolęd śpiewanych przy choince, ani..,

- Mamo - przerwał jej, bo i jemu serce się ścisnęło z żalu. - Chyba jednak trochę przesadzasz. Zwłaszcza że nie jest to dla ciebie żadna nowina. Przecież nic się nie zmieniło.

- Niestety. Poczekaj, aż skończysz pięćdziesiąt sześć lat i nie będziesz miał oparcia we własnej rodzinie, to mnie zro­zumiesz.

- Jak mogę cię pocieszyć, skoro nie chcesz, żebym widy­wał się z Rose Kingsford?

- Oczywiście, że nie chcę! - Schwyciła się za serce i spoj­rzała na syna z przerażeniem. - Bridget Hogan jako członek naszej rodziny, jako babcia szczypiąca policzek mojego wnu­sia? O, nie! Już widzę jak rozpuszcza tę najdroższą kruszynę nadmiarem zabawek, słodyczy... I na pewno będzie się zwra­cać do dziecka jakimś zdrobnieniem, od którego biorą mdło­ści. „Ninuniu, malutki elfie..," A ja będę musiała słuchać tego wszystkiego i patrzeć, jak ta wredna baba…

- Mam więc rozumieć, że się nie zgadzasz.

- Prędzej mnie piorun spali, niż ty ożenisz się z Rose Kingsford!

- Możesz się odprężyć, mamo. Nie zamierzam żenić się z Rose. - Odchylił się na siedzeniu i skrzyżował ręce na piersi.

- Bogu dzięki, wrócił ci rozsądek.

- Po prostu będziemy ze sobą chodzić. Bez zobowiązań.

Matka sapnęła i ponownie chwyciła się za serce.

- Ach, nie. Nie zrobisz mi tego.

- Widzisz, mamo. Gdyby nie ty, nie spotkałbym Rose. Ale stało się i jeśli postanowię, że będziemy się widywać, to tak będzie. A gdybym chciał ją poślubić, to też postawiłbym na swoim. Pozwól bowiem, że ci przypomnę, iż to ja będę się budził przez następne czterdzieści parę lat u boku mojej wy­branki, a nie ty. Twoje szczęście, że ja nie szukam żony, a Rose nie ugania się za mężem.

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że po prostu będziecie...

- Mamo, nie wiem, co będzie, naprawdę. Nie chciałbym jednak, żebyś decydowała za mnie. Proszę, niech to będzie nasza ostatnia rozmowa na temat tego, z kim mam się spoty­kać i z kim mogę się ożenić, dobrze?

Rose była szczęśliwa, że przez następne kilka dni miała okazję pracować z Chuckiem. Wspólnie pozowali do zdjęć mających przedstawiać młodą parę, która spędza mie­siąc miodowy za granicą i nie może wyjść z zachwytu, jakie to wspaniałe możliwości daje karta kredytowa.

Chuck, wysoki, świetnie umięśniony blondyn, był ucieleś­nieniem marzeń wszystkich kobiet. Tylko Rose jednak wie­działa, że ów supermen zamieszkał właśnie z Petem - od kilku miesięcy swoim przyjacielem i kochankiem. Cóż, kie­dyś miała żal, że taki wspaniały facet ma - jak sam się wyrażał - „inną orientację", teraz jednak cieszyła się na myśl o tym, że w czasie zdjęć nikt nie będzie jej obmacywał, a w czasie przerw ma zapewnione inteligentne, nienachalne towarzy­stwo. Poza tym potrzebowała rady, a Chuck świetnie znał się na sprawach sercowych.

Cala pierwsza przerwa między zdjęciami zeszła jej na wprowadzaniu partnera w kulisy tej groteskowej sytuacji, w jakiej ona i Daniel znaleźli się za sprawą swych matek. Gdy jednak nadeszła pora lunchu, mogła zapytać, co jego zdaniem powinna zrobić i jak się zachować.

- Mam rozumieć, że nadal chcesz się z nim spotykać - upewnił się Chuck. - Mimo że może to rozjuszyć wasze kre­wkie mamuśki i sprawić, że całkiem zatrują ci życie?

- Cóż, zaryzykuję.

- A wszystko dlatego, że...

- .. .wciąż mam jego kurtkę.

- Możesz ją odesłać przez gońca. Następny powód.

- jest uroczy, seksy i ma więcej niż dwie komórki w mózgu.

- To rzadka kombinacja. Jesteś pewna, że to heteryk?

- Chuck możesz mi wierzyć lub nie, ale jest jeszcze na świecie paru heteroseksualnych facetów, którzy nie są pa­lantami.

- No cóż - Chuck uśmiechnął się - jest też paru, którzy nimi są. Nie wściekaj się, cieszę się, że w końcu ci się udało...

- Nic się jeszcze nie udało. Nie wiem, czy nie postanowił raz na zawsze wykreślić mnie ze swego życia. Jemu zależy na prostym, nieskomplikowanym związku, a tu się na to nie zanosi.

- A czego ty potrzebujesz, Rose?

- Tego samego. - Nie mogła się przyznać, nawet Chuckowi, że pielęgnuje w sobie marzenie o natrafieniu na człowie­ka, który po prostu nadałby się na ojca jej dziecka, zrobił swoje i usunął się na bok. jedyną osobą, która znała tę taje­mnicę, była matka. Zresztą i jej niepotrzebnie o tym po­wiedziała.

Chuck przełknął: kolejny kęs kanapki.

- Nie ma czegoś takiego jak nieskomplikowane związki. Chyba że mówimy o życiu seksualnym psów.

- Zgoda - Rose pociągnęła łyk z butelki - chodzi mi jed­nak o to, że żadne z nas nie chce się angażować. Żadnych obrączek, kościelnych ceremonii. Ustaliliśmy to na samym początku.

- Jedynie seks?

- Och, walisz prosto z mostu! Ma się rozumieć, że nie! Chodzi o miłe towarzystwo, wspólne zainteresowania...

- Jakie na przykład?

- No cóż, na przykład... - Spojrzała na przyjaciela skru­szonym wzrokiem. - Choć właściwie do tej pory chodziło nam właśnie o seks. Ale liczy się też wzajemny szacunek - dodała szybko - zrozumienie... Doświadczyliśmy już wspólnie kilku niezręcznych sytuacji. Daniel sprawdza się na pierwszej linii ognia,

- Cholera! Mam nadzieję, że tak jest! Lubię to u facetów z nowojorskiej policji! - Chuck zarechotał.

- Jest też coś więcej. Zobaczył mnie z najgorszej strony i wcale nie był na mnie wściekły. To miły facet.

- Świetnie. Ty też jesteś miła.

- Nie przypuszczam, żeby obwiniał mnie za to, co wypra­wiały nasze matki, ale nie wiem, czy zechce narażać się na ryzyko powtórki.

Chuck zgniótł opakowanie kanapki i pięknym lobem ulo­kował je w pobliskim koszu na śmieci,

- Chcesz, żeby wujek Chuck coś ci zaproponował?

- Mhm.

- Zaproś go więc na kilka dni do siebie na wieś. I nic nie mówcie mamuśkom.

Rose wlepiła wzrok w resztkę wody w plastikowej butelce.

- Sama nie wiem. Drażni go różnica w naszych docho­dach, mówił, że nie interesują go ekstrawaganckie pomysły, na które go nie stać,

- Nie sądzę, żeby wyjazd na wieś podpadał pod tę kate­gorię. A jeśli będzie marudził, powiedz mu, że dom należy do jakiejś przyjaciółki. Nieco zmięknie, jeśli spędzicie razem trochę czasu. Na początku Pete wciskał mi ten sam kit i już myślałem, że będziemy musieli zamieszkać na jakimś podda­szu pełnym szczurów, żeby nie drażnić jego poczucia nieza­leżności, ale w końcu przepracowaliśmy jakoś ten problem.

- I tak lepsze to, niż trafić na jakiegoś poszukiwacza złota, no nie?

- Jasne, dziecino. Wracajmy. Gotowa na miesiąc miodowy?

- Mówiłam ci, że żadne z nas nie ma ochoty na ślub!

- Mówię o tych gościach od karty kredytowej. A swoją drogą ciekawe, że nie załapałaś.

- Nie waż się mieszać do tego Freuda.

- Skoro tego sobie życzysz...

W środę Daniel dał nogę z roboty wcześniej. Zamienił się z kumplem na dyżur w przyszłym tygodniu, bo teraz i tak nie był w stanie myśleć o niczym innym poza Rose Kingsford. Wrócił do domu i chyba ze sto razy sięgał po słuchawkę, by wykręcić jej numer, za każdym razem jednak rezygnował. Niezależnie od tego, co powiedział matce, wciąż nie był przekonany, czy ma ochotę kontynuować znajomość, która rodziła tak wiele problemów. Bo maiki stanowiły zale­dwie część zagadnienia.

Poprzedniego wieczora słuchał tylko swoich zmysłów. Nie zwracał specjalnej uwagi na otoczenie, nie analizował, nie myślał. Mimo to zdołał zorientować się, że ta kobieta ma pieniądze. Duże pieniądze, zwłaszcza w porównaniu z nim. Uzmysłowił sobie teraz, że do tej pory spotykał się jedynie z dziewczynami, które zarabiały mniej więcej tyle samo co on, i że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż wyjście na miasto z kimś zamożniejszym może stanowić problem. A jednak sta­nowiło. Okazało się, że jest staroświecki, tradycyjny i konser­watywny. Wcale jednak nie był z tego dumny, choć może, jako Irlandczyk, być powinien. W głębi duszy czuł bowiem że za tą jego konserwatywną postawą kryją się zwykłe kom­pleksy i uprzedzenia.

Żeby zapomnieć o troskach, postanowił pójść do kina. Był już w drzwiach, kiedy usłyszał telefon. Cofnął się, podniósł słuchawkę, usłyszał głos Rose. "Wystraszyła się chyba, gdy odebrał. Pewnie myślała, że nagra się tylko na sekretarkę.

- Cześć, Rose. Chodzi o kurtkę? Mogę odłożyć słuchawkę i puścić maszynę, jeśli wolałabyś załatwić to w sposób mniej osobisty - zaproponował.

- Daj spokój. Nie kuś mnie. Nie masz pojęcia, jak trudno było sięgnąć mi po słuchawkę.

- Wyobrażam sobie. Słuchaj, kurtkę możesz po prostu przesłać...

- Och, kurtka! Zupełnie zapomniałam! Jest ci potrzebna?

- Nie ma pośpiechu - uśmiechnął się do siebie od ucha do ucha. Rose nie dzwoniła z powodu głupiej kurtki! Co za szczęście!

- Mogę zamówić posłańca.

- Rose, to nieważne. Skoro nie dzwonisz w sprawie kur­tki, to w czym problem?

- Posłuchaj, Daniel: pobłądziliśmy od samego początku.

- Tsk…

- Pewnie powinnam ci od razu powiedzieć o naszych matkach.

- Pewnie powinnaś,

- O Jezu, okaż trochę dobrej woli. Nie zwalaj wszystkiego na mnie. Nie chcesz ze mną gadać?

- Wczoraj wieczorem sto razy przymierzałem się, żeby zadzwonić.

- Ale nie zrobiłeś tego.

- Musiałem przemyśleć wiele rzeczy.

- Rozumiem. Odkrycie, że jestem córką ukochanego wro­ga twojej matki, musiało być dla ciebie szokiem.

- Ukochany wróg? - Roześmiał się. - To ładne. Wiesz, że ona od trzydziestu siedmiu lat hoduje w sobie tę urazę.

- Moja matka tak samo. Zrobi wszystko, bylebym tylko nie miała już z tobą do czynienia.

- Ale... - zawahał się - to nie dlatego dzwonisz, prawda? Nie po to, żeby udowodnić jej, kto tu rządzi?

- Nie. Mam nadzieję, że wyrośliśmy już z tego typu za­chowań. To dobre dla nastolatków.

- Nasze mamuśki są chyba na tym etapie.

- Fakt - zgodziła się Rose. - Zachowują się jak para nie­znośnych dzieciaków. Ale ja nie mara zamiaru im ulegać. I dlatego dzwonię. Chciałabym... chciałabym znów się z tobą zobaczyć - dokończyła jednym tchem.

Wiedział, że Rose czeka na odpowiedz, lecz nie był pe­wien, jakiej ma udzielić.

- Rozumiem - odezwała się. - Twoje milczenie jest wy­mowne. Nie mam pretensji, że chcesz zakończyć tę znajo­mość. Cześć, Daniel!

- Poczekaj!

- Na co?

Serce waliło mu tak, jakby rzeczywiście musiał ją gonić.

- Też chciałbym cię zobaczyć.

- Doprawdy?

W tym pytaniu nie słychać już było tej zażyłości, która przed chwilą tak bardzo zaczęła mu się podobać. I to on, do jasnej cholery, zerwał tę cienką nić porozumienia!

- Oczywiście, że chce. Wybacz, że pozwoliłem ci mieć jakieś wątpliwości. Ten problem to wyłącznie mój problem.

- Jaki problem? Chodzi o twoją matkę?

- Nie, nie. Ona nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi raczej... - zmusił się, by to przyznać - chodzi o twoje sukcesy. Właśnie uświadomiłem sobie, że tylko idiota zrezygnowałby z kogoś takiego jak ty z powodu, swojej głupiej męskiej dumy.

- Wczoraj wieczorem nie wydawałeś się specjalnie prze­jęty moimi, sukcesami,

- Właśnie. Nie sądzę, żeby dochody miały jakiekolwiek znaczenie, kiedy idziemy do łóżka.

Rose gwałtownie zaczerpnęła powietrza.

- Wiec będziemy się kochać?

- Jasne, jeśli uda mi się zdusić te moje idiotyzmy.

- Wiesz co?.,. Hmm... zabujałam się w tobie. Daniel ożywił się nagle.

- A czy jesteś wolna dziś wieczorem?

- Niestety - jęknęła żałośnie. - Obiecałam matce, że pój­dę z nią na balet. Ale mogłabym...

- Nie. Nie próbuj. Musimy spokojnie wymyśleć coś inne­go. Powiedziałem wprawdzie matce, żeby nie wtykała nosa w moje sprawy, ale nie wiem, czy można jej ufać. Nie zdzi­wiłbym się, gdyby mnie śledziła...

- Moja też zachowuje się, jakby zwariowała. Myślałam, że moglibyśmy właściwie gdzieś wyjechać...

Daniel natychmiast się zjeżył. O co jej chodzi? Jakaś ustronna przystań dla kochanków? Nie da się traktować jak jakiś żigolak, pozostanie sobą.

- A niby gdzie? - zapytał obojętnie.

- Znajoma... ma domek na wsi. Dała mi klucze, możemy z niego skorzystać. Powiedz mi, kiedy nie będziesz miał służ­by, to jakoś dostosuje mój rozkład zajęć. To niedaleko, parę godzin samochodem.

- No... tak się składa, że mam wolne od piątku do nie­dzieli. Nieczęsto trafia się taki weekend... - Podejrzewał, że nie powiedziała mu wszystkiego na temat domku, ale przed­stawiła to tak, że ostatecznie mógł się zgodzić na ten wypad. Ostatecznie - dobre sobie!

- Wspaniałe! Ja też nie mam nic ważnego. Aha, może w piątek - stropiła się - ale mogę przełożyć na poniedziałek - dodała szybko.

Perspektywa rozkosznego sam na sam z Rose już działała na wyobraźnię Daniela. Rozkosznego - pod warunkiem, że rzeczywiście będą sami.

- Czy twoja matka wie, gdzie jest ten domek? - wolał się upewnić,

- Wiem, o co ci chodzi - roześmiała się, - Nie martw się, nie zwali się nam na kark. Kiedyś tam była, lecz wątpię, by sama umiała trafić. Poza tym ona nie umie prowadzić. Bę­dziemy bezpieczni.

- Może wynająć samochód z szoferem.

- Nie będzie w stanie wskazać mu drogi. Najadłaby się tylko wstydu, więc nie spróbuje. To jest naprawdę odludzie, nie ma nawet adresu. Właścicielka odbiera korespondencję na poczcie w miasteczku. Niewiele osób w ogóle wie, że domek należy do tej dziewczyny.

Daniel był prawie pewien, że tą dziewczyną jest niejaka Rose Kingsford, lecz postanowił o to nie pytać. Skoro znalaz­ła sposób, żeby mogli być wreszcie sami, to mógł jej tylko pogratulować i podziękować. Czy było jakieś lepsze rozwią­zanie? Jego mieszkanie odpadało - matka miała klucze, Pew­nie mógłby je odebrać, ale nie życzył sobie oglądać zapłaka­nej twarzy Maureen i nie chciał pozbawiać jej azylu pod­czas zakupów w śródmieściu. Mieszkanie Rose zaś juz wy­próbowali..,

- Więc jak będzie? - Rose przerwała jego myśli.

- Przepraszam, zamyśliłem się.

- Posłuchaj, jeśli masz jakieś skrupuły, odłożę słuchawkę i nie ma sprawy. Powiedziałam już, nie będę miała pretensji,.,

- Cicho bądź. Chcę pojechać z tobą do tego domku. Bardzo.

- Świetnie.

- Ale ja będę prowadził.

- Masz samochód? To znaczy... - zreflektowała się, że palnęła gafę - nie idzie mi o to, czy możesz sobie pozwolić. Po prostu ostatnio wielu ludzi w mieście...

- Mam - uciął. - Może też wezmę coś do jedzenia?

- Do jedzenia?

- Na wypadek, gdybyśmy mieli trochę wolnego czasu.

- Och! - Oczyma wyobraźni widział, jak policzki Rose stają się czerwone. - Pewnie, że będziemy coś jeść. Ale na pewno znajdziemy jakieś zapasy.

Po tej uwadze Daniel nie miał już wątpliwości, że dom należy do niej. Dom, a prędzej - wiejska rezydencja. Znów jednak powstrzymał się od komentarza.

- Nie zamierzasz chyba objadać przyjaciółki?

- Racja. Przywieź, co chcesz.

- A co będzie, kiedy się okaże, że umiem także gotować?

- Daniel!

- Przepraszam, nie mogłem sobie odmówić. To co? Wpad­nę po ciebie koło dziewiątej, unikniemy korków, zgoda?

- Świetnie. Wymyślę jakąś bajeczkę dla mamusi. I tak sporo podróżuję, więc nie powinno być z tym kłopotu.

- A ja powiem, że muszę zaliczyć trzydniowe szkolenie na temat postępowania policji wobec tłumu. Zbliża się Dzień świętego Patryka, więc zabrzmi to prawdopodobnie.

- Nasza wyprawa wygląda na jakieś nielegalne przedsię­wzięcie.

- Mam nadzieję, że nie wybierasz się tam tylko z powodu tego „dreszczyku",

- Uspokój się. Pamiętasz, co się z nami działo wczoraj?

- Mhm, jasne, że pamiętam...

- I to właśnie jest moja motywacja. Widzimy się w piątek rano. Przyniosę kurtkę.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kierowana jakimś impulsem, Rose zabrała na drogę kilka kaset z irlandzką muzyką ludową. Nagrała je dla siebie i dla matki podczas ostatniego pobytu w Irlandii i od tamtej pory słuchała ich z prawdziwą przyjemnością. Ku jej zaskoczeniu, muzyka znalazła uznanie również u Daniela, który znał nawet słowa kilku najbardziej popularnych piosenek,

- Masz świetny głos! - zachwyciła się, kiedy odśpiewali wspólnie pierwszy kawałek.

- Baryton. Oczekiwano, że będę tenorem, jak mój irlan­dzki dziadek i wuj. Kiedy głos mi się zmienił i stało się jasne, że nie będę tenorem, matka popadła w rozpacz.

Rose roześmiała się.

- Tradycja: błogosławieństwo i przekleństwo zarazem, czyż nie tak?

- Szczególnie dla Irlandczyków.

- Posłuchaj tylko... „The Titanic". Śpiewałam to na obo­zie, kiedy byłam dzieciakiem.

- Wszyscy to śpiewali - Daniel uśmiechnął się. Odśpiewali piosenkę o wielkim statku, idącym na dno, a potem, ogromnie z siebie zadowoleni, dokonali oryginalnej przeróbki „Danny Boy".

Po drodze zaczął padać drobny śnieg. Ruch, jak zazwyczaj na autostradzie numer był spory, lecz Daniel prowadził swoją toyotę bez większego wysiłku, dając dowód, że jest wytrawnym kierowcą. Rose już dawno nie czuła się tak bez­piecznie.

- „Kiedy śmieją się irlandzkie oczy...' - dobiegł ich po­czątek kolejnej piosenki i razem przyłączyli się do wykonaw­cy. Oczywiście pomylili słowa i wybuchnęli szczerym śmie­chem.

- Boże, matka zabiłaby mnie, że nie nauczyłem się tego na pamięć. To jedna z jej ulubionych piosenek.

- Moja też ją bardzo lubi.

- To daje do myślenia. - Daniel wyprzedził wlokącą się ciężarówkę. - Wiesz co, to zupełnie bez sensu, że nie mo­gą pozbyć się tych głupich uprzedzeń. Mają przecież tyle wspólnego.

- Rzeczywiście. - Rose zaczęła się zastanawiać, jak poto­czyłyby się sprawy, gdyby jej matka zaprzyjaźniła się z Maureen O'Malley.

Biorąc pod uwagę, że Daniel był pierwszym kandydatem na ojca - a właściwie: zaledwie dawcę nasienia - zażyłość pomiędzy Maureen i Bridget nie była najlepszym pomysłem. W pewnym sensie ich wzajemna nienawiść zapewniała reali­zację dalekosiężnych planów jej Rose. A ona chciała w per­spektywie mieć dziecko. Cóż z tego, że teraz dobrze jej z Da­nielem? Przecież naprawdę chodzi o dziecko. Kropka.

Z drugiej strony nie mogła nie myśleć o tym, jak ponowne nawiązanie kontaktów między obiema paniami wzbogaciłoby ich życie. Dobra córka, która nie myśli tylko o sobie, powinna zadbać o tę przyjaźń, nie bacząc na własne problemy. Dla dobra matki.

Tymczasem Daniel śpiewał kolejną balladę - piękną pieśń o miłości. Spoglądał na swą towarzyszkę, uśmiechał się do niej półgębkiem, jakby chciał podkreślić, że nie przypadkiem śpiewa z takim zapałem tę akurat piosenkę, i wtórował kase­cie swoim głębokim barytonem.

Czulą się dziwnie. Żaden mężczyzna nigdy dotąd jej nie śpiewał. Usiłowała sobie wmówić, że słowa te nic nie znaczą.

Ot, po prostu trochę poezji. Serce podpowiadało jednak co innego. A kiedy Daniel chwycił ją za rękę, całkowicie uwie­rzyła sercu.

Muzyka grała, Daniel śpiewał, a Rose pogrążyła się w od dawna zapomnianych marzeniach. I pomyśleć, że tak właśnie może być przez najbliższe dwa dni.

- To gdzie jest ten zjazd? - przerwał nagle i wyrwał ją z rozmyślań.

Rose rzuciła okiem na znaki na autostradzie. Właśnie mi­nęli zjazd na boczną drogę, która wiodła do rezydencji.

- O rany, przykro mi, właśnie go przejechaliśmy. Nastę­pny będzie za pięć kilometrów. Przepraszam cię, Daniel

- Hej, przestań mnie przepraszać. Mam być zły, kiedy kobieta gapi się na mnie z takim zachwytem, że gubi drogę?

Wyprostowała się na siedzeniu.

- Wcale nie gapiłam się na ciebie z zachwytem!

- Aha, zachwycałaś się, jak nie wiem co. Przyznaj: ta piosenka zmąciła ci wzrok.

- No dobra, mam do niej słabość. Ale że ty przypadkiem ją zanuciłeś, to jeszcze nie znaczy,..

- Dobra, dobra. Nie ma co się tak bronić, - Mrugnął do niej okiem. - Uwielbiam być adorowanym. A ty wyglądasz na całkowicie zaabsorbowaną moją osobą.

Rose wzniosła oczy ku niebu.

- Aż dziw bierze, że w tym samochodzie znalazło się miejsce dla mnie i bagaż - masz niezwykle wybujałe ego.

Daniel uśmiechnął się tylko czułe do dziewczyny i zawtó­rował kolejnej piosence, która zabrzmiała z głośników od­twarzacza:

- „Podaruj mi serduszko swe, o moja słodka Peggy..."

- Jesteś niemożliwy! - zganiła go, lecz nie mogła opano­wać śmiechu, patrząc na błazenadę czynioną na jej użytek.

Skręcili w następny zjazd. Daniel włączył kierunkowskaz i zamierzał dołem przejechać na drugą stronę, by wrócić na autostradę, gdy Rose dostrzegła przy drodze ręcznie wymalo­wany szyld: „łagodne olbrzymy - szczeniaki wilczarzy irlandzkich na sprzedaż".

- Poczekaj! - Położyła dłoń na ramieniu mężczyzny. - Czy widzisz to, co ja?

- To o szczeniakach? - Zatrzymał gwałtownie auto.

- Jest strzałka! Powinniśmy je zobaczyć!

- Te pieski? - spytał, oglądając się zarazem z gniewem do tyłu, gdzie kierowca jadącego za nimi wozu zaczął prze­raźliwie trąbić.

- To drago nie potrwa. Obiecuję.

Daniel wzruszył ramionami, włączył prawy kierunko­wskaz i wjechał za strzałką w wiejską drogę.

- Mnie to nie robi różnicy, tylko zastanawiam się, czemu tak bardzo ci na tym zależy.

- Od lat marzę o wilczarzu. I teraz nagle okazuje się, że ktoś w mojej okolicy hoduje takie psy.

- W twojej okolicy, powiadasz?

Spojrzała w jego przenikliwe brązowe oczy i od razu się domyśliła, że Daniel odgadł prawdę.

- Tak, to mój domek - przyznała się z westchnieniem re­zygnacji, - Ale nie jest jeszcze spłacony - uzupełniła pospie­sznie. Skłamała - płaciła teraz jedynie za remont; dom i zie­mię nabyła za gotówkę.

- Jest bardzo duży?

- Mały, bardzo mały. - Tym razem była to prawda. Trzy malutkie sypialnie, niewielka kuchnia, łazienka, przytulny sa­lonik. Chociaż pokrycie dachu strzechą i wstawienie okien z antywłamaniowego szkła kosztowało majątek.

- Pocieszam się tylko, że taki mały wiejski domek nie wygląda jak willa na południu Francji. - Daniel podjechał pod front dwupiętrowego budynku należącego zapewne do hodowcy wilczarzy. - To chyba tutaj - zawyrokował. - Masz gotówkę

- Na razie nie będę żadnego kupowała. Chcę tylko nawią­zać kontakt, dowiedzieć się, kiedy będzie następny miot.

- Czyli nie wchodzimy do środka? - spytał, podając Rose okrycie.

- Oczywiście, że wchodzimy! Chcę je zobaczyć.

- Nie masz wielkiego doświadczenia w kupowaniu zwie­rzaków.

- Nie rozumiem? - zdziwiła się.

- Gdybyś miała trochę praktyki, poczekałabyś na hodowcę i dowiedziała się wszystkiego na zewnątrz.

- Nie rozumiem. Czemu nie miałabym rzucić okiem na te psiaki

- Bo wyjdziesz stąd z jednym z nich za pazuchą.

- Wykluczone! To naprawdę tylko wstępna wizyta. Posą­dzasz mnie o brak silnej woli?

- Nikt nie potrafi okazać silnej woli, kiedy w grę wchodzą małe pieski.

- Ja potrafię.

- Przekonamy się? - Pocałował ją i wysiadł z samo­chodu.

Godzinę później wrócili na autostradę. Daniel taktownie milczał. Rose siedziała z błogim i nieco głupa­wym wyrazem twarzy. Na tylnym siedzeniu stał koszyk z pie­skiem.

Daniel nie miał serca, żeby wyperswadować jej zakup. Prawdę mówiąc, omal sam nie zdecydował się na pieska, choć już sama cena powinna powstrzymać go od zrobienia takiego głupstwa. Hodowca zaprowadził ich do stodoły, gdzie dzie­sięć szczeniaków rozkosznie baraszkowało w towarzystwie kurcząt. Taki „malutki" ośmiotygodniowy pieseczek ważył dobre piętnaście kilo i mógł bez problemu „załatwić" kurę, choć w istocie żaden nie przejawiał morderczych instynktów.

Gdy weszli, wszystkie psy natychmiast obiegły kucającą Rose, a pewien brązowy samiec wsparł się łapami o jej kolana i polizał ją w policzek. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia.

Hodowca pożyczył im koszyk, dołożył kilka puszek jedze­nia dla psów, ostrzegł, żeby od początku nie pozwalali psu spać z nimi w łóżku - i zainkasował trzysta dolarów.

- Z początku nie będziecie mogli znieść tego żałosnego pisku - tłumaczył - ale musicie być twardzi, bo jak się drań przyzwyczai, to koniec. Taki pies przybiera na wadze kilo w tydzień, a w sumie może dojść nawet do setki. Wtedy całe łóżko jest jego.

Daniel był wdzięczny za tę radę. Niezależnie od tego, że psinka była urocza, nie chciał gościć jej w łóżku dzisiejszej nocy. Miał inne plany.

„Chłopczyk" na tylnym siedzeniu zaczął skomleć, zupełnie jakby wyczuł, o czym pomyślał Daniel. Rose odwróciła się do pupilka i zaszczebiotała słodziutko:

- W porządku, St. Paddy. Wszystko będzie dobrze, zo­baczysz.

St. Paddy przestał skomleć, słysząc głos swojej nowej pani, ale gdy tylko zamilkła, zaczął od nowa swój koncert.

- Spokojnie, maleńki - znów musiała go uspokajać - ani się obejrzysz, a będziemy w domu.

Daniel był oczarowany głosem dziewczyny przemawiają­cej do pieska. Zachwycony i jednocześnie nieco przestraszo­ny. Zastanawiał się, ile uwagi Rose poświęci jemu samemu, skoro w ich życiu pojawił się St. Paddy, ale też cieszył się, widząc, ile radości dostarcza jej to szczenię.

- To los zrządził, że minęliśmy tamten zjazd - uśmiech­nęła się do niego rozpromieniona.

- A może to mój cudowny śpiew przywiódł cię do St. Paddy'ego?

- W porządku, wyznam ci coś, ale musisz obiecać, że i ty będziesz ze mną samo szczery.

- Zawsze jestem.

- No więc tak, to twój śpiew spowodował moje... roztarg­nienie.

- Roztargnienie? W pozytywnym sensie?

- Jak najbardziej. No już, już dobrze, malutki - uciszyła psa, który znów zaczął jęczeć.

- Tak też myślałem.

- Dobrze, a teraz moja kolej. Z iloma kobietami o imieniu Rose przepracowałeś ten numerek? A może Peggy...?

- Z żadną.

- Z żadną? Taki irlandzki ogier jak ty?

Uniósł brwi, słysząc ten, hm, chyba komplement.

- Jeśli uważasz, że zmusisz mnie do pikantnych wyznań, to jesteś w błędzie. Nigdy nie spotkałem nikogo imieniem Rose, z wyjątkiem Rose Conners, Urocza, ale bardzo leciwa dama, która grała w kościele na organach, gdzie ja jako dzie­ciak śpiewałem w chórze.

- Akurat! Pewnie ta Rose Conners miała dwadzieścia pięć lat, a ty uwiodłeś ją na poddaszu kościoła.

Daniel skręcił w zjazd, który uprzednio przegapili.

- Rose! Skąd ci to przyszło do głowy? Myślisz, że jestem jakimś Don Juanem?

- A nie? - przekomarzała się Rose. - Nie pocałowałeś mnie po naszej pierwszej randce. Pocałowałeś mnie przed nią. Pewnie powiesz, że i to rzadko ci się zdarza.

- Nieczęsto. - Nie miał zamiaru wyjaśniać, że jeszcze nigdy nie całował się z kobietą natychmiast po zawarciu zna­jomości. Ale tamtego wieczora, kiedy zobaczył Rose Kingsford stojącą przed restauracją, wyglądała jak anioł zesłany na chwilę na ziemię, by porazić swym blaskiem oczy śmier­telnika. Deszcz w świetle latarni przemienił się w strumień diamentów obmywających jej świetlistą postać. Po prostu mu­siał ją pocałować. Choćby po to, żeby przekonać się, czy jest istotą z krwi i kości.

- Nieczęsto? A mi coś mówi, że już nie raz ci się to zda­rzyło. To był pocałunek doświadczonego mężczyzny. Uważaj - zmieniła ton na bardziej rzeczowy - za znakiem stopu skręć w prawo. I zwolnij, bo wjeżdżamy do miasta, a tu wszędzie są radary.

- Pocałunek doświadczonego mężczyzny? - Daniela zain­trygowało to wyznanie. - Och, nie, do diabła! - zaklął, wi­dząc w lusterku wstecznym światła migające na dachu poli­cyjnego radiowozu. - Skąd oni się tu wzięli, do cholery?

- Ostrzegałam.

Ostrzegała, to prawda, ale on rozmyślał o tym pocałunku i nie zwrócił na to uwagi. Głupia historia, pomyślał, zjeżdża­jąc na pobocze. Wyjął z kieszeni portfel, prawo jazdy.

- Zabawna sytuacja: gliniarz narusza przepisy - zakpiła Rose.

- To nie było rażące wykroczenie. Dostosowałem pręd­kość do sytuacji na drodze.

- Która była praktycznie pusta.

- No właśnie.

- Powtórz to w sądzie.

Pokazał jej język i odkręcił szybę: od strony kierowcy zbliżał się do samochodu posterunkowy. Przedstawił się, po­prosił o dokumenty, wsadził w nie nos. A potem wybuchnął gromkim śmiechem.

Daniel zazgrzytał zębami i spojrzał na chłopaka z drogów­ki wzrokiem, który onieśmielał każdego. Wyćwiczył to spoj­rzenie, służąc w policji. Spojrzał na policjanta i wtedy go rozpoznał.

Tim Bettencourt!

Kumpel z ostatniego roku Akademii Policyjnej.

- To ty, Tim? - Nie był jeszcze całkowicie pewien. Funkcjonariusz zdjął ciemne okulary i wyciągnął rękę na powitanie.

- Daniel O'Malley! Cześć, stary! Kopę lat! Jak leci?

- Znacznie lepiej niż dwie minuty temu. Zupełnie zapo­mniałem, że się tutaj przeniosłeś. - Uścisnął dłoń Tima, przed­stawił go Rose. - Pozwól nam pogadać przez chwilę na osob­ności - zwrócił się do dziewczyny, po czym sięgnął po kurtkę i otworzył drzwi. - To potrwa minutę - zniżył głos - poczci­wy Tim nie wlepi mi mandatu, ale pewnie nie chce się do tego przyznać w twojej obecności.

Daniel zamknął drzwiczki, a pies znów zaczął skowyczeć i drapać ściany swojego „więzienia".

- Zaraz, malutki, zaraz będzie po wszystkim. Daniel zała­twi tylko sprawę i od razu ruszamy do domu, a raczej do miejsca, które stanie się domem, gdy będziesz już za duży, by mieszkać ze mną w mieście.

Kiedy tylko zorientowała się, że nie może, po prostu nie może odjechać bez tego pieska o wielkich brązowych oczach, przeprowadziła w myślach szybkie kalkulacje. Jej umowa najmu wygasa za trzy miesiące. Za trzy miesiące St. Paddy będzie zbyt duży, by trzymać go w nowojorskim bloku, a wte­dy trzeba będzie przenieść się na wieś na stałe.

Nowy nabytek wciąż skomlał i drapał wiklinę pazurami.

Rose wyjrzała przez okno i doszedłszy do wniosku, że nie zanosi się na szybkie zakończenie pogawędki pomiędzy poli­cjantami, odezwała się do psa:

- W porządku, bratku, wypuszczę cię, ale zachowuj się przy­zwoicie.

Otworzyła koszyk. Pies wyskoczył nad podziw żwawo, po czym od razu ulokował się na fotelu Daniela. Chwilę potem zapiszczał pokornie i na obiciu siedzenia pojawiła się mokra kałuża.

- St. Paddy, nie! - wrzasnęła Rose, biorąc psa na kolana, podczas gdy Daniel otwierał właśnie drzwi samochodu. - Da­niel, nie... - zaczęła, ale było już za późno. Usiadł i natych­miast poderwał się z powrotem.

- Co, do jasnej...? - Trzymając się kierownicy, usiłował nie dotknąć siedzeniem mokrego fotela.

- St. Paddy...

- Moja pani - spojrzał na nią z wyrzutem - twój pies przecieka!

- Strasznie mi przykro! - Zagryzła wargę, by nie wybu­chnąć śmiechem. - Nie było cię długo, a piesek strasznie chciał się wydostać.

- Wcale się nie dziwię. Miał sprawę do załatwienia.

- Masz w bagażniku ręcznik albo coś podobnego?

- Chyba tak. Wsadź go lepiej z powrotem do klatki, zanim otworzę drzwi.

Rose usiłowała wepchnąć szczeniaka do „budy", lecz było to równie łatwe, co wtłoczenie z powrotem do tuby wyciśnię­tej uprzednio pasty do zębów.

- Przykro mi, nie zamierza tam wracać.

- Spokojnie, mamy czas. Mogę sobie powisieć.

- Naprawdę nie wiem, jak to zrobić. Nie sądziłam, że on jest taki silny.

- Złap go za skórę na karku.

- Łatwo powiedzieć - poskarżyła się Rose, lecz w końcu dopięła swego. - No, droga wolna - oznajmiła wreszcie.

Daniel nie bez trudności wygramolił się z samochodu. Zna­lazł w bagażniku koc, złożył go kilkakrotnie i umieścił na sie­dzeniu.

- Nie masz nic gorszego? - spytała Rose.

- E, tam! - Machnął ręką. klapnął na fotel i zamknął drzwi.

- Jest zbyt porządny!

- Rzeczywiście - uruchomił silnik - mam wiele miłych wspomnień z nim związanych.

- Niech zgadnę; pewnie dostałeś ten koc od matki.

- Pudło! Sam wybrałem. Bardzo starannie.

- Sam wybierałeś koc na łóżko?

- Nie na łóżko, ale do samochodu.

- No tak, powinnam była zgadnąć. I jeszcze śmiesz uda­wać, że nie jesteś diabelskim uwodzicielem?

- Nie jestem uwodzicielem - mrugnął do Rose - choć mówiono mi, że jestem boskim kochankiem.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Daniel jest wspaniałym kochankiem. Ta uwaga nie zdziwiła za bardzo Rose. Mogła się tego spodzie­wać i wiele sobie obiecywała, jeśli chodzi o ten aspekt ich znajomości. Nie przypuszczała natomiast, że znajdzie w nim tak wspaniałego kompana.

Podobne uczucie koleżeństwa łączyło ją z Chuckiem, lecz jak do tej pory jedynie tych dwóch panów zdołało ją przeko­nać, że nie jest prawdą, iż z mężczyzną można albo się przy­jaźnić, albo uprawiać z nim seks, i że te dwie sprawy są nie do pogodzenia.

- Ładne miasteczko - zauważył, jadąc powolutku swoją toyotą przez Main Street.

- Powinieneś przyjechać tu na Boże Narodzenie. Domy pomalowane na biało, przystrojone gałązkami i czerwonymi bombkami, wszędzie migoczą światełka...

- Domyślam się, że ślicznie musi być również latem, kie­dy wszystko kwitnie.

- To prawda. Ale i tak najbardziej z tego wszystkiego lu­bię lokalny tygodnik.

- Bo zamieszcza twoje historyjki?

- Właśnie.

- A mnie ujęła uczciwość tutejszej policji.

- Jak to? Wypisał ci mandat?

- Jasne. Choć cały czas przepraszał, że musi to zrobić. Cholernie wzruszające. Ale niech tylko stary Timmy postawi nogę w moim mieście! Przyskrzynię go za nieprawidłowe przechodzenie przez ulicę!

- No cóż, miałam nadzieję, że jak tylko wyrwiemy się z miasta i uwolnimy od opieki naszych rodzicielek, życie ła­godniej będzie nas traktowało.

- A nie traktuje? Jedziemy do ciebie, moja mamuśka nie robi zamieszania, twojej też nie widać. Całkiem udany dzień, Rose Erin Kingsford.

Roześmiała się. Kolejny plus na korzyść Daniela O'Malley: mandat nie odebrał mu humoru. A wielu facetom popsuł­by cały dzień.

- Skąd znasz moje drugie imię? - zainteresowała się.

- Spytałem tego gościa na motorze.

- Hm, powiedział ci? Więc pewnie wiesz o moich...

- ...mandatach za przekroczenie szybkości? Jak widzisz, Timmy dla nikogo nie robi wyjątków. Opowiedział, jak to za pierwszym razem zmiękczałaś jego serce swoją zgrabną nóż­ką wystawianą przez wycięcie spódnicy. Źle trafiłaś. Amery­kański policjant jest oczywiście nieprzekupny.

- Ale bezczelny, że rozpowiada wokół takie historie! - Rose najeżyła się, gotowa do obrony. W porę jednak dostrzeg­ła szeroki uśmiech na twarzy Daniela i złagodniała. - On nic takiego nie mówił. Nabijasz się ze mnie.

- Ale może spróbowałabyś kiedyś takiego przekupstwa wobec mnie? - Uniósł pytająco brwi,

- A dasz się skorumpować?

- Całkowicie,

Znów roześmiała się wesoło. Do licha, naprawdę dobrze im było razem. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się błogo do siebie. Samochód mruczał i kołysał, nareszcie byli sami (oczywiście, nie licząc St. Paddy'ego), czekał na nich miły domek...

- Rose? Może popilotujesz trochę? Wyjeżdżamy z miasta.

- Jasne, już. - Otworzyła oczy. - Skręć w prawo za następnym znakiem stop, przejedź przez most, a potem w lewo aż do pierwszej dróżki. Nie jest oznakowana.

- Nie żartowałaś, mówiąc, że niełatwo tu trafić.

- Takiego miejsca właśnie szukałam.

- Zamierzasz się kiedyś tu przeprowadzić, prawda?

- Tak.

Daniel zamilkł na chwilę.

- A... kiedy ma to nastąpić?

- Umowa wynajmu kończy mi się za trzy miesiące. Ścisnął mocniej kierownicę.

- Więc tylko tyle mamy czasu dla siebie? Trzy miesiące? Zaskoczyło ją to pytanie.

- No... nie, oczywiście, że nie. Przyznam ci się, że nie myślałam o tym w ten sposób?

- A w jaki sposób o nas myślałaś?

- Daniel - jej głos stał się nagle poważny i rzeczowy, zupełnie jakby chciała ukryć zmieszanie, które nagle ją ogar­nęło - sądziłam, że nie będziemy kwestionować charakteru łączących nas stosunków. Myślałam, że pozwolimy sprawom toczyć się własnym biegiem, że pozwolimy dojść do głosu naszym emocjom i po prostu będziemy cieszyć się chwilą...

- O kurcze, nieźle to brzmi. Ale brzmiało jeszcze lepiej, kiedy wiedziałem, że będziemy mieszkać na tej samej wyspie.

- Moja przeprowadzka nic nie zmieni. Naprawdę. Wciąż mogę dojeżdżać do Nowego Jorku. A ty możesz wpadać tutaj.

Daniel skręcił w przecinkę prowadzącą do domu Rose.

- Mam nadzieję, że masz rację.

Serce Rose wypełnił nagły niepokój. Niepokój i poczucie winy. Czy dobrze robi, ukrywając wciąż przed Danielem swe prawdziwe zamiary? To, że widzi go w roli ojca swego dzie­cka? I to takiego ojca, który ma szybko usunąć się na bok?

W fazie projektów plan ten wydawał się idealny, lecz jego realizacja okazała się nad wyraz trudna, jeśli w ogóle możliwa. A przecież Rose nie mogła zrezygnować z dziecka. Coraz silniej uwierał ją niezaspokojony instynkt macierzyński oraz troska o zachowanie rodu. Była jedynaczką, córką jedynaczki. Jeśli ona nie zadba o przedłużenie linii, nie zrobi tego nikt inny.

Nie była już taka pewna, czy zwrócenie się z tym do Da­niela byłoby dobrym pomysłem. Znała go od niedawna, ale na tyle dobrze, by zorientować się, że taka propozycja wypro­wadzi go tylko z równowagi. Daniel angażował się głęboko w związki z innymi i pomysł ojcostwa bez normalnych więzi rodzinnych z pewnością wyda mu się wstrętny i niedorzecz­ny. Oto fatalny błąd w rozumowaniu, który dostrzegła dopiero teraz.

Minęli zakręt i po chwili ich oczom ukazał się niewielki domek. Daniel przyhamował i zaczął przyglądać się budowli.

- Wygląda jak irlandzka wiejska chata. W każdym razie takie widziałem na zdjęciach, bo sam w Irlandii nigdy nie byłem.

- Zrobiłam wszystko, żeby tak właśnie wyglądała. Mam w środku oryginalne koronkowe zasłony i mały kominek. w którym pali się torfem, choć ja akurat używam drewna.

- O rany! Nawet dach kryty jest strzechą! Czy ktoś w oko­licy w ogóle wie, jak się coś takiego robi?

- Długo szukałam wykonawcy. Wreszcie znalazłam stolarza, który wyemigrował parę lat temu. To był jego pierwszy słomiany dach w Stanach, ale z tego, co wiem, niedługo potem założył własny interes i ma niezłe wzięcie. Taka teraz jest moda.

Samochód wtoczył się na podjazd. Daniel wyłączył silnik, popatrzył jeszcze chwilę na chatę, po czym orzekł:

- Wymarzony dom dla ciebie, Rose! Gdybym wcześniej nie wiedział, że należy do ciebie, od razu bym się domyślił. Właśnie w takim miejscu powinien mieszkać twórca St. Paddy'ego i Płynna!

- Dzięki, Daniel.

- Jestem wdzięczny, że mnie tu przywiozłaś. Teraz wiem, że to miejsce naprawdę jest stworzone dla ciebie.

- Oho, brzmi to tak, jakbyś przyjechał tu, żeby na zawsze mnie zostawić, pierwszy i ostatni raz. Na pewno będziemy mieli jeszcze wiele...

Odwrócił głowę i spojrzał na nią ze smutnym uśmiechem.

- O co chodzi? Wątpisz w to?

- Widzę, że masz konkretne plany na przyszłość. To do­brze. Zarobiłaś już swoje jako modelka, a teraz możesz się poświęcić rozwijaniu innych talentów. Dobrze ci tutaj będzie.

- Daniel, nie mogę tego słuchać. Czemu mówisz o tym ze smutkiem? Przecież nie wiesz, jak wszystko się potoczy. Na­wet jeśli będzie, tak jak mówisz, to przecież nadal będziemy mogli...

- Jasne - przerwał jej nie z ironią, lecz ze smutkiem - te­raz też możemy. Ale prędzej czy później zaczniemy poruszać się po innych orbitach, Rose. Wiem o tym, nawet jeśli ty nie zdajesz sobie z tego sprawy.

- Mylisz się. Ogromnie się mylisz.

Z tylnego siedzenia dobiegło ich skomlenie St. Paddy'ego.

- No dobra, chodźmy lepiej do środka - zaproponował Daniel, sięgając po kurtkę.

Rose zastanawiała się, skąd się im wzięło to nagłe przy­gnębienie. Bo nie tylko on je czuł, ona także. Czy było coś złego w tym, o czym mówił Daniel; w tym, że jej rysunki zdobędą popularność, że przyniosą jej duże pieniądze i że będzie sobie mogła spokojnie żyć w tym uroczym domku?

Z dzieckiem.

Lecz bez Daniela.

No właśnie. Może to nie jej sława i nie jej bogactwo są przeszkodą, która wyrośnie między nimi, ale właśnie to dziec­ko. Dziecko bez ojca, dziecko bez małżeństwa, dziecko bez stałego związku. To, co jeszcze niedawno było składnikiem jej sielankowej wizji życia, nabrało nagle nowych wymiarów.

- Chodź, St. Paddy. - Daniel wyjął szczeniaka z samocho­du. - Oto twoje przeznaczenie - mała, kryta strzechą chatka. Szczęściarz z ciebie, bracie...

Rose zabrała płaszcz i torebkę i ruszyła za Danielem w stronę domu. Rośliny wciąż jeszcze obłożone były darnią, by nie ściął ich mróz, lecz i tak pojedyncze żonkile przebijały się gdzieniegdzie ku słońcu.

- Założę się, że twoja matka uwielbia to miejsce - powie­dział Daniel.

Rose wygrzebała klucze z torebki.

- O tak, masz rację. Pomagała mi we wszystkim: w pro­jektowaniu ogrodu, w zakupie mebli, doborze kolorów. Mó­wiła, że dla niej to trochę jak powrót do domu.

- Nigdy nie odwiedziła Irlandii?

- Nie. Kiedy była żoną mojego taty, nie miała czasu. A te­raz, po rozwodzie, nie chce tam wracać i wyjaśniać wszystko znajomym, rodzinie. Wiem, brzmi to trochę głupio, ale...

- Wcale nie. Wiem coś o tym. Wyrosłem w podobnym środowisku.

- A więc witaj w domku Róży z Tralee! - Otworzyła drzwi i przepuściła gościa przodem.

Zastanawiała się, czy będzie czuł się nieswojo w nowym otoczeniu, tymczasem Daniel wyglądał jak typowy Irland­czyk, który właśnie powrócił do domu, do miejsca, do którego przynależy.

Może było tak dlatego, że sprzęty, które wybrała, nie były z gatunku delikatnych cacek. Przedmioty nieco toporne, w stylu rustykalnym, miały swój wdzięk, jednak nie onie­śmielały swą nadmierną kunsztownością czy bogactwem. W kredensie stały zwykłe ceramiczne talerze i miski, solidny dębowy stół wsparty był na prostych nogach. Kanapa i krzesła, ustawione w pobliżu kominka, wyglądały na wystarczają­co duże i masywne, by udźwignąć mężczyznę postury Danie­la. Kupując to wszystko, miała na uwadze brykające dziecko i wielkiego psa, człowiek, który stał teraz na środku izby, nie był przy tym brany pod uwagę. Musiała jednak przyznać, że świetnie pasował do tego miejsca.

Postawił koszyk z pieskiem na sosnowej podłodze i uważ­nie rozglądał się po wnętrzu.

- Podoba ci się? - spytała z lekkim niepokojem.

- Nie mam najmniejszego pojęcia o dekoracji wnętrz, ale gdybym usiłował wyobrazić sobie idealne mieszkanie, to właśnie tak musiałoby wyglądać.

- Też tak uważam - ucieszyła się. - Kiedy jestem na Man­hattanie i wciąż muszę gdzieś pędzić, zamykam oczy i wyob­rażam sobie, że jestem tutaj. Stresy mijają jak ręką odjął.

St. Paddy podrapał w drzwiczki swojego więzienia.

- Powinniśmy chyba go wypuścić.

- Jasne. Mam tylko jedną uwagę. Opiekowałaś się już kiedyś małym psiakiem?

- Nigdy. Nie pozwalali mi rodzice.

- W takim razie posłuchaj: miałem dwa psy, trzymaliśmy je głównie w kuchni, póki nie nauczyły się załatwiać na ga­zety. Jeśli więc...

- Rozumiem, o co ci chodzi. Trzeba go trzymać w jednym pomieszczeniu, tak? Ale nie możemy przecież tak po prostu zamknąć mu drzwi przed nosem. To byłoby...

- Pamiętam też - nie dał jej skończyć - że zagradzaliśmy im drogę deską, na tyle wysoką, żeby nie mogły przez nią przejść. Jasne, że drzwi były otwarte. Możemy zrobić mu posłanie w kącie kuchni. Przydałaby się też butelka z gorącą wodą i tykający zegarek; to mu zastąpi ciepło i bicie serdu­szek swoich braciszków. Od razu się uspokoi.

- Słyszałam o tych sposobach. To rzeczywiście działa?

- Czasami. - Uśmiechnął się. - A czasami nie i wtedy pies doprowadza cię do szaleństwa.

- Hm, dobrze, że tu jesteś. Sama pewnie wszystko bym pochrzaniła.

- Ja też się cieszę, że tu jestem. - Spojrzał na nią przelot­nie i zaraz odwrócił wzrok. - To co? Znajdzie się jakaś deska?

- Zostały jakieś po remoncie. Przejdź się na tył domu i poszukaj, a ja przyniosę budzik z sypialni.

- Okay - rzucił Daniel, po czym objął Rose i przyciągnął ją ku sobie. - Jeden na drogę - zamruczał jej do ucha i zanim zdążyła się zorientować, pocałował ją przelotnie w usta.

Pocałunek przypomniał Rose o tym, co miało stać się później i dlaczego wyrwali się z Nowego Jorku, i obudził w niej uśpione na chwilę pragnienia. Poczuła słabość w kola­nach, westchnęła, zarzuciła mu ręce na szyję, jednak Daniel delikatnie uwolnił się z jej objęć i powiedział:

- Spokojnie. Mamy czas. Na razie musimy zainstalować szczeniaka.

- A co będzie, jeśli on... jeśli on będzie chciał, żeby poświęcać mu ciągle uwagę?

- To jest dzieciak. A dzieci głównie śpią - pocieszył ją, po czym mrugnął do niej okiem i wyszedł na dwór.

Godzinę później Daniel uporał się z ustawieniem ba­rierki dla St. Paddy'ego i wyładował przywiezione z miasta wiktuały. Rose tymczasem znalazła kartonowe pudło, mające służyć psu za legowisko, oraz stary koc. St. Paddy wciąż biegał po kuchni, obwąchując wszystko z zainteresowaniem.

- Co z gazetami? - zapytał Daniel.

- Przyniosę - odpowiedziała. Przeszła przez zaporę, wy­jęła całe naręcze gazet z kosza przy kominku, po czym zabrała się za rozścielanie ich na kuchennej podłodze.

- To lokalna prasa? - Daniel nachylił się, by jej pomóc.

- Tak... St. Paddy! - roześmiała się, gdy piesek usiłował wdrapać się na jej kolana.

- A wycięłaś swoje rysunki?

- Pewnie. Ale poczekaj... podsunąłeś mi pewien pomysł. Mam kilka dodatkowych egzemplarzy. Przyniosę jeden dla pieska.

- Może i jest wyrośnięty jak na swój wiek, ale wątpię, czy umie już czytać.

- Nieważne. Chodzi o to, żeby mógł lepiej mnie poznać, dowiedzieć się czegoś o swojej pani. - Znalazła komiks z ostatniego wydania i ceremonialnie położyła rysunki przed szczeniakiem. - Proszę, St. Paddy.

Piesek przyjrzał się papierkom z zaciekawieniem, po czym zaczął energicznie merdać ogonem.

- Widzisz? Podoba mu się.

- No pewnie. Może chce, żebyś mu poczytała?

- A czemu by nie? - Rose usiadła na podłodze, co piesek natychmiast wykorzystał i polizał ją po twarzy. - No dalej, Daniel! Ty czytasz kwestie St. Paddy'ego, a ja będę Flynnem.

- Myślisz, że nadaję się do tej roli? Nie powinienem być raczej słuchaczem?

- Nie bądź taki mądry. Siadaj na podłodze i czytaj. To był w końcu twój pomysł.

- Mój, powiadasz? - Pokręcił z uśmiechem głową, po czym opadł na czworaki i znalazł się nos w nos ze szczenia­kiem. - Oto Daniel O'Malley, psinko. Superglina, który czyta psu komiksy. Zdajesz sobie sprawę, co by się stało z moją reputacją, gdyby ktoś się o tym dowiedział?

St. Paddy odpowiedział na to pytanie, liżąc Daniela w nos.

- No dobra... Chodź tu, mały. - Objął ręką szyję wiercą­cego się szczeniaka i zaczął czytać. Pies uspokoił się od razu i ciekawie nadstawił uszu,

- Daniel! - krzyknęła z zachwytem Rose. - On naprawdę słucha! Mam genialnego psa! Czytamy razem czy wolisz sam zająć się wszystkim?

- Bez przesady...

Roześmiała się i zaczęła czytać słowa wypowiadane przez dobrego duszka swym pięknym, melodyjnym, ćwiczonym głosem.

- Brzmi cudownie. - Daniel uśmiechnął się błogo, a ona zarumieniła się, niespodziewanie zadowolona i zawstydzona z siebie samej.

- Jego głos tak właśnie brzmiał w mojej głowie.

- Oczywiście... - Wciąż z uwielbieniem wpatrywał się w jej twarz.

- O rany... - Rose przerwała czytanie. - Nie patrz tak na mnie, peszysz mnie.

- Ty speszona? Przecież twoja praca polega na tym, że na ciebie patrzą.

- To zupełnie co innego. Nie patrz. Daniel zasłonił pieskowi oczy.

- Nie patrz, maleńki, ona się wstydzi.

Rose roześmiała się i czytała dalej dymki z komiksu na zmianę z Danielem. Ostatnią jej kwestię nagrodził brawami i gromkim wybuchem śmiechu.

- Dziękuję - skromnie spuściła oczy.

- Nie oddałbym tego za żadne skarby świata! To co? Teraz pieseczek pójdzie lulu?

- Jasne.

Ale Paddy wcale nie zamierzał dać się uśpić. Wolał się bawić.

- Usiądź na podłodze i popieść go troszkę, w końcu zaś­nie - doradził wreszcie Daniel. - Ja zrobię parę kanapek.

- Fakt. Zupełnie zapomniałam. Taka ze mnie gospodyni.

- Wydawało mi się, że w czasie tego weekendu ja mam zajmować się kuchnią. - Daniel wyjął z lodówki wędlinę i sa­łatę. - Takie były uzgodnienia.

- A czym ja mam się zajmować?

- Mną - wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu.

Rose uklękła obok pieska i zaczęła czule do niego prze­mawiać, jednak jej uwaga skupiona była na Danielu, Patrzy­ła, jak kręci się po kuchni, jak czarny lok opada mu na czoło, kiedy pochyla się nad blatem, rozsmarowując mu­sztardę na chlebie, jak zgrabnie leżą na nim zwykłe proste dżinsy.

- Zjedz to, będziesz potrzebowała dużo energii. - Skoń­czył robić kanapki i podał jej połówkę.

- Doprawdy? - Takie uwagi przyspieszały bicie jej serca, lecz nie była pewna, czy chce, żeby on o tym wiedział.

- Jasne. - Ukucnął obok niej. - Jestem superkochankiem, spytaj kogo zechcesz...

- Hmm... Superglina, a do tego superkochanek... - Od­gryzła kęs smakowitego sandwicza i zwróciła się do pieska. - Słyszałeś, jakiego dzielnego mamy tu zucha?

St. Paddy ziewnął rozdzierająco.

- Nie zrobiło to na nim wielkiego wrażenia - skomento­wała Rose.

- To chłopak. Udaje, że się nie przejmuje. Chłopaki nigdy nie chcą przyznać, że ktoś jest w czymś od nich lepszy.

- A ty niby jesteś najlepszy?

- Pogłaszcz jeszcze trochę tę bestię, a jak uśnie, dam ci odpowiedź.

- Och, muszę czekać tak długo? - przekomarzała się Rose.

- Nie pożałujesz.

- Kobiety muszą za tobą szaleć.

- Wszystkie bez wyjątku.

- Łącznie ze mną.,. - Ugryzła następny kęs, ale bardziej na pokaz, bo nie czuła już smaku jedzenia. Patrzyła mu w oczy i czuła, że ta głupawa rozmowa, którą prowadzili dla zabawy, działa na jej wyobraźnię i drażni zmysły.

- Zasnął - cicho odezwał się Daniel, odkładając na blat kanapkę. - Zabierz rękę. Bardzo powoli.

Rose wyplątała palce z mięciutkiej sierści. Jej delikatne dłonie splotły się ze znacznie silniejszymi dłońmi Daniela. Pomógł jej wstać i szepnął namiętnie do ucha:

- Idę pierwszy. Chodź za mną. Tylko ciiicho... Zabrzmiało to jak obietnica niebiańskich rozkoszy. Nie

przestając patrzeć w jego roznamiętnione źrenice, Rose za­częła przesuwać się w stronę wyjścia. Daniel wycofywał się tyłem, nie spuszczając oczu z legowiska, w którym pochra­pywał St. Paddy, a ona - niczym zahipnotyzowana - podąża­ła za nim krok w krok. Ostrożnie przekroczyli przegrodę umieszczoną w kuchennych drzwiach i wtedy przypomniała sobie o szmacianym dywaniku, który zdobił przedpokój. A zrobiła to dokładnie w chwili, kiedy Daniel zaczepił nogą o jego krawędź i stracił równowagę. Próbowała jeszcze go złapać, lecz był zbyt ciężki i za moment oboje runęli z hukiem na podłogę.

- Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się, unosząc się nieco, by spojrzeć na mężczyznę. Leżał pod nią, lecz nie wyglądał ani na rannego, ani na niezadowolonego.

- Szsz.., - Przytulił ją. - Nie ruszaj się. Może się nie obudził.

- Ale., na pewno wszystko w porządku?

- Na pewno. Nic mi nie jest. Chyba nadal śpi. Cicho...

Rose oparła policzek na jego piersi i zaczęła słuchać gwał­townie bijącego serca. Rozpięła górny guzik koszuli, wsunęła dłoń pod spód.

- Co robisz?

- Sprawdzam, czy masz całe żebra.

- Ach... Zmieniłem zdanie. Coś mnie boli. Może napra­wdę coś mi się stało? Lepiej zbadaj mnie dokładnie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Daniel nie miał złudzeń. To, co właśnie się zaczę­ło, nie miało szansy przerodzić się w długi, wspaniały romans. Rose potrzebowała akurat kogoś bliskiego, a dzięki inwencji jego kochanej matki on nawinął się pod rękę. Zmieniała za­wód, przeprowadzała się, wkraczała w nowe życie. W takich momentach dobrze mieć kogoś, na kim można się oprzeć. Co do tego jednak, że znudzi się jej ta przygoda z policjantem, nie miał żadnych wątpliwości. Ot, fanaberia bogatej panienki.

Zostawi go, a on będzie cierpiał jak diabli.

Wiedział o tym, a jednak tulił ją mocno do siebie. Leżał na tym zrolowanym chodniku i otwierał dla niej swe serce. Nie potrafił kochać się z kobietą, do której nic nie czuł. A Rose zasługiwała, by dać jej wszystko, co ma najlepszego. Nie tylko seks, także miłość.

Palce Rose błądziły pod jego koszulą. Przewrócił ją na bok i zaczął całować wszystkie piegi na tej zadziornej irlandzkiej buzi. Dotknął wargami ciepłej skóry, rozwiązał kokardę we wło­sach. Pragnął nacieszyć się ich miękkością, blaskiem, aromatem.

W sumie dobrze, że przeszkodzono im wtedy, w jej mie­szkaniu. Tutaj mieli lepsze warunki, to miejsce było bardziej stosowne, by kochać się z Rose. Tu dopiero - w irlandzkiej chatce, pod krytym strzechą dachem, za śnieżnymi koronkowymi zasłonami - można było nacieszyć się w pełni wszy­stkimi skarbami jej cudownego ciała. Rose była czysta i słod­ka jak sama natura; była świeżą śmietanką, prawdziwym mio­dem, połyskliwym strumieniem, zieloną łąką. Dla chłopaka z miasta było to jak rajska uczta. I Daniel skorzystał z zaproszenia,

Ze zdumiewającą łatwością zdejmował z niej kolejne czę­ści garderoby, odsłaniał coraz więcej i więcej i wciąż nie mógł uwierzyć, że oto ma przed sobą Rose Kingsford w całej swej krasie. Skórę miała tak delikatną, że nieomal przezroczystą, kości tak kruche, że przypominała porcelanową figurkę, którą stłukł kiedyś w dzieciństwie. A przy tym była rozpalona, pra­gnęła go, dotykała niecierpliwie, dając do zrozumienia, że wcale nie wymaga delikatności.

On jednak nie zamierzał być brutalny. Dziewczyna nie miała pojęcia, jak silne i niecierpliwe potrafią być jego łapy, i nie zamierzał jej tego demonstrować.

Chciał zanieść ją do sypialni, by pod plecami miała miękki materac, a nie twardy chodnik, ale ona rozpięła mu spodnie i zaczęła pieścić, jakby nie chciała dłużej czekać. Jęknął, owładnięty jedynym pragnieniem połączenia się z nią i zato­pienia w słodyczy bez końca. Nie myślał już ani o sypialni, ani o materacu. Chwycił dwie poduszki. Jedną zwinął i pod­łożył dziewczynie pod głowę, drugą wsunął pod szczupłe biodra. Westchnęła, silniej zacisnęła palce na jego plecach. Wiedział, że niedługo ulegnie mu ostatecznie, już za chwilę...

Lecz najpierw chciał zakosztować wszystkich jej skarbów. Piersi. Nieduże, zgrabne piersi. Sterczały zuchwale, kusiły ponad wszelkie wyobrażenie. Wyzbył się przy nich na zawsze swego szczeniackiego upodobania do bujnych biustów.

Wreszcie wsunął się pomiędzy szczupłe uda dziewczyny. Była tak krucha, tak drobna, iż obawiał się, że zrobi jej krzyw­dę, gdy da upust wszystkim swym namiętnościom i pragnie­niom. Nigdy jeszcze nie czuł się tak oszalały z miłości, nigdy krew nie pulsowała mu tak szaleńczo w skroniach.

Pamiętać. Musi pamiętać, by się zabezpieczyć...

Nie było łatwo wydobyć i rozerwać mały celofanowy pakiecik, nie przestając jednocześnie całować Rose. Patrzył w jej zielone oczy i widział w nich nieprzytomny zachwyt, oddanie i tęsknotę. Tęsknotę za spełnieniem, które miało nadejść za chwi­lę i wynieść ich wysoko ponad ziemię. Zatopił się w jej szma­ragdowym spojrzeniu, uniósł nad nią jeszcze na chwilę....

Krzyknęła i przycisnęła do siebie jego biodra. Jej ciało drżało z oczekiwania.

- Taka chwila zdarza się tylko raz w życiu, Rose.

- Chcesz więc przedłużyć ją w nieskończoność? Roześmiał się gardłowo. Nie przypuszczał, że w takiej chwili może się śmiać. A jednak.

Zamknął oczy, opadł na nią z westchnieniem ulgi, pchnął. Słysząc jęk partnerki, wycofał się szybko.

- Rose?

- Och, nie... To cudowne - szepnęła bez tchu. - Wracaj. I wrócił. Wrócił do raju, wrócił do miejsca, którego poszu­kiwał przez całe życie. A może to tylko był sen?

- Daniel... - jej szept zdradzał jakąś obawę. - Daniel.

- Jestem tu. Jestem...

Otworzył znów oczy i spojrzał w tę bezdenną zieloną ot­chłań. Spojrzał i zobaczył w niej więcej niż tylko rozkosz. Zobaczył coś, dzięki czemu zrozumiał, że oto Rose otworzyła przed nim swoją duszę.

- Możemy mieć kłopoty - szepnął.

- Wiem... Ale to nic - dodała i były to ostatnie słowa, które padły między nimi.

Zaraz potem Daniel przyspieszył, Rose wygięła się w łuk i nastąpiła eksplozja; potężny wybuch rozkoszy, miłości i szczęścia. Myśl, która błysnęła mu w głowie w tej chwili, była szalona i zuchwała: on. Daniel O'Malley, nie chciał, żeby jakikolwiek inny mężczyzna posiadł kiedykolwiek w ten spo­sób ciało Rose Erin Kingsford. Ciało - i serce.

Rose leżała na skotłowanych ubraniach i zastanawiała się, co, u diabła, robi wśród tego bałaganu. Po raz. pierwszy od lat pozwoliła się komuś tak omotać. Czułość Danie­la, jego poczucie humoru kazały jej poddać w wątpliwość doty­chczasowe wyobrażenia na temat małżeństwa. Może nie byłoby źle spędzać z kimś takim jak Daniel wieczory i poranki?

Trudno, za późno. Zdecydowała wcześniej, czego chce od życia, i będzie tego się trzymać: pragnie dziecka, sukcesu zawodowego w nowej dziedzinie, przeprowadzki na wieś. Psa już zresztą ma. Teraz czas na resztę. Policjant z Nowego Jorku nie bardzo pasował do tego obrazka.

Odwróciła głowę w jego stronę. Leżał z twarzą ukrytą w jej włosach, lecz nie spał, czuła to wyraźnie. Przejechała palcem po jego kręgosłupie. Zadrżał.

- Mam szacunek dla facetów, którzy nie tylko się chwalą, ale potrafią udowodnić, na co ich stać - zamruczała. - Nie wypróbowałam wprawdzie twojego koca, ale na chodniczku byłeś boski. Jak prawdziwy Irlandczyk.

Uniósł się na łokciu i spojrzał na nią poważnie.

- Zapamiętam to do końca życia.

- I jeszcze dłużej - zakpiła,

- No. dalej, strój sobie żarty z tego, co przeżyliśmy. Ale mnie nie oszukasz. Widziałem twoje oczy i wiem, że dowcip­kujesz, bo jesteś przerażona, bo nie wiesz, co się dzieje. Z tobą i ze mną.

- W porządku - spoważniała. - Boję się, Nigdy nie czu­łam czegoś podobnego.

- Nie pasuję to do twojego schematu, prawda? -- spytał z ustami tuż przy jej wargach.

- A ja pasuję do twojego? -- Nie.

- I co teraz zrobimy?

- Jeszcze me wiem. - Spojrzał Rose w oczy. - Kiedy cały świat rusza z posad, mądry człowiek stara się przede wszy­stkim odzyskać równowagę i trzeźwe myślenie. Coś wymyślę, ale na razie... nie wiem.

Wbrew jego oczekiwaniom Rose zamiast przejąć się jego słowami, zachichotała. Skonfundowany obejrzał się i podążył za jej wzrokiem. W tym samym momencie St. Paddy zaszedł go od tyłu i polizał po twarzy.

- Alarm! Więzienie rozbite!

- No i twoją teorię diabli wzięli.

- Wyjątek potwierdza regułę. Dobra. Miej go na oku przez chwilę, a ja pójdę wziąć prysznic. Zaraz coś wymyślimy. - Podniósł się i ruszył do łazienki, zupełnie nieskrępowany własną nagością.

Rose patrzyła, jak odchodzi. Rzeczywiście, na lewym po­śladku widać było różową bliznę. Nie wyglądało jednak, żeby Daniel miał jakiś kompleks z tego powodu. Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła się ubierać.

- Paddy i -zawołała.

Paddy zamruczał tylko, ale bynajmniej nie przyszedł, za­jęty czymś bez reszty. Rose przyjrzała się dokładnie temu, co tarmosi w zębach, by się przekonać, że to... slipy Daniela.

- Paddy, niee... Oddaj to natychmiast! Złodziejaszek zbliżył się odrobinę, jakby zapraszał ją do igraszek.

- Oddaj. - Schwyciła materiał i zaczęła go ciągnąć, pod­czas gdy piesek zadarł zad do góry. zaczął kręcić ogonkiem jak szalony i przeciągać zdobycz w swoją stronę.

- Rose? - W progu pojawił się Daniel. - Potrzebuję... - przerwał, słysząc odgłos dartej bawełny - jakiejś opaski na biodra - dokończył i wrócił do łazienki.

- Daniel, tak mi przykro, odkupię ci je? - zawołała za nim.

- Niedoczekanie twoje! - odkrzyknął z łazienki. - Poza tym to będzie moja polisa ubezpieczeniowa.

- Słucham?

- Jeżeli wygadasz się przed kimkolwiek, że czytałem psu komiksy, ja rozpowiem, że własnoręcznie rozdarłaś moje gatki.

- Nie zrobisz tego!

- Masz ochotę się przekonać?

Drzewa wokół domku napęczniały wilgocią, mokry śnieg koło południa zamienił się w deszcz. Rose postanowiła zatem, że wyprowadzając pieska na pierwszy spacer, będą trzymać się drogi. Zwykła chustka posłużyła za obrożę, sznurek do wieszania bielizny zastępował smycz.

Wyszli na dwór, oślepiani przez późno popołudniowe słoń­ce. Drzewa puszczały pierwsze pąki i w powietrzu czuć by­ło zapowiedź wiosny. Rose wciągnęła głęboko powietrze do płuc.

- Uwielbiam ten zapach.

- Och... - Daniel zaciągnął się świeżym powietrzem z niejaką przesadą i zakasłał, udając, że się krztusi.

Walnęła go mocno w plecy.

- W porządku?

- Ehe - odchrząknął. - Do korzystania ze świeżego po­wietrza trzeba przywyknąć, tak samo jak do wdychania spalin.

- Pociągało cię kiedyś życie na wsi?

Natychmiast pożałowała tego pytania. Czy nie było w nim ukryte drugie, znacznie bardziej osobiste?

- Nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Może na wakacje? To całkiem dobry pomysł. Ale w ogóle to jestem gliniarzem z wielkiego miasta. To moja robota. Lubię ją.

Spodziewała się takiej odpowiedzi. Mimo to czuła się roz­czarowana.

- Ja natomiast uwielbiam wieś - powiedziała. - Mama powiada, że mam duszę irlandzkiej dojarki.

- Nie powiesz mi chyba, że zamierzasz trzymać krowę za domem?

- Myślałam o tym. - Roześmiała się. - I o koniu też.

- Dobry Boże!

- O co chodzi? Przecież sam jeździsz konno.

- Niby tak, ale nie trzymam go u siebie w mieszkaniu.

- Daniel, nie próbuj mnie przekonać, że jesteś niereformowalnym mieszczuchem. Widziałam cię na koniu. Masz hopla na jego punkcie.

- Mów o nim Dan Foley, jeśli łaska.

- Słucham?

- Dan Foley. Nasze konie często noszą imiona funkcjona­riuszy, którzy polegli na służbie. Porucznik Dan Foley zginał w czasie obławy na handlarzy narkotyków, jakieś dziesięć lat temu. Dlatego nazwano tak mojego konia. Dobry sposób na oddanie hołdu naszym bohaterom.

- Jakże urocze i sentymentalne!

- Gliniarze są bardziej sentymentalni niż ci się wydaje. Uwaga, Rose. Jakieś stworzenie na godzinie drugiej. Trzymaj dobrze tego psa.

Rose ściągnęła smycz - w poprzek drogi kicał królik. St. Paddy oczywiście szarpnął sznurek, aż dziewczyna zachwiała się, lecz zdołała przywołać psa do porządku.

- Niebawem nie da rady utrzymać go w ten sposób. Co mówił hodowca? Że przybiera dwa kilo w tydzień?

- Coś w tym rodzaju, kilo.

- Więc w końcu będzie cięższy od ciebie.

- Na to wygląda. Ale za to zrobi wszystko, żeby mnie zadowolić. To taka rasa.

- Nie on jeden ma taką potrzebę.

- Czyżby? - Na plecach znów poczuła przyjemny dresz­czyk. Zatrzymała się i spojrzała na Daniela.

- Jasne. Zaraz spróbuję. Albo nie - ty mnie pocałuj!

- Na środku drogi?

- Na środku drogi i prosto w usta. I daj mi lepiej ten sznu­rek. Zapomnisz się, szczeniak ucieknie, a ty mi tego nigdy nie wybaczysz.

- Jak to, zapomnę się?

-- Zaraz zobaczysz. - Ich usta zetknęły się. Rose jęknęła, otoczyła ramionami kibić kochanka, przywarła do niego ca­łym ciałem. - Wierz mi albo nie, ale miałbym ochotę przy­wiązać psa do drzewa i zaciągnąć cię do lasu - wyszeptał jej do ucha.

- Ale tam jest błoto...

- No to co? Wysmarujemy się w błocie. Wszystko mi jedno.

Ten obraz jeszcze bardziej rozpalił krew w żyłach Rose. Przy tym facecie zupełnie traciła głowę. Naprawdę była go­towa tarzać się w błocie, w czekoladowym syropie i w bitej śmietanie!

- Cholera jasna! -Nagle Daniel odepchnął ją gwałtownie. Na końcu przywiązanego do drzewa sznurka była jedynie czerwona chustka. St. Paddy czmychnął.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Szukali go pomiędzy drzewami rosnącymi wzdłuż drogi, w krzakach i zagajnikach. Bezskutecznie. Nie znaleźli ani śladu, nawet kłaczka brązowej sierści. A przecież tak skrupulatnie uwiązała go do tej prowizorycznej smyczy.

Serce podchodziło Rose do gardła. Pewnie głupiutki psia-czek popędził za następnym królikiem. Nie powinna była się całować, ani na chwilę nie powinna była spuszczać go z oczu.

- St. Paddy! - nawoływała błagalnie. - Ach, Daniel, prze­cież on nawet nie zna jeszcze swojego imienia!

- Nie szkodzi. - Daniel przeszedł na drugą stronę drogi, by przeszukać tamtejsze zarośla. - Wołaj dalej, może zareagu­je na sam dźwięk twojego głosu.

- St. Paddy!!!

- Poszedł tędy - oznajmił nagle Daniel, depcząc po bio­cie, w którym zapadał się niemal po kostki. - Są ślady. Pójdę za nimi, a ty zostań, na wypadek gdyby...

- Nie ma mowy! - Rose ruszyła w ślad za nim, choć jej trzewiki były znacznie mniej solidne niż buciory Daniela i nie było wykluczone, że w końcu jeden z nich ugrzęźnie w błoc­ku na zawsze.

- W porządku, ale uważaj...

- Ty też. Daniel! - ostrzegła go o sekundę za późno. Prze­łażąc przez powalony pień, obejrzał się za nią, nie zauważył sterczącego korzenia, potknął się i runął jak długi.

Rose kucnęła obok niego.

- Nic ci się nie stało?

Uniósł się na dłoniach, wypluł zeschnięty liść.

- I jak tu nie kochać życia na wsi? - Podniósł ku niej twarz tak wypapraną, iż wyglądał jak czart z dziecięcego teatrzyku.

- Zdaje się, że miałeś ochotę wytapiać się w błocie.

- A ciebie to nie podnieca? Dobrze - podniósł się, przetarł rękawem oczy i przyjrzał się uważnie psim śladom. - Tędy - zadecydował w końcu.

Ślady St. Paddy'ego urywały się przed wielkim spróchnia­łym pniem.

- Wydaje mi się, że jest w środku. Pewnie wlazł tu za jakimś królikiem.

Rose kucnęła i zajrzała w czarną dziurę.

- St. Paddy! Choć, maleńki. Jesteś jeszcze za mały, żeby chodzić samemu po lesie.

Cisza.

- Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Może tam jest żmija?

- Cokolwiek mogłoby siedzieć w tym pniu, na pewno nie jest większe od niego. Pewnie wczołgał się tam, zmęczył i zasnął. Spróbuję wsunąć się do środka.

- Jej! Pomyśl, na co możesz trafić!

- Najwyżej na jakieś wiejskie paskudztwo - wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. - Przecież kochasz wieś.

- Stroisz sobie ze mnie żarty!

- Ja? Przecież mi też zaczyna się to podobać. - Rozciągnął się na brzuchu i zajrzał od dołu do dziury w pniu. - Pomyśl tylko, jakie będziemy mieli używanie, kiedy trzeba będzie oczyścić mnie z tej mazi. - Wsadził rękę głębiej w otwór.

- Hej, piesku, chodź no tutaj!

- Czujesz go?

- Nie - stęknął. - Szkoda, że nie mam dłuższej ręki. Cho­lera, gdzie jest ten superglina, superkochanek i supermen, kiedy naprawdę go potrzeba? Widziałaś go gdzieś?

Rose spojrzała na leżącego w błocie mężczyznę, który nie zważając na nic, właził coraz głębiej do środka przegniłego pnia, żeby uratować jej psiaczka, i myślała, że nie zna nikogo, kto gotów byłby na takie niewygody i poświęcał się dla niej z takim wdziękiem.

- Myślę, że znalazłam właśnie takiego supermena - od­parła miękko.

Po tych słowach Daniel zaczął chichotać.

- Co w tym takiego śmiesznego?

- Coś liże mnie po palcach. Założę się, że to twój szcze­niak.

- To musi być on! Możesz go złapać?

- Nie, chyba, że chcesz, żebym wyciągnął go za jęzor.

- Wiem! Cofaj pomału rękę. St. Paddy będzie cię lizał i wypełznie za tobą na zewnątrz.

- Racja. Czy ktoś już ci mówił, że jesteś bardzo zmyślna?

- Dzięki. Na ogół nie jest to pierwsze skojarzenie, które przychodzi facetom na mój widok.

- Nie możesz ich za to winić. Jesteś taka piękna.

- Co niekoniecznie musi prowadzić do szczęścia.

- Mówisz tak, jakby uroda była jakimś kamieniem u nogi.

- Bo czasami jest.

- Wiesz co, Rose? Chętnie pogadam o tym z tobą innym razem. Teraz przygotuj się: pochyl się nade mną i jak tylko ta bestia wystawi łeb, chwytaj ją za kark, jak wtedy w samo­chodzie.

- Daniel, za to, co teraz robisz, nie wypłacę ci się do końca życia.

- Nie wiem, czy będę chciał czekać tak długo.

- Brzmi obiecująco - mruknęła mu do ucha i skoncentro­wała uwagę na ciemnym otworze w pniu.

Daniel wyciągnął rękę już po nadgarstek i właśnie powo­li wysuwał palce. Tuż za nimi pojawił się różowy jęzor. Rose poczekała jeszcze na uszy, po czym rzuciła się, schwyciła psa i przycisnęła go do siebie. Mocno wystraszony, zaczął wierzgać w jej objęciach, aż straciła równowagę i upadła z nim w pobliskie krzaki. Całe szczęście, że nie wypuściła go z objęć.

Daniel przykucnął obok niej.

- Może ci pomóc, Rose?

- Proszę.

Bez wysiłku dźwignął ciężkie zwierzę i Rose mogła wy­gramolić się z gęstwiny gałęzi, rozdzierając sobie przy okazji kieszeń spodni. Otrzepała się, mrucząc pod nosem jakieś złe słowa, po czym spojrzała na Daniela.

Przemawiał cicho do pieska i tulił go w objęciach ni­czym niesfornego berbecia. Jakim wspaniałym byłby ojcem, przemknęło jej przez myśl. Jeśli kiedykolwiek zdecydowała­by się na związek z mężczyzną, to musiałby on być taki jak Daniel.

Ale to na razie sprawa przyszłości. Na razie nie była go­towa do roli żony, za to aż nadto dojrzała do roli matki. Tych kilkanaście minut strachu o St. Paddyego przekonało ją, że opieka nad kimś małym i bezbronnym to dla niej życiowa potrzeba.

- Wygląda na to, że nic mu nie jest. - Daniel spojrzał na nią z uśmiechem.

Był umorusany, ale szczęśliwy. Rose wiedziała, że zacho­wa w pamięci ten obraz na zawsze.

Dzięki bogu wszystko skończyło się do­brze, pomyślał Daniel, kiedy znaleźli się wreszcie w domku Rose. Lepiej było stać w przestronnym holu suchej chaty niż czołgać się po mokrej ziemi. Tym bardziej że w chacie zaczęły się dziać rzeczy nad wyraz ciekawe.

Oto Rose zdjęła podarte spodnie i w samej tylko luźnej bluzie poszła po stary koc, by owinąć nim pieska. Usiadła na podłodze, tuląc do siebie zwierzaka, a Daniel mógł podziwiać jej szczupłe nogi. Nie namyślając się długo, sam ściągnął dżin­sy, odebrał psa od dziewczyny i zaniósł do łazienki, by wy­kąpać go po tych przygodach. Rose weszła za nim i odkręciła wodę.

- Ja to zrobię. Nie chcę, żeby cię podrapał - powiedział Daniel i umieścił St. Paddy'ego w wannie.

- Nie przejmuj się, drobne zadrapanie nie narazi na szwank mojej kariery - uśmiechnęła się.

- Wcale nie chodziło mi o karierę. Po prostu szkoda ta­kiego pięknego ciała.

Rose przestała się uśmiechać.

- Widzisz, właśnie o to mi chodzi. Mężczyźni zawsze wi­dzą we mnie jedno.

- Ja widzę więcej. Uważaj! - krzyknął, bo St. Paddy szarpnął się i zaczął wyłazić z wanny. Oboje musieli wytężyć wszystkie siły, by go tam utrzymać. - Zróbmy tak: ty go myj, a ja będę trzymał - zakomenderował Daniel.

- Dobra. Daj szampon. I przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam.

Daniel mocnym chwytem unieruchomił zwierzaka i podał Rose buteleczkę z szamponem.

- Wybaczam ci. Zdaje się, że spotykałaś dotąd facetów, których interesował jedynie twój wygląd. Ja do takich nie należę, choć nie powiem, że jest mi obojętny. Wyznam ci coś, chcesz? Gdyby chodziło wyłącznie o urodę, nie spędzaliby­śmy razem tego weekendu.

- Czemu więc traktujesz mnie jak nowy samochód? Boisz się, że zarysujesz lakier?

- Dobre porównanie. Pewnie coś w tym jest. Nie wiem. Nigdy nie byłem z kimś takim... doskonałym

- Nie jestem doskonała, zapewniam cię.

- W porządku, ale krucha i delikatna. - Pies zaczął się szarpać, więc Daniel musiał wzmocnić uchwyt.

- Nie chcę być traktowana jak lalka z chińskiej porcelany!

- Rozumiem. Chcesz być traktowana jak kobieta z krwi i kości.

- Właśnie!

- Nie ma sprawy. Jak tylko umyjemy tego psa, sami wska­kujemy do wanny. Poszalejemy trochę.

- A nie boisz się, że się zadrapię i nie będę już taka deli­katna i doskonała? Na podłodze się bałeś...

- Skąd wiesz?

- A te poduszki, które pode mnie podkładałeś?

- Lepiej zmieńmy temat, Rose. Nie przypominaj, co było na podłodze, bo nie dokończymy tej toalety - powiedział, czując, że zaczyna robić się ciasno w jego slipkach.

- Rzucisz się na mnie i podrapiesz mnie w szale na­miętności? Nie ma sprawy, mogę nawet mieć blizny. Najlepiej w tym samym miejscu, gdzie ty nosisz tę swoją, po kuli.

- Skąd wiesz, że to od postrzału?

- Twoja matka mi powiedziała. Twierdzi, że z tego powo­du wstydzisz się kobiet i nie możesz się ożenić. Ale ja podo­bno mogę wyleczyć cię z kompleksów.

- Boże najdroższy!

Z szelmowskim uśmiechem przyjrzała się jego slipkom.

- Z tego, co widzę, mogłabym coś na to zaradzić.

- Drażnisz się ze mną, prawda? Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa?

- To tak na ciebie działam?

- Lepiej daj ręcznik. Trzeba osuszyć tego psa. - Błyska­wicznie wytarł szczeniaka i zaniósł go do kuchni.

- Zaraz przyjdę - zawołała za nim.

- Liczę na to!

Gdy tylko piesek wlazł do swojego pudła, natychmiast zasnął. Daniel miał nadzieję, że pośpi na tyle długo, by udało się pobyć z Rose sam na sam., Cholera, udowodni jej, że nie jest dla niego porcelanową lalką.

Umył twarz i ręce nad zlewem, wytarł się papierowym ręcznikiem i wrócił do łazienki. Rose skończyła właśnie my­cie wanny i puszczała świeżą wodę. Opierając się o brzeg wanny, stała w pozie tak prowokującej, że zaschło mu w ustach z wrażenia.

- Zasnął? - spytała przez ramię.

- Padł jak zdmuchnięta świeczka.

- Możesz wykąpać się pierwszy.

- Możemy zrobić to jednocześnie.

- Nie wiem, czy się zmieścimy. - Przyjrzała mu się z fi­luternym błyskiem w oku. - Trochę wyrośliście, posterun­kowy.

- Jakoś sobie poradzimy. - Zsunął slipy i stanął przed nią w całej krasie. Jej oczy zaszły mgłą, piersi stwardniały, co znać było nawet przez gruby materiał bawełnianej bluzy. To była wspaniała nagroda za jego wysiłki. Wsunął palce pod delikatną tkaninę damskich majteczek i szybkim ruchem po­zbawił ją bielizny.

- Daniel!

- Możesz powiedzieć, że podarłem je w przypływie żą­dzy. - Wszedł do wanny, podał rękę dziewczynie. Ściągnęła bluzę przez szyję i bez słowa poszła za przykładem kochanka.

Ze zdziwieniem patrzyła, jak namydlą jej nogi, uda, biodra, plecy, ramiona. Potem nabrał wody w złożone dłonie i pole­wał nią jej ciało. Rose zadrżała.

- Co ty wyprawiasz?

- Myję cię.

- Nigdy jeszcze...

- To świetny sposób.

Oddech dziewczyny stawał się coraz szybszy, urywany. Zachęcony jej szybką reakcją, Daniel zaczął pieścić ją śmielej, aż jęknęła tęsknie, jakby gotowa do miłości. Zastanawiał się, czy umiałby doprowadzić ją do końca samymi tylko piesz­czotami. Może i tak, ale wolał, by zrobili to razem.

- Daniel... - szepnęła zduszonym głosem.

- Jestem, maleńka.

- Chodź...

Zawładnęła nim prymitywna żądza. Może sprawił to okrzyk, który wydobył się z jej gardła, a może wspomnienie pozy, w jakiej zastał ją, wchodząc tutaj. W każdym razie stra­cił nad sobą kontrolę. Nie myślał już o niczym i niczego nie brał pod uwagę, przestał myśleć racjonalnie. Pragnął tylko jednego - posiąść ją natychmiast, tutaj, w tej wannie.

Uniósł się, chwycił ją za biodra i wszedł w nią jednym ruchem. Oboje na to czekali i teraz oboje krzyknęli z radości i zdumienia, jakby zaskoczyła ich rozkosz, która przyszła tak nagle i z taką mocą. Tym razem wszystko potoczyło się szyb­ko. Jeszcze chwila, jeszcze jedno pchnięcie, jeszcze jeden spazm i stali się jednym ciałem, połączonym wspólnym speł­nieniem.

Kiedy Daniel mógł już trzeźwo myśleć, ogarnęła go czu­łość. Czułość i wyrzuty sumienia. Nie miał prawa zachować się w ten sposób, nie myśląc o konsekwencjach. Wysunął się delikatnie z Rose, otoczył ją ramieniem i wyszedł z wanny. Wziął ogromny ręcznik, otulił nim dziewczynę.

No tak, teraz powinni porozmawiać o ewentualnych nastę­pstwach tego, co właśnie się stało. Zupełnie jednak nie miał na to ochoty, pragnął nacieszyć się drwiła, tym szczęściem, które ich ogarnęło, gdy razem poznali smak miłości. Wycierał delikatnie partnerkę, troskliwie osuszał jej nogi i pośladki. Na jednym z nich dostrzegł ślad po własnych paznokciach.

- A jednak mnie podrapałeś?

- No cóż... Nasi przodkowie pomyśleliby, że to piętno znaczące moją własność.

- Potrzymaj lustro, niech się przyjrzę. - Zdjął z toaletki lusterko, Rose spojrzała na siebie przez ramię. - Wygląda na robotę fachowca.

- Bo masz do czynienia z mistrzem.

- Nie śmiej się, naprawdę mi się podoba. Mam jeszcze jedną prośbę: nie jestem zbyt duża, żebyś zaniósł mnie do sypialni?

- To zależy, jak mam się do tego zabrać.

- Nie rozumiem?

- Można to zrobić na przykład w ten sposób. - Chwycił ją i przerzucił sobie przez ramię niczym worek kartofli.

- Hola! To wcale nie jest romantyczne!

- Ale skuteczne - roześmiał się i poniósł Rose do sypialni, by ułożyć ją na szerokim łożu, u którego wezgłowia leżały obszyte koronką poduszki. - Musimy pogadać, Rose. - Usiadł obok niej i wziął ją w ramiona.

- Tak jak w wannie?

- To poważna sprawa. - Odsunął ją lekko od siebie i spoj­rzał jej w oczy. - Straciłem panowanie... Trzeba się zastano­wić, jakie mogą być rezultaty.

- Nie miej pretensji do siebie. Mogłam cię powstrzymać, gdybym chciała.

- Naprawdę?

- A co? - Uniosła brwi. - Gdybym protestowała, wziąłbyś mnie siłą?

- Powiedzmy, że starałbym się ciebie przekonać. Rose, ja nigdy nie czułem... nigdy tak bardzo nie chciałem...

- Mnie również nie zdarzyło się nic takiego...

Daniel zaczerpnął tchu i odważył się na jeszcze jedno wy­znanie.

- Decydując się na ten weekend, myślałem, że to poryw zmysłów, świetna zabawa bez komplikacji na przyszłość. Ale teraz... wszytko wygląda zupełnie inaczej.

- Ja też jestem zaskoczona.

- Dzięki za szczerość. - Pocałował piegi na jej nosie. - A swoją drogą, na przyszłość musimy bardziej uważać. Jakaś wpadka to ostatnie, czego nam trzeba w tej chwili.

- Jasne, ale też bez przesady. Nie zaszkodzi nam odrobina szaleństwa. Nie ma sensu tego zmieniać.

- Odrobina szaleństwa? - Daniel poczuł, że krew znów żywiej krąży w jego żyłach. - Tylko odrobina?

- Chodź do mnie, mój superkochanku. I nie martw się. Po jednam razie nie zachodzi się tak od razu w ciążę, prawda?

- Z Irlandczykami nigdy nic nie wiadomo.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Maureen O'Malley biła niezadowolona, że Daniel musiał wyjechać na szkolenie akurat w ten week­end, W parafii urządzano wspólny podwieczorek i miała nad­zieję, że namówi syna, by z nią poszedł. Miały tam być przy­najmniej trzy młode Irlandki, z którymi mogłaby go puknąć. Było to ważne szczególnie teraz, kiedy Rose Erin Kingsford okazała się kompletnym niewypałem.

Kończyła właśnie przygotowywać wieprzowe casserole, kiedy zadzwonił telefon. To pewnie Fran Kavanagh, pomy­ślała. Umawiali się, że pojadą do kościoła jedną taksówką ze względu na nie najlepszą pogodę. Wytarła ręce w fartuch i pobiegła do aparatu.

- Sapiesz, Maureen, jakbyś miała nadzieję, że to jakiś facet.

- To ty! ? - Maureen bezbłędnie rozpoznała ten głos. - Jak śmiesz!? - wykrzyknęła i rzuciła słuchawkę na widełki.

Po chwili telefon zadzwonił ponownie.

- Nie mam zamiaru z tobą rozmawiać, Bridget Hogan! - wrzasnęła i znów chciała przerwać połączenie.

- Ale to chodzi o Daniela! - usłyszała godny siebie wrzask z drugiej strony.

Przerażona pani O'Malley przycisnęła słuchawkę do ucha.

- Co z nim? Nic mu się nie stało?

- Fizycznie nic, ale jego dusza jest w straszliwym niebezpieczeństwie.

Maureen odetchnęła z ulgą.

- Pewnie, że troszczę się o jego duszę, ale przede wszy­stkim chcę, żeby żył. Przestraszyć kogoś do pół śmierci - to zupełnie w twoim stylu, Bridget Hogan. Myślałam, że miał wypadek. Wiesz przecież, że jest policjantem.

- I zdarzy się wypadek, jeśli nie położymy kresu temu, co się dzieje.

- Boże, zawsze byłaś pierwsza do układania przerażają­cych historyjek. Skończ tę gadkę i wal, o co chodzi, jakby powiedział mój Daniel.

- Nie jest mi łatwo - Bridget westchnęła ciężko. - Nie jest łatwo mówić tak o krwi z mojej krwi, o ciele z mego ciała. Moja córka, Rose... Rose chce mieć dziecko, nie wychodząc za mąż.

- Niemożliwe!

- Niestety. Chce wychować je zupełnie sama. Nie wiem, skąd przyszedł jej do głowy taki pomysł.

- Nie wiesz? To ja ci powiem. Wyszłaś za jakiegoś prote­stanckiego Brytyjczyka zamiast za porządnego irlandzkiego katolika. Ot, i cały sekret, ty stara ropucho!

- Zamilcz, Maureen, bo powyrywam te sztywne kłaki z twojego pustego łba! Cecil nie ma z tym nic wspólnego! Zresztą - zawahała się - może to rzeczywiście jego wina. W każdym razie teraz nie ma to nic do rzeczy. Musimy ich powstrzymać!

- Ich? - Maureen zrobiło się słabo.

- W tym swoim bezeceństwie upatrzyła sobie twojego Daniela na ojca.

- Cooo...? On nigdy by się na coś takiego nie zgodził!

- A jeśli nie będzie o niczym wiedział? Jeśli ta bestyjka go po prostu uwiedzie?

- Jeśli oszuka Daniela w ten sposób, to sama ukręcę jej łeb! Bogu dzięki, że póki co wyjechał na szkolenie.

- A ty jesteś głupia gęś i uwierzyłaś, że jest tam naprawdę?

Maureen wyprostowała się gwałtownie.

- Nie. Nie okłamałby własnej matki!

- Tak jak Rose nie okłamałaby nigdy mnie. Sprawdziłam to. Wydusiłam z agencji, że nie ma żadnej sesji zdjęciowej, jak mi powiedziała, tylko po prostu wzięła wolne.

- Twoja krew. Nie dziwi mnie, że zełgała.

- Najpierw zadzwoń na posterunek, a dopiero potem pleć androny, ty stara jędzo! No, sprawdź sama, czy twój bobasek ma jakieś szkolenie.

- Nie muszę tego robić i nie zrobię.

- Znam cię, Maureen, i doskonalę wiem, że zrobisz, jak tylko odłożę słuchawkę. Zapisz sobie lepiej mój numer. Oddzwonisz i zastanowimy się, co robić.

- Nie zadzwonię. Daniel jest na szkoleniu.

- W porządku, przekonamy się, zgoda? - odparła Bridget i podyktowała swój numer.

- Do widzenia. Zaręczam cię, że nie usłyszymy się już nigdy więcej - pożegnała się Maureen i odłożyła słuchawkę.

Pięć minut później trzymała ją z powrotem.

- Jak myślisz, dokąd mogli pojechać?

- No, no, no, któż to może dzwonić?

- Dobrze wiesz.

- Czyżby to była mamuśka, której chłopiec nigdy nie kła­mie?

- Bridget Mary, nie zmieniłaś się ani o jotę! Powiesz mi wreszcie, gdzie twoim zdaniem mogą być, czy mam przyje­chać i tak ci dołożyć, że zrobisz się wreszcie grzeczna?

- Posłuchaj, ty zakuty łbie: wiem dokładnie, dokąd poje­chali. Rose ma mały domek na wsi, jakieś dwie, trzy godziny jazdy na północ od miasta.

- Co? Mają schadzkę? - sapnęła Maureen.

- A dajże ty spokój! Kto dzisiaj mówi „mieć schadzkę"? W każdym razie musimy tam pojechać. Masz samochód?

Maureen pomyślała o starym pontiaku, który należał kie­dyś do męża, a teraz stał bezużytecznie w podziemnym gara­żu. Daniel usiłował namówić ją nawet na sprzedanie auta, lecz ona ciągle nie mogła się zdecydować. Nie mówiła o tym synowi, ale trzymała wóz po to, by zejść czasami na dół, usiąść po stronie pasażera i wyobrażać sobie, że za chwilę pojawi się Patrick i ruszą gdzieś przed siebie.

- No... jest samochód Patricka, mojego męża.

- Umiesz prowadzić?

Przypomniała sobie kilka samotnych przejażdżek. Miała drobne kłopoty na zakrętach i przy cofaniu, ale nie zamierzała się do tego przyznawać. Po co dawać Bridget oręż do ręki?

- Pewnie, że potrafię,

- Świetnie. Wpadnij więc po mnie i jedziemy.

- Teraz? Za godzinę zrobi się ciemno. Zabłądzimy na tej wsi.

- Nie zabłądzimy!

- Zabłądzimy!

- No dobra. Zresztą pewnie do tej pory i tak jest już po wszystkim. Jestem pewna, że zajęli się sobą zaraz po przyjeździe. I tak byłybyśmy za późno, więc faktycznie nie ma sensu jechać po nocy. Pozostało nam tylko przemówić im do rozumu i zaproponować jedyne honorowe wyjście. Mam oczywiście na myśli...

- Małżeństwo? - Maureen aż zgrzytnęła zębami.

- Czarny dzień, no nie? Nie ma rady: i ja. i ty musimy zastanowić się nad naszymi przyszłymi relacjami. Bądź u mnie o ósmej. Zanotuj adres...

Maureen zapisała nazwę, ulicy i numer domu na odwrocie rachunku za światło. Central Park. A więc musi dojechać do samego centrum Manhattanu.

St. Paddy spał bite dwie godziny, więc Rose i Daniel mieli dość czasu by nacieszyć się sobą w sypialni.

Zmęczeni miłością, zjedli prosty posiłek naprzeciw małego kominka, a potem otworzyli butelkę wina i rozpoczęli partię szachów. Mniej więcej w połowie gry piesek zaczął skrobać w deskę, Rose obwiązała mu szyję chustką (tym razem już porządnie) i wyprowadziła na chwilę na dwór. Gdy wróciła, Daniel dorzucał drew do kominka.

St. Paddy, szczęśliwy z powodu pomyślnego załatwienia swej fizjologicznej potrzeby, pokręcił się chwilę po pokoju, po czym z wigorem zaatakował but Daniela.

- Paddy, nie! - Rose usiłowała odciągnąć szkodnika,

- Zostaw - zaoponował Daniel. - Wyrzynają mu się zęby, musi coś gryźć.

- Mam w szafie trochę starych buciorów.

- Nie. Przywyknie do gryzienia butów i będzie kłopot. Daj jakieś szmaty, zrobimy mu gałgan.

Rose znalazła kilka odpowiednich kawałków i Daniel zro­bił z nich gryzak dla psiny. St. Paddy od razu zaczął „obra­biać" nową zabawkę, a oni mogli wrócić do gry.

- Sporo wiesz o psach - rzuciła Rose, wykonując ruch skoczkiem.

- Mówiłem ci. że moja rodzina miała sporo zwierząt. - Zbił konia pionkiem.

- Nie żal ci ich towarzystwa? - Goniec Rose wyelimino­wał skoczka Daniela.

- Czy ja wiem? Zwierzaki jakoś nie pasują do kawaler­skiego życia. - Obronił zagrożonego hetmana.

- Więc wybrałeś sobie pracę, dzięki której musisz jeździć konno.

- Po prostu poszedłem w ślady ojca. - Wzruszył ramionami.

- Wiesz, co przyszło mi do głowy? Czułbyś się wspaniale, gdybyś zajmował się tytko zwierzętami, niekoniecznie zaś przestępcami. - Rose wykonała kolejne posunięcie gońcem. - Szach.

- Poczekaj, Rose, czy to ma być zaproszenie?

- A chcesz, żeby tak było? - Podniosła wzrok znad sza­chownicy. Zupełnie zapomniała o grze.

- Sam nie wiem. - Westchnął i przeczesał palcami czuprynę. - To wszystko... - zatoczył ręką koło - jest bardzo pociągające. Ale nie mogę sobie na to pozwolić przy mojej pensji.

- Ale ja mogę. Co za różnica, kto zarabia?

- W moim świecie to cholernie ważna różnica.

- Więc ten twój świat zatrzymał się gdzieś w dziewiętna­stym wieku. Mam zostać ukarana za to, że w moim zawodzie zarabia się więcej niż w twoim? Nie będziemy się spotykać, bo modelka jest lepiej opłacana niż ten, kto strzeże porządku?

- Ja się nie skarżę.

- A mi woda sodowa nie uderza do głowy. Cóż, nie zre­zygnuję z tego domku i nie wyrzeknę się wszystkiego, by zadowolić twoje męskie ego. Jeśli mnie chcesz, musisz za­akceptować mnie całą, także moje pieniądze.

- Pokochaj mnie i pokochaj mój portfel? - Daniel odsta­wił kieliszek wina. - Rose, ja...

W tej samej chwili St. Paddy podskoczył, trącił szachow­nicę i powywracał wszystkie figury.

- Hej, ty! - Daniel złapał szczeniaka i przekoziołkował z nim po podłodze. - Miałem wygraną partię, a ty wszystko popsułeś.

- Terefere! Wiedziałeś, że przegrywasz, więc go uszczy­pnąłeś, żeby wywrócił szachownicę - powiedziała Rose z pretensją.

Rozczarowana była jednak wcale nie z powodu przerwanej partii szachów. Chciała wiedzieć, co Daniel miał do powie­dzenia, nim St. Paddy wkroczył do akcji. Czy zamierzał po­wiedzieć coś na temat ich związku? Uświadomiła sobie teraz, że właśnie na to czeka. To dziwne, nie planowała niczego, a zdarzyło się wszystko. Wszystko, co potrzeba, by porzucić myśl o Danielu jako dawcy nasienia i wynajętym ojcu jej dziecka. Rysowało się oto nowe rozwiązanie: gdyby tak mog­ła mieć i dziecko, i Daniela!

Spojrzała na niego. Wciąż tarzał się z psem po dywanie jak mały chłopiec. W pewnym momencie przycisnął Paddy'ego do podłogi, uspokoił głaskaniem po plecach, po czym uśmie­chnął się do niej i sięgnął po wino.

- Na dziesięciopunktowej skali przyjemności zapasy z psem można ocenić na siódemkę.

- Doprawdy? Co może być lepszego? - spytała prowoka­cyjnie.

- Galopować na Danie Foleyu po ulicach Nowego Jorku. Nie zdarza mi się to zbyt często, ale ostatecznie zasługuje na notę „dziewięć".

- Co z dziesiątką? - miała nadzieję, że padnie spodziewa­na odpowiedź.

- Zaliczyłem kiedyś kurs spadochronowy. Wyskoczyć z samolotu lecącego na czterech tysiącach metrów. To z pew­nością zasługuje na dziesiątkę.

- Ach tak... - Zapatrzyła się w żar kominka.

- Rose? Odwróciła głowę.

- Kochanie się z tobą jest poza skalą - uśmiechnął się czule. - Nie znam tak wielkich liczb. I czy nie sądzisz, że dawno już tego nie robiliśmy?

- Fakt - poczuła znajome mrowienie na skórze - minęły ponad trzy godziny.

- Nie pozwólmy, żeby zrobiły się cztery.

- Trzeba zanieść Paddy'ego do kuchni.

- Ja to zrobię. - Pocałował ją jakby na zachętę. - Ty idź i wygrzej to puchowe łoże.

Rose zapaliła w sypialni dyskretne światło, rozebrała się i wsunęła pod kołdrę. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się smutno do siebie. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie będzie mogła położyć się w tym łóżku, nie myśląc o Danielu i o tym, co wspólnie przeżyli w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Bez niego to schronienie nie będzie już tym, czym było daw­niej - ustroniem, gdzie odzyskiwała siły i spokój ducha. Jej przemyślny plan, w którym Daniel O'Malley miał być jedynie narzędziem do realizacji ściśle określonego celu, wziął w łeb.

- Jak tam St. Paddy? - spytała, gdy owo „narzędzie' po­jawiło się po kilku minutach obok niej.

- Śpi. Budzik spełnia swoje zadanie.

- Świetnie. - Patrzyła, jak się rozbiera, i już się cieszyła na myśl o czekających ją rozkoszach.

- W raju nie może być lepiej niż tu. - Wślizgnął się do łóżka i zamruczał, przytulając ją mocniej do siebie, - Jesteś słodziutka, Rosie.

- Nikt nie nazywa mnie Rosie.

- Teraz już tak. - Ucałował koniuszek jej piersi. - Dotykaj mnie, Rosie. Tam, gdzie najbardziej lubię.

- Wedle rozkazu, panie posterunkowy.

- Och... proszę, wyjdź mi na spotkanie.

- Jestem. Jeszcze jakieś rozkazy?

- Tylko jeden: kochaj mnie!

- Kocham! - odpowiedziała bez wahania.

Daniel wziął głęboki oddech i spojrzał na dziewczynę, sta­rając się widzieć wyraźnie przez zasnute mgłą pożądania oczy.

- Nie będę pasował do twojego życia..,

- A może ja chcę, żeby znalazł się w nim ktoś właśnie taki?

- To musisz mnie przekonać.

- Jak?

- Kochając się ze mną co najmniej milion razy!

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Daniel nie mógł usnąć. Leżał współświadomy do­znanej rozkoszy, trzymał w ramionach najpiękniejszą kobietę świata, a jego serce przepełniała radość. Zdawał sobie sprawę, że będą musieli przezwyciężyć pewne trudności, jeśli mają na serio myśleć o trwałym związku. Ale ta dziewczyna warta była wielu wyrzeczeń. Dla niej gotów był zrezygnować ze służby w oddziale konnym, choć chyba jeszcze nie gotów do odejścia z policji na dobre.

Oczywiście, gdyby zdecydował się zamieszkać z nią tutaj, tak cholernie daleko od miasta, byłyby i zalety takiego roz­wiązania. Najważniejsze, że spory dystans oddzielałby ich od nieznośnych matek. Boże, bał się nawet pomyśleć, jak zare­agowałyby na wieść o zaręczynach. Musieliby chyba wypra­wić dwa wesela: jedno dla Maureen, drugie dla Bridget.

A więc ślub?

Myśl o małżeństwie - jakimkolwiek małżeństwie - wyda­wała mu się dotąd nie do zaakceptowania, teraz nie widział alternatywy. Rose była kimś, kogo zawsze pragnął spotkać: inteligentna, twórcza, troskliwa, piękna...

W jego myśli wdarło się nagle dobiegające z kuchni skom­lenie.

Rose poruszyła się i przylgnęła mocniej do kochanka.

- St. Paddy musi czuć się bardzo samotny.

- Trudno.

- Daniel, to brzmi tak żałośnie...

- Tak, ale pamiętaj, co mówił hodowca. Nie trzeba zwra­cać uwagi na te piski.

Pogłaskał Rose po włosach i poprawił się na łóżku. Leżeli przez chwilę, słuchając płaczu pieska. Wreszcie Daniel nie wytrzymał.

- Nie jestem chyba dobry w te klocki.

- Ani ja.

Usiadł, mamrocząc pod nosem przekleństwo.

- Trzeba być chyba psychopatą, by nie zareagować. Co komu zawiniła ta psina? Idę po niego.

- Jesteś pewien? Kilo w tydzień, pamiętaj. Hodowca mó­wił, że raz wziąć go do łóżka, to tak, jakby wyjąć jednego chipsa z otwartej paczki i liczyć na to, że następnego nie weźmie się do ust.

- No to przyniosę tu to pudło i zmuszę, żeby w nim spał. To pierwsza noc, musi być śmiertelnie wystraszony.

Wyszedł, zapalił światło w kuchni, zamrugał oślepiony blaskiem. St. Paddy stał za prowizorycznym przepierzeniem i z radością merdał ogonkiem na jego widok.

- Tylko na jedną noc! - pouczył pieska swoim najbardziej surowym policyjnym tonem i uwolnił go z zamknięcia. Szczeniak zatańczył radośnie i nawet pozwolił się wziąć na ręce i zanieść do sypialni. Pudło stanęło obok łóżka, Paddy został do niego wpakowany, a Daniel wrócił do łóżka i do Rose.

Ledwie się ułożyli, znów rozległo się skomlenie. Rose zaczęła chichotać.

- Leż na dole i śpij! - Daniel odezwał się surowo. - Nie zwracaj na nią uwagi. Ona nie szanuje mojego autorytetu, ale po tobie spodziewam się czegoś innego. Złaź, Paddy! - roz­kazał, gdy szczeniak oparł łapy o materac.

- Oj, Daniel. Spójrz tylko na niego. Biedactwo! Chce spać razem z nami.

- Nie ma mowy!

„Biedactwo" położyło łeb na łapach i spojrzało na nich smutno.

- Czy to nie zmiękczy twojego serca?

- To lepszy cwaniak, Rose. Wszystko już sobie obmyślił. Wie, że jeśli zademonstruje ci taki widok, to mu ulegniesz.

- Przecież to ty pozwoliłeś mu wyjść z kuchni. No, spójrz tylko na jego mordkę!

Daniel odwrócił się na bok.

- Nie zwracam na niego uwagi. Zostaje w kartonie.

St. Paddy westchnął z głębi psiego serca. Potem jeszcze raz. z większym zapałem.

- Daniel...

- Nie, Rose.

Paddy, jakby czując, że jest bliski zwycięstwa, zaczął gra­molić się niezgrabnie na materac. W pewnym momencie stra­cił oparcie dla łap i zwalił się ciężko do pudła. Wydał z siebie nawet krótkie „uch", które zabrzmiało całkiem po ludzku.

Daniel obejrzał się przez ramię.

- No dobrze. Wygrałeś, oszuście. - I wciągnął psa na łóżko.

Dzięki Bożej opatrzności ruch na drogach nie był w sobotni poranek tak duży, jak zazwyczaj. Maureen ści­skała kierownicę wielkiego pontiaka, który pełzł w stronę Zachodniego Central Parku, i z satysfakcją spoglądała na po­licjantów na motorach, którzy jechali przed nią. Jak to miło, że zgodzili się eskortować ją do domu Bridget. Z początku, kiedy usłyszała policyjne syreny, myślała, że idzie o te kub­ły od śmieci, które poprzewracała przy wyjeździe z gara­żu, ale im nie o to szło. Po prostu rozpoznali stary wóz Patri­cka O'Malleya i zaproponowali, że bezpiecznie przeprowa­dzą wdowę po zasłużonym policjancie aż do Central Parku.

Wezwali nawet dwóch kolegów. Dwa motory z przodu, dwa z tyłu - zupełnie jak dyplomatyczna eskorta. Miała nadzieję, że Bridget wyjrzy przez okno. Będzie pod wrażeniem, nie ma co gadać.

Rose obudził zapach kawy podstawionej pod nos. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą Daniela.

- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się do niego.

- Dzień dobry. - Odstawił filiżankę na stolik.

- Gdzie St. Paddy? - Rose oparła się na łokciu.

- Je śniadanie, był już na dworze.

- Och, dzięki, Wiesz co? To był chyba sen - rzuciła mu szelmowskie spojrzenie - bo to raczej niemożliwe, żeby jakieś włochate cielsko leżało na poduszce między nami, prawda?

- Musiało ci się przyśnić.

- Uch! - Wypiła łyk kawy. - Wspaniała! Rozpieszczasz mnie, miły. Zwykle rano piję zwykłą neskę.

- Kiedy jestem w pobliżu, nie wolno ci tego robić. Zda­rzało mi się aresztować ludzi za mniejsze prowokacje.

Wypiła kolejny łyk aromatycznego płynu.

- A czy macie ze sobą kajdanki, panie posterunkowy?

- Najpierw chcesz, żebym cię podrapał, a teraz wołasz o kajdanki. Może mam wezwać szwadron specjalny?

- Jeśli sam nie zapanujesz nad sytuacją...

- To brzmi jak wyzwanie.

- Jesteś gotów je przyjąć?

Odstawił filiżankę i przewrócił dziewczynę na łóżko.

- Można tak powiedzieć. Wyobraź sobie, że jesteś w are­szcie domowym. - Unieruchomił ją swoim ciężarem.

- Zawsze tak postępujesz z aresztantami?

- Tylko z tymi, którzy są seksy...

- Och, prawdziwy Irlandczyk. - Przyciągnęła go do siebie.

- Poczekaj. - Złapał Rose za nadgarstek, powstrzymując jej zapędy. - Nie możesz mnie uwodzić, kiedy gotuję!

- Gotujesz?

- Tak. Znowu się przypali.

- Nie dbam o spalone jedzenie. - Sięgnęła do guzika jego dżinsów.

- E, ja też mam to gdzieś. Daj, sam zrobię to szybciej.

- Najadłam się przez ciebie straszliwego wstydu - skarżyła się Bridget. - Jak mogłaś zajechać przed mój dom w ten sposób? Myślałam, że to sam papież!

Maureen jechała autostradą numer 7 z prędkością sześć­dziesięciu kilometrów na godzinę.

- Papież nie fatygowałby się do ciebie, kochana.

- Kto wie? On dla każdego ma czas. Na Boga, zjedź wreszcie z tego awaryjnego pasa! Prowadzisz jak stara baba.

- Nieprawda! Ty, zdaje się, w ogóle nie potrafisz jeździć? Więc możesz się wypchać, Bridget Hogan! Ja tu rządzę.

- Jezusie, Mario, Józefie święty! - Bridget chwyciła się za głowę. - W co ja się wpakowałam?

- Jeśli mnie pamięć nie myli, chodzi tu o twoją córkę, więc nie traktuj mnie z góry. To krew z twojej krwi wpuściła nas w te maliny.

- Boże jedyny, to wszystko przez MTV. Zdemoralizowali całe pokolenie. Maureen, jedź może trochę szybciej. Ten facet, który właśnie nas wyprzedził, pokazywał jakieś nieprzyzwoite gesty.

- Chodzi ci o to, że pokazał mi palec. Dlaczego sądzisz, że to wulgarne?

Bridget popatrzyła krytycznie na towarzyszkę.

- Wierz mi, Maureen. Taki gest jest wulgarny. Z pewno­ścią nie było to pozdrowienie ani wyraz uznania dla twojej jazdy. Co innego kciuk, co innego środkowy palec. I nie tak

blisko tej bariery, na Boga! - Bridget zacisnęła pięści i za­mknęła oczy.

- Ucisz się wreszcie, ty ropucho! Stale wrzeszczysz i mnie pouczasz!

- Mówiłaś, że umiesz prowadzić.

- Przecież prowadzę!

- Jezu słodki, zginiemy w tym blaszanym pudle. Umrę przez tę samą babę, która zrujnowała mi życie. Uwzięła się na mnie. A wszystko z powodu drobnego incydentu z lampą kwarcową.

- Drobnego incydentu? Miałam poparzenia drugiego sto­pnia! Strupy na nosie!

- Musiałaś źle użyć tego płynu.

- Sam płyn był zły, dobrze o tym wiedziałaś!

- Nie wiedziałam.

- Wiedziałaś.

- Nie.

- Kłamczucha, kłamczucha...

- Nic nie słyszę - Bridget zatkała sobie uszy.

- A mnie nic nie obchodzą twoje strachy. - Maureen po­kazała jej język.

Zapadło milczenie. Jechali w ciszy jakiś czas, w końcu pani O'Malley przypomniała sobie, że tylko Bridget zna drogę.

- Zamierzasz powiedzieć mi, gdzie mam skręcić?

- Po prawej stronie powinien być zagajnik...

- Ale nie jesteś pewna, co? Polujemy na dzikie gęsi, ale nie masz bladego pojęcia, gdzie ich szukać!

- Po prostu... nie jestem pewna.

- Powinnam ukręcić ci łeb, Bridget Hogan! - Odwróciła się w stronę towarzyszki.

- Na Boga, nie zdejmuj rąk z kierownicy!

Maureen zachichotała z satysfakcją i chwyciła z powro­tem za kółko. Przyspieszyła do siedemdziesiątki, żeby zwię­kszyć atmosferę grozy, i powiedziała:

- Przestraszyłam cię, no nie?

- Och, widziałam już moją matkę zstępującą z niebios na moje spotkanie, perłowe wrota i brodę świętego Piotra...

- No dobrze. Dość tego. Pilnuj zjazdu, jakiegokolwiek. Mam dość tej autostrady i tych wyścigowych kierowców.

- Oni też mają ciebie szczerze dosyć - zamruczała Brid­get. - O! Tam! To chyba ten właściwy! Jest i zagajnik.

- Minęliśmy już z dziesięć takich zjazdów, wszystkie były podobne jak ziarnka grochu.

- Zjedź tym zjazdem, Maureen.

- Niech ci będzie. Pewnie wylądujemy na jakimś pastwi­sku, ale skręcam. - Wykonała szeroki łuk. Z tyłu rozległ się pisk hamulców innego samochodu.

- Uważaj! Omal na kogoś nie wpadłaś! Nie bierz tak zakrętów!

Maureen była przerażona, ale za nic nie chciała dać tego po sobie poznać.

- O co ci chodzi? Nie widziałaś tych napisów na tyłach ciężarówek? „Uważaj na zakrętach. Zachowaj odstęp".

- Maureen, my nie jedziemy ciężarówką.

- Wiem, ale następnym razem przyczepię sobie taki napis do zderzaka.

- Nie będzie żadnego następnego razu! Stanowisz zagro­żenie na drodze.

- E, bez przesady. - Maureen uśmiechnęła się diabolicznie. - A poza tym zaczyna mi się to podobać.

Daniel smażył nową porcję jajecznicy na bekonie, a Rose siedziała przy kuchennym stole, popijała kawę, obserwowała kochanka i drapała Paddy'ego za uchem.

- Nie pamiętam, kiedy byłam taka szczęśliwa - wyznała.

- Z powodu tego, że robię ci śniadanie i lubię gotować? - zażartował. - To samoobrona. Większość kobiet, które znałem, nie dałaby się zaciągnąć do kuchni, a ja lubię domowe jedzenie.

Nałożył na talerze bekon, jajka, bułeczki posmarowane masłem. Usiadł naprzeciw Rose.

- Wygląda wspaniale - pochwaliła go. - Już raz zawiod­łeś się na moich talentach kulinarnych, prawda? - spytała, wspominając stew doprawiony srebrną nitką.

- Co innego talenty kulinarne, co innego twój wygląd.

- Aha, po prostu chciałeś pójść ze mną do łóżka?

- No pewnie! Przyznaj, że ty myślałaś tak samo.

- Przyznaję. - Kiwnęła głową i schowała twarz w dło­niach. Tak, chciała wykorzystać Daniela. Pragnęła tylko dzie­cka, swojego dziecka, nie ich. To był kretyński pomysł. Chcia­ła mu o tym powiedzieć, lecz zawahała się w ostatniej chwili. Jak zareaguje na tę wieść? Czy nie zerwie się ta delikatna więź, która powstała pomiędzy nimi?

- Jeśli chodzi o seks, było cudownie - zaczęła. - Ale teraz...

- .. .chodzi o coś więcej - dokończył za nią.

- No właśnie. - Spojrzała mu w oczy. Nachylił się i pocałował ją w usta.

- Pogadamy jeszcze na ten temat. Teraz bierzmy się za śniadanie póki ciepłe.

Tak, muszą koniecznie porozmawiać, jeszcze dziś, pomy­ślała Rose i uniosła widelec do ust. Już miała skosztować cudownie pachnącej jajecznicy, gdy w ostatniej chwili coś ją powstrzymało.

- Daniel, czy słyszysz to, co ja? Syrena. Chyba się zbliża.

- Pewnie stary Tim ściga jakiegoś zbrodniarza, który je­chał o dziesięć kilometrów za szybko. Nieważne, jedzmy.

- Czekaj, to rzeczywiście coraz bliżej.

- Mhm, pewnie na tej drodze przecinającej twoją ścieżkę...

Na potężniejący dźwięk syreny nałożył się przeraźliwy klakson. Rose i Daniel spojrzeli po sobie i pobiegli do salo­niku, żeby wyjrzeć przez okno na plac przed domem. Właśnie wjeżdżał nań zielony pontiak, a za nim policyjny wóz patro­lowy z włączoną syreną i błyskającym światłem na dachu.

- O Boże...

- Wiesz, co to za auto?

- Niestety. - Odparł i skrzywił się, widząc, jak pontiak uderza w tylny zderzak jego zaparkowanej toyoty. - Przyje­chała moja mamusia.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Kiedy otworzyły się drzwi po stronie pa­sażera, Rose jęknęła ze zgrozą.

- Moja też.

- No i Tim. Wiedziałem, że zawsze mogę na niego liczyć.

- Daniel ruszył ku drzwiom. - Boże, mogła się zabić. Nie mówiąc już o twojej matce i tysiącach innych osób.

- Nie wiedziałem, że Maureen umie prowadzić.

- Czy ktoś mówił, że umie? Widziałaś, co zrobiła z moim wozem? - Pokręcił głową. - Zawsze miała kłopoty z odróż­nieniem hamulca od gazu.

- Ale jak one nas tu znalazły? Nie, to nie może być prawda.

- Spójrz na jaśniejsze strony tego wydarzenia - rzucił Da­niel przez ramię. - Tim prawdopodobnie je aresztuje. Zdaje się, że próbowały mu uciec.

- Och, Daniel! Nie możemy na to pozwolić!

- Możemy nie mieć wyboru. Cholera, ciekawe, jak wy­gląda to twoje śliczne miasteczko po tym, jak moja matka przejechała przez nie swym ogromnym pontiakiem. Poczekaj!

- Daniel zatrzymał się tak gwałtownie, że Rose wpadła na niego. - Widzisz? Odkłada na bok bloczek z mandatami! Niech to jasny gwint! Wyłgała się od płacenia! Chyba będę musiał poważnie porozmawiać z Timmym.

- Chcesz go namówić, żeby jednak wlepił jej mandat?

- Do diabła, nie. Mam zamiar oprotestować mój własny.

- Poczekaj - Rose zniżyła głos. - Mamy teraz większe problemy niż twój mandat. Zachowujmy się wobec nich przy­jaźnie, jakbyśmy byli wielce radzi widzieć je u siebie, w to­warzystwie Tima, oczywiście.

- Mam udawać, że się cieszę? Z czego? Z tego, że moja matka postanowiła mnie nakryć jak piętnastolatka, została piratem drogowym, rozwaliła mi zderzak, a teraz korumpuje uczciwego funkcjonariusza?

- Nic nie osiągniemy, jeśli będziemy się wściekać.

- Będę się wściekać!

- Proszę, nie. Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, o co naprawdę im chodzi.

- No dobrze - westchnął ciężko. - Ale robię to tylko dla ciebie, Rose. Pamiętaj.

- Pójdę pierwsza. Mamo! - Rose wyszła na podjazd. - O, jest i pani O'Malley! Jak miło was widzieć! Ach, Tim! świet­nie, że jesteś! Co cię sprowadza?

- Pomyślałem, że odstawię te panie do celu ich podróży. Teraz zza pleców Rose wystąpił Daniel.

- Rzeczywiście potraktowałeś je po królewsku: światła, syrena... Typowa eskorta tak nie wygląda, Tim.

- No... - Tim spiekł raka. - Tak szczerze, to chciałem je zatrzymać, ale chyba nie bardzo miały na to ochotę.

- Mamo - Daniel zwrócił się do matki ze zdumieniem. - Usiłowałaś uciec przed wozem policyjnym?

- Nie tylko usiłowałam. Zrobiłam to! - W oczach Mau­reen zapalił się szatański ognik. - Patrick zawsze uwielbiał ten pojazd. Teraz mu się nie dziwię. Ale nie przejmuj się, synku. Wszystko już wyjaśniłam. Widzisz, gdyby nie twój ojciec, posterunkowego Tima nie byłoby na świecie,

Bridget trzepnęła ją po ręce.

- Na miłość boską, Maureen! To brzmi tak, jakby Patrick kręcił się koło jego matki.

- Mój Patrick? Nigdy w życiu! Jeśli nie wiecie, to powiem wam, kochani, że mój Patrick, świeć Panie nad jego duszą, otrzymał kulę przeznaczoną dla ojca Tima. Ot, i cała historia. Opowiedziałam ją posterunkowemu, a on oczywiście odmó­wił wypisania mandatu wdowie po Patricku O'Malleyu.

- A jakie to przywileje przysługują potomkowi Patricka O'Malley'a, panie posterunkowy? - zapytał Daniel. - Mnie wypisałeś mandat.

- To prawda. Ale wtedy nie znałem jeszcze tej historii. Słyszałem, że ktoś kiedyś ocalił życie mojemu tacie, ale nie wiedziałem kto. Teraz wiem.

- Więc jak będzie z moim mandatem? - spytał Daniel.

- Przykro mi, stary, już się rozliczyłem. Jeśli chcesz pójść do wydziału komunikacji, może coś uda się załatwić...

- Mniejsza z tym. - Daniel machnął ręką. - Moje pienią­dze przydadzą się naszemu państwu.

- No właśnie. Pani O'Malley powiedziała, że zatroszczysz się o naprawę szkód.

- Chodzi ci o mój samochód? - Daniel udał, że nie rozu­mie aluzji.

- Nie, skąd. Jest na przykład taka tablica powitalna przy wjeździe do miasta, a właściwie była, bo teraz to tylko kupa drewna na podpałkę. Albo parę tych donic, które stoją na chodniku przy Main Street...

- Jechała po chodniku?

- Bridget mnie zdekoncentrowała - pospieszyła z wyjaś­nieniami Maureen. - Darła się jak wiedźma.

- Bo jechałaś prosto na ten pomnik!

- Ja zapłacę za tę tablicę - zaoferowała się Rose.

- Nie, nie zrobisz tego. - Daniel spojrzał na nią dziewczy­nę ostrzegawczo. - To moja matka i moje rachunki do wy­równania.

- Ale to spory wydatek. Powinieneś dać sobie spokój z tym twoim...

- A ja myślę, że to ty powinnaś dać sobie z tym spokój - powiedział spokojnie, lecz Rose wyczuła, co kryje się pod tym na pozór spokojnym stwierdzeniem, i uznała, że pora się wycofać. To był czuły punkt, a teraz, jak jeszcze nigdy do tej pory, musieli trzymać się razem. - Okay. Oszacuj koszty - Daniel zwrócił się do Tima. - Niedługo się z tobą skontaktuję.

- Świetnie. No to na razie. - Tim zasalutował i odjechał.

- Mamo! Co ty sobie wyobrażasz? - Daniel doskoczył do matki, gdy zostali w czwórkę. - Mogłaś zginąć!

- Obie o mało nie zginęłyśmy! - wtrąciła Bridget. Odpowiedź Maureen zaskoczyła wszystkich, łącznie z nią samą.

- Mój wnuk nie będzie bękartem! - oznajmiła i dumnie zadarła głowę. - Dopóki żyję, do tego nie dopuszczę!

Żołądek Rose ścisnął się ze strachu. Spojrzała na matkę i miała już pewność: Bridget ją wydała.

- Jaki wnuk? Jakim bękartem? O czym ty, na Boga, mówisz?

- Oj, synku, synku... - Pani O'Malley spojrzała na niego karcąco. - Nie mogłam uwierzyć, że zgodziłeś się wziąć udział w takim grzesznym przedsięwzięciu. Danielu Patricku O'Malley, to skandal, że mogłeś w ogóle o tym pomyśleć. Kiedy jednak stwierdziłam, że okłamałeś mnie co do tego weekendu, nie mogę być już niczego pewna. Ta bezwstydna kobieta mogła cię do tego namówić. - Wycelowała palec w Rose.

Bridget złapała Maureen za ramię.

- Nie nazywaj mojej córki „bezwstydną kobietą"! To ty jesteś bezwstydna, uganiając się jak rajfurka za żoną dla swe­go synalka!

- Zaraz, zaraz... - Daniel usiłował się wtrącić, - Może powiecie wreszcie, o co, do cholery, tu chodzi?

Jednak Maureen nie zwracała uwagi na jego wyraźne zmie­szanie.

- Myślałam, że to porządna irlandzka dziewczyna - za­częła biadolić,

- Jest porządna!

- Porządna? To zwykła... - nie dokończyła, bowiem w tym samym momencie Bridget wymierzyła jej policzek.

- Mamo! - Rose rzuciła się z przerażeniem ku swojej ro­dzicielce.

- Puść mnie! Zaraz jej...

- Prędzej ja tobie! Masz ochotę na rozróbę? - Maureen zamierzyła się na rywalkę.

Na szczęście w ostatniej chwili chwycił ją Daniel, a Rose przytrzymała Bridget.

- Więc zgodziłeś się dać jej to dziecko, nie biorąc ślubu?

- Maureen dyszała ciężko. - Synu... - jęknęła boleśnie.

- Posłuchaj, mamo, tego już za wiele. - Daniel zrobił surową minę. - Nie wiem, o czym mówisz, ale...

- Co, nie wyjawiła ci swojego planu? Nie szkodzi, Bridget była tak dobra, że o wszystkim mnie poinformowała. Rose nie chce męża, ale chce mieć dziecko, rozumiesz? Zostałeś wybrany na ojca, a raczej na byka rozpłodowego!

- Nie wierzę. Ona nie mogłaby wymyśleć czegoś takiego. Rose usłyszała te słowa i poczuła się tak, jakby pękło jej serce.

- To sam ją spytaj - podpowiedziała Maureen. Daniel uwolnił matkę, zmieszany spojrzał na Rose.

- Wiem, że jej się wszystko pomieszało, ale...

- Nie wszystko - odezwała się Rose cichym głosem. Spoj­rzała na niego błagalnie, jakby prosiła o wyrozumiałość. - Od pewnego czasu szukam mężczyzny, który mógłby zostać oj­cem mojego dziecka. Nie chciałam za niego wychodzić. Ani za nikogo innego. Nie myślałam o banku i anonimowym dawcy, bo pragnęłam... bo szukałam kogoś... kto mógłby...

- Odwaga opuściła ją nagle, Rose odwróciła wzrok.

- Kto mógłby co? - w głosie Daniela znać było napięcie.

- Kto zgodziłby się dać życie mojemu dziecku bez dal­szych zobowiązań.

Daniel wyglądał tak, jakby dowiedział się, że za pięć minut nastąpi koniec świata i rozpocznie się sąd ostateczny.

- I uznałaś, że właśnie ja na to pójdę?

- Ja... zanim naprawdę cię poznałam... sądziłam... Ale od chwili kiedy zrozumiałam, jakim jesteś człowiekiem... Daniel, ten weekend sprawił, że przemyślałam wszystko od nowa! Teraz nic takiego nie przyszłoby mi już do głowy. Przenigdy! To był kretyński pomysł! Wstydzę się go!

- Tak? A kiedy zmieniłaś zdanie? - spytał cicho. - Bądź dokładna. I szczera.

- W pewnej chwili... wczoraj... w pewnej chwili.

- Zanim wykąpaliśmy St. Paddy'ego? Czy później?

- Później. - Spuściła głowę.

- Rozumiem. Jakie to wygodne. Zmieniłaś zdanie, jak już dostałaś to, czego chciałaś. Tylko tyle dla ciebie znaczyłem, prawda?

- Nie! - Twarz Rose płonęła. - Daniel, proszę, nie mów­my o tym w obecności naszych matek!

- Tak nowocześnie myśląca osoba nie powinna czuć się skrępowana tym tematem - odparł chłodnym tonem.

Rose zrozumiała, że to koniec. Już nigdy nie uda jej się go przekonać. Oszukała go, a on więcej jej nie uwierzy. Jest zgubiona, ostatecznie zgubiona.

- Chwileczkę, moi drodzy - odezwała się Bridget. - Je­steśmy tu, by zażądać od was ślubu. Niechże nasz wnuk urodzi się w przyzwoitym domu.

- Tak. Mimo fatalnych stosunków między nami, odłoży­my spory na bok - dodała Maureen.

- Cóż przykro mi, że zawiodę dwie tak pobożne niewia­sty. Zdaję sobie sprawę, jak to jest dla was ważne, drogie mamy, ale musicie mi wybaczyć. Dla mnie sprawa nie pod­lega dyskusji. Zostałem wykorzystany i... - nie dokończył. - Słabo mi się robi - zwrócił się do Rose - kiedy pomyślę, jak starannie to wszystko przygotowałaś.

- Daniel, proszę cię. Nie...

- Koniec dyskusji. Masz to, czego chciałaś. Bez żadnych zobowiązań. Nie policzę ci nawet za wyjątkowo dobry mate­riał genetyczny.

Kwadrans później Daniel odjechał ze swoją matką. Ustalili z Rose, że ona zawiezie Bridget do miasta jego toyotą, a potem odstawi mu wóz pod dom i wróci do siebie taksówką. Nie zaproponował, żeby wstąpiła. Nie mówił też nic o spotkaniu w jakimkolwiek innym terminie.

Rose najzwyczajniej w świecie ryczała. Matka próbowała ją pocieszać, w końcu jednak zaczęła pochlipywać razem z córką. St. Paddy siedział między nimi i przestraszony spo­glądał to na jedno, to na drugie zalane łzami oblicze.

- Muszę przestać - stwierdziła Rose, wycierając zaczer­wieniony nos. - Wystraszymy St. Paddy'ego.

- Psa? A co z twoją biedną matką? Jestem kompletnym wrakiem! Więc ty rzeczywiście go kochasz?

- Kocham - chlipnęła Rose.

- I gdybyśmy tu nie przyjechały i nie wygadały się, to umówilibyście się na następną randkę?

- Nie wiem tego na pewno, ale... ale... ale wszystko szło w tym kierun... ku... uuu... - Rose znów ukryła twarz w dło­niach. - Och, mamo, on jest dokładnie taki, jakiego szukałam. Nie chciałam małżeństwa, pamiętasz? A on... a on odmienił moje poglądy. Tylko jemu się to udało. A teraz...

- To wszystko moja wina. Gdybym nie wtykała w to swo­jego nosa, wszystko by się ułożyło.

- Nie obwiniaj się. To ja powinnam była wyjawić mu prawdę. Też byłby zły, ale może potrafiłabym go przekonać. Tacy mężczyźni nienawidzą takich układów... I właśnie dla­tego tak go kocham! Już nie chcę być samotną matką! Bridget położyła rękę na dłoni córki.

- Widzisz, dziecko, mnie się nie udało znaleźć dobrego męża, ale to nie znaczy, że tobie się nie powiedzie.

- Już przepadło. Nie wyobrażam sobie, żeby było wielu podobnych do Daniela.

- A czy on cię kocha? - Bridget ścisnęła rękę córki.

- Zaczynał kochać, jestem tego pewna. Ale teraz prędko mu przejdzie. A ja... nawet nie chcę myśleć, jakie ma teraz o mnie wyobrażenie.

- Rose, muszę cię o coś zapytać. - Bridget zawahała się. - Tam na podwórku, podczas waszej rozmowy, on powie­dział... Spytam wprost: czy mogłaś zajść w ciążę?

W Rose drgnęła jakaś radosna struna, lecz zaraz na powrót ogarnęło ją przygnębienie.

- Nie sądzę. To byłoby cudowne, ale... - urwała, zaraz jednak postanowiła dokończyć tę kwestię. Skoro matka miała odwagę zapytać, ona musi mieć odwagę odpowiedzieć. - Tyl­ko raz kochaliśmy się bez zabezpieczenia. To musiałby być wyjątkowy traf.

- Albo Irlandczyk. Dziewczyna roześmiała się przez łzy.

- On powiedział to samo.

- Wiesz co? Sądzę, że powinnaś się z nim skontaktować, kiedy tylko wrócimy do miasta. Przekonaj go, że nie chodziło ci tylko o jedną noc.

- Nie. Już mi nie uwierzy. Nie mogę do niego zadzwonić.

- Uparta irlandzka gadka. Rose uśmiechnęła się przez łzy.

- Wiem, że tylko w połowie jestem Irlandką, ale to chyba jest większa połowa.

- To może ja zadzwonię?

- Nie! Nawet o tym nie myśl, mamo! Musisz mi przyrzec, że będziesz trzymała się od niego z daleka.

- Ale...

- Nic nie kombinuj! Przyrzeknij!

- W porządku. Przyrzekam.

Cisza w aucie była nie do zniesienia. Daniel i Maureen zamienili ze sobą słowo jedynie wtedy, gdy musieli zatrzymać się na stacji benzynowej. Zapytał matki, czy chce się odświeżyć. Odmówiła.

Wyjechali ze stacji, wrócili na autostradę. Daniel włączył radio, ale na wszystkich pasmach nadawano piosenki o miło­ści. Cholera, nie były mu teraz do niczego potrzebne.

- Powinieneś się cieszyć, że wreszcie poznałeś prawdę - Maureen zdobyła się w końcu na otwarcie ust.

- Jasne.

- Nie mogłam pozwolić, żebyś wpakował siew taki układ.

- Rozumiem.

- Daniel? - Spojrzała na niego uważnie. - Co miałeś na myśli, mówiąc, że dostała to, czego chciała.

- Nic.

- Czy ona może być z tobą w ciąży? Och, Boże, gdyby tak było!

- Prawdopodobnie nie.

- Ale jest jakaś szansa?

- Nie sądzę.

- Nie owijaj w bawełnę. Jest taka możliwość czy nie? Znam się na tym. Możesz mówić zupełnie otwarcie. Czyta­łam, że te z baranich jelit są mniej skuteczne od lateksowych. Wiesz, o czym mówię, prawda? Więc jak było?

Daniel wydął policzki. Wpierw dowiaduje się, że Rose potraktowała go jak bank spermy, a teraz matka zamierza dyskutować o stosowanych przez niego prezerwatywach. Był u kresu wytrzymałości.

- Daniel? No powiedz, proszę.

- Wiesz co, mamo? Nie będziemy ciągnąć tej rozmowy. Ani teraz, ani w przyszłości. Cokolwiek zaszło pomiędzy na­mi, to wyłącznie sprawa Rose i moja. Już kiedyś cię prosiłem, żebyś trzymała się od tego z daleka.

- Synku, trzymasz tę kierownicę, jakbyś chciał przełamać ją na pół. Zakochałeś się w tej dziewczynie, prawda?

- Mamo!

- W porządku. Sama wiem. Wsiąkłeś po uszy.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wtorek, w samo południe, Statua Wolności.

Bądź w muzeum. Koło nogi.

B.H.K

Był wtorkowy poranek. Po wejściu na pokład statku spacerowego Maureen jeszcze raz przeczytała zapisaną na karteczce wiadomość. Obiecała Danielowi nie wtrącać się w jego sprawy, ale skoro tak już się złożyło, że ma spotkać się z Bridget, a tamta poruszy temat dzieci, to przecież nie­grzecznie byłoby nie odezwać się do niej ani słowem.

Po kilkunastu minutach żeglugi statek przybił do stóp gi­gantycznej figury wznoszącej pochodnię ku niebu. Maureen przepchnęła się przez tłum, poczuła na twarzy powiew wiatru. Wiedziała dokładnie, o jakie miejsce chodziło Bridget. We­wnątrz budynku znajdowała się ogromna lewa stopa posągu, replika oryginału tej samej wielkości. Tyle że tutaj mosiądz był wypolerowany i nie pokrywała go patyna.

Maureen rozejrzała się w poszukiwaniu matki Rose i na­tychmiast dostrzegła ją obok wielkiego palca u nogi.

- Więc jednak przyszłaś - odezwała się Bridget.

- Oczywiście, że przyszłam. Coś z tym trzeba zrobić.

- No właśnie. Ze względu na nasze dzieci, no i ewentual­nie na wnuka.

- Rzeczywiście myślisz, że Rose jest przy nadziei? - Maureen chwyciła się za serce.

- Kochali się bez prezerwatywy, jeden raz, wiem to na pewno - Bridget wyszeptała jej sekret prosto do ucha.

- Jak to bez prezerwatywy!

- Ciii... - Bridget zatkała jej usta. - Jezusie, Mario, Józe­fie Święty! To miało być tylko do twojej wiadomości, a ty wrzeszczysz na całe gardło.

- Wcale nie wrzeszczę! - Maureen odepchnęła rękę Bridget.

- A właśnie, że tak! - głos Bridget załamał się dziwnie. Pani O'Malley spojrzała na nią uważnie i uświadomiła sobie, że dawna przyjaciółka robi wszystko, żeby nie parsknąć śmie­chem. Uśmiechnęła się i po chwili sama zaczęła chichotać.

Chwilę później obie rechotały donośnie, podpierały się pod boki, a łzy płynęły po ich policzkach strumieniami.

- Och, och... Nikt mnie jeszcze tak nie rozśmieszył, od­kąd wyjechałam z Irlandii - wykrztusiła wreszcie Bridget, ocierając oczy. - „Jak to bez prezerwatywy!" - sparodiowała słowa Maureen.

Znów zaniosły się śmiechem.

- To były świetne czasy - powiedziała Maureen, która tym razem pierwsza doszła do siebie.

- Tak... Może powinnyśmy zapomnieć o tej Róży z Tralee?

- To dobry pomysł.

- Mamy teraz co innego na głowie. Trzeba sprawić, żeby Daniel i Rose znów się zeszli.

- To nie będzie łatwe. Daniel jest upartym Irlandczykiem.

- A Rose to uparta Irlandka. Ale obmyśliłam pewien plan. W czasie parady z okazji Dnia świętego Patryka Rose będzie jechała kabrioletem. Wynajął ją jeden z browarów, bo wyglą­da, jakby urodziła się na Zielonej Wyspie.

- Rozumiem. A Daniel będzie miał służbę patrolową. Też tam będzie.

- Bystra jesteś. Najlepiej byłoby, gdyby znalazł się tuż przy trasie pochodu. Dowiedz się, kto nimi dowodzi, a ja nakłonię Cecila, żeby wykonał parę telefonów i załatwił sprawę.

- Cecila? Twojego męża?

- Mojego byłego męża. Zna wielu ludzi na wysokich sta­nowiskach w tym mieście. Chociaż to angol, to na pewno by nie chciał, żeby jego córka urodziła nieślubne dziecko. Jestem pewna, że pomoże zastawić nam te sidła.

- Wiesz, że oni mogą nas zabić za następną interwencję?

- Wiem. Ale ty, Maureen, jesteś gotowa zaryzykować.

- Jeśli ty jesteś, to ja też. - Wyciągnęła dłoń, Bridget zrobiła to samo. Po chwili splotły palce, zupełnie jakby ostatni raz robiły to wczoraj, a nie trzydzieści siedem lat temu.

- Wszyscy za jednego!

- Jeden za wszystkich!

Maureen odwróciła oczy. Nie chciała, żeby przyjaciółka widziała jej łzy. Zawsze wzruszała się bardziej niż Bridget.

W dzień Świętego Patryka Rose ubrała się w ob­cisły zielony kostium z kołnierzem ze sztucznego futra. Miała siedzieć w czasie parady na bagażniku samochodu, na zrolo­wanym dachu, wystawiona na widok publiczny oraz podmu­chy wiatru hulającego po Piątej Alei.

Przygotowała się na chłód. Pod żakiet włożyła ciepłą ko­szulkę, lecz niestety nic nie mogła zrobić z nogami: spódni­czka sięgała ledwie do pół uda, zgodnie z wymaganiami przedstawiciela firmy Hannigan, która ją wynajęła. Skoro decydują się już na dziewczynę ze wspaniałymi nogami - tłu­maczyli - to nie będą ubierać jej w spodnie.

Rose nie znosiła być traktowana jak przedmiot, lecz po latach pracy w tej branży potrafiła ze stoickim spokojem przyjmować tego typu uwagi. Poza tym browar Hannigan płacił tyle za jej występ na paradzie, że mogła zgodzić się na drobne niedogodności.

Jeszcze niedawno ucieszyłaby się z hojnego wynagrodze­nia. Lubiła mieć pieniądze, bo uważała, że pomogą jej wcie­lić w życie ten najważniejszy plan. Teraz plan legł w gru­zach. Nie interesował jej już domek za miastem, coraz trud­niej było rysować zabawne historyjki. Rose zobojętniała na wszystko

Lata praktyki robiły jednak swoje. Uśmiechała się pro­miennie, machała do tłumów zgromadzonych wzdłuż trasy parady i była dla nich zapewne uosobieniem radości i szczę­ścia. Zazdrościła ludziom ciepłych płaszczy i okryć. Siedem­nasty marca okazał się najchłodniejszym dniem w tym roku w Nowym Jorku. Tak naprawdę cierpiała jednak nie tylko z powodu chłodnego powietrza; także w jej sercu panował przenikliwy ziąb.

Jak na ironię wydawało się jej, że zewsząd otaczają ją konne patrole. Jeden z oddziałów pilnował czoła pochodu, kiedy jeszcze byli na miejscu zbiórki, lecz nie dostrzegła wśród policjantów Daniela. Więcej konnych ustawiło się na trasie przemarszu, żeby mieć oko na tłum. Rose przyglądała się każdemu z jeźdźców bardzo uważnie, lecz i wśród nich nie wypatrzyła ukochanego. Może to i dobrze? I tak by ją zignorował, była o tym święcie przekonana.

Gdy ogon pochodu dotarł do katedry Świętego Patryka, spojrzała w prawo i wtedy go dostrzegła. Ten zarys ramion, linia bioder... Siedział na koniu i prezentował się jeszcze lepiej niż go zapamiętała. Serce dziewczyny zaczęło walić jak oszalałe, nie miała jednak czasu, by kontemplować widok Daniela, bowiem z lewej strony dobiegł ją krzyk. Krzyk na­zbyt dobrze znajomy.

- Maureen Fiona! Mogłam się tego spodziewać! Zasła­niasz mi i psujesz całą przyjemność!

Na schodach katedry stała jej matka i próbowała zepchnąć w dół matkę Daniela.

- Nie rozpychaj się, Bridget Hogan! To ty stoisz mi na drodze, stara wiedźmo!

Ludzie śmiali się w głos, słuchając tej kłótni. Rose znów spojrzała na Daniela. Ciekawe, jak on zareaguje na to zamie­szanie. Daniel jednak nie reagował. Tkwił jak posąg na koniu i przyglądał się paradzie, całkowicie ignorując dwie wariatki na stopniach kościoła.

Pochyliła się do przodu, jakby chciała w ten sposób przy­spieszyć przejazd jej pojazdu. Jak na ironię cały orszak za­trzymał się w tym właśnie miejscu.

- Przyjechałaś samochodem, Maureen? - zawołała tym­czasem Bridget tak głośno, że słychać ją było pół przecznicy dalej. - Chyba nie, bo zaparkowałabyś na stopniach katedry, ty łamago!

- Wiesz, co ja na to? O, zobacz! - pani O'Malley wyko­nała gest, którego nie powstydziłby się łobuz wypuszczony z poprawczaka.

Rose odwróciła wzrok ze wstydem, myśląc jednocześnie, jakie piekło musi przeżywać teraz Daniel.

Kierowca kabrioletu odwrócił się ze śmiechem:

- Widzi pani? Niezłe przedstawienie, co nie? Pewnie te dwie Irlandki popiły sobie piwa. Poczekajmy, może dadzą sobie po japie.

Rose zesztywniała na myśl, że matki mogą przejść do rękoczynów. Nie. To niemożliwe, żeby wszczęły burdę na schodach katedry Świętego Patryka...

A jednak.

- Ja ci pokażę! - wrzasnęła Bridget. - A masz, ty stara owco o siwym pysku!

- Uważaj, bo nie trafisz, ślepa wiedźmo!

- A właśnie że trafie!

Zaczęły wymieniać ciosy, a rozochocony tłum otoczył je wianuszkiem.

- Niech pan pozwoli mi wyjść - poleciła Rose kierowcy. - Muszę im pomóc. - Zeszła ze swojego miejsca, przeklinając niewygodną krótką spódniczkę,

- Hej, to nie twój interes, laluś. Zostaw to glinom.

- Sama wiem lepiej. Chcę wyjść.

Z poziomu ulicy nie widziała już tak dokładnie całej sceny, wystarczyło jednak kierować się odgłosami bójki i przekleń­stwami, by przecisnąć się do krewkich mamusiek.

- Natychmiast przestańcie! - Przepchnęła się przez tłum gapiów i schwyciła matkę za rękę. - Mamo!

Bridget nawet na nią nie spojrzała.

- Nie ma mowy, córuś. Nie przestaniemy, zanim to się nie rozstrzygnie.

- Mamo, przestań! - Rose chwyciła matkę w pasie i po­ciągnęła ze wszystkich sił. Na próżno.

Kątem oka dostrzegła gniadą końską pierś torującą sobie drogę przez tłum. Po chwili z wierzchowca zsiadł Daniel i rozdzielił kobiety z wprawą, którą zaprezentował uprze­dnio w domu Rose. Zadziwiające, ale tym razem obie panie usłuchały i trzymały się na dystans. Daniel chciał coś powie­dzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnował i potrząsnął jedynie głową.

O dziwo, Maureen - której kapelusik był przekrzywiony, a u płaszcza brakowało dwóch guzików - nie zmartwiła się pojawieniem się rozjemcy. Przeciwnie, uśmiechnęła się do niego i przemówiła:

- No, Daniel, nie stój tak, jakbyś zapomniał języka w gę­bie. Czas pogadać z kobietą, którą kochasz. Zobacz, synku, jest tu Rose.

Rose krzyknęła i wlepiła spojrzenie w swoją matkę.

- To było ukartowane! - orzekła oskarżycielskim tonem.

Zgromadzeni ludzie parsknęli śmiechem, słysząc tę no­winę.

- Trzeba było tak zrobić - odezwała się Maureen. - Oboje jesteście zbyt uparci, by sami się umówić i wyjaśnić sobie wszystko.

Daniel spojrzał na Rose. Podszedł do niej i stanął z nią twarzą w twarz.

- Pamiętasz? - spytała. - Powiedziałam, że je zabiję. Zro­bię to i żaden sąd mnie za to nie skaże.

- Śmierć to dla nich za mało. Ja bym je posłał na tortury.

- Już dość nas torturowaliście! - odezwała się Maureen. - Teraz koniec dąsów, bierzcie ślub i dawajcie nam szybko tego wnuka, na którego tak czekamy.

- Tak, ślub, choćby jutro! - zawtórowała Bridget. Pod Rose ugięły się kolana.

- To nie może być prawda. - Spojrzała na Daniela. - To chyba jakieś obce kobiety, które przebrały się za nasze matki.

- Hej, koleś! - krzyknął do Daniela ktoś z tłumu. - Te dwie panie zadały sobie mnóstwo trudu, żeby was ze sobą spiknąć. To jak, zamierzasz się teraz oświadczyć tej młodej damie czy nie? No, dawaj! Jest dziś święty Patryk czy nie?

Tłum przy klasnął i zaczął pogwizdywać i pokrzykiwać dla dodania mu odwagi.

- Słuchaj, Daniel, ja... - Rose próbowała coś powiedzieć, jednak okrzyki były zbyt głośne.

- Nie pozwól mu się wykręcić! - Głos Bridget okazał się wystarczająco donośny, by mogła go słyszeć. - Mówiłaś, że go kochasz. Maureen twierdzi, że z wzajemnością. Zmuś go po prostu, żeby powiedział to na głos.

- Powiedz jej! Powiedz! - podchwycił tłum. - Powiedz, powiedz, powiedz!

Rose ukryła twarz w dłoniach.

Nagle rozległ się policyjny gwizdek i okrzyki umilkły. Da­niel wyjął gwizdek z ponurą miną, Rose otworzyła oczy. Spo­dziewała się, że powie coś w stylu: „Proszę się rozejść, dość tego zbiegowiska", lecz on po chwili uśmiechnął się i zapytał donośnym głosem:

- Hej, ludzie, jak człowiek może się oświadczyć, kiedy robicie taki harmider?

Tłum zgotował mu owację.

Kiedy na powrót ucichło, odwrócił się do niej, klęknął na jedno kolano i spytał:

- Rose Erin Kingsford, czy wyjdziesz za mnie?

- Ach, Maureen! - krzyknęła Bridget. - Oświadczył się jej na stopniach katedry Świętego Patryka! Czy to nie wspaniałe?

- Wyjdziesz? - powtórzył Daniel. - Kocham cię - powie­dział z całym przekonaniem. - Byłem zarozumiałym, upar­tym idiotą. Wyjdź za mnie, Rosie.

Oparła się o niego, jakby bała się, że bez pomocy ukocha­nego upadnie na ziemię.

- Wyjść za ciebie? - przemówiła wreszcie. - Wyjść za ciebie, Danielu Patricku O'Malley, to dla mnie zaszczyt.

- Pocałuj ją teraz! - zakrzyknął ktoś z tłumu.

- Świetny pomysł - zgodził się Daniel. Stanął na nogi i chwycił dziewczynę w objęcia.

- Daniel! - Rose usiłowała protestować. - Czy wolno ci robić to na służbie?

- Nie wolno. Ale mamy dziś Dzień świętego Patryka, a ja jestem Irlandczykiem. Kochasz mnie, Rosie?

- Kocham, ty wariacie!

I wtedy zrobił to, na co czekała od tak dawna.

EPILOG

Bridget i Maureen rzucały monetą i wypad­ło, że pokaz przezroczy z podróży do Irlandii odbędzie się u tej drugiej.

- Uważam, że powinnaś powiesić ten irlandzki kalendarz na ścianie koło telefonu - oznajmiła Bridget, rozglądając się po mieszkaniu przyjaciółki. - Widziałabyś go w czasie każdej naszej rozmowy. Co to? Jeszcze nie oprawiłaś tych rysunków z „New Yorkera"? Można by pomyśleć, że nie ob­chodzi cię, że twoja synowa publikuje w takim prestiżowym piśmie.

Maureen sprawdziła jagnięcy stew i dopiero potem odpo­wiedziała przyjaciółce.

- Dobrze wiesz, dlaczego nie są oprawione. Wesele, nasza podróż do Irlandii, oczekiwanie na dziecko... Byłam tak za­jęta, że nie miałam czasu, żeby się przeżegnać.

- To dlatego, że nie potrafisz planować. Gdybyś lepiej rozłożyła sobie zajęcia, to... O! Dzwonek! Już są! Projektor zainstalowany?

- Oczywiście, ale nie mamy za dużo slajdów do poka­zania.

- To nie ja wrzuciłam rolkę filmu do guinnessa.

- Nie, ale to ty zaczęłaś się kołysać, kiedy śpiewali „Irlan­dzką różę". Potrąciłaś mnie.

- Nieprawda!

- Widzisz, jak się zachowujesz? Kłócisz się ze mną, a na­sze biedne dzieci stoją za drzwiami.

- To są twoje drzwi! Idź, wpuść ich, u Boga Ojca!

Już za chwilę Maureen zajęta była oglądaniem synowej, która wyglądała, jakby połknęła dynię. Przywitała się też z synem, który z kolei wyglądał, jakby połknął reflektor - taki bił od niego blask. Stew dochodził w piekarniku, Bridget pokazywała slajdy z podróży. Maureen nawet nie usiłowała ich oglądać - wię­kszość była niedoświetlona. Cóż jednak z tego, skoro na przyszły rok zrobiły sobie rezerwację na następną wycieczkę?

- Wybraliście już w końcu imię? - spytała Maureen, gdy po kolacji zasiedli przy ulubionym czekoladowym deserze.

Rose spojrzała na Daniela.

- Sama możesz im powiedzieć - powiedział i wzruszył ramionami. - Przestańmy się wreszcie targować.

- Co to? Czy sądzicie, że mogłybyśmy nie zgodzić się z waszym wyborem? - zapytała Bridget z oburzeniem.

- Co za pomysł! - dołączyła się Maureen. - To wasze maleństwo i możecie nazwać je, jak chcecie. Przecież nigdy nie próbowałyśmy narzucić wam swego zdania.

- Jestem zresztą pewna, że wybraliście ładne imiona - do­dała Bridget. - No, powiedzcie jakie?

- Jeśli to będzie chłopiec - wyznała wreszcie Rose - to będzie miał na imię Patrick Cecil.

- Nie będę się kłócić. Cecil jest twoim ojcem, ale nie zasługuje na pierwsze miejsce. Niech będzie Patrick, a potem Cecil - przytaknęła Bridget.

- A jeśli dziewczynka - ciągnęła dalej Rose - to będziemy mieli... Bridget Maureen.

- Co? Ona pierwsza? - wrzasnęła Maureen, nim zdążyła ugryźć się w język. - Rzucaliście monetą czy jak?

Daniel chrząknął z zakłopotaniem.

- Zadecydowaliśmy, że tak będzie sprawiedliwie, mamo. Jeśli chłopczyk odziedziczy pierwsze imię po tacie, to dziew­czynka powinna je dostać po matce Rose.

- Nie widzę w tym żadnej logiki...

- Pewnie, że jej nie ma - zgodziła się Bridget. - Ale jak ładnie oni to uzasadniają.

- Próbowaliśmy nawet kombinacji z waszymi imiona­mi... - powiedziała Rose.

- Tak - przyznał Daniel - ale Maurit i Bridgeen nie brzmią tak dobrze.

- Oczywiście, Danielu.

- Dobrze ci mówić - Maureen spojrzała krzywo na przy­jaciółkę - bo twoje imię znalazło się na pierwszym miejscu. Ale ja uważam, że jedynym uczciwym sposobem rozstrzyg­nięcia tego sporu jest rzut monetą. Co wy na to?

- Rzucać monetą, żeby wybrać imię dla dziecka? - zaopo­nowała Bridget.

- Tak będzie sprawiedliwie, moja droga.

- Nie byłabym tego taka pewna, kochanie.

- Wiecie co, moje drogie? - przerwał im Daniel. - Chyba powinniśmy już iść. Zapomniałem nakarmić Paddysego.

- To ten pies, który sypia z wami w łóżku? - zaintereso­wała się Bridget.

- No cóż - Rose zrobiła głupią minę - kupiliśmy już no­we łóżko. A właściwie dwa: jedno do mieszkania, drugie do domku.

- Boże, chyba nie pozwalacie mu włazić na te nowe? - zaniepokoiła się Bridget.

- Pewnie, że nie. Wyleguje się na starych.

- Słyszałaś kiedyś coś takiego? - Bridget spojrzała na przyjaciółkę. - Żeby odstępować łóżko psu...

- Nigdy - odparła Maureen. - A poza tym ciągle zosta­wiają go bez opieki. Taką bestię!

- No właśnie, mamo. Jeśli zaraz nie wrócimy do domu, Paddy może kogoś pożreć - przerwała jej Rose. - Jest głodny.

- Mówisz poważnie?

- Nigdy nic nie wiadomo. - Daniel poparł żonę, pomaga­jąc jej założyć płaszcz.

- Głupio się czułam, zwalając winę na pieska, który nie skrzywdził nigdy nawet muchy - powiedziała Rose do Daniela, kiedy wracali taksówką na Manhattan.

- Ja też, ale to ostudzi ich zapał, żeby do nas wpadać bez zapowiedzi.

- Całkiem dobrze przełknęły to imię dla dziecka, nie są­dzisz?

- W każdym razie talerze nie latały w powietrzu. W sumie jednak nie ma się o co spierać. Mam nadzieję na chłopca.

- Wiesz przecież, że na USG wyszła dziewczynka.

- Może się mylą..,

- Ja w każdym razie wolę dziewczynkę. I zamierzam dać jej imiona po naszych matkach. To w końcu ich sprawka.

- Może nie tak do końca. Sami też mieliśmy w tym udział. Rose przysunęła się do męża, aby taksówkarz jej nie sły­szał.

- Naprawdę jesteś przekonany, że to się stało podczas tamtej kąpieli?

- Nie całkiem. Ale już wtedy wiedziałem, że będziesz moja. I wiesz co? Teraz też mam na to ochotę. Lekarz nie będzie miał żadnych obiekcji?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
005 Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna
005 Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuski to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Co dwie mamuśki to nie jedna
Thompson Vicki Lewis Miłość i Uśmiech 05 Co dwie mamuśki to nie jedna
Vicki Lewis Thompson Co dwie mamuśki to nie jedna
Co dwie gowy to nie jedna, zwizki frazeologiczne w naszym jzyku
Co dwie gowy to nie jedna, zwizki frazeologiczne w naszym jzyku
HT018 Thompson Vicki Lewis Szalony weekend
Thompson Vicki Lewis Boże Narodzenie w Connecticut
HT063 Thompson Vicki Lewis Strzala Kupidyna
HT170 Thompson Vicki Lewis Ulubieniec kobiet
051 Thompson Vicki Lewis U ciebie czy u mnie
35 Thompson Vicki Lewis Seks w Nowym Jorku
Thompson Vicki Lewis W hawajskim rytmie (Harlequin Temptation 107)
Thompson Vicki Lewis Seks w Nowym Jorku
Thompson Vicki Lewis Zauroczenie

więcej podobnych podstron