Braun Lilian Jackson 22 Kot, który obrabował skarbonkę


Kot który

obrabował

skarbonkę

Lilian Jackson Braun

0x01 graphic

tom 22.

Kot, który obrabował skarbonkę

Przełożył

Jan Kabat

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series!

Tytuł oryginału: The Cat Who Robbed The Bank

Tłumaczenie z oryginału: Jan Kabat

Projekt okładki: Aleksandra Mikulska

Korekta: Maciej Korbasiński

Skład: Elipsa Sp. z o.o.

Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun

Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o.

ISBN 978 83 61226 62 8

Elipsa Sp. z o.o.

01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37

tel./fax +48 (22) 833 38 22

Printed in EU

INFORMACJE (0 22) 624 16 07

(od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)


0x01 graphic

Wrzesień zwiastował pamiętną jesień! W Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, ludzie snuli plany i żywili wielkie nadzieje.

Po pierwsze, odremontowano wreszcie stary hotel w Pickax, stolicy okręgu, zniszczony w wyniku wybuchu bombowego poprzedniego roku; miał zostać ponownie otwarty pod nową nazwą i z nowym szefem kuchni w trakcie uroczystego przyjęcia.

Po drugie, zamierzano uhonorować pewnego sławnego Amerykanina (który być może, ale niekoniecznie, spał tam w 1895 roku) pierwszym corocznym festiwalem na cześć Marka Twaina.

Po trzecie, pewna osobistość z Chicago zarezerwowała apartament prezydencki, zapowiadając swój przyjazd w dniu Święta Pracy i wprawiając w drżenie niewieście serca.

Wreszcie, jako zwieńczenie powyższego, miał się odbyć na terenach rekreacyjnych miasta organizowany przez trzy okręgi Zlot Szkocki i Festiwal Rozrywek Góralskich: koncert na dudach, turniej silnych mężczyzn w kiltach, miotających kłody na odległość, i pokaz tradycyjnego tańca na piętach w wykonaniu ładnych młodych kobiet.

Jedynym nieoczekiwanym wydarzeniem był przypadek zabójstwa w wykazie przestępstw miejscowej policji, ale była to na dobrą sprawę stara historia, która zaczęła się dwadzieścia kilka lat wcześniej.

W miarę jak zbliżał się wrzesień, dobrzy ludzie z Pickax (liczba mieszkańców wynosiła trzy tysiące) cytowali powiedzonka Marka Twaina na temat pogody, sugerowali sprośne nazwy dla hotelu i plotkowali bez końca o człowieku nazwiskiem Delacamp; nieliczni jak dotąd go spotkali, ale wszyscy mieli na jego temat coś do powiedzenia.

Jim Qwilleran, felietonista „Moose County coś tam”, wyczuwał atmosferę wyczekiwania, krążąc po centrum miasteczka. Kiedy zaszedł do banku, by zrealizować czek, młoda kasjerka, odliczając jego pięćdziesiątki, spytała:

- Czy to nie ekscytujące? Pan Delacamp znów do nas przyjeżdża, a zawsze zagląda do banku. Mam nadzieję, że podejdzie do mojego okienka, ale obsługuje go zwykle sam kierownik. Tak czy owak, to doprawdy porywające!

- Skoro pani tak twierdzi - mruknął Qwilleran, który po długiej karierze dziennikarskiej rzadko bywał podekscytowany, nie wspominając o tym, że nic mu się nie wydawało porywające.

W pierwszej kwiaciarni, gdzie wstąpił, by zamówić kwiaty dla chorej przyjaciółki, sprzedawczyni o szeroko otwartych oczach rzuciła bez tchu:

- Słyszał pan? Sam Delacamp do nas przyjeżdża! Zawsze musi mieć w swoim apartamencie świeże kwiaty, a swoim klientkom posyła róże.

- To dobrze! - odparł Qwilleran. - Wszystko, co wspomaga miejscową gospodarkę, cieszy się moją aprobatą.

Kupując „New York Timesa” w drogerii, usłyszał, jak jedna z klientek informuje, że otrzymała tłoczone zaproszenie od pana Delacampa na popołudniową herbatkę, zastanawiała się także, jakich perfum użyć. Żona aptekarza oznajmiła:

- Podobno lubi francuskie. Nie mamy w sprzedaży niczego w tym rodzaju. Proszę zajrzeć do domu towarowego. Zamówią je dla pani.

Qwilleran udał się na drugą stronę ulicy, do domu towarowego, kierując się instynktem starego dziennikarskiego wygi i węsząc historyjkę pełną ludzkiego ciepła i odrobiny humoru. Dom towarowy Lanspeaków był sklepem należącym od czterech pokoleń do tej samej rodziny; oferowano w nim najnowszy towar, ale hołdowano staromodnym poglądom na temat obsługi klientów. Qwilleran zastał oboje właścicieli w ich ciasnym biurze obok głównej sali.

- Cześć, Qwill! Wchodź, wchodź! - powiedział Larry Lanspeak.

- Napij się kawy - zaproponowała jego żona Carol.

Qwilleran usiadł na krześle.

- Za kawę dziękuję, ale chciałbym, żebyście mi coś wyjaśnili. Chodzi mi o tę mistyczną atmosferę wokół postaci Delacampa. - Wiedział, że właściciele sklepu pełnią rolę oficjalnych gospodarzy w przypadku wizyty tego człowieka. - Skąd to całe zamieszanie?

Larry spojrzał na żonę, a ona tylko machnęła bezradnie ręką.

- Cóż mogę powiedzieć? To starszy mężczyzna, ale przystojny i niezwykle elegancki. Prawdziwy galant! Przysyła kobietom kwiaty!

- I całuje je w dłonie - dodał Larry i podniósł znacząco brwi.

- Prawi szczodre komplementy!

- I całuje dłonie - powtórzył ironicznym tonem Larry.

- Wszystko w jego przypadku jest niezwykle formalne. Kobiety muszą nosić kapelusze podczas tych jego wtorkowych herbatek. Sprzedaliśmy wszystkie wyroby modniarskie. Oferujemy głównie filcowe nakrycia głowy, które kobiety wkładają do kościoła, ale nasza córka twierdzi, że powinniśmy ozdabiać je piórkami, kwiatami i dużymi wstążkami. Poszliśmy więc za jej radą. Diane to na ogół trzeźwo myśląca osoba, lekarka bądź co bądź, ale ma w sobie rys szaleństwa.

- Odziedziczyła to po matce - wyjaśnił Larry.

- Efekt jest niesamowity! Przykro nam, ale nie możesz tego opisać w swojej rubryce, Qwill. To prywatne imprezy, wyłącznie dla zaproszonych, tylko wybrani. Nie ma mowy o publicity!

- Okej, zapomnę o tym. Żadnej pisaniny - zgodził się Qwilleran. - Ale ten facet wydaje się ciekawy... No dobra, wracajcie do pracy.

Larry wyszedł z nim z biura i ruszyli obaj główną alejką sklepu, między półkami z koszulami, krawatami męskimi, damskimi szalami i kolczykami.

- Stary Campo jest nieszkodliwy, choć sprawia wrażenie odrobinę lipnego - wyznał właściciel domu towarowego. - Mimo wszystko te jego wizyty, co cztery czy pięć lat, są korzystne dla określonego elementu naszej społeczności, a sklep ma niezłą reklamę. W gruncie rzeczy to pomysł Carol. Ja trzymam się od tego z daleka.

Wiadomo było z całą pewnością, że Delacamp to handlarz, który skupuje i sprzedaje starą biżuterię rodową, odwiedzając od czasu do czasu odległe rejony kraju, słynące z niejakiej zamożności. W takich miejscach potomkowie starych i bogatych rodzin skłonni byli rozstać się z pamiątką rodzinną pod postacią naszyjnika wysadzanego rubinami czy szmaragdami lub diamentowej tiary w celu sfinansowania zakupu nowego wozu, edukacji uniwersyteckiej czy ekstrawaganckiego rejsu. Rzemieślnicy w firmie Delacampa w Chicago rozbierali taką starą biżuterię, a klejnoty osadzali w pierścionkach, wisiorkach i temu podobnych. Potem owe cacka sprzedawano nowemu pokoleniu właścicieli, którzy traktowali to jako inwestycję lub oznakę statusu materialnego.

Moose County było w tym wypadku miejscem odpowiednim, Delacamp zaś uznał, że warto je odwiedzać. Był to najbogatszy okręg stanu w dziewiętnastym wieku, kiedy to eksploatowano zasoby naturalne, a o podatku dochodowym nikt nie słyszał. Starzy baronowie przemysłu węglowego i drzewnego pobudowali sobie rezydencje z wielkimi skarbcami w piwnicach. Wysyłali potomstwo na ekskluzywne uczelnie na Wschodnim Wybrzeżu i zabierali swoje żony do Paryża, gdzie kupowali dla nich biżuterię, która z czasem zyskiwała na wartości. Kiedy na początku dwudziestego wieku pozamykano kopalnie, miejscowa gospodarka uległa załamaniu i większość rodzin uciekła do wielkich miast. Inni postanowili zostać i żyć sobie spokojnie w miarę możliwości, otwierając jakiś interes czy wykonując taki lub inny zawód - a nawet zajmując się przemytem alkoholu w czasach prohibicji.

Wszystko to przekonało Qwillerana, że Stary Campo ma głowę do interesów, dlatego też z przyjemnością słuchał plotek w kawiarni. Zarówno pracownicy fizyczni, jak i umysłowi wyrażali swe opinie bez skrępowania:

- Będzie zgrywał ważniaka i robił wrażenie na dziewczynach.

- Powiadają, że nie pije nic innego prócz herbaty, ale mogę się złożyć, że coś do niej dolewa.

- Tak, byłem bagażowym w hotelu kilka lat temu, wysyłał wtedy po rum. Dawał porządne napiwki, to muszę mu przyznać.

- Znam jednego faceta - jego żona wyjęła z ich wspólnego konta dziesięć tysięcy i kupiła diamentową spinkę do włosów.

- Cieszę się, że mojej żony nie ma na jego liście. Kobiety chodzą na te jego herbatki i na wszystko się nabierają!

- Zawsze przyprowadza ze sobą asystentkę, która za każdym razem jest młoda i atrakcyjna. To podobno jego kuzynka czy siostrzenica, ale nigdy nie widać żadnego podobieństwa, jeśli rozumiecie, co chcę powiedzieć.

Plotka stanowiła filar kultury Moose County, choć nikt nie posługiwał się takim słowem. Obowiązywało określenie „troska i zaufanie”. Mężczyźni mieli swoje bary; kobiety miały swoje popołudniowe spotkania.

Qwilleran słuchał tego wszystkiego, przytakiwał i śmiał się pod nosem. Sam był przedmiotem plotek. Kawaler wiodący proste życie, a mimo to najbogatszy człowiek środkowej części północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych. Dzięki kaprysowi losu stał się spadkobiercą ogromnej fortuny Klingenschoenów, zlokalizowanej w Moose County. Wcześniej utrzymywał się z pensji reportera, nie przejawiając szczególnego zainteresowania bogactwem; co więcej, w kwestiach finansowych czuł się jak nowicjusz. Poradził sobie z tą sytuacją, ustanawiając Fundację Klingenschoenów, i udzielił jej pełnomocnictw. Zarządzający majątkiem mogli wspierać, w sposób rozważny, miejscową społeczność.

Rzecz jasna „pan Q” stał się ikoną w okręgu nie tylko ze względu na swoją hojność. Co dwa tygodnie pisywał do rubryki „Piórkiem Qwilla”, zamieszczającej najbardziej poczytne felietony w gazecie. Odznaczał się towarzyskim usposobieniem i poczuciem humoru, choć jego wiecznie zamyślone oczy nadawały mu melancholijny wygląd. No i był panem samego siebie.

Pionierska krew zmieniła mieszkańców tych okolic w rasę zadeklarowanych indywidualistów, co potwierdzał jeden rzut oka na mapę. Można było na niej znaleźć takie nazwy jak Squunk Corners, Little Hope, Sawdust City, Chipmunk i Ugley Gardens. Qwilleran należał do tej społeczności. Pisał swoje nazwisko, posługując się literami „Qw”, mieszkał w stodole z dwoma kotami, hodował sumiaste szpakowate wąsy i jeździł na rowerze poziomym, pedałując z nogami w górze.

Odznaczał się też innymi rysami, które przemawiały na jego korzyść. Jako człowiek wysoki i dobrze zbudowany roztaczał wokół siebie aurę władczości. Jako dziennikarz był wytrawnym słuchaczem. Nawet nieznajomi czuli, że mogą mu się zwierzyć - zdradzić marzenia i opowiedzieć o troskach. Zawsze darzył wszystkich pełną zrozumienia uwagą.

Jednym z dziwactw Qwillerana było jego zamiłowanie do prywatności. Potrzebował jej, by rozmyślać, pisać i czytać, a jego odpowiednio urządzona stodoła stała na uboczu. Choć znajdowała się w granicach miasta i niedaleko od jego głównej ulicy, była otoczona rozległym terenem. Stanowiła kiedyś część farmy, która ciągnęła się od Main Street do Travelyan Road, pół mili dalej na wschód. Ubite drogi nie były znane w owych czasach.

Teraz Main Street dzieliła się na północne i południowe pasmo ruchu, zwane Park Circle. Stały tam dwa kościoły, budynek sądu, majestatyczny gmach starej biblioteki publicznej i dawna rezydencja Klingenschoenów, pełniąca obecnie rolę niewielkiego teatru. Na tyłach rezydencji znajdowała się mieszcząca cztery boksy powozownia z kwaterami dla służby na górze. Ciągnął się stamtąd prastary, wyżłobiony kołami powozów szlak, wijąc się pośród iglastych drzew i kończąc przy podwórzu stodoły.

Stuletnia stodoła, w której przechowywano niegdyś jabłka, wznosiła się niczym wiekowy zamek - zbudowana na planie ośmiokąta, wysoka na cztery kondygnacje, o fundamentach z kamienia polnego i elewacji ze starych desek. W ścianach wycięto otwory okienne o dziwnych kształtach; w szybach odbijały się ukośne belki wnętrza.

Po wschodniej stronie rósł niegdyś bujny sad, dopóki jakaś tajemnicza zaraza nie zniszczyła drzew. Teraz posesja została ponownie obsadzona i ów dziki ogród przyciągał ptaki i motyle.

Ostatniego dnia sierpnia Qwilleran ruszył starą drogą przez sad, żeby wyjąć korespondencję i gazety ze skrzynki przy Trevelyan Road. W miejscu, gdzie niegdyś spłonął stary dom, stał obecnie współczesny budynek w stylu rustykalnym, mieszczący Centrum Sztuki w Pickax. Mieszkańcy okręgu chodzili tam na zajęcia, oglądali wystawy i - w niektórych wypadkach - wynajmowali studia. Qwilleran, przechodząc tamtędy, policzył samochody na parkingu. Wyglądało na to, że jest spora frekwencja.

Szosa wyznaczała granice miasta. Za nią rozciągały się pola uprawne. Pomachał do jakiegoś farmera, który jechał drogą w swym terkoczącym traktorze, i kierowcy półciężarówki zmierzającej w przeciwnym kierunku. Skrzynka pocztowa i pojemnik na prasę były zainstalowane na słupie przy chodniku. Znalazł tylko kilka listów; jego fani pisali na adres redakcji, a korespondencja urzędowa i wszelkie śmieci przekazywano do firmy prawniczej, która reprezentowała Fundację Klingenschoenów.

Od strony farmy McBee biegł w jego stronę chłopiec. W ręku trzymał torbę z zakupami.

- Panie Q! Panie Q! - krzyczał. Był to dziesięcioletni Culvert McBee. - Coś panu przyniosłem!

Qwilleran miał nadzieję, że nie jest to rzepa czy pasternak z kuchennego ogrodu państwa McBee.

- To bardzo miło z twojej strony, Culvert.

Pucołowaty chłopak dyszał ciężko po biegu.

- Zrobiłem coś dla pana... uczestniczyłem w letnich zajęciach... o, tam - wskazał głową Centrum Sztuki i wręczył Qwilleranowi torbę.

- Co to takiego?

- Niech pan zajrzy do środka.

Qwilleran traktował z rezerwą drobiazgi, które robili dla niego czytelnicy, i zajrzał do torby bez szczególnych oczekiwań. Zobaczył plik kartek przyczepionych do małej podkładki. Na wierzchniej stronie widniało sporządzone komputerowym pismem znane powiedzenie: „Trzydzieści dni liczy wrzesień”.

- To kalendarz - wyjaśnił Culvert. - Każdego dnia zrywa pan kartkę i czyta, co jest na niej napisane.

Na drugiej stronie widniała data (1 września) i dzień (wtorek), a także przysłowie: „Nie wywołuj wilka z lasu”.

- No! To jest coś! - oznajmił Qwilleran z udawanym entuzjazmem; przewertował kilka kartek i przeczytał: „Krowa, która głośno ryczy, daje mało mleka”, „Nie zagląda się darowanemu koniowi w zęby”, „Gdy kota nie ma, myszy harcują”. - Skąd wziąłeś te powiedzonka, Culvert?

- Z biblioteki. Pochodzą z całego świata.

- Wszystkie dotyczą zwierząt!

- Tak.

- No cóż, naprawdę doceniam, że o mnie pomyślałeś.

- W podkładce jest otwór. Może pan zawiesić ją na ścianie.

- Zawieszę.

- Dla mamy też zrobiłem taki kalendarz.

- Jak tam rodzice? Nie widziałem ich ostatnio.

- Z tatą wszystko w porządku. Mamę boli ręka od komputera.

- A co z psami?

Culvert urządził małe schronisko dla starych, niechcianych psów.

- Dolly zdechła ze starości, pochowałem ją za szopą. Wymalowałem jej imię na kamieniu. Może pan przyjść i zobaczyć. Przyszła ciocia i przyniosła dla niej kwiaty.

- To miłe z jej strony. Jesteś gotów wrócić do szkoły?

- Tak.

Potem Qwilleran jeszcze raz pochwalił kalendarz, Culvert zaś ruszył z powrotem na swoją farmę przy Base Line Road.

Pod Centrum Sztuki parkował znajomy samochód, więc Qwilleran poszedł pogadać ze swoim przyjacielem Thorntonem Haggisem. Był to emeryt z czupryną siwych włosów, pełniący przejściowo obowiązki dyrektora Centrum do czasu znalezienia kogoś na miejsce Beverly Forfar.

- Wciąż na posterunku, jak widzę - oznajmił Qwilleran. - Bev odezwała się do kogokolwiek?

- Nie. Po tej całej burzy, jaką tu przeżyła, miała serdecznie dość naszego pięknego miasta.

Była dyrektorka napisała jednak do Qwillerana - dziękowała serdecznie za prezent pożegnalny, nie wiedząc, że chciał się go pozbyć. „To wspaniale z Twojej strony, że postarałeś się dla mnie o Biel bieli. Wisi w moim mieszkaniu i wszyscy ją podziwiają. Może Cię zainteresuje wiadomość, że znalazłam posadę w Ann Arbor w Michigan, i niewykluczone, że przerodzi się to w coś poważnego”.

Qwilleran przytaknął. O ile się orientował, w mieście, gdzie przebywała obecnie Bev, panował odpowiedni klimat dla ezoterycznych wklęsłorytów. Wygrał go na loterii fantowej, zorganizowanej w Centrum Sztuki, z tego prostego powodu, że jako jedyny nabył kilka losów, posługując się nazwiskiem Ronald Frobnitz. Jako zwycięzca próbował pozbyć się w dyskretny sposób tego dzieła, nie sprawiając przykrości artyście, który je przekazał na loterię. Na szczęście Beverly Forfar opuszczała Pickax na zawsze i była szczęśliwa, mogąc posiadać dzieło sztuki warte tysiąc dolarów.

W postscriptum napisała: „Jeśli masz kontakt z profesorem Frobnitzem w Japonii, podziękuj mu za jego szczodrość. Przykro mi, że nie poznałam go, kiedy był w Pickax. Przez telefon sprawiał wrażenie niezwykle czarującego człowieka”.

Qwilleran spytał Thorntona:

- Jakiekolwiek szanse na znalezienie następcy naszej Beverly?

- Rozmawiali z kilkoma kandydatami, ale jakoś nie mogą się zdecydować.

- Odwalasz zbyt porządną robotę. Po co szukać nowego dyrektora, skoro stary dobry Horn może pracować za darmo?

- To samo przyszło mi do głowy! Po trzydziestym września kończę! Ale wcześniej organizujemy jarmark rzemiosł i rękodzieła. Przyjdziesz na otwarcie? Też wystawię parę swoich rzeczy.

- Coś twórczego w dziedzinie nagrobków? - spytał lekkim tonem Qwilleran.

Thornton był emerytowanym kamieniarzem, który przez pewien czas studiował historię sztuki.

- Możesz sobie żartować do woli - odparował. - Ale czuję potrzebę jakiegoś praktycznego hobby. Kupiłem tokarkę i obrabiam drewno w piwnicy.

- Muszę to zobaczyć! - oświadczył Qwilleran.

- Wobec tego przyjdź na jarmark - zaproponował jego przyjaciel. - I weź pieniądze.

Qwilleran ruszył w stronę swojego lokum drogą, która wiodła od wschodu. W dniach swej świetności była to stodoła na przestrzał, z wielkimi wrotami od strony zachodniej i wschodniej, dostatecznie wielka, by mógł się w niej pomieścić ogromny wóz załadowany jabłkami. Teraz oba wejścia zostały zamurowane i zaopatrzone w zwykłe drzwi. Od wschodu były podwójne, obudowane szklanymi panelami. Pełniły rolę wejściowych, otwierając się na sień, choć właściwie znajdowały się od tyłu. Te tylne znajdowały się oczywiście od frontu i otwierały się na kuchnię. (Tego rodzaju anomalia architektoniczna była czymś powszechnym w Moose County, gdzie Pickax miało przydomek „Paradoks”). Dwukrotnie mieszkańcy miasta poddali pod głosowanie propozycję zmiany nazwy różnych ulic. Old East Street biegła na zachód od New West Street, położenie North Street East i South Street West też budziło wątpliwości. Jednakże tylko zamiejscowi bywali zdezorientowani, ale dezorientowanie zamiejscowych stanowiło miejscową rozrywkę.

Kiedy Qwilleran zbliżył się do podwójnych drzwi, przez boczne szyby obserwowały go dwa koty syjamskie, stojąc na tylnych nogach i opierając się przednimi o niski parapet. Wkroczywszy do sieni, musiał brnąć przez kłębowisko wężowatych ciał o ruchliwych ogonach; krążyły wokół niego, zawracały, ocierały się o jego kostki i plątały mu się pod stopami - przy bezustannym akompaniamencie miauczenia operowymi głosami kotów syjamskich. To hałaśliwe powitanie byłoby pochlebne, gdyby Qwilleran nie spojrzał na zegarek. Czas karmienia w zoo!

- Co robiłyście przez całe popołudnie? - spytał, szykując im obiad. - Coś pożytecznego? Rozwiązałyście jakiś problem o światowym zasięgu? Kto wygrał sprint na pięćdziesiąt jardów?

Uważał, że im częściej mówi się do kotów, tym stają się bystrzejsze.

Ten długi, szczupły, gibki i muskularny to był Kao K'oKung, zwany familiarnie Koko. Jego kocia towarzyszka miała na imię Yum Yum i była drobna, filigranowa i płochliwa, chociaż potrafiła drzeć się niczym syrena karetki pogotowia, kiedy czegoś chciała, zwłaszcza gdy chciała dostać to natychmiast. Oba koty odznaczały się bladopłowym futrem i ciemnobrązowymi pyszczkami, uszami i ogonami. Oczy Yum Yum były niebieskie z lekkim odcieniem fioletu, a ich błagalne i zalotne spojrzenie mogło stopić każde serce. Oczy Koko, o nieco ciemniejszym błękicie, kryły w sobie głębię sugerującą inteligencję i niewypowiedziane tajemnice.

Były to typowe koty domowe, ale wnętrze stodoły mogło uchodzić za otwartą przestrzeń w przekonaniu niewielkich istot, które ważyły zaledwie pięć kilogramów, a może nawet mniej. Przestrzeń o średnicy* trzydziestu metrów sięgała samego dachu. Po ścianach wspinały się spiralnie schody, łącząc ze sobą balkony na trzech poziomach. Pośrodku stał ogromny biały sześciokątny kominek, którego równie biały przewód kominowy wznosił się do wieńczącej sklepienie kopuły; palenisko to dzieliło dolną kondygnację na funkcjonalne pomieszczenia: jadalnię, salon, hall i bibliotekę. Kuchnia znajdowała się pod najniższym balkonem, schowana do połowy za barkiem w kształcie litery L.

W ciągu dnia wnętrze tonęło w świetle wpadającym przez trójkątne i romboidalne szybki. Przeważały kolory o odcieniu bladym - spłowiałe drewno, obicia mebli i marokańskie chodniki. Po zmroku, kiedy dzięki pojedynczemu kontaktowi zapalały się dyskretne lampy i przemyślnie rozmieszczone reflektorki, efekt był zdecydowanie czarujący.

Ulubione pomieszczenie Qwillerana stanowiła biblioteka. Jedna ściana kominka była zakryta półkami, te zaś zapełniały klasyki kupowane z drugiej ręki u miejscowego księgarza. Na stole stał telefon, sekretarka i materiały piśmienne. Zagłębiony w obszernym fotelu z otomaną, Qwilleran lubił czytać głośno swoim kotom albo pisać miękkim ołówkiem felieton do swojej rubryki w zeszycie o żółtych kartkach.

Ostatniego dnia sierpnia, przed wyjściem na obiad, czytał swym ulubieńcom z książki wybranej przez Koko, oficjalnego bibliokota, który obchodził półki i miał w zwyczaju zwijać się w kłębek między biografiami i dziewiętnastowieczną prozą angielską. Kiedy nadchodziła pora czytania, przysługiwał mu przywilej wyboru, choć Qwilleran miał prawo weta. Od pewnego czasu zagłębiali się w dramat grecki. Koko potrafił wyczuć określoną książkę i uparcie obwąchiwał Żaby Arystofanesa.

- No dobrze, niech będzie - oznajmił Qwilleran. - Ale to jest ostatni raz!

Oba koty lubiły żabi chór, który ich pan potrafił tak żywo udramatyzować: brekekekekeks keks keks. Oczy Yum Yum robiły się okrągłe, a z piersi Koko dobywało się głośne mruczenie.

- Te koty są jak małe dzieci - zauważył Qwilleran podczas kolacji tego wieczoru. - Kiedy miałem trzy lata, chciałem wciąż słuchać Jacka i fasoli. Matka pod wpływem rozpaczy nauczyła mnie czytać w tak młodym wieku.

Jadł kolację z najważniejszą kobietą swojego życia, czarującą towarzyszką w tym samym co on wieku, której łagodny głos, ciepły uśmiech i sympatyczne usposobienie kryły żelazną wolę godną Yum Yum. Była to Polly Duncan, kierowniczka biblioteki publicznej. Zawsze wkładała coś specjalnego na ich randki i tym razem była to zielona jedwabna sukienka i naszyjnik ozdobiony długimi pałeczkami srebra, przetykanymi paciorkami zielonego nefrytu.

- Wyglądasz cudownie! - powiedział, gdyż nauczył się unikać zwrotu: „Wyglądasz cudownie dziś wieczór”, co sugerowałoby, że zwykle nie wygląda cudownie. Polly zwracała baczną uwagę na niuanse mowy.

Zadowolona, odparła:

- Dziękuję, mój drogi. A ty prezentujesz się bardzo przystojnie.

Zawsze nosił marynarkę i krawat, odpowiednio dobrane, kiedy wybierał się na kolację z Polly. Takie komplementy należały do obopólnego rytuału.

Zarezerwowali stolik w „Onooshs Cafe”, w centrum Pickax, małej restauracji z egzotycznymi malowidłami ściennymi, lampami, mosiężnymi ozdobami i aromatem śródziemnomorskim. Kuchnie narodowe znajdowały powoli akceptację czterysta mil na północ od wszystkiego, choć proces ten przebiegał opornie. Przy krytych mosiądzem stolikach siedzieli smakosze o podniebieniach złaknionych eksperymentów kulinarnych, turyści spoza miasta i studenci z miejscowego college'u, którym przysługiwała zniżka.

Na początek Polly zamówiła dla siebie wytrawne sherry, Qwilleran zaś squunk, lokalną wodę mineralną, z lodem i odrobiną alkoholu.

- Jak brzmi najświeższa plotka w bibliotece? - spytał, gdyż właśnie biblioteka stanowiła centrum informacji, i to pod niejednym względem. - Czy poczta pantoflowa w Pickax skupia się obecnie na panu Delacampie?

- Nie, nie! - sprostowała Polly z podnieceniem. - Najświeższe wiadomości dotyczą Amandy! Nie słyszałeś?

- Coś mi się tam obiło o uszy w lipcu, kiedy byłaś w Kanadzie, ale zaprzeczyła.

- Potem zmieniła zdanie jeszcze kilka razy, ale myślę, że robiła to dla tym większego efektu. Amanda nie ma w sobie nic naiwnego!

- No więc o co chodzi? - spytał zniecierpliwiony. Jako dziennikarz zawsze czuł się nieswojo, jeśli nie wiedział, co w trawie piszczy.

- No cóż! Dzisiaj upływał termin, a ona wzięła petycję z ratusza o dziewiątej rano. Osiem godzin później oddała ją z wymaganą liczbą podpisów - pięć procent zarejestrowanych wyborców! Stała przed „Toodles Market” i domem towarowym Lanspeaków, robiąc sporo zamieszania, jak możesz sobie zapewne wyobrazić.

- Cała Amanda! - skomentował z dumą Qwilleran.

W Pickax była tylko jedna wybitna Amanda. Jako właścicielka studia dekoracji wnętrz, zlokalizowanego przy Main Street, urządzała domy znanych rodzin od czterdziestu lat. Od dwudziestu zasiadała w radzie miejskiej - zawsze mówiła otwarcie, co myśli, a czasem bywała gderliwa. Miejscowi kochali ją za nieustraszony indywidualizm, który obejmował jej ekscentryczne stroje i makijaż. Teraz zamierzała wystartować w listopadowych wyborach i rzucić tym samym wyzwanie obecnemu burmistrzowi - politykowi, który sprawował swój urząd od pięciu kadencji z tej prostej przyczyny, że jego matka pochodziła z Goodwinterów.

Było to wielkie nazwisko w Pickax. Czterej bracia Goodwinterowie założyli w 1850 samo miasto.

Ale burmistrz nazywał się Gregory Blythe. Jego rywalem była Amanda Goodwinter!

- Przewiduję, że wygra w cuglach - oznajmił Qwilleran.

Młoda ożywiona dziewczyna w haftowanej kamizelce podała im baba ghanouj i spanokopete.

- Szkoda, że matka mnie nie widzi w tej chwili - mówił dalej. - Jem szpinak i oberżynę. I smakuje mi! - Po chwili spytał: - Jak ostatnie wiadomości na temat Starego Campo?

- Jak możesz być tak szyderczy? - zbeształa go Polly. - Zazdrość panująca wśród męskiej populacji jest wprost śmieszna! Kilka pań z zarządu biblioteki jest na jego liście zaproszonych i wszystkie utrzymują, że to wielki dżentelmen o nieskazitelnych manierach i wielkiej charyzmie!

- Słyszałem, że zawsze towarzyszy mu w podróżach Piętaszek płci żeńskiej. Tak się składa, że jest to nieodmiennie młoda i pociągająca osoba, w dodatku spokrewniona z nim w jakiś sposób - oznajmił to z nutką sarkazmu w głosie.

Polly wyjaśniła z całą powagą:

- Szkoli członków rodziny, którzy przejmą interes, gdy przejdzie na emeryturę... tak w każdym razie słyszałam - dodała. - Ale najważniejsze jest to, że Carol mnie poprosiła, żebym obsługiwała gości podczas jego czwartkowej herbatki! Te opale, które mi dałeś, Carol zamówiła u jubilera w Chicago. To była firma Delacampa, okazało się więc nagle, że zaliczam się do ścisłego grona zaufanych.

- Czym się zajmuje, kiedy jest w mieście?

- No cóż, najpierw wydaje ekskluzywne przyjęcie dla potencjalnych klientów. Rodziny dysponujące rodową biżuterią na sprzedaż zapraszają go do swoich domów, a ci, którzy zamierzają nabyć stare kosztowności z jego prywatnej kolekcji, umawiają się z nim na spotkanie w jego pokoju hotelowym.

Qwilleran rozważył krótko sytuację i spytał:

- Jeśli jest taki wybredny, to jak zareagował na stary hotel z jego zepsutymi windami i paskudnym jedzeniem?

- Miał dość taktu, by niczego nie krytykować ani też nie robić sobie żartów... nie będę ukrywała, Qwill: mam tremę przed występem na jego przyjęciu.

- Nonsens, Polly. Zawsze panujesz nad sytuacją, a teraz, kiedy przeszłaś już operację, jesteś zdrowsza, bardziej żywotna i urocza niż kiedykolwiek.

Młoda kelnerka, która obsługiwała właśnie nowych gości, uśmiechnęła się szeroko na widok „starszej pary”, trzymającej się za ręce.

- Bez żartów - ostrzegł ją Qwilleran. - To stary śródziemnomorski obyczaj.

Przez kilka chwil kontemplowali posiłek na talerzach - nadziewane liście winogron dla niej, jagnięcina curry dla niego - i subtelność aromatu. Potem Qwilleran spytał:

- Co włożysz na sobotnie przyjęcie?

- Białą suknię wieczorową i opale. Ubierzesz się w kilt do smokingu?

- Myślę, że byłoby to odpowiednie.

Na uroczystym otwarciu odremontowanego hotelu wymagano eleganckiego stroju, karta wstępu zaś kosztowała trzysta dolarów. Zysk z przedsięwzięcia miał zasilić Radę Krzewienia Umiejętności Pisania i Czytania. Planowano podanie szampana, muzykę i prezentację odnowionego wnętrza.

- Załatwiam sobie wstępną prezentację prezentacji - oznajmił Qwilleran. - Fran Brodie wpuści mnie ukradkiem.

- To było genialne nadać hotelowi nową nazwę, zważywszy na jego ponurą reputację w przeszłości.

- Tablica zostanie powieszona we czwartek.

Potem rozmowa zeszła na nieistotne tematy:

Klub Teatralny otwierał sezon przedstawieniem Noc musi zapaść.

Centrum Sztuki nie mogło znaleźć następcy Beverly Forfar.

Celia Robinson wyszła za Pata O'Della i przeprowadziła się do jego wielkiego domu przy ulicy Miłej, pozostawiając mieszkanie nad powozownią.

Kiedy w końcu wyszli z restauracji, Qwilleran spytał:

- Miałabyś ochotę wstąpić do stodoły i zobaczyć mój nowy kalendarz?

- Tylko na chwilę. Muszę wracać do siebie i nakarmić koty.

Był już zmierzch, kiedy zajechali na podwórze. Wydawało się, że świat jest skąpany w przyćmionym niebieskim świetle. Był to ten szczególny moment po zachodzie słońca i przed ukazaniem się gwiazd, kiedy wszystko wstrzymuje oddech, milczy... i czeka.

- To magiczna chwila - zauważyła Polly.

- Francuzi mają na to określenie: l'heure bleue.

- Są francuskie perfumy o takiej nazwie. Przypuszczam, że cudowne.

Weszli w końcu do środka, żeby obejrzeć kalendarz, a potem Polly pojechała do domu nakarmić Brutusa i Cattę. Qwilleran wyprowadził swoich ulubieńców do osłoniętej altany, gdzie usiedli we trójkę w ciemności. Koty lubiły nocną porę. Słyszały to, czego nie można usłyszeć, i widziały to, czego nie można zobaczyć.

Nagle Koko stał się czujny. Pobiegł na koniec altany i wlepił spojrzenie w stodołę. Po dwóch czy trzech minutach w środku zadzwonił telefon. Qwilleran pobiegł z powrotem do domu i złapał słuchawkę po szóstym czy siódmym sygnale.

Dzwoniła Celia Robinson O'Dell, która była niegdyś jego sąsiadką w mieszkaniu nad powozownią.

- Cześć, szefie! - przywitała się wesoło; jej głos brzmiał zaskakująco młodo jak na kobietę w zaawansowanym wieku. - Co słychać w stodole? Jak tam koty?

- Celia! Próbowałem dodzwonić się do ciebie i przekazać ci gratulacje z okazji ślubu, ale trudno cię złapać.

- Wybraliśmy się w małą podróż poślubną. Pojechaliśmy do Greek Bay odwiedzić zamężną córkę Pata. Ma troje wnucząt.

- Jak ci się mieszka przy ulicy Miłej?

- Och, to wielki wspaniały dom z ogromną kuchnią; potrzebuję czegoś takiego, właśnie teraz, kiedy zamierzam zająć się na poważnie cateringiem. Ale bardzo mi się podobało w powozowni, lubiłam też przyrządzać smakołyki dla ciebie i twoich kotów. Wciąż mogę upichcić to i owo do twojej zamrażarki. Pat zawsze to podrzuci, kiedy będzie jechał popracować u ciebie w ogrodzie.

- Zaskarbisz sobie wdzięczność całej naszej trójki.

- I jeśli będę mogła zaangażować się w jakąś małą... tajną... misję, to...

- No cóż, zobaczymy. Przekaż Patowi pozdrowienia ode mnie. To prawdziwy szczęściarz.

Qwilleran odwiesił słuchawkę i zaczął muskać sobie wąsy, nie kryjąc niepewności i obawiając się, że jego szpiegowski system zaczyna się walić. Lubił węszyć w sprawach, które nie powinny go interesować - kierowany ciekawością albo podejrzliwością - i dzięki Celii mógł działać incognito. Była idealnym tajnym agentem jako szanowana, godna zaufania osoba w typie sympatycznej babci, nie wspominając już o tym, że jako zapalona czytelniczka powieści szpiegowskich uwielbiała, gdy Qwilleran powierzał jej sekretne misje. Miały miejsce dyskretne spotkania informacyjne, zaszyfrowane rozmowy telefoniczne, instalacje ukrytych magnetofonów i tajne narady w dziale warzywnym w „Toodles Market”. Teraz, będąc kobietą zamężną, jak długo zdołałaby utrzymać w tajemnicy swoją działalność?

Jeśli chodzi o Qwillerana, jego śledztwa nie miały nawet cienia oficjalności. Interesował się po prostu przestępstwami, co było konsekwencją lat, które przepracował w charakterze reportera działu kryminalnego różnych gazet na Nizinach, jak miejscowi nazywali obszary miejskie na południu. Ostatnimi czasy odkrył mnóstwo intryg w tej małej społeczności, czym zdobył sobie zaufanie i przyjaźń komendanta policji w Pickax. Wiedział, że ów związek będzie trwał nadal, z tajną agentką czy bez niej.

0x01 graphic

WTOREK, I WRZEŚNIA

„Nie wywołuj wilka z lasu”.

Qwilleran napisał tysiące słów na cześć września do swojej rubryki „Piórkiem Qwilla” i poprosił czytelników o komponowanie wierszy na temat dziewiątego miesiąca roku. Poinformował przy okazji, że „najlepszy ukaże się na jego szpalcie i zdobędzie ołówek samego autora w złotej oprawce”. Wszyscy wiedzieli, że jego ulubionym narzędziem pisarskim był gruby żółty ołówek z miękkim wkładem grafitowym.

- Zawsze kombinujesz, jak zmusić czytelników, by odwalali za ciebie robotę - droczył się z nim redaktor naczelny.

- Chodzi o współudział czytelników w tworzeniu gazety. Uwielbiają to!

- Kto płaci za te wszystkie ołówki, które rozdajesz?

- Możesz mi potrącić z mojej nędznej pensji.

ŚRODA, 2 WRZEŚNIA

„Kura mądrzejsza od jajka”.

Cotygodniowy oficjalny lunch Klubu Entuzjastów Pickax odbył się w sali komunalnej, a członkowie zdawali sprawozdanie z postępów w przygotowaniu Festiwalu imienia Marka Twaina, zaplanowanego na październik. Planowano paradę, tańce ludowe, konkursy i wiele innych atrakcji. Postanowiono też, że tak zwany apartament prezydencki w hotelu (drugie piętro od frontu) będzie nosił imię pisarza. Próby przeforsowania decyzji, by jego imieniem ochrzcić także jedną z ulic, spotkały się z lodowatą reakcją mieszkańców, którzy narzekali, że zmiana nazw ulic powoduje jedynie zamieszanie i narazi na koszty właścicieli posesji. Qwilleran wziął udział w posiedzeniu, zjadł swoją zupę i kanapkę, ale powstrzymał się od zgłaszania jakichkolwiek wniosków.

CZWARTEK, 3 WRZEŚNIA

„Psy szczekają, karawana idzie dalej”.

Dla kotów wielkim wydarzeniem był przyjazd ciężarówki z nowymi stołkami do barku. Na starych siedziało się równie wygodnie co na taboretach do dojenia krów, a mimo to przypadkowi goście decydowali się zająć na nich miejsca, zamiast w głębokich fotelach wypoczynkowych. Nowe stołki wydawały się znacznie wygodniejsze. Miały oparcia; obracały się; ich siedziska były grubo tapicerowane. Cztery stare stołki bez oparć miały trafić do sklepu z rzeczami używanymi, przeznaczającego dochody na cele dobroczynne.

Gdy tylko dostawca zniknął, Koko i Yum Yum wyłoniły się znikąd, by obejrzeć dokładnie nowy nabytek Dwa nosy obwąchały każdy centymetr drewnianych nóg i oparć; następnie zwierzaki zwinęły się w kłębek na wyściełanych siedziskach i zapadły w sen.

Meble zamówiła Fran Brodie. Była drugą osobą po Bogu w pracowni Amandy. Była także córką komendanta policji i jedną z najbardziej atrakcyjnych młodych kobiet w mieście. W piątek miała osobiście oprowadzać Qwillerana po odremontowanym hotelu.

PIĄTEK, 4 WRZEŚNIA

„Darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby”.

Qwilleran nakarmił koty, zmienił im wodę w miseczce, zajął się ich kuwetą, wyszczotkował im futra i wydał instrukcje na ten dzień:

- Nie zapomnijcie umyć się za uszami. Nie pijcie za dużo wody; to wam nie służy. Bądźcie dla siebie miłe.

Popatrzyły na niego obojętnie, czekając, aż wyjdzie, by mogły rozkoszować się drzemką na nowych stołkach barowych.

Na śniadanie rozmroził sobie bułkę i zaniósł ją do swojej pracowni pisarskiej na pierwszym balkonie, razem z kubkiem wyjątkowo mocnej kawy z automatycznego ekspresu. Tam właśnie dokończył swój piątkowy felieton, żartobliwą rozprawkę o zaletach i wadach kanalizacji wewnątrz domu. Tylko Qwilleran potrafił napisać tysiąc słów na tak delikatny temat i zrobić to dowcipnie - jak i edukacyjnie - unikając skojarzeń skatologicznych.

Przekazał tekst sceptycznie nastawionemu redaktorowi naczelnemu, pożartował z dziennikarzami w pokoju prasowym, spożył pospiesznie burgera w „Lois Luncheonette” i przejrzał używane książki w zakurzonym antykwariacie. Mimo to zjawił się wcześnie w hotelu na umówione spotkanie z projektantką wnętrz.

Po wybuchu, do jakiego doszło w tym historycznym budynku, Fundacja Klingenschoenów nabyła go od Limburgera, a Qwilleran uparł się, by odnową wnętrza zajął się miejscowy fachowiec. Teraz, czekając na Fran Brodie, stał po drugiej stronie ulicy i przyglądał się otoczeniu. Main Street - na długości trzech przecznic - odzwierciedlała epokę, kiedy to kamieniołomy w okręgu pracowały pełną parą. Budynki i chodniki były kamienne - nie wyglądało to dobrze aż do chwili, gdy miasto podjęło pewne działania upiększające. Obtłuczone chodniki z płyty zostały zastąpione cegłą. Tuż przy krawężnikach posadzono młode drzewka. Kwietniki zapełniły się petuniami, nad którymi opiekę sprawowali ochotnicy.

Pośrodku tego odcinka ulicy wznosił się dwukondygnacyjny sześcian granitu, który od niepamiętnych czasów pełnił rolę jedynego hotelu w mieście i stanowił jednocześnie najbardziej haniebne szkaradztwo. Miał długą historię: zbudowany w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku... zniszczony przez pożar w latach dwudziestych minionego stulecia i odbudowany tanim kosztem... znany jako jedyne tymczasowe lokum, które jest ponure, ale czyste. „Tak czyste - jak twierdzili miejscowi - że z wanien została zeskrobana emalia!”

Po zamachu bombowym, dokonanym przez psychopatę z Nizin, potrzeba było roku, by go odbudować, urządzić na nowo i nadać mu ponownie nazwę. Już dwa magazyny o krajowym zasięgu były zainteresowane sfotografowaniem wnętrza.

Okna, które wcześniej spoglądały złowrogo na Main Street, teraz miały zainstalowane okiennice w tym samym rdzawym kolorze. Wejście wyglądało nieco bardziej zachęcająco niż wcześniej; do podwójnych drzwi ze skantowanego drewna i rżniętego szkła prowadziły szerokie kamienne schody. Na fasadzie widniały stalowe litery, przytwierdzone bezpośrednio do kamienia, układając się w napis:

MACKINTOSH INN

Jak wiedział każdy mieszkaniec Moose County, matka Qwillerana była z domu Mackintosh. Gdyby nie była ochotniczką podczas wojny i gdyby nie spotkała Franceski Klingenschoen w kantynie, i gdyby nie zostały przyjaciółkami na całe życie... nie byłoby Mackintosh Inn. Jako chłopiec pisywał listy do „cioci Fanny”. Po śmierci matki i licznych kryzysach osobistych podjął tę korespondencję na nowo i ostatecznie stwierdził, że jest jedynym spadkobiercą tej kobiety.

Rozmyślania Qwillerana przerwało uszczypnięcie w łokieć i dźwięk starannie modulowanego głosu kobiecego:

- No i co myślisz o tej starej norze?

Przełknął odruchowo.

- Szkoda, że matka nie może tego zobaczyć, Fran.

- Poczekaj, aż pokażę ci wnętrze!

Przebiegli na drugą stronę, kiedy ruch uliczny nieco zelżał, i stanęli u podnóża szerokich schodów frontowych. Fran wyjaśniła:

- To wejście oficjalne. Na tyłach parteru mamy wejście służbowe, blisko parkingu i z bezpośrednim dostępem do wind.

- Wind? W liczbie mnogiej? - spytał, mile zaskoczony.

- Są dwie. Działają jak w zegarku! Nie klekoczą, nie szarpią, nie zatrzymują się między piętrami. Czy to nie wspaniałe?... A teraz, zanim wejdziemy do środka, chcę ci wyjaśnić parę szczegółów. Wnętrze jest urządzone w stylu rzemiosła rękodzielniczego. Słyszałeś o tym?

- Trochę. Powiedz mi.

- To okres między epoką wiktoriańską i art deco. W Anglii najwybitniejszym przedstawicielem tego stylu był William Morris... w Szkocji Charles Rennie Mackintosh... W Stanach Gustav Stickley. Ich projekty znajdują się w muzeach i kolekcjach prywatnych. Urządziliśmy wnętrze nowymi wersjami oryginałów... Rozumiesz?

- Rozumiem. Chodźmy. - Kiedy ruszyli powoli po szerokich schodach, Qwilleran popatrzył z podziwem na drzwi wejściowe. - Oryginalne?

- Nie. Zrobione na zamówienie w Karolinie Północnej. Drewno to opalany dąb. Rzeźbienia były inspirowane obiciami Williama Morrisa.

Kiedy znaleźli się w hallu, Qwilleran, na ogół opanowany, nie mógł powstrzymać westchnienia zachwytu! Atmosfera była gościnna, barwy ciepłe: rdza, stonowane beże i inne kolory ziemi. Dużo opalanego dębu... belki sufitowe w miejscu, gdzie ich niegdyś nie było... wielkie wyściełane skórą fotele z szerokimi drewnianymi podłokietnikami... stoły o blatach wykładanych płytkami ceramicznymi... lampy o drewnianych podstawach, abażurach z miki w kształcie piramidy i łańcuszkach! Mika rzucała złoty blask. Nowe biurko recepcji miało zachęcający wygląd.

- To poprzednie przypominało biurko na posterunku policji - zauważył Qwilleran i wtedy dostrzegł obraz olejny na przeciwległej ścianie: naturalnej wielkości portret kobiety siedzącej przy fortepianie. - To ona! Tak właśnie wyglądała!

Był to portret Anne Mackintosh Qwilleran w brzoskwiniowej sukience. Paul Skumble, portrecista z Lockmaster, który nie zgadzał się malować z fotografii, stworzył podobiznę na podstawie wspomnień Qwillerana.

- Ludzie mówili, że przypomina Greer Garson, tyle że z większymi oczami... włosy miała kasztanowego koloru i średniej długości; nazywała to fryzurą na pazia... Jej dłonie wyglądały na klawiaturze szczupło i krucho; miała fortepian gabinetowy... pamiętam brzoskwiniową sukienkę z perłowymi guzikami z przodu i bransoletkę z zagranicznymi monetami, które pobrzękiwały.

Z tego szkicowego opisu artysta stworzył uderzającą podobiznę jego matki z bransoletką na ręku. Zadał sobie nawet trud znalezienia kasety wideo ze starym filmem, w którym grała Greer Garson.

Qwilleran zwrócił się do Fran:

- W rzeczywistości nigdy nie wkładała bransoletki, zasiadając do fortepianu. Chodzi o to, że monety pobrzękiwały. Ale nie powiemy o tym nikomu.

- Odznaczała się prawdziwie arystokratycznym wyglądem.

- To prawda, ale nie myślałem o tym w takich kategoriach, kiedy byłem dzieckiem. Uważałem, że to matczyność, coś w rodzaju pełnego spokoju... towarzyszyło mi błogie przekonanie, że „matka wie najlepiej”... muszę zadzwonić do Paula i pogratulować mu.

- Zaczekaj do jutra - zasugerowała Fran. - Będzie na przyjęciu.

- W tych swoich podartych dżinsach i podkoszulku poplamionym farbą?

- Daj spokój! Osobiście zaciągnęłam go do wypożyczalni smokingów Bruce'a i namówiłam go, by przyciął brodę - tylko odrobinę, żeby nie ucierpiała na tym jego osobowość... Jesteś gotów zobaczyć resztę budynku?

Sala jadalna nazywała się obecnie salą Mackintoshów - z białymi obrusami i lakierowanymi na czarno krzesłami od Stickleya. Miały prostokątne, podłużne oparcia i wyściełane siedziska, kryte tartanem Mackintoshów. Był czerwony, z ciemnozielonym paskiem; dywan też był ciemnozielony. Centralnym punktem na tylnej ścianie sali był wielki, wykuty w żelazie klejnot rodowy Mackintoshów, pochodzący podobno z bramy jakiegoś szkockiego zamku. Widniał na nim kot unoszący się na tylnych łapach i motto klanowe: „Kota dotykaj tylko w rękawiczce”.

Kawiarnia nazywała się teraz „U Renniego” i była urządzona w stylu herbaciarni w Glasgow, zaprojektowanej przez Charlesa Renniego Mackintosha.

Na niższej kondygnacji znajdowała się sala balowa, która miała stanowić scenerię uroczystego otwarcia, czwartkowej herbatki pana Delacampa i wszystkich późniejszych spotkań Klubu Entuzjastów Pickax.

Pokoje gościnne, umeblowane stickleyami, były przedmiotem szczególnej dumy Fran. Wyjaśniła:

- Dużo podróżowałam i zdarzało mi się nocować w luksusowych hotelach z drogim wyposażeniem, ale bez kawałka przestrzeni, gdzie można by coś postawić! Zawsze mnie to wkurzało, dlatego zaprojektowałam te pokoje tak, żeby wyglądały atrakcyjnie i jednocześnie były funkcjonalne.

- Gdzie rozbije swój obóz pan Delacamp?

- W apartamencie prezydenckim. Co prawda nie zatrzymał się tu nigdy żaden prezydent, ale obok znajduje się pokój dla Secret Service; zamieszka w nim asystentka pana Delacampa.

- Mam nadzieję, że lubi koty - powiedział Qwilleran, wskazując budynek po drugiej stronie ulicy. Mieszkanie na piętrze miało pięć okien, a w każdym siedział kot usadowiony na parapecie i obserwujący strumień samochodów w dole.

- Czyż nie są urocze? - uśmiechnęła się Fran. - Obserwują gołębie na dachu hotelu.

- Albo analizują ruch uliczny. Kto tam mieszka?

- Pani Sprenkle. Cały ten dom należy do jej rodziny. Kiedy umarł jej mąż, sprzedała ich dom na wsi i przeniosła się do miasta. Jest bardzo aktywna. Jej małżonek natomiast lubił spokój i ciszę. Dlaczego mężczyzna, który nie może znieść hałasu, żeni się z kobietą, która nie może znieść ciszy?

- Typowy przykład przyciągania się przeciwieństw. Ma niezwykłe zasłony w mieszkaniu. To twoja klientka?

- Nie. Amanda ją obsługuje od czterdziestu lat. Wszystko jest tam wiktoriańskie. Byłbyś przerażony, Qwill. Może, zanim wrócisz do siebie, masz ochotę poznać dyrektora hotelu? Jest z Chicago.

Drzwi do gabinetu dyrektora na pierwszym piętrze stały otworem, a przy biurku pracował schludny młody człowiek w garniturze i krawacie.

- Zechciałbyś poznać pana Q, Barry? - spytała Fran.

Nim miała czas dokonać jakiejkolwiek prezentacji, mężczyzna zerwał się z krzesła i wyciągnął rękę.

- Jestem Barry Morghan, pisane przez „gh”.

- Jestem Jim Qwilleran, pisane przez „Qw”. Witamy w...

- Przepraszam, chłopaki. Muszę lecieć - oznajmiła Fran. - Do zobaczenia na otwarciu.

- Niech pan siada, panie Qwilleran - dyrektor wskazał krzesło.

- Mów mi Qwill. Jest krótsze, bardziej przekonujące i pozwala oszczędzić energię. Słyszałem, że pochodzisz z Chicago. Ja także, jestem od urodzenia kibicem Cubs. Co cię sprowadza w tę głuszę?

- No cóż, byłem wcześniej zastępcą dyrektora dużego hotelu i doszedłem do wniosku, że to niezły krok w karierze zawodowej. Zawsze lubiłem tę pracę. Mój tata dużo podróżował i czasem zabierał mnie ze sobą. Podobało mi się, że mieszkaliśmy w różnych hotelach, a moją pierwszą ambicją było zostać boyem hotelowym i nosić jeden z tych eleganckich uniformów. Byłem wtedy bardzo młody. Teraz podoba mi się funkcja dyrektora hotelu. Szkoliłem się w Cornell.

- Jak myślisz, czy nasz przybytek ma obiecujący start?

- Jak najbardziej! - Barry zajrzał do kalendarza. - Jutro wieczorem przyjęcie z szampanem. Wielki zjazd rodzinny w dniu Święta Pracy. Uroczysta herbata we wtorek. Spotkanie Klubu Entuzjastów Pickax w środę. Wszystkie pokoje zarezerwowane na świąteczny weekend i festiwal szkocki! A rezerwacje stolików w restauracji idą jak woda. Mamy wspaniałego szefa z Chicago, jak zapewne wiesz. Twoja gazeta przeprowadziła z nim wywiad do czwartkowej rubryki kulinarnej. Cały personel jest podekscytowany. Wszystkich przyjęto do pracy, zanim się tu zjawiłem - zajęła się tym kancelaria pana Bartera. To on wpadł na pomysł, żeby zatrudnić na pół etatu studentów z miejscowego college'u. Wspaniały facet!

G. Allen Barter był młodszym partnerem w kancelarii prawniczej „Hasselrich, Bennett & Barter” i reprezentował Qwillerana we wszystkich sprawach dotyczących Fundacji Klingenschoenów. Ponieważ fundacja była właścicielem hotelu, jego faktycznym szefem był właśnie Barter.

- Znam Barta bardzo dobrze - wyznał Qwilleran. - Powiedział mi, że potrzebujesz jakiegoś lokum; jest w tej chwili wolne mieszkanie w powozowni, która do mnie należy - cztery pokoje, umeblowane. Kilka przecznic od centrum.

- Wspaniale! Biorę to! - oznajmił dyrektor. - Śpię tutaj, ale mam furgonetkę pełną rzeczy osobistych, które chciałbym wreszcie rozładować.

- Byłoby dobrze, gdybyś najpierw obejrzał mieszkanie - poradził Qwilleran. - Mogę je pokazać w każdej chwili.

- A teraz? Co ty na to?

Już po kilku minutach jechał za Qwilleranem po Main Street, kierując się na południe. Okrążyli Park Circle i skręcili na parking pod Teatrem K. Zatrzymali się pod powozownią wzniesioną z kamienia polnego i ozdobioną z wszystkich czterech narożników latarniami.

- Wspaniale! - zawołał, wysiadając ze swojej furgonetki.

- Ostrzegam, schody są wąskie i strome. Ten dom zbudowano w dziewiętnastym wieku, kiedy ludzie mieli małe stopy i wąskie ramiona. Pewnie zaciekawi cię informacja, że tu straszy - chodzi o młodą kobietę, która miała na imię Daisy.

- Wspaniale!

- Kiedy już się rozpakujesz, zapraszam do siebie. Napijemy się.

- Wspaniale!

- Tak przy okazji - wtrącił Qwilleran. - Jaki jest twój stosunek do kotów?

- Wszystko, co ma cztery nogi i nie gryzie, jest moim przyjacielem!

Zanim Barry Morghan zjawił się w stodole, koty zostały nakarmione i zwinęły się w kłębek jak krewetki na swoich stołkach barowych, po czym zapadły w głęboki sen. Qwilleran wyszedł na podwórze, by powitać dyrektora hotelu. Lubił widzieć na twarzach gości wyraz niedowierzania i zdumienia, kiedy przed ich oczami pojawiała się stuletnia stodoła; reakcja jego nowego lokatora nie sprawiła mu zawodu.

- Wspaniałe! - oznajmił Barry z zapałem.

Wnętrze, ze swoimi podwyższeniami, balkonami i gigantycznym białym sześcianem kominka, wywołało u gościa kolejne okrzyki zdumienia.

- Czego się napijesz? - spytał Qwilleran. - Mam dobrze zaopatrzony barek.

- Rzadko piję. Co weźmiesz dla siebie?

- Piwo imbirowe.

- Wspaniale! Daj mi to samo.

Barry nie miał na sobie garnituru i chodził po stodole z rękami w kieszeniach, wygłaszając różne komentarze.

- Czy to twoje koty, czy może futrzane poduszki na stołkach?... Przeczytałeś te wszystkie książki?... Widzę, że masz jeden z tych dziwnych „rowerów. Jeździsz na nim?

Oparty o kamienną ścianę przy sieni stał rower poziomy.

- To prezent - wyjaśnił Qwilleran. - Przyzwyczaiłem się do pedałowania z uniesionymi stopami; podoba mi się.

Kiedy rozłożyli się w części bibliotecznej z piwem, gość Qwillerana spytał:

- Nie masz nic przeciwko temu, żebym sobie pożuł gumę? Próbuję rzucić palenie.

- Czuj się jak u siebie w domu.

- To kosz na śmieci? - Barry wrzucił opakowanie po gumie do lakierowanego drewnianego pojemnika z wygiętym uchwytem u góry.

- To kosz na śmieci, pełniący uboczną funkcję antycznego chińskiego wiadra na wodę albo odwrotnie... Wiesz, że nie żułem gumy od czasu, jak zrezygnowałem z bejsbolu? To była dla mnie część gry: poruszyć szczękami, poprawić czapkę, uderzyć w rękawicę, podciągnąć spodnie.

- Dlaczego zrezygnowałeś z bejsbolu?

- Wyszedłem z wojska z kontuzjowanym kolanem. Dokuczało mi, dopóki nie przeprowadziłem się do Moose County, i wtedy dało mi spokój. Miejscowi przypisują to zaletom tutejszej wody. Myślę, że pomogła jazda na rowerze.

Potem rozmowa przeszła na hotel: że był okropny, ale czysty, że nikomu nie smakowało jedzenie, że Fran Brodie dokonała cudów we wnętrzu.

- Fran Brodie to jeden z naszych miejscowych skarbów - oznajmił Qwilleran.

- Tak, to prawdziwy wulkan! Jest zamężna?

- Nie, ale ustawia się do niej kolejka chętnych. Mogę dać ci jej numer.

- Gdzie można tu spotkać dziewczyny? - spytał Barry. - To znaczy te interesujące.

- To zależy, co przez to rozumiesz. Jest mnóstwo klubów, do których możesz wstąpić: teatr, brydż, golf, obserwowanie ptaków, rowery, piesze wycieczki i tak dalej. Możesz uczestniczyć w zajęciach w Centrum Sztuki, chodzić do kościoła, brać udział w zebraniach Klubu Entuzjastów Pickax i poznawać pełne wigoru młode bizneswoman. A może zechcesz uczyć dorosłych czytania i pisania? Dobrze by wyglądało w CV - konkludował Qwilleran. - Albo w nekrologu.

- Yow! - dobiegł agresywny komentarz od strony stołka barowego, gdzie przeciągał się i ziewał Koko.

- To Kao K'oKung, mózgowiec rodzinny - wyjaśnił Qwilleran. - Czyta w umysłach, wie, kiedy zadzwoni telefon, i potrafi określić godzinę bez patrzenia na zegar - krótko mówiąc, odznacza się umiejętnościami, których ani ty, ani ja nie posiadamy... Yum Yum to nasza pięknisia. Chodzi jak modelka na wybiegu, przybiera fotogeniczne pozy i roztapia serca swoim niewinnym spojrzeniem. Ale nie daj się zwieść jej urokowi. Ukradnie wszystko, co małe i błyszczące.

Gość, nie mogąc się zorientować, czy gospodarz mówi poważnie, czy nie, zmienił temat.

- To mój pierwszy pobyt w małym mieście. Masz dla mnie jakąś radę? Nie żartuję! Nie chcę zacząć od gafy.

- Najważniejsze to pamiętać, że wszyscy znają wszystkich - zaczął Qwilleran. - Nigdy nie mów o nikim źle; może się okazać, że rozmawiasz z jego kuzynem, zięciem albo znajomym z klubu. Najlepiej mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a usta zamknięte.

- Wspaniale... I jeszcze jedno pytanie. Mój starszy brat lubi sporty zimowe i nie miałby nic przeciwko temu, żeby się tu przeprowadzić. Jest lekarzem. Mógłby otworzyć tu przychodnię.

- Jaką ma specjalność?

- No właśnie, to taki rodzinny żart. Moja matka była pielęgniarką dyplomowaną na oddziale położniczym, chciała, żeby brat był położnikiem, ale on wybrał dermatologię, bo dzięki temu jego pacjenci nie dzwonią do niego w środku nocy.

Qwilleran parsknął śmiechem.

- Żarty na bok, twój brat jest nam potrzebny. Najbliższy dermatolog przyjmuje w sąsiednim okręgu.

- Wspaniale!... Brat uważa, że małe miasto to odpowiednie miejsce dla rodziny - z dala od rozbojów, kradzieży samochodów i strzelanin, czyli wszelkich zagrożeń związanych z wielkomiejskim życiem.

- Yow! - dobiegł głośny komentarz w tonacji molowej.

0x01 graphic

SOBOTA, 5 WRZEŚNIA

„Stroić się w cudze piórka”.

Po raz pierwszy przysłowie w kalendarzu Culverta okazało się przypadkowo trafne. Wieczorem wszystkie liczące się ptaki z Moose County włożyły swoje najlepsze opierzenie na przyjęcie dobroczynne, którego celem było krzewienie umiejętności pisania i czytania. Uczestnicy mieli jako pierwsi obejrzeć nowy hotel i zobaczyć swoje nazwiska w poniedziałkowym wydaniu „Moose County coś tam” - a może nawet swoje zdjęcia.

Na tę okazję Qwilleran wybrał szkocki strój wieczorowy: kilt w barwy tartanu Mackintoshów, futrzaną sakwę ze srebrnym wierzchem i sztylet w pochewce przy pasku - do tego oczywiście zwykły smoking i czarny krawat. Polly włożyła swoją białą wieczorową suknię, do tego dorzuciła opale i torebkę na ramię w barwach tartanu Robertsonów. Gdyby ktoś ją spytał o ten strój, wyjaśniłaby z przyjemnością, że, po pierwsze, jest spowinowacona z Duncanami, a po drugie, przywódcą klanu Robertsonów był Duncan z Atolii, potomek celtyckich parów i krewny Roberta Bruce'a. Uważała, że to bardzo zabawne - powiedzieć ewentualnemu rozmówcy więcej, niż pragnął wiedzieć.

Udali się na przyjęcie sedanem, który wydawał się bardziej kompatybilny z białą sukienką i opalami, o wiele bardziej niż wielka brązowa terenówka. W drodze Polly oznajmiła:

- Będzie obecny burmistrz. Jak myślisz, jak zareaguje na wyzwanie rzucone mu przez Amandę?

- Jest zimny jak lód. Nie da nic po sobie poznać, choć doskonale wie, że jest załatwiony.

Przy wejściu do hotelu zostali powitani przez studentów college'u, pełniących funkcje parkingowych, którzy odprowadzili ich samochód; nie pozostało im nic innego, jak ruszyć po czerwonym chodniku między szpalerem aparatów fotograficznych prasy.

- Jak podczas hollywoodzkiej premiery - zauważył Qwilleran.

- Niezupełnie - odparła Polly, zerkając na wyszukane stroje, noszone przez starszych gości. Ci ostatni potomkowie znanych i zamożnych rodzin, nawet jeśli byli wiekowi i sterani życiem, zawsze pojawiali się w wieczorowym rynsztunku, by wesprzeć jakiś zacny cel. „Stara gwardia”, jak mówiono o nich z niejaką czułością. Miejscowi dowcipnisie nazywali ich „naftalinową brygadą”; barwne wełniane szale, sobolowe etole i staromodne smokingi - wyciągnięte z głębokich szaf na tę właśnie okazję - emanowały nieznaczną wonią dwufenylu polichlorowanego.

Wejście dla zmotoryzowanych otwierało się na hall z wielkimi schodami: jedna kondygnacja prowadziła do głównej sali, druga, w dół, do sali balowej, gdzie płynął szampan. Podobnie jak pozostali, Qwilleran i Polly skierowali się ku tej drugiej kondygnacji, przystając po drodze, by przyjrzeć się dokładniej podziemnemu hallowi. Ujrzeli scenę z płonącymi żyrandolami, wielkimi bukietami kwiatów i stołami uginającymi się w blasku świec od przystawek. Goście stali w małych grupkach, z kieliszkami szampana w dłoniach. Trio smyczkowe grało walce wiedeńskie. Obsługa krążyła z tacami, roznosząc szampana i sok z białych winogron.

Stoły dzieliły się na te z zimnymi zakąskami i te z gorącymi, i przy tych pierwszych stali Arch i Mildred Rikerowie, przeprowadzając krytyczną analizę kęsów, którymi się raczyli. Ona była redaktorem kulinarnym w „Moose County coś tam”; jej mąż wydawał tę gazetę. Oboje sprawiali wrażenie dobrze nakarmionych.

Qwilleran zwrócił się do Archa:

- Wiedziałem, że będziesz się obżerał przy korycie.

Byli wieloletnimi przyjaciółmi z upoważnieniem do takich żartów.

- Nie martw się. Zostawiłem ci kilka ochłapów.

- Skosztuj tych cudownych drobiazgów z mięsa krabów! Muszę spytać szefa o ten tajemniczy przepis - wtrąciła Mildred.

- Nie zdradzi go - uprzedził jej mąż.

- Och tak, zdradzi! Przeprowadziłam z nim wczoraj wywiad i okazało się, że jesteśmy bratnimi duszami. Przeczytasz o tym na stronie kulinarnej czwartkowego wydania, mój drogi.

- Może macie ochotę być moimi gośćmi w sali Mackintoshów w przyszłą sobotę? Zarezerwuję stolik.

- Wszystkie już są zajęte - poinformował Arch. - Spóźniłeś się.

- Chcesz się założyć? Dyrektor hotelu to mój stary znajomy - oświadczył z pewnością siebie Qwilleran; dokonał rezerwacji dzień wcześniej.

Qwilleran i Arch toczyli koleżeńskie pojedynki od najwcześniejszych lat i owa rywalizacja stanowiła dla obu bezustanne potwierdzenie łączącej ich przyjaźni.

- Słuchajcie! - powiedziała Mildred. - Grają Walc łyżwiarzy. Przy jego dźwiękach zawsze czuję się młoda i szczupła.

- Nic nigdy nie sprawia, że czuję się młody i szczupły - poskarżył się Arch.

W końcu cała czwórka porzuciła suflety nadziewane mięsem krabów, tarty, kanapki z wędzonym pstrągiem i ciastka francuskie z kozim serem, i wkrótce wmieszała się w tłum pozostałych gości, wśród których byli:

burmistrz Blythe, absolutnie czarujący;

Amanda Goodwinter, sprawiająca wrażenie niemodnej w swojej trzydziestoletniej sukience wieczorowej. Krzywiła się na wielbicieli, którzy skupili się wokół jej osoby;

Whannell MacWhannell, doradca podatkowy, wielki Szkot w kilcie;

Don Exbridge, deweloper, noszący kraciastą szarfę do smokingu, całkowicie nie na miejscu, jak uznali zgodnie Big Mac, czyli Whannell MacWhannell, i Qwilleran;

Fran Brodie, olśniewająca w srebrzystej i obcisłej sukience, rozciętej do półuda;

doktor Prelligate, rektor college'u, przejawiający ogromną troskę o Fran;

Carol i Larry Lanspeakowie, skromnie niewidoczni jak zwykle, choć byli przywódcami duchowymi społeczności Pickax.

Polly przedstawiła Qwillerana członkiniom zarządu biblioteki, on zaś przedstawił swojej towarzyszce dyrektora hotelu. Młody człowiek wyznał:

- Dzięki Bogu, że przywiozłem ze sobą swój frak! Nie sądziłem, że będę go potrzebował w takim miejscu, czterysta mil na północ od wszystkiego, ale moja matka powiedziała, że być może się ożenię.

Polly wyszeptała do Qwillerana:

- Nie będzie musiał długo czekać. Jest przystojny i ma osobowość.

- I dobrą posadę - mruknął Qwilleran.

Nagle muzyka ucichła, a światła zamrugały, co było sygnałem do natężenia uwagi. Po chwili do sali wkroczył kobziarz grający Scotland the Brave. Był to Andrew Brodie, komendant policji, który robił właśnie to, co lubił najbardziej.

Następnie do mikrofonu podszedł burmistrz i podziękował Fundacji Klingenschoenów za przywrócenie do życia najbardziej znanego w mieście budynku historycznego. G. Allan Barter podziękował Fran Brodie za jej twórczy wkład. Ona z kolei podziękowała Fundacji Klingenschoenów za szczodre środki na odbudowę. A Barry Morghan podziękował swej szczęśliwej gwieździe za to, że sprowadziła go do Pickax w charakterze dyrektora hotelu.

- Zachęcam was do zwiedzania naszego przybytku, od piwnic po dach. I do korzystania z naszej gościnności tutaj i w kawiarni „U Renniego”.

Wszyscy rzucili się ku schodom, by ruszyć do głównej sali, tratując się przy tym nawzajem.

Kiedy Polly ujrzała portret, zawołała:

- Qwill! Jest urocza! Taka błoga! Taka dystyngowana! Będę nazywała ją Lady Anne, na cześć bohaterki powstania szkockiego. Muszę pogratulować Paulowi Skumble!

Artysta, przypominający gnoma z tą swoją rozwidloną brodą, rozmawiał właśnie z potencjalnymi klientami. Wcześniej, tego samego roku, namalował portret Polly, i ujrzawszy ją teraz, rozłożył szeroko ramiona.

- Kotku, wyglądasz jak anioł!

Odpowiedziała beztroskim śmiechem, podczas gdy Qwilleran zwrócił się do malarza:

- A ty wyglądasz jak diabeł.

- Czuję się jak pingwin w tych szmatach.

- Nie przypominasz pingwina. Pingwiny mają krótsze nogi.

Polly przerwała tę żartobliwą wymianę uwag.

- Paul, jesteś geniuszem. Namalowałeś duszę Lady Anne!

- To moja specjalność. Malowanie dusz.

Komendant policji przechadzał się po sali, oglądając z nieskrywanym osłupieniem wystrój wnętrza.

- Istny luksus - zwrócił się do Qwillerana.

- Twoja córka odwaliła kawał dobrej roboty. To jej zasługa. Stary hotel był ponury.

- Ale czysty - przypomniał Brodie.

- Twoje biuro będzie miało pewnie dużo roboty w przyszłym tygodniu. Z pilnowaniem klejnotów.

- Nie. Delacamp niczego od nas nie potrzebuje. Był tu wielokrotnie i nic się nie wydarzyło. Wszystko ma charakter prywatny. Kosztowności są przechowywane w sejfie hotelowym. Nie ma problemu.

Ktoś ujął Qwillerana za ramię i powiedział:

- Ten portret przyprawia mnie o ciarki na plecach. - Był to Arch Riker. - Tak właśnie wyglądała, kiedy dorastaliśmy. Przychodziłem do ciebie do domu, a ona grała dla mnie Lot trzmiela. Zawsze słuchałem tego z otwartymi ustami; jakim cudem palce mogły poruszać się tak szybko?

- Tak, była dobra, jeśli chodzi o vivace, prawda?

- Wszystko, co potrafiłeś zagrać, to Humoreski, dwa razy wolniej.

- Byłem szybszy w zdobywaniu drugiej bazy - zauważył kwaśno Qwilleran. - Czasem żałuję, że nie ćwiczyłem więcej, ale fortepian nie był moją mocną stroną.

W tym momencie przerwał im jakiś dziennikarz. Chciał zrobić Qwilleranowi zdjęcie na tle obrazu.

- Tylko wówczas, gdy będzie mi towarzyszył artysta - oznajmił Qwilleran. - Jestem tutaj wyłącznie z racji przypadkowych narodzin; to Skumble zasługuje na uznanie za dokonanie niemożliwego.

W niewielkiej wnęce przy głównej sali, urządzonej jako czytelnia, Fran Brodie wygłaszała pogadankę na temat Gustava Stickleya. Na ścianie wisiał portret stolarza meblowego z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku; był to mężczyzna w muszce, binoklach i z zagadkowym uśmiechem na ustach.

- Co ten uśmiech oznacza? - spytała Fran swoją małą grupkę słuchaczy, którzy bez wyjątku zdawali się zauroczeni jej melodyjnym głosem i olśniewającym strojem. - Stickley był pisarzem, filozofem i stolarzem meblowym, chociaż początki miał niezwykle trudne, jako najmłodsze z jedenaściorga dzieci na farmie w Wisconsin. Okrutny los uczynił z niego głowę rodziny w wieku dwunastu lat, zmuszając do porzucenia szkoły i podjęcia pracy w zakładzie kamieniarskim. Mimo to uczył się, czytając książki. Nienawidził kamienia i rozwinął w sobie pasję do drewna. Jego projekty mebli o prostych, szczerych liniach, podkreślających strukturę materiału i szacunek, który wobec niego żywił, powstały w latach 1901-1915 i znalazły licznych naśladowców... Oprawione fotografie, które widzicie nad tymi stołami, to powiększenia rysunków z magazynu Stickleya „The Craftsman”.

Innym punktem ogólnego zainteresowania w sali było nowe biurko recepcji z frontowym panelem wykonanym z opalizujących płytek ceramicznych, typowych dla ubiegłego wieku. Stały za nim cztery młode osoby w czarnych marynarkach z herbem Mackintoshów. Był wśród nich Lenny Inchpot, który znajdował się przy biurku, gdy wybuchła bomba, a z sufitu spadł żyrandol; wciąż miał na czole nieznaczną bliznę. Teraz kierował zespołem recepcjonistów, którzy pracowali na sześciogodzinnych zmianach. On sam pełnił dyżur wieczorami. Wszyscy byli studentami tutejszego college'u.

Viyella, energiczna młoda kobieta, która pracowała popołudniami, oznajmiła:

- Uwielbiam poznawać nowych ludzi! To ekscytująca posada.

Marietta, ze zmiany rannej, była niezwykle poważna. Liczyła, że wiele się tu nauczy.

Boze, któremu przypadł dyżur od północy do szóstej, był wielkim facetem o tępym uśmiechu.

- Cześć - wymamrotał.

Larry wyjaśnił:

- Boze będzie rzucał palem podczas zawodów góralskich. Wszyscy mu kibicujemy.

- Na pewno przyjdę - obiecał Qwilleran.

Polly odciągnęła go na bok.

- Chcę, żebyś poznał najmilszą i najrozsądniejszą kobietę z zarządu biblioteki: Magdalenę Sprenkle. Ma dziś na sobie słynną plecionkę Sprenkle'ów.

- Powinienem wiedzieć, co to takiego?

- Naszyjnik ze skręconych sznurów. Z diamentami i perłami. Liczy na to, że uda jej się sprzedać go w tym roku panu Delacampowi. Kiedy żył jej mąż, nie pozwalał jej się rozstać z czymś, co było w rodzinie od pokoleń.

Kobieta w czarnej aksamitnej sukni i olśniewającym naszyjniku odznaczała się majestatyczną budową ciała i serdecznym usposobieniem, miała też na ubraniu kilka kocich włosów.

- Proszę mówić mi Maggie - powiedziała - ponieważ ja zamierzam mówić do pana Qwill.

- Czy nie ma pani przypadkiem pięciu kotów?

- Owszem, i miałabym ich więcej, gdybym miała też więcej okien wychodzących na południe. Wszystkie są dachowcami wziętymi ze schroniska, i wszystkie to damy!

- Czyżbym wyczuwał uprzedzenie wobec płci męskiej?

- Jak najbardziej, sir! Panie są milsze i słodsze, a jednak walczą o swoje prawa.

Skinął głową, jakby się zgadzał. W rzeczywistości myślał o Yum Yum i jej słodkim, przymilnym usposobieniu - i wrzaskach oburzenia, gdy nie dostawała tego, czego chciała!

- Jakie mają imiona? - spytał, wiedząc, że jest to ulubiony temat kocich pasjonatów.

- Wszystkie zostały nazwane na cześć słynnych kobiet w dziejach: to Sarah, Charlotte, Carrie, Flora i Louisa May.

- Hm - mruknął, domyślając się wyzwania. - Proszę wymienić ich imiona jeszcze raz, ale powoli.

- Sarah.

- Bernhard?

- Charlotte.

- Oczywiście Bronte.

- Carrie.

- To musi być Nation.

- Flora.

- Mam nadzieję, że MacDonald.

- I Louise May.

- To najłatwiejsze. Alcott.

- Spryciarz! Muszę cię serdecznie uściskać! - Zrobiła to i w konsekwencji kilka kocich włosów przeniosło się z jej czarnego aksamitu na jego smoking. - Musisz przyjść i poznać moje damy dworu. Tylko bez rozgłosu, bardzo proszę.

- A może opowiesz mu historię swojej prababci, Maggie? - wtrąciła Polly. - Qwill zbiera miejscowe legendy z myślą o książce. Będzie nosiła tytuł Opowieści z tej i nie z tej ziemi.

- Kiedy? - spytała Maggie z typowym dla siebie zdecydowaniem.

- Piątek? - odparł z typową dla siebie zwięzłością.

Data została ustalona.

- Teraz muszę się pożegnać z burmistrzem i objąć go serdecznie - oznajmiła Maggie. - Jestem polityczną hipokrytką.

Qwilleran i Polly patrzyli, jak idzie przez salę, po czym składa kilka kocich włosów na smokingu Jego Wysokości.

Choć sala imienia Mackintoshów miała serwować posiłki dopiero od wtorku wieczorem, była jasno oświetlona, by wszyscy mogli oglądać z podziwem szkockie obicia na siedziskach krzeseł i herb Mackintoshów na ścianie. Derek Cuttlebrink, liczący sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu pomocnik kelnera, który zamienił się w liczącego sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu maitre d'hótel, stał za pulpitem, przyjmując rezerwacje.

- Witam, panie Q! Widzę, że zamówił pan stolik na przyszłą sobotę - powiedział.

- Mam nadzieję, że zainstalowano tu ściemniacz.

- Och, naturalnie. Przygasimy światła, kiedy będziemy podawać do stołów. Widział pan już kawiarnię? Jest niezwykle ekstrawagancka jak na Pickax.

Fran Brodie stała teraz przy wejściu do „Renniego”, nowej kawiarni, odpowiadając na pytania.

- Inspiracją dla wystroju była herbaciarnia Charlesa Renniego Mackintosha w Glasgow, zaprojektowana na początku dwudziestego wieku... Tak, pokażemy to w kablówce, ale nie wiem kiedy dokładnie... No cóż, uważam, że „Rennie” może spełniać różne funkcje - stymulującego miejsca, gdzie gość hotelowy spożyje śniadanie, ekscytującego, gdzie przyjezdni wybiorą się na lunch i kolację, wreszcie przyjaznego, gdzie ktoś wpadnie, by wrzucić coś na ząb po lekcji stepowania... Tak, można wejść do środka i usiąść przy stoliku. Podają przekąski.

W wejściu wisiała fotografia szkockiego architekta z sumiastym wąsem i równie sumiastym jedwabnym krawatem, typowym dla artysty.

- Twój przodek? - zwróciła się Fran do Qwillerana. - Masz te same wąsy i identyczne oczy.

Główne umeblowanie „U Renniego” stanowiły krzesła o prostym oparciu, wysokim na sto dwadzieścia centymetrów i zwężającym się ku górze. Lakierowane na czarno, otaczały stoły o jasnoniebieskim albo jasnozielonym połysku. Białe ściany ozdobiono rysunkami wielkich kwiatów nakreślonych czarnymi liniami. Serwetki odznaczały się odważnym wzorem czarnobiałych pasków.

Carol i Larry Lanspeakowie, usadowieni przy niebieskim stoliku, przywołali Qwillerana i Polly skinięciem ręki. Wszyscy lubili Lanspeaków, zamożnych, ale praktycznych i skromnych właścicieli domu towarowego. Obydwoje zrezygnowali z kariery aktorskiej w Nowym Jorku, by podtrzymywać rodzinną tradycję handlową. Ich talent wciąż przydawał się w Klubie Teatralnym, wszelkie zaś” projekty cieszyły się ich hojnym wsparciem.

Tego wieczoru byli oboje w biesiadnym nastroju; Larry wzniósł kieliszkiem szampana toast za powodzenie hotelowego przedsięwzięcia.

- Za Fundację K! - oznajmiła Carol.

- Za ciotkę Fanny Klingenschoen! - powiedział Qwilleran.

- Za Lady Anne - mruknęła Polly.

Carol spytała ją o wakacje.

- Pojechałam z siostrą do Toronto, Montrealu i Quebec City, spotkałyśmy tam czarującego francuskojęzycznego profesora. Chce tu przyjechać i studiować kanadyjskie wpływy w naszych pionierskich czasach.

- Spędziłem wakacje w Mooseville i Fishport - oznajmił Qwilleran.

- Ach! Fishport - wydeklamował swoim scenicznym głosem Larry. - Stolica zakrytej potrawy! Tam, gdzie Hawleyowie rozmawiają tylko ze Scottenami, a Scottenowie rozmawiają tylko z rybami!

- Nie widziałem żadnej zakrytej potrawy w Fishport. Powinienem wiedzieć, co to takiego? - spytał niewinnie Qwilleran.

- To potrawa, którą przynosisz na składkową kolację! - poinformowała go Carol. - Nie chodzisz na takie kolacje?

- Unikam ich jak ognia.

- Nieodrodny mieszczuch - wyjaśniła Polly.

- Co Delacamp myśli o składkowych kolacjach?

- To skończony snob - zauważył Larry.

- Pozwólcie, że opiszę wam jego program pobytu - zaoferowała się Carol. - Przylatuje wyczarterowanym samolotem ze swoją asystentką w dniu Święta Pracy. Witamy go z Larrym na lotnisku i przekazujemy mu wypożyczonego mercedesa, o którego poprosił. Tego wieczoru jest gościem honorowym na kolacji w country clubie. We wtorek po południu przyjmuje na herbatce potencjalnych klientów. Goście oglądają jego prywatną kolekcję biżuterii i umawiają się na wizyty w jego apartamencie w celu dokonania zakupu. Ci, którzy są posiadaczami rodzinnych kosztowności na sprzedaż, umawiają się na spotkanie w swoich domach.

- Podobno Don Exbridge jest wściekły, ponieważ jego druga żona nie została nawet zaproszona na herbatkę, podczas gdy pierwsza ma pełnić tam rolę gospodyni - powiedziała Polly.

- Chciałbym zobaczyć, jak wygląda taka impreza. Czy moja legitymacja prasowa zagwarantuje mi wstęp? - spytał Qwilleran. - Nie napisałbym o tym, tylko popatrzył sobie.

- Nie, nie, nie! - sprzeciwiła się zdecydowanie Carol. - To spotkanie wyłącznie dla kobiet. Nawet Larry nie jest zaproszony, a przecież sponsoruje wszystko.

- Stary Campo uważa, że na kobiety łatwiej wpływać, gdy w pobliżu nie ma ich mężów. Są bardziej skłonne wydawać pieniądze - oświadczył Larry.

Qwilleran słuchał z niedowierzaniem. Nie zamierzał tak łatwo rezygnować.

- Może mogłabyś mnie przemycić jako osobę z personelu.

- Herbatę będą podawać młode kobiety w strojach francuskich pokojówek, Qwill.

- Gdyby nie moje wąsy, mógłbym się przebrać.

Niebieski stolik zatrząsł się od śmiechu.

- Dlaczego tak ci zależy, żeby wkręcić się na to przyjęcie? - spytała Carol.

- Jestem od urodzenia wścibski, poza tym to zawodowa ciekawość.

- Piekło nie dorównuje furią dziennikarzowi, któremu odmówiono wstępu - oświadczyła Polly, parafrazując Williama Congreve'a.

- Mówicie, że podczas herbatki wystawia się biżuterię. Jak jest zabezpieczona?

- Nie jest. Nikt nie obawia się kradzieży, jeśli to masz na myśli.

- Tak jak nikt się nie obawiał ataku bombowego w zeszłym roku. Czasy się zmieniają... Nie ulega wątpliwości, że Delacamp ubezpieczył swoje kosztowności, ale czy na wypadek kradzieży hotel będzie ponosił odpowiedzialność? Czy firma ubezpieczeniowa Delacampa pozwie firmę ubezpieczeniową „Mackintosh Inn”? Chyba powinienem się tam wybrać jako pracownik ochrony, żeby hotel był kryty.

Przez stolik przetoczyła się fala wesołości.

- Mówię poważnie!

- Właściwie dlaczego nie? - spytał Larry z szerokim uśmiechem. Sam był znany ze skłonności do kawałów, przebierał się na przykład za służącego o kamiennym wyrazie twarzy, by ożywić jakieś drętwe przyjęcie... albo odgrywał rolę pijanego obywatela, by rozruszać koszmarne posiedzenie rady miejskiej.

- Owszem. Dlaczego nie? - powtórzyła jak echo Carol.

Popatrzyli na siebie z konspiracyjnym rozbawieniem.

- Moglibyśmy znaleźć mu uniform w magazynie teatralnym.

- Czapka powinna być o kilka numerów za duża.

- Ciemne okulary.

- Wąsy i włosy powinien mieć przyciemnione.

- Przydałaby mu się broń osobista w kaburze.

- W rekwizytorni jest drewniana atrapa pistoletu.

- A co powiecie na owczarka niemieckiego?

Nagle ten obraz najbogatszego obywatela w okręgu, ubranego w mundur ochrony, z ciemnymi okularami i drewnianą bronią wydał im się nieodparcie komiczny.

Po chwili, z typowym dla siebie poczuciem zdrowego rozsądku, Polly spytała:

- Jak wyjaśnisz ten numer panu Delacampowi?

Qwilleran miał wprawę w wymyślaniu fikcyjnych historii ad hoc.

- No... to nowy hotel, z nowymi właścicielami i nową polityką ubezpieczeniową. Jej warunki wymagają, by na miejscu znajdował się strażnik, gdy wystawia się biżuterię na pokaz.

- Dla mnie przekonujące - przyznał Larry.

- Powiem o wszystkim Barterowi - oznajmił Qwilleran. - Pójdzie na to. Ma poczucie humoru.

0x01 graphic

NIEDZIELA, 6 WRZEŚNIA

„Bez pasterza owce to nie stado”.

Był to drugi dzień jarmarku rękodzieła. Po południu Qwilleran i Polly udali się przez las do Centrum Sztuki. Polly miała długą listę i oczekiwała, że uda jej się zrobić większość zakupów na święta. Qwilleran zwykle dawał w formie prezentów coś do zjedzenia i wypicia, ale miał nadzieję znaleźć jakiś przyzwoicie wyglądający pojemnik na ołówki do swojej biblioteki. Obejrzeli ręcznie toczone garnki, ręcznie tkane maty, ręcznie malowane kafelki, ręcznie kute w żelazie nity, ręcznie wykonane chusty, ręcznie wycinane drewniane misy na sałatkę, ręcznie drukowane pocztówki i ręcznie tkane draperie.

Po chwili Qwilleran zobaczył dzieła tokarskie Thorntona: misy, talerze, świeczniki, wazony i temu podobne - wypieszczone do satynowej gładkości i ozdobione wytworami samej natury. Widniały na nich urzekające pasemka, smugi, plamki i zawijasy w odcieniu brązu, wszystko na tle bladego woskowanego drewna.

- Stosuję surowiec z odpadków - wyjaśnił Thornton. - Wszystkie te nieregularności spowodowane przez grzyby, robaki, niewłaściwy wzrost albo dzięcioły tworzą abstrakcyjne wzory, kiedy drewno obrabia się na tokarce.

Qwilleran wskazał wysoki na trzydzieści centymetrów pojemnik o klasycznym kształcie, z marmurkowym żyłkowaniem.

- Podoba mi się! Co to takiego, wazon, urna, słoik...?

- Naczynie. Rzecz o takim kształcie była wykorzystywana w czasach starożytnego Egiptu do przenoszenia wody albo oliwy. Jest wytoczona z kawałka wiązu. A ta mała okrągła miseczka z wiekiem to klon odpadowy.

- Biorę jedno i drugie.

- Miseczka jest już sprzedana.

Na dnie widniała karteczka z inicjałami M. R. Qwilleran fuknął niezadowolony w wąsy, potem spytał:

- Jak wytwarzasz te... naczynia?

- Najpierw muszę znaleźć odpowiedni sęk.

- Nie bardzo rozumiem.

- Nienaturalną narośl na drewnie. Zaznaczasz na nim wzór, woskujesz, suszysz przez kilka miesięcy, umieszczasz w tokarce, obrabiasz odpowiednimi nożami, wygładzasz papierem ściernym, a potem pokrywasz woskiem albo olejem.

- Wymaga to pewnie ogromnych umiejętności.

- I cierpliwości. I niejakiej inteligencji, jeśli zechcesz mi wybaczyć brak skromności. Trzeba dużo się nauczyć o drzewach.

- Gdzie się tego wszystkiego dowiedziałeś? - zainteresował się Qwilleran.

- Brałem prywatne lekcje u specjalisty od obróbki drewna w Lockmaster. Wierz mi, żałuję, że zacząłem się w to bawić tak późno. Ta dziedzina to studia na całe życie.

By przetransportować do domu liczne nabytki Polly - i własne naczynie z klonu odpadowego - Qwilleran pobiegł do stodoły i sprowadził terenówkę.

- Gdzie zamierzasz postawić... to naczynie? - spytała Polly.

- Pośrodku stolika do kawy.

Był to niski, nowoczesny stolik, duży i kwadratowy, otoczony przez wyściełane siedziska.

- Wydaje mi się, że kupiłeś coś niezwykłego - zawyrokowała, dostrzegając sprawunek Qwillerana.

- Szkoda, że nie widziałaś tego, co już poszło - odparł. - Było mniejsze, ale robiło wrażenie. Miało wielkość grejpfruta - miseczka z wypukłą przykrywką i małym uchwytem u góry, obracającym się jednocześnie z wieczkiem. Zdumiewające! Ale ktoś już to kupił.

Zapomniał poszukać pojemnika na ołówki. Jego grube żółte ołówki tkwiły w brązowym kubku do kawy ozdobionym inskrypcją „Jak sobie nawarzy, tak się napije”. Proponował dolara każdemu, kto zidentyfikuje autora. Jak dotąd, udało się to tylko Polly.

ŚWIĘTO PRACY, 7 WRZEŚNIA

„Kiedy kota nie ma, myszy harcują”.

Qwilleran i Polly uczcili ten dzień, wyjeżdżając z miasta na barbecue. G. Allan Barter i jego żona urządzali przyjęcie. Zaprosili nowego dyrektora hotelu z Chicago, a także kilkoro kobiet i mężczyzn w jego wieku, głównie praktykantów adwokackich z kancelarii „Hasselrich, Bennett & Barter”.

Droga z Pickax biegła obok kilku nieczynnych kopalni z odległej przeszłości Moose County: Big B, Buckshot (gdzie niedawno doszło do zawału) i Old Glory. Miejsca te były odgrodzone siatką drucianą i oznaczone jako niebezpieczne, przy każdym też wznosiła się stara drewniana wieża szybu, górując nad tym jałowym terenem. Te upiorne pomniki stanowiły przedmiot dręczącej fascynacji zarówno dla miejscowych, jak i przyjezdnych.

Dom Barterów stał w otoczeniu farm, koktajle zaś podawano na tarasie z widokiem na pasące się owce sąsiada, podczas gdy na rożnie obracały się kurczaki, a na grillu smażyła się kukurydza. Ktoś zadał nowemu dyrektorowi hotelu nieuniknione pytanie:

- Jak ci się tu podoba?

- Czy ktoś może mi coś wyjaśnić? - rzucił w odpowiedzi. - Co to takiego te stare drewniane wieże, które wyrastają nagle tu i tam?

Pozostali młodzi ludzie popatrzyli na swojego szefa, a Barter odparł:

- To szyby kopalń, które pracowały pełną parą w dziewiętnastym wieku, ale podupadły na początku dwudziestego. Jest ich dziesięć w całym okręgu.

- Powinni je zburzyć, a podziemne korytarze zasypać - oznajmił obcesowo przybysz z Nizin. - Można by wtedy wypasać więcej owiec.

- Radzę mówić to tylko żartem, kolego - poradził Qwilleran. - Te konstrukcje są bliskie i drogie sercom tutejszych mieszkańców. I turystów. W sklepach z pamiątkami najlepiej sprzedają się pocztówki z tymi wieżami. Mieszka tu pewien wybitny artysta, który tworzy akwarele tych szybów i nie może nadążyć z zamówieniami.

- Ktoś powinien napisać o tym wszystkim książkę! - powiedział Barry.

- Ktoś już napisał! - odparło jednocześnie kilkoro gości.

- Jest w bibliotece, jeśli cię to interesuje - poinformowała go Polly, a potem rozbawiła wszystkich, opisując „wojnę komputerową”, podczas której użytkownicy biblioteki przeprowadzili pikietę budynku i spalili na schodach frontowych karty biblioteczne - wszystko w proteście przeciwko automatyzacji.

- Musisz zrozumieć, Barry, że miejscowi są potomkami pionierów, którzy byli nieugiętymi indywidualistami.

Wydawało się, że wszyscy doskonale się bawią - nie w sposób hałaśliwy, ale cywilizowany. Kiedy impreza dobiegła końca, Qwilleran opowiedział Barterowi o numerze ze strażnikiem biżuterii.

Adwokat wybuchnął śmiechem i oświadczył, że to niewinny kawał. Potem powierzyli tajemnicę Barry'emu, który zawyrokował: „Wspaniale!”

WTOREK, 8 WRZEŚNIA

„Lepszy żywy pies niż martwy lew”.

Wczesnym popołudniem Qwilleran opuścił swoją stodołę, by udać się na służbę i pełnić obowiązki strażnika. Pożegnał się z kotami, które spały na stołkach barowych, i dodał na odchodnym: „Życzcie mi powodzenia, a ja przyniosę wam kanapkę z ogórkiem”. Dwie pary uszu drgnęły nieznacznie.

W Teatrze K czekała już na niego Carol Lanspeak i garderobiana. Budynek teatru był gigantycznym sześcianem z kamienia i niegdyś najwspanialszą rezydencją w mieście. To tutaj żyła rodzina Klingenschoenów, otaczając się splendorem pogardzanym przez baronów węgla i drewna. Było ironią losu, że to właśnie fortuna rodu K podwoiła, a nawet potroiła poziom życia w Moose County. Co do samego szacownego budynku, ledwie przetrwał niegdysiejszy kryzys i teraz służył jako teatr mogący pomieścić dwustu widzów.

Kiedy Qwilleran zjawił się na miejscu, Carol wprowadziła go pospiesznie za kulisy, mówiąc przy tym:

- Czy to nie doskonały kawał? Z odrobiną barwnika, ciemnymi okularami i czapką z daszkiem nikt cię nigdy nie rozpozna.

Lanspeakowie zdumiewali Qwillerana. Ani ich wygląd, ani zachowanie nie wskazywały niczym, że kiedykolwiek występowali na scenie, a jednak Carol potrafiła zagrać równie przekonująco królową, jak i ladacznicę, Larry zaś świetnie się sprawdzał w różnych rolach: drania, starego człowieka albo nieustraszonego bohatera. Oboje odznaczali się wewnętrzną energią, po której można było poznać wybitnego wykonawcę.

Teraz Carol mówiła:

- To rodzaj barwnika, który od razu zejdzie, jak tylko wrócisz do domu, więc nie musisz się martwić. Co prawda koty cię nie poznają.

- Koko pozna, ale Yum Yum będzie na mnie syczeć.

- Przyciąłeś trochę wąsy. To dobrze.

- Zawsze je przycinam na śluby i tajne akcje - wyjaśnił.

- Najpierw wybierz odpowiedni mundur. Alice będzie mogła zrobić konieczne poprawki, a ja zajmę się charakteryzacją.

Alice Toddwhistle stała obok z centymetrem krawieckim na szyi i naparstkiem na palcu.

Qwilleran wybrał sobie ciemnoniebieski uniform z emblematem na rękawie i czapkę, która wyglądała dość oficjalnie, jeśli ktoś nie przyjrzał się jej dokładnie. Kiedy włożył strój i pokazał się w nim w przymierzalni, obie kobiety wydały okrzyk przerażenia na jego widok: spodnie za krótkie, rękawy za długie, czapka o trzy numery za duża.

- Macie neandertalczyka w Klubie Teatralnym? - spytał.

- Mogę dopasować nogawki i rękawy na poczekaniu. Czapka będzie pasować, jeśli wypcha się otok bibułką.

Przeszli do charakteryzatorni i Carol zabrała się do pracy z fachową pewnością siebie, przyciemniając szpakowate wąsy, brwi i siwiznę na skroniach Qwillerana.

- Czy Delacamp zjawi się w terminie? - spytał.

- Tak. Tym razem przywozi ze sobą siostrzenicę, spokojną dziewczynę. Słucha go cały czas. Utył trochę, ale jest całkiem przystojny jak na człowieka w jego wieku. Myślę, że poddał się jakiemuś zabiegowi upiększającemu. Poza tym ma nowy tupecik. Bardzo drogi... Oj! Dziabnęłam cię w źrenicę? Przepraszam.

- Nie szkodzi. Mam jeszcze drugą.

- Podczas kolacji w country clubie pokazał slajdy z fantastyczną biżuterią z muzeów. Był tam naszyjnik, który Napoleon dał Józefinie, ważył pewnie z pół kilograma: wszystko rubiny, szmaragdy, emalia i metale szlachetne... Wiedziałeś, że rubiny i szmaragdy zastępowano diamentami według nakazów dziewiętnastowiecznej mody z tego prostego powodu, że poprawiało się oświetlenie w publicznych miejscach? Blask był ważniejszy niż kolor... No! - Zdjęła pelerynę ochronną z jego ramion. - Teraz logistyka: zawiozę cię do hotelu. Przy wejściu spotkasz się z Barrym Morghanem, który przemyci cię na górę windą. O trzeciej udasz się pod jego eskortą do sali balowej. Gdy wszystko się skończy, wrócisz do jego gabinetu. Zadzwoni do naszego sklepu, a ja z Larrym przywieziemy cię tu z powrotem.

- Jesteś tak dobrze zorganizowana, Carol, że jest to aż; niepokojące - wyznał Qwilleran.

- No cóż, człowiek nabiera wprawy, jeśli od dwudziestu pięciu lat prowadzi dom towarowy... i wyreżyserował ponad dwadzieścia przedstawień teatralnych... i wychował trójkę dzieci.

Jak Qwilleran wiedział, ich najstarszy syn był duchownym w stanie Nowy Jork; córka była lekarką w Pickax; młodszy syn stanowił jakąś tragiczną pomyłkę. Nikt nigdy o nim nie wspominał.

- Jak tam nastrój doktor Dianę przed dzisiejszym występem? - spytał.

- Mówi, że nie była tak zdenerwowana od czasu nacięcia pierwszego czyraka w swojej karierze! Razem z Polly będą nalewać herbatę przez czterdzieści pięć minut, potem zastąpią je Susan Exbridge i Maggie Sprenkle. Maggie wypożycza swój obrus z belgijskiej koronki, a Susan dwa srebrne serwisy do herbaty i srebrny sześcioramienny świecznik.

Po chwili mundur był gotowy. Qwilleran przymierzył swoje przebranie i spojrzał w lustro.

- No i? - spytała Carol.

- No i? - powtórzyła jak echo Alice.

Zawahał się.

- Nie wiem, kim jest ten facet, ale to zdecydowanie nie ja!

Obie kobiety przyklasnęły jego słowom.

Kiedy Carol odwoziła go do hotelu, Qwilleran spytał:

- Znasz perfumy o nazwie L'Heure Bleue?

- Oczywiście! To klasyk. Delikatny aromat kwiatowy z nutką wanilii. Stworzył je w 1912 Jacques Guerlain dla Yvonne Printemps. Tak na marginesie, Larry dał mi buteleczkę tych perfum, kiedy spędzaliśmy miesiąc miodowy w Paryżu wieki temu.

- Mogłabyś zamówić je za pośrednictwem swojego sklepu? Chciałbym zaskoczyć Polly.

- Z przyjemnością. Myślę, że spodoba jej się woda toaletowa w atomizerze... a tak przy okazji, macie czas we czwartek wieczorem? Wydajemy małą kolację w domu dla pana Delacampa i jego siostrzenicy. Będziesz miał jedyną okazję, by go poznać... ale ostrzegam, mówi bez przerwy.

- W porządku, dopóki mogę się czegoś od niego dowiedzieć.

- Dowiesz się, zapewniam! To chodząca encyklopedia faktów z różnych dziedzin.

Zobaczyli Barry'ego Morghana stojącego przy wejściu dla zmotoryzowanych.

- Okej - rzucił Qwilleran. - Wszystko skorygowałem odpowiednio. Jestem Joe Buzzard, były policjant. Wynajmuję się jako pracownik ochrony. Każdy jest potencjalnym złodziejem biżuterii.

Wysiadł z furgonetki Lanspeaków i ruszył pewnym siebie krokiem w stronę wejścia, udając, że nie zna Barry'ego. Dyrektor hotelu spytał z niewzruszoną miną:

- Jest pan z firmy ochroniarskiej City Security Services?

- Zgadza się, sir.

- Proszę za mną.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi gabinetu, Barry zawołał:

- Wyglądasz wspaniale, Qwill! Nikt cię nie pozna. Trochę kawy, zanim wybije trzecia? Możesz pić tak, żeby farba nie ściekała ci po brodzie?

- Będę czuł się pewniej, pijąc przez słomkę... Jak ci się podobało barbecue?

- Wspaniale się bawiłem! Mnóstwo przemiłych ludzi. Nie są sztywni jak faceci z miasta.

- Są przyjaźnie nastawieni, nie ma co do tego wątpliwości, ale są także wścibscy i roznoszą plotki, więc miej się na baczności.

- Jak już mówimy o miejskich typach... - ciągnął Barry. - Zgadnij, kto wpadł do mojego gabinetu dziś rano - w kaftanie marokańskim i obwieszony dwoma kilogramami srebrnej biżuterii?! Oznajmił chłodno: „Nazywam się Delacamp”. Zerwałem się, żeby go powitać, a on mi podał koniuszki palców do uściskania. Zjawił się, żeby przekazać mi skargę. Udał się wcześniej do kuchni, żeby powiedzieć personelowi, jak ma być zaparzona herbata, a szef - jak powiedział - nie chciał go słuchać i był arogancki. Przeprosiłem za jego zachowanie, ale nadmieniłem przy okazji, że przepisy zabraniają wchodzić do kuchni hotelowej komukolwiek, kto nie jest zatrudniony przy podawaniu jedzenia.

- Myślę, że doskonale sobie poradziłeś, Barry.

- Też mi to przyszło do głowy... Czekaj chwilę, Qwill. Potrzebujesz czegoś jeszcze. Interkomu! Dam ci go. Przyczep go sobie do paska.

Centralnym punktem sali balowej był długi stół z koronkowym obrusem, wysokim srebrnym kandelabrem i dwoma bukietami w wazonach. Na obu końcach stały w gotowości srebrne serwisy do herbaty. W jednym rogu ustawiono fortepian schowany do połowy za ogromnymi roślinami w donicach. Z boku znajdował się mały stoliczek z biżuterią, kryty orientalnym chodniczkiem. Nie widać było żadnych kosztowności - tylko skórzane futerały. Wszystkim zarządzała wysoka młoda kobieta w kapeluszu i rzeczowym kostiumie.

Za radą Barry'ego Qwilleran zajął stanowisko na schodach w zacienionym kącie, skąd mógł obserwować otoczenie, nie rzucając się w oczy. Kiedy zjawiła się Polly w towarzystwie doktor Dianę, przeszły obok, jakby go nie dostrzegły, i każda ruszyła ku przeciwległemu końcowi stołu - Polly w prostym niebieskim berecie bretońskim, dobranym pod kolor jej sukienki, Dianę w toczku z zuchwale długim piórem bażancim. Następnie zjawiła się obsługa, wnosząc półmiski z przekąskami i srebrne imbryki z herbatą, które ustawiono na palnikach. Qwilleran pomyślał, że trzeba czegoś więcej niż krótkiej czarnej sukienki, białego czepka z falbankami i fartuszka, by przekształcić studentkę college'u w pokojówkę francuską.

Tuż przed trzecią ze schodów spłynął majestatycznie gospodarz przyjęcia w orientalnym kaftanie i ciężkich złotych łańcuchach; jego korpulentność tylko podkreślała godność, którą emanował. Przedstawił się kobietom nalewającym herbatę, przedyskutował coś ze swoją asystentką nad stolikiem z biżuterią, po czym skinął na pianistę.

Salę wypełniły liryczne melodie, kiedy zaproszone panie zaczęły zstępować powoli ze schodów, starając się utrzymać na głowach przeciążone ozdobami kapelusze i rozsiewając wokół woń perfum. Po chwili minęły strażnika.

Delacamp stał u podnóża szerokich stopni i obserwował damy z wystudiowanym podziwem - a może było to z jego strony szczere? Kłaniał się, całował dłonie i wypowiadał cicho słowa, które spotykały się z pełnym zadowolenia zaskoczeniem albo dziewczęcą radością. Co za aktorzyna! - pomyślał Qwilleran.

Przez następne półtorej godziny właścicielki spektakularnych kapeluszy miały krążyć na wpół świadomie po sali - popijając herbatę, skubiąc ciasto biszkoptowe, prowadząc ciche rozmowy i wydając łagodne okrzyki nad diamentowymi kolczykami i naszyjnikami z pereł na stoliku pełnym kosztowności. Carol też była obecna, i też w niesamowitym nakryciu głowy - zdawała się pełnić rolę kierowniczą: nadzorowała francuskie pokojówki i czuwała nad kolejką do prezentowanej biżuterii (spoczywała na płytkich tackach, które wysuwało się ze skórzanych futerałów). Ani ona, ani Polly nie zerknęły nawet w stronę Qwillerana.

Nasyciwszy się widokami, dźwiękami i perfumami, spojrzał ukradkiem na zegarek. Było dopiero dwadzieścia po trzeciej! A on już miał serdecznie dosyć. Jako dziennikarz ulotniłby się szybko, ale jako pracownik ochrony w żaden sposób nie mógł opuścić posterunku. Zawsze nienawidził, unikał i bał się uczucia, które wiązało się z bezradnym trwaniem w takiej czy innej sytuacji. No cóż, sam się w to wpakował i musiał to znosić jeszcze przez siedemdziesiąt minut. Mógł sobie wyobrazić, co powiedziałby Arch Riker, widząc go w takich tarapatach - i w tym przebraniu! Arch zawsze mu dogadywał z powodu owej skłonności do węszenia, a fiasko tego przedsięwzięcia dałoby mu szerokie pole do popisu. Qwilleran postanowił jednak wziąć się w garść i zaczął szukać powodów do rozbawienia:

Ile z tych pań znał na płaszczyźnie towarzyskiej - i ile z nich spotkał na płaszczyźnie zawodowej?

Dlaczego pianistka grała tylko Debussy'ego i Satie? Dlaczego Delacamp miał coś przeciwko Chopinowi? Czy działały tu jakieś czynniki natury psychicznej? Co by się stało, gdyby kobieta siedząca przy fortepianie zaczęła nagle grać Lot trzmiela?

Co by się stało, gdyby krzyknął znienacka: „Pali się”?

Jak gęstych oparów perfum wymagałoby uruchomienie systemu spryskiwaczy przeciwpożarowych? Mieszające się ze sobą wonie nabierały mocy, w miarę jak ich nosicielki piły gorącą herbatę i słuchały równie gorących szeptów Starego Campo.

Czy można by za pomocą telepatii nakłonić Polly albo Carol, albo pianistkę do spojrzenia w stronę pracownika ochrony?

Kiedy służba zabierała półmiski naruszonych smakołyków i zastępowała je świeżą dostawą, to co działo się z resztkami? Czy lądowały w rozdrabniaczu odpadków? Czy francuskim pokojówkom pozwalano zabierać je do domu? Qwilleran podejrzewał, że rozkładano je na półmiskach na nowo i ponownie przynoszono do stołu.

Co robiła tu Sarah Plensdorf? Była starszą kobietą, która pracowała jako szefowa redakcji w „Moose County coś tam”. Żyła sobie spokojnie i zbierała guziki, traktując to jako hobby. Z pewnością nie była zainteresowana kupnem diamentowej spinki. Czy miała do sprzedania rodzinne kosztowności? Jej przodkowie budowali statki albo przemycali alkohol, w zależności od źródła plotek.

Kto zjawił się tutaj, by kupować, a kto, by sprzedawać? Jak Qwilleran wywnioskował, potencjalne nabywczynie ślęczały nad biżuterią ułożoną na płytkich tackach, po czym zwracały się do asystentki, która zapisywała coś w czarnym skórzanym notatniku. Potencjalne sprzedawczynie natomiast ignorowały wystawę i tylko rozmawiały z dziewczyną, która ponownie zapisywała coś w notatniku.

Co Delacamp myślał o tych ekstrawaganckich kapeluszach? Czy sobie uświadamiał, że goszczone przez niego damy kpiły sobie z niego? Niebieski beret bretoński Polly był jednym z nielicznych normalnych i prostych nakryć głowy. Qwilleran nazwał go L'Heure Bleue. Inne ochrzcił mianem „Jeziora łabędziego”... „Sałatką owocową”... „Nie, nie mamy bananów”... czy też „Wrakiem Hesperusa”. Pozwalało to zabić czas.

W tym momencie od strony schodów za jego plecami dobiegł cichy dźwięk męskich kroków na schodach; Qwilleran poczuł, jak ktoś przystanął tuż za nim. Przyciszony głos spytał:

- Jak tam?

- Nudno! - mruknął Qwilleran, nie odwracając głowy.

- Mam coś zrobić? - spytał kierownik hotelu.

- Tak. Włącz spryskiwacze.

- Duszno tu, to prawda. Sprawdzę klimatyzację... O wpół do czwartej daj stąd nogę i przyjdź do mojego gabinetu. Skorzystaj ze schodów.

Potem Qwilleran znów został sam. Jak wskazywał jego zegarek, miał spędzić jeszcze pół godziny jako Joe Buzzard z City Security Services. Próbował stawać na palcach stóp, naprężać kręgosłup, rozluźniać dyskretnie mięśnie, mrugając za ciemnymi okularami.

Polly uporała się z obowiązkami przy stole z herbatą i teraz krążyła i gawędziła z innymi paniami. Znała wszystkie! Stopniowo docierała do stolika z biżuterią. Powiedział jej wcześniej, by wybrała coś ładnego; miał to być jej prezent gwiazdkowy. Sprzeciwiła się zdecydowanie; miała swoje perły i opale, a diamentów nie lubiła. Nalegał jednak i teraz zauważył, że podeszła z niechęcią do skórzanych futerałów... wyjaśniała coś asystentce... popatrzyła na tacki pełne świecidełek i potrząsnęła głową... potem okazała nagle zainteresowanie, nawet entuzjazm. Asystentka zapisała coś w notatniku, Polly zaś wzięła sobie kolejną filiżankę herbaty.

Co dalej? Qwilleran spojrzał na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut! Zaczął tęsknić za drobną kradzieżą biżuterii i wymyślił scenariusz:

Francuska pokojówka upuszcza tacę pełną kanapek z ogórkiem, by odwrócić uwagę od kosztowności... chwyta pusty czajniczek herbaty i wali w głowę asystentkę... chowa garść diamentów do fartucha... biegnie do wyjścia służbowego, ścigana przez pracownika ochrony wymachującego drewnianym pistoletem i krzyczącego: „Łapać złodziejkę!”

Ćwiczenie to bawiło Qwillerana przez pięć minut.

Jeszcze kwadrans!

No i co teraz?

Mógł poszukać materiału do swojej rubryki „Piórkiem Qwilla”. Czy udałoby mu się napisać tysiąc słów na temat kanapek z ogórkiem... albo zapomnianej sztuki całowania kobiecych dłoni... albo kapeluszy? Tak! Na świecie istniały kapelusze kowbojskie, bejsbolówki, kaski rowerowe, kaski robotników budowlanych, sukienne czapki szkockich kobziarzy, czapki marynarskie, mitry biskupie. Nakrycia głowy były niezwykle ważne! Niegdyś ludzie nosili kapelusz trójgraniasty Jerzego Waszyngtona, kapelusz z piórkiem rewolucjonistów amerykańskich, fedorę o zapadniętym rondzie w stylu Humphreya Bogarta, słomkowy kapelusz Maurice'a Chevaliera, jedwabny cylinder Freda Astaire'a...

Nim Qwilleran się zorientował, muzyka fortepianu ucichła, podgrzewacze herbaty wyłączono, kasetki z biżuterią pozamykano, on zaś gnał po schodach do gabinetu dyrektora, złakniony filiżanki kawy.

Kiedy Larry Lanspeak odwoził go z powrotem do Teatru K, Qwilleran zauważył:

- No cóż, twój jubiler daje niezły popis, co? Jego strój pochodzi wprost z Tysiąca i jednej nocy, a maniery to istna staromodność... Wybacz mi, Larry, ale zastanawiam się, czy całe to zamieszanie jest warte zachodu... z punktu widzenia interesów.

- Będę z tobą szczery - odparł właściciel domu towarowego. - Nie dostajemy nawet grosza prowizji od tych jego transakcji, ale - w końcu co tam - to tylko raz na pięć lat, a jeśli w międzyczasie któraś z naszych klientek chce złożyć specjalne zamówienie na sznur pereł albo pierścionek zaręczynowy, to dostajemy zwyczajową marżę. Poza tym ten cyrk to dla nas dobre public relations. Dzięki niemu „stara gwardia” pozbywa się swojej biżuterii.

- Myślisz, że oferuje im uczciwą cenę?

- Nikt się nigdy nie skarżył. Posyła klientkom róże, a one zawsze są zachwycone, kiedy odwiedza je w domach.

Larry podrzucił Qwillerana pod boczne wejście do teatru, wręczając mu przy okazji małą broszurkę. - To skrypt sztuki, którą teatr zamierza wystawić... na wypadek gdybyś chciał ją przeczytać przed premierą... zakładam, że napiszesz recenzję dla gazety.

- A któż by inny?

Był to skrypt Noc musi zapaść.

- Po raz pierwszy wystawiono ją w 1937. Emlyn Williams napisał rolę Danny'ego z myślą o sobie. To prawdziwe wyzwanie dla aktora.

- Tak, wiem - zgodził się Qwilleran. - Widziałem wznowienie na Broadwayu kilka lat temu. Przypuszczam, że tę rolę zagra Derek Cuttlebrink.

- Niestety, nie. Dałby sobie z nią radę, ale pracuje wieczorami w hotelu. Jest maitre d'hótel w sali Mackintoshów, jak wiesz... Zostaw swój mundur i rekwizyty na stole w przebieralni, Qwill.

- Okej, i dzięki za wszystko, Larry. Było to... niezapomniane przeżycie.

Qwilleran miał poważne wątpliwości co do Dereka jako maitre d'hótel. Dwie poprzednie restauracje, którymi kierował, zostały zamknięte nagle i nieodwołalnie - jedna w aurze skandalu, druga w aurze kurzu.

Późnym wieczorem, kiedy Qwilleran zadzwonił do Polly, by zdać relację ze swoich przeżyć, Koko zjawił się pospiesznie i wskoczył na stół biblioteczny. Czy czuł się w obowiązku pilnować rozmowy niczym przyzwoitka? Czy wiedział, że po drugiej stronie linii znajduje się kot syjamski imieniem Brutus? Czy też wciąż próbował się zorientować, jak działa ten tajemniczy i zagadkowy instrument?

Jej pierwsze słowa brzmiały:

- No i co, czy to doświadczenie było warte zachodu?

- Niezupełnie - odparł. - Co myślisz o kapeluszach?

- Drażniły pana Delacampa. Udawał, że według niego są fantastyczne.

- A co powiesz na jego kolekcję?

- Miał kilka niezwykłych rzeczy, jak na przykład starą szpilkę wysadzaną trzynastokaratowymi diamentami - i oznakowaną. Żądał trzydziestu pięciu tysięcy.

- Nie pójdzie w Moose County!

- Nie bądź taki pewien. Znakowane sztuki biżuterii trafiają do kolekcji, a tu jest sporo bogatych ludzi, którzy traktują to jak inwestycję, ale nie ogłaszają tego faktu. Widziałam sitko do herbaty ze szczerego złota od Tiffany'ego za tysiąc osiemset, które było już sprzedane. Z pewnością nikt nie będzie używał go do odcedzania herbaty!

- Znalazłaś coś, co ci się spodobało?

- Owszem! - zapewniła z entuzjazmem. - Pierścionek z kamei!

- Kamei! - Jego ton dowodził niechęci wobec tego materiału.

- To nie komercyjne wyroby sprzedawane turystom, Qwill. Stara biżuteria z kamei, ozdobiona niewiarygodnie doskonałym grawerunkiem, przeżywa prawdziwy renesans. Widziałam szpilkę do włosów z wizerunkiem Wenus i Kupidyna w lesie, i grawerunek był tak znakomity, że mogłam policzyć liście na drzewach! Pierścionek to jednak coś, w czym się widzę. Są na nim trzy gracje w złotej ramie. To boginie piękna, wykwintności i sztuk.

- Przypomina ciebie, Polly. Bierz go!

- Trzymają go dla mnie. Jestem umówiona we czwartek o drugiej.

- Doskonale! Wypiszę czek. Ile?

- Nie przyjmują czeków ani kart kredytowych, tylko gotówkę.

- To dziwne - zauważył, rozmyślając o diamentowej spince za trzydzieści pięć tysięcy. - Ale może być. Wezmę z banku pieniądze we czwartek rano i przyniosę ci do biblioteki albo nawet do hotelu przed drugą... Ile?

- Osiemset.

- Tylko tyle? Już miałem wizję osiemnastu tysięcy! Byłem przygotowany na wynajęcie wozu opancerzonego.

- Prawdę mówiąc - oznajmiła ze śmiechem - to tylko siedemset dziewięćdziesiąt pięć. Z podatkiem.

- Pobiorę osiemset i dopilnuję, żebyś mi wydała pięć.

Qwilleran odłożył w zamyśleniu słuchawkę, zastanawiając się nad warunkami sprzedaży: tylko gotówka... bez podatku.

- I co powiesz na ten gambit? - zwrócił się do Koko, który siedział obok telefonu.

Kot zeskoczył na podłogę, po czym ruszył niespiesznie i z rozwagą w stronę szafki kuchennej, gdzie przechowywano kabibble, podczas gdy Yum Yum wrzasnęła z wysokości lodówki, wyciągając wysokie C, które mogło zmrozić krew w żyłach.

0x01 graphic

ŚRODA, 9 WRZEŚNIA

„Indyk myślał o niedzieli...”

Kiedy koty spożyły śniadanie i odbyły swoje zwyczajowe ablucje (trzy liźnięcia łap, cztery muśnięcia uszu itd.), zostały uraczone zabawą ze starym krawatem z delikatnej tkaniny wełnianej. Qwilleran lubił poruszać nim nad ich głowami i obserwować powietrzne wygibasy swoich ulubieńców. Gdy się już zmęczyły i były gotowe wyciągnąć się w plamie porannego słońca, poszedł do swojego studia na pierwszym balkonie, by popracować nad felietonem do piątkowej rubryki „Piórkiem Qwilla”.

W połowie zdania przerwało mu niecierpliwe miauczenie z głównej kondygnacji, udał się więc na skróty do kuchni, czyli kręconymi schodami. Koko stał na szafce, wyglądając przez okno. Qwilleran dokonał pospiesznej lustracji. Na podwórzu nie było żadnych pojazdów, nikt się tam też nie skradał.

- Fałszywy alarm - powiedział kotu. - Możesz zostać za to aresztowany!

Po chwili przez zalesiony teren przejechał mały czerwony samochód, podskakując na wybojach, i zatrzymał się pod drzwiami kuchennymi. Koko wiedział, że się zbliża, wiedział z pewnością, kto prowadzi, i wiedział prawdopodobnie, co ten ktoś ze sobą przywozi!

- Przepraszam, stary - zwrócił się do kota, a kiedy wyszedł przed dom, by powitać gościa, zawołał: - Celia! Co za miła niespodzianka.

- Zajrzyj na tylne siedzenie, szefie. Jest tam trochę towaru do twojej zamrażarki. Zamierzałam przekraść się po cichu i zostawić to w skrzyni pirata.

Stary kufer marynarski stał przy tylnym wejściu, z przeznaczeniem na przesyłki.

- Nikt nie może się tu przekraść, kiedy Inspektor Generalny pełni służbę.

Celia roześmiała się wesoło. Zawsze wybuchała śmiechem na najdrobniejszy żart „szefa”. Wyjaśniła:

- Przywiozłam ci podwójny makaron z serem i pieczeń rzymską, cały kilogram. Jest pokrojona, będziesz mógł sobie odmrozić kawałek do kanapki. Nie dołożyłam dużo cebuli, bo może zechcesz dać trochę swoim kotom, a wiem, że są szczególne... O! Masz nowe stołki barowe! - pisnęła, wchodząc do środka. - Jesteśmy tacy zajęci! Musiałam wynająć pomocnika. Obsługujemy w sobotę przyjęcie weselne.

- Zostanie ci trochę czasu na zajęcia natury społecznej? Byłaś tu prawdziwym skarbem.

- Mogę robić tylko jedno - krzewić wśród dorosłych umiejętność czytania. Moją pierwszą uczennicą jest czterdziestojednoletnia kobieta, która cieszy się jak dziecko, że będzie mogła czytać książki z przepisami kucharskimi. Prawdę mówiąc, zatrudniłam ją jako pomocnicę... Wynająłeś już moje mieszkanie?

- Nowemu dyrektorowi hotelu. Jak twierdzi, ma dziwne wrażenie, że mieszkała tam przed nim wspaniała osoba.

- Och, szefie! Ale z ciebie żartowniś!

Późnym popołudniem Qwilleran zaszedł do miasta, by uraczyć się w „Loiss Luncheonette” słynną szarlotką właścicielki. Lois Inchpot była hałaśliwą, apodyktyczną kobietą o dobrym sercu, która od dziesiątków lat karmiła ludzi robiących zakupy w centrum i pracowników okolicznych firm - w obskurnym lokalu na uboczu. Im paskudniej wyglądał, tym bardziej klienci go uwielbiali; czuli się tu jak u siebie w domu.

Kiedy zjawił się Qwilleran, knajpka była pusta, a Lois siedziała w kuchni, przygotowując obiad.

- Czego sobie życzysz? - dobiegł przez okienko do serwowania posiłków nieznoszący sprzeciwu głos.

- Szarlotki i kawy! - odkrzyknął.

- Nie ma szarlotki! Możesz dostać placek z wiśniami.

Podszedł do okienka i oznajmił:

- Nie przepadam za plackiem z wiśniami.

- A ty co? Nie jesteś Amerykaninem czy jak?

- Spełniłem swój patriotyczny obowiązek, kiedy pomogłem wybrać królową festiwalu wiśni.

Lois podsunęła mu kubek kawy i postawiła obok hałaśliwie talerz z plackiem, nucąc przy tym: „Wiśnie co dzień jedz, a podagra pójdzie precz”.

- Uprawiasz propagandę w imieniu hodowców wiśni? A może praktykujesz lecznictwo bez pozwolenia?

- Zjadaj! - rozkazała. - Będzie ci smakował, uwierz mi!

Musiał przyznać, że placek jest wyśmienity - nie za cierpki, nie za słodki, nie za galaretowaty, nie za gąbczasty. Nie ulegało wątpliwości, że nie spędził ani minuty w zamrażarce czy kuchence mikrofalowej.

- Niezły! - pochwalił, zwracając pusty talerz. - Ćwicz dalej, a pewnego dnia zrobisz go jak należy.

- Och, co za bezczelność - oznajmiła urażona, ale z nieznacznym uśmiechem. Lubiła Qwillerana.

- Gdzie jest Lenny?

- Ma w środy cały dzień zajęcia, a nie chcę, żeby cokolwiek przeszkadzało mu w nauce. - W jej głosie pojawiła się miękka nuta czułości. - Skończy szkołę, choćbym miała szorować podłogi! Wiesz, że pracuje na pół etatu w hotelu? To znaczy w „Mackintosh Inn”? Od szóstej do północy. I jest szefem tych z recepcji - dodała z dumą.

- Pewnego dnia zostanie głównym dyrektorem - zawyrokował Qwilleran, wiedząc, że to właśnie kobieta chce usłyszeć.

- Lenny powiada, że stary ważniak znów się tu zjawił i wynajął elegancki apartament na drugim piętrze. Widziałeś go?

- Kogo konkretnie... masz na myśli? - spytał Qwilleran, chcąc się z nią trochę podroczyć.

- Nie pogrywaj tak ze mną! Wiesz, o kogo mi chodzi.

- Nie, nie widziałem go. Myślałem, że zastanę go tutaj, jak zajada się plackiem z wiśniami.

- Ha! - parsknęła z pogardą, waląc dla tym większego efektu pokrywką o garnek z zupą.

W tym momencie do knajpki wpadł jej syn i rzucił książki szkolne na stolik w jednym z boksów w tylnej części lokalu. <

- Masz jakiś placek, mamo? - Nalał sobie kubek kawy. - Cześć, panie Q! Wybiera się pan w najbliższy weekend na zawody? Na piątek i sobotę zarezerwowano wszystkie pokoje w hotelu.

- Będziesz uczestniczył w zawodach lekkoatletycznych, Lenny?

- Tylko w biegach. Zostawiam rzut młotem i temu podobne dużym facetom, ale nasz recepcjonista z nocnej zmiany będzie miotał kłodą na odległość. Ma do tego krzepę. Przedstawiłem go panu na sobotnim przyjęciu. Nazywamy go Boze, to skrót od Bożo. - Lenny przeniósł się ze swoją kawą do stolika Qwillerana. - Jestem czymś w rodzaju jego kierownika. Potrzebuje kogoś, kto będzie go dopingował, podejmował za niego decyzje, utrzyma go na właściwym torze, rozumie pan.

- Jak długo go znasz?

- Od szkoły średniej. Kierowałem drużyną futbolową, a Boze był świetnym blokującym. Kiepsko się jednak uczył i chciał odejść ze szkoły. Więc razem z mamą zajęliśmy się nim, to coś w rodzaju prywatnej krucjaty. Ja go uczyłem, a mama karmiła i przywoływała do porządku. Jest dobra w jednym i drugim!... Udało mu się ukończyć szkołę.

- Co przez cały ten czas robili jego rodzice?

- Jest sierotą. Dorastał w rodzinach zastępczych. Po ukończeniu szkoły dostał pracę drwala, a ja pracowałem w starym hotelu, dopóki nie podłożono bomby.

- Co wyciągnęło Boze'a z lasu? - spytał Qwilleran.

- Przyjemna robota w recepcji, niewielkie stypendium z college^ i miejsce w reprezentacji Moose County na zawody szkockie. Boze potrafi cisnąć w górę caber jak nikt inny! Nie chodzi tu o brutalną siłę. To trudna rzecz, a on opracował ją do perfekcji.

- Powinienem wiedzieć, co to jest caber?

- To pal - pień drzewa - długi na siedem metrów, o wadze mniej więcej stu kilogramów. Boze rzuca nim jak wykałaczką, i to tak, że pal koziołkuje jak należy. Jeśli uda nam się pokonać w sobotę tych próżniaków z Bixby, to cały okręg na tym zyska. Przyjdzie pan?

- Nigdy nie brałem udziału w szkockim festiwalu, ale przyjdę, żeby was dopingować. Biorąc wszystko pod uwagę, zapowiada się wesoły weekend w sennym Pickax. Spotkałeś naszego znakomitego gościa?

- Nie, zameldował się, kiedy dyżur w recepcji miała Viyella. Dziewczyna twierdzi, że facet lubi wsiadać na innych, ale jego siostrzenica głównie gada. Tylko nie po jedenastej, kiedy mam dyżur przy biurku! Jej wuj kładzie się spać, a ona schodzi wtedy do hallu, ma sztuczne rzęsy, cholernie krótką spódniczkę i grubą szminkę. Lubi kręcić się przy recepcji i gadać o zespołach rockowych. Nic mnie to nie obchodzi. Lubię country and western. Poza tym mam mnóstwo nauki, a przy biurku mogę znaleźć trochę spokoju... więc przestrzegam zasady pana Morghana: zachowuj się przyjaźnie, ale się nie zaprzyjaźniaj.

- Lenny! - wrzasnęła z kuchni jego matka. - Jeśli zamierzasz ględzić, zamiast studiować te swoje książki, to rusz leniwy tyłek i pomóż mi szykować obiad!

Lenny zerwał się z miejsca i uśmiechnął szeroko.

- Muszę lecieć!

CZWARTEK, 10 WRZEŚNIA

„Ranny ptaszek może liczyć na robaczka”.

O szóstej Qwilleran zabrał Polly z Indian Village na przejażdżkę do West Middle Hummock, gdzie Lanspeakowie mieli posiadłość wiejską. Jego pierwsze słowa brzmiały:

- Kupiłaś pierścionek?

- Jest zachwycający! Nie mogę uwierzyć, że należy do mnie - albo będzie należał po dwudziestym piątym grudnia.

- Nonsens! Zacznij go nosić już teraz. Gdzie go masz?

- Od razu poszłam do banku i schowałam w swojej skrytce. Ale nie mogę się doczekać, aż go zobaczysz!

- Jak spotkanie ze Starym Campo?

- Wyłącznie biznes. Żadnego całowania dłoni czy komplementów. Podziękowałam za filiżankę herbaty i cały czas patrzyłam na zegarek. Pokazali mi pierścionek, a ja wręczyłam im gotówkę.

- Przeliczyli ją?

- Asystentka poszła z nią do drugiego pokoju. Jestem pewna, że to ona ją przeliczyła.

- Nie wolno nam niczym zdradzić mojej obecności na herbatce - przypomniał Qwilleran.

West Middle Hummock było ekskluzywną enklawą wiejskich posiadłości, okoliczny krajobraz zaś przypominał rozległą panoramę lasów i łąk, krętych dróg o poboczach porośniętych słonecznikami i rustykalnych mostków nad szemrzącymi potokami.

- Czy tu nie uroczo? - spytała Polly.

- Chciałabyś mieszkać w tej okolicy?

- Nie, ale lubię tu wpadać od czasu do czasu. Carol szykuje kolację; jej kucharka ma wolne.

Lanspeakowie mieszkali w bezpretensjonalnym domu wiejskim, który był umeblowany antykami, co nadawało mu wygląd muzeum. Kiedy ich dzieci były jeszcze małe, trzymali krowę, konie pod wierzch, kilka kurczaków i kaczek. Teraz Carol i Lenny byli sami - pomijając małżeństwo, które zajmowało się domem i posesją - i koncentrowali się na prowadzeniu domu towarowego, działalności w Klubie Teatralnym, Towarzystwie Historycznym, Klubie Geneaologicznym i Klubie Smakoszy.

Larry powitał ich na schodach, mówiąc:

- Pozostali zjawią się trochę później, więc zasiądziemy do stołu bez nich. Old Campo i tak nie pije.

Uhm, pomyślał Qwilleran.

Carol wyszła z kuchni, gdzie przygotowywała słynne kacze piersi z prosciutto i sosem grzybowym.

- Czy tegoroczna ekspedycja Delacampa okazała się jak dotąd sukcesem? - spytał Qwilleran.

- Nigdy nie mówi o tym aspekcie swoich wizyt - odparła Carol. - Ale wiem, że pani Woodinghurst sprzedała wczoraj swoją słynną broszkę, zgodził się też wziąć plecionkę Maggie Sprenkle.

Rozmawiali po przyjacielsku o czwartkowej herbatce i Qwilleran ubawił ich relacją ze swojej niewygodnej i nudnej służby pracownika ochrony. Następnie zjawili się goście honorowi i nastrój stał się bardziej formalny. To, co wydarzyło się później, najlepiej opisać słowami samego Qwillerana, które zanotował w swym osobistym dzienniku:

Ten facet Delacamp przyjeżdża tu od ponad dwudziestu lat, a nie jest po imieniu z nikim - nawet z Larrym i Carol. Jego siostrzenica została przedstawiona jako „panna North”. „Pamela”, oświadczyła nieśmiało, nie podnosząc wzroku. Czyżby była to ta sama osoba, która nie dawała spokoju Lenny'emu Inchpotowi przy biurku recepcji w późnych godzinach? Miała na sobie ten swój szyty na miarę kostium, a jej wuj nosił marynarkę sportową, bez wątpienia przykrojoną odpowiednio do jego wystającego brzucha. Zwrócił się do mnie: „Nie spotkaliśmy się przypadkiem w ciągu kilku ostatnich dni? Może w country clubie?” Wyraziłem żal, że nie miałem tej przyjemności, ale zacząłem się zastanawiać, czy czasem moje przebranie nie było mniej skuteczne, niż chciała mi to wmówić Carol. Wtrąciła szybko: „Pan Qwilleran ma w naszej gazecie swoją rubrykę, a w jej nagłówku jest jego zdjęcie. Oto odpowiedź”.

Stary Campo, najwyraźniej nieprzekonany, przez cały wieczór zerkał w moją stronę. Gdy Larry był gotów podać drugą serię drinków, poprosił o filiżankę herbaty, nakłaniając mnie tym samym do zawodowego działania.

Czy jako dziennikarz i miłośnik kawy mogę spytać, dlaczego preferuje pan herbatę?”

Herbata to kawa myślącego człowieka - zaczął. - Od pięciu tysięcy lat uchodzi w Chinach za niezwykle ożywczy napój, zwiększający koncentrację i uwagę. Później Japończycy podkreślali znaczenie harmonii i spokoju poprzez ceremonię picia herbaty. Holendrzy i Portugalczycy sprowadzili ją do Anglii i Rosji. Nad granicę rosyjską docierały karawany złożone z dwustu czy trzystu wielbłądów z kuframi pełnymi tej używki. Z Chin do Londynu płynęły na wyścigi klipery”.

Jego siostrzenica ziewała. Odzywała się tylko wtedy, kiedy ktoś się do niej zwrócił, ale darzyła Starego Campo pełną szacunku uwagą. W pewnym momencie szepnęła coś do niego, a on odparł: „Już wiem, gdzie pana widziałem! W moim apartamencie wisi portret Marka Twaina. Moglibyście uchodzić za braci!”

W trakcie znakomitej kolacji autorstwa Carol rozwodził się na temat trzech tysięcy gatunków herbaty na świecie, a następnie mówił o siedmiu podstawowych odmianach. To drugie brzmiało jak jakaś komiczna wyliczanka i byłem zadowolony, że mam w kieszeni swój miniaturowy magnetofon, kiedy wymieniał rzeczone odmiany: pekoe, orange pekoe, flowery orange pekoe, golden flowery orange pekoe, tipsy golden flowery orange pekoe, finest tipsy golden flowery orange pekoe i special finest tipsy golden flowery orange pekoe.

Po kolacji podano darjeeling, „szampana wśród herbat”, jak się dowiedzieliśmy. „Hodowana w Indiach u podnóża Himalajów, czasem na zboczach o nachyleniu czterdziestu pięciu stopni”.

Goście honorowi wyszli krótko potem, a pozostali, czyli my wszyscy, uraczyliśmy się mocną kawą, omawiając przy tym wieczór i bawiąc się doskonale. W pewnym momencie Polly przeprosiła, a wróciwszy, nie kryła zachwytu. „Carol! Przerobiłaś toaletę. Jest niezwykła!”

Oczywiście Wścibski Osobnik, czyli ja, musiał to koniecznie zbadać. Okazało się, że przerobili jedną ścianę na podświetlaną wnękę ze szklanymi półkami na kolekcję buteleczek francuskich perfum.

Larry daje mi perfumy w każdą rocznicę ślubu - wyjaśniła Carol. - A ja zachowuję buteleczki: Shalimar, Champs Elysees, L'Heure Bleue - wszystko klasyki od Guerlaina. Te pojemniki to dzieła sztuki. Ilekroć jesteśmy w Paryżu, nachodzę sklepy ze starociami i pchle targi w poszukiwaniu klasyków. Niektóre osiągają cenę pięciu tysięcy franków, a nawet więcej, jeśli są od Baccarata”.

Biedna Polly nie miała pojęcia, że zamówiłem dla niej buteleczkę L'Heure Bleue.

Kiedy wracali do Indian Village, Polly oznajmiła:

- Pan Delacamp odwiedza jutro rano Maggie, żeby kupić od niej plecionkę z pereł i diamentów. Boze, chciałabym wiedzieć, ile jej zaproponuje. Nie spytam, oczywiście, a Maggie i tak mi nie powie.

- A nawet jeśli powie, nie ma obowiązku mówić prawdy. Znasz starą zasadę: Nie zadawaj pytań, to nie usłyszysz kłamstw. Kto to powiedział? Szekspir?

- Oliver Goldsmith - poprawiła go. - I powiedział „kłamstewek”, nie „kłamstw”. To tekst ze sztuki Zaloty Kasi, albo pomyłki jednej nocy.

- Mając za przyjaciółkę kogoś takiego jak ty, Polly, komu potrzebna encyklopedia?

- Dziękuję, mój drogi. To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałeś. Wiedziałeś, że „łgarstewko” było eufemistycznym określeniem kłamstwa już w osiemnastym wieku? Mam nadzieję, że cię nie nudzę.

- Ależ skąd. To o wiele bardziej interesujące niż herbata.

Rozmowa urwała się, gdy mijali kopalnię Old Glory i spojrzeli na starą wieżę szybu, która w księżycowym blasku jawiła się jako widmo. Polly powiedziała:

- Słyszałam, że Towarzystwo Historyczne i członkowie komitetu okręgowego sprzeczają się o nowe tabliczki informacyjne - czy umieścić je poza ogrodzeniem, wewnątrz ogrodzenia czy na ogrodzeniu. Jakie jest twoje zdanie, Qwill?

- Wewnątrz ogrodzenia. Tabliczki są z brązu, to łakomy kąsek dla złodziei.

- Może na Nizinach, ale nie tutaj.

- Przyjeżdżają stamtąd ludzie, którzy chętnie zabraliby do domu taką pamiątkę z brązu. Uważam, że najbezpieczniej umieścić je wewnątrz ogrodzenia.

Przejechali niespełna ćwierć mili, gdy Qwilleran poinformował:

- Jutro po południu odwiedzam Maggie, żeby nagrać opowieść jej prababki.

- Weź ze sobą inhalator tlenowy - poradziła. - Jej mieszkanie jest dusząco wiktoriańskie. Ale spodoba ci się kolekcja książek jej zmarłego męża.

- Eddington Smith sprzedał mi doskonale zachowany egzemplarz Króla Edypa. Ładna oprawa, ale kiepskie tłumaczenie.

- Widziałam w Kanadzie tego lata wspaniałe przedstawienie tej sztuki, z maskami i koturnami.

Skręcili w Ittibittiwassee Road. Qwilleran spytał:

- Jak ci smakowały kacze piersi?

- Były trochę za treściwe jak na mój gust.

- Ale deser z jeżyn był dobry.

Kiedy dotarli do Indian Village, Polly spytała:

- Masz ochotę wejść i powiedzieć dobranoc Brutusowi i Catcie?

- Na kilka minut.

Było już późno, gdy Qwilleran wrócił do stodoły, a wewnętrzny zegar kotów poinformował je, że dawno minęła pora wieczornego posiłku. Yum Yum kręciła się bez celu, a Koko siedział na zadzie, uderzając niecierpliwie ogonem o podłogę. Obydwoje sprawiali wrażenie, że są zbyt osłabieni, by protestować; była to niezwykle subtelna taktyka, obliczona na wzbudzenie w nim poczucia winy.

- Przepraszam, ale wiecie, jak to jest - tłumaczył, odmierzając każdemu na talerzyk odpowiednią porcję. - Jedliśmy kacze piersi. Miałem nadzieję, że przyniosę wam na spróbowanie, ale nic nie zostało.

Po tej ceremonii były gotowe do snu. Zaprowadził je na górę, do ich kwatery na górnym balkonie, i życzył dobrej nocy, zostawiając drzwi otwarte. Nigdy nie buszowały w nocy jak dzikie koty; przystosowały się do ludzkiej rutyny snu, ale często lubiły wstać o pierwszym brzasku i obserwować poranne ptaki, szukające robaków. Na parterze znajdowały się okna z doskonałym widokiem i odpowiednio szerokie parapety.

Tej nocy sen Qwillerana został zakłócony przez jakiś nienaturalnie brzmiący dźwięk. Śnił właśnie o Dzikim Zachodzie i kojocie, który wyje na odległym szczycie skalnym. Zawsze śnił obrazowo i kojot stanowił odpowiednią część scenariusza. Jednak wycie brzmiało coraz głośniej, bliżej i natarczywiej. Usiadł na łóżku i przez chwilę wracał do rzeczywistości: stodoła... Pickax... koty...

Koko zawodził pod drzwiami jego sypialni! Czy to był alarm? Ostrzeżenie? Qwilleran wcisnął główny włącznik, który uruchamiał oświetlenie terenu wokół stodoły, i poszedł sprawdzić, co się dzieje. Nie stwierdził niczego podejrzanego; nikt się nie skradał w pobliżu, nie dostrzegł nawet szopa człapiącego wokół.

Kot natomiast zdążył już wrócić na swoje leże w koszyku i zasnąć. Może i jemu coś się śniło, pomyślał Qwilleran. Spojrzał na zegarek przy łóżku. Było wpół do trzeciej.

0x01 graphic

PIĄTEK, 11 WRZEŚNIA

„Kiedy walczą słonie, najbardziej cierpi trawa”.

Po niewyjaśnionym zakłóceniu ciszy nocnej Qwilleran musiał posiedzieć przez chwilę i poczytać dla uspokojenia nerwów. W rezultacie wciąż spał, gdy poranny telefon brutalnie przerwał mu wypoczynek. Podniósł słuchawkę aparatu stojącego przy łóżku i wyrzucił z siebie pojedynczą sylabę, która przypominała stęknięcie.

- Przepraszam, Qwilleran - odezwał się w pełni przytomny i rozbudzony głos jakiejś kobiety. - Dzwonię za wcześnie? Dochodzi wpół do dziewiątej!

Była oczywiście ubrana, po śniadaniu i gotowa udać się do pracy w bibliotece. Qwilleran wyjaśnił bełkotliwie:

- Koko dostał w nocy boleści brzucha i nie pozwolił mi zmrużyć oka, więc zaspałem. Czy Brutus hałasuje kiedykolwiek w nocy?

- Nie, ale nie jest tak wokalny jak Koko... Chciałam tylko spytać, Qwill, w co mamy się ubrać na jutrzejszą kolację w „Mackintosh Inn”. Nie chcemy chyba przesadzić ze szkockością?

- Święte słowa. Żadnych kiltów. Żadnych tartanów.

- Myślę, że moja jedwabna oliwkowozielona sukienka będzie pasować do kraciastych siedzisk i zielonego dywanu.

- To chyba dobry pomysł. Włożę szarą tweedową marynarkę pod kolor moich szarych tweedowych wąsów. - Qwilleran budził się z wolna.

- Pracuję jutro, więc pojadę do domu się przebrać, a potem udam się do miasta z Rikerami.

- Doskonale.

- Naprawdę jestem podekscytowana tą kolacją. Czytałeś wywiad Mildred z szefem Wingo we wczorajszej rubryce kulinarnej? Niezwykle inspirujące!... Czyżbym słyszała, jak Koko robi zamieszanie?

- Tak, zamawia sobie śniadanie: szynkę z jajkami, do tego przystawkę w postaci frytek amerykańskich.

- Wracaj do łóżka! Nie jesteś jeszcze gotowy - zawyrokowała Polly.

Qwilleran wskoczył w dres, potem otworzył drzwi sypialni i ruszył za dwoma niezwykle hałaśliwymi kotami na dół. Koko jednak, zamiast skierować się ku swemu punktowi żywieniowemu, wskoczył na stół w bibliotece i położył łapę na telefonie.

Za chwilę aparat zadzwoni, pomyślał Qwilleran i zanim zdążył wcisnąć guzik w zautomatyzowanym ekspresie do kawy, telefon rzeczywiście zadzwonił. Przybierając przyjacielski ton o wznoszącej się intonacji, rzucił w słuchawkę:

- Tak?

Odpowiedział mu uroczysty głos adwokata:

- Qwill, tu Bart. Przygotuj się na szokujące wieści!

Qwilleran zawahał się. W hotelu znów doszło do zamachu bombowego, przemknęło mu przez myśl.

- Qwill, jesteś tam? Delacamp umarł zeszłej nocy we śnie!

- Niemożliwe! Jadłem z nim kolację u Lanspeaków. Był w doskonałej formie, choć wyszedł wcześnie. To był atak serca?

- Nie wiem. Lekarz już jedzie do hotelu. Jestem w domu. Barry Morghan mnie zawiadomił.

- Czy znalazła go siostrzenica? Jest pewnie ogromnie zdenerwowana.

- Nie znam żadnych szczegółów. Ale pomyślałem sobie, że powinieneś o czymś wiedzieć - wszystkie umowy są anulowane.

- Zadzwonię do Carol, powiadomi osoby, które już się umówiły na spotkanie z Delacampem. Fatalnie, co?

- Owszem, fatalnie.

Qwilleran zadzwonił najpierw do gazety. Potem zatelefonował do domu Lanspeaków w West Middle Hummock. Gospodyni poinformowała go, że pan i pani wyjechali do miasta; zadzwonił do domu towarowego; jeszcze tam nie dotarli. Kiedy jego dłoń zawisła nad słuchawką w geście niezdecydowania, połączył się z nim Barry Morghan, który miał głuchy głos.

- Qwill! Złe wiadomości!

- Wiem. Bart już do mnie dzwonił. Delacamp nie żyje.

- Tak, ale... koroner jest tutaj, sprawa nie wygląda dobrze! Wszędzie pełno policji. Odgrodzili taśmą połowę drugiego piętra... nie mogę teraz rozmawiać. Powiadomisz Barta o wszystkim? - W słuchawce rozległ się bezceremonialny trzask.

Najpierw Qwilleran zadzwonił do gazety z najświeższymi informacjami. Potem do adwokata. Jego żona powiedziała:

- Właśnie wyjeżdża...

- Złap go!

Wyobraził sobie, jak kobieta biegnie za samochodem męża, krzycząc i wymachując rękami.

- Złapałam go! - oznajmiła zdyszana po kilku minutach.

Jej mąż był mniej poruszony.

- Co jest?

- Gorzej, niż myśleliśmy, Bart. Podejrzewają bez wątpienia zabójstwo.

- Złodzieje biżuterii?

- Na to wygląda, co? - zgodził się Qwilleran.

- Zapewniano nas, że każdego wieczoru kosztowności i większe sumy pieniędzy będą przenoszone do sejfu w gabinecie dyrektora.

- Coś poszło nie tak.

- Jadę prosto do hotelu. Może będę tam potrzebny. Dzięki, Qwill.

Qwilleran poczuł nagłe uderzenie krwi, przypływ energii, atmosferę dawnych dni, kiedy to był reporterem policyjnym na Nizinach. Koko, który siedział obok, by monitorować rozmowy telefoniczne, nie przejawiał aż takiego podniecenia. Zepchnął skrypt nowej sztuki wystawianej przez Klub Teatralny na podłogę.

- Nie teraz - powiedział Qwilleran, podnosząc kartki i kładąc w bezpiecznym miejscu.

Zadawał sobie pytania: Gdzie była siostrzenica? Co mogłaby powiedzieć? Kiedy po raz ostatni widziała kasetki z biżuterią? Co stało się z gotówką z zawartych tego dnia transakcji? Dokąd się oboje udali, Delacamp i jego siostrzenica, opuściwszy wcześnie przyjęcie? Co robili?... Po chwili jego ciekawość skupiła się na czymś innym: dlaczego Koko hałasował w środku nocy? Było około wpół do trzeciej. O której nastąpiła śmierć? I dlaczego kot siedział koło telefonu, wyglądając tak mądrze?

Nie było co do tego żadnych wątpliwości, rozmyślał Qwilleran; Koko był niezwykłym zwierzakiem. Wszystkie koty odznaczają się pewnymi zmysłami, które nie są dane ludziom; potrafią określić czas bez zegara i odnaleźć drogę bez mapy. Intuicja Koko wykraczała poza te granice. Potrafił odróżnić dobro od zła i wiedział, że działo się właśnie coś złego o wpół do trzeciej w nocy. Niektórych rzeczy nie da się wyjaśnić, a Qwilleran nauczył się akceptować tajemnicze zdolności percepcyjne swojego kota.

Jego własna ciekawość dotycząca morderstwa nie mogła być zaspokojona; fakty pozostały nieznane. Nawet PKX FM nie miało nic do obwieszczenia, kiedy pierwszy komunikat przerwał nadawanie muzyki country: „Biznesmen z Chicago, zameldowany w «Mackintosh Inn», został dziś rano znaleziony w swoim apartamencie prezydenckim bez oznak życia. Wszystko wskazuje, że było to zabójstwo. Nie podano żadnych szczegółów. Nazwisko ofiary pozostaje tajemnicą do chwili powiadomienia krewnych. Śledztwo prowadzi policja, zarówno lokalna, jak i stanowa”.

Qwilleran był świadomy, że jego gazeta wyśle na miejsce swoich reporterów, którzy będą węszyć w każdym źródle informacji, by dowiedzieć się czegokolwiek przed popołudniowym wydaniem. Mimo wszystko sam miał wielką ochotę powęszyć samemu. Ubrał się pospiesznie i zszedł na dół, nie żegnając się nawet z kotami - która to grzeczność miała większe znaczenie dla niego niż dla jego ulubieńców.

Pierwszym przystankiem na jego trasie była biblioteka publiczna, znana jako centrum informacyjne okręgu - nie z powodu bogatego zbioru książek i kosztownego systemu komputerowego, tylko dlatego, że stanowiła główny ośrodek miejscowej poczty pantoflowej. W chwilach kryzysu posiadacze kart bibliotecznych napływali do biblioteki, by wymieniać się pytaniami, zasłyszanymi wiadomościami i domysłami, które krążyły po całym okręgu za pośrednictwem linii telefonicznych, kawiarni i ulicznych narożników. Był to tradycyjny system, który działał - lepiej lub gorzej.

Qwilleran wspinał się powoli na schody biblioteki, zastanawiając się, jakie to informacje i dezinformacje krążą o tak wczesnej godzinie. Stwierdził, że młode pracownice zbiły się w gromadkę za głównym kontuarem i rozmawiają przyciszonymi głosami. Pracownicy społeczni nachylali się ku sobie obok stojaków z książkami. Subskrybenci stali w grupkach, a powaga malująca się na ich twarzach dowodziła, że nie omawiają najnowszego bestsellera. Tylko Mac i Katie, dwie kocie maskotki, wydawały się nieporuszone, oddając się wzajemnej toalecie. Qwilleran przemówił do nich, one zaś popatrzyły na niego przelotnie z wysuniętymi językami. Potem ruszył po schodach na antresolę, gdzie widać było Polly w jej oszklonym boksie. Kiedy wszedł do środka, odkładała właśnie słuchawkę.

- No cóż - powiedziała z ożywieniem. - Słyszałeś wieści?

- Deprymujące, co? - odparł. - Ty, ja i Lanspeakowie byliśmy ostatnimi ludźmi spoza jego kręgu, którzy widzieli go po raz ostatni. Jak się o tym dowiedziałaś?

- Jedna z pracownic społecznych ma syna, który jest bagażowym hotelu na dziennej zmianie. Wiedziała, że spotkałam się z panem Delacampem.

- Jej syn przekazał jakieś szczegóły?

- Tylko tyle, że asystentki nie było w pobliżu - zapewne przebywała na górze, gdzie była przesłuchiwana. Brzmi złowieszczo, prawda? Co zamierzasz robić dziś rano?

- Właśnie idę do domu towarowego zobaczyć się z Lanspeakami.

- Carol pewnie odebrało mowę!

Wszedł do domu towarowego i skierował się wprost do biura pod głównymi schodami; stał i czekał, aż Carol skończy rozmawiać przez telefon. Skinęła na niego, by wszedł, ale wszystko, co potrafiła powiedzieć, to: „Odebrało mi mowę”. Usiadł, nim go o to poprosiła.

- Jak się o tym dowiedziałaś?

- Od Viyelli, recepcjonistki z rannej zmiany. Chodzi na moje niedzielne zajęcia w szkole i była jedną z francuskich pokojówek podczas herbatki. Wiedziała, że odbierze mi mowę.

- Wszystkich nas zatkało.

- Dowiedziałeś się czegoś dzięki swoim kontaktom?

- Tylko tyle, że jest tam policja i że połowę piętra odgrodzono.

- Viyella mówi, że przesłuchują personel i gości, uprzedzając przy okazji, że nie wolno z nikim rozmawiać o sprawie.

- Jak się z tobą skontaktowała?

- Napisała krótki liścik, przyniósł go bagażowy z dziennej zmiany.

- Jak Larry zareagował na nowiny?

- Nic nie wie! Odwiozłam go dziś rano na lotnisko, poleciał o ósmej do Minneapolis. Odbywa się tam pokaz nowych towarów; Larry wróci dopiero jutro w nocy. Zadzwonię do niego, oczywiście. Poczekaj, aż usłyszy, co się stało! Jak wiesz, zawsze był skłonny zwalać wszystko na zazdrosnego męża. - Stłumiła chichot. - Przynajmniej wiemy, że nie zrobił tego pan Woodinghurst. Umarł dwadzieścia lat temu.

- Fakt, że wydarzyło się to tutaj, nie oznacza wcale, że sprawca jest miejscowy.

- Masz rację, Qwill! Wolałabym myśleć, że zrobił to ktoś z zewnątrz.

- Jak to wpłynie na klientki Delacampa?

- Te, które chciały dokonać zakupu jutro, będą rozczarowane, oczywiście, ale martwię się przede wszystkim o „starą gwardię”, która zamierzała sprzedać mu swoje kosztowności jeszcze dzisiaj. Wielu z tych ludzi naprawdę potrzebuje pieniędzy. To weterani, którzy wierzyli, że są zabezpieczeni finansowo na całe życie. Potem była inflacja, nieuczciwi krewni i chybione porady inwestycyjne. To bardzo smutne. Powinno się ich powiadomić, na wypadek gdyby nie słyszeli wiadomości w radiu, ale to jego siostrzenica ma listę tych osób. Biedna dziewczyna musi być straszliwie przybita.

Qwilleran udał się następnie do „Lois s Luncheonette” na poranną pogawędkę przy kawie, podczas której nałogowcy kofeinowi i wybrani próżniacy wymieniali się opiniami i plotkami o aktualnych wydarzeniach. Wszyscy mieli jakiś kontakt z pocztą pantoflową - zięcia, sąsiada albo kolegę z pracy, zorientowanego w sprawie. Lois, której syn był szefem recepcjonistów, dysponowała linią bezpośrednią z faktami.

- Nazywali go malowanym biznesmenem z Chicago - oświadczyła, krążąc z dzbankiem kawy. - Ale wszyscy wiedzą, że był jubilerem z towarem w walizce wartym milion dolarów.

- Nic nie powiedzieli o jego dziewczynie! Gdzie ona jest?

- Pewnie zwiała z mordercą i łupem.

- Mogli ją porwać. Był jej wujem.

Lois wtrąciła:

- Tak... no cóż... Lenny twierdzi, że to żadna siostrzenica.

- Była w zmowie z zabójcą, jeśli chcecie znać moje zdanie. Z kimś z Chicago.

- To niesprawiedliwe! Przyjeżdżają tu obcy i dają się stuknąć! Nie stawia nas to w dobrym świetle!

- Dlaczego się to stało, kiedy dostaliśmy nowy hotel i zaczęło być o nas głośno? Cholernie mnie to wkurza!

- Jedenasta! Wiadomości!

Lois włączyła radio, które stało na półce nad kasą, a jej klienci usłyszeli jeszcze jeden strzęp informacji: „Wezwano Stanowe Biuro Śledcze do pomocy lokalnej policji w dochodzeniu związanym z zabójstwem biznesmena z Chicago... „ *

Qwilleran zapłacił za kawę i udał się do domu, zaglądając po drodze na parking hotelu. Wynajęty mercedes Delacampa wciąż tam stał.

Kiedy Qwilleran przekręcił klucz w zamku tylnych drzwi, usłyszał wewnątrz powitalny chór i uświadomił sobie jeszcze raz, jak bardzo ceni swoich współlokatorów. Mieszkał samotnie przez większość dorosłego życia - przed adoptowaniem Koko i Yum Yum. Były towarzyskie, piękne, zabawne - i cudownie niezależne. Czasem irytująco.

Jedną z ich wspólnych przyjemności było głośne czytanie. Miał dobry głos, ponieważ uczył się aktorstwa, zanim zajął się dziennikarstwem. Kiedy czytał głośno ze starych książek, które zapełniały półki, dramatyzował prozę w sposób ekscytujący słuchaczy. Obecnie przerabiali skrypt przedstawienia teatralnego Noc musi zapaść: lizusowskie kwestie służącego, kapryśną zrzędliwość pani Bramson i lokalny dialekt pomocy kuchennej.

Doszli do sceny czwartej. Yum Yum zwinęła się zadowolona na kolanach Qwillerana; Koko przycupnął na oparciu jego krzesła, zaglądając mu przez ramię, jakby wodził wzrokiem po drukowanych słowach, mrucząc lektorowi do ucha albo łaskocząc go po szyi wąsami. Pani Bramson martwiła się o swoją szkatułkę z biżuterią. Danny wykazywał nadmierną troskliwość... Nagle podniósł poduszkę i udusił swoją bogatą pracodawczynię.

- Miau! - rozległ się przenikliwy dźwięk w uchu Qwillerana.

- Błagam! - zaprotestował, zasłaniając dłonią ucho. - Nie rób tego!

Poczuł jednak mrowienie nad górną wargą; przygładził sobie wąsy. To miejsce zawsze było źródłem jego przeczuć. Teraz wiedział - albo wydawało mu się, że wie - więcej o morderstwie, niż ujawnili ludzie prowadzący śledztwo.

Pomyślał, że piątkowe wydanie „Moose County coś tam”, które ukazywało się o drugiej, będzie zawierać najświeższe wiadomości. O pierwszej trzydzieści Qwilleran miał umówione spotkanie z Maggie Sprenkle.

Dom rodzinny Sprenkle'ów, stojący przy Main Street naprzeciwko „Mackintosh Inn”, był budynkiem wzniesionym z kamienia podobnie jak inne w tej części miasta, a jego historia sięgała czasów, gdy kupcy zawsze mieszkali „nad sklepem”. Teraz pomieszczenia na parterze, od frontu, zajmowała firma ubezpieczeniowa i agencja nieruchomości. Drzwi z boku prowadziły do pałacu Maggie na pierwszym i drugim piętrze.

Qwilleran nacisnął dzwonek, zaczekał, aż drzwi otworzą się automatycznie, i znalazł się w wąskiej i stromej klatce schodowej. Wydawała się węższa i bardziej stroma z powodu grubego chodnika ze wzorem w róże i aksamitnej różowej tapety, zawieszonej mnóstwem starych rycin. Maggie czekała na szczycie schodów.

- Trzymaj się poręczy - uprzedziła. - Te stopnie są zabójcze! Większość moich gości wchodzi od tyłu, tam gdzie jest winda.

- W porządku! - zawołał ku górze. - Wolę trudniejsze podejście.

Dotarł bezpiecznie na sam szczyt, a ona powitała go niedźwiedzim uściskiem.

Znalazł się w dwupiętrowym przedpokoju ze świetlikiem i drugimi schodami, prowadzącymi na wyższy poziom. Pomieszczenie służyło także jako biblioteka, której półki roztaczały blask wypolerowanej skóry cielęcej grzbietów starych książek.

- Masz tu Marka Twaina? - spytał, starając się wprowadzić przyziemną nutę.

- Tak! - odparła tym swoim typowym serdecznym tonem. - Mój teść podejmował pana Clemensa, kiedy ten przyjechał tu na wykład... Wejdź do salonu. Panie już czekają.

Przez chwilę spodziewał się zastać członkinie zarządu biblioteki, zapominając, że chodzi o Sarę, Charlotte, Carrie, Florę i Louisę May. W każdym z pięciu okien siedziała kocica: tygrysia z białymi bucikami i białym śliniaczkiem, cętkowana, pomarańczowa w odcieniu marmolady, czarnobiała i śnieżnobiała o niebieskich oczach. Każda miała swój własny parapet i przycupnęła pod baldachimem koronkowej zasłony, przyciętej u dołu, by nie przeszkadzała.

- Dzień dobry, moje panie - przywitał się.

Wszystkie, z wyjątkiem białej, przerwały obserwację gołębi i rzuciły mu pytające spojrzenie.

- Charlotte jest głucha - wyjaśniła Maggie. - Ale to urocze maleństwo.

- Niezwykłe zasłony - zauważył.

- Amanda Goodwinter zamówiła je w Belgii. Od czterdziestu lat urządza mi wnętrze. Wspaniała kobieta! A teraz kandyduje na stanowisko burmistrza i wszyscy musimy ją popierać... Usiądź, przyniosę herbatę.

- Wolę sobie pospacerować i pożerać wzrokiem twoją kolekcję - oznajmił. - To istne muzeum!

Różane aksamitne ściany salonu były obwieszone od podłogi do sufitu obrazami olejnymi w bogato zdobionych ramach. W pokoju tłoczyły się meble: ciężkie rzeźbione stoły o marmurowych blatach, pikowane krzesła i sofy, na których piętrzyły się koronkowe poduszki, lampy z ręcznie malowanymi kloszami. I wszędzie widniały kryształy i porcelanowe bibeloty.

Kiedy Maggie wróciła z herbatą, spytała:

- Wiedziałeś, że Florence Nightingale miała sześćdziesiąt kotów? Nie w tym samym czasie, oczywiście. I nazwała je na cześć sławnych łudzi: Disraeli, pan Gladstone i tak dalej... Wszystkie moje panie pochodzą ze schroniska, gdzie pracuję jako wolontariuszka.

Usiedli na rzeźbionych krzesłach przy rzeźbionym stole; herbata została nalana do małych porcelanowych filiżanek z mikroskopijnymi uszkami, ale - jeśli chodzi o Qwillerana - talerz z ciasteczkami czekoladowymi wynagrodził mu wszelkie niewygody.

- Polly powiedziała mi, że to twoje ulubione słodycze - wyznała Maggie. - To wspaniała kobieta! I tak się cieszę, że ma takiego przyjaciela jak ty.

- To moje szczęście - mruknął.

Maggie trajkotała dalej: o kontrowersjach związanych z biblioteką objazdową... o pogarszającym się zdrowiu Osmonda Hasselricha, starszego partnera najbardziej prestiżowej kancelarii prawniczej w mieście... o festiwalu szkockim.

- Polly wspominała, że wybieracie się w niedzielę.

- Tak. Polly lubi kobzy i tańce. Ja obejrzę sobie sobotnie zawody lekkoatletyczne w towarzystwie Whannella MacWhannella.

- Wspaniały człowiek! - oznajmiła. - Zajmuje się moimi podatkami.

Nie wspomniała nawet słowem o morderstwie, choć wszyscy wiedzieli, że zamierzała sprzedać jubilerowi z Chicago bajeczny naszyjnik Sprenkle'ów. Było to dziwne przeoczenie, wziąwszy pod uwagę lokalne zamiłowanie do komentowania ostatnich wydarzeń.

Jeśli chodzi o Qwillerana, zjawił się tu w jeszcze jednym celu. Odmówiwszy zjedzenia trzeciego ciasteczka, wyjął z kieszeni magnetofon i zaproponował:

- A teraz posłuchajmy opowieści twojej prababci, Maggie.

- Chcesz mi zadawać pytania?

- Nie, powtórz tylko to, co opowiedziałaś w Klubie Genealogicznym.

Opowieść Maggie została później spisana, jak następuje:

Ta opowieść o pionierskich dniach Moose County była w mojej rodzinie przekazywana z pokolenia na pokolenie i wierzę, że jest absolutnie prawdziwa. Występują w niej bohaterowie i łajdacy, a wielu spośród nich było związanych z górnictwem.

Jak wiesz, działało na tym terenie dziesięć kopalni - i było dość węgla dla wszystkich - ale większość właścicieli odznaczała się chciwością, bezwstydnie eksploatując pracowników. Mój pradziadek, Patrick Borleston, był właścicielem kopalni Big B. Razem z drugim właścicielem, Sethem Dimsdaleem, troszczyli się o zdrowie, bezpieczeństwo i rodziny górników, a zapłatą za tę postawę była lojalność i pracowitość. Ich konkurenci patrzyli na to wszystko z zazdrością bliską nienawiści. Kiedy Patrick zginął w wypadku powozu, zatrudnieni przez niego górnicy byli przekonani, że ktoś celowo przestraszył konie.

Podejrzewali o to Neda Bucksmitha, właściciela kopalni Buckshot. Niemal natychmiast po wypadku próbował kupić od wdowy po Patricku Big B. Ale Bridget była twardą kobietą. Oświadczyła, że sama będzie zarządzać interesem. Myśl o kobiecie kierującej kopalnią zaszokowała innych właścicieli i gdy owa matka trojga dzieci poradziła sobie z męską robotą lepiej od samych mężczyzn, ich niechęć wzrosła - zwłaszcza ze strony Neda Bucksmitha. Była od niego większa, odznaczając się słusznym wzrostem, i miała obfite kształty i szerokie ramiona. Zawsze nosiła długie, obszerne suknie w czarnym kolorze z małym koronkowym kołnierzem, a na głowę wkładała płaski kapelusz, wiązany pod szyją tasiemkami.

Ludzie powiadali, że to właśnie ten koronkowy kołnierz i wstążki tak rozsierdziły Neda Bucksmitha. On i inni właściciele kopalń spotykali się w czwartkowe wieczory na zapleczu knajpy K, by pić whiskey igrać w karty. Ned namówił ich do spiskowania przeciwko Wielkiej Bridget. Pewnej nocy, we czwartek, wybito okno w szopie, która służyła jej za biuro. Tydzień później na drogę prowadzącą do jej kopalni runęło gigantyczne drzewo. Potem jej strażnicy ugasili ogień, który mógł zniszczyć całą szopę.

Pewnego ranka, we czwartek, Bridget siedziała przy swoim sekretarzyku, kiedy usłyszała niecierpliwe walenie do odrzwi. Na progu stał młody chłopak, zdyszany po długim biegu. „Mężczyźni! - wysapał. - W knajpie! Chcą wysadzić pani kopalnię!”

Tego wieczoru Bridget poszła do knajpy w swojej obszernej jak namiot sukni i w swoim płaskim kapeluszu, trzymając w ręku strzelbę. „Gdzie są te brudne szczury?” Klienci chowali się pod stolikami, kiedy ruszyła w stronę sali na tyłach. „Kto chce wysadzić moją kopalnię?” - zagrzmiała i wymierzyła broń w Neda Bucksmitha. Wyskoczył szczupakiem przez okno, a pozostali mężczyźni zaczęli się tłoczyć w tylnym wyjściu. Ruszyła za nimi i oddała kilka ostrzegawczych strzałów.

Na tym skończyły się kłopoty w Big B. Jeśli się zastanawiasz, kim był ten chłopiec, który ostrzegł Bridget, to wiedz, że chodzi o syna Neda Bucksmitha; kochał się w córce Bridget. Kiedy oboje dorośli, pobrali się i ten młody chłopiec został moim dziadkiem.

Qwilleran wyłączył magnetofon.

- Dobrze opowiadasz, Maggie.

- Tak samo opowiedziałam tę historię w Klubie Genealogicznym. Potem podszedł do mnie jakiś mężczyzna i powiedział, że jego przodkowie znali Bridget. Pracowali dla niej.

- To dobrze znać własnych antenatów. Ja na przykład nigdy nie spotkałem swoich dziadków. Skąd znajomość szczegółów, takich jak ten koronkowy kołnierzyk i płaski kapelusz?

- Towarzystwo Historyczne przechowuje jej dagerotyp. Wygląda na nim jak ogromna królowa Wiktoria.

- Odziedziczyłaś po niej kilka wspaniałych cech, Maggie.

- I kilka złych ze strony Bucksmitha. To było moje panieńskie nazwisko i byłam zadowolona, gdy się go pozbyłam, wychodząc za mąż za pana Sprenkle'a. Był dżentelmenem i spokojnym, łagodnym człowiekiem. Hodował róże, które zdobywały nagrody. Podobają ci się te na dywanie? Przypominają mi go. Poczęstuj się jeszcze ciasteczkiem, Qwill.

- Masz dar przekonywania. Tak na marginesie, myślę, że szyb w Big B robi wrażenie.

- Mówią, że znajduje się pod nim podziemne jezioro.

Qwilleran podszedł do okna, żeby pożegnać się z paniami i popatrzeć na okna hotelu. Po chwili powiedział:

- Dziś rano w pokoju na drugim piętrze doszło do morderstwa.

- Wiem. Biedny pan Delacamp! Był trochę niemądry, ale lubiliśmy go. Miał złożyć mi ofertę kupna plecionki. - Wzruszyła ramionami. - Może każę zrobić z niej pięć obróżek dla moich dam... Tak przy okazji, Qwill, widziałam coś zeszłej nocy i zastanawiam się, czy powinnam zgłosić to policji.

- Zależy, o co chodzi.

- No cóż, Carrie niedomagała i towarzyszyłam jej, żeby czuła, że ktoś się o nią troszczy i ją kocha. Siedziałyśmy po ciemku. Było późno, w żadnym pokoju po drugiej stronie ulicy nie paliło się światło. W oknach są wąskie żaluzje, jak wiesz, i nagle zobaczyłam strużki światła w tych dwóch pokojach na drugim piętrze, jakby ktoś omiatał je latarką.

- Jak długo trwała ta iluminacja?

- Tylko minutę, może dwie.

- Nie zawadziłoby tego zgłosić - powiedział Qwilleran. - Nigdy nie wiadomo, czy jakiś drobny szczegół nie zamieni się w trop. Pamiętasz, która była godzina?

- No cóż, bary zamykają o drugiej, potem kręci się jeszcze trochę ludzi, a później jest już spokój. Powiedziałabym, że było wpół do trzeciej.

- Znasz kogokolwiek w wydziale policji?

- Andrew Brodiego, i to dobrze. Grał na kobzie podczas pogrzebu pana Sprenkle'a.

Qwilleran opuścił mieszkanie Maggie i przeszedł na drugą stronę ulicy, żeby wziąć z hallu hotelowego piątkowe wydanie gazety, i stwierdził z niezadowoleniem, że „Moose County coś tam” nie wie o morderstwie wiele więcej od PKX FM. Zauważył jednak na parkingu Rogera MacGillivraya.

- Pracujesz nad sprawą Delacampa?. - spytał go Qwilleran.

- Pracowałem, ale nie chcą ujawnić jakichkolwiek szczegółów. Jadę do szkoły zrelacjonować zebranie Klubu Interaktywnego.

Zdając sobie doskonale sprawę, że reporterzy zawsze wiedzą więcej, niż wolno im napisać, spytał:

- Jakieś nieoficjalne wiadomości na temat dziewczyny?

- Zniknęła, ale w pokoju zostały jej ubrania i rzeczy osobiste, a wypożyczony samochód wciąż stoi na parkingu. I prawdziwa zagwozdka: kasetki z biżuterią wciąż znajdują się w sejfie dyrektora. Możesz to sobie wyobrazić?

- Dlaczego władze są takie wstrzemięźliwe?

- Policja czeka na decyzję Stanowego Biura Śledczego.

- Wiesz, o której nastąpiła śmierć i z jakiej przyczyny?

- Och, pewnie. Uduszenie, prawdopodobnie za pomocą poduszki. Między drugą a trzecią rano.

0x01 graphic

SOBOTA, 12 WRZEŚNIA

„Człowiekowi ze strzelbą wszystko przypomina wiewiórkę”.

Qwilleran, przyglądając się, jak jego koty pochłaniają jedzenie, a potem zajmują się odwieczną toaletą, praktykowaną przez ich pobratymców na całym świecie, potrząsnął zdumiony głową. Oto miał przed sobą dwoje przedstawicieli tego gatunku, którzy robili to, co zwykle, a jednak... jeden z nich zamiauczał natrętnie, gdy postać w sztuce została uduszona poduszką! Coś zaskoczyło w jego małym mózgu, łącząc fikcyjny dramat z realnym wydarzeniem w hotelu. Nie było wątpliwości: Koko został obdarzony doprawdy rzadkim i niespotykanym intelektem.

Siedząc w kuchni i obserwując toaletowy rytuał, Qwilleran zadał sobie pytanie: Co ma takiego Koko, czego brakuje innym kotom? Odpowiedź brzmiała: sześćdziesiąt wąsów, włączając w to brwi i uwzględniając obie strony jego szlachetnej głowy. Te rozmyślania przerwał telefon, który dzwonił jakby bardziej niecierpliwie niż zazwyczaj. Była to Polly, która mówiła zdyszanym głosem osoby spóźniającej się do pracy.

- Jakieś wiadomości o morderstwie?

- Tylko plotki - mruknął, wciąż zagłębiony w rozważaniach na temat Koko.

- No cóż, mam coś nowego. Nie mogłam zadzwonić wczoraj wieczorem, byłam z wizytą w Klubie Ornitologicznym. Fascynujące spotkanie!

Mogę się założyć, przemknęło mu przez głowę.

- Co to za nowina?

- Wczoraj przyszła do biblioteki policja, chcieli ze mną rozmawiać.

Qwilleran natychmiast natężył uwagę.

- O czym?

- O kupnie mojego pierścionka. Mieli wykaz umówionych spotkań i listę potencjalnych nabywców. Wiedzieli, że interesuję się pierścionkiem za siedemset dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Chcieli wiedzieć, czy kupiłam go, korzystając z karty kredytowej, czeku imiennego czy bankowego. Kiedy powiedziałam policjantowi, który mnie przesłuchiwał, że jubiler zażądał gotówki, aż podskoczyła mu grdyka.

- Mnie też podskoczyła, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tej polityce pod hasłem „tylko gotówka” - przyznał Qwilleran. - Defraudował pieniądze z firmy czy oszukiwał władze?

- Muszę kończyć i biec do biblioteki. Do zobaczenia wieczorem. Dobrej zabawy na festynie!

Whannell MacWhannell zajechał pod stodołę, żeby zabrać Qwillerana, po czym udali się na teren festynu samochodem księgowego. Obaj mieli na sobie tradycyjny strój szkockich górali: kilty, sakwy, skarpety do kolan, podwiązki, buty, białe koszule sportowe i czapki opuszczone zawadiacko na prawą brew. Należy też dodać, że obaj odznaczali się władczą posturą i odpowiednim chodem.

Pierwsze słowa, jakie wypowiedział Big Mac, były łatwe do przewidzenia:

- Nie mogę w to uwierzyć! Otwarcie nowego hotelu zbiegło się z morderstwem! Nigdy nie poznałem Delacampa, ale zawsze zdawałem sobie sprawę, że jego wizyty to wydarzenie natury towarzyskiej i ekonomicznej. Ale dlaczego teraz? I dlaczego tutaj?

- Czasy się zmieniają, nawet w Pickax - mruknął Qwilleran.

- Głównymi podejrzanymi są złodzieje biżuterii, jak przypuszczam - oznajmił z chichotem księgowy. - Ale mam klienta, któremu można by przypisać taki numer. Pięć lat temu jego żona wycofała z ich wspólnego konta dziesięć tysięcy i kupiła sobie kolczyki.

- Wiesz, że nabywczynie miały twardą walutę.

Big Mac znów zachichotał.

- Nie potrafisz sobie wyobrazić miejscowych dam, jak ustawiają się w kolejce do okienka w banku z walizkami i torbami na zakupy, żeby napełnić je dwudziestkami? Mnóstwo ludzi na północy uznaje za największy banknot wyłącznie dwudziestkę.

Był to pierwszy raz, kiedy Qwilleran uczestniczył w złocie szkockim i kiedy coś takiego organizowano w Moose County. Bixby celowało zazwyczaj w zawodach lekkoatletycznych, a Lockmaster w muzyce i tańcu. Tegoroczna lokalizacja natchnęła mieszkańców wolą zwycięstwa.

Coroczny zlot szkocki nie polegał oczywiście tylko i wyłącznie na rywalizacji. Chodziło o zjazd klanów, odnowienie przyjaźni, okazję do świętowania. Były tłumy rozradowanych uczestników, szkockie jedzenie i napoje, namioty w jaskrawych kolorach, flagi łopoczące na wietrze, skrzypkowie grający na skrzypcach, kobziarze grający na kobzach.

Qwilleran i Big Mac przepychali się przez tłum w stronę pola, gdzie miał się odbyć pokaz zaganiania owiec. Właśnie wyładowywano stado dwunastu sztuk z ciężarówki należącej do Ogilvie Ranch i zaganiano do tymczasowej zagrody, podzielonej na miniaturowe pastwiska. Rolę pasterza odgrywał sam Buster Ogilvie, z zakrzywionym kijem w dłoni. Qwilleran znał całą rodzinę. Pasterz zbierał wełnę, jego żona robiła z niej przędzę, a ich córka robiła na drutach z tej przędzy swetry i skarpety.

- Z owczym pozdrowieniem! - zażartowali zgodnie Ogilvie.

Zaczął się zbierać tłum i Ogilvie oświadczył na swój zrelaksowany, łagodny sposób, typowy dla człowieka, który zajmował się owcami:

- Ludzie, przywieźliśmy ze sobą pięcioletniego border collie, by pokazać wam, jak wykonuje swoją pracę. Ta rasa została wyhodowana przed wiekami na granicy między Szkocją i Anglią. Jest nie tylko inteligentna, ale także obdarzona instynktem zaganiania. Jest również wyjątkowo pracowita. Oto... Duncan!

Jak na zawołanie ze skrzyni ciężarówki zeskoczył czarnobiały pies o szorstkiej i twardej sierści. Ruszył prosto w stronę owiec, obiegł je w fachowy sposób i zapędził na następne małe pastwisko. Owce poruszały się posłusznie i spokojnie w zgodnej ciżbie wełnianych grzbietów.

Ogilvie oznajmił:

- Zauważcie, że Duncan nie szczeka ani nie robi zamieszania. Nie musi. Owce wiedzą, czego od nich chce. Nawet te buntownicze go słuchają. Jeśli coś zdenerwuje stado, Duncan potrafi je uspokoić samą swoją obecnością.

Nim owce zdążyły się rozproszyć na drugim polu, Duncan zapędził je na trzecie. Big Mac mruknął do Qwillerana:

- Te biedne stworzenia są pewnie zupełnie zagubione.

- To owce. Nie zadają pytań w rodzaju co i dlaczego.

- Istnieje milczące porozumienie między psem i jego stadem - ciągnął Ogilvie. - Niektórzy nazywają to magią. Jest to rodzaj telepatii. Myślę, że Duncan czyta też w moim umyśle... A teraz, jeśli się zastanawiacie nad całym tym zaganianiem, powiem, że musimy przeprowadzać stado z jednego pastwiska na drugie, żeby zapewnić owcom odpowiednio zbalansowaną dietę, a także zapewnić cień i wodę. Jeśli owce objadają się za bardzo, to mogą się wzdąć, a to z kolei może być dla nich bardzo groźne.

Szybko i z wprawą Duncan przeprowadził swe posłuszne podopieczne przez labirynt płotków z powrotem do punktu startowego. Widzowie zaklaskali, zaczęły trzaskać aparaty, on zaś pobiegł z powrotem na ciężarówkę.

- Niezły pokaz! - zwrócił się Qwilleran do pasterza. - To prawdziwy zawodowiec!

- Chciałbym mieć takiego psa - dodał Big Mac.

- Na tym polega problem - oznajmił Ogilvie. - Te psy są tak przyjacielskie, że ludzie pragną trzymać je w domu, ale to niesprawiedliwe wobec samego psa i wobec tej rasy. Widzicie, przez setki lat hodowano je jako psy pracujące i jeśli nie mają dostatecznie dużo roboty, to stają się sfrustrowane. Słyszałem pewną historię - nie potrafię powiedzieć, czy jest prawdziwa - w każdym razie chodziło o border collie, który mieszkał na farmie, gdzie nie dawali mu dość roboty do odwalenia. Pewnego dnia pobiegł drogą na sąsiednią farmę, zagonił kurczaki, gęsi, knury i kozy, i zagnał je na swoje podwórze.

W namiotach oferowano pasztety baranie, smażone ciasto ze śledziami i trochę słodyczy takich jak babeczki i herbatniki maślane. Qwilleran i Big Mac wybrali bridies, rodzaj zawijanego ciasta z nadzieniem mięsnym, podobnego do kornwalijskich pasztecików, specjalności Moose County, ale bez ziemniaków. Zanieśli swoje specjały do stołu i gawędzili ze Szkotami z Bixby, kiedy obok przeszła Lois Inchpot i wysunęła w ich stronę groźnym gestem palec wskazujący.

- Hej, macie iść na trybuny i dopingować mojego chłopaka, słyszycie? Bierze udział w biegach, startuje za kilka minut.

- Lepiej róbmy to, co mówi, bo nigdy więcej nie dostaniemy drugiej filiżanki kawy gratis - mruknął Big Mac. - Osobiście wolę sporty siłowe od biegów, choć wiem, że Szkoci tradycyjnie szanują szybkość. W przeszłości, podczas walk klanowych, potrzebowali sprawnych biegaczy jako posłańców nie mniej niż silnych ludzi w charakterze strażników.

Udali się na trybuny i dopingowali wrzaskliwie Lenny'ego, podczas gdy jego matka stała i wymachiwała ramionami niczym cheerleaderka w średnim wieku. Pomimo ich wsparcia ani razu nie zajął lepszego miejsca niż trzecie. Jego mocną stroną były wyścigi rowerowe, nie biegi.

Potężni mężczyźni, którzy następnie zaczęli paradować wokół pola, nie byli kandydatami do korony Mr America; byli po prostu wielkimi, umięśnionymi ciężarowcami - niektórzy w kiltach, inni w szortach. Wszyscy nosili podkoszulki o rozmiarze XXL, opinające z trudem potężne torsy. Na ich piersiach widniały symbole okręgów: ośmiorożny jeleń (Moose County), szalejący byk (Bixby) i Pegaz (Lockmaster).

- Wiesz, co chciałbym zobaczyć? - zwrócił się Big Mac do Qwillerana. - Próbę siły i wytrzymałości, zwaną „wleczeniem wiadra”, ale została prawdopodobnie zakazana przez prawo. Facet podnosi dwa żelazne wiadra, ważące po pięćdziesiąt kilo każde, i biegnie - albo drepce z wysiłkiem - po szlaku, aż w końcu jest zmuszony wypuścić je z dłoni. Ten, kto dobiegnie najdalej, zwycięża. Jak głosi stare przysłowie, „jeśli nie padasz martwy, to znaczy, że się nie dość starałeś”.

- A ja chciałbym zobaczyć ciskanie pala na odległość - wyznał Qwilleran. - Lenny twierdzi, że cała rzecz polega na pewnej sztuczce i że jeden z recepcjonistów ją opanował.

Program zawodów obejmował pięć dyscyplin, innymi słowy ciskanie, rzucanie, miotanie, kładzenie i dźwiganie.

1) Rzucanie młotem. Miał długość ponad metra i ważył dziesięć kilo. Miotacz stawał plecami do celu, wbijając mocno stopy w ziemię. Następnie obracał się i rzucał ciężarem, podczas gdy kilt wirował mu barwną plamą fałdów. Konkurencję tę wygrał bez trudu zawodnik z Bixby.

2) Dźwiganie snopa. Posługując się widłami o trzech zębach, należało podnieść worek z grubej tkaniny, wypełniony sianem o wadze dziesięciu kilo, a następnie przerzucić go nad poprzeczką zawieszoną na wysokości pięciu i pół metra nad ziemią. Znów odniósł zwycięstwo przedstawiciel szalejących byków.

3) Kładzenie kamienia. Zawodnik musiał utrzymać w dłoni ośmiokilogramowy kamień na wysokości ramienia, a następnie rzucić nim! Kolejne zwycięstwo dla Bixby.

4) Ciskanie pudłem. Należało przerzucić nad poprzeczką ważący dwadzieścia osiem kilo pojemnik z doczepionym doń uchwytem. Wygrało Moose County, ale tylko walkowerem, ponieważ czołowy zawodnik Bixby naruszył przepisy tej konkurencji.

5) Miotanie kłodą. Konkurencja ta wymagała użycia długiego na siedem metrów i ważącego sto kilo pala cedrowego; należało się odznaczać zarówno siłą, jak i sprytem.

Do zawodów w tej ostatniej konkurencji przystąpiło kilku potężnych mężczyzn, ale Boze Campbell robił największe wrażenie.

- To recepcjonista - wyjaśnił Qwilleran Big Macowi. - Człowiek lasu. Współczesny Paul Bunyan, legendarny drwal, z tego, co słyszałem.

Jeden za drugim zawodnicy wyrzucali kłodę w powietrze, mając nadzieję, że wyląduje „na dwunastej godzinie”. Jeśli poszybowała w górę i spadała płasko na ziemię, tłum jęczał zgodnie „Oooo!”. Kloc miał przekręcić się w powietrzu. To była sztuka! Każdy mężczyzna miał trzy próby.

Qwilleran uważał, że w tym wszystkim jest dużo prawdziwego napięcia. Trzymał aparat pod ręką i fotografował zawzięcie cały rytuał: Boze wchodzi rozkołysanym krokiem na pole... Lenny mówi mu coś na ucho... Boze zajmuje miejsce przy jednym końcu kłody, emanując pewnością siebie. Przy drugim końcu, twarzą do zawodnika, stanął jeden z sędziów, po czym podniósł koniec pala i przesuwając stopniowo dłonie, pomógł siłaczowi dźwignąć drąg do pozycji pionowej. Boze przykucnął na szeroko rozstawionych nogach, opierając pal o ramię. Koncentrował się. Posługując się splecionymi palcami, uniósł wyprostowaną kłodę. Tłum milczał w napięciu, gdy zakołysała się niebezpiecznie. Wtedy Boze pokonał niezgrabnym biegiem kilka kroków i cisnął kłodę w górę. Poszybowała! Obróciła się w powietrzu o sto osiemdziesiąt stopni! I wylądowała tak blisko dwunastej godziny, jak można było sobie tylko wyobrazić.

Trzykrotnie zawodnik dokonał tej niewiarygodnej sztuczki, tłum zaś wyległ z trybun na pole, wiwatując i krzycząc; koledzy z drużyny Boze'a wzięli go na ramiona. Wokół krążyli reporterzy z prasy reprezentującej wszystkie trzy okręgi. Bohater miał na twarzy blady uśmiech.

- Historyczne wydarzenie! - oznajmił Big Mac.

- Wiadomość na pierwszą stronę - przyznał Qwilleran.

- Zabierajmy się stąd, zanim tłum z Bixby zacznie wszczynać zamieszki.

- Nie dojdzie do tego. Jest tu pies szeryfa, a sama jego obecność pozwala utrzymać awanturników w ryzach.

Musiał wrócić do domu i przebrać się przed kolacją. Big Mac musiał z kolei wziąć udział w spotkaniu biznesowym Klubu Curlingu, którego był skarbnikiem.

- Interesujesz się curlingiem, Qwill?

- Chodzi ci o ten sport, gdzie pchają te wielkie kamienie po lodowisku i zamiatają z furią lód małymi miotełkami?

- Coś w tym rodzaju.

- To sport dla starych ludzi.

- Już nie! Jest dobry dla osoby w każdym wieku, kobiety i mężczyzny. Ma status olimpijski i wymaga ogromnych umiejętności. W dodatku to sport towarzyski.

- Jak można być towarzyskim w temperaturze poniżej zera?

- Gramy na lodowisku zakrytym.

- No cóż, możesz na mnie liczyć - oznajmił Qwilleran. - Jeśli potrzebujecie kogoś do pilnowania mioteł.

Delegacja z Indian Village - Polly i Rikerowie - zjawiła się w stodole o wpół do siódmej i wkroczyła do kuchni przez tylne drzwi z nonszalancją stałych bywalców.

- Urządzimy sobie libację przed udaniem się do hotelu? - spytał Qwilleran. - Mamy rezerwację na wpół do ósmej.

- Dla mnie to, co zwykle - poprosił Arch.

- To, co zwykle - zawtórowała mu Mildred.

- To, co zwykle - powtórzyła jak echo Polly.

Kiedy drinki były rozlewane, Polly napełniała miseczki orzeszkami, a Rikerowie spacerowali po stodole z wścibską poufałością: „Masz nowe stołki barowe! Co zrobiłeś ze starymi?... Gdzie są koty?... Koko siedzi na gzymsie kominka i patrzy na nas podejrzliwie... O, Yum Yum jest na jednym ze stołków, krzyżując te swoje delikatne łapki. Jest urocza!”

Arch zauważył świeżo nabyty kosz na śmieci.

- To chińskie wiadro na wodę! Nie jest szczególnie stare - prawdopodobnie osiemnasty wiek. - Podniósł pojemnik za rzeźbioną drewnianą rączkę. - Waży tonę!

- Chodzi o to, żeby Yum Yum nie mogła go przewrócić - wyjaśnił Qwilleran. - Wtedy, kiedy w nim grzebie, szukając skarbów.

Puścił w obieg tacę z wytrawnym sherry, scotchem, dubonnetem i piwem imbirowym. Arch zawsze był szybki, jeśli chodzi o toasty.

- Za starych przyjaciół, którzy znają człowieka dobrze, a mimo to go lubią! - Poczęstował się orzeszkami, biorąc pełną garść. - Brazylijskie! Qwill zachowuje poziom.

- Kochanie, nie przesadzaj z nimi - przestrzegła go żona. - To bomba kaloryczna.

- Dlatego są takie dobre!

Polly pochwaliła Mildred za wywiad z szefem Wango.

- Jeśli jest taki dobry, to dlaczego opuścił Chicago dla takiej zapyziałej mieściny jak nasza? - spytał Arch.

- A dlaczego ty tu przyjechałeś? - odciął się Qwilleran. Obaj mężczyźni znali się od przedszkola w Chicago.

- Bo mam wielkie serce, poza tym potrzebowałeś mnie do prowadzenia gazety.

- Nie nabieraj nas! Chciałeś uciec z Nizin. Chciałeś być wielką rybą w małym stawie.

Rozmawiali o napływie ludzi do małych miast... o morderstwie Delacampa i blokadzie informacji... o złotym medalu Boze'a Campbella w ciskaniu kłodą... o planach związanych z międzyokręgową ligą curlingu. Potem Mildred wręczyła Qwilleranowi ładnie opakowane pudełko, bez wątpienia prezent.

- Szczęścia w czymkolwiek! Otwórz!

W środku, między warstwami bibułki, spoczywało okrągłe pudełeczko z pokrywką, zrobione z klonu.

- Potrafisz czytać w myślach! - zawołał Qwilleran. - Chciałem to kupić, a ty mnie uprzedziłaś! Jak mam ci dziękować? To niesamowite dzieło tokarstwa! Spójrzcie, jak dokładnie pasuje wieczko! Będę to trzymał na stole bibliotecznym, obok telefonu.

Arch wręczył mu ze swej strony małą płaską paczuszkę, która nie mogła być niczym innym, jak tylko płytą CD.

- Wiem, że lubisz klasyczną muzykę fortepianową, Qwill, a ten facet jest mistrzem! Puść kilka kawałków, zanim wyjdziemy.

Qwilleran wsunął płytę do odtwarzacza i posłuchali trochę Mozarta, trochę Beethovena, a potem Rimskiego-Korsakowa.

- Hej! Posłuchajcie! - zawołał Qwilleran. - Lot trzmiela!

- To powinno przywołać wspomnienia - powiedział Arch.

Rozległy się dwa głuche łomoty, gdy Koko zeskoczył z kominka. Zbliżył się ostrożnie do wieży i obwąchał głośniki.

- Domyślacie się, czego szukał - spytał Qwilleran.

Koko obracał gwałtownie głowę to w lewo, to w prawo, potem przysiadł na zadzie i zaczął uderzać łapą powietrze. Kiedy krótki utwór dobiegł końca, wrócił na swoje miejsce.

- Bystry kot! - zauważył Arch.

- Bystry kompozytor - sprostował Qwilleran.

Pojechali na kolację samochodem Rikerów. Mildred poinformowała ich:

- Będą dwa menu. Jedno to tradycyjna zupa, sałata i danie główne. Ale proponuję, żebyśmy w ramach kulinarnej przygody spróbowali New Century Dining - pięciu małych dań. Szef Wingo twierdzi, że wybredni goście mają dość kawałka mięsa i pieczonych ziemniaków.

- Mów za siebie, Wingo - rzucił Arch.

Zaparkowali za hotelem i ruszyli w stronę wejścia, gdy Qwilleran przystanął nagle i podniósł coś z ziemi.

- Cent - powiedział. - Na szczęście.

- Awers czy rewers? - spytała Mildred.

- Wydaje mi się, że moneta leżała awersem do góry.

- To podwójne szczęście.

- Masz! Weź ją!

- Nie, nie! Należy do znalazcy! Zabierz ją do domu i schowaj do klonowej szkatułki.

- Nie schyliłbym się po nic mniejszego niż ćwierć dolara - wyznał Arch. - Cent, jak przypuszczam, wyjdzie niedługo z użycia. Najmniejszą monetą będzie dziesięciocentówka.

Polly oświadczyła, że nie ma nic przeciwko temu; jednocentówki to kłopot.

- Wiecie, że moja żona upuszcza je w sekrecie? - ciągnął.

Mildred trąciła go łokciem.

- Miałeś tego nie mówić, kochanie.

- Nie, nie, powiedz! To bardzo ciekawe - nalegała Polly.

- No... - zaczęła wolno Mildred. - Miałam w ostatnich latach tyle szczęścia... - urwała i zerknęła na swojego męża. - Postanowiłam je rozrzucać. Kiedy dostaję w sklepie grosze razem z resztą, rozrzucam je tu i tam, po jednym, żeby ktoś mógł je znaleźć. W sklepach, na ulicy, przy dystrybutorze na stacji benzynowej, na poczcie - gdziekolwiek. Sprawia mi przyjemność myśl, że sprawiam przyjemność komuś innemu.

- Urocze! - oceniła Polly.

- Moja żona jest wspaniałą kobietą - oświadczył Arch. - I mogę się założyć, że gotuje lepiej od tego całego Wingo.

W hallu stanęli przed wyborem: skorzystać z windy albo wejść po schodach. Arch chciał jechać windą - i zachować energię na ważniejsze rzeczy, jak na przykład wynoszenie śmieci.

W głównej sali roiło się od gości - wielu nosiło tartan; większość przyjechała do miasta na zlot szkocki, a kilkoro rozmawiało o portrecie Anne Mackintosh Qwilleran. Twierdzili, że pisownia nazwiska jest szkocka albo duńska; tak czy inaczej kobieta odziedziczyła imię prawdopodobnie po Lady Anne, bohaterce powstania szkockiego z czasów ślicznego księcia Karolka.

Przy wejściu do sali Mackintoshów chudy Derek Cuttlebrink górował nad swoim pulpitem maitre d'hótel. Posadził grupę Qwillerana przy najlepszym stoliku, przed słynnym herbem Mackintoshów, i podał im zamaszystym gestem menu. Potem wyszeptał Qwilleranowi w ucho:

- Mam do pana pytanie... później.

Arch Riker rozejrzał się, niespodziewanie zadowolony.

- Posłuchajcie! Nie ma muzyki. Żadnego jazzu, popularnych melodii, elektronicznego łomotu! Mogę zjeść posiłek w spokoju!

- Szef Wingo uważa, że wystarczy dobre jedzenie. Twierdzi, że najwspanialszą muzyką są głosy zadowolonych gości.

- No, no! Chyba go polubię!... Niech rzucę okiem na to nowe szalone menu.

Personel restauracji składał się z młodych mężczyzn i kobiet z college'u, ubranych w białe koszule, czarne spodnie i muszki w kratę. Kelner, który podszedł do ich stolika, wygłosił dobrze przećwiczoną mowę:

- Tradycyjne menu jest dostępne dla tych, którzy sobie tego życzą, ale szef Wingo poleca New Century Dining z pięcioma daniami: zupą, zakąską, sałatą, przystawką i deserem. Proszę się nie spieszyć, można też bez obaw zamówić trzy dania i dwa desery.

- Powinienem wiedzieć, co to jest przystawka? - zwrócił się Qwilleran do Mildred.

- Przypuszczam, że niespodzianka - zmiana smaku pod koniec posiłku, a przed deserem.

Cała czwórka studiowała zdumiewającą różnorodność opcji. Arch oznajmił, że zdaje się na łaskę szefa, i dodał:

- Proszę mi po prostu podać coś dobrego do zjedzenia.

Polly przyszło do głowy, że może zamówić posiłek złożony z czterech przystawek i sałaty - bez deseru. Zamierzała zamówić sobie roladę z pieczonego sera, naleśnika nadziewanego kurzymi wątróbkami, tartaletki z oberżyną, awokado i nerkowcami, wreszcie przyrządzonego na ostro kraba w połówce muszli. Sałatka miała się składać z liści młodego szpinaku, ćwiartek mandarynek i okruchów angielskiego sera pleśniowego stilon, z pomidorowym winegret.

Jedno za drugim ryzykowali, wybierając potrawy.

Na pierwszy ogień poszły żartobliwe zakąski, którym towarzyszyły podarunki od szefa: małe co nieco, które wymyślał na poczekaniu - całkowicie unikalne i niepowtarzalne. Każdemu gościowi podano pojedynczy kąsek na jeden raz: łosoś wędzony między dwoma cienkimi plasterkami truskawki, przybrany odrobiną kwaśnej śmietany i posypany smażonymi orzeszkami piniowymi... pomidor koktajlowy nadziewany mięsem kraba i orzechem laskowym... pół krewetki na kawałeczku ziemniaka, zwieńczone ostrym auszpikiem i miniaturowym plasterkiem smażonego ogórka... kawałeczek duszonego indyka okraszonego salsą z czarnej fasoli i kaparów.

Ze strony biesiadników padały przeróżne komentarze: „Co to takiego?... Po prostu rozkoszuj się tym i nie zadawaj pytań... Ile jeszcze takich przekąsek jest w stanie wymyślić?”

Polly zauważyła:

- Ile jeszcze można napisać wierszy? Ile jeszcze muzyki można skomponować?

- Powiedz to Wingo, a przez cały rok będziesz dostawać darmowe desery! - odparł Qwilleran.

Przy ich stoliku, a także pozostałych, rozmawiano więcej o jedzeniu niż o wyborach na burmistrza, zawodach o mistrzostwo Stanów Zjednoczonych w bejsbolu i nowych modelach samochodów. Szef Wingo byłby niezwykle zadowolony. W pewnym momencie Polly błysnęła swoim nowym pierścionkiem z kamei. Mildred uznała go za zachwycający, nawet Arch był pod wrażeniem. Chcieli poznać jej osobistą opinię na temat jubilera. Opisała ekscesy popołudniowej herbatki: kapelusze, całowanie rąk, pokojówki francuskie.

- To interesujące - dodała, zerkając figlarnie na Qwillerana. - Po raz pierwszy w historii był tam pracownik ochrony, który obserwował wszystkich, opierając dłoń na kolbie pistoletu.

- Najwidoczniej Delacamp dostał cynk, że coś się szykuje - zauważył mądrze Arch.

Przyszedł czas na desery: ciasto rumowe, suflet cytrynowy, sernik czekoladowy, placek z jeżynami na gorąco - a potem był koniec kolacji.

Kiedy wychodzili z restauracji, Qwilleran poprosił pozostałych, by zaczekali chwilę, sam zaś zamienił kilka słów z maitre d'hótel.

- Jak kolacja? - spytał Derek.

- Lepsza niż w barze „U Cheta”... Coś cię trapi?

- Zjawiła się tu policja, zadawali pytania. Nie rozmawiali jeszcze z pracownikami kuchni, ale parę osób było w zeszły wtorek świadkami pewnego incydentu. Zastanawiają się, czy powinni o tym powiedzieć.

- Jakiego incydentu?

- No cóż, Delacamp zjawił się w kuchni, a Wingo przegonił go patelnią.

Qwilleran zachichotał, wyobrażając sobie tę scenę.

- Przegonienie kogoś patelnią czy wałkiem do ciasta jest bardziej symboliczne niż groźne. Gdyby chodziło o tasak do mięsa, sprawa wyglądałaby inaczej, ale... prawdę powiedziawszy, Barry Morghan wie o tym i wyjaśnił Delacampowi, że rozporządzenie rady miejskiej zakazuje gościom wchodzić do kuchni lokalu. Możesz powiedzieć tym z personelu, że nic im nie grozi; dyrektor załatwi wszystko. Nie muszą donosić na swojego szefa.

- Osobiście uważam, że Wingo odznacza się swoistym poczuciem humoru. Cały ten incydent miał w sobie elementy slapstickowej komedii. Każdy, kto przyrządza kanapkę wielkości paznokcia z wędzonego łososia i truskawek, musi być żartownisiem.

Qwilleran zaprosił ich ponownie do stodoły na kieliszeczek przed snem i gdy zajechali na podwórze, wyskoczył z samochodu i otworzył tylne drzwi, po czym przekręcił kontakt i oświetlił wnętrze domu i teren przyległy. To, co ujrzał, stanowiło jeszcze większą niespodziankę niż łosoś z truskawką; cała kuchnia spowita była ręcznikami papierowymi - opasywały urządzenia, blaty szafek i meble. Dwie rolki wytyczały od zlewu i barku ścieżki o łącznej długości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrów.

- Wy koty! - wrzasnął ze zgrozą i jednocześnie irytacją. Nieco zszokowany wyszedł z powrotem do swoich gości. - Przygotujcie się na wstrząs. Moi podopieczni przygotowali wam małą niespodziankę.

Polly sapnęła.

- No cóż! Odpowiednie zakończenie niezwykłego wieczoru!

- Rany boskie! - powiedział tylko Arch.

Mildred nazwała to sztuką konceptualną i wyraziła podziw dla umiejętności i dbałości, jakiej wymagała realizacja pomysłu.

Koko spoglądał z wysokości lodówki na swoje arcydzieło. Nie ulegało wątpliwości, że była to jego robota. Yum Yum chowała się gdzieś, dręczona wyrzutami sumienia. Jej towarzysz zmrużył oczy, jakby przyjmował do wiadomości komplementy.

Goście, zamiast uraczyć się kieliszeczkiem, zabrali się do odwijania kuchni, a potem życzyli gospodarzowi dobrej nocy. Jak oświadczyli, cokolwiek innego stanowiłoby antykulminację. Kiedy wyszli, Qwilleran zawołał: - Gdzie nasze małe słoneczko? - ona zaś wypełzła spod sofy. Wziął ją na ręce, a potem zaczął drapać za uszami i słuchać, jak mruczy. I cały czas zadawał sobie pytanie: Jaki był cel tego niezwykłego przedstawienia? Koko nigdy nie robił niczego bez powodu.

0x01 graphic

NIEDZIELA, 13 WRZEŚNIA

„Lepiej być głową kota niż ogonem lwa”.

Nim Qwilleran w pełni się przebudził, nawiedziło go wspomnienie z wczesnego dzieciństwa: wraca do domu po lekcjach w pierwszej klasie szkoły podstawowej ze swoim przyjacielem Archiem... obaj wpatrują się uważnie w chodnik, by uniknąć nadepnięcia na jakąś szczelinę... obaj dostrzegają jednocentówkę, pieniążek na szczęście, i sięgają jednocześnie po ten skarb... biją się o grosz, dopóki matka Archiego nie mówi im o współwłasności... po czym obaj na zmianę noszą monetę w kieszeni. Po kilku sekundach film pamięci zblakł, a Qwilleran oprzytomniał do końca.

Dlaczego, spytał sam siebie, ten właśnie fragment zamierzchłej historii przemknął mu przez myśl? Potem przypomniał sobie jednocentówkę, którą znalazł na parkingu i schował do kieszeni tylko po to, by zrobić przyjemność Mildred. Gdzie się teraz podziewała ta moneta?... Kiedy zszedł na dół, żeby zaparzyć kawy, Koko siedział na stole w bibliotece - nie czekał na telefon, ale pilnował szkatułki z klonu. Oczywiście! Tam właśnie został schowany pieniążek poprzedniego wieczoru. Czy Koko wiedział, że jego pan zastanawia się nad tym? Czy znowu czytał w jego umyśle?

- Ty łobuzie! - zwrócił się do kota Qwilleran. - Szkoda, że nie możesz się nauczyć angielskiego.

Potem przypomniał sobie kocie arcydzieło z ręcznika papierowego.

- Co to miało znaczyć, młody człowieku?

Koko podreptał do punktu żywieniowego w kuchni i emanując pewnością siebie, zaczął czekać, aż ktoś napełni mu talerz.

Później tego samego dnia Qwilleran pojechał do Indian Village, żeby zabrać Polly na Zlot Szkocki. Drzewa na tym rustykalnym osiedlu pokrywały się z wolna złotem, tworząc spektakularne tło dla cedrowych budynków pokrytych plamami starości. Były tu apartamenty czteropoziomowe, klub i skupiska budynków mieszkalnych wzdłuż rzeki Ittibittiwassee. Po cztery obok siebie, nosiły nazwy w rodzaju „Brzozy”, „Dęby” i temu podobne. Polly miała mieszkanie w „Wierzbach”, podobnie jak Qwilleran, choć zajmował je tylko w zimie, gdy trudno było ogrzać przepastne pomieszczenia w stodole, a na liczącym pół mili podjeździe piętrzyły się zaspy. Indian Village może i znajdowało się na wsi, ale władze okręgu dbały o drogi, ponieważ mieszkało tu wiele wpływowych osobistości, chociażby Pogodny Jimmy, meteorolog z PKX FM, który także miał lokum w „Wierzbach”; siostry Cavendish przeniosły się ostatnio do Ittibittiwassee Estates, a ich mieszkanie sąsiadujące z mieszkaniem Polly stało puste, co napawało ją troską. Ściany budynków były cienkie i hałaśliwi sąsiedzi mogli sprawiać duży problem.

Polly już czekała. Wymienili przyjemności na temat kotów, a potem udali się na teren rekreacyjny za miastem, obydwoje w kiltach, białych koszulach i tradycyjnych szkockich czapkach, które stały się uniseksowym nakryciem głowy.

- Mieliśmy wczoraj uroczy wieczór - zauważyła.

- Bardzo miły.

- Rozgryzłeś już to szaleństwo z ręcznikami papierowymi, któremu oddał się Koko?

- To był jego sposób wypowiedzi.

- Dzwoniła wczoraj Caroł Lanspeak, ale nie miałam okazji powiedzieć ci zeszłego wieczoru. Chodzi o jej cudowną kolekcję butelek po francuskich perfumach w damskiej toaletce. Jej gospodyni zauważyła, że brakuje dwóch sztuk - i to dwóch najładniejszych. Prócz mnie jedyną osobą, która korzystała z toaletki, była siostrzenica Delacampa.

- Ja też tam zaglądałem, żeby obejrzeć tę kolekcję - nadmienił Qwilleran.

- Tak, ale ty nie jesteś podejrzanym.

- Carol zgłosiła to na policję?

- Nie, to zbyt drobny incydent w porównaniu z późniejszymi wydarzeniami... A teraz dobre wiadomości. Dziś rano poznałam swojego nowego sąsiada. To handlarz starych książek z Bostonu!

- Nie mogłaś się chyba spodziewać kogoś spokojniejszego.

- Tak właśnie sobie pomyślałam.

- Czy zdaje sobie sprawę, że przeprowadza się do Małej Antarktyki?

- To rodowity mieszkaniec Moose County. Wraca na dobrą sprawę do domu.

- Interesują go sporty zimowe? Próbują tu założyć Klub Curlingu.

- Rozmawiałam z nim tylko chwilę, ale naprawdę się cieszę, że obok będzie mieszkał kolekcjoner rzadkich książek.

Qwilleran prychnął w wąsy. On także zbierał stare książki, które jednak nie były rzadkie, tylko używane. Oznajmił:

- Kupiłem w tym tygodniu książkę u Eddingtona - coś, co zawsze chciałem przeczytać. W całkiem dobrym stanie, zważywszy na cenę. Trzy dolary.

- Jaki ma tytuł?

- No to zaczynamy dwadzieścia pytań.

Była to gra, w którą często się bawili, jeśli chodzi o tytuły książek.

- Wiek dziewiętnasty?

- Tak.

- Literatura piękna?

- Nie.

- Napisał to mężczyzna?

- Nie.

- Była Amerykanką?

- Nie.

- Brytyjką?

- Tak.

- Pisała także powieści?

- Tak.

- Czy którakolwiek została sfilmowana?

- Można bez obawy o pomyłkę powiedzieć, że... nie.

- Czy ta książka to... zbiór poezji?

- Nie.

- Biografia?

- Nie.

- Historia?

- Nie.

- Hm... Kiepsko mi idzie, co?... Czy ta książka cieszyła się popularnością w swoim czasie?

- Sformułuj pytanie inaczej.

- Czy książka, którą kupiłeś, była popularna w Anglii?

- Tak.

- W Ameryce?

- Nie.

- Och! - zawołała Polly, jakby nagle ją olśniło. - Ile mi jeszcze zostało pytań?

- Mnóstwo.

Qwilleran zorientował się po jej minie, że przegrał.

- Czy to była książka podróżnicza?

- Tak.

- Czy autorka jest dzisiaj znana z innych osiągnięć niż literatura?

- Tak.

- Czy była matką znanego pisarza?

- Tak.

- Czy miał na pierwsze imię Anthony?

- Tak.

- Czy nazwisko zaczyna się na literę T?

- Gratulacje! - powiedział Qwilleran. - Chodzi o Rodzime obyczaje Amerykanów autorstwa pani Trollope, z 1832 roku.

- Nigdy tego nie czytałam - przyznała Polly. - Ale wiem, że wyjątkowo nie lubiła Amerykanów, ich zachowań, ich zasad i opinii. To musi być bardzo zabawna lektura.

Po dotarciu na miejsce Qwilleran i Polly wspięli się na sam szczyt trybun, by zapewnić sobie najlepszy widok.

Najpierw maszerowały orkiestry z kobzami i bębnami, reprezentujące okręgi Lockmaster i Bixby.

- Sam dźwięk kobz i werbli przyprawia mnie o łzy szkockiej dumy - oświadczyła Polly.

Qwilleran przyznał, że podoba mu się muzyka, ale że nie wzruszył się aż tak bardzo.

- Pewnie dlatego, że jestem tylko w połowie Szkotem. Przypuszczam, że mój ojciec był Duńczykiem, zważywszy na pisownię mojego nazwiska i fakt, że przepadam za duńskimi ciastkami.

Kiedy jednak rozległy się pierwsze przenikliwe piski i werble, poczuł dreszcz na plecach. Przed jego oczami przemaszerowało osiem rzędów mężczyzn i kobiet w strojach z tartanu, tworząc równiutką formację i grając Scotland the Brave. Widzowie wstali z miejsc.

Potem przyszła kolej na tancerki, które wykonały szkocki fling i taniec z mieczami na przenośnych scenach. Przygrywali im z zapałem skrzypkowie. Młode dziewczęta w strojach góralskich podskakiwały na kłębach stóp, wirując plisowanymi spódniczkami.

- Och, mieć znów dwadzieścia lat i nic nie ważyć! - westchnęła Polly.

Tradycyjne figury tańca - wymachy nóg, obroty i ruchy rąk - wykonywane były z mikrometryczną precyzją.

- Tańczą na dziesięciocentówce, i to bez patrzenia! - zawołała zdumiona.

W tańcu mieczy skakały między skrzyżowanymi ostrzami, nie dotykając stali. Kiedy poruszały się w jednej linii, po trzy czy cztery, ich wirowanie wydawało się zsynchronizowane co do milimetra.

Był tylko jeden tancerz. Zapowiadając jego występ, mistrz ceremonii poinformował, że taniec góralski był pierwotnie formą siłowego wyzwania dla mężczyzn, wymagającego zarówno dużych umiejętności, jak i wytrzymałości.

- Znasz tego faceta, który zdobył złoty medal w ciskaniu klocem?

- Chyba nie. Znam kilku Campbellów, ale żaden, nie potrafił cisnąć niczym cięższym od podkowy.

Ostatnim numerem był pibroch, utwór na dudy w wykonaniu komendanta policji z Pickax. Wiekowa tradycja nakazywała, by pojedynczy kobziarz grał coraz trudniejsze melodie, obchodząc jednocześnie powolnym krokiem scenę. Dla kobziarza było to wyzwanie, dla publiczności zaś niezwykłe przeżycie, niemal duchowe w swym charakterze. Tłum przysłuchiwał się w całkowitym milczeniu. Polly wyznała, że czuje się jak w transie.

- Andy uchodzi w szkockiej społeczności za mistrza pibrocha - wyjaśnił Qwilleran i pomyślał: Zaproszę go dziś wieczorem na drinka do stodoły.

Szli w stronę brązowej terenówki na parkingu, kiedy Qwilleran dostrzegł na ziemi jednocentówkę; schylił się, podniósł ją i schował do kieszeni. Polly niczego nie zauważyła. W drodze do domu spytała:

- Co napiszesz do swojej czwartkowej rubryki?

- Cieszę się, że pytasz. Dzięki naszej rozmowie na temat kłamstewek planuję rozprawkę o krętactwach wszelkiego rodzaju: nieprawdzie, fałszerstwie, kaczce dziennikarskiej, grubym łgarstwie, kłamstewku, zmyśleniu i pospolitej bzdurze. Na przykład jaka jest różnica między niewinnym kłamstewkiem a brudnym kłamstwem?... Jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą okłamywanie szefa, współmałżonka, sędziego, urzędu skarbowego?... Jakie było najohydniejsze kłamstwo u Szekspira?

- W Otellu - odparła bez wahania. - Jago kłamie złośliwie na temat chusteczki Desdemony, co prowadzi do jej zabójstwa.

- Dobrze! A co z Markiem Twainem? Miał coś do powiedzenia na temat kłamstw?

- Miał coś do powiedzenia na każdy temat! - odparła bez zastanowienia. - Powiedział, że różnica... między kotem i kłamstwem polega na tym, że... kot ma tylko dziewięć istnień.

Wywołało to temat festiwalu Marka Twaina. Według informacji zawartych w starych listach i pamiętnikach pisarz wygłosił w 1895 wykład w Pickax podczas objazdu północnych stanów i urzekł słuchaczy inteligencją i szczerymi opiniami. Nie istniał żaden udokumentowany dowód, jakoby nocował w miejscowym hotelu; z drugiej strony nie istniał też żaden dowód, że tak nie było! A „Mackintosh Inn” postanowił przemianować apartament prezydencki na „apartament Marka Twaina”. Jego portret wisiał już nad łóżkiem, w którym zamordowano Delacampa.

- Morderstwo w apartamencie prezydenckim skłoniło organizatorów festiwalu do przeniesienia uroczystości na październik - poinformował Qwilleran Polly.

- To odpowiedni miesiąc? - spytała. - Może być zimno.

- W środę odbędzie się zebranie w celu przedyskutowania wszystkich za i przeciw.

Qwilleran podwiózł Polly pod jej mieszkanie, by mogła odbyć rytuał przygotowań przed tygodniem pracy. Czego to wymagało - nie miał pojęcia i nigdy by o to nie pytał. Sam pojechał do domu nakarmić koty i porozmawiać z nimi.

- Straciłyście niezły show w ten weekend. Następnego roku urządzę wam Koci Zlot. Koko będzie mógł ciskać kłodą, a Yum Yum zatańczyć szkockiego flinga na kłębach łap.

Bez względu na to, czy opowiadał bzdury, czy recytował Deklarację Niepodległości, ich reakcja była zawsze jednakowa: mruczały, patrzyły szeroko otwartymi oczami i podrygiwały ogonami. Jak Qwilleran się zorientował, Koko pobawił się trochę w ciskanie kłody; podłoga w części bibliotecznej zasłana była grubymi żółtymi ołówkami, które Qwilleran trzymał w ceramicznym pojemniku. Na miękkim drewnie widniały ślady pazurów.

- Co za kot! - rzucił, pozbierawszy ołówki z chodniczka. - Jednego dnia to ręcznik papierowy, drugiego to przybory do pisania!

- Yargl! - dobiegło z kuchni, kiedy to Koko próbował jednocześnie miauknąć i przełknąć.

Qwilleran wybrał się na swoją samotną niedzielną kolację do „Renniego” w hotelu. Panował tam spokój i cisza. Goście, którzy przyjechali na weekend, zdążyli się już wymeldować, a ci, którzy zjawiali się w tygodniu w interesach, jeszcze nie przybyli. Zjadł kanapkę z wołowiną i przystanął przy recepcji pogawędzić z Lennym Inchpotem.

- Jak się panu podobały rozgrywki? - spytał młody człowiek - Moja mama widziała tam pana z panem MacWhannellem i powiedziała, że wy dwaj mieliście najprzystojniejsze kolana na całym zlocie.

- Mówisz jak matka!

- Jak się panu podobał rzut kłodą w wykonaniu Boze'a?

- Był fantastyczny!

- Kiedy szedł w stronę podium odebrać złoty medal, byłem taki dumny, że o mało mnie nie rozsadziło! Nie jest to prawdziwe złoto, ale coś takiego stanowi prawdziwy zastrzyk nowych sił w przypadku kogoś pozbawionego ambicji, z wyjątkiem wygrania na loterii stanowej. Spytał mnie kiedyś: „Ile to jest milion dolarów?” Boze nie jest specjalnie bystry, ale to kawał chłopa. Nie zawadzi mieć takiego siłacza w recepcji po godzinie dwudziestej czwartej. Innym razem spytał mnie, dlaczego dni się skracają. Powiedziałbym, że zmusza mnie to poniekąd do zachowania czujności podczas pracy.

- I jak odpowiadasz na jego pytania?

- Zazwyczaj wprost, najlepiej jak mogę, ale raz sobie z niego zażartowałem. Spytał mnie: „Gdzie jest Brazylia?” Przypomniałem sobie ten tekst z Ciotki Karola i powiedziałem: „Tam, skąd pochodzą orzeszki”. Nie załapał, oczywiście, więc dodałem, że Brazylia leży w Ameryce Południowej, to znaczy na południe od Ameryki Północnej, i w końcu narysowałem mu mapę zachodniej półkuli na odwrocie jakiejś koperty. Rozumie pan, o co mi chodzi?

- Jakie jest jego główne zainteresowanie?

- Jedzenie. Nigdy nie ma go dość! Mama chętnie nauczyłaby go gotować, żeby miał z czego żyć, ale...

Do kontuaru recepcji podszedł jakiś podróżnik w interesach, prosząc o pokój z biurkiem komputerowym, więc Qwilleran odsunął się na bok i zaczekał, aż rozmowa dobiegnie końca. Potem spytał Lenny ego:

- Czy zabójstwo wpłynęło jakoś na biznes?

- Nie wydaje się, by goście czuli się z tego powodu zakłopotani. Wręcz przeciwnie, niektórzy uważają to za ekscytujące. Ale personel komentuje to między sobą. Wczoraj portier z dziennej zmiany widział, jak pod tylne wejście podjechał wóz ślusarza z Bixby. Policja wzięła go na górę. Po półgodzinie wyszedł.

- Boze miał pewnie dyżur, kiedy doszło do zabójstwa.

- Tak, powiedział mi też to, co zeznał policji. Około drugiej czy wpół do trzeciej w hallu było pusto, usłyszał tylko windę, która jechała z parteru na jedno z wyższych pięter. Pomyślał, że to jakiś gość wjeżdża na górę po zamknięciu barów. Po chwili winda znów zaczęła zjeżdżać na dół, jakby ktoś z niej wysiadł, żeby się przespać albo zrobić coś innego.

- Albo zrobić coś innego - powtórzył Qwilleran. - No cóż, dobrze się z tobą rozmawia, Lenny. Staraj się dalej!

Zerknął na dywan, podniósł coś i wrzucił do swojej kieszeni. Przypomniał sobie z rozbawieniem, co zwykła mówić Iris Cobb: „Bąk, którym się bawi dziecko, to tylko bąk, ale dwa to już para, a trzy - cała kolekcja”.

Był teraz kolekcjonerem. Nie mógł się nadziwić, ile drobnych monet wypadało ludziom z palców albo przez dziury w kieszeniach. A może specjalnie upuszczali je tacy ludzie jak Mildred?

Po powrocie do stodoły włożył świeżo znalezione monety do szkatułki klonowej i sprawdził wiadomości na sekretarce telefonicznej. Natychmiast oddzwonił do Larry'ego Lanspeaka.

- Qwill! Cały dzień próbuję się z tobą skontaktować!

- Kiedy wróciłeś... stamtąd, gdziekolwiek byłeś?

- Dziś rano. Carol zadzwoniła do mojego hotelu w piątek, nie mogłem uwierzyć! Ale spotkałem na targach pewnego kupca z Chicago, który powiedział mi coś bardzo interesującego o Delacampie. Nie zawsze tak się nazywał. Miał na nazwisko Campau. Pisane Campau. Związał się z jakimś francuskim specjalistą od kamieni szlachetnych, którego nazwisko z kolei pisało się Feydeau. Wydaje się, że Amerykanie mieli problem z wymową nazwy firmy, a nawet z jej zapamiętaniem. Więc Campau stał się Delacampem, a Feydeau stał się Fido... nadążasz za mną?

- Hau, hau!

- No dobra, mądralo. Wyłącz się.

- W porządku, będę się zachowywał. Opowiedz mi resztę tej historii.

Larry kontynuował:

- Fido oskarżył Delacampa o defraudację firmowych pieniędzy i pozwał go do sądu, ale przegrał z braku dowodów. Zrobiło się jednak dużo paskudnego szumu, więc Delacamp z kolei pozwał Fido i oskarżył go o zniesławienie - i wygrał znaczne odszkodowanie. Jak ci się to podoba?

- Ciekawa intryga!

- Też tak sobie pomyślałem. Zawsze interesowały mnie gotówkowe transakcje Delacampa... Nie zapomnij tylko: Klub Genealogiczny spotyka się w środę wieczorem, a ty jesteś zaproszony.

Był późny wieczór - godzina, kiedy Qwilleran często dzwonił do Andrew Brodiego do domu. Komendant policji podniósł słuchawkę i mruknął coś opryskliwie.

- Jest długa przerwa między drinkami, a ja mam trochę szkockiej.

- Zaraz u ciebie będę.

Kilka minut później wkroczył do stodoły, wyraźnie skwaszony.

Qwilleran oznajmił z entuzjazmem:

- Andy, widziałem dziś po raz pierwszy pibrocha i muszę ci powiedzieć, że to niezwykłe przeżycie!

- Cokolwiek to znaczy.

- Byłeś doskonały! Polly mi towarzyszyła; twój występ ją oczarował.

Brodie mruknął coś w odpowiedzi. Nie był przyzwyczajony do komplementów.

- Twoja żona to widziała?

- Nie. Oglądała mnie już ze sto razy.

- A twoje wnuki?

- Nie są tym zainteresowane.

- Czujesz pewnie satysfakcję, grając muzykę, która zapewnia ludziom tak głębokie wrażenia.

- Nie. To jest po prostu coś, co robię - oznajmił krótko Brodie, machając ze zniecierpliwieniem ręką.

- Kim był człowiek z kamerą wideo?

- Jakiś facet z Muzeum Szkockiego w Lockmaster. Uważa, że uda mu się sprzedać nagrania. Ale nie da rady z pibrochem. Musi być bezpośredni kontakt między kobziarzem i słuchaczem.

- Z ust mi to wyjąłeś - zapewnił go Qwilleran. - Siadaj i napij się.

Jego gość osunął się ciężko na jeden ze stołków barowych.

- Niezłe siedzisko! - Rozejrzał się po stodole. - Gdzie twój cwany kot?

- Na szczycie kominka, obserwuje cię. Nie wykonaj jakiegoś fałszywego ruchu.

Rozległ się głuchy łoskot, kiedy Koko zeskoczył na blat stołu bibliotecznego. Gość skrzywił się odruchowo, ale Koko zaczął po prostu wyciągać z pojemnika żółte ołówki.

- Lubi zatapiać kły w miękkim drewnie - wyjaśnił Qwilleran. - Robiłem to samo jako dzieciak, kiedy uczyłem się pisać. Żułem każdy ołówek. Arch Riker, mój kolega z ławki szkolnej, pisał, przyciskając lewe ucho do ławki i przesuwając dłonią w odległości dziesięciu centymetrów od swojego nosa. Nauczycielka uważała nas za dwóch dziwaków.

Brodie parsknął śmiechem.

- Wydaje mi się, że wyszliście na ludzi. Obaj! Najgorsze, co kiedykolwiek zrobiłem, to polizanie zamarzniętych torów kolejowych. Niewiele brakowało, żebym stracił język.

- Masz szczęście, że nie straciłeś głowy! - Qwilleran podsunął mu miseczkę z orzeszkami. - Spróbuj. Absolutnie świeże!

- Te wielkie to co to takiego? Są ogromne jak kasztany!

- Orzeszki brazylijskie. Nigdy ich tu nie mieliśmy, dopóki nie otworzyli sklepu „Łyczek i Zakąska”. Dobre, co?... Nie widziałem cię wczoraj na zawodach.

- Musiałem zabrać żonę na zakupy.

- Kiedy Boze Campbell cisnął idealnie kłodą, trzy razy na trzy, to był to historyczny moment w Moose County. Będzie o tym jutro w gazecie. Ten facet to recepcjonista z hotelu.

- Wiem. Miał akurat dyżur, kiedy popełniono morderstwo, a zauważył tylko, że winda wjechała na górę i zjechała na dół. Jest niezłym atletą, ale to niezbyt rozgarnięty chłopak. Zresztą czego się spodziewać? Urodził się w kiepskich okolicznościach.

- Był sierotą, jak słyszałem.

- Podrzutkiem! - sprostował Brodie. - I to ja go znalazłem!

- Ty? Naprawdę?

- Owszem. Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy pracowałem jeszcze dla szeryfa. Przy Chipmunk Road była taka stara szopa, dostaliśmy polecenie, żeby mieć ją na oku. Dzieciaki się tam kręciły. Pewnego wieczoru, krótko przed Halloween, byłem akurat na patrolu i zajrzałem tam. Ta rudera mogła się zapalić, rozumiesz, lampy olejowe, świeczki, papierosy. Nie zauważyłem żadnych parkujących samochodów, w środku było ciemno, ale usłyszałem płacz dziecka. Wiedziałem, że to nie ptak ani zwierzę. Wszedłem tam z latarką i zobaczyłem na starym, połamanym stole karton po zupie w puszkach; w środku leżał mały czerwony brzdąc, był mały i wyglądał jak wiewiórka obdarta ze skóry. Darł się wniebogłosy! Przy kartonie nie było żadnej karteczki, niczego! Zaniosłem go w te pędy do domu doktora Goodwintera - pamiętasz go? - i wyciągnąłem biedaka z łóżka. Nigdy nie udało się ustalić, kim była matka dzieciaka.

- Kto ochrzcił go jako Johna Campbella? To znane i szanowane nazwisko w tych stronach.

- Sprawą zajęła się opieka społeczna i z początku został Johnem Doe, ale nikt nie chciał go adoptować i dać mu swojego nazwiska, więc wzięli je z kartonu po zupie. - Brodie parsknął śmiechem. - Potem został podopiecznym okręgu i zaliczył kilka domów zastępczych. Śledziłem jego losy, czując się jak ktoś w rodzaju ojca chrzestnego. Patrzyłem, jak dorasta, wylatuje ze szkoły, wraca na boisko.

- Zainteresowała się nim Lois Inchpot.

- Tak, to dobra kobieta - twarda, ale o gołębim sercu. Kiedy Boze zaczął uczęszczać do college'u i pracować w recepcji w hotelu, zatkało mnie. Ten facet ma siłę i sprawność nieokrzesanego gościa z lasu.

- Byłaby sensacja, gdyby jego matka się ujawniła, właśnie teraz, kiedy chłopak jest bohaterem.

- Nie, nigdy tego nie zrobi. Za dużo niewiadomych! Jak zareagowałby jej syn? Jak zareagowaliby podatnicy, którzy przez tyle lat wspomagali chłopaka? Czy musiałaby odpowiadać za porzucenie dziecka? Jakie życie teraz prowadzi?... Nie, nie będzie budzić licha, więc zapomnij o sensacyjnym nagłówku.

- Nalej sobie jeszcze, Andy, a ja przyniosę trochę sera.

Gość Qwillerana zaczął się powoli rozkręcać, więc nadszedł czas, by zmienić temat.

- Co myślisz o tym dziwnym zabójstwie w hotelu, Andy? Fatalnie, że doszło do tego tuż po uroczystym otwarciu.

- Tak... no cóż... kiedy ktoś zachowuje się jak ten facet, to jest chodzącą ofiarą, która prędzej czy później oberwie. Nie możemy ujawnić żadnych szczegółów, dopóki Biuro Stanowe nam nie pozwoli, ale tak między nami... to nie jest sprawa lokalna. Zabójca przyjechał z Nizin, odwalił robotę, zabrał ze sobą wspólniczkę odstawiającą siostrzenicę ofiary i zawiózł ją tam, skąd pochodziła. Dziwna sprawa, zostawili tutaj kasetki z biżuterią, ale najwidoczniej wzięli gotówkę - i musiało być jej dużo, biorąc pod uwagę transakcje zawarte w czwartek. Niektóre klientki twierdziły, że dostał od nich sześciocyfrowe sumy. Jak zliczysz to wszystko razem, to może wyjść nawet milion.

- Dlaczego zostawili biżuterię? - zastanawiał się Qwilleran.

- Trudno ją upłynnić, jeśli nie ma się odpowiednich kontaktów. Nie udało się nam jeszcze otworzyć tych kaset. Mają cwane zamknięcie. Widziałeś je?

- Uhm... nie.

- Miejscowy ślusarz powiedział, że nie otworzy ich bez siekiery. Facetowi z Bixby nie poszło wiele lepiej, więc ściągają eksperta z Nizin.

- Krążyła plotka, że dziewczynę porwano. Jej ubranie wciąż było w pokoju, a wypożyczony samochód na parkingu.

- Wszystko to było z góry zaplanowane. Dziwna jest tylko ta sprawa z ręcznikami.

- Z ręcznikami? - Qwilleran przygładził wąsy.

- Tak. Z obu łazienek zniknęły wszystkie ręczniki - kąpielowe, do twarzy, wszystkie. Zamiast złodziei biżuterii mamy złodziei ręczników!

Qwilleran zauważył wyniośle, że Moose County lubi się wyróżniać.

- Miau! - dobiegł komentarz ze szczytu kominka, gdzie Koko powrócił po zabawie z ołówkami.

- Widzę, że twój cwany kot wtrącił swoje trzy grosze - zauważył Brodie.

- Mój, jak się wyraziłeś, cwany kot rozwinął wczoraj wieczorem dwie rolki ręcznika papierowego i udrapował nim kuchnię, jakby chciał mi coś powiedzieć.

Brodie, który rzadko śmiał się serdecznie, zaczął tak rechotać, że omal się nie zakrztusił. Qwilleran podał mu szklankę wody.

- Bardzo by nam pomogło - oznajmił komendant policji - gdyby twój stary detektyw zechciał nam powiedzieć coś, czego jeszcze nie wiemy.

- Na przykład? - spytał lekkim tonem Qwilleran.

- Kim jest dziewczyna? Zameldowała się w hotelu jako Pamela North. Fałszywe nazwisko, oczywiście. Ma ich zapewne kilka, zwłaszcza teraz, gdy sfabrykowane dokumenty można kupić sobie za grosze. - Zniżył głos. - Mówię ci to oczywiście w zaufaniu, ale Stanowe Biuro Śledcze dopatrzyło się pewnego wzoru w jej modus operandi.

- Mówisz tak, jakby była mózgiem całego przedsięwzięcia, a mimo to wydawała się łagodna jak baranek, kiedy poznałem ją na przyjęciu.

- Czy twój cwany kot ją spotkał?

- Nie, nigdy nie miał tej przyjemności, ale powiem ci, co zrobił, Andy: zaczął zawodzić w środku nocy, dokładnie w chwili śmierci Delacampa.

Brodie mruknął lekceważąco.

- Psy też tak robią.

- Ale tylko wtedy, kiedy chodzi o kogoś, kogo znają. Pokażę ci coś innego, czego psy nie robią. Puszczę ci nagranie Lotu trzmiela. Obserwuj Koko!

Wsunął płytę do odtwarzacza i nastawił utwór numer trzy. Spod palców pianisty wyfrunęły dźwięki melodii. Koko spoglądał z wysokości swego siedziska na człowieka i maszynę grającą. Czekali. Kot siedział nieruchomo.

- Nie rozumiem! - oznajmił Brodie. - Co on robi?

- Robi ze mnie idiotę, ot co. To jego ulubione zajęcie.

0x01 graphic

PONIEDZIAŁEK, 14 WRZEŚNIA

„Kot w rękawiczkach nie łapie myszy”.

Szczotkując tego ranka futro kotów, Qwilleran gadał bez przerwy, żeby je zrelaksować. Mówił:

- Według kalendarza, który dostałem od Culverta, jest poniedziałek, ale czy się tym przejmujecie? Wszystkie dni wydają się wam jednakowe. Nie ma wieczornych randek w niedziele. Nie ma poniedziałkowej chandry. Ostatecznych terminów we wtorki.

Po zabiegach pielęgnacyjnych miały ochotę na sesję czytania; Qwilleran wybrał opowiadanie Marka Twaina o skaczącej żabie. Koko chciał posłuchać Króla Edypa, ale Qwilleran oznajmił, że sztuka jest zbyt tragiczna dla ich delikatnych uszu.

Jego własny dzień zaczął się od wizyty w bibliotece publicznej, gdzie został ciepło powitany przez Maca i Katie, kocie maskotki. Wiedziały jak zawsze, że przyniósł paczkę chrupiących smakołyków. Na antresoli, w oszklonym biurze, zastał Polly, która spożywała lunch - kanapkę z tuńczykiem i marchewki.

- Dobre wiadomości! - oznajmiła na jego widok. - Nasz bibliobus wraca przed końcem tygodnia na trasę!

Pojazd ten został nabyty dzięki prywatnym dotacjom i odpowiedniemu grantowi z Fundacji K. Wytworzony przez producenta autobusów szkolnych, wyglądał właśnie jak taki wehikuł, tyle że bez szyb. W środku zamiast siedzeń zainstalowano półki na książki, tak aby można było dostarczać setki tomów miejscowościom, gdzie nie było biblioteki. Na nieszczęście pomalowano go na biało, co wywoływało głosy sprzeciwu. Czytelnicy pisali w listach do gazety, że wygląda jak ciężarówka z mlekiem, karetka albo wóz z pralni. By załagodzić sytuację, czytelników poproszono o sugestie i propozycje. Najlepsze zostały ocenione przez gremium lokalnych osobistości, w tym i Polly, po czym autobus odesłano do studia sztuki w Lockmaster w celu jego przemalowania. Wybór dokonany przez komisję był ściśle tajny. Teraz pojazd wracał do Pickax, okryty szczelnie brezentem, i miał taki pozostać do uroczystego odsłonięcia, które planowano na czwartek.

- Może mi powiesz, tak prywatnie, jak wygląda? - zwrócił się Qwill do Polly.

- Mam pieczęć milczenia na ustach - odparła zarozumiale.

- Mogę zajrzeć pod brezent? A może autobusu pilnują uzbrojeni strażnicy?

- Odrzuciłeś propozycję udziału w obradach komisji, więc będziesz musiał poczekać, tak jak pozostali obywatele... Poczęstuj się marchewką.

- Nie, dzięki.

- Służą ci.

- Wiem. Dlatego nie mam na nie ochoty.

Następnym przystankiem na trasie Qwillerana była redakcja, gdzie wręczył kopię swojego felietonu Juniorowi Goodwinterowi, młodemu redaktorowi naczelnemu.

- Coś nie tak? - spytał redaktor. - Jesteś o dzień za wcześnie!

Zwykle artykuły z nagłówkiem „Piórkiem Qwilla” były oddawane na kilka minut przed upływem ostatecznego terminu. Po chwili Junior ciągnął:

- Poczekaj, aż zobaczysz dzisiejsze wydanie! Na pierwszej stronie relacja z zawodów góralskich ze zdjęciami kłody w powietrzu i Campbella odbierającego złoty medal, plus wzmianka o Brodiem i jego pibrochu. Na stronie ze zdjęciami mamy tancerki, skrzypków, orkiestry grające na kobzach i bębnach i kilka niepozowanych ujęć dwóch krzepkich Szkotów w kiltach w trakcie spożywania bridie. Na drugiej stronie gratulujemy Homerowi Tibbittowi z okazji dziewięćdziesiątych ósmych urodzin. A na stronie redakcyjnej zamieściliśmy kilka interesujących listów do wydawcy.

- Interesująco dobrych? Czy interesująco złych?

- Poczekaj, to sam zobaczysz.

- Tak przy okazji, Junior, czy wiesz coś o starej szopie przy Chipmunk Road niedaleko Big B? Słyszałem, że kręcą się tam dzieciaki.

- Ach, o tym mówisz! Została zburzona podczas kampanii upiększania terenów podmiejskich, ale darzono ją takim sentymentem, że władze okręgu zachowały deski i sprzedały je na aukcji. Z tym miejscem wiąże się mnóstwo historii.

- Masz czas na lunch? Jadam u „Renniego”.

- Nie da rady. Arch zwołał nadzwyczajne zebranie o tej porze.

- Co się stało? - zainteresował się Qwilleran. - Automat z chłodzoną wodą zaczął przeciekać? Ktoś odwołał subskrypcję gazety?

- Do widzenia! - warknął Junior. - I dopilnuję, żeby w jutrzejszej gazecie twoje nazwisko ukazało się z błędem.

Pracownicy redakcji zawsze żartowali sobie z Qwillerana i jego obsesyjnej krucjaty przeciwko błędom drukarskim, kiedyś nawet zawiązali spisek i upstrzyli całą jego kolumnę chochlikami. Nawet jego rozbawił komiczny ogrom owego primaaprilisowego kawału.

Teraz jednak był poniedziałek, czternasty października, i Qwilleran miał ochotę zjeść z kimś lunch pierwszego dnia pracy w tygodniu. Wychodząc z budynku redakcji, wpadł na umięśnionego, pełnego wigoru mężczyznę w kombinezonie farmera i czapce - Siga Dutchera, miejscowego doradcę do spraw rolnictwa. Spotykali się często w „Dimsdale Diner”, ulubionym lokalu farmerów, którzy schodzili się tam na kawę, fachowe rozmowy, plotki i żarty.

- Sig, ty diable błotny! Co cię tu sprowadza z odległej prowincji?

- Właśnie dostarczyłem kilka najświeższych wiadomości rolniczych twojemu szefowi.

- Masz czas na lunch w „Mackintosh Inn”? Ja stawiam.

- Pewnie. Mogę iść w tym ubraniu?

- Oczywiście. Zafundujemy sobie burgera w kawiarni.

Była to pierwsza wizyta doradcy w odnowionym hotelu; mężczyzna nie krył podziwu i zdumienia. Kiedy ujrzał wnętrze „Renniego” z czystymi białymi ścianami i stolikami w jasnoniebieskim i zielonym kolorze, oświadczył:

- Bije na głowę „Dimsdale Diner”!

- Co tam słychać? - spytał Qwilleran, kiedy zasiedli na krzesłach z wysokimi oparciami. - Nie zaglądam tam już od jakiegoś czasu.

- No cóż... Benny złamał sobie nogę podczas wywrotki traktora... Calvinowi zdechły dwie krowy... Córka Douga zdobyła niebieską wstążkę na jarmarku w nagrodę za owcę o czarnym pysku... żona Spencera wymaga operacji, a ich ubezpieczenie utraciło ważność... To mniej więcej wszystko... A co u ciebie, Qwill? Wciąż jadasz codziennie jedno jabłko mekintosz, by uniknąć wizyt u lekarza?

- Prawdę powiedziawszy, nie mam nic przeciwko medycznej profesji, ale lubię jabłka, a tak się składa, że moje ulubione to mekintosze, jeśli akurat nie mogę dostać winesapów.

- Nie mamy tu dużo winesapów, ale szczycimy się jednym z najlepszych w okręgu sadów z mekintoszami. I tu ciekawa historyjka, która być może nadawałaby się do twojej rubryki. Wiedziałeś, że na tym kontynencie nie było tak zwanych jabłek do bezpośredniego spożycia, zanim sprowadzili je osadnicy z Europy? Tylko jabłuszka rajskie. I jeszcze jeden interesujący fakt: miliony drzewek mekintosza w Stanach Zjednoczonych to potomkowie w prostej linii pojedynczej sadzonki, znalezionej w dzikich ostępach Kanady.

- Skąd się tam wzięła? - spytał zaskoczony Qwilleran.

- Nikt nie wie! W 1832 pewien farmer w Ontario karczował swoją ziemię, kiedy znalazł tę sadzonkę. Przesadził ją na swoje podwórze. Rodziła owoce przez trzydzieści lat. Potem jego syn odkrył, że można szczepić rośliny, a reszta jest już historią.

- Rzeczywiście, brzmi jak opowieść w sam raz do „Piórkiem Qwilla”.

- Tak właśnie sobie pomyślałem. Jeśli zajdziesz do mojego gabinetu w budynku okręgowym i poprosisz o teczkę pod hasłem „mekintosz”, to skopiują ci mnóstwo materiałów.

Czekając na burgery, rozmawiali o zawodach góralskich, propozycji zbudowania kasyna, wysuniętej przez Bixby, niezwykłym border collie i pogodzie.

- Jakieś nowe dowcipy z „Dimsdale Diner”?

- Słyszałeś ten o dwóch bykach w...

Przerwało mu pojawienie się kelnerki.

- Nie powiedzieliście, czy chcecie frytki, więc na wszelki wypadek je przyniosłam. Co jeszcze mogę wam zaproponować... panowie?

Dutcher poprosił o sos paprykowy; Qwilleran zażyczył sobie chrzanu.

- Słyszałeś? - spytał doradca. - Nazwała nas „panami”!

- Personel poinstruowano, by nie zwracał się więcej do gości per „chłopaki”. Jak ci się podoba zwrot „pan”?

- Przyprawia mnie o szok. Może zacznę zdejmować łokcie ze stołu. Żona się ucieszy.

- Jak rodzina?

- Wszystko w porządku, dziękuję. Chłopak chodzi na futbol. Córka zapisała się do college'u. Postanowiła, że chce zostać weterynarzem dużych zwierząt, co wydaje się zabawne, bo jest taka mała i drobna... Ale powiem ci najważniejsze! Becky dorabia sobie jako sprzątaczka w hotelu i to ona znalazła ciało w piątek rano!

- To musiał być wstrząs dla studentki pierwszego roku!

- Jeszcze jaki! Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie!... Rozumiesz, do jej obowiązków należało sprzątanie co rano apartamentów 301 i 301a, między wpół do ósmej i wpół do dziewiątej, kiedy goście byli na dole na śniadaniu. Jak zwykle zapukała przed użyciem klucza uniwersalnego, ale drzwi były zamknięte na łańcuch! Weszła do drugiego pokoju i... Nie powinniśmy o tym rozmawiać, Qwill, ale wiem, że nikomu tego nie powtórzysz.

- Nie martw się.

- Pierwsze, co zauważyła, to fakt, że nikt nie spał w łóżku asystentki. Becky otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju i znalazła go - leżał na łóżku, głowę miał przykrytą poduszką. Wycofała się, zgłosiła wszystko przełożonej, opowiedziała policjantom to, co chcieli wiedzieć, i cały czas się trzymała. Ale potem się rozkleiła i trzeba było ją odwieźć do domu.

- Dzielna dziewczyna! Zachowała się jak trzeba.

- Jak myślisz, Qwill, kto to zrobił?

- Myślę, że wszystkie tropy prowadzą do kogoś z Nizin.

- Tak - przytaknął doradca. - Co do tego panuje w „Dimsdale Diner” całkowita zgoda.

Przed wyjściem z hotelu Qwilleran kupił gazetę w hallu i usiadł w alkowie, żeby ją przejrzeć. Zgadzał się z tym, co napisano, i na przemian dmuchał w wąsy z niezadowolenia. Z grubsza akceptował artykuł na temat zawodów i dziewięćdziesiątych ósmych urodzin Homera Tittbitta, ale czy musieli wciąż posługiwać się zdjęciem starego dżentelmena sprzed trzydziestu lat? I czy nie przesadzali z pochwałami pod adresem zdobywcy złotego medalu? Boze był młodym naiwnym człowiekiem i mogła mu woda sodowa uderzyć do głowy. I czy musieli wykorzystać to zdjęcie „dwóch niezidentyfikowanych Szkotów zajadających bridie”? Każdy mieszkaniec okręgu znał twarze Qwillerana i MacWhannella; wszystko to było zbyt kokieteryjne. Powinni poświęcić więcej miejsca Andrew Brodiemu i pibrochowi. I dlaczego pominięto solowego tancerza? Nawet wstępniak był według Qwillerana zbyt ckliwy - o młodym człowieku, który wbrew przeciwnościom losu zdołał ukończyć szkołę, osiągnąć sukces w dziedzinie lekkiej atletyki, zapisać się do college'u i podjąć się odpowiedzialnej pracy na pół etatu... Mimo wszystko pomyślał, że felietoniście nie przysługuje przywilej redagowania gazety. Qwilleran zaczął czytać listy czytelników:

Do redaktora naczelnego

Kolejne wybory w listopadzie... a wyborcy pozostanę w domach. Wie pan dlaczego? Ponieważ przywykli do przekąsek w miejscach publicznych: podczas zebrań i wystaw, w bankach i sklepach, w kościele i na pogrzebach. Jeśli chcecie mieć dobrą frekwencję w dniu wyborów, dajcie ogłoszenie: „Głosuj we wtorek - przewidziane zakąski”. Wszystko, czego potrzebujecie, to trochę wypieków i poncz.

Herbert Watts

Do redaktora naczelnego

Okręg Bixby chce zbudować kasyno „rozrywkowe”, by rozwinąć gospodarkę i stworzyć nowe miejsca pracy. Czy rozrywka ma być eufemistycznym określeniem hazardu, czy może mieszkańcy Bixby nie znają znaczenia niektórych słów? Tak czy owak, planują zbudować je niemal przy samej granicy okręgów. Ponieważ przybytki hazardu są zakazane w Moose County, nasi dobrzy ludzie będą walić drzwiami i oknami do tego „rozrywkowego” kasyna i to nasze pieniądze będą rozwinąć gospodarkę Bixby. Sprytne posunięcie, chłopaki!

Mitch Campbell

Do redaktora naczelnego

Jestem kobietą czterdziestoletnią. Właśnie nauczyłam się pisać i czytać. Czuję się wspaniale. Mam nadzieję, że dostanę teraz lepszą pracę. Zawsze starałam się ukryć swój sekret. Bałam się wyjść za mąż, by nie dowiedział się o tym mój przyszły małżonek. Chcę podziękować swojej nauczycielce za uprzejmość i pomoc, (bez nazwiska).

Ostatnim punktem na poniedziałkowej trasie Qwillerana był ośrodek Ittibittiwassee Estates, gdzie miał złożyć coroczną urodzinową wizytę najbardziej prominentnemu dziewięćdziesięciokilkuletniemu staruszkowi w okręgu. Ośrodek nie znajdował się wcale w pobliżu malowniczej rzeki, od której wziął swoją nazwę. Stał na wzniesieniu między Chipmunk Road i Bloody Creek, z których to ulic żadna nie nadawała się na odpowiedniego patroha siedziby emerytów. Główny budynek miał postać czterokondygnacyjnego molocha o spadzistym i ostrym dachu, który przywodził na myśl hotel w szwajcarskim kurorcie albo w Górach Skalistych.

Homer Tibbitt i jego żona Rhoda przeprowadzili się tam, by mieć w razie potrzeby opiekę. Qwilleran znalazł ich na najwyższym piętrze. Rhoda - po osiemdziesiątce, o miłej twarzy i siwych włosach, z aparatem słuchowym - powitała go ciepło.

- Nie byłoby urodzin bez twojej wizyty, Qwill. Homer czeka już na ciebie w swoim legowisku.

Z sąsiedniego pokoju dobiegło głośne kichnięcie.

- Wejdź do mojej biblioteki - odezwał się wysoki, piskliwy głos. - Jeśli nie masz uczulenia na kurz!

Chudy i kościsty, Homer siedział niczym potentat finansowy pośród miękkich poduszek, które otaczały jego patykowatą sylwetkę. Twarz pokrywały bruzdy i zmarszczki wieku, ale duch wciąż był żywy. Obecnie oficjalny historyk Moose County, był dyrektorem szkoły średniej - i zatwardziałym kawalerem - kiedy przechodził na emeryturę. Niedawno ożenił się z emerytowaną nauczycielką, młodszą od niego o dziesięć lat.

- Ożenił się ze mną, ponieważ wciąż miałam prawo jazdy - oznajmiła z niekłamanym urokiem.

- Wyszła za mnie za mąż, bo myślała, że mam przed sobą przyszłość - oznajmił ze swej strony Homer. - W wieku osiemdziesięciu lat była nieokiełznana. Utemperowałem ją.

- Napijemy się herbaty? - spytała ze swoim łagodnym uśmiechem.

Kiedy wyszła z pokoju, Qwilleran postawił na stole magnetofon.

- No cóż, Homer, masz jakieś głębokie myśli, którymi chciałbyś się podzielić z okazji dnia urodzin? Coś, co nadawałoby się do druku?

Stary człowiek, nim zaczął mówić, przez długi czas odchrząkiwał. Wreszcie oświadczył:

- Cieszę się, że o to pytasz. Tak się składa, że kilka dni temu natknąłem się na swoją książeczkę bankową z dzieciństwa, co dosłownie wywołało falę wspomnień. Urodziłem się w mieścinie o nazwie Little Hope, ale żywiłem ogromną nadzieję, że kiedyś będę bogaty i będę miał własnego konia i siodło. Mojego ojca stać było na to, by dawać mi trochę kieszonkowego - dziesięć centów tygodniowo - i zawsze przeznaczałem jednego centa na cukierki. Reszta wędrowała do mojej skarbonki z żeliwa. Przypominała jabłko, z korkiem na dnie, który wyciągałem dwa razy w tygodniu, by policzyć moją rosnącą fortunę. Kiedy zgromadziłem pięćdziesiąt centów, wpłaciłem je na konto w banku. Kasjer zapisywał sumę w kolumnie po prawej stronie - tak abym mógł się od razu zorientować, ile mam. Czasem bank dorzucał kilka groszy procentu. Zawsze byłem zdumiony i uradowany, że dostaję coś za nic.

- Czy udało ci się kiedykolwiek zaoszczędzić dostatecznie dużo, by kupić sobie konia? - spytał Qwilleran.

- Nie, ale kupiłem dwukołowy rower - dałem dolara, a potem miałem wpłacać po jednym co miesiąc. Nie mogłem uwierzyć, kiedy mi powiedzieli, że mogę zabrać go do domu, jeszcze przed uiszczeniem całej sumy! Wydawało mi się, że sklep wykazuje się ogromną hojnością.

Rhoda nalała herbaty i podała mu filiżankę, mówiąc:

- Przestań gadać i wypij, póki jest gorąca.

- To istna tyranka, jeśli chodzi o gorącą herbatę! Chce, żebym poparzył sobie dziąsła!

Mruknęła do Qwillerana:

- Zapomina ją wypić, a potem narzeka, że jest zimna. Nie miałam pojęcia o jego uroczych słabostkach, kiedy za niego wychodziłam.

- Bzdury! Wiedziałaś o wszystkim! Ganiałaś za mną całe lata!

- Nie uciekałeś zbyt szybko, mój drogi.

Qwilleran przerwał ten komiczny dialog, który szczęśliwi małżonkowie powtarzali przy okazji każdej wizyty.

- Przypuszczam, że nie było w tamtych czasach podatku od dochodów.

- Nie, pojawił się dopiero wtedy, kiedy zacząłem pracę jako nauczyciel. Była to jednoizbowa szkoła z pękatym piecem. Nie zarabiałem dużych pieniędzy, a pod koniec roku rząd zabrał mi cztery dolary. Na podatek od dochodu, jak powiedzieli. Uważałem, że mnie okradziono! Teraz człowiek wciąż słyszy z Waszyngtonu: siedemdziesiąt milionów... dwanaście miliardów... sześć trylionów! Jakby człowiek słuchał starego Kingfisha w radiu. Nie pamiętasz go. Jesteś za młody.

- Wiesz co, Homer, powinieneś zacząć pisać swoją biografię - powiedział Qwilleran.

- Jest na to mnóstwo czasu - oświadczył gniewnie. - Zamierzam dożyć chwili, kiedy ten łajdak na stanowisku burmistrza zostanie wywalony na zbity łeb!

- No to będziesz żył wiecznie - zauważyła Rhoda, po czym wyjaśniła Qwilleranowi: - Pan Blythe jest automatycznie ^wybierany na kolejną kadencję, ponieważ jego matka była Goodwinter.

Między jednym a drugim łykiem herbaty wycinała coś małymi nożyczkami z kawałka czarnego papieru.

- Mogę spytać, co robisz? - spytał Qwilleran.

- Wycinam twoją sylwetkę. Babcia mnie tego nauczyła. Było to popularne zajęcie w epoce wiktoriańskiej. Miała sylwetkę podpisaną przez samego Edouarte, która dzisiaj byłaby sporo warta, i obiecała, że mi ją zostawi, ale dostał ją kuzyn z Ohio.

- Rhoda i jej podli krewni! - zrzędził Homer. - Wpędzają mnie przedwcześnie do grobu!

- Ja nie mam żadnych krewnych i chętnie zadowoliłbym się kilkoma łajdakami - wyznał Qwilleran.

- Weź sobie kilku od Rhody, Qwill! Zwłaszcza dwóch kuzynów z Ohio.

- Ale... ciotka Fanny, po której dziedziczyłeś... - przypomniała Rhoda.

- Była najlepszą przyjaciółką mojej matki, nie moją prawdziwą ciotką.

- A jak tam droga Polly? Nie widziałam jej od czasu, jak się tu przeprowadziliśmy. Woziłam Homera do biblioteki i zawsze ucinałam sobie z nią pogawędkę.

- Czy życie tutaj wydaje się wam dostatecznie aktywne?

- O tak! Mamy kluby książki, grupy dyskusyjne i wykłady. W zeszłym tygodniu odwiedził nas wykładowca z Rady Krzewienia Umiejętności Pisania i Czytania. Wiesz, że łatwiej uczyć czytania dorosłych niż dzieci? Dorośli odznaczają się pewnymi rozwiniętymi umiejętnościami i talentami i patrzą bardziej realistycznie.

Homer zaczął zdradzać oznaki senności; Qwilleran pomyślał, że czas się zbierać. Rhoda dała mu wyciętą sylwetkę w kopercie, mówiąc:

- Opraw to w ramkę i daj Polly. Na pewno zechce postawić ją na swoim biurku w bibliotece. Twoja głowa ma bardzo kształtne linie.

Gdy tylko dotarł na parking, otworzył kopertę. Sylwetka była tylko odrobinę większa od znaczka pocztowego, a mimo to mógł bez trudu dostrzec podobieństwo. Wąsy za bardzo sterczały jak na jego gust. Może wymagały przycięcia. Głowa była troszkę za płaska na czubku, ale zgadzał się z grubsza, że jej kontury są odpowiednie. W drodze do domu zatrzymał się pod domem towarowym Lanspeaków i kupił w dziale z pamiątkami małą ramkę.

Wczesnym wieczorem, kiedy Qwilleran przygotowywał kolację dla kotów, Koko wydał z siebie cichy pomruk i wskoczył na blat szafki kuchennej, by wyjrzeć przez okno. Po minucie czy dwóch z lasu wyłonił się mały czerwony samochód - wóz Celii Robinson. Jednak kot zawsze witał ją z niecierpliwością, nie pomrukami.

Qwilleran wyszedł powitać gościa i ujrzał obcą kobietę za kierownicą. Spuściła szybę po stronie kierowcy i powiedziała:

- Pan Qwilleran? Celia Robinson chciała, żebym dostarczyła panu kilka rzeczy. Jest bardzo zajęta.

Wręczyła mu trzy kartony spoczywające na siedzeniu pasażera.

- To bardzo uczynne z jej strony. Jesteś jej nową asystentką?

- Tak, sir.

Ocenił ją jako osobę o zdrowym wyglądzie, ale pospolitą; miała okulary i spinała z tyłu głowy włosy.

- Jak masz na imię? - spytał uprzejmie.

- Nora, sir.

- Dziękuję, Noro... objedź to duże drzewo, a dotrzesz wprost na Main Street.

- Tak, sir. Dziękuję, sir.

Gdy tylko kartony znalazły się w lodówce, Qwilleran zadzwonił do Celii i powiedział jej, jak bardzo docenia fakt dostawy.

- Przygotowuję wielki lunch na jutro i pomyślałam sobie, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym wysłała Norę. Co o niej myślisz?

- Co mogę powiedzieć? Wydaje się schludna, czysta i grzeczna.

- Tak, ma bardzo miłe obejście - przyznała Celia. - Pracowała przez wiele lat jako pokojówka Sprenkle'ów, pomagała też kucharce. To właśnie ją uczyłam czytać.

- Czy to jej list zamieścili w dzisiejszej gazecie?

- Wydrukowali go? Będzie zachwycona!

- Pomogłaś jej przy jego pisaniu, Celio?

- Tylko w interpunkcji i pisowni kilku wyrazów. Otworzyłeś kartony? Sałatka z tuńczyka jest na kanapki. Pudding ma polewę czekoladową. I przyrządziłam ci wspaniałą pieczoną szynkę.

- Czym się różni wspaniała pieczona szynka od niezbyt wspaniałej?

Jej piskliwy śmiech przewiercił mu lewe ucho i Qwilleran skrzywił się do słuchawki.

- Wracaj do swojego kurczaka po królewsku. '

Kiedy wróciła do kuchni, a on poszedł napełnić lodówkę, jego umysł nie koncentrował się na puddingu czy szynce. Zadawał sobie pytanie: Skąd ten kot wiedział, że to nie Celia prowadziła samochód Celii?

0x01 graphic

WTOREK, 15 WRZEŚNIA

„Powóz bez konia nigdzie nie dotrze”.

Na poranną sesję czytania Koko znowu wybrał Króla Edypa i po raz trzeci jego decyzja została zawetowana. To nie woń rybiego kleju w starej oprawie tak go pociąga, pomyślał Qwilleran. Między kartkami tkwi może banknot studolarowy albo list miłosny, albo akt własności kopalni złota (krótkotrwała gorączka tego kruszcu stanowiła pewien epizod w historii Moose County). Przewertował stronice, ale niczego nie znalazł - nawet plamy po kawie ani śladu po czekoladzie, co potwierdziło jego przypuszczenie, że książka nigdy nie była czytana. Więc tom Sofoklesa wrócił na półkę, a Qwilleran zaczął czytać fragment autobiografii Marka Twaina - ten o dwóch kocurach walczących na dachu.

Później pojechał do miasta kupić wiktuały na wieczorne cocktail party. Zaprosił Barry'ego Morghana w celu zapoznania go z tymi, którzy pociągali w Pickax za sznurki. Barry zdążył poznać Polly w Święto Pracy. Teraz miał poznać Hixie Rice, szefową od reklamy w „Moose County coś tam”, Dwighta Somersa, miejscowego doradcę public relations, i Maggie Sprenkle, która miała powiązania z wszystkimi starymi i bogatymi rodzinami. Po koktajlu goście planowali udać się do „Old Stone Mili”, najlepszej restauracji w okręgu do czasu otwarcia sali Mackintoshów.

W sklepie „Łyczek i Zakąska” Qwilleran nabył szampana (luksusowy gatunek, do tego mnóstwo orzeszków pekanowych i brazylijskich). Po namyśle kupił kilogram migdałów dla Polly i wszystkich innych, którzy byli na diecie. Jack „Zakąska” i Joe „Łyczek” byli obaj w sklepie, gadatliwi jak zwykle. Wspólnicy od niepamiętnych czasów, mieli zwyczaj kończenia nawzajem swoich myśli. Oznajmili:

- Nie wiedziałem, że Pickax może być tak ekscytujące!

- Nowy hotel, zdobywca złotego medalu i morderstwo...

- Wszystko w ciągu jednego tygodnia.

- Facet, którego zamordowali, przyszedł tu raz...

- Kupić rum...

- Wkurzył się, bo handlujemy tylko winem.

- Ale kupił kilka przyzwoitych butelek.

- Jego asystentka czy kto to był towarzyszyła mu wstydliwie.

- Tacy jak on lubią takie jak ona.

Kiedy Qwilleran przebywał w mieście, firma sprzątająca Pata O'Della zaaplikowała stodole przetrzepanie, jak to określano: szybkie porządki, powierzchowne czyszczenie, odkurzanie tu i ówdzie.

Żeby nie wchodzić im w paradę, Qwilleran spędził godzinkę w „Loiss Luncheonette”, racząc się kawałkiem szarlotki i czytając wtorkowe wydanie „Moose County coś tam”. Lenny, jak się spodziewał, mógł w każdej chwili wpaść po zajęciach w szkole, domagając się głośno kawy i placka. Młody człowiek jednak wkroczył przygarbiony do lokalu i udał się wprost do kuchni, by zamienić cichym głosem kilka słów z matką. Kiedy pojawił się z talerzem i kubkiem, Qwilleran przywołał go.

- Coś się stało, Lenny?

- Boze nie przyszedł zeszłej nocy do pracy - odparł cichym głosem, siadając w boksie. - Miał wolne w sobotę i niedzielę, ale miał mnie zluzować zeszłego wieczoru o północy. Nie pokazał się! Nie usprawiedliwił! Nic! Zadzwoniłem do domu, gdzie wynajmuje pokój, ale do szóstej rano łączyłem się tylko z sekretarką.

Lenny łyknął kawy.

- Co się robi w takiej sytuacji? - spytał Qwilleran.

- Powiadomiłem szefową, która była na miejscu, a ona go zastąpiła. Ale byłem naprawdę wkurzony, panie Qwill! Objeżdżałem do drugiej wszystkie bary, szukając jego pikapu. Bez powodzenia. Nie przyszedł też dziś rano na zajęcia.

- Za dużo sławy jak na neofitę. Przyznam się, że mnie ciekawiło, jak na to wszystko zareaguje - powiedział Qwilleran.

Lenny nie słuchał.

- Wybrał się na jakąś tęgą popijawę w Bixby? Wdał się tam w jakąś bójkę? Dosypali mu coś do piwa? Spiknął się z jakimiś fankami? - zastanawiał się głośno.

- Jak według ciebie zachowa się Morghan? Boze opuścił tylko jeden dyżur. Sobota i niedziela były...

- Pan Morghan jest porządnym szefem, ale zasady to zasady.

- Może Boze miał jakiś wypadek? Ktoś sprawdzał na policji i w szpitalach?

- Moja szefowa powiedziała, że to zrobi. Powiedzieliby w radiu, gdyby coś się stało złotemu medaliście. Myślę, że Boze poszedł w tango, co skłania mnie do pewnej refleksji. To ja poleciłem go do tej roboty. Inni uważali, że zwariowałem... Wie pan, panie Q, czasem myślę sobie, że prześladuje mnie pech. Staram się, jak mogę, ale zawsze»coś jest nie tak. Najpierw jakiś psychopata wysadza hotel, a ja tracę jedyną dziewczynę, którą traktowałem poważnie. No i przez tę bombę nie mam pracy, i to cały rok. Tymczasowe zajęcie, które pan mi załatwił, też skończyło się fiaskiem, kiedy ktoś mnie wrobił... rozumie pan?

- Jeśli Boze nie pojawi się wieczorem, zgłoś jego zaginięcie; policja zacznie szukać jego wozu na terenie trzech okręgów - poradził Qwilleran i wstał. - Nie chcę słyszeć od ciebie defetystycznej gatki! Nic nie może cię zdołować, Lenny. Jesteś jak Lois!

Polly, która jako pierwsza przyjechała do stodoły, poinformowała:

- Maggie będzie jedyną rodowitą mieszkanką na przyjęciu.

- To dobrze - odparł Qwilleran. - Pokażę Barry'emu, jak zamiejscowi przyzwyczajają się do życia w małym miasteczku, nie tracąc nic ze swojej tożsamości.

- Mogę coś zrobić?

- Możesz obejrzeć odbitki ze zlotu, leżą na stoliku do kawy. Weź, które chcesz. Zamówiłem dodatkowe.

Goście przybyli do stodoły w osobnych samochodach, przez co podwórze wyglądało jak parking komisu samochodowego.

Polly przywiozła wielką księgę z biblioteki, w której znajdowały się stare zdjęcia Moose County: kopalnie, obozowiska drwali, stocznie, tartaki, pensjonaty, proste chaty, wozy do przewozu drewna. Zwróciła się do Barry'ego Morghana:

- Pomyślałam sobie, że może zechcesz zabrać je do domu i obejrzeć, a potem zostawić w skrzynce na książki na tyłach biblioteki.

- Wspaniale! - zawołał dyrektor hotelu.

Potem Maggie pokazała mu oprawione zdjęcie ponurego kamiennego budynku z wymalowanym napisem: HOTEL. Wyjaśniła mu:

- To dawny hotel w Pickax i jego personel. Mógłbyś powiesić to w swoim gabinecie.

Na schodach frontowych widać było dyrektora z bokobrodami i we fraku, woźnicę hotelowego powozu, w cylindrze i z batem, wreszcie pokojówki w długich sukniach i białych czepkach. Wszyscy mieli poważne miny. Jedynym radosnym akcentem był jakiś bezdomny pies rasy mieszanej, siedzący na chodniku i wyraźnie zadowolony.

- Wspaniale! - zawołał Barry. - Każę zrobić drugie - będzie na nim „Mackintosh Inn” i uśmiechnięty personel.

- I pies - zasugerowała Hixie.

- W schronisku mają jednego, jest identyczny z oryginałem. Pożyczą go do zdjęcia - powiedziała Maggie.

- „Moose County coś tam” zamieści oba zdjęcia na swojej stronie - obiecał Qwilleran.

Następnie Hixie wręczyła Barry'emu małe pudełeczko w ozdobnym papierze.

- To pamiątka po czymś, co się nigdy nie wydarzyło - Pierwszym i Prawdopodobnie Ostatnim Festiwalu Lodowym w Moose County.

Barry otworzył je i znalazł w środku znaczek do przypinania z motywem niedźwiedzia polarnego.

- To jeden z zaledwie piętnastu tysięcy, które nam zostały - wyjaśniła.

- Wspaniale!

- Za pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt pięć lat powinien być co nieco wart. Przechowuj go.

- Pewnie! Pewnie! - zawołał Barry, przypinając znaczek do marynarki.

Obydwoje zajęli się pełną wzajemnej sympatii pogawędką, a pozostali zaczęli mówić, wszyscy naraz:

- We wczorajszym wydaniu było kilka ciekawych listów do redaktora naczelnego.

- Jak Festiwal Marka Twaina? Wie ktoś?

- Widziałem wczoraj Homera Tibbitta. Ożywiony jak zawsze.

- Gdzie są koty? - spytała Maggie.

- Właśnie, gdzie koty? - wtrąciła Polly.

- Obejrzały was dokładnie i stwierdziły, że jesteście nieszkodliwi - odparł Qwilleran. - Śpią na lodówce.

- Ktoś ma ochotę obejrzeć plakaty wyborcze Amandy? - spytał Dwight.

- Tak! Tak!

- Kto to jest Amanda? - spytał Barry.

Wszyscy zaczęli wyjaśniać jednocześnie: „To szefowa Fran Brodie, właścicielka studia projektowania wnętrz... Zamierza kandydować na burmistrza... Nienawidzi obecnego... Zasiada w radzie miejskiej od wieków!... Jest trochę dziwna, ale wszyscy lubią jej dziwactwa”.

- Jakiego rodzaju? - zainteresował się Barry. - Wymieńcie choć dwa.

- To bizneswoman, która odniosła sukces, ale wygląda niczym strach na wróble.

- Mówi to, co myśli, i nie przejmuje się konsekwencjami.

- A co z obecnym burmistrzem? Poznałem go na otwarciu, wydawał się całkiem... gładki.

- Gładki jak wąż - zauważyła Maggie. - Był dyrektorem liceum, dopóki nie wybuchł skandal, jakaś historia z dziewczynami. Potem został doradcą inwestycyjnym i wystartował w wyborach na burmistrza. Wybrali go, bo jego matka była Goodwinter. Wybierają go na kolejne kadencje właśnie z tego powodu, a nie dlatego, by kiedykolwiek zrobił dla miasta coś dobrego.

Dwight zdążył już otworzyć dużą teczkę i wyciągnął plakat ze zdjęciem przystojnego mężczyzny i przesłaniem: GŁOSUJCIE NA BLYTHE'A. Powiedział:

- To jest plakat, dzięki któremu zwycięża za każdym razem. A teraz pokażę wam plakat, dzięki któremu przegra w listopadzie.

Była to karykatura kobiety z włosami w kompletnym nieładzie, lekkim zezem i kwaśną miną, slogan zaś głosił: WOLIMY AMANDĘ.

- Wszyscy wiedzą, kim jest - oznajmiła Polly. - To prawdziwa Goodwinter.

- Będę na nią głosował - oświadczył Barry. - Gdzie mam się zarejestrować?

Kiedy Qwilleran poszedł do lodówki po następną butelkę szampana, Barry dołączył do niego i poinformował ściszonym głosem:

- Nasz bohater nie pokazał się zeszłego wieczoru w pracy, bez słowa wyjaśnienia.

- Tak, słyszałem. Co teraz?

- Dwie nieobecności i jest zawieszony. Po tygodniu wylatuje, nawet jeśli to miejscowa znakomitość. Nie da się w ten sposób prowadzić hotelu.

Kiedy wrócili do gości, a Qwilleran strzelił korkiem od szampana, Barry spytał:

- Jaki był hotel, zanim go wysadzili?

Wszyscy jęknęli zgodnym chórem.

- Ponury!... Przygnębiający!... Ale czysty!

Potem Dwight opowiedział historię wieszaka na ręczniki.

- Kiedy przyjechałem do Pickax, zatrzymałem się tam na dwa tygodnie. Łóżko było w porządku, hydraulika działała, ale wieszak na ręczniki ciągle wypadał ze ściany. Codziennie to zgłaszałem i codziennie go mocowali na nowo. Ale ilekroć brałem ręcznik, wieszak znów walił się z brzękiem na podłogę. Raz nawet huknął w samym środku nocy, bez żadnego powodu. Kiedy opuściłem hotel, doszło w nim do wybuchu bomby. Wyleciały wszystkie okna. Żyrandole pospadały. Ale Fran Brodie doniosła mi, że wieszak na ręczniki w dwieście dziewiątym wciąż tkwi w ścianie!

- Wspaniała historia! - ocenił Barry. - Dostaniesz weekend gratis w tym pokoju.

Restauracja „Old Stone Mili” stanowiła w pionierskich czasach zasilany strumieniem młyn zbożowy - z wielkim drewnianym kołem, które postękiwało i skrzypiało. Potem strumień wysechł, a koło zastąpiono jego wierną kopią, tyle że napędzaną elektrycznie. Jednak oryginalne kamienne ściany i grubo ciosane drewno zapewniało podczas posiłku romantyczną atmosferę. Goście Qwillerana dostali okrągły stół na sześć osób, a Barry zdołał zająć miejsce obok Hixie i lepiej się z nią zapoznać. Dwight przerwał ich tete-a-tete pytaniem:

- Co sądzisz o Moose County, Barry?

- Jest wspaniałe! Absolutnie wspaniałe!

- Chcesz o coś spytać komisję Qwilla, składającą się z ekspertów do spraw Pickax?

- Tak! Mój brat i jego żona chcą się tu przeprowadzić i zastanawiają się, gdzie zamieszkać. Jakieś sugestie?

- Jeśli chodzi im o przestronny dom w dawnym stylu, to przy ulicy Miłej znajdą kilka pięknych siedzib, w dodatku jest stamtąd blisko dosłownie wszędzie. Jeśli interesuje ich mieszkanie czy apartament na osiedlu, to polecam Indian Village. To zalesiona okolica, kawałek za miastem. Sam tam mieszkam.

- Ja tam mieszkam - powiedziała Hixie.

- Ja tam mieszkam - zawtórowała im Polly. - Podobnie jak Qwill, tyle że zimą. Wzdłuż rzeki biegną wytyczone ścieżki, jest też klub.

- Brzmi wspaniale! - oznajmił z entuzjazmem Barry. - Moja szwagierka jest artystką, pytała, czy gdzieś w okolicy można znaleźć odpowiedni klimat.

Kwestię tę wyjaśnił Qwilleran:

- Mamy nowe Centrum Sztuki, gdzie odbywają się wystawy, zajęcia, warsztaty i wykłady. Czym się interesuje twoja szwagierka?

- Batikiem.

- Nikt w tej okolicy nie zajmuje się czymś takim - powiedziała Polly. - Może zechciałaby prowadzić zajęcia?

- Wspaniale! Uwielbia uczyć.

Po kolacji wszyscy z wyjątkiem Barry'ego odrzucili zaproszenie Qwillerana na jednego przed snem w stodole. Dyrektor hotelu przypomniał sobie, że musi zabrać książkę z biblioteki i oprawione zdjęcie starego hotelu. Dodał, że ma dość szampana, ale że chętnie napiłby się wody mineralnej. Qwilleran nalał mu wody squunk i w ten sposób zapoznał go z jeszcze jedną specjalnością Moose County.

- Co to takiego na chodniczku? - spytał gość.

- Orzeszek brazylijski! - zawołał Qwilleran. - Bardzo dziwne! Koty nigdy nie interesowały się orzeszkami!

Siedzieli w części wypoczynkowej i popijali wodę. Barry wyznał:

- To był wspaniały wieczór! Doskonałe jedzenie. Wspaniali ludzie. Hixie to interesująca kobieta. Jak długo ją znasz?

- Od bardzo dawna. Poznaliśmy się na Nizinach. Miałem swój udział w tym, że się tu przeprowadziła; była posada do objęcia, a ona potrzebowała zmiany w życiu zawodowym. Ma ciekawe pomysły i mnóstwo entuzjazmu.

- Jest samotna? Rozwiedziona? Jakieś zobowiązania?

- Nigdy nie była zamężna, ale nie wiem, jaki jest obecnie jej status. Ona i Dwight mają mieszkania w tym samym budynku w Indian Village i często chodzą razem na różne imprezy, choć nic to pewnie nie znaczy.

- Gdybym zaprosił ją na kolację, jaki lokal byś polecił... z wyjątkiem „Mackintosh Inn” i „Old Stone Mili”?

- Restaurację „U Tipsy” w Kennebeck - zasugerował Qwilleran. - To zajazd w chacie z bali, założony jeszcze w latach trzydziestych. Podają tam dobre steki i ryby.

- Kto to Tipsy?

- Tak miała na imię kotka pierwszego właściciela; jej portret olejny wisi w głównej sali. Kilka lat temu rozgorzał zaciekły spór na temat koloru łap Tipsy. Niektórzy twierdzili, że są czarne; inni, że białe... To całe Moose County!

Po wyjściu dyrektora hotelu Qwilleran spenetrował teren w poszukiwaniu orzeszków brazylijskich i znalazł jeszcze trzy - ze śladami kocich pazurów. Koko lubił treściwe jedzenie, jednak nie widać było śladu skubania... Gdzie podziewał się kot? Qwilleran usłyszał odgłos siorbania. Koko siedział na stoliku do kawy i lizał zdjęcia.

- Nie! - zagrzmiał Qwilleran.

Koko czmychnął z miejsca przestępstwa. Przejawiał pasję w lizaniu fotografii, a jego ślina i szorstki język zostawiały paskudne ślady. Kilka odbitek ze Zlotu Szkockiego zostało bezpowrotnie zniszczonych.

To moja wina, pomyślał Qwilleran; trzeba było je gdzieś schować. Uraczył koty wieczorną przekąską i zaprowadził do ich kwatery na górnym balkonie. Sam wrócił do pracowni na pierwszej kondygnacji i zaczął czytać Rodzime obyczaje Amerykanów. Książka była dobra, ale nie na tyle, by nie dać mu zasnąć, więc drzemał w swoim fotelu; w pewnej chwili zbudził go gwałtownie dźwięk telefonu. Sprawdził godzinę na zegarku - druga w nocy - dlatego był pewien, że to pomyłka. Chwycił słuchawkę i warknął:

- Tak?

- Panie Q, pewnie mnie pan przeklnie, że dzwonię tak późno. - Był to Lenny Inchpot, który mówił głosem nabrzmiałym z napięcia.

Qwilleran poczuł mrowienie na górnej wardze.

- Coś się stało?

- Katastrofa!

- O co chodzi?

- Nie mogę powiedzieć przez telefon.

- Gdzie jesteś?

- Na całodobowej stacji benzynowej.

- Przyjedź tutaj. Pamiętasz, gdzie to jest?

- Pamiętam - zapewnił Lenny, który dostarczył kiedyś do stodoły posiłek na wynos z matczynej knajpki. »

Qwilleran zapalił światło na zewnątrz i zszedł z góry. Wkrótce dojrzał na leśnej drodze podskakujące światła jakiegoś wozu toczącego się po wybojach. Wyszedł przed dom.

- Wszystko w porządku, Lenny?

- Nic mi nie jest, trochę mną wytrzęsło. O Boze! Nie uwierzy pan, panie Q!

- Jesteś blady. Napijesz się brandy? Kawy? Zjesz coś?

- Prawdę mówiąc, nie mam na nic ochoty.

Kiedy weszli do środka, osunął się na fotel.

- Najpierw mi powiedz, czy Boze zgłosił się dziś wieczorem do pracy - zaczął Qwilleran.

Lenny potrząsnął ponuro głową.

- Kiedy skończyłem o północy dyżur, dałem mu jeszcze piętnaście minut, a potem zgłosiłem jego nieobecność zastępczyni dyrektora i wyszedłem z hotelu. Pracownicy parkują na tyłach, nie ma tam jeszcze asfaltu ani świateł, więc nie zauważyłem pikapu stojącego obok mojego wozu, dopóki jakiś piskliwy głos nie zawołał: „Hej! Len!” Znieruchomiałem. Zawołał znowu, wtedy oświetliłem wnętrze kabiny latarką. Za kierownicą siedział Boze. Powiedział, żebym wsiadł.

- Jak zareagowałeś?

- Odczułem ulgę! Nie byłem zły ani nic w tym rodzaju - po prostu się ucieszyłem, że żyje. Wskoczyłem do wozu, walnąłem go w ramię i powiedziałem, że jest starym draniem. Nie odezwał się - tylko przekręcił kluczyk w stacyjce. Boze nigdy wiele nie mówi. Zauważyłem, że ma na sobie ten sam podkoszulek, który nosił podczas zawodów, a na szyi złoty medal. Wyglądał, jakby od jakiegoś czasu mieszkał w lesie. Zawsze czuł się lepiej w jaskini niż w pokoju z łóżkiem, rozumie pan. Ruszyliśmy w stronę Chipmunk. Jest tam jego ulubiony bar, pomyślałem więc, że pogadamy przy piwie, ale on skręcił w polną drogę, zaparkował pod jakimiś drzewami i wyłączył światła.

- I wciąż się nie odzywał?

- Nawet słowem! Było niesamowicie w tej głuszy, cholernie ciemno. Potem odwrócił się do mnie i powiedział: „Było o tym w gazecie?”... No cóż, powiedziałem mu o artykule na pierwszej stronie, wielki nagłówek, ogromne zdjęcia! Uśmiechnął się głupkowato, jak to on. Powiedziałem mu, że się martwiliśmy, kiedy nie pokazał się dwie noce z rzędu. Wtedy oznajmił: „Dostałem inną robotę”. Łup! Ot tak, po prostu! To mnie naprawdę wkurzyło, panie Q! Wychodziłem ze skóry, żeby go wkręcić do hotelu. To, że Boze rzucił tę pracę bez słowa, było dla mnie jak policzek. Ale musiałem zachować ostrożność. Facet jest drażliwy, poza tym to kawał chłopa! Więc spytałem go od niechcenia, co to za robota, a on na to, że zamierza być ochroniarzem! Nikt tu nigdy nie potrzebował ochroniarza!

- Zaraz, zaraz, pomyśl, Lenny. Może to nowe kasyno w Bixby poszukuje wykidajły. Może właściciele byli na zlocie i rozglądali się za kimś takim.

- Tak... no cóż... nie słyszał pan jeszcze najgorszego. Nim zdążyłem się zastanowić, co by tu powiedzieć, wypalił: „Wybieram się do Rio. Samolotem. Można się tam nieźle zabawić. Łatwa robota. Plaże i karnawały. Tego typu rzeczy”. Słowo daję, panie Q, nie wierzyłem własnym uszom.

Qwilleran gładził się po wąsach. Przez głowę przepływały mu gorączkowe myśli. Lenny ciągnął:

- Naprawdę pomyślałem, że mu odbiło. Więc zacząłem mu zadawać naiwne pytania, wie pan, kiedy zamierza lecieć do Brazylii i tak dalej. Odparł: „Jak tylko ona przyśle mi bilet. Jest miła. Zabawimy się. Lubi mnie. Pomogłem jej. Zająłem się starym facetem. Odwiozłem ją na lotnisko, kiedy się z tym uporałem. Prosiła, żebym nikomu nie mówił. Inni by nie zrozumieli... „ O Boze! Co chciał przez to powiedzieć? Że zabił jubilera? - Lenny urwał, by przełknąć z trudem.

- Spokojnie - powiedział Qwilleran. - Czy Boze wyjaśnił, dlaczego ta dziewczyna chciała, żeby „stary facet” zginął?

- Twierdziła, że był chory... umierający... cierpiał... że byłoby dobrze pomóc mu umrzeć.

- Co wtedy powiedziałeś, Lenny?

- A co mogłem powiedzieć? Czułem się paskudnie. Biedny Boze! Tak się dał wrobić! Powiedziałem mu tylko, że muszę jechać do domu i trochę się przespać. Wyjaśniłem, że rano mam zajęcia. Więc podrzucił mnie pod hotel do mojego wozu, a ja życzyłem mu powodzenia w Brazylii. Chyba poprosiłem go także, żeby przysłał mi pocztówkę. Nie wiem właściwie, co powiedziałem, panie Q. Byłem naprawdę wstrząśnięty.

- Doskonale sobie poradziłeś, zważywszy na okoliczności - zapewnił go Qwilleran.

- Co mam teraz robić?

- Z samego rana opowiesz wszystko Allenowi Barterowi. Będzie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Zdaję sobie sprawę, że to nic przyjemnego, ale jesteś zobowiązany przekazać taką informację - jeśli tego nie zrobisz, oskarżą cię o współudział.

Lenny jęknął.

- Mówiłem panu, że mam pecha.

- A ja ci mówiłem, żebyś wypluł to słowo! Jesteś jak Lois; zawsze radzisz sobie z przeciwnościami i za każdym razem wychodzisz z kłopotów silniejszy. Zadzwonię do Barta, i to wcześnie. Ty tymczasem idź na górę do gościnnego pokoju na drugim balkonie i prześpij się trochę. Chcesz się napić czegoś gorącego przed snem? Być może uznasz, że mówię jak twoja matka, ale proponowałbym kakao.

0x01 graphic

ŚRODA, 16 WRZEŚNIA

„Kot raz ukąszony przez węża będzie się bał nawet sznura”.

O siódmej rano Qwilleran zadzwonił do G. Allena Bartera i oznajmił ponaglająco:

- Wiesz, ze bohater zawodów góralskich przerwał samowolnie pracę w recepcji? Jego zwierzchnik ma do przekazania dość niepokojące informacje. Wiąże się to ze sprawą zabójstwa Delacampa. Musisz wysłuchać tej historii i natychmiast podjąć stosowne działania.

- Mogę być w biurze przed dziewiątą, Qwill.

- Zapomnij o formalnościach, Bart. Wskakuj w dres i przyjeżdżaj do mojej stodoły. Świadek jest tutaj, a morderca na wolności.

Qwilleran zapukał do drzwi sypialni Lenny'ego i powiedział mu, że adwokat jest już w drodze. Nie podobała mu się rola dobrego wujka, a mimo to młode pokolenie zdawało się przypisywać mu taką funkcję, dzieląc się z nim osobistymi problemami i oczekując od niego rady. Wynikało to po części z jego pozycji w miejscowej społeczności, a po części z jego miłego usposobienia i chęci słuchania innych. Nie można też było zapominać o dziennikarskiej potrzebie słuchania wszystkiego - zanim zdążą to zrobić inni. Wyłożył kotom jedzenie na miseczki, a potem patrzył, jak pochłaniają śniadanie, wydając typowe dla swych pobratymców odgłosy siorbania, pożerania i chrupania. A jednak jeden z nich polizał poprzedniego wieczoru trzy zdjęcia. Szorstki język Koko zniszczył fotografie, na których Boze rzucał kłodą, odbierał złoty medal i był triumfalnie niesiony na ramionach kolegów z drużyny. Czy był to tylko zbieg okoliczności? Czy też zwierzak orientował się w tym, w czym nikt inny zorientować się nie mógł? Nie był to pierwszy przypadek takiego tajemniczego „zbiegu okoliczności”.

Kiedy zjawił się adwokat, Qwilleran zostawił go sam na sam z Lennym i zajął się swoimi sprawami. Zrobił dla Polly zakupy i zapakował torby do bagażnika wozu na parkingu biblioteki. Spędził trochę czasu w antykwariacie Eddingtona i wyszukał książkę pod tytułem Jak wytropić drzewo rodzinne. Późnym rankiem zajrzał do „Dimsdale Diner”, gdzie Benny, Doug i Sig, a także inni członkowie farmerskiej społeczności, spotykali się, by rozwiązywać problemy świata i pić najgorszą w świecie kawę. Dyskredytowanie owego napoju stanowiło w tej chwili przedmiot dyskretnych żartów. Sformułowania w rodzaju „Zaparzana ze zużytego oleju samochodowego najwyższej jakości” czy „Produkowana i dostarczana przez farmę świńską” wywoływały salwy śmiechu, przerywane jedynie przez wiadomości w radiu - „Policja poszukuje mieszkańca okręgu, podejrzanego w sprawie zabójstwa Delacampa. Nie ujawniono jakichkolwiek szczegółów”.

- Benny to zrobił - oświadczył Calvin.

- Spencer to zrobił - oświadczył Doug.

Sig zasugerował, że komunikat był zagrywką ze strony policji, mającą na celu wprowadzić w błąd podejrzanego z Nizin.

- Jak myślisz, Qwill?

- Czas pokaże - odparł sentencjonalnie Qwilleran.

Następnie przyszła pora na cotygodniowy lunch w Klubie Entuzjastów Pickax, który odbył się w nowym otoczeniu, czyli sali balowej w „Mackintosh Inn”. Wciąż był to posiłek składający się z zupy i sałatki, podanych w tempie ekspresowym; większość członków klubu stanowili właściciele sklepów, menedżerowie i ludzie na kierowniczych stanowiskach, którzy nie lubili marnować czasu.

Barter też się zjawił; odciągnął Qwillerana na bok i powiedział:

- Zabrałem młodego człowieka do biura prokuratora okręgowego, żeby mógł opowiedzieć swoją historię, i obaj zdecydowaliśmy, że powinien dla własnego bezpieczeństwa wyjechać na parę dni z miasta. Może się udać do swojej ciotki w Duluth.

- Jak to wyjaśnić jego szefowi?

- Kazałem mu zadzwonić do Barry'ego i poprosić o tygodniowe zwolnienie w związku ze śmiercią w rodzinie i koniecznością opieki nad starszą osobą. Cała ta sytuacja jest dość kłopotliwa.

Qwilleran musiał się zgodzić.

- Prawda, kiedy już wyjdzie na jaw, będzie bolesna. Zrobili z Boze'a takiego bohatera!

Rozmowy toczące się przy stolikach były przyjacielskie, ale treściwe i krótkie; należało się streszczać między jednym kęsem jedzenia a drugim; w każdej chwili przewodniczący mógł walnąć swoim młotkiem, prosząc o ciszę.

Obok Qwillerana siedziała Susan Exbridge, która handlowała antykami.

- Kochany! Jakże dawno się nie widzieliśmy! - zawołała. Od chwili wstąpienia do Klubu Teatralnego przejawiała dramatyzm w mowie i geście.

- Byłem w Mooseville - wyjaśnił.

- Jak tam Polly?

- Doskonale. Co nowego w antykach?

- Upłynniam właśnie kolekcję skarbonek mechanicznych.

- Co to takiego?

- Małe skarbonki z żeliwa do przechowywania monet.

- Drogie?

- Jedna jest wyceniona na pięćdziesiąt tysięcy.

Przełknął ze dwa razy, nim spytał:

- Jak wyglądają?

- Niektóre są urocze. Niektóre brzydkie. Przyjdź do mojego sklepu i sam zobacz.

Łup! Łup! Łup! Zebrani zostali przywołani do porządku. Klub Entuzjastów wziął na swoje barki odpowiedzialność za Festiwal Marka Twaina, a potem przeróżne komitety składały sprawozdania w tej sprawie.

Na temat parady: „Jest pomysł, by w paradzie maszerowały postaci z książek Marka Twaina w odpowiednich kostiumach. Jak dotąd mamy konia Żołnierza, psa Aileena, kota Toma Qwartza (który miał jechać na wozie) i ponad pięćdziesięciu Tomków Sawyerów. Nasuwa się pytanie: Ilu klonów potrzebujemy?”

Na temat serii wykładów: „Zaprosiliśmy znanego w Kalifornii eksperta twórczości Marka Twaina, ale to człowiek niezbyt ciekawy. Mówi, że nigdy nie słyszał o Pickax i że nie może znaleźć go na mapie. Nie mówiąc już o tym, że jego honorarium jest bardzo wysokie. Pytanie: Czy nie powinniśmy poszukać innego kandydata? Ktoś taki jak Jim Qwilleran mógłby prawdopodobnie wygłosić wykład, gdyby tylko odpowiednio się przygotował”.

Krzyki: „Racja! Racja!”

Na temat Bulwaru Marka Twaina: „Pragnęliśmy uczcić autora, nadając jego imię historycznie ważnej i architektonicznie atrakcyjnej ulicy, ale czterdziestu siedmiu właścicieli posesji przy ulicy Miłej protestuje gwałtownie przeciwko jakiejkolwiek zmianie. Podczas zebrania rady miejskiej w zeszłym tygodniu doszło niemal do awantur. Nie możemy nazwać jego imieniem jakiejś brudnej, bocznej uliczki, prawda? Komitet chętnie wysłucha uwag”.

Na temat propozycji nazwania apartamentu w „Mackintosh Inn” imieniem Marka Twaina: „No cóż, wiecie wszyscy, co wydarzyło się kilka dni temu w apartamencie, dosłownie pod portretem Wielkiego Człowieka. Kierownictwo hotelu uważa za niewłaściwe skupianie w tej chwili uwagi na apartamencie prezydenckim - zajmiemy się tym prawdopodobnie w przyszłym roku”.

Na temat znaczków noszonych w klapach marynarek podczas festiwalu: „Na nieszczęście piętnaście tysięcy znaczków z niedźwiedziem polarnym nie mogło być wykorzystanych, gdy Festiwal Lodowy uległ roztopieniu. Proponowaliśmy przerobienie niedźwiedzia na portret Marka Twaina, ale koszt byłby wyższy niż wyprodukowanie nowych znaczków. Komitet z zadowoleniem wysłucha pomysłów dotyczących wykorzystania znaczków z niedźwiedziem polarnym”.

Jakiś umięśniony mężczyzna podniósł rękę i poprosił o głos.

- Przewodniczący udziela głosu Pogodnemu Jimmy'emu.

Meteorolog PKX FM oświadczył:

- Jako posłaniec przynoszący złe wieści spodziewam się, że zostanę zastrzelony... ale jest moim obowiązkiem donieść, że długoterminowa prognoza pogody na październik wyklucza pikniki, mecze piłki nożnej, parady i uroczystości na świeżym powietrzu. Pamiętamy dziwaczną odwilż w lutym zeszłego roku. Wszystko wskazuje na równie dziwaczną pogodę w październiku: zamiecie śnieżne, pluchy, temperatury poniżej zera, wichry i kilkadziesiąt centymetrów śniegu. Nie muszę chyba niczego dodawać.

Usiadł przy akompaniamencie krzyków: „Odwołać to!... Przesunąć na inny termin!... Dajcie sobie z tym spokój!... Wyciągać znaczki z niedźwiedziem polarnym!”

Następnie odezwał się dzwon, a szuranie odsuwanych krzeseł i pospiesznych kroków w stronę wyjścia zagłuszyły krzyk: „Posiedzenie zakończone!”

Qwilleran, jedyny entuzjasta Pickax bez poważniejszych obowiązków, ruszył spacerkiem wzdłuż Main Street w stronę sklepu, gdzie na witrynie widniały złote litery: „Exbridge & Cobb, antyki”. Okno wystawowe zawsze rzucało blask: przedmioty z mosiądzu i mahoniu były nieodmiennie wypolerowane, a ceny nieodmiennie wysokie.

- Kochany! Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie! - zawołała Susan.

- Pojdę sobie.

- Nie, nie! Wejdź do mojego biura i obejrzyj kolekcję skarbonek.

Poprowadziła go na zaplecze i otworzyła szafę, gdzie półki zapełnione były bliżej nieokreślonymi przedmiotami z metalu, mierzącymi dziesięć czy dwanaście centymetrów wysokości i szerokości.

- I Chciałbym obejrzeć tę, która jest warta pięćdziesiąt tysięcy.

Antykwariuszka zawahała się.

- Jeśli chcesz o tym napisać, nie wolno ci wymienić ceny czy nazwiska właścicielki. To starsza kobieta. Skarbonki kolekcjonował jej zmarły mąż.

- Nie powiedziałem, że napiszę o nich. Chcę je tylko zobaczyć.

- Jesteś tak brutalnie szczery, Qwill.

Skarbonka, którą mu pokazała, miała kształt żelaznej rzeźby przedstawiającej cyrkowego kucyka i klauna.

- Jak to działa? - spytał.

- Masz centa? Włóż go do pojemnika na monety i obróć korbką.

Zrobił, jak mu kazała, a wtedy kucyk ruszył wokół areny, podczas gdy klaun umieścił monetę w skarbonce.

Susan wyjaśniła:

- Wszystkie te skarbonki mają mechanizm, który porusza osłem, słoniem czy czymś innym. Stały się popularne w dziewiętnastym wieku, kiedy dzieci uczono oszczędzania. Dzięki takim skarbonkom było to zabawne.

- Ile skarbonek wartych pięćdziesiąt tysięcy dolarów zamierzasz sprzedać w Pickax?

- Ani jednej, kochany. Rzadkie okazy reklamuję w magazynie ogólnokrajowym. Pozostałe zostaną sprzedane na aukcji telefonicznej.

Qwilleran przyglądał się skarbonkom ze zdumieniem. Były tam psy, koty, małpy, wieloryb i popiersie jednego Szkota w tradycyjnej czapce i z tartanem na ramieniu. Miał wielkie wąsy. Wyglądał sympatycznie.

- Przypomina ciebie, kochany. Chciałbyś go kupić?

Położyła monetę na dłoni Szkota i wcisnęła dźwigienkę. Szkot zamrugał, podniósł rękę i wrzucił monetę do kieszeni.

- Ile ta skarbonka jest warta?

- No cóż... nie jest tak stara jak pozostałe, ale to amerykański wyrób, i to w dobrym stanie. Niemcy robili skarbonki ze Szkotem, który wyciągał język i połykał pieniążki. Mąż Maggie uważał, że to odrażające.

- Powiedziałaś „Maggie”? To ona sprzedaje tę kolekcję?

- Zadzwonię do niej i spytam, ile chce za Kiltie'go. Tak ma na imię Szkot.

Qwilleran umieszczał monety w różnych skarbonkach, dopóki nie wróciła Susan i nie oświadczyła:

- Maggie powiedziała, że weźmie za Kiltie'go tysiąc pięćset. Zdajesz chyba sobie sprawę, że to za bezcen.

Odparł wyniośle:

- Nie zamierzam okradać starszej wdowy, kiedy nie pozostało jej nic prócz naszyjnika z diamentów i pereł.

- Lubi cię! Uwielbia twoją rubrykę! - powiedziała Susan. - Poza tym wspomniałam jej, że pomożesz przy aukcji telefonicznej.

- Nie przypominam sobie, żebym się zgłaszał na ochotnika. Jednak... czego by to wymagało?

- Po prostu siedzisz przy telefonie i przyjmujesz oferty z całych Stanów Zjednoczonych. Z tym swoim wspaniałym głosem będziesz mógł czarować rozmówców i nakłaniać ich do podniesienia stawki... przyniosę pudełko dla Kiltie'go.

Zmierzając w stronę parkingu z pudełkiem pod pachą, Qwilleran przechodził obok biura „MacWhannell & Shaw” i wstąpił tam, żeby pokazać swój nowy nabytek.

- Skąd wziąłeś to szkaradztwo? - spytał Big Mac, po czym dodał łagodniejszym już tonem: - Może nie powinienem tego mówić, ponieważ ten Szkot jest do ciebie bardzo podobny.

- Masz dziesiątkę? Pokażę ci, jak to działa.

Księgowy umieścił monetę na dłoni Kiltie'go i nacisnął dźwignię. Szkot zamrugał i schował pieniążek.

- Dostanę swoje dziesięć centów z powrotem?

- Oczywiście, że nie! To skarbonka. Okradasz skarbonki?

- Niezły rozbój uprawiasz, Qwill! Pokażmy to Gordy'emu - zaproponował i wezwał przez interkom swojego wspólnika.

Gordon Shaw zjawił się natychmiast.

- Co się dzieje?

- Magia! - wyjaśnił Qwilleran.

Kolejna dziesiątka zniknęła i poszkodowany wydał z siebie okrzyk radości.

- Idź na drugą stronę ulicy i pokaż to Scottiemu!

Właściciel „Scotties Mens Storę” dostał takiego ataku śmiechu, że z pracowni przybiegł jego krawiec, który następnie patrzył z zadowoleniem, jak jego własna dziesiątka znika w kieszeni Kiltie'go.

Qwilleran miał świetną zabawę i postanowił oskubać chłopaków w redakcji. Kiedy wniósł skarbonkę do działu miejskiego, trwała właśnie kilkuminutowa przerwa po złożeniu środowego wydania, a przed zaczęciem pracy nad czwartkowym. Wszyscy zebrali się wokół Kiltie'go i zaczęli grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu dziesięciocentówek. Do zabawy przyłączył się też redaktor naczelny i kobiety z działu kulturalnego, nawet Arch Riker wyszedł ze swojego gabinetu, by sprawdzić, co wywołało takie zamieszanie. Kiltie był tak sympatycznym facetem, że nikt nie miał pretensji, kiedy chował pieniądze do kieszeni, choć Riker sugerował, że skarbonka działałaby równie dobrze w przypadku jednocentówek. Junior Goodwinter nazwał to rabunkiem w stylu Pickax.

- Zamiast okradać bank, bank okrada ciebie.

Qwilleran był o dwa dolary bogatszy, gdy wychodził z budynku redakcji; zdawał sobie sprawę, że do końca roku koledzy będą się z niego naigrawać.

W stodole, gdzie nowy nabytek był chwilowo narażony na poważne niebezpieczeństwo, koty syjamskie obwąchały wąsy Kiltie'go, mrugające oczy i ruchomą rękę. Yum Yum oddaliła się niebawem, ale Koko badał skarbonkę w skrupulatny sposób krótkowzrocznego osobnika, dopóki coś go nagle nie zaalarmowało. Naprężył kark i postawił uszy, wyczuwając przejaw jakiejś aktywności na wschodzie. Ktoś zbliżał się leśną drogą od strony Centrum Sztuki.

Qwilleran wyszedł na podwórze, by spotkać się z nieproszonym gościem, i rozpoznał dziesięcioletniego chłopca z farmy McBee.

- Culvert! Cóż za miła niespodzianka! Myślę o tobie codziennie, kiedy czytam twoje sentencje.

- Och - odparł chłopak.

- Co mogę dla ciebie zrobić?

- Tata powiedział, że mógłbym o coś poprosić.

- I co to takiego?

- Da mi pan autograf Boze'a? Tata mówi, że pracuje w pańskim hotelu.

Stanowiło to niejaki problem i Qwilleran się zawahał.

- Powiedz tacie, że to nie jest mój hotel. Należy do Fundacji K. Tak się złożyło, że hotel nazwano na cześć mojej matki, która była z domu Mackintosh.

- Och - odparł chłopak tępo. Tego rodzaju fakty nie miały nic wspólnego z jego niecierpiącą zwłoki misją.

- I nie jest to właściwie hotel; to zajazd, który oferuje bardziej przyjacielską i swojską atmosferę.

- Och.

- Widziałeś, jak Boze rzuca kłodą w sobotę?

Pokiwał głową.

- Było o tym w gazecie. Mówili o tym w szkole.

- Niestety, Boze nie pracuje w tym tygodniu, będziemy więc musieli poczekać i zobaczyć, co się stanie. Jak tam w szkole?

- Okej - odparł Culvert i pobiegł z powrotem leśną drogą.

Po rozmrożeniu tego i owego na obiad Qwilleran udał się do kościoła Old Stone, gdzie spotykał się Klub Genealogiczny. Przy bocznym wejściu czekali na niego Lanspeakowie.

- Wszyscy są podekscytowani twoim przybyciem - oznajmiła Carol.

- Oczekują, że będę stawał na głowie albo odstawiał parodie?

W sali zebrań siedziało w kręgu dwadzieścioro członków klubu i Qwilleran obszedł wszystkich, ściskając im dłonie. Nie musiał się przedstawiać. Każdy zerkał na jego wąsy i mówił: „Czytam pańską rubrykę... Skąd pan czerpie pomysły?... Jak tam koty?” Wszyscy byli w jego wieku albo starsi.

Po krótkiej naradzie w sprawach organizacyjnych jeden z członków klubu odczytał elaborat na temat genealogicznych poszukiwań, jakie przeprowadził w Irlandii, inni zaś dzielili się radosnymi odkryciami w rodzinnych dokumentach, w sądach, wykazach cmentarnych albo federalnych archiwach wojskowych.

W końcu Larry Lanspeak spytał gościa honorowego, czy ten nie zechciałby powiedzieć kilku słów.

Ty skunksie! - pomyślał Qwilleran. Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Wstał jednak, rozejrzał się po kręgu obecnych i zamrugał, zastanawiając się nad swoim zadaniem (czuję się jak Kiltie, przyszło mu do głowy). Następnie swoim miodowym głosem wykładowcy zaczął:

- Wieczór ten jest dla mnie niezwykle oświecającym doświadczeniem, skromnie mówiąc. Osobiście jestem zagubioną jednostką, która porusza się w próżni - pozbawioną krewnych, dokumentów rodzinnych, a nawet jakichkolwiek domysłów co do prawdziwego imienia własnego ojca. Umarł, zanim się urodziłem, matka zaś nigdy nie wymieniła jego imienia ani też imion moich dziadków. Ci spośród was, którzy znają daty narodzin i śmierci, wypisane na skrzydełkach rodzinnych Biblii, uważają z pewnością moją sytuację za doprawdy dziwną. Jeśli o mnie chodzi, dorastanie jako jedyne dziecko pojedynczego rodzica nie wydawało się niczym osobliwym. Nigdy nie przyszło mi do głowy zadawać jakiekolwiek pytania dotyczące tej kwestii, gdyż byłem zbyt zajęty grą w bejsbol, odrabianiem lekcji, czytaniem książek o psach i koniach i bójkami z rówieśnikami. Moja matka zmarła, kiedy byłem w college'u, a potem wszelkie rodzinne memorabilia uległy zniszczeniu w pożarze... Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Mieszkaliśmy w Chicago; Mackintosh to panieńskie nazwisko mojej matki; nasze nazwisko pisało się przez „Qw”. To wszystko, co wiem. Nie mam nic więcej do dodania.

Chwila absolutnej ciszy poprzedzająca wybuch aplauzu świadczyła o głęboko poruszającej naturze jego wyznania. Jedna z kobiet łkała głośno. Qwilleran przyjął ten dowód uznania spokojnym skinięciem głowy. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie doszło do żadnego pożaru, ale było to nie tyle kłamstwo, ile eufemistyczne określenie czarnego okresu w jego życiu, kiedy to stracił wszystko nie wyłączając poczucia własnej wartości.

Kiedy Lanspeak odwoził go do domu, Carol wyznała:

- Qwill, nie wiedziałam, że jesteś tak tajemniczym człowiekiem!

- Masz coś przeciwko temu, żebym włączył wiadomości o jedenastej?

Głównym tematem była informacja o śmierci: „Dziś wieczorem, po długiej chorobie, zmarł w szpitalu w Pickax Osmond Hasselrich, lat osiemdziesiąt dziewięć. Starszy wspólnik kancelarii „Hasselrich, Bennett & Barter”, praktykował prawo w Moose County przez sześćdziesiąt lat. Rodowity mieszkaniec Little Hope, przeżył swoją żonę, córkę i dwóch braci.

- Koniec pewnej epoki - oznajmił Larry. - To był wielki stary dżentelmen! Twierdził, że jest - cytuję jego słowa - „tylko prawnikiem okręgowym, ale najlepszym cholernym prawnikiem okręgowym!”. I miał rację! - Po chwili oświadczył w swym oratorskim stylu: - Żegnaj, wielki Osmondzie.

Qwilleran zapamiętał głównie to, że stary człowiek miał w zwyczaju osobiście podawać herbatę swoim klientom, nalewając ją do porcelanowych filiżanek swojej babki, które drżały na spodeczkach, gdy podawał je niepewną, starczą dłonią.

Kiedy wszedł do stodoły, koty czekały na niego, jeden obok drugiego, jakby wyczuwając, że stało się coś złowieszczego. Koko podbiegł do sekretarki telefonicznej, na której nagrano wiadomość od młodszego wspólnika kancelarii „Hasselrich, Bennett & Barter”: „Qwill, Osmond odszedł! Byłem przy nim do samego końca. Chciał ci coś przekazać. Możesz się ze mną spotkać na lunchu w sali Mackintoshów o dwunastej? Zadzwoń do biura”.

Qwilleran pomyślał z niepokojem: Zostawił mi filiżanki i spodki swojej babci! Popełniłem błąd, okazując, jak bardzo mi się podobają.

0x01 graphic

CZWARTEK, 17 WRZEŚNIA

„Nie zachowuj się jak małpa na oczach dziecka”.

Kiedy Qwilleran zszedł rano na dół, ujrzał niezwykłą scenę: dwa koty w przysiadzie, ze zwiniętymi ogonami i nastroszonymi uszami, ale jednocześnie wyprężone na wysokość ponad pół metra, nie mówiąc już o tym, że ich uszy mierzyły dobre dziesięć centymetrów. Koko i Yum Yum przycupnęły w sieni, obserwując ptaki przez boczne szybki w drzwiach; poranne słońce, wpadające do wnętrza pod ostrym kątem, rzucało na podłogę ich wydłużone cienie.

Czekała go jeszcze inna niespodzianka, kiedy włączył radio, by wysłuchać nadawanej co godzina prognozy pogody: „W zaroślach niedaleko kopalni Big B krótko po północy zaatakowano zastępczynię szeryfa, kiedy oglądała porzuconą półciężarówkę, zarejestrowaną na nazwisko Johna Campbella, podejrzanego w sprawie zabójstwa biznesmena z Chicago. Zastępczyni szeryfa Greenleaf została uderzona w głowę tępym narzędziem. Kiedy odzyskała przytomność, stwierdziła brak służbowego rewolweru. Podejrzany jest obecnie uznany za uzbrojonego i niebezpiecznego; rysopis: biały mężczyzna, lat dwadzieścia kilka, wzrost sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, waga sto dwadzieścia pięć kilo. Kiedy widziano go po raz ostatni, był ubrany w podkoszulek z napisem «Moose County Bucks»„.

Qwilleran przedyskutował tę informację z kotami, kiedy ich głowy pochylały się nad talerzykami z jedzeniem.

- Boze zatrzymał się najwidoczniej z braku benzyny. Czy posłuży się bronią, by uprowadzić następny pojazd? Czy fani sportu wiedzą, że John Campbell, domniemany napastnik, to Boze Campbell, mistrz zawodów szkockich?

- Yargle! - skomentował Koko, próbując miauczeć i przełykać jednocześnie.

W południe Qwilleran spotkał się z adwokatem na lunchu w „Mackintosh Inn”.

- Słyszałeś nowiny? - spytał Barter. - To rzuca nowe światło na całą sprawę. Władze jednak wykazały się inteligencją, nie identyfikując podejrzanego z miotaczem kłody. Miejscowi kibice potrafią wspierać fanatycznie swoich bohaterów.

- Będzie mnóstwo rozczarowań - dodał Qwilleran. - Dzieciak mojego sąsiada poprosił mnie o autograf Boze'a; rozmawiają o nim w szkole.

- Miejmy nadzieję, że zostanie zatrzymany, zanim zdąży popełnić więcej przestępstw. Jest teraz uzbrojony.

Qwilleran przygładził wąsy.

- Lenny twierdzi, że chłopak nigdy nie opuszczał okręgu, więc wątpię, czy ruszy w nieznane sobie strony. To doświadczony człowiek lasu, jakby osobny gatunek ludzi. Mam przeczucie, że zagrzebie się w jakiejś jaskini albo nieprzeniknionej głuszy i będzie polował na małą zwierzynę. Jest jej w okolicy mnóstwo.

- Helikopter szeryfa go wytropi - oświadczył z pewnością siebie Bart.

Kelnerka przyniosła kieliszek czerwonego wina i szklankę wody squunk; obaj mężczyźni wznieśli toast za pamięć Osmonda Hasselricha.

- Przyszedł na niego czas - zauważył adwokat. - Był załamany po tragicznej śmierci córki, ale trzymał się ze względu na żonę. Kiedy umarła, wiedzieliśmy, że nie pociągnie długo. - Barter potrząsnął głową. - Osmond zawsze był moim mentorem i w ostatnich latach traktował mnie jak syna. Byłem przy nim pod koniec każdego dnia. Chciał omówić swoje ostatnie życzenia. Zamiast pogrzebu pragnął nabożeństwa żałobnego, jak w przypadku Euphonii Gage, ale życzył sobie, by odbyło się w kościele Old Stone, z udziałem kobziarza grającego Loch Lamond i kilka jego ulubionych hymnów. Andrew Brodie był jego wielkim przyjacielem.

- Czy Osmond miał w sobie szkocką krew?

- Twierdził, że nie mógł nawet znaleźć psa pasterskiego pośród swoich przodków, ale często zabierał żonę i córkę do północnej Szkocji i na wyspy, i nazywał samego siebie zakamuflowanym Szkotem.

- Co jeszcze będzie się działo na nabożeństwie, pomijając muzykę?

- Żadnych mów pochwalnych! Powiedział, że pragnie tylko, by „wielkie głosy” odczytały „wielkie słowa”. Miał na myśli ciebie, Larry'ego i Carol.

- To rzeczywiście zaszczyt - mruknął Qwilleran. - Określił dokładnie, co mamy czytać?

- Chciał, żeby Carol odczytała jego ulubiony ustęp z Biblii: Pierwszy list do Koryntian, rozdział trzynasty. Larry ma przeczytać słowa wczesnych mężów stanu, te z Deklaracji Niepodległości i preambuły do Konstytucji. Ty zostałeś poproszony o odczytanie utworu Roberta Browninga ze szkockim akcentem, a także początkowego fragmentu Jeżeli Kiplinga: „Jeśli potrafisz wtedy zimną krew zachować, gdy inni winią cię, że sami ją stracili”.

- Coś z Szekspira?

- Dyskutowaliśmy nad tym i jedyny wers, jaki zaproponował, to: „Po pierwsze, zabijmy wszelkich prawników”. Osmond nigdy nie stracił poczucia swego cierpkiego humoru. Myślę, że naprawdę miał w sobie trochę szkockiej krwi.

Podano lunch i rozmowa została przerwana. Qwilleran zastanawiał się, jak postąpi kancelaria „Hasselrich, Bennett & Barter”. Czy usuną z nazwy szacowne nazwisko Osmonda? Wciągną do współpracy nowego partnera? Kandydatką była kuzynka Pogodnego Jimmy'ego, Loretta Bunker. Dowcipnisie w Moose County mieliby ubaw w związku z nową nazwą: „Bennett, Barter & Bunker”. Ciesząca się uznaniem kancelaria adwokacka „Goodwinter & Goodwinter” zakończyła nieszczęśliwie żywot, kiedy doszło trzecie nazwisko.

Po lunchu Barter wyciągnął pudełko, które zostawił wcześniej w recepcji.

- Osmond uważał, że powinieneś to mieć - powiedział do Qwillerana.

Była to teczka na dokumenty starego typu z metalowym klipsem, skórzanym grzbietem i okładkami wykładanymi marmurkowym papierem. Naklejka na grzbiecie głosiła: „Korespondencja Klingenschoenów”.

Czwartkowe wydanie gazety miało ukazać się o drugiej i Qwilleran poszedł do redakcji, żeby tam na nie zaczekać. Junior Goodwinter oznajmił:

- Pracujemy dzisiaj nad smutnym materiałem, ale tak to już bywa: nekrolog Hasselricha, napad na zastępczynię szeryfa i odwołanie Festiwalu Marka Twaina. Ale mamy tu list do redaktora naczelnego, pewnie cię rozbawi. To odpowiedź na jeden z twoich ostatnich felietonów.

Wręczył Qwilleranowi odbitkę korektową listu.

Do redaktora naczelnego

Po lekturze dysertacji pana Q na temat kłamstw - drobnych, większych i wszelkich innych - sporządziłem listę dwunastu niewinnych kłamstewek, które są na porządku dziennym:

Wyglądasz wspaniale!

Nie martw się. On nie gryzie.

Nawet dziecko potrafi to złożyć. Wystarczy śrubokręt.

Wieczysta gwarancja!

Oczywiście, że cię pamiętam!

Szef mówi, że zupa z owoców morza jest dziś bardzo dobra.

Nie będzie bolało. Poczujesz tylko nieznaczny dyskomfort.

Wpadaj, kiedy tylko zechcesz. Zawsze jesteś mile widziany.

Lekarz za chwilę pana przyjmie.

Nie potrzebujesz parasola. Nie będzie padać.

Ten samochód przejechał tylko tysiąc mil.

Kocham cię.

Bob Turmerick

Qwilleran parsknął śmiechem.

- Kto to jest ten Turmerick?

- Nikt go nie zna, ale list nadszedł z Sawdust City. Pomyślałem sobie, że cię rozbawi... Napiszesz dziś wieczorem o sztuce?

Qwilleran poszedł do Teatru K sam; Polly miała jakieś spotkanie.

Entuzjastyczni amatorzy, którzy zgłaszali się na przesłuchanie do takich przedstawień, wywodzili się spośród pracowników biurowych, studentów college'u, zawodowych rybaków, kierowców ciężarówek i kelnerów, którzy lubili brać udział w przedstawieniach szkolnych i uroczystościach kościelnych. Jeśli chodzi o widownię, połowę stanowili znajomi i krewni aktorów; wielu z nich nie widziało na oczy aktorów zawodowego kalibru z wyjątkiem telewizji; wielu nigdy nie oglądało teatru na żywo.

Qwilleran pomyślał, że obsada daje sobie z grubsza radę. Nikt nie zapominał kwestii i nie spóźniał się z wyjściem na scenę. Nauczyciel głosu przekonał aktorów, by mówili z myślą o widzach w ostatnim rzędzie.

Po spektaklu Qwilleran pojechał do domu i właśnie pisał recenzję do sobotniego wydania, kiedy zadzwoniła Polly.

- Jak przedstawienie? - spytała.

- Nie najgorzej. A jak twoje spotkanie?

- Biblioteka potrzebuje nowego pieca. Pan Hammond sam zjawił się na zebraniu i przekonał członków zarządu, że wyrzucamy tylko pieniądze na naprawy. „Plujemy pod wiatr”, oznajmił. Metafora zaszokowała panie i zmusiła do natychmiastowego działania. Podpisały kontrakt bez zwyczajowego narzekania, a wszystko dzięki złym prognozom meteorologicznym.

- Czy Hammond może załatwić, żeby nowy sprzęt został zainstalowany i zaczął działać, zanim spadnie śnieg i zaczną się mrozy? - spytał Qwilleran.

- Prawdę mówiąc, Qwill, piec zamówiliśmy już w sierpniu. Wiedzieliśmy obydwoje, że i tak go przyślą...

- Jesteś winna niejakiej obłudy.

- Czasem to konieczne, mój drogi. I wiem, że Fundacja Klingenschoenów pomoże nam zapłacić... No cóż, piszesz pewnie swoją recenzję, więc nie będę zawracać ci głowy.

- Pogadam z tobą jutro wieczorem, po dziewiczym rejsie nowego bibliobusu.

- Widziałeś w dzisiejszej gazecie wykaz planowanych przystanków?

- Tak, wybieram się na spotkanie w Ittibittiwassee Estates.

- Dobry wybór. A bientót.

- A bientót.

Podczas tej rozmowy telefonicznej Koko siedział na pudełku z korespondencją Klingenschoenów, a teraz przycupnął na nim z podniesionym do góry na podobieństwo flagi ogonem, dając jednocześnie do zrozumienia, że zamierza przekopać się przez zawartość skrytki.

- Okej, zajrzymy tam - oświadczył Qwilleran. - A ty napiszesz za mnie recenzję ze sztuki.

Otworzył ostrożnie pudełko, jakby mogło skrywać szkielet martwej myszy czy nawet żywego gryzonia. Fałszywy alarm! Pudełko zawierało pisane odręcznie listy; papeteria była pożółkła ze starości. Charakter pisma wyglądał znajomo.

- Smakołyk! - krzyknął i podał kotom wieczorną przekąskę, a potem zaprowadził je na górę. Kiedy zszedł na dół, miał na sobie jedwabną piżamę, którą dostał od Polly na Dzień Ojca, wraz z ckliwą karteczką od Koko i Yum Yum. Nie spiesząc się, zaparzył sobie kawy, po czym zasiadł w fotelu z pudełkiem pełnym listów.

Charakter pisma należał zdecydowanie do jego matki. Była dumna ze swej kaligrafii: ruchy pióra były doskonałe, lekko pochyłe, precyzyjne, eleganckie. Nauczyła się tego w prywatnej szkole - nie wiadomo gdzie. Nikt już tak nie pisał. Przeglądając kartki, stwierdził, że adresatką wszystkich listów była ciotka Fanny i że zostały opatrzone nazwą dnia i miesiąca, ale nie roku. Na pierwszym widniało 2 czerwca. Podpisano go „Pozdrawiam, Annie”. Kiedy zaczął czytać, nad stronicami unosił się duch jego matki, a po plecach przebiegał mu dreszcz.

Droga Fanny,

co u Ciebie słychać? Dobrze się bawisz? Czy Atlantic City podoba Ci się tak bardzo, jak przypuszczałaś? Wiem, że nie masz czasu na listy, więc nie zawracaj sobie głowy odpowiadaniem na poniższy, ale... Mam NOWINY! Wspominałam Ci, że rodzice chcą, bym wróciła do Des Moines i pracowała w biurze ojca, ale uwielbiam Chicago absolutnie i po czterech latach niewolniczego studiowania anglistyki prędzej skoczyłabym z mostu, niż podjęła pracę w firmie ubezpieczeniowej, i oznajmiłam to rodzicom. Nie spotkało się to ze zrozumieniem! Tata wścieka się z powodu mojego wyjazdu do Chicago, a matka stara się za wszelką cenę utrzymać w domu spokój. Boi mu się sprzeciwić. Mówi, że go kocha. Chyba nie rozumiem MIŁOŚCI. A ona nie rozumie, dlaczego nie chcę poślubić syna jej najlepszej przyjaciółki. Tata przyjąłby go do interesu i wszyscy żylibyśmy długo i szczęśliwie. Ale nie mogę ZNIEŚĆ tego faceta! Jest taki NUDNY, a oczy ma osadzone zbyt blisko siebie (wiesz, co zwykle, o TYM mówiłyśmy!).

No i proszę, spełniło się moje największe marzenie - dostałam pracę w BIBLIOTECE PUBLICZNEJ! Otrzymuję pensję zwykłej pracownicy, ponieważ nie mam ukończonego bibliotekarstwa, ale - tak między nami - robię wszystko, co robią bibliotekarki. Nic nie szkodzi. Uwielbiam tę pracę ABSOLUTNIE. Pierwszą wypłatę przeznaczyłam na zaliczkę za używane pianino. Nigdy nie słyszałaś, jak gram, ale wydaje mi się, że wychodzi mi to całkiem nieźle. Tak dla zabawy - żeby doprowadzić tatę do szału - poprosiłam go, żeby przysłał mi mój dziecinny fortepian. Złudne nadzieje!... Mam niewielkie mieszkanie, a dziewczyna, która mieszka po drugiej stronie korytarza, jest miła - Sue Ellen, z Tennessee, wymawiane „tinisi”. Chodzimy razem na sztuki i na koncerty - po prostu dwie dziewczyny z prowincji, które szaleją w wielkim mieście.

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran dmuchnął w wąsy. A więc jego dziadek pracował w ubezpieczeniach! W Des Moines! Może było to miejsce, od którego warto by zacząć poszukiwania i przejrzeć archiwa okręgowe. Nawet gdyby nic nie znalazł, nie zawadziłoby się tam wybrać... Ale co z tą dwudziestodwuletnią dziewczyną, która okazała się jego MATKĄ? (pod wpływem jej listu zaczął myśleć dużymi literami). Lady Anne była taka SPOKOJNA i ROZSĄDNA! Przeczytał następny list, z datą 10 czerwca.

Droga Fanny,

chcesz usłyszeć FANTASTYCZNE wiadomości? Poszłam ze Sue Ellen na rosyjską sztukę - ściśle w celach edukacyjnych. Była POSĘPNA! Ale aktor grający główną rolę męską był fascynujący - ABSOLUTNIE! Cudowny głos - ekspresywne dłonie - i przystojna twarz, nawet z rosyjską brodą. Kiedy opadła kurtyna, zastanawiałyśmy się, czy nie pójść za kulisy i nie pochwalić go. Zaczęłyśmy w pierwszej chwili chichotać, ale potem oświadczyłyśmy: „Och, idziemy!”

No cóż! Był absolutnie CZARUJĄCY i zaprosił nas nawet na drinka! Poszłyśmy z nim do małego bistro i chyba nie muszę Ci mówić, że nogi się pod nami uginały z wrażenia! Nie zmrużyłam tej nocy oka z przejęcia! A to był dopiero początek! Następnego dnia zadzwonił do mnie do biblioteki! I poszłam z nim po spektaklu na drinka - i chodziłam każdego wieczoru tak długo, jak długo grali tę sztukę. To trupa wędrowna, musieli wyruszyć w dalszą trasę. Mieliśmy wspaniałą pożegnalną randkę, on zaś obiecał napisać, ale boję się żywić jakąkolwiek nadzieję. Trzymaj za mnie kciuki, Fanny.

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran schował listy do pudełka, nie mogąc się cały czas nadziwić, jak ta frywolna młoda kobieta mogła przemienić się w uprzedzająco grzeczną i wyrafinowaną rodzicielkę, która nigdy nie mówiła „absolutnie”.

0x01 graphic

PIĄTEK, 18 WRZEŚNIA

„Jeśli pragniesz długiego życia, jedz jak kot i pij jak pies”.

Był piękny dzień na przejażdżkę do Ittibittiwassee Estates. Bibliobus miał się zjawić o wpół do dwunastej i Qwilleran przybył na miejsce nieco wcześniej. Mieszkańcy już gromadzili się na trawniku przed budynkiem; wszędzie wyczuwało się atmosferę niespokojnego oczekiwania. Niektórzy siedzieli na ławkach parkowych, otaczających kolisty podjazd. Jedna grupa utworzyła krąg z krzesełek składanych - pięć kobiet i trzech mężczyzn wybuchało często śmiechem. Byli wśród nich Homer i Rhoda Tibbittowie, siostry Cavendish i Gil MacMurchie.

- Wyglądacie na niezwykle wesołą kompanię - oznajmił, zbliżając się do nich. - Cóż to za żarty tak was bawią?

Jenny i Ruth Cavendish były kiedyś jego sąsiadkami w Indian Village i uznały go za bohatera, gdy uratował jednego z ich kotów od uduszenia za pralką. Były emerytowanymi nauczycielkami akademickimi, które zrobiły wspaniałe kariery na Nizinach i wróciły w strony rodzinne. Ruth, ta wysoka, była urodzonym przywódcą.

- Gil, przynieś jeszcze jedno krzesło! Qwill, usiądź. Trafiłeś na posiedzenie nowego domu wydawniczego Absolutnie Absurdalne Publikacje. Wydajemy tylko absolutnie absurdalne tytuły.

Qwilleran usiadł.

- Podacie jakiś przykład?

- Pierwszym będą Dzieła zebrane Szekspira w jednym tomie, powiększonym drukiem. - Umilkła, czekając na jego pełną rozbawienia reakcję. - Następnym Wiersze miłosne Ebenezera Scrooge'a. Kilka innych tytułów to...

Przerwał jej zgodny okrzyk: „Nadjeżdża autobus!”

- Sporządź listę dla Qwillerana, Rhoda - poprosiła Ruth. - Może wykorzysta ją w swojej rubryce.

Członkowie zarządu i inni miłośnicy książek ruszyli tłumnie w stronę podjazdu. Biały niegdyś bibliobus, który wyglądał jak ciężarówka z pralni, był teraz ruchomym malowidłem okręgu. Z boku, po stronie drzwi wejściowych, znajdował się obraz wielkości billboardu, przedstawiający leśną panoramę z wystraszonym jeleniem, skaliste pastwiska, gdzie pasły się owce, i wieżę szybu ponad opuszczoną i nieczynną kopalnią. Po stronie kierowcy uwieczniono falę rozbijającą się na piaszczystej plaży; nad łodzią wyciągniętą na brzeg i suszącymi się sieciami krążyły mewy; na odległym cyplu stała latarnia morska.

Obsługę pojazdu stanowiły dwie energiczne młode kobiety z biblioteki, które rozdawały torby pełne książek, które wnoszono do budynku ośrodka. Potem do autobusu wkroczyli ciekawscy, między nimi Qwilleran. Obie kobiety siedziały plecami do przedniej szyby, gotowe obsługiwać indywidualnych klientów.

Qwilleran spytał:

- Która z was prowadzi ten wehikuł?

- Ja - odparła jedna.

- To trudne?

- Tylko wtedy, kiedy się skręca.

Kobiety popatrzyły po sobie i wybuchnęły śmiechem.

- Jakie jeszcze miejsca odwiedzacie prócz Ittibittiwassee Estates?

- Szkoły, kościoły, domy pogodnej starości, ośrodki pomocy społecznej, szpitale. Mamy nawet przystanek przy sklepie ogólnospożywczym w Squunk Corners.

- Jakiego rodzaju książki przywozicie w tych torbach?

- To zależy. Tutaj lubią biografie, historię, humor, naturę, duży druk, kryminały. Gdzie indziej wolą książki kucharskie, pozycje dla młodzieży, romanse, westerny, Nancy Drew...

Rhoda Tibbitt wzięła książkę, na którą złożył specjalne zamówienie jej mąż: nową biografię Thomasa Jeffersona. Pół godziny szybko upłynęło i zarząd ośrodka zaprosił Qwillerana i obie kobiety na skromny lunch. Najpierw jednak ta, która prowadziła, odjechała wielkim autobusem spod drzwi frontowych budynku - bramy dla karetki, jak wyrażali się mieszkańcy. Sprowadziła wehikuł ze wzgórza i zatrzymała się tam, gdzie zaczynał się podjazd, a potem wbiegła z powrotem na górę.

- Mamy jeszcze pięć przystanków na trasie - wyjaśniła.

- Och, móc wbiegać na wzgórze! - wykrzyknął ktoś z gapiów.

- Och, móc biegać dokądkolwiek! - dorzucił ktoś inny.

W jadalni obsłużono ich szybko - kanapka i miseczka zupy - podczas gdy bibliotekarka z ośrodka opowiadała o planowanych przedsięwzięciach. Zorganizowano między innymi warsztaty dla osób pragnących uczyć czytania ludzi dorosłych. Wyjaśniła:

- Zapaleni czytelnicy czerpią ogromną przyjemność z lekcji, jakiej mogą udzielać innym. Jest to wielka przygoda zarówno dla nauczyciela jak i ucznia.

Kiedy nadeszła pora odjazdu, Qwilleran wyniósł torby ze zwróconymi książkami, a kobieta prowadząca bibliobus zbiegła ze wzgórza, by podjechać pod wejście do budynku. Siostry Cavendish przekazały serdeczne pozdrowienia dla Polly i spytały o zdrowie Brutusa i Catty. Rhoda wręczyła Qwilleranowi listę absurdalnych tytułów i nakłoniła go, by dodał kilka własnych.

Zanim zdążył przejrzeć spis, u dołu wzgórza rozległ się głośny krzyk; po chwili nadbiegła kobieta, która prowadziła autobus, wymachując ramionami. Wszyscy zwrócili głowy w jej kierunku. Wozu nigdzie nie było widać.

- Z lasu wypadł wielki mężczyzna! - wysapała. - Miał broń! Kazał mi oddać kluczyki!

Qwilleran zawołał:

- Niech ktoś wezwie szeryfa, szybko! I nich ktoś zadzwoni do biblioteki!

Sam pobiegł do swojej terenówki i zadzwonił do redakcji. Patroni bibliobusu stali jak oszołomieni; inni wylegli z budynku. Słychać było komentarze:

- To pewnie ten sam gość, który ukradł broń zastępczyni szeryfa!

- Jest poszukiwany za morderstwo!

- Nie ucieknie daleko tym osobliwym gruchotem!

- Jest zdesperowany! Pozbędzie się go i ukradnie inny.

Homer Tibbitt zauważył przytomnie:

- Może lubi po prostu czytać.

Z dali dobiegał coraz wyraźniejszy odgłos syren.

Qwilleran odwiózł obie kobiety z powrotem do miasta wraz z torbami pełnymi książek, które zwrócili czytelnicy. Nie odzywał się, ale był wkurzony. Zamierzał napisać tysiąc słów na temat bibliobusu do wtorkowego wydania gazety, ale uprowadzenie wozu pogrzebało ten pomysł. Rzecz miała się ukazać w poniedziałkowych wiadomościach kryminalnych.

Była to dziwaczna historia, która przemówiłaby do mediów na Nizinach. Miejscowi czuliby się zastraszeni; mężczyzna był uzbrojony i szalony, jeśli przyszedł mu do głowy taki numer. Qwilleran wiedział też, że cała ta historia z przestępcą poruszającym się autobusem wypełnionym po sufit książkami rozbawiłaby kawiarnianych żartownisiów. „Coś takiego jest możliwe tylko w Moose County!” - mówiliby, klepiąc się z uciechy po udach.

Nim Qwilleran dotarł do stodoły, PKX FM nadało komunikat: „Podejrzany, którego się poszukuje w związku z morderstwem, porwał dziś po południu autobus należący do biblioteki w Pickax, gdy ten zatrzymał się na jednym z przystanków przy Ittibittiwassee Estates. Posłużył się w tym celu bronią. Policja zorganizowała w trzech okręgach blokady drogowe. Skradziony pojazd jest łatwy do zidentyfikowania - ma dziesięć metrów długości i jest ozdobiony malowidłami przedstawiającymi krajobraz Moose County. Każdy, kto go zobaczy, powinien natychmiast zadzwonić do biura szeryfa i unikać jakiegokolwiek kontaktu z porywaczem”.

Koty ucinały sobie popołudniową drzemkę na stołkach barowych, kiedy Qwilleran się zjawił, przespały też jego rozmowę z kierowniczką biblioteki.

- Polly! Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy nie dostałaś ataku serca.

- Qwill! Czy kiedykolwiek, w najbardziej fantastycznych snach, wyobrażałeś sobie tak komiczną sytuację?

- Nie zajedzie daleko. Helikopter szeryfa będzie penetrował autostrady i boczne drogi.

- Szkoda, że nie kazaliśmy wymalować wielkiego napisu BIBLIOBUS na dachu - oznajmiła z cieniem fantazji.

- Nad bocznymi drogami zwieszają się drzewa. Niewiele by to pomogło.

- Dzięki, że przywiozłeś z powrotem dziewczyny, Qwill.

- Słuchaj radia.

Qwilleran zaparzył kawy, przebrał się w dres i nie odstępował na krok odbiornika. W ciągu godziny nadano kolejny komunikat: „Patrole naziemne szeryfa, kierując się wskazówkami z helikoptera, zlokalizowały uprowadzony pojazd na starej drodze w Chipmunk Township. Był rozbity. Porywacz jest na wolności. Ostrzega się zmotoryzowanych, by zamykali się w swoich pojazdach i nie zabierali żadnych autostopowiczów. Podejrzany, poszukiwany w związku z oskarżeniem o morderstwo, waży sto dwadzieścia pięć kilogramów i jest uzbrojony i niebezpieczny. Zniszczony pojazd, który wiózł setki książek należących do biblioteki w Pickax, leży na boku w rowie”.

Telefon Qwillerana odezwał się natychmiast.

- Qwill! Słyszałeś'?

- Słyszałem!

- Co za niewiarygodna katastrofa! Wyobrażasz sobie, w jakim stanie są książki?

- Mogę coś dla ciebie zrobić?

Nie było odpowiedzi.

- Polly? Mogę coś dla ciebie zrobić?

- Właśnie się zastanawiam... Ludzie z warsztatu Gippela zdołają pewnie ocalić autobus. Ale najpierw powinniśmy ratować książki.

- Więc?

- Ernie Kempie zbierze swoich Uczynnych Pomocników. Te dzieciaki uwielbiają takie sytuacje. Ale będziemy potrzebować mnóstwa paczek na książki, i to jak najszybciej. Mogą być kartony po alkoholu...

- Ile potrzebujesz?

Przez kilka następnych godzin Qwilleran objeżdżał drogerie, bary i sklepy spożywcze, by w końcu dostarczyć pod tylne drzwi biblioteki małą górę kartonów. Kiedy wrócił do stodoły w samą porę, by doprowadzić się do porządku przed aukcją u Susan, koty były wściekłe. Wnętrze nie różniło się zapewne niczym od wnętrza nieszczęsnego autobusu. Zwierzaki nie dostały jedzenia!

Podobnie jak Qwilleran, a miał tylko pół godziny, by dotrzeć do sklepu z antykami. Wiedział doskonale, kto wymaga pierwszeństwa. Nakarmił koty.

O wpół do jedenastej po południu wnętrze sklepu „Exbridge & Cobb” było jasno oświetlone, choć na drzwiach wisiała wywieszka z napisem ZAMKNIĘTE. Na chodniku stało kilkoro ciekawskich przechodniów, zaglądając do środka. Widzieli dwie kobiety, które siedziały przy telefonach, i mężczyznę stojącego przy szkolnej tablicy, a także parę osób w aneksie jadalnym, zajętych posiłkiem, piciem i zabawą.

- To pan Q - poinformowali się gapie, kiedy Qwilleran zapukał do drzwi.

Otworzyła mu Susan Exbridge.

- Kochany! Jesteś zawsze taki punktualny!

- Jestem także głodny. Nie miałem czasu zjeść obiadu.

- Idź do aneksu. Maggie przygotowała ucztę.

Gospodyni włożyła swoją ulubioną czarną sukienkę, upstrzoną kocimi włosami. Ręce miała obciążone złotymi bransoletami, a pierś perłami.

- Oto i on! - zawołała. - Niech go uściskam!... Chcesz wina czy kawy, Qwill?

- Jedzenia!

Obok srebrnego serwisu do kawy i karafek z ciętego szkła na stole stały półmiski z serem i zimnymi przekąskami. Kiedy Qwilleran zaspokajał głód, Susan tłumaczyła mu, o co chodzi.

- Telefony dzwonią od dziewiątej; północ to ostateczny termin. Będziesz prowadził rozmowy przez ostatnią godzinę. Doktor Dianę usiądzie z tobą przy stole; Dwight Somers zajmie stanowisko przy tablicy.

- Zaraz, zaraz! - powiedział Qwilleran. - Nie znam zasad. Jak to wszystko działa?

Wyjaśniła:

- Kiedy ktoś się połączy - z Maine, Nowego Orleanu czy Los Angeles - zapisujesz nazwisko rozmówcy, numer jego telefonu i numer katalogowy skarbonki, która go interesuje. Potem patrzysz na tablicę i podajesz mu wysokość ostatniej oferty. Rozmówca może ją podnieść albo się rozłączyć. Jeśli przebija i podaje swoją cenę, przekazujesz ją Dwightowi, a on aktualizuje dane na tablicy.

- Robiłam to już przedtem i okazało się, że czasem dzwonią żartownisie, wariaci albo samotni ludzie, którzy chcą po prostu porozmawiać - oznajmiła doktor Dianę. - Mów wtedy, że czekają jeszcze trzej oferenci, przepraszaj i odkładaj słuchawkę.

- Poważni uczestnicy licytacji mogą zażądać dodatkowych informacji, takich jak rozmiar, stan, data, nazwisko wytwórcy albo opis skarbonki. Zajrzyj do wydruku i odpowiedz na ich pytania - dodała Susan.

- Nie mogę uwierzyć, że oczy narodu skierowane są na Pickax, czterysta mil od wszystkiego! - nie krył zdziwienia Qwilleran.

- Zaczekaj, a zobaczysz - poradziła Maggie. - Pan Sprenkle należał do międzynarodowego klubu kolekcjonerów skarbonek.

O jedenastej Qwilleran i lekarka podeszli do stolika telefonicznego, a Dwight zbliżył się do tablicy.

Susan poinformowała, że linie były przez pierwsze dwie godziny umiarkowanie zajęte, ale aukcja miała nabrać tempa wraz ze zbliżającą się porą jej zamknięcia. Ustawiono telefon głośnomówiący; Susan wyjaśniła, że krótko przed północą zadzwoni na numer obserwatorium astronomicznego w Waszyngtonie, które będzie co pięć sekund nadawać sygnał, aż do dwudziestej czwartej.

- W ten sposób unikniemy ewentualnych nieporozumień, kiedy przerwiemy licytację.

Zadzwonił telefon Qwillerana; pierwszy rozmówca pochodził z Austin w Teksasie i zapytał o skarbonkę „Bodący baran”. Qwilleran opisał jej działanie:

- Kładzie pan monetę na konarze drzewa i naciska dźwignię... baran bodzie monetę i wrzuca ją do skarbonki... mały chłopiec gładzi się kciukiem po nosie.

Była w dobrym stanie i wyceniono ją na sześć tysięcy; najwyższa oferta opiewała na pięć tysięcy. Oferent przebił ją o pięćset.

Kolekcjoner z Buckhead w Georgii dzwonił kilka razy i podnosił ofertę dotyczącą cyrkowego kucyka, ilekroć ktoś inny go przebijał.

Choć w większości dzwonili mężczyźni, żona pewnego bankiera z Reno w Nevadzie chciała kupić mężowi prezent na urodziny.

- Sądzi pan, że spodobałaby mu się mechaniczna skarbonka?

- Jak najbardziej. Mamy tu taką, która nazywa się „Magicznym bankiem”. Kasjer bierze monetę i znika z nią w podziemnym skarbcu.

- Urocze! - zawołała. - Ile ma lat? Mój mąż nie przepada za starociami.

- Nosi datę 1873. Chce pani złożyć ofertę? Najwyższa jak dotąd to cztery tysiące, choć jest wyceniona na sześć i pół.

- Czy jest duża?

- Ma wysokość piętnastu centymetrów. To typowy rozmiar.

- Rozumiem... Czy jest pan handlarzem antyków? Cudownie się z panem rozmawia. Mam pan taki uroczy głos.

Qwilleran oświadczył cierpko:

- Ktoś właśnie zaproponował cztery i pół tysiąca. Lepiej niech się pani zdecyduje.

Zaoferowała cztery tysiące siedemset pięćdziesiąt, a Dwight zauważył:

- Qwill, jesteś draniem.

- Blokowała linię!

Gdy zbliżał się koniec licytacji, telefony nie milkły; Dwight machał bezustannie kredą i ścierką. Na pięć minut przed końcem Buckhead znów przebił cenę, jaką oferowano za cyrkowego kucyka. Pytał także o tańsze skarbonki, proponując sto dolarów to za to, to za tamto. Grał na zwłokę. Głośnomówiący telefon odmierzał piskliwie sekundy. Wraz z wybiciem północy przerwano wszystkie oferty. Buckhead kupił cyrkowego kucyka za cztery tysiące pięćset. Wszyscy obecni w sklepie wznieśli okrzyk radości.

Koty, bez pomocy obserwatorium waszyngtońskiego, wiedziały doskonale, że pora ich wieczornego posiłku jest opóźniona o siedemdziesiąt cztery minuty; czekały na Qwillerana w drzwiach kuchennych, krzywiąc się i uderzając ogonami.

- W porządku! W porządku! - powiedział uspokajająco. - Pomagałem starszej wdowie, która kocha koty! Wykażcie się odrobiną zrozumienia i elastyczności.

Patrząc, jak pochłaniają swoje kabibble, nie mógł oprzeć się refleksji, że był to dzień brzemienny w wydarzenia: porwanie bibliobusu, aukcja telefoniczna obejmująca obszar całego kraju, a nawet szalone poszukiwania tekturowych kartonów dla biblioteki - nie wspominając debiutu Absolutnie Absurdalnego Wydawnictwa. Nie zdążył jeszcze zapoznać się z listą proponowanych tytułów. Znalazł ją w jednej z kieszeni:

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o krukach Edgara Allana Poe.

Zweryfikowana historia świata Lewisa Carrolla.

Malowanie ściśle według instrukcji z przedmową Leonarda da Vinci.

Jak zawrzeć dozgonną przyjaźń Ryszarda III.

Opowieści do poduszki dla małych brzdąców z ilustracjami Hieronima Boscha.

Ostatni tytuł był bez wątpienia autorstwa Homera Tibbitta: Jak wykręcić się sianem w każdej sytuacji burmistrza Gregory'ego Blythe'a.

Parsknąwszy kilka razy śmiechem, Qwilleran poczuł się na tyle odprężony, by udać się na spotkanie, ale najpierw pragnął przeczytać kolejną porcję korespondencji pióra Annie. Następny list był z dwudziestego czwartego czerwca:

Droga Fanny,

cud nad cudami! Mój aktor nie napisał do mnie, ale telefonował codziennie z drugiego miasta! Tournee skończyło się w Denver; zadzwonił, żeby powiedzieć, że wraca do Chicago. I że życie beze mnie wydaje mu się jałowe!

Jest więc tu teraz i ma nadzieję, że znajdzie pracę, ale to trudne w jego zawodzie. Mówi, że jest gotów sprzedawać naszyjniki w Marshall Field, dopóki coś się nie trafi. Fanny, nie uwierzysz, jak jestem SZCZĘŚLIWA! Wyślę Ci jego zdjęcie, gdy wypstrykam cała rolkę w aparacie. Bez rosyjskiej brody jest naprawdę przystojny. W cotygodniowym liście do matki przekazałam nowiny, a ona mi odpisała: „Tata ostrzega cię, żebyś nie angażowała się w związek z aktorem”. Nic dziwnego. Co on pojmuje z MIŁOŚCI?

Prześlę Ci zdjęcie Dany, jak tylko skończy mi się film w aparacie. Ma na nazwisko Qwilleran, pisane przez „Qw”. Mówi, że jest duńskie. Życz mi szczęścia, droga Fanny. Jestem PODEKSCYTOWANA!

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran prychnął w wąsy. Jego męski rodzic powinien mieć dość zdrowego rozsądku, by pozostać w Nowym Jorku. Z tym swoim wyglądem, czarującą osobowością i wspaniałym głosem mógł być Johnem Barrymore swojego pokolenia. Następny list, z dwudziestego drugiego sierpnia, był krótki. Qwilleran go przeczytał:

Droga Fanny,

postanowiliśmy się pobrać! Czyż to nie ekscytujące? Zadzwoniłam do matki, żeby podzielić się z nią tą wiadomością, i co za eksplozja! Absolutnie! Tata wziął słuchawkę i powiedział, że nie chce, by jego córka poślubiła bezrobotnego aktora. Oznajmiłam mu, że to moje życie. Odparł: „Więc żyj po swojemu, ale nie przychodź do mnie zapłakana prosić o pomoc, kiedy nie będzie cię w stanie utrzymać!” Ja na to: „Jeśli zajdzie taka konieczność, mogę utrzymywać nas oboje”, i odłożyłam słuchawkę. Wiedziałam, że tak zareaguje, ale nic mnie to nie obchodzi. Nie pozwolę, by cokolwiek popsuło tę radosną chwilę. Bądź jak najlepszej myśli, Fanny. Wiem, że jesteś po mojej stronie.

Pozdrawiam, Annie

- Intryga się zagęszcza! - oznajmił Qwilleran, chowając listy do pudełka.

0x01 graphic

SOBOTA, 19 WRZEŚNIA

„Ryba umiera dlatego, że za często otwiera pysk”.

Wraz z pierwszą filiżanką kawy Qwilleran poczuł silne pragnienie przeczytania kolejnego listu z korespondencji Annie-Fanny. Obiecał sobie, że ograniczy się tylko do jednego. Nosił datę trzydziestego września.

Droga Fanny,

zrobiliśmy to! Pobraliśmy się! Dana jest impulsywny, a ja lubię podejmować szybkie decyzje, więc po prostu przekroczyliśmy granice stanu i udaliśmy się do miejsca, gdzie para może się pobrać bez zbędnej biurokracji („Pobrać się!” „Biurokracja!” Ha, ha! Nie zwracaj uwagi na moje słownictwo. Jestem pijana ze szczęścia!) Nigdy nie zależało mi na wielkiej uroczystości ślubnej, chociaż matka marzyła, że zobaczy mnie w sukni ślubnej babci, z długim na trzy metry trenem, i w otoczeniu ośmiu druhen w obszernych kapeluszach. I oczywiście przyjęcie weselne na dwie setki gości! Wiedziałam, tak jak ona, że tata nigdy nie podpisałby rachunku za taką ekstrawagancję.

No więc jesteśmy poślubieni i ABSOLUTNIE szczęśliwi! Moje mieszkanie jest raczej przyciasne na dwie osoby - chyba że są w sobie szaleńczo zakochane. Któregoś dnia będziemy mieli piękny dom na przedmieściach, a także ogród, samochód i garaż. Dana pracuje na pół etatu w Marshall Field, a ja dostałam symboliczną podwyżkę, więc odkładamy każdego centa.

Chcesz usłyszeć o czymś niegrzecznym, co zrobiłam? Wysłałam swoim rodzicom list (podpisany Annie Qwilleran), w którym powiadamiam ich, że mają teraz zięcia. Nie mogłam się powstrzymać i napisałam jeszcze, że jest sprzedawcą krawatów. Wiedziałam, że tata dozna pęknięcia jakiegoś naczynia krwionośnego. Oczywiście nie pozwoliłby nigdy matce odpowiedzieć na mój list. Nie dbam o to. Jeśli nie potrzebują córki, to ja nie potrzebuję rodziców.

Pozdrawiam, Annie

Kiedy Qwilleran chował list na swoje miejsce, Koko siedział na stole bibliotecznym, nie zwracając uwagi na mechaniczną skarbonkę, która w zamyśle miała być jego zabawką. Jak zwykle wykazywał więcej zainteresowania pudełkiem z klonu, obwąchując małą gałkę na wieczku i uderzając łapami motywy dekoracyjne, utworzone ze skaz na drewnie. Jeden z nich przypominał zarys myszy uwięzionej pod woskowaną powierzchnią pudełka; inny wyglądał jak pszczoła.

- Koty! Nieprzewidywalne! - mruknął Qwilleran, rozmrażając sobie bułkę na śniadanie. Przerwał mu telefon od Celii Robinson.

- Szefie, przepraszam, że przeszkadzam - oznajmiła - ale muszę coś przedyskutować.

- Wal!

- Chodzi o Norę, moją pomocnicę. Opowiadałam jej o Opowieściach z tej i nie z tej ziemi i o tym, jak zbierasz historie o Moose County - te, które wydarzyły się naprawdę, i te, które są tylko legendami. Wyznała, że zna taką, która rzeczywiście miała miejsce.

- Jak dawno temu? Wiesz dokładnie, o co chodzi?

- Nie chciała niczego zdradzić, ale byłaby zadowolona, gdybyś zechciał jej wysłuchać, i szczęśliwa, gdyby ta opowieść znalazła się w twojej książce. Kiedy gazeta zamieściła jej list, Nora nie kryła ekscytacji.

- Człowiekowi kręci się w głowie, gdy po raz pierwszy widzi własne słowa w druku. Wysłucham jej historii.

Nigdy tego nie odmawiał; zawsze mógł natrafić na jakiś klejnot.

- Nie chcę, żeby marnowała twój cenny czas. Może ta opowieść jest nic niewarta. To prosta wiejska kobieta, jak wiesz. - Po chwili dodała ze śmiechem: - Tak jak ja.

- Jesteś warta trzech kobiet z miasta, Celio. Wiesz co? Kiedy Nora któregoś dnia dostarczy mi jeden z twoich specjałów, przekonam się, o czym chce mi opowiedzieć.

- Wspaniale! Przyrządzam dzisiaj zapiekankę z wołowiny. Mam przygotować dodatkową porcję dla ciebie? I tarte z bakaliami?

- Proszę, kontynuuj.

Celia roześmiała się serdecznie.

- Nora może dostarczyć to dziś po południu.

- Nie będzie mnie cały dzień. Co powiesz na jutro rano?

- Idzie do kościoła.

Umówili się na niedzielne popołudnie i Qwilleran poszedł na górę, żeby się ubrać; miał wrażenie, że ubił dobry interes.

Jesienne barwy osiągnęły w Moose County szczytowy rozkwit. Złoto, czerwień, brąz, koral, kasztan - wszystko to nadawało wyrazistość ciemnym i gęstym zagajnikom wiecznie zielonych roślin. Był to weekend, kiedy każdy mieszkaniec wyruszał w plener z aparatem fotograficznym. Qwilleran, Polly i Rikerowie zaplanowali trasę i przystanek na lunch w „Boulder Mouse Inn” na północnym wybrzeżu. Spotkali się w Indian Village i pojechali terenówką Qwillerana, która zapewniała lepszy widok niż samochód osobowy Archa.

Polly wyglądała niezwykle elegancko w beżowym kostiumie ze sztruksu, czarnym berecie i beżowo czarnym szalu z chińską kaligrafią.

- Cudowny szal, Polly! - zawołała Mildred. - Jestem pewna, że nie nabyłaś go w okolicy.

- Dziękuję. Pochodzi z bostońskiego muzeum sztuki.

- Mam nadzieję, że wiesz, co tam jest napisane - oznajmił tonem ostrzeżenia Arch.

- Szczęście, harmonia i zdrowie czy coś w tym rodzaju. Same dobre rzeczy, zapewniam was.

Krążyli po całym okręgu, podążając lokalnymi szosami, jadąc wolno, podziwiając z otwartymi ustami jesienne widoki i fotografując najwspanialsze kolory. Rozmowy były ograniczone do minimum. „Och, spójrz na to!... Czy kiedykolwiek widziałeś coś równie pięknego?... Zapierające dech w piersiach!... Wyjątkowo cudowne w tym roku!”

- Dlaczego jest tak niewielki ruch? - zastanawiała się Polly. - Zazwyczaj drogi są zapchane w długi weekend.

- Wszyscy siedzą w domach i oglądają mecz w telewizji - zasugerował Arch z typowym dla siebie cynizmem.

Stare, narażone na kaprysy pogody wieże szybów kopalnianych stały niczym samotni strażnicy w bujnym krajobrazie. Każda miała własną historię: zawał, eksplozja, morderstwo. Polly oznajmiła:

- Maggie twierdzi, że pod Big B jest podziemne jezioro.

Mieli W „Boulder Mouse Inn” rezerwację na pierwszą trzydzieści, więc pozostało im jeszcze trochę czasu na spacer po plaży. Wiedzieli, że za kilka tygodni piasek zniknie pod zwałami śniegu. Kiedy weszli do restauracji, okazało się ku ich zdumieniu, że sala jest wypełniona tylko do połowy.

- Odwołano kilka rezerwacji - wyjaśnił właściciel zajazdu. - Wystarczy rozpuścić plotkę o mordercy grasującym na wolności, a ludzie zamykają się w łazienkach.

Usiedli przy stoliku pod oknem z widokiem na jezioro. Mildred zaproponowała:

- Nie psujmy lunchu rozmową o terroryście, który ukrywa się wśród nas.

- Mam dobre wiadomości - oświadczyła Polly. - Kiedy wyprowadziły się siostry Cavendish, martwiłam się, że nowy sąsiad będzie hałaśliwy. Ściany są żałośnie cienkie! No cóż, wczoraj w bibliotece zjawił się nowy właściciel mieszkania i przedstawił się. Jest z Bostonu i handluje rzadkimi książkami!

- Trudno wymarzyć sobie kogoś spokojniejszego! - zauważył wesoło Arch.

- Prowadzi interes w domu za pośrednictwem poczty i instaluje na wszystkich ścianach półki. Mieszka w „Mackintosh Inn”, czekając, aż przywiozą meble i książki.

- Jaki on jest? - spytała z żywym zainteresowaniem Mildred. Zawsze szukała interesujących ludzi, których mogłaby zaprosić na kolację.

Polly odparła, że to człowiek w średnim wieku, przystojny, czarujący i że odznacza się łagodnym głosem.

- Oczywiście ma wprost niebywałą wiedzę. Oczekuję, że wiele się od niego dowiem. Specjalizuje się w inkunabułach.

Qwilleran prychnął w wąsy i zdecydował w tym momencie, że zamknie na zimę stodołę i przeniesie się z powrotem do mieszkania na osiedlu, ale oznajmił tylko:

- Ja też mam dla was pewne wiadomości. Siostry Cavendish, Tibbittowie i kilkoro innych w Ittibittiwassee Estates zorganizowali coś, co nazywają Absolutnie Absurdalnym Wydawnictwem. Mam listę absurdalnych tytułów książek, jakie zamierzają opublikować.

Przeczytał pozycje z listy, robiąc po każdym tytule przerwę na pełną rozbawienia reakcję - czasem chichot, a czasem głośny śmiech.

- Chciałbym dodać coś od siebie: Pięć łatwych utworów fortepianowych na palec wskazujący.

Rozległ się spontaniczny śmiech, po którym nastąpiła chwila ciszy, kiedy to trzy pozostałe umysły pracowały gorączkowo.

- Bez pośpiechu - uprzedził Qwilleran. - Macie czas do czwartej.

Zanim podano kawę i deser, Polly zaproponowała Przepisy na dobrą zabawę Lukrecji Borgii.

Wkładem Archa było Moje sekretne życie jako Misiaczka King Konga.

Mildred powiedziała, że książki na temat jedzenia są zawsze popularne, i zaproponowała Książkę kucharską potraw o niskiej zawartości tłuszczu Ichaboda Crane'a.

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie z psotnym błyskiem w oku.

- Pamiętasz Ichaboda? - spytali jednocześnie.

Mildred klasnęła w dłonie.

- Czy to jeszcze jedna historia z waszej zmarnowanej młodości? - spytała.

Ilekroć spotykali się we czworo, Qwilleran i Arch wspominali wspólne dorastanie w Chicago.

- Czytaliśmy tamtego roku Washingtona Irvinga i nazywaliśmy naszego nauczyciela od angielskiego Ichabodem, bo był wysoki i chudy - wyjaśnił Qwilleran. - Był żartownisiem i robił kawały swoim uczniom, kiedy pisali klasówki. Cholernie nas korciło, żeby się na nim odegrać... Pamiętasz tę szkołę, Arch?

- Była stara i niedługo mieli ją zburzyć. Nie budują już takich, z wysokim parterem.

- Zdarzyło się - ciągnął Qwilleran - że mieliśmy zgłosić się po lunchu do sali numer sto dziewięć i zjawiliśmy się tam wcześnie. Wpadliśmy na pomysł, żeby wejść do środka i zamknąć drzwi na zasuwkę, żeby wszyscy uczniowie pozostali na zewnątrz. Potem wydostaliśmy się przez okno i zeskoczyliśmy na ziemię, prawie dwa metry niżej. Zanim się otrzepaliśmy i wróciliśmy pod drzwi sali, cała klasa stała na korytarzu, a nauczyciel biegał w poszukiwaniu woźnego z drabiną. Okno było szeroko otwarte, oczywiście.

- Odkryli, że to wy? - spytała Mildred.

- Och, facet się domyślał. Jako jedyni w klasie odznaczaliśmy się wystarczającym sprytem, żeby to zrobić. Ale miał poczucie humoru.

- Szkoda, że was wtedy nie znałam - powiedziała Mildred.

- A ja się cieszę! - oznajmiła Polly.

Qwilleran odwiózł swoich pasażerów do Indian Village, wysadzając Rikerów pod „Brzozami”, a Polly pod „Wierzbami”.

- Wejdziesz, żeby powiedzieć coś miłego Brutusowi i Catcie? - spytała.

- Tylko na chwilę. Twój nowy sąsiad ma koty?

- Nie, ale zaproponował, że zaopiekuje się moimi, ilekroć będę musiała pojechać do miasta. To bardzo troskliwy człowiek. Kupił mi szal, co uważam za niezwykle uroczy gest.

- Jak się nazywa?

- Kirt Nightingale.

- Jak się naprawdę nazywa?

- Och, Qwill! Zawsze jesteś taki podejrzliwy!

- Czy wie o naszych trzymetrowych zaspach i ciągłym oblodzeniu?

- O tak! Dorastał tutaj. Jego krewni się wyprowadzili, ale zachował miłe wspomnienia o zimach w Moose County.

- Może zechce wstąpić do Klubu Curlingu?

Gdy tylko Qwilleran wrócił do siebie, zatelefonował do Pata O'Della, męża Celii Robinson, który miał firmę sprzątającą, i poprosił go o natychmiastowe przysłanie ekipy do mieszkania numer cztery w „Wierzbach” w celu dokonania gruntownych porządków.

- Dostajesz pietra przed chłodami? - spytał Pat swoim śpiewnym irlandzkim akcentem.

- Nie mylisz się. Pogodny Jimmy przepowiada na październik listopadową pogodę.

- To tylko opinia jednego człowieka, jak mi się wydaje, ale z przyjemnością spełnię twoje życzenie.

Odkładając słuchawkę, Qwilleran zauważył, że przewrócone klonowe pudełko nie ma wieczka i że drobniaki zniknęły. Szybkie spojrzenie ujawniło dwoje sprawców na kominku, spoglądających z góry na scenę przestępstwa. Koko sprawiał wrażenie dumnego z siebie; Yum Yum nie kryła wyrzutów sumienia.

- Wy nicponie! - złajał je dobrotliwie. - Jedno z was to włamywacz, a drugie drobny złodziej.

Kotka nie umknęła daleko z łupem; grosze nie były dość błyszczące, by zaspokoić jej wyrafinowany gust - leżały tuż obok na chodniczku. Qwillerana interesował głównie motyw Koko: ciekawość co do zawartości pudełka? Kocia chęć sprostania wyzwaniu? Znalazł sposób, by zacisnąć szczęki na gałce przy wieczku i podnieść dobrze dopasowaną przykrywkę pionowym ruchem głowy. Bystry kot! Podszedł do problemu obsesyjnie, a gdy udało mu się go rozwiązać, oddalił się obojętnie z podniesionym ogonem.

Qwilleran ze swej strony zaczął traktować obsesyjnie archiwum Klingenschoenów. Teraz już rozumiał, dlaczego nigdy nie dostawał na urodziny prezentów od dziadków, podczas gdy jego przyjaciel Archie chwalił się strojem kowbojskim, a nawet dwukołowym rowerem!

Następny list nosił datę dziesiątego października.

Droga Fanny,

dziękuję Ci za wspaniały prezent ślubny! Schowaliśmy go do czasu, gdy będziemy mieli nasz dom na przedmieściach. Mogę sobie to wyobrazić na małym stoliczku pod ściana w przedpokoju albo na gzymsie kominka. Wszystko to należy do przyszłości - niezbyt odległej, mam nadzieję. Chwilowo musimy myśleć o karierze Dany. Zastanawiamy się, czy porzucić posady i przenieść się do Nowego Jorku, gdzie odbywa się tyle aktorskich przesłuchań, czy też zostać tutaj, gdzie mam stały dochód i obietnicę awansu? Choć Dana dobrze radzi sobie w sklepie, nie darzy pasję sprzedaży detalicznej. Zarobiłby więcej jako przedstawiciel handlowy, ale nie chciałabym, żeby spędzał cały czas w drodze. Co to za życie dla dwojga ludzi, którzy kochają się tak bardzo? Czytamy codziennie ogłoszenia drobne i żywimy nadzieję - nadzieję - nadzieję. Dana nie przejawia takiego optymizmu jak ja, ale wiem, że czeka nas niedługo coś wspaniałego.

Pozdrawiam, Annie

W umyśle Qwillerana pojawiło się pytanie: Czym był ten wspaniały prezent ślubny? Przez ten cały czas, kiedy dorastał w mieszkaniu w szacownej kamienicy z przedpokojem i kominkiem, nigdy nie widział żadnego przedmiotu, który robiłby na nim wrażenie, albo nie zwracał na niego młodzieńczej uwagi. Być może Annie opisała go w jednym z późniejszych listów: kryształowy wazon, srebrna misa, figurka porcelanowa...

Wyciągnął list z dwudziestego drugiego października.

Droga Fanny,

czy jesteś gotowa na nieprawdopodobnie wspaniałą wiadomość? Jeśli mój list wyda Ci się niespójny, to dlatego, że kręci mi się w głowie ze szczęścia! Właśnie stwierdziłam, że zaszłam w CIĄŻĘ! Dana jest trochę oszołomiony. Wzbudziłam wesołość w bibliotece, ponieważ z miejsca wypożyczyłam stos książek o macierzyństwie. Skoro o tym mówimy, nabazgrałam czym prędzej list do matki, ale wrócił w nienaruszonej kopercie. Kiepsko. Szczera rozmowa między matką a córką stanowiłaby dla mnie pociechę. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Fanny. Jeśli urodzi się dziewczynka, dam jej imię po Tobie. Jeśli będzie chłopiec, Dana sam wybierze imię. Szczerze mówiąc, zdradzałby znacznie więcej entuzjazmu, gdyby miał przyzwoitą pracę, najlepiej w teatrze stałym. Szkoda, że nie możesz zobaczyć go na scenie, Fanny, jest taki utalentowany! Serce mi się kroi, gdy widzę, jak się zamartwia. Staram się, by czuł, że jest kochany, bez względu na wszystko. Mamy siebie nawzajem i to jest najważniejsze, a niebawem będzie nas TROJE! Możesz w to uwierzyć?

Pozdrawiam, Annie

Po przeczytaniu tego listu ucieszył się, że nie nazywa się Francesca Qwilleran czy nawet Fanny Qwilleran. Następny list był krótki, ale on ograniczał się do dwóch za jednym posiedzeniem.

- Dobranoc, Annie - powiedział, zamykając teczkę z korespondencją.

0x01 graphic

NIEDZIELA, 20 WRZEŚNIA

„Zadowolone krowy dają najlepsze mleko”.

Qwilleran był przyzwyczajony do tego, że spędza sobotę i niedzielę z Polly, ale w ten weekend potrzebowała jednego dnia, chcąc zająć się mieszkaniem, nadrobić zaległości w korespondencji i uporządkować zimową garderobę. Qwilleran powiedział, że to rozumie - i zadzwonił do pewnego przyjaciela, by umówić się na sobotę, na śniadanie połączone z lunchem „U Tipsy” w Kennebeck.

Był to pozbawiony zbędnych ozdób zajazd z ograniczonym menu, urządzony w dużej chacie z bali, serwujący najlepsze steki i najlepsze ryby. Ostatnią innowację stanowiły sobotnie śniadania połączone z lunchem, które składały się z najlepszej szynki, jajek i lokalnych frytek, a także najlepszych naleśników z domowymi kotlecikami.

Pogodny Jimmy, meteorolog z PKX FM, i Qwilleran spotkali się w lokalu.

- Mnóstwo wolnych stolików, jeśli wziąć pod uwagę niezwykłą popularność takich posiłków - zauważył.

- Strach przed zbiegiem - wyjaśnił zwięźle Qwilleran. - Wczoraj urządziliśmy sobie wycieczkę fotograficzną i drogi świeciły pustkami. Ale barwy jesieni były olśniewające - jeszcze takich nie widziałem!

- Moose County zawsze szczyciło się piękniejszymi kolorami niż Lockmaster - oznajmił Pogodny Jimmy, który pochodził z Horseradish, miasta w sąsiednim okręgu.

- Mamy więcej drzew - dodał Qwilleran. - Kiedy sto lat temu wyrąbano tu lasy, rodzina Klingenschoenów zaczęła skupować ogromne połaci bezużytecznej ziemi i pozostawiła je, by z czasem zarosły na nowo. Teraz Fundacja K sprawuje nad nimi kontrolę, co chroni je przed developerami, którzy chętnie pobudowaliby domy wczasowe, pola golfowe, tory wyścigowe, parki dla przyczep mieszkalnych i - Boze uchowaj - fabryki asfaltu. Strumienie są pełne ryb, a lasy dzikiej zwierzyny.

- Klingenschoenowie nie zajmowali się wyrębem, wydobyciem węgla ani kamieniołomami. Skąd brali pieniądze?

- Nie pytaj.

Szynka była mięsista, jajka zostały usmażone bez przypalonych brzegów czy drobinek tłuszczu, a kurczaki miały dobrze przyprawioną skórkę i odpowiednio brązową.

- Kiedy zamykasz stodołę? - spytał Jimmy. - Lepiej przenieś się do „Wierzb” przed pierwszymi zamieciami.

Sam zajmował mieszkanie numer trzy.

- Mamy nowego sąsiada pod numerem drugim - powiedział Qwilleran. - Poznałeś go?

- Nie, ale widziałem jego samochód. Rejestracja z Massachusetts.

- To handlarz rzadkimi książkami z Bostonu. Nazywa się Kirt Nightingale.

- Nightingale? Słowik? Bądź pozdrowiony, duchu! Nigdy nie byłeś ptakiem! - wyrecytował meteorolog, który zawsze ożywiał swoje pogodowe komunikaty fragmentami poezji czy piosenek.

- Niewłaściwy ptak - skomentował Qwilleran. - To była oda do skowronka.

- Nieważne. Tak czy inaczej Keats był wtedy w szczytowej formie.

- Przykro mi, przyjacielu. Niewłaściwy poeta. Shelley to napisał. Ale jak już mówimy o radosnych duchach, to czy sądzisz, że Amanda wysadzi z siodła naszego burmistrza?

- Absolutnie! Jest twarda! Jest szczera! Pochodzi z Goodwinterów! I kilkoro z nas namówiło ją do adopcji kota ze schroniska - w celu poprawienia jej wizerunku.

Nora miała zjawić się w stodole z potrawką z wołowiny o godzinie trzeciej. Czekając na jej przyjazd, Qwilleran przeczytał następny list z korespondencji Annie-Fanny, noszący datę pierwszego listopada.

Droga Fanny,

krótki liścik, by podziękować Ci za Twój entuzjazm co do naszego dziecka, a także za cudowne buciki. To pierwszy rekwizyt w naszej wyprawce. Jest jeszcze sporo czasu, ale już snuję plany. Sprzedałam pianino, żeby zrobić miejsce na kołyskę, ale to nic. Któregoś dnia będę miała mały fortepian. Tymczasem czytam codziennie wieczorem przez pół godziny literaturę klasyczną, mając nadzieję, że rozbudzę w swoim maleństwie miłość do słowa pisanego. Uwielbiam opowieść o królu Arturze i jego dworze, i jeśli urodzi się chłopiec, to dam mu imię Merlin. Nie sądzisz, że to piękne imię? Na drugie będzie miał James, co brzmi bardzo szlachetnie. A zatem będę wołała go zdrobnieniem jamie. Przepraszam, że piszę bez ładu i składu, ale wiem, że jesteś ciekawa co i jak.

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran jęknął, przypominając sobie młodzieńcze perturbacje z tymi imionami. „Merlin” widniał na jego świadectwach szkolnych (było to dostatecznie fatalne), ale to jego przyjaciel Archie puścił w obieg nikczemne kłamstwo, że Qwill nazywany jest w domu „Jamesy”. Efektem były liczne walki na pięści i liczne wizyty u dyrektora szkoły.

O trzeciej zadzwoniła Celia, by powiedzieć, że Nora jedzie już z potrawką wołową i innymi smakołykami.

- I chcę ci jeszcze powiedzieć, szefie, że ma straszliwą tremę. Jesteś taki sławny, stodoła jest tak wielka, a twoje wąsy takie...

- Groźne - dokończył za nią. - Dzięki, że mnie uprzedziłaś. Postaram się na nią nie warczeć.

Zaplanował nieformalną pogawędkę przy barku, ze szklaneczką jabłecznika. Postanowił, że przedstawi koty i pozwoli gościowi pogłaskać Yum Yum, a także pokaże mechaniczną skarbonkę i da kobiecie monetę, żeby mogła dokonać wpłaty; to zawsze bawiło gości.

Kiedy na podwórze zajechał czerwony samochód, wyszedł na zewnątrz, a potem wniósł kartony do kuchni.

- Proszę się rozgościć - oznajmił od niechcenia.

Stała jak przykuta do miejsca i rozglądała się po przepastnym wnętrzu z podziwem i nieznacznym strachem.

- Lubisz jabłecznik? - spytał.

- Tak, sir - odparła.

- Proszę usiąść przy barku; napijemy się szklaneczkę i porozmawiamy.

- Przepraszam, sir, co to takiego? - wskazała Kiltie'go, a on wyjaśnił zasadę działania skarbonki i dał jej monetę, żeby mogła wypróbować mechanizm.

- Miau! - dobiegł głośny komentarz ze szczytu lodówki.

- Przepraszam, sir, czy to jest kot?

- Tak, to samiec syjamski - bardzo mądry. Chce, żebyś zaczęła swoją opowieść... gdzie rozgrywała się jej akcja?

- Zna pan Ugley Gardens, sir?

- Widziałem na mapie okręgu. Pisze się U-g-l-e-y.

- Tak, sir. To nazwisko pewnego człowieka, Olivera Ugley'a. Miał niezliczone akry ziemi i dzierżawił ją biednym farmerom. Ich rodziny przybywały z różnych krajów w poszukiwaniu dobrego życia, ale gleba nie nadawała się pod uprawy i była podmokła. Ci ludzie mogli hodować tylko rzepę. Mieszkali w chatach i niczego nie posiadali. Pracowali bardzo ciężko.

Qwilleran skinął głową. Słyszał o Ugley Gardens. Miejsce to było zwane „ostatnim zakątkiem deprawacji w Moose County”, dopóki Fundacja K go nie nabyła i nie doprowadziła do porządku. Ziemia została odwodniona, zorganizowano też hodowlę kóz; stare chaty zostały zastąpione domkami z prefabrykatów; mieszkańcy stali się obywatelami społeczności.

- Czy twoja opowieść zaczyna się jeszcze przed epoką kóz?

- Tak, sir.

- Gdzie ją usłyszałaś?

- Mieszkałam tam. Poznałam pewną dziewczynę na spotkaniu modlitewnym. Na imię miała... Betsy.

- W Ugley Gardens był kościół?

- Nie, sir. Rodziny się zbierały i śpiewały hymny.

- Czy Betsy miała w sobie coś szczególnego?

- Tak, sir. Była najstarszym z sześciorga dzieci; musiała zostawać w domu i pomagać matce. Nigdy nie poszła do szkoły.

Qwilleran pomyślał: to nie brzmi zbyt prawdopodobnie w dzisiejszym świecie; to fantazja - zmyślenie. Głośno powiedział:

- Nie czekaj, aż zadam ci pytanie. Po prostu opowiadaj.

- Tak, sir. Kiedy Betsy miała trzynaście lat, usłyszała o hotelu, który zatrudniał do gotowania i sprzątania dziewczęta z farm, ponieważ potrafiły ciężko pracować, odeszła więc z domu. Była to miła praca - sprzątanie pokoi i ścielenie łóżek. Spała w piwnicy i dostawała wszystkie posiłki. Pewnego dnia właściciel hotelu powiedział jej, żeby zaniosła więcej ręczników do jednego z pokoi, który wynajmował jakiś mężczyzna. Kiedy tam weszła, oznajmił: „Jesteś ładną dziewczyną. Usiądź i porozmawiaj ze mną”. Nikt nigdy nie mówił jej, że jest ładna. Została u niego chwilę, a on był bardzo przyjacielski. Dał jej suty napiwek, kiedy wychodziła od niego, ale właściciel zbeształ ją za tak długą zwłokę, a po kilku miesiącach wyrzucił, ponieważ była w ciąży.

Qwilleran prychnął pod wąsem. Wszystko to brzmiało jak scenariusz starego niemego filmu.

- Mów dalej.

- Bała się wrócić do domu w Ugley Gardens, więc spała przez całe lato w stodołach i prosiła o jedzenie w przygodnych domach. Znała się na dzieciach, ponieważ jej matka miała ich tak wiele. Swoje urodziła w szopie przy Chipmunk Road. Był to chłopiec. Nazwała go Donald, ale nie mogła zatrzymać przy sobie. Wsadziła go do starego pudełka, mając nadzieję, że ktoś go znajdzie, i modląc się o to gorąco. I tak też się stało - znalazł go policjant. Wszyscy mówili o porzuconym dziecku. Dali mu inne imię, ona zaś słyszała o nim od czasu do czasu - o swoim Donaldzie.

- Czy nadal mieszkała w tej okolicy?

- Tak, sir, i zawsze wiedziała, co jej syn robi - że gra w futbol, pracuje w lesie, pracuje w hotelu, że zdobył złoty medal.

- Czy wie, że podejrzewają go o popełnienie morderstwa?

- Tak, sir.

- Jeśli będzie to jakąkolwiek pociechą... dla Betsy... to powiedz jej, że jego sprawą zajmie się najlepszy prawnik w okręgu.

- Dziękuję, sir... a jeśli... a jeśli się zorientują, że Donald zabił własnego ojca?... Nie wiedział o tym.

Qwilleran zawahał się i przełknął z wysiłkiem.

- Oczywiście, że nie wiedział.

- Miau! - dobiegł pełen zdecydowania komentarz ze szczytu lodówki.

Qwilleran podziękował jej za opowieść, obiecał, że się zastanowi, czy umieścić ją w książce, a potem odprowadził kobietę do samochodu.

- Opowiedziałaś tę historię bardzo dobrze, Noro - na swój sposób. Wyświadcz mi przysługę: nie powtarzaj jej nikomu.

- Dobrze, sir.

Nie chciał wprawiać jej w zakłopotanie i konfrontować z prawdą - że historia Betsy to jej własna historia - ale Nora wiedziała, że on wie; zdradziło ją błagalne spojrzenie oczu, kiedy mówiła: „Dziękuję, sir”.

W przekonaniu Qwillerana niewiarygodnym zbiegiem okoliczności było uparte zainteresowanie, jakie Koko przejawiał Królem Edypem - starogrecką opowieścią o królu, który zabił nieświadomie swojego ojca.

Po odjeździe Nory Koko zszedł z lodówki przy akompaniamencie dwóch głośnych łoskotów, a Yum Yum spłynęła w dół niczym piórko. Otrzymali oboje drobną nagrodę za odpowiednie zachowanie, Qwilleran zaś zaparzył sobie filiżankę mocnej kawy i przeczytał kolejny list z korespondencji Annie-Fanny. Nosił on datę trzydziestego listopada.

Droga Fanny,

tak chciałabym napisać radosny list, skoro zbliżają się święta, ale martwię się o Dane, poza tym wiem, że się nie pogniewasz, jeśli podzielę się z Tobą swoimi kłopotami. Droga przyjaciółko, mój ubóstwiany mąż stracił właśnie posadę w sklepie odzieżowym. Mówi, że redukują personel, ale chwileczkę! Zaczęła się gorączka przedświąteczna i chyba powinni zatrudniać więcej ludzi, czyż nie? Zastanawiam się siłą rzeczy, czy nie pił przypadkiem w porze lunchu albo, co gorsza, w godzinach pracy! Nie mam nic przeciwko koktajlom do obiadu (choć wyrzekłam się ich do chwili urodzenia dziecka), ale Dana ma skłonność pić odrobinę za dużo, kiedy jest przygnębiony. Potrafię zrozumieć jego frustrację z powodu braku propozycji aktorskich, ale myśl, że mógł mnie okłamać, jest dla mnie taka bolesna. Nie wolno mi popadać w depresję. Muszę dalej pielęgnować nasze marzenie: kariera aktorska dla Dany, dom na przedmieściach i zdrowe dziecko! Dana chce spróbować swoich sił jako kelner i wiem, że będzie znakomity, ponieważ ma ogromny wdzięk i potrafi doskonale odgrywać jakąkolwiek rolę, ale martwię się, że będzie miał jeszcze więcej okazji do picia. Och, Fanny! Proszę, oddawaj się tylko dobrym myślom!

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran utożsamiał się uczuciowo ze swoim ojcem. On też wykazywał pociąg do alkoholu w obliczu jakiejś stresującej sytuacji. I utożsamiał się też ze swoją matką, żywiącą obawy i świadomą odpowiedzialności.

Wciąż się upominał: To wydarzyło się ponad pół wieku temu... Nic nie mogę zrobić... Dlaczego tak się tym przejmuję?

Przeczytał list noszący datę dwudziestego dziewiątego grudnia.

Droga Fanny,

ten list będzie krótki. Chcę tylko, byś wiedziała, że nie czuję się dobrze. Nie byłam już kilka dni w bibliotece, a dzisiaj lekarz powiedział mi, żebym została w domu i zadbała o siebie, bo inaczej stracę dziecko.

Dana pracuje wieczorami w sklepiku z żywnością, a ja siedzę i czekam na niego. Kiedy wraca do domu, to wiem, że pił. Co mogę zrobić? Jak się to wszystko skończy?

Pozdrawiam, Annie

Zanim Qwilleran zdążył się zastanowić nad tym, co przeczytał, rozmyślania przerwał mu telefon. Mildred zaprosiła go razem z Polly na kolację nazajutrz wieczorem.

- Wiem, że mówię ci o tym w ostatniej chwili - przyznała. - Ale przyszło mi do głowy, że wypadałoby urządzić małe przyjęcia dla pana Nightingale'a. Takie nieformalne spotkanie, z koktajlem i zapiekanką. Polly mówi, że jest absolutnie czarujący! Masz jutro wolne, Qwill?

- Zawsze mam wolne, gdy chodzi o twoje zapiekanki, Mildred, z honorowym gościem czy bez niego.

Mildred nie słyszała, jak mruczy do siebie o odkryciach Polly: najpierw „czarujący” francuskojęzyczny profesor z Quebec City... potem „czarujący” jubiler z Chicago, który całował kobiece dłonie... a teraz „czarujący” handlarz rzadkimi książkami z Bostonu.

- O której godzinie nas oczekujesz? - spytał. - I co będzie na deser?

0x01 graphic

PONIEDZIAŁEK, 21 WRZEŚNIA

„To głupota zabijać kurę, która znosi złote jajka”.

Zdzierając kolejną kartkę z kalendarza Culverta McBee, Qwilleran żałował, że miesiąc się niebawem skończy. Zamierzał w ostatni wtorek poświęcić rubrykę na starannie opracowaną kolekcję przysłów i powiedzeń zebranych przez dziesięciolatka. Niektóre były od dawna w obiegu; inne miały niejasne znaczenie; kilka wywodziło się z obcych źródeł. Wszystkie miały zostać wydrukowane, przeleżawszy jakiś czas w szufladzie kuchennej, tak aby zachęcić czytelników do ożywionej dyskusji nad kawą w „Dimsdale Diner”, herbatą w Ittibittiwassee Estates czy piwem w barze „Pod Czarnym Niedźwiedziem”.

O drugiej, jak zwykle, dostarczano „Moose Conty coś tam” do skrytki przy Trevelyan Road i Qwilleran ruszył spacerkiem w tamtą stronę. Doręczyciel się jednak spóźniał, więc Qwilleran zaszedł do Centrum Sztuki, by zabić jakoś czas.

Zastał w biurze Thorntona Haggisa i spytał go:

- Co na parkingu robi ten karawan?

W rzeczywistości był to bardzo długi i bardzo stary cadillac w czarnym kolorze.

- To samochód Tibbittów. Rhoda uczy, jak wycinać sylwetki z papieru. W sali siedzą cztery kobiety i jeden mężczyzna i z zapałem machają nożyczkami. Chcesz się do nich przyłączyć?

- Nie, dzięki. Wolałbym się nauczyć obróbki drewna. Twoje dwa dzieła są wielkimi przebojami: naczynie z wiązu na stoliku do kawy i szkatułka z klonu w bibliotece. Ludzie uwielbiają brać je do rąk.

- Tak, są przyjemne w dotyku, a nawet zmysłowe - przyznał Thornton.

- Mój kot jest zafascynowany wzorami na pudełku. Obwąchuje je i trąca łapą. Chciałem je nabyć, ale Mildred mnie uprzedziła. Wiedziałeś, że kupuje je dla mnie?

- W Moose County wszyscy wiedzą, co kto robi, Qwill. Powinieneś się już tego nauczyć.

- Okej. Pytanie sprawdzające: Kto to jest Kirt Nightingale?

- Tu mnie masz! Kto to jest?

- Handlarz rzadkimi książkami, który twierdzi, że pochodzi z tych okolic.

- No cóż - odparł kamieniarz. - Nigdy nie wycinałem nagrobka dla żadnego Nightingale'a, a przejrzałem wszystkie spisy starych płyt pomnikowych, kiedy pisałem tę pracę dla Towarzystwa Historycznego. Były tam takie nazwiska jak Wren i Crowe, ale ani jednego Nightingale'a.

Qwilleran wyjrzał przez okno.

- O, jest dostarczyciel prasy. Spóźnił się dzisiaj.

Thornton odprowadził go do drzwi.

- Coś nowego o porwaniu?

- Nie wydaje mi się.

- Everest, mój najstarszy syn, poznał Boze'a Campbellą, kiedy obaj pracowali w ekipie leśnej. Siadywali w obozowisku, opowiadali dowcipy i pili piwo, ale Boze zawsze milczał, strugając i żując gumę. Swego scyzoryka strzegł jak oka w głowie. Zaczynał strugać gałąź drzewa i tak długo ją obrabiał, aż kurczyła się do rozmiarów ołówka.

Kiedy Qwilleran opuścił Centrum Sztuki, zobaczył monetę na ścieżce. Nie podniósł jej, przekonany, że to jeden z celowo zostawionych przez Mildred centów. Miał teraz cztery szczęśliwe centy w szkatułce z klonu - brudne, starte, noszące ślady czasu i pogody uczciwe i nieświadomie zgubione monety.

Było zbyt wcześnie, by przebierać się do kolacji, i zbyt późno, by zaczynać coś poważnego, więc zasiadł w wygodnym fotelu i zaczął przeglądać najświeższe wiadomości. W wielkiej pustej ciszy, która panowała w stodole, jedynym dźwiękiem był szelest gazety, aż... miał ucho uczulone na kocie dźwięki i usłyszał szczególny odgłos mamrotania. Yum Yum nigdy nie mamrotała. Musiał to być bez wątpienia Koko, gadający coś do siebie w trakcie jakiegoś trudnego zadania. Qwilleran zerwał się błyskawicznie ze swojego miejsca.

Terenem badań, które prowadził kot, była sień. Leżał na lewym boku na kamiennej posadzce i wsunął długą lewą przednią łapę pod chodnik; potem ją wyciągnął i przekręcił się, by wsunąć prawą łapę pod orientalny dywanik - bardzo cienki, bardzo stary i bardzo cenny. Yum Yum obserwowała to z zainteresowaniem z pobliskiego stolika; Qwilleran podziwiał wytrwałość i sumienność kota. Zdeterminowany zwierzak spróbował teraz frontalnego ataku, rozpłaszczając się na brzuchu i wpełzając pod chodnik nosem jak wąż. Najpierw zniknęły uszy, potem przednie łapy, potem połowa długiego tułowia. Kiedy się w końcu wyłonił, trzymał w pysku jakąś zdobycz.

Było to srebrne opakowanie po gumie do żucia! Barry Morghan wrzucił je do chińskiego wiaderka dwa tygodnie wcześniej. To Yum Yum miała w zwyczaju penetrować kosze na śmieci w poszukiwaniu skarbów, które następnie chowała w sekretnych miejscach, i było to prawdopodobnie pierwsze opakowanie od gumy, jakie kiedykolwiek widziała. Dlaczego zależało jej na nim właśnie teraz? Czy Koko wiedział, że jego towarzyszka pragnie je odzyskać? I skąd wiedział? Jeśli tak, to czy było prawdopodobne, by chciał jej wyświadczyć przysługę? Czy koty wyświadczały sobie nawzajem przysługi?

Pytania dotyczące kociego zachowania nie miały odpowiedzi, doszedł do wniosku Qwilleran. Podał im wczesną kolację i znalazł czas na jeszcze jeden list przed wyjściem na przyjęcie u Rikerów. Data: pierwszy stycznia.

Droga Fanny,

szczęśliwego nowego roku! Dziękuję Ci bardzo za szczodry czek. Myślałam, że Dana będzie zadowolony z takiego prezentu, ale on okazał tylko gniew. Powiedziałam mu, że to tylko pożyczka, że zostanie spłacona, kiedy urodzi się dziecko, ale rzucał gromy i się wściekał. Pił i stracił nad sobą kontrolę. Podarł czek i oznajmił, że nie będzie przyjmował jałmużny od koleżanki swojej żony. O Boże! Co robić? Czasem jestem bliska obłędu! Na ogół jest wspaniały, ale po drinku zamienia się w kogoś innego. Nie potrafi nas utrzymać i jego męska duma cierpi. Wczoraj wrzeszczał: „Utrzymam żonę i dziecko, nawet jeśli będę musiał jeździć śmieciarkami albo napadać na stacje benzynowe!” Właśnie wtedy podarł Twój czek. A dzisiaj ma kaca i wyrzuty sumienia. Zdarzają mu się myśli samobójcze. Dzisiaj wrzasnęłam na niego: „Nie waż się mówić takich rzeczy przy naszym dziecku!” Nigdy w życiu na nikogo nie wrzeszczałam! Słyszałaś kiedykolwiek, żebym to robiła, Fanny? Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Pozdrawiam, Annie

Qwilleran wrzucił list z powrotem do pudełka. Było coś niepokojąco znajomego w scenie, którą opisała Annie.

W drodze do Indian Village, gdzie miał się spotkać z „czarującym” antykwariuszem, zatrzymał się w „Mackintosh Inn”, by jeszcze raz rzucić okiem na Lady Anne - pogodną i opanowaną. Taką ją zapamiętał. Kilka minut później był w „Wierzbach”, witając się z Polly, też pogodną i opanowaną.

Poszli do „Brzóz”. On niósł butelkę wina i żółte chryzantemy dla gospodarzy; ona niosła słoik miodu przewiązany wstążką dla honorowego gościa.

- To tradycyjny podarunek na nowe mieszkanie - wyjaśniła. - Znasz ten wers, Qwill: „Miód i pieniędzy w bród”? To Edward Lear. Kin ma książkę z absurdalnymi wierszami Leara, jest wyceniona na dwanaście tysięcy. Rozmawialiśmy o niej wczoraj.

- Wprowadził się do końca?. - spytał Qwilleran.

- Nie. Jego meble przywożą dopiero jutro.

Kiedy zjawili się w mieszkaniu Rikerów, na miejscu dla gości stał wóz z rejestracją z Massachusetts.

- Czyż to nie ekscytujący samochód? - zawołała Polly.

Był to jaguar.

Wręczyli swoje podarki; Polly oznajmiła:

- Za miód i pieniędzy w bród!

Nowy sąsiad został przedstawiony jako Kirtwell Nightingale, ale powiedział, że woli, by mówiono do niego Kirt. Qwilleran ocenił go jako człowieka o zwyczajnym wyglądzie, zwyczajnej budowie ciała i zwyczajnym ubraniu, zwyczajnej fryzurze i zwyczajnym uścisku ręki.

Podano koktajle i Arch zaproponował toast:

- Niechaj w ogrodzie waszego życia strączki groszku nigdy nie będą puste!

- Co cię sprowadza do Małej Arktyki, Kirt?

- Dorastałem tutaj - odparł mężczyzna. - W pewnym wieku człowiek odczuwa pragnienie powrotu do domu.

- Mieszkałeś w Pickax?

- Nie. W dalszej okolicy.

Unika odpowiedzi wprost, pomyślał Qwilleran. Pewnie wychowywał się w Mułowie albo Ugley Gardens.

- Qwill ma w stodole wspaniałą kolekcję starych książek.

- Akumulację, nie kolekcję - sprostował. - Po prostu chodzę po antykwariacie Eddingtona Smitha i kupuję to, co chciałbym przeczytać, albo to, co czytałem wcześniej, ale nigdy tego nie miałem na własność.

- Nie wszyscy kolekcjonerzy kupują w celach inwestycyjnych - wyjaśnił antykwariusz. - Wielu ludzi kupuje książki dla osobistej przyjemności, jaką daje lektura. Moja jedyna rada to sprawdzić dokładnie stan książki. Powinna być porządnie zszyta i mieć wszystkie strony, bez śladów łez czy podkreślania - i oczywiście czystą okładkę.

- A jeśli koty mają w zwyczaju strącać książki z półek?

- Nie ukrywam, że jest to pewien problem.

- Jeśli chcę zacząć kolekcjonować książki, od czego powinnam zacząć? - spytała Polly.

- Najpierw musisz zdecydować, czy chcesz robić to w sensie ogólnym, czy być specjalistką. Jeśli skupisz się na konkretnej dziedzinie - zoologii, wrakach statków albo Tomaszu Edisonie, na przykład - poszukiwania mogą być ekscytujące.

Polly wyznała, że chętnie zajęłaby się ornitologią; Mildred wybrała książki kucharskie; Arch - życie we wczesnych czasach Ameryki.

- Mam stare wydanie Rodzimych obyczajów Amerykanów, które możesz kupić ode mnie za dwadzieścia dolarów - zaproponował Qwilleran.

- Pewnie. Ty kupiłeś to za trzy.

- Posłuchaj, Qwill - powiedział Kirt. - Jesteś na najlepszej drodze, by zostać antykwariuszem. Wystarczy jedna korzystna sprzedaż i połkniesz bakcyla... a tak na marginesie, Polly dała mi kilka kopii artykułów z twojej rubryki. Jesteś wspaniałym pisarzem! Powiedziała mi też, że w hallu hotelowym wisi portret twojej matki. Przystojna kobieta!

Mildred przerwała im, zapraszając do stołu: dla każdego zapiekanka z krewetek i szparagów, zielona sałata z palonymi ziarnami sezamu i ser angielski stilon, wreszcie puchar lodowy z żurawiną.

W drodze do domu Polly spytała Qwillerana, co myśli o ich nowym sąsiedzie.

- Niezły facet! - odparł.

Była północ, kiedy brązowa terenówka zajechała pod stodołę, i Qwilleran spodziewał się porządnej bury. Zamiast tego Koko i Yum Yum urządziły pokaz w sieni - krążyły tam i z powrotem i wskakiwały na dwa wysokie okna po obu stronach podwójnych drzwi. Qwilleran omiótł strumieniem światła z latarki tę część podwórza, pewien, że zobaczy jakiegoś grasującego szopa. Nigdzie nie dostrzegł śladu dzikiej zwierzyny, ale zauważył za siatką ochraniającą altanę jakiś podejrzany ruch.

Ktoś się skrada, pomyślał. Boze Campbell!

Nim jednak zdążył wezwać policję, z cienia wyłoniła się jakaś chuda postać i ruszyła biegiem w stronę stodoły, wymachując rękami i wołając:

- Panie Q! Panie Q!

- Lenny! - odkrzyknął Qwilleran, który wyszedł przed dom. - Co ty tu robisz? Miałeś być w Duluth!

- Wróciłem. Ma pan coś do zjedzenia? Padam z głodu. Wydałem ostatnie pięć centów na śniadanie.

- Jak się tu dostałeś? Gdzie twój pikap?

- Na szosie, z pustym bakiem. Pokonałem resztę drogi na piechotę.

- Wchodź, wchodź! Przygotuję ci kanapkę z szynką i serem. Chcesz się czegoś napić? Piwa? Kawy? Coli?

- Mleka, jeśli się u pana znajdzie.

Qwilleran postawił szklankę i plastikowy pojemnik na blacie barku.

- Nalej sobie, a ja zrobię ci kanapki. Musztarda? Chrzan?

- Jedno i drugie.

- Może być chleb żytni?

- Cokolwiek.

Lenny wypił całą szklankę mleka i nalał sobie następną.

- Wiesz, co się tu działo po twoim wyjeździe? Wiesz o skradzionym pistolecie? O porwaniu autobusu?

- Wiem o wszystkim - odparł młody człowiek. - Mama dzwoniła codziennie wieczorem do mojej ciotki.

- Dlaczego postanowiłeś wrócić?

- Martwię się o Boze'a. Boję się, że go zastrzelą. Jakiś nerwowy dureń zobaczy go w lesie i spanikuje. Będzie myślał, że strzela w samoobronie.

- A więc sądzisz, że ukrywa się gdzieś w lesie - oznajmił w zamyśleniu Qwilleran. - Też tak podejrzewam, choć uważa się ogólnie, że ukradł drugi pojazd i zniknął na Nizinach... Proszę, twoja kanapka. Mam też w zamrażarce lody. Nie mów, dopóki nie skończysz jeść. - Siedząc na stołku barowym, Qwilleran relacjonował najświeższe wydarzenia: - Zmarł Osmond Hasselrich... Odwołano Festiwal Marka Twaina... Amanda Goodwinter kandyduje na burmistrza... Homer Tibbitt obchodził dziewięćdziesiąte ósme urodziny... Sloanowie sprzedają swoją drogerię i przenoszą się na Florydę.

Lenny przeżuwał w milczeniu, najwyraźniej zainteresowany bardziej własną sytuacją niż lokalnymi wiadomościami. Kiedy uporał się z lodami czekoladowymi, obaj przenieśli się do części bibliotecznej i wyciągnęli w wygodnych fotelach.

- Powiedz mi, co proponujesz - poprosił Qwilleran.

- Wydostać go z lasu dla jego własnego bezpieczeństwa. W normalnych warunkach przeżyłby. Ma swój składany nóż, a teraz jeszcze zdobył broń, a także przyjaciół w sklepach na odludziu; sprzedadzą mu amunicję, zapałki, baterie do latarki i gumę do żucia. Pomogą mu się nawet ukryć. Są po jego stronie. Jest jednym z nich. Poza tym to bohater.

- Myślisz, że zdołasz go nakłonić, by wyszedł z lasu i się poddał?

- Zaufał mi, bo inaczej nie powiedziałby, co się wydarzyło. Być może uważa teraz, że go zdradziłem, ale muszę zaryzykować. Pan Barter powiedział mi, że żadna ława przysięgłych w Moose County nie skaże prostego wiejskiego chłopaka, którego wrobiła oszustka z wielkiego miasta. Wiedziałem, że nie jest siostrzenicą tego gościa! Pracuję w hotelach od szesnastego roku życia i od razu poznaję cizię, jak tylko ją widzę. Próbowała startować do mnie w recepcji, ale zdecydowanie odmówiłem. Gdybym tylko mógł się domyślić... Siedziałaby w więzieniu, stary by żył, a Boze wciąż byłby bohaterem.

Qwilleran gładził się po wąsach.

- Dlaczego sądzisz, że potrafisz go znaleźć?

- Wiem na pewno, gdzie jest - odparł Lenny z przekonaniem. - Jeśli możemy wziąć pańską terenówkę...

- Zaczekaj chwilę, Lenny. Oczekujesz ode mnie, że tam pojadę?

- Nie ma wyjścia.

Qwilleran uznał, że to narwana misja, choć zdrowy rozsądek zaczął ustępować pod naporem zawodowej ciekawości i chęci przeżycia przygody. Wahał się.

- Ma pan dwie latarki? - spytał Lenny.

Skierowali się ku Chipmunk Road - w milczeniu, aż w końcu Qwilleran oznajmił:

- Wspomniałeś, że Boze mógł kupować gumę do żucia w sklepach na odludziu.

- Tak, żuje ją nałogowo. Zawsze ma w ustach listek. W hotelu żucie gumy jest zabronione w godzinach pracy; dyrektor znajdował opakowania w koszach na śmieci za kontuarem... i stare gumy przyklejone do spodniej strony blatu. Musiałem przywołać Boze'a do porządku. Nie było to łatwe.

- Taki nocny dyżur jest pewnie nudny. Co robi wtedy recepcjonista, żeby zabić czas - kiedy nie rozmawia z ciziami?

- Między osiemnastą a północą mam okazję się pouczyć. Boze lubił czytać komiksy... Wydaje się, że to było wieki temu. Jakbym przeżył cały rok przez ostatni tydzień.

Po chwili Qwilleran spytał:

- To droga do kopalni Big B?

- Tak.

- Kiedyś należała do kobiety.

- Naprawdę?

Lenny krążył myślami gdzie indziej - nie przy rozmowie - dopóki nie pokazała się wieża szybu kopalnianego, srebrzysta w blasku księżyca.

- Niech pan skręci w prawo - powiedział. - W polną drogę.

Biegła równolegle do ogrodzenia z siatki, wysokiego na prawie dwa metry i wyznaczającego granicę terenu kopalni. Podobnie jak inne Big B została oznaczona jako niebezpieczna; ogrodzenie było zwieńczone potrójnym zwojem drutu kolczastego.

- Okej, panie Q, niech się pan tu zatrzyma. Wysiądźmy z wozu i przejdźmy się.

Wzięli latarki. Choć księżyc świecił jasno, żłobioną koleinami drogę ocieniały zwieszające się nisko gałęzie drzew. Kiedy szli przed siebie, panowała głęboka cisza, zakłócana czasem piskiem opon od strony Chipmunk Road i niekiedy szelestem jakiegoś małego zwierzęcia, które przemykało w poszyciu. Przy północnowschodnim narożniku ogrodzenia droga skręcała na południe, zamieniając się w jeszcze dzikszy szlak.

Lenny powiedział przyciszonym głosem:

- Boze i ja bawiliśmy się tutaj w dzieciństwie. Wiedzieliśmy, jak przeleźć przez ogrodzenie, żeby nie pokaleczyć sobie kolan, albo jak oderwać obluzowaną deskę z wieży szybu.

- Chcesz powiedzieć, że wchodziliście do tej ruiny?

- Zwariowane, co? W środku było niesamowicie - tylko rusztowania i drabiny. Słyszeliśmy, jak w dole, niezliczone metry niżej, chlupocze woda. Jest tam podziemne jezioro.

- Skąd wiesz?

- Wszyscy tak mówią. Jedno mogę powiedzieć, rzucaliśmy kamyki i słyszeliśmy, jak pluskają. Wspinaliśmy się na najwyższą kondygnację z kieszeniami pełnymi kamyków, a potem siadaliśmy tam i zajadaliśmy się batonami.

- Nie zdawaliście sobie sprawy, jakie to niebezpieczne? To drewno liczy ponad sto lat.

- Owszem, ale ma grubość trzydziestu pięciu centymetrów i jest łączone ręcznie wykuwanymi ćwiekami o długości trzydziestu centymetrów. Wspinaliśmy się jak małpy. Mieliśmy tylko dziewięć lat. Jeśli się czegoś baliśmy, to tylko tego, że mama się o tym dowie. Raz byliśmy na tyle głupi, żeby spróbować palenia na najwyższym tarasie. Boze ukradł gdzieś papierosa, a ja miałem zapałki. Zapaliliśmy jak trzeba, ale nie smakował tak jak baton. Cisnęliśmy papierosa w dół i po chwili usłyszeliśmy, jak zasyczał w wodzie - albo tylko tak nam się zdawało. To była jedna z najwspanialszych chwil, jakie tu spędziliśmy.

- Nie wątpię - mruknął Qwilleran i pomyślał sobie, że razem z Archem żyli w Chicago pod kloszem.

- Cicho! - Lenny skierował strumień światła latarki w ziemię. - Jest tutaj! Widzi pan opakowanie po gumie?!

Błysnął skrawek srebrnego papierka. Qwilleran poczuł, jak drgają mu wąsy, kiedy przypomniał sobie obsesję, z jaką Koko szukał folii pod chodnikiem.

- Niech pan spojrzy, panie Q! Tutaj rozpalił ognisko! - Na ziemi widać było wypalony krąg i kilka małych kości. - Ugotował królika! Założę się, że zachowuje skórki, żeby zrobić sobie koc!

Qwilleran rozejrzał się niepewnie. Czuł, że są obserwowani przez dziurę w starych deskach. Widział w środku kropeczkę światła.

- Zabierajmy się stąd - szepnął.

Ale Lenny zaczął krzyczeć:

- Boze! To ja, Lenny! Wszystko w porządku? Przyszliśmy ci pomóc!

Nie było odpowiedzi.

- Wiem, że tu jest - wyszeptał Lenny. - Widzę błyski światła. To latarka. Albo lampa.

- To szaleństwo! - syknął Qwilleran.

Lenny krzyknął ponownie:

- Boze! Wszystko będzie dobrze! Pan Q jest tutaj! Pomoże ci!

Znów zapadła cisza, a po chwili od strony wieży dobiegł odgłos strzału. Qwilleran chwycił Lenny'ego szorstko za prawe przedramię i poprowadził z powrotem polną drogą.

Rozległ się drugi strzał... potem dźwięk uderzenia, trzask i pękanie starego drewna... plusk... i znów cisza.

Bez tchu, w milczeniu, pobiegli drogą prowadzącą do szosy. W terenówce Qwilleran zadzwonił na 911 i wycofał wóz na pobocze Chipmunk Road. Czekali, oświetlając reflektorami samochodowymi wieżę szybu. Lenny siedział w milczeniu i drżał.

- Chcesz sweter? - spytał Qwilleran. - Leży na tylnym siedzeniu... Kiedy zjawi się policja, ja będę mówił.

Jeden za drugim podjeżdżały wozy: samochód patrolowy szeryfa, karetka, radiowóz policji z Pickax, furgonetka ekipy ratowniczej. Obecność Qwillerana dodawała zdarzeniu wiarygodności i powagi. Nie tylko miał legitymację prasową; był panem Q. Zeznał, że przejeżdżali obok i zobaczyli migotanie światła na wieży - ledwie widocznego w szczelinach między starymi deskami. Podjechali polną drogą, żeby lepiej widzieć, usłyszeli strzały i wycofali się pospiesznie.

Odjeżdżając stamtąd i kierując się w stronę miasta, Qwilleran spytał swojego pasażera:

- Chcesz, żebym cię podrzucił do Lois? Jak dotrzesz rano do swojej furgonetki? Mogę coś dla ciebie zrobić? Dam ci trochę pieniędzy na benzynę. Lepiej nie przekazuj matce żadnych szczegółów.

Lenny był jak zamroczony. Pragnął tylko wrócić do domu. Stracił brata. Czuł się winny. Chciał dobrze. Powinien był zostać w Duluth. Zdać się na los. Prześladował go pech.

Qwilleran słuchał ze współczuciem; czasem zaprzeczał, czasem dodawał otuchy, czasem wyrażał żal - zależnie od tego, czego młody człowiek akurat potrzebował.

0x01 graphic

WTOREK, 22 WRZEŚNIA

„Czy leopard może zmienić swoje cętki?”

Po nocnej przygodzie w Big B Qwilleran chciał spać do późna, ale koty miały inną koncepcję. Zawodziły pod jego drzwiami co dwadzieścia minut, a w przerwach były podejrzanie ciche. Kiedy poczłapał na dół, by sprawdzić, co się dzieje, stwierdził, że ktoś wysunął szufladę w kuchni... i ktoś usunął z niej dwadzieścia jeden kartek wyrwanych uprzednio z kalendarza Culvertą... i ktoś porozkładał je na podłodze parteru. Przypuszczał, że jest to rezultat zgodnej współpracy - zwanej przez niego tajemniczym aktem. Pozbierał rozrzucone papiery z wymuszonym podziwem: koty wiedziały, jak przyciągnąć czyjąś uwagę.

Przez cały ranek unikał słuchania wiadomości w PKX FM, ponieważ wolał zaczekać na popołudniowe wydanie „Moose County coś tam”. Tymczasem przewiózł całą furgonetkę książek i rzeczy osobistych do swojego apartamentu - numeru cztery w „Wierzbach”. Pod numerem drugim rozładowywano właśnie furgonetkę z Bostonu, a na miejscu dla gości parkował jaguar.

W drodze powrotnej do miasta przyszło mu do głowy, że jest odpowiednia chwila, by wręczyć Polly prezent, który zamówił wcześniej i który przechowywał na Najsłodszy Dzień. Teraz jednak, rozumował, jego przenosiny do Indian Village miały pewien świąteczny aspekt, więc w południe wkroczył do jej gabinetu z paczuszką w ozdobnym papierze.

Raczyła się przy biurku wegetariańskim lunchem.

- Poczęstuj się kłączami selera - zaproponowała chytrze, wiedząc doskonale, że tego nie znosi. Po chwili zauważyła małą paczuszkę owiniętą złotym papierem i wstążeczkami. - Dla mnie? Co to za okazja, Qwill?

- Jest wtorek - oznajmił z typowym dla siebie spokojem.

Podekscytowana, uporawszy się z opakowaniem, odsłoniła ośmiokątną buteleczkę francuskich perfum w filigranowej kasetce. Była oszołomiona! Zaczęła potykać się o słowa - nigdy nie widziała tak pięknej butelki - nigdy nie marzyła, że będzie się spryskiwać tak słynnym zapachem.

Oboje przypomnieli sobie wieczór sprzed miesiąca, między zachodem słońca a nocą, kiedy to zmierzch spłynął na świat niczym niebieska mgła i przyniósł ze sobą magiczną ciszę - Vheure bleu.

- Cieszę się, że ci się podoba - powiedział Qwilleran, po czym wziął do ręki garść kłączy selera.

Komercyjne instytucje w Pickax i agendy rządowe nie przestrzegały już tego dziwacznego obyczaju, jakim było zamykanie interesu w porze lunchu między dwunastą a pierwszą, ale wciąż należało przezornie unikać dokonywania jakichkolwiek transakcji o tej konkretnej porze. Qwilleran udał się do domu, żeby podać kotom dzienny smakołyk i zająć się lodówką. Specjały Celii, które gromadził w zamrażarce, miały być przeniesione do zimowej kwatery w suchym lodzie.

Miał też listę osobników, których należało powiadomić o przeprowadzce. Była to tylko formalność - wobec kierownika banku, szefa poczty, właściciela warsztatu samochodowego, sprzedawcy książek i tak dalej. Prawda wyglądała tak, że wszyscy w mieście wiedzieli, gdzie w danym momencie mieszka pan Q, ale obecność na liście poczytywano sobie za zaszczyt.

Pierwsze miejsce zajmował komendant policji. Jego wydział zawsze miał stodołę na oku, kiedy Qwilleran tam nie przebywał.

- Andy, dzisiaj masz ostatnią szansę wpaść wieczorem na kieliszeczek - oznajmił Qwilleran niezadowolonemu funkcjonariuszowi, który siedział akurat przy komputerze. Brodie zawsze przejawiał irytację i zniecierpliwienie, kiedy musiał się zmierzyć z urządzeniem, którego nienawidził.

- Oczekuj mnie o dziesiątej - burknął komendant policji. - Nie będę mógł długo zostać.

O drugiej po południu „Moose County coś tam” dotarło do stoisk z prasą. Nagłówek głosił:

Podejrzany ginie w wieży szybu kopalnianego Poszukiwany przez policję mężczyzna zabił się dziś wczesnym rankiem w nieczynnej kopalni Big B, spadając z wieży szybu. John Campbell, który był podejrzewany o popełnienie morderstwa i podwójną kradzież, ukrywał się w wieży, gdy niezidentyfikowany kierowca samochodu zauważył tam błysk światła, a usłyszawszy strzał, powiadomił policję.

Na miejsce przybyli funkcjonariusze z biura szeryfa, policja w Pickax i ekipa ratunkowa.

Podejrzany, znany w okolicy jako Boze Campbell, zdobył złoty medal za potrójny rzut kłodą podczas zawodów szkockich na początku tego miesiąca; krótko potem zniknął w lesie, zaatakował zastępczynię szeryfa, ukradł jej służbowy rewolwer i porwał miejscowy bibliobus.

Miał 25 lat i był rodowitym mieszkańcem Moose County, choć niewiadomego pochodzenia. Studiował w Moose County College i pracował na niepełnym etacie w „Mackintosh Inn”. Nie miał żadnych krewnych.

Na tej samej stronie widniała krótka notatka:

Kibice opłakują Boze'a

Kiedy do miasta dotarła wiadomość o śmierci Johna (Boze'a) Campbella, fani sportu zebrali się w „Loiss Luncheonette”, by uczcić jego pamięć, wspominając go jako lekkoatletę i człowieka lasu. Nie wierzą, by mógł być winien zarzucanych mu czynów.

Lois Inchpot, która znała Johna od czasów, gdy był jeszcze małym chłopcem, oświadczyła: „Był miłym młodym człowiekiem - bardzo serdecznym - ale brakowało mu wychowania; można powiedzieć, że ja i mój syn Lenny adoptowaliśmy go. Nie pił ani nie palił i kochał lasy. Kiedy zdobył złoty medal, czułam się tak, jakby to mój własny syn zwyciężył w zawodach. Urządzimy mu przyzwoity pogrzeb, a moi klienci zbierają pieniądze na nagrobek. Mam nadzieję, że policja znajdzie prawdziwego mordercę. Wiem, że Boze nie mógł tego zrobić”.

Po lekturze tej notatki Qwilleran nie był zdziwiony, gdy skontaktował się z nim Lenny. Chłopak dzwonił z telefonu w kuchni matczynej knajpki; w tle słychać było brzęk garnków i wykrzykiwane polecenia właścicielki.

- Czytał pan? - spytał Lenny bez wstępów.

- Tak. Słowa twojej matki są wzruszające. To bardzo dobra kobieta, Lenny.

- Nie napisali, jak Boze został w to wszystko wrobiony!

- Gazeta wydrukowała informację otrzymaną od policji. Pomyśl na spokojnie, Lenny! Myślisz, że władze nie są na tropie tej kobiety, która go wpakowała w całą tę aferę? Robiła to już wcześniej! Jest groźna! Czekaj cierpliwie na wyniki śledztwa.

- Jest jeszcze jedna sprawa, panie Q. Kiedy usłyszeliśmy ten strzał zeszłej nocy, pomyślałem sobie, że Boze sam się zabił, ale dzisiaj... zastanawiam się, czy... po prostu nie spadł, a broń wypaliła przez przypadek. Co pan na to?

- Dobre pytanie. Nigdy się chyba nie dowiemy, co? Wydaje mi się, że powinieneś wierzyć w to, co przynosi ci spokój ducha, Lenny.

Qwilleran zmagał się z własnymi pytaniami - dotyczącymi zachowania Koko w ostatnich dniach. Wiedział, że wszystkie koty odznaczają się zdolnościami psychicznymi, ale Koko, który miał więcej wąsów niż przeciętny przedstawiciel jego gatunku, był wyjątkowo przewidujący. Uczynił z tego swoją własną metodę komunikacji, doprawdy zaskakującą.

Zawodził nocą. Zrzucał książki z półek. Ciskał wkoło ołówkami, tak jak Boze kłodą. Lizał zdjęcia. Wykopywał dowody, inne zaś chował.

Czy ktoś potrafiłby w tym wypadku odróżnić świadome działanie od kociej figlarności? Powiedzieć, ile w tym wszystkim było czystego przypadku?

Kiedy Koko ukradł orzeszki brazylijskie z miseczki, to czy jego postępowanie miało cokolwiek wspólnego z okrutną sztuczką, jakiej ofiarą padł Boze Campbell? Czy też rozsmakował się w oleistej konsystencji, w której mógł zatopić kły?

Qwilleran chętnie przedyskutowałby te zagadki z jakimś zaufanym człowiekiem, ale nawet jego najbliżsi przyjaciele podchodzili do sprawy sceptycznie. Najmniej odpowiednim kandydatem był paradoksalnie człowiek, który rokował pod tym względem największe nadzieje, i właśnie on miał się zjawić w stodole o dziesiątej na drinka. Komendant policji Andrew Brodie z początku lekceważył wyczyny „mądrego kota”, ale stopniowo zmieniał zdanie.

Wieczorem temperatura spadła i wzmógł się zachodni wiatr. Qwilleran włożył wełniany golf i gruby sweter i rozpalił w kominku bibliotecznym. W stodole wiało; była już najwyższa pora, by się stąd wynieść.

Koty, strosząc futro, zajęły pozycję na chodniczku przed paleniskiem, jakby chciały przypiec sobie wąsy. Qwilleran wyciągnął się w fotelu tuż obok ognia i zaczął się zastanawiać, czy Brodie nie będzie wolał gorącego rumu od zwyczajowego scotcha.

Tymczasem przeczytał kolejny list z korespondencji Annie-Fanny, datowany na trzeciego stycznia:

Droga Fanny,

stało się najgorsze! Wczoraj siedziałam sama, czytając „Królową wieszczek” Spensera, by nie myśleć o nowym roku. Nie mieliśmy ani pieniędzy, ani nastroju do świętowania. Dana próbował zatrudnić się jako kelner, ale restauracje zatrudniają tylko doświadczony personel. W końcu skłamał - i został przyjęty. Ale nie wytrwał dłużej niż jedną zmianę. Było oczywiste, że nigdy wcześniej nie pracował w, żadnym lokalu. Kiedy wrócił do domu, prześladowały go myśli samobójcze, i to nie na żarty. Naprawdę się martwiłam, ponieważ jego brat odebrał sobie kiedyś życie... Ale wczoraj znów wyszedł z domu poszukać pracy. Było mi go tak żal. Miałam wrażenie, że pęknie mi serce. Ale wtedy przypomniałam sobie, że muszę myśleć o dziecku, i zaczęłam czytać książkę o rycerzach i damach w zamierzchłych czasach. Nagle rozległo się pukanie do drzwi; to byli dwaj policjanci. Powiedzieli: „Madame, z przykrością musimy powiadomić, że pani mąż został zabity”. Niemal zemdlałam, a oni pomogli mi usiąść na krześle. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to: Rzucił się pod autobus! Zdołałam wydusić z siebie: „Czy to był wypadek samochodowy?” Odparli: „Nie, madame. Pani mąż został zastrzelony przez strażnika, kiedy próbował obrabować bank... „

Qwilleran uznał, że przeczytał już dostatecznie dużo. Zerwał się z miejsca i rzucił list w ogień. - Przeszłość jest martwa! - mruknął i opróżnił do kominka całe pudło korespondencji Klingenschoenów. Pod stodołę zajechał samochód i koty nastroszyły uszy, ale on tylko wziął do ręki pogrzebacz i zaczął trącać polana.

Brodie wszedł sam i ruszył swym pewnym i zdecydowanym krokiem w stronę części bibliotecznej.

- Dobra noc na ogień w kominku - oznajmił swoim władczym tonem. - Temperatura spadła po zachodzie słońca. Co robisz? Palisz istotne dowody?

- Pozbywam się niepotrzebnych dokumentów, zanim się przeprowadzę... Usiądź obok ognia, Andy. Z czym mam ci podać whisky w taką noc?

- Z odrobiną zwykłej wody. Niezbyt dużą odrobiną. - Usadowił się w głębokim, miękkim fotelu. - Nie chcę się poczuć u ciebie zbyt wygodnie i zapomnieć, że mam pojechać o dziesiątej po żonę. Jest w kościele, pomaga naprawiać odzież zimową, którą zbierają dla potrzebujących. Siedzi tam od czwartej. Urządziły sobie kobiecą kolacyjkę.

- A co ty jadłeś?

- Och, znalazłem w lodówce trochę fasolki i kiełbasek. Podgrzałem je sobie.

- To i tak lepiej niż ja. - Qwilleran podał napoje i dwie miseczki orzeszków - mieszanych. - Uważaj na brazylijskie, Andy. Koko je kolekcjonuje. Nie zjada, tylko właśnie kolekcjonuje.

- A więc przenosisz się z powrotem do Indian Village! Co tam ciekawego?

- Nowy sąsiad, Kirtwell Nightingale. Znasz go? Twierdzi, że pochodzi stąd, chociaż dotychczas mieszkał w Bostonie.

- Nigdy nie słyszałem o żadnym Nightingale'u, który by mieszkał w tych okolicach, a pracowałem w biurze szeryfa dostatecznie długo, by poznać na pamięć spis wszystkich mieszkańców okręgu. To nazwisko wydaje mi się lipne.

- Sprzedaje rzadkie książki, nie ruszając się z domu, niektóre osiągają pięciocyfrową cenę.

- Hm - mruknął komendant policji. - Wygląda to trochę podejrzanie. Lepiej miej go na oku. Naślij na faceta swojego mądrego kota.

Po chwili dostrzegł Kiltie'go na barku.

- Co to za dziwactwo?

- Zabytkowa mechaniczna skarbonka, z około 1930, z kolekcji Sprenkle'ów.

Qwilleran postawił ją obok kominka, wyciągnął od gościa dziesięciocentówkę i nacisnął dźwignię. Brodie roześmiał się serdecznie, gdy cwany Szkot zamrugał i schował monetę do kieszeni.

- A widziałeś wyroby tokarskie Thorntona Haggisa? - Qwilleran położył klonową szkatułkę na stoliku, tuż przy łokciu gościa. - Weź to do ręki i sprawdź, jak idealnie pasuje wieczko.

Brodie zajrzał do środka.

- Centy!

- Zbieram na jacht - wyjaśnił Qwilleran. - Znalazłeś kiedyś na ulicy szczęśliwy pieniążek, Andy?

- Ostatni raz, kiedy miałem sześć lat.

Nie padło ani jedno słowo na temat Boze'a Campbella, dopóki komendant policji nie wypił drugiego drinka. Potem spytał nagle:

- Co robiłeś zeszłej nocy w Big B?

- Przejeżdżałem tamtędy, wracając z przyjęcia na wsi. Smutne zakończenie smutnej historii. Kto mógłby wiedzieć o tym lepiej od ciebie?

- Rzecz nie jest zakończona. Tak między nami, dojdzie do przełomu w sprawie - i to już niedługo. FBI obserwuje dziewczynę. Odstawiała inne oszustwa pod różnymi nazwiskami.

W tym momencie Koko, który siedział na chodniku pod kominkiem, uniósł się w powietrze i wylądował na stoliku do kawy. Posłał Brodiemu bezczelne spojrzenie, trącił gałkę na wieczku szkatułki, miauknął i zeskoczył na podłogę.

- O co mu chodzi? - spytał komendant policji.

- Robi czasem dziwne rzeczy, ale zazwyczaj ma jakiś powód - wyjaśnił Qwilleran. - Pamiętasz, jak ci mówiłem o tych ręcznikach papierowych, którymi owinął całą kuchnię? Właśnie wtedy ustaliłeś, że z apartamentu Delacampa zniknęły wszystkie ręczniki. Co się stało?

- No cóż... mówię ci to w zaufaniu... kiedy w końcu otworzyliśmy kasetki z biżuterią, były puste! Opróżniła je tamtej nocy przed umieszczeniem w sejfie hotelowym. Przypuszczamy, że zawinęła kosztowności w ręczniki i wsadziła do torby podróżnej, kiedy Boze Campbell odwoził ją na lotnisko. Cały jej bagaż i ubrania zostały w pokoju.

- Powiedziałbyś, że ten pokaz, jaki Koko urządził z ręcznikami papierowymi, był przypadkowy? - spytał poważnie Qwilleran; myślał o orzeszkach brazylijskich, lizaniu zdjęć i opakowaniu gumy do żucia.

- Kilka lat temu powiedziałbym, że tak. Kiedy poznałem porucznika Hamesa na Nizinach, a on opowiedział mi o twoim mądrym kocie, nie uwierzyłem w ani jedno słowo. Hames to świetny policjant, ale trochę postrzelony, sam wiesz... Ale teraz... - Zerwał się na równe nogi. - Prawie dziesiąta! Dzięki za drinki. Powiedz Koko, że w przyszłym tygodniu zostanie zaprzysiężony jako nowy funkcjonariusz. Jeśli szeryf może mieć psa, to komenda policji w Pickax może mieć na służbie kota.

Ruszył zamaszystym krokiem w stronę wyjścia, a Qwilleran podążył za nim. Brodie ciągnął:

- Jeśli się kiedykolwiek ożenisz, Qwill, nigdy się nie spóźniaj, jeśli będziesz jechał gdzieś po żonę. Teraz, kiedy nie wolno już nam korzystać ze służbowych wozów po godzinach pracy, tworzymy jednosamochodową rodzinę.

Qwilleran spojrzał na zegarek.

- Zostały ci dwie minuty, żeby dojechać do kościoła. Dasz radę, jeśli okrążysz Park Circle pod prąd. Szkoda, że nie masz syreny w swoim wozie.

Brodie wsunął się za kierownicę i poradził przed odjazdem:

- Słuchaj radia; myślę, że coś powiedzą.

Qwilleran poruszył ogień w kominku i dorzucił jeszcze jedno polano, co bardzo się spodobało kotom. Kiedy sprzątał ze stolika, zauważył, że jego gość nie tknął orzeszków brazylijskich - podobnie jak Koko. Oznaczało to, że sprawa jest zamknięta, przynajmniej jeśli chodzi o kota. Stracił zainteresowanie żółtymi ołówkami, Królem Edypem i zdjęciami z zawodów górali szkockich. W przekonaniu Qwillerana dowodziło to, że chodzi o konkretne przesłania, a nie o kocią zabawę.

Wyciągnąwszy się wygodnie przed kominkiem, rozmyślał o innych rzeczach i drzemał, dopóki nie obudził go tępy ból pośrodku czoła. Koko siedział na poręczy fotela i wlepiał wzrok w swego pana. Qwilleran wyprostował się, a kot czmychnął w stronę swojej jadłodajni w kuchni. Dochodziła już jedenasta: czas na wiadomości, czas na wieczorną przekąskę. Kiedy koty pochylały się nad swoim chrupiącym smakołykiem, Qwilleran usłyszał komunikat w PKX FM:

„Kobieta, którą podejrzewa się o obrabowanie i zamordowanie jubilera z Chicago, została aresztowana w chwili, gdy wsiadała do samolotu lecącego do Rio de Janeiro; miała przy sobie znaczną ilość biżuterii i gotówki. Zameldowała się jako Pamela North w «Mackintosh Inn» i udawała siostrzenicę i asystentkę ofiary. Według policji nakłoniła podstępem mieszkańca Pickax, niejakiego Johna (Boze'a) Campbella, do popełnienia zbrodni. Posługując się fałszywymi nazwiskami, dokonywała podobnych przestępstw także gdzie indziej. Wiadomo obecnie, że nazywa się naprawdę Harriet Marie Cent. Campbell poniósł śmierć dziś rano w kopalni Big B, spadając z wieży szybu, w której się ukrywał”.

- Cent?... Cent? - zawołał Qwilleran. - Słyszałeś, Koko?

- Yargle - odparł kot, miaucząc i przełykając jednocześnie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Braun Lilian Jackson 21 Kot, który patrzył w gwiazdy
Braun Lilian Jackson 29 Kot, który miał 60 wąsów GTW
Braun Lilian Jackson 27 Kot, ktory wykradal banany
Braun Lilian Jackson 29 Kot, ktory mial 60 wasow
Braun Lilian Jackson 08 Kot, który wąchał klej
Braun Lilian Jackson 30 Kot, ktory wiedzial i inne opowiadania
Braun Lilian Jackson 28 Kot, ktory spuscil bombe
Braun Lilian Jackson 09 Kot, który zszedł pod podłogę
Braun Lilian Jackson 06 Kot, który bawił się w listonosza
Braun Lilian Jackson 03 Kot, który się włączał i wyłączał
Braun Lilian Jackson 04 Kot, który nie polubił czerwieni
Braun Lilian Jackson 24 Kot, którego nurtowal strumień
Braun Lilian Jackson Kot ktory sie wlaczal i wylaczal
Braun Lilian Jackson Kot ktory wachal klej
Braun Lilian Jackson Kot, który 27 Kot, który wykradał banany
Braun Lilian Jackson Kot, który 07 Kot, ktory znal Szekspira
Braun Lilian Jackson Kot któty 02 Kot, ktory jadal welne
Braun Lilian Jackson Kot, który…26 Kot który mówił po indyczemu GTW
Braun Lilian Jackson Kot, który 03 Kot, który się włączał i wyłączał

więcej podobnych podstron